14278

Szczegóły
Tytuł 14278
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14278 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14278 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14278 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Helena Boguszewska SIOSTRA Z WISŁY MAR IA ELZELIA ІП . * k N A S^Z A KSiĘ GA R N 1 A WARSZAWA 1 S 7 2 Ilustrowała ELŻBIETA MURAWSKA V шшшвишгшпшсш ■* a i____ NR INW, ^ № i< » Siostra z Wisły ROZDZIAŁ PIERWSZY Wysoki mężczyzna ubrany w coś przypominającego wojskowe rzeczy z demobilu, z hairmonią przewieszoną na rzemiennym pasie na prawym ramieniu i z tobołkiem pod lewym, wyraźnie się zmęczył, nawet trochę zdyszał wszedłszy na drugie piętro ciasnych i brudnych schodów. I jakby chcąc to pokryć, uśmiechnął się do małej córki. — No, jesteśmy. Poszukaj teraz, gdzie ten piąty numer... Romana, chuda i blada, nieproporcjonalnie mała do zatroskanego po dorosłemu wyrazu dziecinnej twarzy, postawiła przy nogach ojca wypchaną torbę z kolorowego niegdyś chodnika i skoczyła w lewo w korytarz, na który wychodziły drzwi poszczególnych mieszkań i w którym był wspólny dla nich zlew i wodociąg. — Od razu znalazłam! — ucieszyła się rozgłośnie zaraz przed pierwszymi drzwiami z numerem nasmarowanym kredą. Widocznie na ten okrzyk drzwi się otworzyły i na tle jasnego prostokąta okna w przeciwległej ścianie stanęła poważna i ciemna ciotka Adela. — Feliks! Romana! Jesteście! — stwierdziła krótko. — Myślałam, że już nigdy nie przyjedziecie! Wchodźcie, wchodźcie! Pokój był duży, ale bardzo zastawiony gratami. 7 „Tej Adeli to dobrze: wszystko jej ocalało..." — pomyślało się uśmiechniętemu panu Feliksowi witającemu siostrę nieboszczki żony. Mała, chuda Romana nie pomyślała nic. Zatonęła w objęciach ciotki jak w morzu szczęśliwośoi. Mały Jaś, o twarzy okrągłej i świeżej jak owoc, wytrzeszczał na wszystko mlecznobłękitne oczy. Najwięcej na harmonię. Z kąta zawalonego doszczętnie jakimiś nieokreślonymi rzeczami, a częściowo oddzielonego czymś w rodzaju parawanu wyjrzała nieśmiało młoda osoba o łagodnej i miękkiej twarzy. — Jasiu, nie stój tak, tylko przywitaj się z wujkiem i z siostrą! — surowo powiedziała ciotka do małego syna wypuściwszy z uścisku siostrzenicę. Wszyscy czworo zaczęli teraz przypatrywać się sobie nawzajem. — Szwagier nic się nie zmienił, tylko przybladł, zmizerniał. No i wychudł. I trochę jakby utyka? — Przyglądała mu się podejrzliwie, gdy szedł umieścić harmonię w bezpiecznym miejscu na półce. — Po tej harmonii poznałabym szwagra na końcu świata! — uśmiechnęła się chyba pierwszy raz, odkąd weszli. I w tym jej uśmiechu Romana i jej ojciec stwierdzili, że i ona także niewiele się zmieniła. Uśmiechała się tak rzadko, tak skąpo, a tak miło. — Adela też się nie zmieniła... — cieszył się pan Feliks. — Nic а іПіс, ciociu, nic a nic! — nie wiadomo dlaczego tak żarliwie zapewniała Romana. Ciotka Adela machnęła na nią ręką. — Ty to najwięcej możesz pamiętać. Byłaś taka! — pokazała. — Niestety, i teraz niedużo większa... — niefrasobliwie śmiał się ojciec. — Nic nie szkodzi, ma czas! Urośnie! Za to uczy się dobrze. Do nauki zdolna. A Jaś? 8 Więc zaczęło się teraz z Jasiem. Że z nauką nie bardzo. Ale za to wyższy od Romany, choć młodszy. Ustawiono ich plecami do siebie, porównywano, mierzono, nawet ważono w rękach podnosząc kolejno jedno i drugie pod przyciśnięte do boków łokcie. Zrobiło się rodzinnie, gwarno i wesoło. Wszyscy wierzyli, że chuda, drobna Romana urośnie i utyje, a jej tatuś pozbędzie sdę pozostałego po wojennych przejściach utykania. Młoda osoba wyszła ze swego kąta, żeby się zapoznać, i niewyraźnie wymówiła jakieś nazwisko podając przybyłym rękę, sztywną jak ryba, i patrząc przy tym na pana Feliksa wilgotnymi oczyma w miękkiej twarzy. Po czym zaproponowała ciotce swoją pomoc i po niedługich szeptach w bliskości drzwi wyszła ze sznurkową torbą w ręku. — Tylko niech sobie Adela nie robi z nami żadnego kłopotu! — wesoło oznajmił pan Feliks. — My tu mamy ze sobą trochę kiełbasy, słoniny... Jak to z prowincji! — śmiał się. Zrobiło się jeszcze przyjemniej. Jaś skoczył na korytarz po wodę i słychać było, jak tam się przechwala przed kimś, że wujek przyjechał, że przywiózł harmonię i na pewno na niej zagra. — Cóż, po tej harmonii poznałabym szwagra wszędzie — powtórzyła raz jeszcze ciotka Adela. I nie wiadomo było, czy chwali to, czy gani. — Czy to ta sama, co wpierw, jak jeszcze Andzia żyła? — spytała po chwili. — Ale skąd. Tamta była „Olympia", potem zamieniłem ją z bratem Wiercikowskiego na „Grandiosę", pamięta Adela? A to znowu jest „Gitana"... — Czy to ja mogę pamiętać, jak się tam różne harmonie nazywają! Tyle lat, mój Boże! A szwagier to zawsze taki sam... — roześmiała się nagle krótkim śmiechem, który rozjaśnił jej ciemną, poważną twarz 9 pod włosami tak gęstymi, że jak dawniej, tak i teraz nie mogła sobie dać z nimi rady i ściągała je grzebieniem byle jak, byle się trzymały. I w tej chwili przygładzała je pośpiesznie jedną ręką, drugą jednocześnie biorąc z rąk Jasia imbryk pełen wody. Pan Feliks grzebał tymczasem w swoim tobołku wyciągając