270

Szczegóły
Tytuł 270
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

270 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 270 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

270 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

tytu�: "Harry Potter i Kamie� Filozoficzny" autor: JOANN K. ROWLING tytu� orygina�u: "HARRY POTTER AND THE PHILOSOPHfcR'S STONE" t�umaczy�: ANDRZEJ POLKOWSKI * * * Ilustrowa�: HARY GRANDPRE Copyright 1997 by J K Rowling Copyright 1998 for the illustrations by Mary GrandPre Copyright 2000 for the Polish edition by Media Rodzina Copyright 2000 for the Polish translation by Andrzej Polkowski Harry Potter, names, characters and related indicia are copyright and trademark Warner Bros 2000 Cover Artwork Warner Bros A division of Time Warner Entertamment Company Opracowanie polskiej wersji ok�adki: Jacek Pietrzynski Wszelkie prawa zastrze�one Przedruk lub kopiowanie ca�o�ci albo fragmentu ksi��ki - z wyj�tkiem cytat�w w artyku�ach i przegl�dach krytycznych - mo�liwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy wydanie poprawione ISBN 83-7278-011-0 Harbor Point, Sp z o o Media Rodzina ul Pasieka 24, 61-657 Pozna� tel 820-34-75, fax 820-34-11 www MediaRodzina com pl �amanie tekstu - perfekt ul Grodziska 11, 60-363 Pozna� tel 867-12-67, fax 867-26-43 Druk i oprawa Pozna�skie Zak�ady Graficzne S A * * * SPIS ROZDZIA��W ROZDZIA� PIERWSZY - Ch�opiec, kt�ry prze�y�...3 ROZDZIA� DRUGI - Znikaj�ca szyba...12 ROZDZIA� TRZECI - Listy od nikogo...18 ROZDZIA� CZWARTY - Stra�nik kluczy...25 ROZDZIA� PI�TY - Ulica Pok�tna...32 ROZDZIA� SZ�STY - Peron numer dziewi�� i trzy czwarte...45 ROZDZIA� SI�DMY - Tiara Przydzia�u...56 ROZDZIA� �SMY - Mistrz eliksir�w..64 ROZDZIA� DZIEWI�TY - Pojedynek o p�nocy...70 ROZDZIA� DZIESI�TY - Noc Duch�w...80 ROZDZIA� JEDENASTY - Quidditch...88 ROZDZIA� DWUNASTY - Zwierciad�o Ain Eingarp...94 ROZDZIA� TRZYNASTY - Nicolas Flamel...104 ROZDZIA� CZTERNAsty - Norweski smok kolczasty...110 ROZDZIA� PI�TNASTY - Zakazany Las...117 ROZDZIA� SZESNASTY - Przez klap� w pod�odze...126 ROZDZIA� SIEDEMNASTY - Cz�owiek o dw�ch twarzach...138 Kilka s��w od t�umacza, czyli kr�tki poradnik dla dociekliwych...149 * * * ROZDZIA� PIERWSZY Ch�opiec, kt�ry prze�y� Pa�stwo Dursleyowie spod numeru czwartego przy Privet Drive mogli z dum� twierdzi�, �e s� ca�kowicie normalni, chwa�a Bogu. Byli ostatnimi lud�mi, kt�rych mo�na by pos�dzi� o udzia� w czym� dziwnym lub tajemniczym, bo po prostu nie wierzyli w takie bzdury. Pan Dursley by� dyrektorem firmy Grunnings produkuj�cej �widry. By� to ros�y, oty�y m�czyzna pozbawiony szyi, za to wyposa�ony w wielkie w�sy. Natomiast pani Dursley by�a drobn� blondynk� i mia�a szyj� dwukrotnie d�u�sz� od normalnej, co bardzo jej pomaga�o w �yciu, poniewa� wi�kszo�� dnia sp�dza�a na podgl�daniu s�siad�w. Syn Dursley�w mia� na imi� Dudley, a rodzice uwa�ali go za najwspanialszego ch�opca na �wiecie. Dursleyowie mieli wszystko, czego dusza zapragnie, ale mieli te� swoj� tajemnic� i nic nie budzi�o w nich wi�kszego przera�enia, jak my�l, �e mo�e zosta� odkryta. Uwa�ali, �e znale�liby si� w sytuacji nie do zniesienia, gdyby kto� dowiedzia� si� o istnieniu Porter�w. Pani Potter by�a siostr� pani Dursley, ale nie widzia�y si� od wielu lat. Prawd� m�wi�c, pani Dursley udawa�a, �e w og�le nie ma siostry, poniewa� pani Potter i jej �a�osny m�� byli lud�mi ca�kowicie innego rodzaju. Dursleyowie wzdrygali si� na sam� my�l, co by powiedzieli s�siedzi, gdyby Potterowie pojawili si� na ich ulicy. Oczywi�cie wiedzieli, �e Potterowie te� maj� synka, ale nigdy nie widzieli go na oczy i z ca�� pewno�ci� nie chcieli go nigdy ogl�da�. Ten ch�opiec by� jeszcze jednym powodem, by Dursleyowie trzymali si� jak najdalej od Potter�w; nie �yczyli sobie, by Dudley przebywa� w towarzystwie takiego dziecka. Kiedy Dursleyowie obudzili si� rano w pewien nudny, szary wtorek, od kt�rego zaczyna si� nasza opowie��, w zachmurzonym niebie nie by�o niczego, co by zapowiada�o owe dziwne i tajemnicze rzeczy, kt�re mia�y si� wkr�tce wydarzy� w ca�ym kraju. Pan Dursley nuci� co� pod nosem, zawi�zuj�c sw�j najnudniejszy krawat, a pani Dursley wyrwa�a si� na chwil� z domu na plotki, gdy tylko uda�o si� jej wepchn�� wrzeszcz�cego Dudleya do dziecinnego krzes�a na wysokich nogach. �adne z nich nie zauwa�y�o wielkiej, br�zowej sowy, kt�ra przelecia�a za oknem. O wp� do dziewi�tej pan Dursley chwyci� neseser, musn�� wargami policzek pani Dursley i spr�bowa� poca�owa� na po�egnanie Dudleya, ale mu si� to nie uda�o, bo Dudley mia� akurat napad sza�u i opryskiwa� �ciany owsiank�. - Niezno�ny bachor - zarechota� pan Dursley, wychodz�c z domu. Wsiad� do samochodu i wyjecha� ty�em sprzed numeru czwartego na Privet Drive. Na rogu ulicy dostrzeg� pierwsz� oznak� pewnej nienormalno�ci - kota studiuj�cego jak�� map�. Dopiero po chwili do pana Dursleya dotar�o to, co zobaczy�, wi�c obr�ci� gwa�townie g�ow�, by spojrze� jeszcze raz. Na rogu - 6 Privet Drive rzeczywi�cie sta� bury kot, ale nie studiowa� �adnej mapy. Co m�g� sobie pomy�le� pan Dursley? To, co pomy�la�by ka�dy rozs�dny cz�owiek - �e musia�o to by� jakie� z�udzenie optyczne. Zamruga� par� razy i utkwi� spojrzenie w kocie, a kot utkwi� spojrzenie w nim. Pan Dursley skr�ci� na rogu ulicy i wjecha� na szos�, obserwuj�c kota w lusterku. Kot odczytywa� teraz napis PRIVET DRIVE - nie, tylko wpatrywa� si� w tabliczk� z tym napisem, bo przecie� koty nie potrafi� czyta�, a tym bardziej studiowa� map. Pan Dursley otrz�sn�� si� lekko i wyrzuci� kota z my�li. Kiedy zbli�a� si� do miasta, po g�owie chodzi�o mu ju� tylko wielkie zam�wienie na �widry, kt�re mia� dzisiaj otrzyma�. Na skraju miasta zosta� jednak zmuszony do zapomnienia o �widrach. Kiedy utkwi� w normalnym porannym korku ulicznym, nie m�g� nie zauwa�y�, �e naoko�o jest mn�stwo dziwacznie ubranych ludzi. Ludzi w pelerynach. Pan Dursley nie znosi� ludzi ubieraj�cych si� �miesznie, na przyk�ad m�odych ludzi w tych wszystkich cudacznych strojach. Doszed� do wniosku, �e to jaka� nowa, g�upia moda. Zab�bni� palcami w kierownic� i w�wczas jego spojrzenie pad�o na stoj�c� w pobli�u grupk� tych dziwak�w. Szeptali mi�dzy sob�, wyra�nie podnieceni. Pan Dursley stwierdzi� z oburzeniem, �e niekt�rzy wcale nie s� m�odzi; o, ten m�czyzna na pewno jest starszy od niego, a ma na sobie szmaragdowo-zielon� peleryn�! Trzeba mie� naprawd� czelno��! Po chwili przysz�o mu jednak na my�l, �e to jaki� wyg�up - ci ludzie po prostu przeprowadzaj� zbi�rk� na jaki� r�wnie bzdurny cel... tak, na pewno o to chodzi. Sznur samochod�w ruszy� i kilka minut p�niej pan Dursley wjecha� na parking firmy Grunnings, a w jego my�lach z powrotem zago�ci�y �widry. W swoim gabinecie na dziewi�tym pi�trze pan Dursley zawsze siedzia� plecami do okna. Tego dnia okaza�o si� to okoliczno�ci� sprzyjaj�c�, bo gdyby siedzia� przodem, trudno by mu by�o skupi� si� na �widrach. Nie widzia� s�w przelatuj�cych jawnie w bia�y dzie�, cho� widzieli je ludzie na ulicy; pokazywali je sobie palcami i gapili si� na nie z otwartymi ustami. Wi�kszo�� z nich jeszcze nigdy nie widzia�a sowy, nawet w nocy. Natomiast pan Dursley prze�y� normalne, ca�kowicie wolne od s�w przedpo�udnie. Nawrzeszcza� po kolei na pi�ciu pracownik�w. Odby� kilka wa�nych rozm�w telefonicznych, a potem znowu na kogo� nawrzeszcza�. By� w wy�mienitym nastroju a� do pory lunchu, kiedy pomy�la�, �e dobrze by by�o wyprostowa� nogi, przej�� si� na drug� stron� ulicy i kupi� sobie w piekarni bu�k� z rodzynkami. Dawno ju� zapomnia� o ludziach w pelerynach, kiedy nagle natkn�� si� na nich tu� obok piekarni. Zmierzy� ich gniewnym spojrzeniem. Nie bardzo wiedzia� dlaczego, ale budzili w nim niepok�j. W tej grupce r�wnie� szeptano o czym� z o�ywieniem, ale nie zauwa�y�, by kto� mia� w r�ku puszk� do zbierania datk�w. Dopiero kiedy wyszed� ze sklepu, nios�c torb� z wielkim kawa�em ciasta z orzechami, us�ysza� strz�py rozmowy. - . Potterowie, zgadza si�, ja te� o tym s�ysza�em... - . tak, to ich syn, Harry... Pan Dursley zatrzyma� si�, jakby mu nogi wros�y w chodnik. Poczu� fal� l�ku. Spojrza� przez rami� na dziwnie ubranych osobnik�w, jakby chcia� ich o co� zagadn��, ale si� rozmy�li�. Przeszed� pospiesznie przez ulic�, wjecha� wind� na dziewi�te pi�tro, warkn�� na swoj� sekretark�, �eby mu nikt nie przeszkadza�, z�apa� za s�uchawk� telefonu i ju� prawie wykr�ci� numer do domu, kiedy znowu si� rozmy�li�. Od�o�y� s�uchawk� i zacz�� gor�czkowo my�le�, szarpi�c w�sy. Nie, nie dajmy si� zwariowa�... W ko�cu nie ma w tym nic niezwyk�ego! Mn�stwo ludzi mo�e si� nazywa� Potter i mie� syna Harry'ego. A kiedy zacz�� si� nad tym zastanawia�, doszed� do wniosku, �e nie jest nawet pewny, czy syn jego szwagierki ma na imi� Harry. Nigdy go nie widzia�. Bardzo mo�liwe, �e nazywa si� Harvey. Albo Harold. Nie ma powodu, by niepokoi� pani� Dursley; ka�de wspomnienie o siostrze zawsze j� przygn�bia�o. Nie mia� jej tego za z�e - ostatecznie, gdyby on mia� tak� siostr�... Ale mimo wszystko, ci ludzie w pelerynach... Tego popo�udnia by�o mu troch� trudniej skupi� si� na �widrach, a kiedy o pi�tej opuszcza� firm�, by� w takim stanie, �e wpad� na kogo� tu� za drzwiami. - Przykro mi - mrukn��, gdy drobny staruszek, na kt�rego wpad�, zatoczy� si� i prawie upad�. Dopiero po kilku sekundach u�wiadomi� sobie, �e staruszek ma na sobie fioletow� peleryn�. I wcale nie sprawia� wra�enia rozgniewanego tym, �e kto� o ma�o co nie powali� go na ziemi�. Przeciwnie, na jego twarzy zakwit� szeroki u�miech i zaskrzecza� tak, �e przechodnie zacz�li si� ogl�da�: - Niech szanownemu panu nie b�dzie przykro, bo dzisiaj nic nie mo�e zepsu� mi humoru! Ciesz si� pan ze mn�, bo ju� nie ma Sam�Wiesz�Kogo! Wszyscy powinni si� cieszy�, nawet mugole tacy jak pan! Bo to szcz�liwy, ach, jak szcz�liwy dzie�! Po czym u�ciska� pana Durseya serdecznie i odszed�. Pana Durseya ca�kowicie zamurowa�o. Zosta� u�ciskany przez zupe�nie nieznajomego cz�owieka! I nazwano go mugolem, cokolwiek mia�o to znaczy�. By� wstrz��ni�ty. Pobieg� do samochodu i ruszy� w drog� do domu, maj�c nadziej�, �e co� mu si� przywidzia�o, a zdarzy�o mu si� to po raz pierwszy w �yciu, bo nie pochwala� wybuja�ej wyobra�ni. Kiedy wjecha� na podjazd przed numerem czwartym, pierwsz� rzecz�, jak� zobaczy� - i wcale mu to nie poprawi�o nastroju - by� bury kot, kt�rego spostrzeg� dzisiaj rano. Teraz kot siedzia� na murku otaczaj�cym ich ogr�d. By� pewny, �e to ten sam kot, bo mia� takie same ciemniejsze obw�dki wok� oczu. - Siooo! - krzykn�� pan Dursley. Kot nawet nie drgn��, tylko zmierzy� go ch�odnym spojrzeniem. Czy tak si� zachowuj� normalne koty? Pan Dursley wzdrygn�� si� i wszed� do domu. Nadal nie zamierza� wspomina� o tym wszystkim �onie. Pani Dursley sp�dzi�a normalny, ca�kiem mi�y dzie�. Podczas obiadu opowiedzia�a mu o problemach, jakie ma s�siadka ze swoj� c�rk�, i o tym, �e Dudley nauczy� si� nowego s�owa ("nie chc�!"). Pan Dursley stara� si� zachowywa� normalnie. Kiedy w ko�cu uda�o im si� zapakowa� Dudleya do ��eczka, wszed� do saloniku i zd��y� na koniec dziennika wieczornego. - I ostatnia wiadomo��. Obserwatorzy ptak�w donosz� o bardzo dziwnym zachowaniu krajowych s�w. Cho� normalnie sowy poluj� w nocy i nie widzi si� ich w ci�gu dnia, z setek doniesie� wynika, �e dzisiaj sowy lata�y we wszystkich kierunkach od samego rana. Specjali�ci nie s� w stanie wyja�ni�, dlaczego sowy tak nagle zmieni�y swoje zwyczaje. - Tu spiker pozwoli� sobie na u�miech. - To bardzo tajemnicza sprawa. A teraz pos�uchajmy, co Jim McGuffin ma do powiedzenia o pogodzie. Jim, czy tej nocy zanosi si� na jaki� deszcz s�w? - No c�, Ted - odpowiedzia� facet od pogody - nie bardzo si� na tym znam, ale wiem, �e nie tylko sowy zachowywa�y si� dzi� bardzo dziwnie. Dzwonili do mnie telewidzowie z Kentu, Yorkshire i Dundee, m�wi�c, �e zamiast obiecanego przez mnie deszczu mieli prawdziw� ulew� meteoryt�w! Mo�e niekt�rzy wcze�niej zacz�li obchodzi� Noc Sztucznych Ogni? Ludzie, to dopiero w przysz�ym tygodniu! Ale mog� wam obieca�, �e w nocy b�dzie pada�o. Pan Dursley poczu� si� bardzo niepewnie. Meteoryty nad ca�� Angli�? Sowy lataj�ce w bia�y dzie�? Tajemniczy osobnicy w pelerynach? I to szeptanie... szeptanie o Potterach... Do saloniku wesz�a pani Dursley, nios�c dwie fili�anki herbaty. Nie, tak nie mo�na. Powinien z ni� porozmawia�. Odchrz�kn�� nerwowo. - Eee... Petunio, kochanie... nie mia�a� ostatnio wiadomo�ci od swojej siostry? Jak si� spodziewa�, pani Dursley spojrza�a na niego wzrokiem zdumionego bazyliszka. Zwykle udawali, �e nie