czarny chleb, ser, kiełbasę... — Tak jak szwagierka lubiła dawniej... — rozkładał to wszystko na stole. — Co szwagier znowu! Naprawdę, po co było tyle tego wszystkiego przywozić! — i ciotka Adela rozpościerała czysty obrusik, krzątała się koło kuchni, podniecała ogień pod blachą. Romana poczuła się jak w domu. Chciałaby tylko wiedzieć, gdzie będzie spała, ale nie śmiała zapytać. Pan Feliks oglądał stare meble, rozważał, czy co nie przybyło, czy wszystko jak dawniej. — Romcia będzie spała tu... — wskazała ręką ciotka. — Miejsca byłoby nawet, owszem, dosyć, tylko źe to... — znowu wskazała zagracony kąt, pośpiesznie wyjaśniając szeptem, bo już słychać było za drzwiami kroki powracającej: — Taka panna Irka! Sublokator-ka! Więcej z tego kłopotu niż korzyści... Tu musiała przerwać, bo panna Irka weszła z paczkami i wręczając je ciotce Adeli, długo coś szeptała. Spoglądała przy tym na pana Feliksa. Z tych szeptów wynikło, że panna Irka prosi, zaklina, błaga nieledwie na klęczkach, żeby pan Feliks zechciał coś zagrać. Pan Feliks zmiękł szybko pod wilgotnym, proszącym spojrzeniem twarzy łagodnej i miękkiej. Jaś zaczął także prosić. Ale ciotka nachmurzyła się i orzekła, że na granie będzie jeszcze czas, a teraz szwagier niech najpierw opowie coś o sobie, gdzie tyle czasu siedział, co robił... I już w milczeniu, cicho krzątając się koło kuchni, 10 słuchała skąpych i niezupełnie jasnych opowiadań 0 jakichś miastach na zachodzie, o jakichś pracach u gospodarzy na wsi, to znów po fabrykach... Trudno było to wszystko zrozumieć, bo przecież inni dawno już popowracałi z wojny, a szwagra jak nie było, tak nie było, a dziecko tłukło się po obcych ludziach... Dziecko? Gdyby kto widział teraz tę małą Romanę, jak z niepokojem spoglądała to na ciotkę, to na ojca i jaki przy tym miała wyraz twarzy, wcale by jej nie nazwał dzieckiem. Chciałaby i ona coś powiedzieć, ale tatuś nie dał jej dojść do słowa. Nie lubił, kiedy wspominała złe czasy, chciał, żeby zapomniała o nich, żeby zaczęła nowe życie. — Córka nie ma do mniie żalu, że tak niby... trochę zwlekałem z tym powrotem. Romciu, powiedz, prawda, że nie masz żalu do tatusia? I widać było, jak się przyzwyczaił już do tego, że kiedy tak mówii, to nikt nie może mieć do niego żalu. A gdyby miał, to słysząc go, zaraz by przestał mieć. 1 rzeczywiście Romana zaraz pobiegła ucałować ojca, że nie, że nie ma żalu. Ale ciotka odwróciła głowę od pieca, postukując łyżką o brzeg garnka. — Więc jednak szwagier sam przyznaje, że zwlekał — powiedziała surowo. Chciała mówić dalej, ale spojrzała na pannę Irkę, która znowu zaszyła się w swój kąt. Więc umilkła. Także w czasie obiadu, który panna Irka wyjątkowo jadła razem z nimi, będąc, jak mówiła, na.swoim wikcie, ciotka tak kierowała rozmową, znacząco spoglądając w stronę panny Irki, żeby nie poruszać rodzinnych tematów. I ledwie skończyli jeść, zaproponowała : — Co będziemy tak siedzieć. Wyjdźmy lepiej na powietrze, trochę się przejść. u Jaś, który zaczynał już się nudzić, zerwał się od stołu. Romanie też było pilno. Panna Irka najwyraźniej miałaby ochotę iść z nimi, ale się powstrzymała. Powiedziała, że zostanie, pozmywa, zrobi porządek. Za to wieczorem to pan Feliks już koniecznie musi zagrać, żeby tam nie wiem coi Inaczej, to po cóż przywoził ze sobą taką piękną harmonię? Pan Feliks obiecywał, kłaniał się i uśmiechał, a ciotka Adela narzuciła na głowę lekki szalik i związała końce pod brodą, tłumacząc, że gdyby zaczęła się czesać, to by dopiero trwało a trwało. Więc dla prędkości woli tak. Romana zbiegła już za Jasiem ze schodów. Objęło ich miejskie powietrze, jeszcze po letniemu ciepłe, choć bez zapachu lata. Cudownie jest tak iść między ciocią a ojcem, jeszcze lepiej byłoby uwiesić się u ojcowego łokcia, a najlepiej uwiesić się u łokci ich obojga. Ale Romana nie jest jeszcze taka śmiała wobec cioci, która w tym szaliku i nowej nylonowej bluzce wygląda nie jak ciocia, tylko jak jakaś pani. Spotyka znajomych, którzy tak samo jak oni przechadzają się przy niedzieli, godnie im się kłania samym tylko ruchem głowy, nie zatrzymując się. Taka to jest ta ciocia. Romanie każą jednak iść naprzód razem z Jasiem. — Czy wiesz, jakiej to marki? — zapytuje Jaś. A Romana nie wie, że przejeżdżający samochód w ogóle ma jakąś markę, i pragnie tylko, żeby jej nie przejechał. — To buick! — wykrzykuje Jaś triumfalnie. — Buick. A to opel. A to citroen. Romana, ty się boisz samochodów? — śmieje się z niej. A potem już się nawet nie śmieje, tylko przestaje zwracać na nią uwagę, zajęty jakimiś swoimi sprawami. 