ma siostry. - Nie - odpowiedzia�a ostrym tonem. - Dlaczego pytasz? - Dziwne rzeczy by�y w dzienniku - wymamrota� panDursIey. - Sowy... spadaj�ce gwiazdy... aw mie�cie widzia�em mn�stwo cudacznie poubieranych ludzi... - No i co? - warkn�a pani Dursley. - C�, tak sobie pomy�la�em... mo�e... mo�e to ma co� wsp�lnego z... no wiesz... jej towarzystwem. Pani Dursley wessa�a �yk herbaty przez zaci�ni�te wargi. Pan Dursley zastanawia� si�, czy powiedzie� jej, �e s�ysza� nazwisko "Potter". Uzna�, �e by�oby to zbyt �mia�e posuni�cie. Zamiast tego powiedzia�, sil�c si� na oboj�tno��: - Ich syn... musi by� teraz w wieku Dudleya, prawda? - Tak przypuszczam - odpowiedzia�a sucho pani Dursley. - Zaraz, jak on ma na imi�? Howard, tak? - Harry. Obrzydliwe, pospolite imi�. - Och, tak... - mrukn�� pan Dursley, a serce w nim zamar�o. - Tak, zgadzam si� z tob� ca�kowicie. Poszli na g�r� i wi�cej ju� o tym nie wspomina�. Kiedy pani Dursley zamkn�a si� w �azience, pan Dursley podkrad� si� do okna sypialni i zerkn�� na ogr�d przed domem. Kot wci�� tam siedzia�. Wpatrywa� si� w Privet Drive, jakby na co� czeka�. Czy�by mia� halucynacje? I czy mo�e to mie� co� wsp�lnego z Porterami? Bo gdyby tak... gdyby si� okaza�o, �e s� spokrewnieni z jakimi�... Nie, tego by chyba nie zni�s�. Po�o�yli si� do ��ka. Pani Dursley szybko zasn�a, ale pan Dursley le�a� i rozmy�la� o tym wszystkim. W ko�cu doszed� do wniosku, �e nawet gdyby Potterowie mieli z tym co� wsp�lnego, nie by�o powodu, by niepokoili jego i pani� Dursley. Dobrze wiedzieli, co on i Petunia my�l� o nich i o ludziach ich pokroju... Trudno sobie wyobrazi�, w jaki spos�b on i Petunia mogliby zosta� wpl�tani w co�, do czego mo�e doj��... Poczu� ulg�, ziewn�� i przewr�ci� si� na bok. Nie, nas to nie mo�e dotyczy�... Jak bardzo si� myli�! Pan Dursley zapad� w niezbyt zreszt� spokojny sen, ale kot na murku nie okazywa� najmniejszych oznak senno�ci. Siedzia� tam, nieruchomy jak pos�g, z oczami utkwionymi w dalekim ko�cu Privet Drive. Nawet nie drgn��, kiedy w s�siedniej uliczce trzasn�y drzwi samochodu, ani kiedy dwie sowy przelecia�y mu nad g�ow�. Nie poruszy� si� a� do p�nocy. Na rogu, kt�ry z tak� uwag� obserwowa� kot, pojawi� si� jaki� cz�owiek. Pojawi� si� tak nagle i bezszelestnie, i� mo�na by�o pomy�le�, �e wyr�s� spod ziemi. Ogon kota drgn��, a oczy mu si� zw�zi�y. Jeszcze nigdy kto� taki nie pojawi� si� na Privet Drive. By� to wysoki, chudy m�czyzna, bardzo stary, s�dz�c po brodzie i srebrnych w�osach, kt�re opada�y mu a� do pasa. Mia� na sobie si�gaj�cy ziemi purpurowy p�aszcz i d�ugie buty na wysokim obcasie. Zza po��wek okular�w b�yska�y jasne, niebieskie oczy, a bardzo d�ugi i zakrzywiony nos sprawia� wra�enie, jakby by� z�amany w przynajmniej dw�ch miejscach. Nazywa� si� Albus Dumbledore. Albus Dumbledore zdawa� si� nie mie� zielonego poj�cia o tym, �e w�a�nie przyby� na ulic�, na kt�rej to wszystko - od jego nazwiska po dziwaczne buty - by�o bardzo �le widziane. Z zapa�em grzeba� w p�aszczu, najwyra�niej czego� szukaj�c. Nie zdawa� sobie te� sprawy z tego, �e od d�u�szego czasu jest obserwowany, a� nagle podni�s� g�ow� i zobaczy� kota, kt�ry wci�� wpatrywa� si� w niego z drugiego ko�ca uliczki. Zacmoka� i mrukn��: - Mog�em si� tego spodziewa�. Znalaz� to, czego szuka�, w wewn�trznej kieszeni p�aszcza. Wygl�da�o jak srebrna zapalniczka. Otworzy� to, uni�s� i pstrykn��. Najbli�sza latarnia zgas�a z lekkim trzaskiem. Pstrykn�� znowu - nast�pna latarnia mrugn�a i zgas�a. Pstryka� wygaszaczem dwana�cie razy, a� jedynymi �wiat�ami na ulicy pozosta�y dwa male�kie punkciki - oczy obserwuj�cego go kota. Gdyby kto� wyjrza� teraz przez okno - nawet gdyby to by�a pani Dursley - nie by�by w stanie dostrzec, co si� dzieje na ulicy. Dumbledore wsun�� wygaszacz za pazuch� i ruszy� w kierunku numeru czwartego, gdzie przysiad� na murku obok kota. Nie spojrza� na niego, ale po chwili przem�wi�: - Co za spotkanie, profesor McGonagall' Odwr�ci� g�ow�, by u�miechn�� si� do burego kota, ale ten gdzie� znikn��. Zamiast tego u�miecha� si� do nieco srogo wygl�daj�cej kobiety w prostok�tnych okularach, kt�rych kszta�t by� identyczny z ciemnymi obw�dkami wok� oczu kota. Ona te� mia�a na sobie d�ugi p�aszcz, tyle �e szmaragdowy. Czarne w�osy upi�a w ciasny, bu�eczkowaty kok Wygl�da�a na bardzo wzburzon� - Sk�d pan wiedzia�, �e to Ja? - zapyta�a - Ale�, droga pani profesor, nigdy nie widzia�em kota, kt�ry by siedzia� tak sztywno - Sam by pan zesztywnia�, gdyby panu przysz�o siedzie� na murze przez ca�y dzie� - odpowiedzia�a profesor McGonagall. - Ca�y dzie� w og�le pani nie �wi�towa�a? Id�c tutaj, musia�em wpa�� na chyba z tuzin biesiad i przyj�� Profesor McGonagall prychn�a ze z�o�ci� - Och, tak, wiem, wszyscy �wi�tuj� Mo�na by pomy�le�, �e powinni by� troch� ostro�niejsi, ale nie Nawet mugole zauwa�yli, �e co� si� �wi�ci M�wili o tym w wieczornych wiadomo�ciach - Wskaza�a podbr�dkiem ciemne okna salonu pa�stwa Dursley�w - Sama s�ysza�am Stada s�w spadaj�ce gwiazdy Nie s� a� takimi g�upcami Musz� co� zauwa�y� Spadaj�ce gwiazdy w Kencie! Mog� si� za�o�y�, �e to sprawka Dedalusa Digg�e Nigdy nie odznacza� si� rozs�dkiem - Trudno mie� do niego pretensj� - stwierdzi� �agodnie Dumbledore - W ko�cu przez ca�e jedena�cie lat niewiele mieli�my okazji do �wi�towania, - Wiem - powiedzia�a ze z�o�ci� profesor McGonagall. - To jednak nie pow�d, �eby ca�kowicie traci� g�ow� Ludzie nie zachowuj� najmniejszej ostro�no�ci, �a�� po ulicach w bia�y dzie�, nawet nie racz� si� przebra� w stroje mugoli, wymieniaj� pog�oski. Spojrza�a na Dumbledore'a z ukosa, jakby oczekiwa�a, �e co� na to powie, ale milcza�, wi�c ci�gn�a dalej: - Tego tylko brakuje, �eby w tym samym dniu, w kt�rym w ko�cu znikn�� SamWieszKto, mugole dowiedzieli si� o nas wszystkich. Dumbledore, mam nadziej�, �e on naprawd� znikn��, co? - Na to wszystko wskazuje - odpowiedzia� Dumbledore. - Mamy za co by� wdzi�czni. Mo�e ma pani ochot� na cytrynowego dropsa? - Na co? - Na cytrynowego dropsa. To takie cukierki mugoli, kt�re bardzo lubi� - Nie, dzi�kuj� - odpowiedzia�a ch�odno profesor McGonagall, jakby chcia�a podkre�li�, �e nie jest to odpowiedni moment na cytrynowe dropsy. - Jak m�wi�, nawet je�li Sam Wiesz Kto rzeczywi�cie znikn��... - Droga pani profesor, czy taka rozs�dna osoba jak pani nie mog�aby da� sobie spokoju z t� dziecinad�? Przez jedena�cie lat walczy�em z tym bzdurnym "SamWieszKto", pr�buj�c ludzi nak�oni�, by u�ywali jego w�a�ciwego nazwiskaVoldemort. - Profesor McGonagall wzdrygn�a si�, ale Dumbledore, kt�ry akurat usi�owa� odklei� z rolki dwa dropsy, zdawa� si� tego nie zauwa�y� - To wszystko staje si� takie m�tne, kiedy wci�� m�wimy "SamWieszKto" Nigdy nie widzia�em powodu, by ba� si� wypowiedzenia prawdziwego nazwiska Voldemorta - Wiem - powiedzia�a profesor McGonagall tonem, w kt�rym irytacja miesza�a si� z podziwem - Ale pan to co innego Ka�dy wie, �e jest pan jedyn� osob�, kt�rej boi si� SamWie... no, niech ju� b�dzie... Voldemort - Pochlebia mi pani - rzek� spokojnie Dumbledore. - Woldemort ma do dyspozycji moce, jakich ja nigdy nie b�d� mia�. - Bo pan jest... no... zbyt szlachetny, by si� nimi pos�ugiwa�. - Wielkie szcz�cie, �e jest ciemno. Nie zarumieni�em si� tak od czasu, kiedy pani Pomfrey powiedzia�a, �e podobaj� si� jej moje nauszniki. Profesor McGonagaU rzuci�a na niego ostre spojrzenie i powiedzia�a: - Sowy to nic w por�wnaniu z pog�oskami, jakie wsz�dzie kr���. Wie pan, o czym wszyscy m�wi�? O przyczynie jego nag�ego znikni�cia? O tym, co go w ko�cu powstrzyma�o? Wygl�da�o na to, �e profesor McGonagaU poruszy�a wreszcie temat, o kt�rym bardzo chcia�a podyskutowa�, a by� to prawdziwy pow�d, dla kt�rego czeka�a na niego na zimnym, twardym murze przez ca�y dzie�. W ka�dym razie do tej chwili ani jako kot, ani jako kobieta nie utkwi�a w Albusie Dumbledore tak �widruj�cego spojrzenia, jak teraz. By�o oczywiste, �e cokolwiek m�wili "wszyscy", nie zamierza�a w to uwierzy�, p�ki Dumbledore nie powie jej, �e to prawda. Lecz Dumbledore odklei� sobie jeszcze jednego dropsa i milcza�. - A m�wi� - naciska�a profesor McGonagaU - �e zesz�ej nocy Woldemort pojawi� si� w Dolinie Godrika. Chcia� odnale�� Porter�w. Kr��� pog�oski, �e Lily i James Potter... �e oni... nie �yj�. Dumbledore pokiwa� g�ow�. Profesor McGonaga�l westchn�a g��boko. - Lily i James... Nie mog� w to uwierzy�... Nie chcia�am w to uwierzy�... Och, Albusie... Dumbledore wyci�gn�� r�k� i poklepa� j� po ramieniu. - Wiem... wiem... - pociesza� j� cicho. - To nie wszystko - oznajmi�a profesor McGonaga�l roztrz�sionym g�osem. - M�wi�, �e pr�bowa� zabi� syna Porter�w, Harry'ego. Ale... nie m�g�. Nie by� w stanie u�mierci� ma�ego ch�opczyka! Nikt nie wie dlaczego ani jak, ale m�wi�, �e od tego momentu pot�ga Woldemorta jakby si� za�ama�a... i w�a�nie dlatego gdzie� znikn��. Dumbledore pokiwa� ponuro g�ow�. - A wi�c to... to prawda? - wyj�ka�a profesor McGonaga�l. - Po tym wszystkim, co zrobi�... Tylu ludzi pozabija�... i nie m�g� zabi� ma�ego dziecka? To wprost zdumiewaj�ce... Tyle si� robi�o, �eby go powstrzyma�, a� tu nagle... Ale... na mi�o�� bosk�, jak temu Harry'emu uda�o si� prze�y�? - Pozostaje nam tylko zgadywa� - powiedzia� Dumbledore. - Mo�e nigdy si� nie dowiemy. Profesor McGonagaU wyci�gn�a koronkow� chusteczk� i zacz�a sobie osusza� oczy pod okularami. Dumbledore wyj�� z kieszeni z�oty zegarek, przyjrza� mu si� i mocno poci�gn�� nosem. By� to bardzo dziwny zegarek. Mia� dwana�cie wskaz�wek, a nie mia� w og�le cyfr; zamiast tego po obwodzie tarczy kr��y�y male�kie planety. Dumbledore musia� jednak co� z niego odczyta�, bo w�o�y� go z powrotem do kieszeni i rzek�: - Hagrid si� sp�nia. Nawiasem m�wi�c, to chyba on ci powiedzia�, �e tutaj b�d�, tak? - Tak - przyzna�a profesor McGonaga�l. - A mo�esz mi powiedzie�, dlaczego znalaz�e� si� akurat tutaj? - To proste. Chc� zainstalowa� Harry'ego u jego ciotki i wuja. To jedyna rodzina, jaka mu pozosta�a. - Ale�, Dumbledore... przecie� nie mo�esz mie� na my�li ludzi, kt�rzy mieszkaj� tutaj! - zawo�a�a profesor McGonagall, zrywaj�c si� na r�wne nogi i wskazuj�c na numer czwarty. - Dumbledore... przecie� to niemo�liwe. Obserwowa�am ich przez ca�y dzie�. Trudno o dwoje ludzi, kt�rzy tak by si� od nas r�nili. I maj� syna... sama widzia�am, jak kopa� matk� na ulicy, wrzeszcz�c, �eby mu kupi�a cukierki. I Harry Potter mia�by tutaj zamieszka�? - Tu mu b�dzie najlepiej - o�wiadczy� stanowczo Dumbledore. - Jego ciotka i wuj b�d� mogli mu wszystko wyt�umaczy�, kiedy troch� podro�nie. Napisa�em do nich list. - List? - powt�rzy�a profesor McGonagall, siadaj�c z powrotem na murku. - Dumbledore, czy naprawd� s�dzisz, �e zdo�asz im wszystko wyja�ni� w li�cie? Przecie� ci mugole nigdy go nie zrozumiej�! B�dzie s�awny... stanie si� legend�... wcale bym si� nie zdziwi�a, gdyby odt�d ten dzie� nazywano Dniem Harry'ego Pottera... b�d� o nim pisa� ksi��ki... ka�de dziecko b�dzie zna�o jego imi�! - �wi�ta racja - powiedzia� Dumbledore, spogl�daj�c na ni� z powag� ponad po��wkami swoich szkie�. - Do��, by zawr�ci�o w g�owie ka�demu ch�opcu. S�ynny, zanim nauczy si� chodzi� i m�wi�! S�ynny z czego�, czego nawet nie pami�ta! Nie rozumiesz, �e b�dzie lepiej, jak najpierw troch� podro�nie, a dopiero p�niej dowie si� o tym wszystkim? Profesor McGonagall otworzy�a usta, ale zmieni�a zamiar, prze�kn�a �lin� i powiedzia�a: - Tak... tak, masz racj�, oczywi�cie. Ale jak on tutaj trafi? Zerkn�a na jego p�aszcz, jakby pomy�la�a, �e mo�e pod nim ukrywa� Harry'ego. - Hagrid go przyniesie. - I my�lisz, �e to... m�dre... powierza� Hagridowi tak wa�n� misj�? - Powierzy�bym mu swoje �ycie - odpar� Dumbledore. - Nie twierdz�, �e ma serce po z�ej stronie - powiedzia�a z niech�ci� profesor McGonagall - ale nie mo�na przymyka� oczu na to, �e jest troch�... no... beztroski. Nie ma sk�onno�ci do... Co to by�o? Cisz� wok� nich przerwa� jaki� warkot. Spojrzeli na ulic�, wypatruj�c odblasku reflektor�w, a warkot narasta� i narasta�, a� zamieni� si� w ryk, kiedy oboje spojrzeli w niebo, bo w�a�nie stamt�d nadlecia� wielki motocykl, kt�ry wyl�dowa� tu� przed nimi. Motocykl mia� naprawd� imponuj�ce rozmiary, ale na cz�owieku, kt�ry go dosiada�, nie mog�o to robi� �adnego wra�enia. Wzrostem dwukrotnie przewy�sza� normalnego cz�owieka, a szerszy by� przynajmniej pi�ciokrotnie. Trudno by�o uwierzy� w jego wymiary, a by� przy tym niesamowicie dziki - d�ugie, zmierzwione czarne w�osy i broda prawie ca�kowicie przykrywa�y mu twarz, d�onie mia� wielko�ci pokryw od pojemnik�w na �mieci, a stopy w wysokich, sk�rzanych butach