12 A Romana rozważa, o oczym by tu z nim pomówić, żeby go zająć i żeby ją choć trochę polubił. Jednocześnie spogląda w głąb ulicy, gdzie kołyszą się na kijach grona kolorowych baloników. Co to za szczęście musi być — być dzieckiem i dostać taki balonik. Ale o tym nie ma mowy! Raz, że nie jest już dzieckiem, a po drugie, że tatusiowi nie to jest w głowie... Ciocia pewnie ma do niego jakieś pretensje... Ciepłe, miejskie powietrze bez żadnego zapachu. Asfalt. Rynsztoki. Domy. Jaś znowu gada o autach nie wiadomo co. Dziewczynki pięknie, króciutko ubrane obejrzały się za nimi, chichotały... Nie za nimi, tylko za Romaną! Pewnie się śmiały z jej sukienki przydługiej i za ciepłej. Znowu jadą auta. Jak to dobrze, że nie trzeba przechodzić na drugą stronę jezdni! Romana nie może uważać na to, co mówi Jaś, bo nasłuchuje, jak tam za plecami ciocia Adela wymawia tatusiowi, że tak długo nie wracał, a dziecko tułało się po obcych ludziach i jeszcze pani Ziuta, siostra ojca, wprowadziła ją, Adelę, w błąd. Ulicą przeleciało coś gładkiego, lśniącego. — Wiesz, co to jest?! — wrzeszczy Jaś. — To sze-wroleta, demokratka nazywa się... — Aha! — przytakuje Romana w roztargnieniu. A jednocześnie cała zamienia się w słuch. Chciałaby bronić tatusia, powiedzieć cioci, że tatuś nic nie jest winien. Niepokoi się, że tatuś sam nie potrafi się wytłumaczyć. Wtem... nie, naprawdę? Tatuś przystanął przy kolorowym gronie, tatuś targuje się, tatuś kupuje balonik! Ciocia stoi obok w milozeniu. Romana zamiera z radości, ale Romany tak łatwo się nie oszuka... Ona wie, że tatuś kupuje balonik, żeby przerwać rozmowę o swo- 13 jej siostrze, cioci Ziucie, i o pieniądzach. Bo już zaczęło się i o pieniądzach... — No, Romcia, wybieraj, jaki chcesz. Zielony? Różowy? — Różowy! I jakikolwiek jest powód tego kupna, Romana jest szczęśliwa. Jaś wybrał sobie zielony z żółtym. Błaga ciocię, żeby mu pozwoliła polecieć do jakichś chłopaków, których zobaczył z daleka. Poleciał. — Pisałam do niej dwa razy i odpisywała mi, że dziecku jest dobrze! — dobiega z tyłu podniesiony głos cioci. — Ładnie dobrze! Dość spojrzeć na nią, żeby... Ciocia bierze Romanę za rękę i skręcają we troje w boczną uliczkę. Tu już mniej tych aut. Spokojniej, choć ludzie też spacerują. Jak rozkosznie bębni przy dotknięciu napięta powierzchnia balonika! — Uważaj, żeby nie pękł! — mówi ciocia. — Już lepiej byłoby kupić im loda... — kwaśno zwraca się do pana Feliksa. — Ale już jeśli szwagier tak koniecznie... Bo to popęka i nic nie będzie... „Gdybyśmy zjedli loda, to też nic by nie było"... — myśli Romana. Ale małe palce przestają bębnić po baloniku. Teraz musi podwójnie uważać, żeby nie pękł i żeby znowu nie było na tatusia. Więc już tylko leciutko głaszcze swój balonik. Tamci nie zwracają na nią uwagi. Stanęli przed jakimś na wpół rozwalonym domkiem. Dokoła nich na pustym placyku same ruiny. Tylko jacyś chłopcy uganiają się za piłką. — Kałaska powiada... Remont! Kałaska... Zęby trochę gotówki... Dają? Wydział budowlany? Do dyrekcji... Kałaska... Małe palce nieruchomieją na różowej powłoce balonika: Romana dorozumiewa się, że chodzi o odbudo- 14 wanie tego domku. I że trzeba pieniędzy. I że tatuś pożyczył pieniądze cioci Ziucie. A ciocia Ziuta jest niedobra... „Jest nie bardzo dobra!" — poprawia się Romana. Nie wzięła Romany do siebie po śmierci mamusi i Romana musiała się tłuc po obcych ludziach. I dla mamusi ta ciocia Ziuta nie za bardzo była dobra, kiedy mamusia jeszcze żyła. I wprowadziła ciocię Adelę w błąd... A w tym domku nie ma drzwi ani okien. Dach dziurawy. A Kałaska chce pieniędzy, a pieniędzy nie ma. Ale tatuś mówi, że to nic nie szkodzi, że można by już teraz pomówić z Kałaska. A ciocia, że nie i nie, że nie będzie świeciła oczami przed Kałaska, dopóki nie ma pieniędzy w ręku. No, dobrze! Tatuś obiecuje, że przywiezie. — Kiedy? Niech lepiej szwagier nie obiecuje, tylko przywiezie, i już. To wtedy pomówimy... Zawracają i powoli idą w inną stronę. Tu nie ma już samochodów ani kamienic, w których Romana mogłaby liczyć piętra, myląc pierwsze z wysokim parterem. Powiało szerokim wiatrem. Pusty plac. Pusty, nie pusty. Bo jak się rozpatrzyć, to małe grupki ludzi siedzą na kupach jakiegoś czegoś albo wprost na ziemi. Odpoczywają. Oddychają przedwieczorną świeżością pod wolnym niebem, już morelowym od zachodu. Za długim, wysokim murem szumią wielkie topole, jest ich osiem. Nie, dziewięć! — swoim zwyczajem policzyła prędko. Pod murem pełno chwastów. Czterech chłopaków roznieciło mały ogień. Kobieta i mężczyzna siedzą na rozłożonym kocu, dziewczynki przykucnęły, układają coś z kamyków i ani spojrzały na balonik Romany. Inna grupka chłopców kopie piłkę, a między nimi kto jak nie Jaś? I skąd on się tutaj wziął? Przecież pobiegł w zupełnie inną stronę — dziwi się Romana. 15 — Bo oni tu zawsze... — mówi ciocia, A do szwagra: — I kiedy ten chłopak zacznie poważnie myśleć? A Romana podejrzewa, że ciocia nie tyle swego małego syna ma na myśli, ile jej dużego tatusia... — Eeee, jeszcze ma czas! — śmieje się pan Feliks. I znowu zaczynają rozmawiać, teraz jakoś pogodniej. Znika ten jakiś straszliwy Kałaska, remont, pieniądze... Ale za chwilę znowu: — Romana, idź no trochę naprzód... Nie musisz tak przy nas! Zniżają głos. Ale Romana wie dobrze, że mówią o niej, że właśnie ona poważnie myśli. A tatuś właśnie wolałby... Nie dosłyszała, co tatuś wolałby. Pobiegła popatrzyć na kozy. Dwie były, bura z wielkimi rogami i biała w ogóle bez rogów. I koźlątko! Ucałowała jego czółko białe i twarde, na którym sierść układała się w wiry i gwiazdki. Poczuła wielką czułość do tej małej kózki. Usłyszała za sobą krzyki i śmiechy: bura koza nastawiała się na nią rogami. Tymczasem ciocia rozmawiała ze starą kobietą, która mówiła coś niewyraźnie, wskazując na swoje kozy. Potem na Romanę. Morelowe obłoczki na niebie przybladły. Przedwieczorny wiatr lekko szumiał w topolach za murem. Ciocia wołała na Jasia, żeby szedł z nimi do domu. Nie szedł. Dogonił ich dopiero, kiedy wracali innymi ulicami z innej strony, niż wyszli. Ciocia i tatuś rozmawiali półgłosem. , — Czasami to można z nią jak z dorosłą... A kiedy indziej to jak małe dziecko! To od tej wojny tak się jej wszystko skotłowało... Wiedziała, że to o niej, ale nie chciało się jej o tym myśleć. Z balonikiem nad głową pogoniła za "Jasiem po pustym chodniku, potem starała się jak on brać na raz 16 -J.