przypomina�y ma�e delfiny. W przepastnych, muskularnych ramionach trzyma� ma�e zawini�tko. - Hagrid! - powita� go z ulg� Dumbledore. - Nareszcie. Sk�d wytrzasn��e� ten motocykl? - Po�yczy�em go, panie psorze - odpowiedzia� olbrzym, z�a��c ostro�nie z motocykla. - Od m�odego Syriusza Blacka. Mam go, panie psorze. - Nie by�o �adnych trudno�ci? - Nie, panie psorze... Dom by� ca�kiem rozwalony, ale go wyci�g�em, zanim zaroi�o si� od mugoli. Zasn��, bidula, jak przelatywali�my nad Bristolem. Dumbledore i profesor McGonagall pochylili si� nad zawini�tkiem. Wy�ania�a si� z niego buzia u�pionego niemowl�cia Na jego czole, pod k�pk� kruczoczarnych w�os�w, zobaczyli dziwn� blizn�, przypominaj�c� b�yskawic�. - To w�a�nie tu?... - wyszepta�a profesor McGonaga�l. - Tak - odrzek� Dumbledore. - Zostanie mu na zawsze. - Nie mo�esz czego� z tym zrobi�? - Nawet gdybym m�g�, tobym nie zrobi� Blizny mog� si� przyda� Sam mam jedn� nad lewym kolanem, jest doskona�ym planem londy�skiego metra No dobrze, daj mi go, Hagrid... miejmy to ju� za sob� Dumbledore wzi�� Harry'ego w ramiona i zwr�ci� si� w stron� domu Dursey�w. - Mo�e... m�g�bym si� z nim po�egna�, panie psorze? - zapyta� Hagrid. Pochyli� swoj� wielk�, kud�at� g�ow� nad Harrym i obdarzy� go czym�, co musia�o by� bardzo drapi�cym, w�ochatym poca�unkiem. A potem nagle zawy� jak zraniony pies. - Cicho! - sykn�a profesor McGonagall - Obudzisz mugoli! - Przeepraaaszam - zap�aka� Hagrid, wydobywaj�c z kieszeni wielk� chustk� w kropki i chowaj�c w ni� twarz. - Ale nie mog� wwwytrzyma� . Lily iJames nie �yj�... a bidny ma�y Haarry ma tu mieszka� z mugolami... - Tak, tak, to bardzo przygn�biaj�ce, ale we� si� w gar��, Hagrid, bo nas wszystkich z�api� - wyszepta�a profesor McGonagall, klepi�c go energicznie po ramieniu, a tymczasem Dumbledore prze�azi przez niski murek i podszed� do frontowych drzwi. Po�o�y� Harry'ego ostro�nie na schodkach, wyj�� z p�aszcza list, wsun�� go mi�dzy koce, po czym wr�ci�. Wszyscy troje stali przez r�wn� minut�, patrz�c na zawini�tko; ramiona Hagrida dygota�y, profesor McGonagall mruga�a zawzi�cie, a ogniki, kt�re zwykle jarzy�y si� w oczach Dumledore'a, przygas�y. - No c� - powiedzia� w ko�cu Dumbledore - to by by�o na tyle Nie ma co tutaj stercze�. Trzeba gdzie� i�� i przy��czy� si� do �wi�towania. - Taaa - odezwa� si� Hagrid st�umionym g�osem. - Chiba wezm� i oddam motor Synuszowi. Dobranoc, pani psor... dobranoc, panie psorze. Otar�szy oczy r�kawem kurtki, Hagrid wskoczy� na motocykl i kopn�� w peda� zap�onu. Silnik zarycza� i po chwili wehiku� wzni�s� si� w powietrze i znikn�� w ciemno�ciach nocy. - Mam nadziej�, �e wkr�tce si� zobaczymy, profesor McGonagall - powiedzia� Dumbledore, chyl�c przed ni� g�ow�. Profesor McGonagall wydmucha�a ha�a�liwie nos. Dumbledore odwr�ci� si� i pomaszerowa� ulic�. Na rogu przystan�� i wyj�� wygaszacz. Tym razem pstrykn�� nim tylko raz i natychmiast dwana�cie �wietlistych rac pomkn�o ku swoim latarniom, tak �e zrobi�o si� nagle pomara�czowo. W tym samym momencie zobaczy� burego kota, znikaj�cego w�a�nie za rogiem na drugim ko�cu uliczki. Dostrzeg� te� tobo�ek na schodkach przed drzwiami numeru czwartego. - Powodzenia, Harry - mrukn�� pod nosem, po czym odwr�ci� si� na pi�cie i odszed�, szumi�c po�ami p�aszcza. Lekki wiaterek zatrzepota� listkami r�wno przyci�tego �ywop�otu przy Prive Drive. U�piona, schludna uliczka nie kojarzy�a si� ani na troch� z miejscem, w kt�rym mog�yby si� dzia� tak zdumiewaj�ce rzeczy. Harry Potter przewr�ci� si� na bok wewn�trz tobo�ka, ale nawet nie otworzy� oczu. Ma�a r�czka zacisn�a si� na li�cie i spa� dalej, nie wiedz�c, �e jest kim� niezwyk�ym, nie wiedz�c, �e jest s�awny, nie wiedz�c, �e za kilka godzin zostanie obudzony wrzaskiem pani Dursley, otwieraj�cej drzwi, by zabra� butelki z mlekiem, ani tego, �e przez nast�pne kilka tygodni b�dzie szturchany i szczypany przez swojego kuzyna Dudleya... Nie m�g� wiedzie�, �e w tym samym momencie r�ni ludzie, spotykaj�cy si� potajemnie w r�nych miejscach kraju, wznosili szklanki i m�wili przyt�umionym g�osem: Za Harry'ego Pottera... za ch�opca, kt�ry prze�y�! * * * ROZDZIA� DRUGI Znikaj�ca szyba Od czasu, gdy Dursleyowie znale�li pod drzwiami swojego siostrze�ca, min�o ju� prawie dziesi�� lat, a Privet Drive wcale si� nie zmieni�o. S�o�ce wzesz�o nad tym samym schludnym frontowym ogr�dkiem i o�wietli�o mosi�n� czw�rk� na drzwiach domu Dursley�w, a potem w�lizn�o si� do ich salonu, kt�ry by� dok�adnie taki sam, jak w �w wiecz�r, kiedy to w wieczornym dzienniku pojawi�y si� z�owr�bne doniesienia o sowach. Ile czasu min�o, mo�na si� by�o zorientowa� tylko po fotografiach stoj�cych na obramowaniu kominka. Dziesi�� lat temu by�o tam mn�stwo zdj�� czego�, co przypomina�o wielk�, r�ow� pi�k� pla�ow� w r�nokolorowych czepkach, ale Dudley Dursley ju� dawno przesta� by� berbeciem i teraz fotografie przedstawia�y t�giego ch�opca o jasnych w�osach: a to na swoim pierwszym rowerze, a to na karuzeli w weso�ym miasteczku, przy komputerze z ojcem czy w ramionach matki. W salonie nie by�o absolutnie nic, co by �wiadczy�o, �e w tym domu mieszka jeszcze jaki� inny ch�opiec. A jednak Harry Potter tam by� i w tym momencie spa�, cho� nie mia�o to trwa� d�ugo. Ciotka Petunia ju� wsta�a i wkr�tce rozleg� si� jej wrzaskliwy g�os: - Wstawaj! Dosy� tego spania! Ju�! Harry obudzi� si� i podskoczy� na ��ku. Ciotka znowu za�omota�a w drzwi. - Wstawa�! - zaskrzecza�a. Harry us�ysza� jej kroki zmierzaj�ce w kierunku kuchni, a potem brz�k patelni stawianej na kuchence. Przetoczy� si� na plecy i pr�bowa� przypomnie� sobie sen, z kt�rego go wyrwano. To by� dobry sen. By� w nim lataj�cy motocykl. Harry mia� dziwne wra�enie, �e �ni�o mu si� to nie po raz pierwszy. Ciotka powr�ci�a pod drzwi. - Wsta�e� ju�? - zapyta�a. - Prawie - odpowiedzia� Harry. - No to wstawaj, chc�, �eby� przypilnowa� bekonu. I �eby mi si� nie przypali�! S� urodziny Dudziaczka i wszystko ma by� jak nale�y! Harry j�kn��. - Co powiedzia�e�? - warkn�a przez drzwi jego ciotka. - Nic, nic... Urodziny Dudleya - jak m�g� o tym zapomnie�! Zwl�k� si� z ��ka i zacz�� szuka� skarpetek. Znalaz� je pod ��kiem i zanim w�o�y�, wyci�gn�� z jednej paj�ka. Harry by� przyzwyczajony do paj�k�w, bo w kom�rce pod schodami by�o ich pe�no, a tam w�a�nie sypia�. Ubra� si� i poszed� do kuchni. Sto�u prawie nie by�o wida� spod prezent�w dla Dudleya. Wygl�da�o na to, �e jest tam nowy komputer, kt�ry Dudley chcia� dosta�, a tak�e telewizor i rower wy�cigowy. Harry nie mia� poj�cia, po co mu ten rower, bo Dudley by� gruby i nie uprawia� �adnego sportu - chyba �e za dyscyplin� sportow� uzna si� bicie s�abszych. Jego ulubionym workiem treningowym by� w�a�nie Harry, ale niecz�sto udawa�o mu si� go z�apa�. Harry by� bardzo szybki, cho� wcale na to nie wygl�da�. By� mo�e mia�o to co� wsp�lnego z mieszkaniem w ciemnej kom�rce, bo Harry by� bardzo ma�y i chudy jak na sw�j wiek. A sprawia� wra�enie jeszcze mniejszego i szczuplejszego ni� w rzeczywisto�ci, bo nosi� wy��cznie stare ubrania po Dudleyu, kt�ry by� prawie cztery razy od niego wi�kszy. Harry mia� drobn� buzi�, ko�ciste kolana, czarne w�osy i jasne, zielone oczy. Nosi� okr�g�e okulary, zawsze poklejone celuloidow� ta�m�, bo od czasu do czasu Dudleyowi udawa�o si� jednak trafi� go w nos. Jedyn� rzecz�, kt�r� Harry lubi� w swoim wygl�dzie, by�a bardzo cienka blizna na czole, przypominaj�ca zygzak b�yskawicy. Mia� j� od dawna i pami�ta�, �e kiedy by� bardzo ma�y, zapyta� ciotk� Petuni�, sk�d j� ma. - To pami�tka po wypadku samochodowym, w kt�rym zgin�li twoi rodzice - odpowiedzia�a. - I nie zadawaj pyta�. Nie zadawaj pyta� - to by�a pierwsza zasada rz�dz�ca spokojnym �yciem pa�stwa Dursley�w. Wuj Vernon wszed� do kuchni, gdy Harry przewraca� bekon na drug� stron�. - Uczesz si�! - warkn�� wuj na dzie� dobry. Przynajmniej raz w tygodniu wuj Vernon spogl�da� znad gazety i dono�nym g�osem oznajmia�, �e Harry powinien si� ostrzyc. Harry musia� si� strzyc o wiele cz�ciej ni� reszta ch�opc�w z jego klasy razem wzi�ta, ale niewiele to pomaga�o - w�osy natychmiast mu odrasta�y. Harry sma�y� ju� jajka, kiedy do kuchni wszed� Dudley z matk�. Dudley by� bardzo podobny do wuja Wernona. Mia� du�y, r�owy nos, wodniste niebieskie oczy i g�ste jasne w�osy, przylizane g�adko na wielkiej g�owie. On te� prawie nie mia� szyi. Ciotka Petunia cz�sto m�wi�a, �e Dudley wygl�da jak amorek, natomiast Harry cz�sto m�wi�, �e Dudley wygl�da jak prosi� w peruce. Harry postawi� talerze z jajkami i bekonem na stole, co nie by�o �atwe z powodu ilo�ci prezent�w, kt�re Dudley w�a�nie �mudnie przelicza�. Kiedy sko�czy�, twarz mu si� wyci�gn�a. - Trzydzie�ci sze�� - oznajmi�, patrz�c na matk� i ojca. - O dwa mniej ni� w zesz�ym roku. - Kochanie, nie policzy�e� prezentu od cioci Marge. Widzisz, jest pod tym wielkim od mamusi i tatusia. - No dobra, wi�c trzydzie�ci siedem - powiedzia� Dudley, czerwony na twarzy. Harry, kt�ry zorientowa� si� ju�, �e nadchodzi jeden z napad�w z�o�ci Dudleya, zacz�� szybko po�yka� sw�j bekon, na wypadek, gdyby Dudley przewr�ci� st�. Ciotka Petunia najwyra�niej te� wyczu�a niebezpiecze�stwo, bo powiedzia�a szybko: - I kupimy ci dzisiaj jeszcze dwa prezenty. Co ty na to, misiaczku? Jeszcze dwa prezenty. W porz�dku? Dudley zastanawia� si� w milczeniu. Sprawia� wra�enie, jakby go to kosztowa�o wiele wysi�ku. - Wi�c b�d� mia� trzydzie�ci... - zacz�� powoli - trzydzie�ci... - Trzydzie�ci dziewi��, cukiereczku - doko�czy�a za niego ciotka Petunia. - Aha. - Dudley usiad� ci�ko przy stole i chwyci� najbli�sz� paczk�. - No to w porz�dku. Wuj Vernon zacmoka�. - Nasz ma�y spryciarz potrafi dba� o swoje interesy! Zupe�nie jak jego ojciec. Tak trzyma�, Dudley! - Poczochra� synowi w�osy. W tym momencie zadzwoni� telefon i ciotka Petunia posz�a go odebra�, a Harry i wuj Vernon obserwowali, jak Dudley rozpakowuje rower wy�cigowy, kamer� wideo, zdalnie sterowany samolot, szesna�cie nowych gier komputerowych i magnetowid. Rozpakowywa� w�a�nie z�oty zegarek na r�k�, kiedy wr�ci�a ciotka Petunia. Na jej twarzy malowa� si� gniew i niepok�j. - Z�e nowiny, Vernon - oznajmi�a. - Pani Figg z�ama�a nog�. Nie mo�e go zabra� - wskaza�a g�ow� Harry'ego. Dudley otworzy� usta z przera�enia, a Harry'emu mocniej zabi�o serce. W ka�de urodziny rodzice zabierali Dudleya i kt�rego� z jego koleg�w na ca�y dzie� do miasta, do weso�ego miasteczka, McDonalda albo do kina. W ka�de urodziny Dudleya Harry'ego zostawiano u pani Figg, lekko zwariowanej staruszki, kt�ra mieszka�a dwie ulice dalej. Harry nienawidzi� tego domu. �mierdzia�o tam kapust�, a pani Figg zmusza�a go do ogl�dania zdj�� wszystkich swoich kot�w. - No i co? - zapyta�a ciotka Petunia, patrz�c na Harry'ego, jakby on to zaplanowa�. Harry wiedzia�, �e powinno mu by� przykro z powodu z�amania nogi przez pani� Figg, ale nie by�o to �atwe, bo bardzo si� cieszy�, �e dopiero za rok b�dzie zmuszony do ponownego ogl�dania Male�stwa, �nie�ki, Pazurka i Czubatka. - Mo�emy zadzwoni� do Marge - podsun�� wuj Vernon. - Nie b�d� g�upi, Vernon, ona go nie znosi. Dursleyowie cz�sto rozmawiali o Harrym tak, jakby go nie by�o - albo raczej jakby by� op�niony w rozwoju i nie m�g� ich zrozumie�. - A ta jak jej tam, twoja przyjaci�ka... Yvonne? - Jest na urlopie na Majorce - warkn�a ciotka Petunia. - Mo�ecie mnie po prostu zostawi� tutaj - zaproponowa� z nadziej� w sercu Harry (m�g�by ogl�da�, co zechce w telewizji, a mo�e nawet dorwa� si� do komputera Dudleya). Ciotka Petunia wygl�da�a, jakby w�a�nie prze�kn�a cytryn�. - I po powrocie zasta� dom w ruinach? - prychn�a. - Nie wysadz� domu w powietrze - zapewni� Harry, ale nikt go nie s�ucha�. - Mo�e zabierzemy go do zoo - powiedzia�a wolno ciotka Petunia - i... zostawimy w samochodzie... - To nowy samoch�d i nie pozwol�, by siedzia� w nim sam... Dudley zacz�� g�o�no p�aka�. Tak naprawd� nie p�aka� - min�o ju� wiele lat, odk�d p�aka� naprawd� - ale wiedzia�, �e je�li si� wykrzywi i zawyje, dostanie od matki wszystko, czego zapragnie. - Nie p�acz, m�j buziaczku, mamusia nie pozwoli zepsu� ci twojego �wi�ta! - zawo�a�a, bior�c go w ramiona. - Ja... nie... chc�... �eby on... sz-sz-szed� z naaaami! - zawy� Dudley pomi�dzy dwoma g�o�nymi szlochami. - On zawsze wszystko psuuuuje! - I wykrzywi� si� z�o�liwie do Harry'ego spod ramienia matki. W�a�nie wtedy rozleg� si� dzwonek. - Och, m�j Bo�e, ju� s�! - powiedzia�a gor�czkowo ciotka Petunia i w chwil� p�niej wszed� najlepszy przyjaciel Dudleya, Piers Polkiss, �e swoj� matk�. Piers by� ko�cistym ch�opcem o szczurzej twarzy. Zwykle to on trzyma� ofiary