---J - -/ 'k! «£ u, po dwa stopnie schodów. Panna Irka czekała na nich z herbatą, przebrana w inną bluzkę, różową z krótkimi rękawami. — Cóż to panna Irka tak się wystroiła? — surowo spytała ciocia. Ale ona pobiegła do cioci, nieśmiało ją objęła i ucałowała. Taka to była ta panna Irka. Czub miała pięknie sfalowany i patrzyła wilgotnymi, niebieskimi oczami. — Nie całujcie się, panie, bo będzie deszcz! — śmiał się tatuś. A panna Irka chichocząc zaczęła niby uciekać do swego kąta, choć nikt jej nie gonił. Więc wróciła i znowu krzątała się przy herbacie, że to niby ciocia zmęczona po spacerze. Do herbaty była ta przywieziona kiełbasa i ser, i czarny wiejski chleb, który ciocia tak lubiła. A po herbacie tatuś sięgnął na półkę po swoją harmonię. Zagrał „Palomę" i „Jaka piękna jest moja dziewczyna". Ciocia cicho krzątała się po pokoju, przygotowując dla każdego spanie. Panna Irka jej pomagała. Za oknem stała podmiejska noc, słabo oświetlona, nie wiadomo czy od gwiazd, czy od latarni. Gwizdały dalekie pociągi. Gdy wrócisz po wielu, wielu latach, Zastaniesz pokój w kwiatach... — niegłośno przyśpiewywał sobie teraz tatuś. Harmonia w jego rękach grała całkiem cicho. — Wojna przeszła światem, a szwagier to zawsze taki sam... — niewyraźnie, jakby do siebie, szeptała ciocia. Skończyła ze słaniem, usiadła na niskim stołeczku, 13 rękami objęła kolana. Panna Irka stała oparta o szafę w mrocznym kącie. — No, Romcia, spać! Zmęczona jesteś z drogi... Romana miała dzisiaj spać ,na szerokim łóżku cioci, od ściany. Pan Feliks na sztucznie przedłużonym posłaniu Jasia. Jaś na podłodze. Zastaniesz pokój w kwiatach... Już leżąc przypomniała sobie takie usypianie w graniu 'i śpiewaniu. Ale to było bardzo dawno, jeszcze kiedy mamusia żyła. Majaczyło się jej coś z tamtych czasów, coś wesołego i smutnego zarazem, nie wiadomo co. — No, pójdziemy już spać! — powiedziała ciocia i zaczęła podnosić się ze swego stołeczka. Ale panna Irka zaczęła błagać, żeby jeszcze trochę. I ciocia, jakby nie ciocia — zmiękła jakoś i znowu przysiadła. Jaś oparł się o jej kolana i chyba zasnął. Zastaniesz pokój w kwiatach... — śpiewała harmonia i śpiewał tatuś. Za drzwiami słychać było jakieś szmery: widocznie isąsiedzi stali i słuchali. W pokoju pełnym kwiatów Romana usypiała w szczęściu i w żałości. ROZDZIAŁ DRUGI — Zaniknij za mną! — powiedział głos i Romana się zbudziła. Zaspany Jasio, w niebieskiej koszuli, prędko przekręcił klucz i dopadł swego siennika na podłodze. Romana ze swego miejsca pod ścianą na szerokim łóżku poprzez puste miejsce po cioci obejrzała się na posłanie ojca. Też puste. Na półce nie było harmonii. Poczuła wszędzie pustkę i smutek. — Dlaczego nikt mnie nie obudził, kiedy tatuś odjeżdżał? — obrażonym głosem spytała Jasia. Ale Jaś spał. Poczuła się jakby sama w obcym pokoju. Zaczęła powtarzać sobie w myśli, a potem nieledwie szeptem, że to właśnie jej nowy dom. Zaczęła przypominać, przepowiadać sobie samej wszystko, jak było wczoraj: przyjad, spacer, wieczorne granie ojca. Ale nie wyglądało wcale na „pokój w kwiatach" i w ogóle nic z tamtego nie zostało. Wszystko wydało jej się takie jakieś dziwne, że aż nieprawdopodobne. A jednak była to prawda i na dowód tej prawdy dwa baloniki, różowy i żółto-zielony, uwiązane przy otwartym lufciku, kołysały się leciutko, poruszane ciepłym powiewem. Ktoś rąbał drzewo, gadano na po- 20 dwórzu za oknem, na korytarzu co chwila słychać było czyjeś kroki, plusk wody z kranu. Romana zamknęła oczy. Kiedy się znowu obudziła, Jaś w kusych majtkach na jednej szelce siedział na brzegu posłanej kanapy i majstrował coś przy piłce. Zesznurowywał futerał, coś mu się ciągle rwało. Kurz szarą smugą osiadał na brzegu prześcieradła. „Brudzi pościel tatusia!" — oburzyła się Romana, ale nic nie powiedziała. Przeszył ją znowu smutek, że tatusia przecież nie ma. Przedtem zastanowiła ją twarz Jasia, który majstrując robił miny i manipulował językiem. Ale kiedy twarz miał spokojną, to był ładny: jasny i bardzo świeży, różowo-niebieski. „Żebym to ja taka była!" — pomyślało się Romanie. — Czekaj, pomogę ci! — powiedziała. Spuściła nogi z łóżka i narzuciwszy coś na siebie podeszła do niego. — Tutaj (trzeba by szpagatem... A nie masz grubej igły? „Może mnie polubi"... — myślała przy tym. Rzeczywiście, spojrzał na nią z pewnym szacunkiem i zakrzątnął się koło blaszanego pudełka, które wyjął z szafy. Było bardzo stare, trochę nawet pogięte, z Chińczykami w kapeluszach, z ptakami i drzewami. — Tylko ty nie grzeb, bo mama zaraz pozna! — powiedział i sam wyjął igłę. Widać było, że boi się matki. — Mama gniewa się, jak ruszasz? — Aha... — Daje ci po łapach? — Aha... Nie był rozmowny. Umilkli nachyleni nad tą piłką. Sapali z przejęcia. Na korytarzu wciąż rozlegały się kroki, lanie wody z kranu. — No, gotowe! — wrzasnął i zaczął podrzucać piłkę. Romana krzyknęła na niego: — Przesłań! Chcesz wszystko porozbijać? 21 Przestał zaraz, odłożył piłkę i zabrał się do swego balonika. Przez chwilę oboje z krzykiem i śmiechem biegali po pokoju, uderzając się wzajemnie balonikami po głowach. Ale Jaś coś sobie nagle przypomniał. — Mama kazała, żebyś to zjadła! — zdjął z półki chleb i kawałek wczorajszej kiełbasy. — Kawa stoi na kuchni. Ale kiedy chciała podzielić się z nim kiełbasą, zrobił obrażoną minę. Stanął tyłem do niej przy swojej szufladzie w szafie i coś tam oglądał. — Gdyby mama chciała dać ci pół szuflady, to nie bierz! Tu i na jednego za ciasno... — powiedział ponuro, nie patrząc na nią. — Dobrze. Nie wezmę... — odpowiedziała machinalnie, zdziwiona. Wtedy odwrócił się do niej i łaskawszym już tonem spytał, czy zna się na znaczkach pocztowych. Odpowiedziała, że nie. — Ale pewnie mogłabym łatwo z tym się zapoznać, bo ja jestem bardzo zdolna! W szkole wszyscy mówili... Nie był ciekawy, co mówili w szkole. — Nie chwal się tak! — powiedział. A potem zaśpiewał: — Samochwała w kącie stała. Poczuła, że jej nie lubi. Pożałowała swych słów. Rzeczywiście, po cóż było tak się głupio chwalić? A on kręcił się po pokoju i widać było, że chciałby gdzieś lecieć. — Tę pościel składa się do łóżka! — pouczał ją już jakby na wychodnym. — Kartofle obiera się w ten garnek! Jak my dwoje z mamą, to niepełny, ale jak ty tu przybyłaś, to żeby był pełen! — wyciągnął spod łóżka łubiankę z obierzynami. — A jak Zacharska przyjdzie, to daj jej to! — wskazał. — Ale łubianki nie dawaj, tylko obierzyny wysyp... 22 — Jaka Zacharska? — przestraszyła się Romana. — No, Zacharska! — zniecierpliwił się. — Nie wiesz? Ona od nas obierzyny bierze dla swojej kozy... I nikomu nie otwieraj! Zamknij za mną! — To jak mam dać obierzyny tej Zacharskiej, jeśli mam nie otwierać nikomu? — rozpaczliwie wołała za nim. Nie odpowiedział. Słychać było, jak gadając i przekrzykując się z kimś, zbiega ze schodów. Romana została sama. Przekręciła klucz. Niby to w swoim nowym domu, ale czuła się obco i tak jakby się jej coś nie udało. Właśnie z tym całym Jasiem! Przy tym bała isię, że jak ktoś zapuka, a ona spyta przez drzwi, czy to Zacharska, to ta Zacharska się obrazi. A także, że to nie będzie wcale Zacharska. Zachaiiska i Zacharska. W głowie jej się mąciło od tej Zacharskiej. „Jak mnie się coś tak uczepi, to ja jak jaka wariatka, wciąż o jednym..." — pomyślała z niechęcią. Zabrała się do słania łóżka i podśpiewywała sobie, że to niby nic, że wszystko jest dobrze. Długo słała łóżko, potem długo piła letnią kawę. Długo wyglądała oknem na podwórko, gdzie stary człowiek lutował dziurawy garnek nad syczącym płomieniem i dwie kobiety przekrzykiwały się z dwu przeciwległych okien, co dziś dają na kartki. Wróble świergotały w mizernym drzewku pod odrapanym murem, potem odleciały całą gromadą. Biały, brudny kot krzątał się koło śmietnika, bardzo czymś zajęty. „Pewnie głodny... — pomyślała Romana. — Ach, żeby tak mieć tego kota! Tak bym go karmiła, kochała... Ale czy to ciocia da?" Wspomnienie białego, twardego czółka małej kozy, z wirami i gwiazdkami szorstkiej sierści przesłoniło 24 jej na chwilę myśl o kocie, który zresztą znikł w okienku piwnicy. „Ubrudzi się jeszcze więcej w tym węglu!" — westchnęła i postanowiwszy, że mu wyniesie skórkę, a nawet kawałeczek kiełbasy „żeby tam nie wiem co", przyjrzała się kwitnącej pelargonii lilioworóżowej. Zaraz potem odeszła od okna. Chciała pobawić się balonikiem, ale stwierdziła, że od wczoraj zmiękł i zrobił się mniejszy, więc zaniepokojona postanowiła zostawić go w spokoju i zabrała się do zamiatania. Wsparta na szczotce, oglądała przy tym fotografie na ścianach i na komodzie. Grupa panów w jakichś mundurach. Ciocia Adela z małym dzieckiem i jakimś panem wspartym o poręcz krzesła. Pewnie mąż cioci, wuj Adam, co już nie żyje. I jeszcze dziewczynka, trochę starsza od Romany... Któż by to?... Mama? I jak to teraz po wojnie nieraz się jej przytrafiało, serce zaczęło bić trochę za mocno, za prędko, jakby pociąg miał zaraz odejść, a ona w ogonie przy kasie, albo jakby się miało coś stać... Więc zabrała się do kartofli i żeby o niczym już nie myśleć, tylko cienko obierać. A zanim obierze, to nadejdzie ciocia albo panna Irka. Ale kartofle były już obrane, pokój zamieciony, szklanki pomyte, pelargonie podlane, a nikt nie nadchodził. Nawet ta jakaś Zacharska wcale nie przyszła po obierzyny... Więc przecież do tego już doszło, że nawet Zacharskiej Romana oczekiwała jak kogoś upragnionego? Budzik na półce dawno już wskazał południe, słońce znikło z okna, cień legł na śmietniku pod odrapanym murem, kot