z ty�u za r�ce, kiedy Dudley je bi�. Dudley natychmiast przesta� udawa�, �e p�acze. P� godziny p�niej Harry, nie wierz�c we w�asne szcz�cie, siedzia� z Piersem i Dudleyem na tylnym siedzeniu samochodu Dursley�w, po raz pierwszy w �yciu jad�c do zoo. Ciotka i wuj"nie byli w stanie wymy�li�, co z nim zrobi�, wi�c, chc�c nie chc�c, musieli go zabra�. Przed odjazdem wuj Vernon wzi�� go jednak na bok. - Ostrzegam ci�, ch�opcze - powiedzia�, przysuwaj�c swoj� wielk� purpurow� twarz do twarzy Harry'ego - wystarczy jeden g�upi dowcip... a nie wyjdziesz z kom�rki a� do Bo�ego Narodzenia. - Nic nie zrobi� - zarzeka� si� Harry. - Naprawd�... Ale wuj Vernon wcale mu nie uwierzy�. Nikt mu nigdy nie wierzy�. Problem polega� na tym, �e wok� Harry'ego cz�sto zdarza�y si� dziwne rzeczy, a Dursley�w trudno by�o przekona�, �e to nie jego wina. Kiedy� ciotka Petunia w�ciek�a si� na niego, bo wr�ci� od fryzjera, wygl�daj�c tak, jakby w og�le u niego nie by�, wi�c z�apa�a no�yce kuchenne i obci�a mu w�osy tu� przy g�owie, pozostawiaj�c tylko grzywk�, "�eby przykry� t� okropn� blizn�". Dudley p�ka� ze �miechu na jego widok, a Harry sp�dzi� bezsenn� noc, wyobra�aj�c sobie, co si� b�dzie dzia�o w szkole. Nast�pnego ranka stwierdzi� jednak, �e w�osy ca�kowicie mu odros�y, jakby ciotka Petunia wcale ich nie obcina�a. Za kar� przesiedzia� przez tydzie� w kom�rce, chocia� pr�bowa� im wyt�umaczy�, �e nie potrafi wyja�ni�, w jaki spos�b tak szybko odros�y. Innym razem ciotka Petunia pr�bowa�a go zmusi� do w�o�enia ohydnego starego swetra (br�zowego z pomara�czowymi pomponikami). Im ostrzej si� zabiera�a do w�o�enia mu go przez g�ow�, tym bardziej sweter si� kurczy�, a� w ko�cu pasowa� znakomicie na lalk�, ale z pewno�ci� nie na Harry'ego. Ciotka Petunia uzna�a, �e musia� si� skurczy� w praniu i tym razem, ku jego uldze, Harry nie zosta� ukarany. Wpad� natomiast w spore k�opoty, kiedy pewnego razu Stwierdzono, �e siedzi na dachu szkolnej kuchni. Jak zwykle �ciga�a go banda Dudleya, kiedy nagle, ku zaskoczeniu wszystkich, nie wy��czaj�c samego Harry'ego, znalaz� si� na kominie. Pa�stwo Dursleyowie otrzymali bardzo niemi�y list od dyrektorki szko�y, w kt�rym �ali�a si�, �e Harry �azi po dachach. A pr�bowa� tylko (jak krzycza� do wuja Vernona przez zamkni�te drzwi kom�rki) wskoczy� za wielki zbiornik na �mieci tu� obok drzwi do kuchni. Harry przypuszcza�, �e to silny podmuch wiatru musia� go porwa� a� na dach. Ale dzisiaj mia�o by� inaczej. Warto by�o znie�� nawet towarzystwo Dudleya i Piersa, �eby by� w miejscach, kt�re nie przypominaj� szko�y, ciemnej kom�rki pod schodami albo �mierdz�cego kapust� saloniku pani Figg. Podczas jazdy wuj Vernon u�ala� si� przed ciotk� Petuni�. A lubi� u�ala� si� na wszystko: na ludzi w pracy, na Harry'ego, na rad� nadzorcz�, na Harry'ego, na bank, na Harry'ego, a by�a to tylko drobna cz�� jego ulubionych temat�w. Tym razem uskar�a� si� na motocykle. - . rozbijaj� si� wsz�dzie jak maniacy... ci m�odzi chuligani - powiedzia�, kiedy wyprzedzi� ich jaki� motocykl. - �ni� mi si� motocykl - powiedzia� Harry, przypominaj�c sobie nagle sw�j sen. - Lecia� w powietrzu. Ma�o brakowa�o, a wuj Vernon uderzy�by w samoch�d jad�cy przed nimi. Odwr�ci� si� z twarz� przypominaj�c� olbrzymi burak z w�sami i rykn�� na Harry'ego: - MOTOCYKLE NIE LATAJ�! Dudley i Piers zachichotali. - Wiem, �e nie lataj� - o�wiadczy� Harry. - To by� tylko sen. Prawd� m�wi�c, �a�owa�, �e w og�le si� odezwa�. Jednego tylko Dursleyowie nie znosili jeszcze bardziej od zadawania im pyta�: kiedy m�wi� o czym�, co zachowywa�o si� nie tak, jak powinno, bez wzgl�du, czy by�o to we �nie, czy w kresk�wce. Uwa�ali to po prostu za niebezpieczne. By�a to bardzo s�oneczna sobota i zoo odwiedzi�o mn�stwo rodzin. Przy wej�ciu Dursleyowie kupili Dudleyowi i Piersowi wielkie lody czekoladowe, a potem kupili taniego cytrynowego loda Harry'emu, poniewa� nie zd��yli go odci�gn�� od samochodu z lodami, zanim u�miechni�ta sprzedawczyni zapyta�a go, co sobie wybra�. Nie jest z�y, my�la� Harry, li��c loda i obserwuj�c goryla, kt�ry drapa� si� po g�owie i wygl�da� zupe�nie jak Dudley, tyle �e nie mia� jasnych w�os�w. Harry ju� dawno nie prze�y� tak cudownego przedpo�udnia. Trzyma� si� blisko Dursley�w, wi�c Dudley i Piers, kt�rych wkr�tce znudzi�o ogl�danie zwierz�t, nie mogli odda� si� swojemu ulubionemu hobby, jakim by�o poszturchiwanie, kopanie i szczypanie Harry'ego. Lunch zjedli w miejscowej restauracji, a kiedy Dudley dosta� ataku z�ego humoru, bo na jego ciastku by�o za ma�o kremu, wuj Vernon kupi� mu drugie, a Harry'emu pozwolono sko�czy� pierwsze. Po zjedzeniu deseru Harry poczu�, �e to wszystko jest za pi�kne, aby trwa�o d�ugo. Potem poszli do pawilonu z gadami. W �rodku by�o zimno i ciemno; wzd�u� �cian bieg� rz�d pod�wietlonych okien. Za nimi pe�za�y po pniach, ga��ziach i kamieniach jaszczurki i w�e najr�niejszych gatunk�w. Dudley i Piers chcieli zobaczy� wielkie jadowite kobry i grube pytony, mog�ce zmia�d�y� cz�owieka. Dudley szybko wypatrzy� najwi�kszego gada. Wygl�da�, jakby m�g� owin�� si� wok� samochodu wuja Vernona i zmia�d�y� go tak, by przypomina� pojemnik na �mieci, ale w tym momencie wyra�nie nie by� w odpowiednim nastroju. Prawd� m�wi�c, po prostu mocno spa�. Dudley przycisn�� nos do szyby, wpatruj�c si� w po�yskuj�ce br�zowe sploty. - Zr�b, �eby si� poruszy� - poprosi� ojca p�aczliwym tonem. Wuj Vernon zastuka� palcami w szyb�, ale w�� ani drgn��. - Zr�b to jeszcze raz - zaj�cza� Dudley. Wuj Vernon zab�bni� w szyb� knykciami, ale w�� drzema� dalej. - To jest okropnie nudne - o�wiadczy� Dudley i odszed�. Harry podszed� do szyby i wpatrzy� si� intensywnie w w�a. Nie by�by wcale zaskoczony, gdyby okaza�o si�, �e w�� po prostu zdech� z nud�w - nie mia� �adnego towarzystwa pr�cz tych wszystkich g�upich ludzi, kt�rzy przez ca�y dzie� b�bnili palcami w szyb�, staraj�c si� zak��ci� mu spok�j. To jeszcze gorsze od spania w kom�rce pod schodami, do kt�rej zbli�a�a si� tylko ciotka Petunia, �eby rano za�omota� w drzwi. No i m�g� z niej wychodzi�. Nagle w�� otworzy� paciorkowate oczy. Powoli, bardzo powoli podni�s� g�ow� - teraz jego oczy znalaz�y si� na poziomie oczu Harry'ego. Mrugn�� do niego. Harry wytrzeszczy� oczy, a potem rozejrza� si� szybko dooko�a, �eby si� upewni�, czy