więcej się nie pokazał. Minęła godzina pierwsza i druga, aż wracająca z pracy panna Irka zastała Romanę we łzach i z miną tak nieszczęśliwą, że aż wykrzyknęła: 25 — Romcia, a tobie oo znowu? Sama tak siedzisz? Zostawili cię samą? A gdzie Jaś? I od razu przebrawszy się w swoim kącie w stare łachy, wyciągnęła spod swego łóżka inną łubiankę z innymi kartoflami i zasiadła do obierania. Bo choć jadła obiad w fabrycznej stołówce, > ale mówiła, że zawsze musi sobie dogotować. Węgiel też miała własny. Krzątała się koło kuchni, coś przeprała w misce, co chwila znikała za swoim parawanem. Od razu zrobiło się domowo i przyjemnie. Tak kręcąc się i krzątając wypytywała Romanę, co robiła przez cały dzień i jak się jej tu podoba. I Romana ani się spostrzegła, jak opowiadała już nie o dniu dzisiejszym, tylko że jak była u Tarapińskiej do dziecka, to dziecko ciągle płakało i nie dało się zabawić, a Tarapińska na nią, na Romanę, że do niczego... A jak była u państwa Kałużnych, to Niemcy ciągle wpadali, szukali broni i zabili pana Kałużnego. Ale to było jeszcze dawniej, zaraz potem, kiedy mamusia Romany umarła. — To ja chciałam, żeby mnie też zabili! — naraz usłyszała swój własny głos, mówiący to zdanie nigdy jeszcze niie wypowiedziane, choć nieraz pomyślane... Panna Irka zatrzymała się z jakimiś mokrymi szmatkami w rękach i przyjrzała się jej uważnie. — Twój tatuś ma rację, lepiej żebyś o tym wszystkim już nie myślała! Co tam było, przeszło i koniec... A gdzie twój tatuś był wtedy? — spytała nagle. — Tatusia Niemcy zabrali na roboty, jeszcze jak mamusia żyła. Milczały przez chwilę. Potem Romana znów mówiła. Tak się rozpędziła, że nie mogła przestać, aż sama sobie się dziwi. A niebieskie oczy panny Irki spoglądają na nią coraz wilgotniej spod żółtego czuba włosów. Że oto Romana, taka mała i całkiem jakby chora z rozpaczy po śmierci mamusi, niańczy jakieś dziecko, 26 przenosi węgiel z jednej piwnicy do drugiej i nie może temu wszystkiemu dać rady. A pies Reks, jak go zabijali w podwórzu, to tak za-skowytał, że Romana dotąd nie może zapomnieć... — Nie myśl o tym! A oni źli byli dla ciebie, ci Tara-pińscy, czy jak tam? Romana przeczy głową. — Nie, źli nie byli, tylko im samym było bardzo ciężko. Żli nie byli... Jeszcze dobrze, że mnie wzięli! Bo co by się ze mną stało? — przytacza jakby czyjeś często powtarzane zdanie. — A czemu nie przyjechałaś tu na Pragę, do cioci? —dziwi się panna Irka. Teraz znowu z kolei dziwi się Romana. — Pani myśli, że z Rzeszy tak łatwo było się wydostać? Jak ja miałam przyjechać? Pani nie wie, jak to wtedy było? A ja wtedy byłam mała. — Z Rzeszy? To ty byłaś w Rzeszy? A po coście tam .pojechały? Romana uśmiecha się nieledwie wstydliwie. Spuszcza oczy. — Ażeby być bliżej tatusia. Bo tatuś pisał, że może mu się uda... To mamusia posprzedawała, co było, i do Płocka... A tatuś... Znowu „tatuś". Panna Irka już się nie dziwi. Powiało graniem, śpiewaniem, bezpiecznym jakimś spokojem. Panna Irka namyśla się. — A powiedz no mi, Romcia, oo to ja chciałam rzec... Aha! To mamusia bardzo kochała tatusia? Romana zaciska małe usta. Nie lubi takich pytań. Zaciska na dłoniach palce spotniałe, jak zwykle, kiedy wspomina to wszystko. I znowu, że pan Kałużny kiedy go na śmierć prowadzili, to krzyknął. Ale może to pani Kałużna krzyknęła? Bo nie chciała męża puścić, na siłę 27 go oderwali... i jak pan MakulsM przyszedł powiedzieć, że tatusia wzięli, to mamusia też... Panna Irka słuchała uważnie: jaki pan MakulsM? Romana nie wyjaśnia, jaki pan MakulsM. Mamusia pobiegła na dworzec i zobaczyła ojca z daleka i to było ostatni raz w jej życiu... Nagle przypomina sobie jakiś nocleg u chłopa, placki kartoflane ii że nie było kubła, żeby naciągnąć wody. Wygląda spokojnie, ale jakby całkiem już dorosła. Panna Irka otacza ją ramieniem. Kartofle zaczynają w garnku perkotać. — Nalotów nie było? — Dlaczego miałoby nie być? Były. Ale ja się już niczego nie bałam. Katiusze biły.... — roześmiała się nagle. Znowu milczą. Tylko panna Irka postukuję łyżką o brzeg garnka. — To tatuś... u tych Kałużnych odnalazł cię i zabrał? — Me! U Kałużnych to było przed tym. — Przed czym? Romana wygląda,, jakby sama nie wiedziała przed czym. Tatuś zabrał ją od zakonnic w Janowie. Panna Irka znowu się dziwa. — A któż cię umieścił u zakonnic w Janowie? — A ciocia Ziuta, siostra tatusia... — i Romana znowu robi się jakaś inna. Zawija brzeg rękawa, kręci kosmyk włosów ciemnych jak u ciotM Adeli. Jej matka też musiała być taka ciemna, widać z fotografii... Panna Irka zalewa teraz kartofle żurem z garnka. — Chodź, zjesz razem ze mną! — zaprasza serdecznie. Ale Romana nie może jeść. Cała tkwi jeszcze w tamtym. Panna Irka kombinuje coś w milczeniu. — A czemu ta twoja... ciocia Ziuta nie zabrała cię do siebie? — zapytuje nagle. 28 Romana znowu robi się jakaś inna. Po prostu zmieszana. — Bo... bo wyjechała na Zachód. — A czemu nie napisałaś do cioci Adeli, żeby cię zabrała? — panna Irka nie daje za wygraną. Chce dokładnie wszystko wiedzieć. — Bo nie znałam adresu — i nagle zupełnie już innym głosem, jakby mówiła coś bardzo wesołego. — Pani wie, ja wtedy to byłam całkiem jak głupia! Nawet wtedy jeszcze, kiedy tatuś powrócił. Ja sama teraz nie rozumiem, jaka byłam... Roześmiała się. I zaczęła spokojnie jeść żur z kartoflami. Poczuła, że jest bardzo głodna. — Au tych sióstr to było ci źle? Romana na chwilę przestała jeść. — Nie, dlaczego? Siostra Monika była nawet bardzo dobra! Tylko wie pani... I jak dorosła kobieta zaczęła trochę rozwleMe opowiadać, jak ciężko było siostrze Monice zdobyć coś dla dzieci, dla zaMadu. Jak musiała ciągle latać to do opieM, to do magistratu, to do wydziału. — Co ona biedna nabiegała się o te głupie kartofle! Już nie mówiąc o tłuszczach... I nagle przelękła się, że może to niedelikatne z jej strony mówić „głupie kartofle". Zaczęła z innej strony, innym głosem: —■ Naturalnie, że kartofle to rzecz najważniejsza, bo to i skrobia, i węglowodany, ale bez tłuszczu nie można. Zwłaszcza dzieci. Bo to rosną. Prawda, proszę pani? Panna Irka patrzyła na nią rozbawiona. — Paradna ty jesteś, moja Romciu. Gadasz jak stara. A ty nie rośniesz? A skądże znowu wzięłaś tę.... skrobię? 29 Romana znowu wpadła we wspomnienia. Ze jakieś dwie panie Kniewskde przychodziły do sióstr. Dwie nauczycielki. Stare. Bardzo, bardzo biedne. — To ja im przynosiłam obiad z kuchni. Bo one przychodziły trochę później. Zupę, znaczy się... Znowu się rozgadała, ale już trochę inaczej. Ze jak siostra Monika dostała z Wydziału Zaopatrzenia mąkę i cukier, to było wielkie święto w zakładzie i panny Kndewskie kazały jej do siebie przychodzić na naukę, i że jak siostra Beata zrobiła z tej mąki kluski krajane... Plątała teraz po dziecinnemu mąkę i cukier, i panie Kniewskie. Ze przerobiła u nich całą piątą klasę i zaczęła szóstą. — One nadziwić się nie mogły, że ja jestem taka zdolna. I przyrodę, li historię, i rachunki... Panna Irka najwyraźniej miała już dosyć. Odsunęła talerz, wstała, przeciągnęła się. Szybko sprzątnęła po sobie i wsunęła się do swego kąta. — Tak, tak... — mówiła kręcąc się, ukazując, znikając. — Tak, tak... — powtarzała. — Słuchaj no, Romcia... Co to ja chciałam rzec? Aha? O czymże to takim ważnym rozmawiało się na tym wczorajszym spacerze? — zapytała obojętnym głosem, odwrócona plecami, grzejąc karbówki na żarze pod fajerką. Romana milczała. Nie, nie będzie mówiła o pretensjach cioci do tatusia! To sprawy rodzinne. Ostrzegano ją, żeby nie mówiła do obcych o sprawach rodzinnych. Powie tylko o domku do remontu i o panu Ka-łasce. Panna Irka słuchała uważnie. Spytała jeszcze, gdzie jest ten domek. Romana wytłumaczyła jej, jak umiała. I umilkła olśniona, bo tamta wysunęła się teraz zza parawanu jak inna osoba — w szarym letnim 30 płaszczu i niebieskiej chusteczce na głowie tak uczesanej, że ani jeden włosek nie odstawał. — Pani wychodzi? — Romana rzuciła się do niej zachwycona. — To może i ja z panią? Ale panna Irka ucałowała ją i odsunęła łagodnie. — Nie, Romciu, ciocia zaraz wróci z pracy, ciocia będzie zmęczona, z pewnością załatwiała twoje sprawy szkolne... Spojrzała na budzik i spiesznie szła ku drzwiom. Jeszcze przystanęła na chwilę. — Tylko, Romciu, wiesz co? Nie opowiadaj cioci o naszych rozmowach, dobrze? Ciocia jest zmęczona i ma dosyć własnych kłopotów. Wcale nie będzie się cioci podobało, że kiedy ona biega po pracy jeszcze za twymi sprawami, to my tu przegadujemy całe godziny. Znaczy się, mamy czas, prawda? No nie? Uśmiechnęła się do Romany po swojemu, miękko, serdecznie i już jej nie było. I rzeczywiście, ciocia Adela, wróciwszy wkrótce po jej wyjściu, była bardzo zmęczona i, tak samo jak przedtem panna Irka, najpierw zmieniła pantofle i przebrała się w jakieś stare rzeczy. Przy tym wypytywała Romanę o to, co robiła cały dzień, jak się jej podoba w nowym miejscu, a przede wszystkim, czy nie jest głodna. I oburzyła się bardzo dowiedziawszy się, że panna Irka nakarmiła ją swoim żurem i swoimi kartoflami. — A cóż to! — rozgniewała się. — A cóż to? To już jakbym ja nie miała dla ciebie jedzenia, tylko obcy mają cię karmić? Jakbyś u rodzonej ciotki nie miała co do ust włożyć? Okazało się, że wszystko było dla Romany przygotowane w szafie. I wczorajsza zupa, i kartofle, i smalec do odsmażenia. Tylko że Jaś zapomniał jej o tym powiedzieć, choć miał przykazane. 31 — Dostanie on za to ode mnie, jak wróci — nie głośno, ale groźnie powiedziała ciotka Adela, a jej zagniewana, ciemna twarz nie zapowiadała nic dobrego. Romana przelękła się. — Ciociu, ciociu, ja ciocię błagam, niech ciocia mu daruje. Bo on by mnie zniecierpiał... Przecież on też głodny lata, nic nie jadł, nawet tego kawałeczka kiełbasy, co go tak prosiłam, to on za nic nie chciał... Niespodziewany uśmiech przemienił twarz ciociną na jaśniejszą i młodszą. — On? Już ty się o niego nie turbuj! Już on na pewno dał sobie radę. Może poszedł do świetlicy i tam mu dali... Ty go jeszcze nie znasz! I nie wiadomo było, czy ciocia jest zadowolona, że ma takiego obrotnego syna, czy przeciwnie, potępia go za to. A do tej świetlicy ciocia Romanę też zapisze, tylko trochę później, jak już zacznie się szkoła. Jaś wrócił bez balonika, tylko z tą swoją wieczną piłką, uwalany, zgrzany, spocony, ale przede wszystkim zestrachany. Najwyraźniej bał się matki. Podejrzliwie łypał na Romanę tymi swymi oczami mlecz-nobłękitnymi jak emalia. — Dostałbyś ty ode mnie, gdyby nie ona — groźnie powiedziała ciocia i Romana zrozumiała, że z ciocią nie ma żartów. Jaś od dawna to rozumiał, a jednak latał. I wyglądało, że wcale nie jest Romanie wdzięczny, tylko przeciwnie, złości się na nią. „Nie lubi mnie — pomyślała Romana. — I nigdy mnie nie będzie lubił". A głośno zapytała: — A gdzie twój balonik? — Pękł! — odpowiedział ponuro i zaczął rozwlekle a zająkliwie opowiadać o jakimś chłopcu, który to spowodował. 