nikt tego nie widzia�. Upewniwszy si�, spojrza� zn�w na w�a i te� pu�ci� do niego oko. W�� wskaza� g�ow� na wuja Vernona i Dudleya, a potem spojrza� na sufit. Harry'emu wyda�o si� oczywiste, �e znaczy to: "Musz� to znosi� przez ca�y czas". - Wiem - mrukn�� Harry, chocia� nie by� pewny, czy w�� go s�yszy. - To musi by� naprawd� przykre. W�� �ywo pokiwa� g�ow�. - Sk�d pochodzisz? - zapyta� Harry. W�� d�gn�� ogonem niewielk� tabliczk� tu� za szyb�. Harry zerkn�� na ni�. Boa dusiciel, Brazylia. - Fajnie tam by�o? Boa dusiciel d�gn�� ponownie tabliczk�, a Harry przeczyta�: Ten okaz wyhodowany zosta� w zoo. - Aha, rozumiem... wi�c nigdy nie by�e� w Brazylii? Kiedy w�� potrz�sn�� g�ow�, za plecami Harry'ego rozleg� si� og�uszaj�cy wrzask, kt�ry sprawi�, �e obaj podskoczyli. - DUDLEY! PANIE DURSLEY! CHOD�CIE I POPATRZCIE NA TEGO WʯA! NIE UWIERZYCIE, CO ON ROBI! Dudley pospieszy� ku nim swoim kaczkowatym krokiem. - Zje�d�aj - rozkaza�, uderzaj�c Harry'ego w �ebra. Harry, zaskoczony, upad� na betonow� posadzk�. To, co wydarzy�o si� w nast�pnej chwili, sta�o si� tak szybko, �e nikt nie zauwa�y�, jak w jednej sekundzie Piers i Dudley wlepiali nosy w szyb�, w nast�pnej odskoczyli do ty�u, wrzeszcz�c z przera�enia. Harry usiad� i a� go zatka�o: przednia szyba znikn�a. Wielki w�� odwin�� si� b�yskawicznie i ze�lizn�� na posadzk�. Wszyscy obecni w terrarium zacz�li krzycze� i t�oczy� si� do wyj��. Harry m�g�by przysi�c, �e kiedy w�� prze�lizgiwa� si� obok niego, us�ysza� sycz�cy g�os: - Brazylio, przybywam... Graciasss, amigo. Opiekun terrarium by� w stanie silnego szoku. - Ale ta szyba - powtarza� w k�ko. - Gdzie si� podzia�a szyba? Dyrektor zoo osobi�cie nala� ciotce Petunii fili�ank� mocnej, s�odkiej herbaty, przepraszaj�c j� nieustannie. Piers i Dudley co� be�kotali. Harry by� pewny, �e w��, przesuwaj�c si� obok nich po pod�odze, tylko �artobliwie chapn�� ich w pi�ty, ale zanim doszli do samochodu, Dudley opowiada�, �e niewiele brakowa�o, a straci�by nog�, podczas gdy Piers przysi�ga�, �e w�� owin�� si� wok� niego, chc�c go zmia�d�y�. Najgorsze by�o jednak to, �e kiedy Piers troch� si� uspokoi�, powiedzia�: - Harry akurat z nim rozmawia�. Prawda, Harry? Wuj Vernon odczeka�, a� Piers znajdzie si� bezpiecznie w swoim domu, po czym zabra� si� za Harry'ego. By� tak w�ciek�y, �e ledwo m�g� m�wi�. Uda�o mu si� tylko wybe�kota�: - Precz... do kom�rki... siedzie� tam... bez jedzenia - po czym opad� na fotel. Ciotka Petunia musia�a mu natychmiast poda� du�� brandy. Harry le�a� w swojej ciemnej kom�rce, �a�uj�c, �e nie ma zegarka. Nie mia� poj�cia, kt�ra mo�e by� godzina, i nie wiedzia�, czy Dursleyowie ju� zasn�li. Dop�ki nie zasn�li, nie m�g� ryzykowa� wymkni�cia si� do kuchni po co� do zjedzenia. Mieszka� u Dursley�w ju� prawie dziesi�� lat, dziesi�� �a�osnych lat od czasu, gdy by� niemowl�ciem, a jego rodzice zgin�li w wypadku. Nie pami�ta�, czy by� wtedy z nimi w tym samochodzie. Czasami, kiedy wyt�a� pami�� podczas d�ugich godzin sp�dzanych w ciemnej kom�rce, miewa� dziwn� wizj�: o�lepiaj�cy b�ysk zielonego �wiat�a i pal�cy b�l w czole. Przypuszcza�, �e mog�o to by� wspomnienie tego wypadku, nie potrafi� sobie jednak wyobrazi�, sk�d pochodzi�o zielone �wiat�o. Nie pami�ta� te� w og�le swoich rodzic�w. Ciotka i wuj nigdy o nich nie m�wili, a jemu nie wolno by�o zadawa� pyta�. W domu nie by�o ani jednej ich fotografii. Kiedy by� m�odszy, wci�� marzy� o jakim� nieznanym krewnym, kt�ry przyb�dzie i zabierze go z tego domu, ale nigdy nic takiego si� nie wydarzy�o; Dursleyowie byli jego jedyn� rodzin�. Czasami jednak my�la� (albo raczej mia� nadziej�), �e znaj� go niekt�rzy spotykani na ulicy obcy ludzie. Sami byli bardzo dziwni, to fakt. Kiedy� uk�oni� mu si� jaki� cz�owieczyna w fioletowym kapeluszu, kiedy Harry towarzyszy� ciotce Petunii i Dudleyowi na zakupach. Ciotka Petunia zapyta�a Harry'ego ze z�o�ci�, czy zna tego cz�owieka, a potem wygoni�a ich ze sklepu, cho� niczego jeszcze nie kupi�a. Innym razem pomacha�a mu weso�o z autobusu jaka� dziwaczna kobieta ubrana na zielono. Raz jaki� �ysy facet w d�ugiej purpurowej pelerynie u�cisn�� mu r�k� na ulicy, po czym oddali� si� bez s�owa. Najdziwniejsze by�o to, �e ci wszyscy ludzie zdawali si� znika�, gdy tylko Harry pr�bowa� im si� lepiej przyjrze�. W szkole Harry nie mia� przyjaci�. Wszyscy wiedzieli, �e banda Dudleya poluje na tego dziwol�ga Harry'ego Pottera, w tych jego workowatych spodniach i z po�amanymi okularami, a bandzie Dudleya nikt nie chcia� si� nara�a�. * * * ROZDZIA� TRZECI Listy od nikogo Za ucieczk� brazylijskiego boa dusiciela Harry zarobi� najd�u�sz� jak dot�d kar�. Kiedy pozwolono mu wreszcie wyj�� z kom�rki, zacz�y si� ju� letnie wakacje, a Dudley zd��y� zepsu� swoj� now� kamer� wideo, rozbi� sw�j zdalnie sterowany samolot i podczas swojej pierwszej przeja�d�ki rowerem wy�cigowym wpa�� na star� pani� Figg, kt�ra o kulach przechodzi�a w�a�nie przez Privet Drive. Harry cieszy� si�, �e nie musi ju� chodzi� do szko�y, ale nie uchroni�o go to od napa�ci bandy Dudleya, kt�ra codziennie odwiedza�a jego dom. Piers, Dennis, Malcolm i Gordon byli wielcy i g�upi, ale Dudley, najwi�kszy i najg�upszy z nich, by� ich przyw�dc�. Pozostali cz�onkowie bandy z rozkosz� przy��czali si� do ulubionej dyscypliny sportowej Dudleya: polowania na Harry'ego. Harry stara� si� wi�c sp�dza� jak najwi�cej czasu poza domem, wa��saj�c si� po okolicy i czekaj�c na koniec wakacji, w czym dostrzega� promyk nadziei. We wrze�niu mia� p�j�� do gimnazjum i po raz pierwszy w �yciu pozby� si� towarzystwa Dudleya, bo ten zosta� przyj�ty do prywatnej szko�y Smeltinga, tej samej, do kt�rej ucz�szcza� kiedy� wuj Vernon. Mia� tam r�wnie� chodzi� Piers Polkiss. Natomiast Harry'ego zapisano do Stonewa�l, miejscowego gimnazjum publicznego. Dudley uwa�a�, �e to bardzo zabawne. - W Stonewa�l pierwszego dnia wpychaj� ci g�ow� do muszli klozetowej - powiedzia� Harry'emu. - Chcesz p�j�� ze mn� na g�r�, �eby potrenowa�? - Nie, dzi�kuj� - odrzek� Harry. - Biedna muszla jeszcze nigdy nie widzia�a czego� tak okropnego jak twoja g�owa, wi�c mo�e j� zemdli�. - I zwia�, zanim sens tych s��w dotar� do Dudleya. Pewnego lipcowego dnia ciotka Petunia zabra�a Dudleya do Londynu, �eby mu kupi� szkolny mundurek, a Harry zosta� oddany n