32 » — Nie trzeba było brać! — posępnie zauważyła ciocia nakładając mu kartofli na talerz. — On tak zawsze: wynosi z domu, a potem na innych zwala. Dołożyła mu na talerz dogadując jeszcze, że robi to tylko ze względu na Romanę i tylko wyjątkowo na ten raz, Bo inaczej by... — A twój balonik? — zwróciła się nagle do Romany. Romana rzuciła się do okna, gdzie przedtem kołysał się różowy balonik. Nie było go. Oboje z Jasiem szukali go na podłodze, jakby zbratani podobnym losem. Wreszcie Jaś pierwszy wykrył brudną, gumową szmatkę, okręconą drucikiem. — Pękł! — powtórzył jak poprzednio. Tym razem triumfalnie. ROZDZIAŁ TRZECI Że Romana w szkole dotąd nie znalazła sobie przyjaciółki, takiej od serca, ю jakiej marzyła co noc przed zaśnięciem, to ostatecznie jeszcze nic dziwnego, takie rzeczy tak łatwo nie przychodzą, Widocznie za mało czasu jeszcze upłynęło. Gorzej, że nie zanosiło się nawet na jakieś bliższe zaznajomienie się z koleżankami. " Na pauzach na próżno usiłowała przyłączyć się do jakiejś grupy ii zwykle kończyło się na tym, że stojąc gdzieś przy oknie z upragnieniem oczekiwała dzwonka. Bo w czasie lekcji udawało się jej czasem uważnym, skupionym spojrzeniem, podniesionymi dwoma palcami, dobrą odpowiedzią ściągnąć na siebie uwagę, chwilę życzliwości, nawet pochwały pani od polskiego, pani od przyrody, pana od arytmetyki. — Bo nasza Romana, nie można powiedzieć, jest zdolna! — powiedziała raz ciocia Adela po powrocie z jakiejś wizyty w szkole. — Jest nawet bardzo zdolna, ale nie ma szczęścia do łudzi. Więc Romana co dzień po wyjściu ze szkoły jeszcze gorliwiej usiłuje dołączyć się do dziewczynek, które na rogu Ząbkowskiej skręcają w prawo. I co dzień, aż do znudzenia, te same gadania i obliczenia: ja naj-, ' •' '*■ ',„• ' .,;v ** 34 dalej, bo na Brzeską, a ja jeszcze dalej, bo na Tarchomińską, a ja na Korsaka, a ja tu, a ja tam... I czyż nie mogłoby się tak zdarzyć, że ciocia z jakiegoś niewiadomego powodu wyszedłszy wcześniej z fabryki zobaczyłaby przechodząc swoją siostrzenicę Romanę otoczoną, swobodną, rozkoszną, jak się wydziera rozkapryszonym głosem, tym od koleżanek: — A ja mam najdalej ze wszystkich, bo aż na Siedlecką! Ja najdalej, ja najdalej... Albo jeszcze inaczej: ciocia wadzi Romanę na śmierć zagadaną, zaszeptaną, zaaferowaną, pod rękę z Zosią Gajdarek, z Wu Małecką, jak ją nazywają, ze Stolar-kówną. Wtedy ciocia już nie powie, że Romana nie ma szczęścia do koleżanek! Jednak uszedłszy trochę dalej Romana już nie pragnie, żeby ciocia z niewiadomego powodu znalazła się wcześniej na ulicy i zobaczyła ją, że już nie idzie razem z innymi, tylko zostaje w tyle oddzielona przez tłok ludzi przy targu Różyckiego. I pewnie dlatego one nie słyszą, jak woła do Stolarkówny, pytając, co jest z polskiego na jutro (choć sama wie lepiej od niej). Może dlatego, a może i nie dlatego. Bo koleżanki właśnie szeptały, bardzo czymś zajęte, zacietrzewione, świata za sobą nie widzące, a nie tylko Romany. Ach, czemuż była taka niezdarna, że dała się odepchnąć ludziom, a teraz już za późno, nie podobna wsunąć się między tę Genię Stolarek a Wu Małecką. Teraz one znowu śmieją się z czegoś, po prostu zaśmiewają isię, a ona nie wie, z czego, i wstydzi się spytać. Zresztą nie usłyszałyby, bo Gajdarkówna musi skręcić w lewo, przejść przez jezdnię, długo się żegna i przesadnie woła: pa, pa, pa! — Kochana! — mówią. — Wstąp po mnie o piątej, wpadnij do mnie wieczorem, kochana... 35 Więc co Romana ma robić? Przecież wie, że ani on-a do żadnej z nich, ani one nie „wstąpią" ani nlie „wpadną" do niej. Więc tylko oznajmia niepewnie: — No, to ja już tu... Nikogo nie obchodzi, że ona już tu. Pewnie nawet nie dosłyszały, bo pobiegły naprzód, hałaśliwie przekrzykując się o czymś Romanie niewiadomym, z oddalającą się Wu Małecką. I nic ich nie obchodzi, że Romana zamiast iść prosto, do Siedleckiej, nagle skręca na prawo. Jak to dobrze, że ciocia na pewno nie wyjdzie wcześniej z pracy, żeby popatrzeć na nią, wlokącą się samotnie pustą uliczką. Zapachniało sianem, końskim nawozem, wsią, jak w Radzyminie czy w Janowie na placach targowych, gdzie konie stały zwrócone pyskami do wozów i jadły siano albo miały łby zanurzone w workach z obrokiem, i Romana litowała się nad nimi, że muszą jeść tak po ciemku. Na tyłach kamienic, na parkanie napisane były kredą numery postoju, gdzie się która furmanka z warzywami ma zatrzymać o świcie. Ale teraz było tu pusto. Wiatr zamiatał papierami, śmieciem. Romana skręciła w lewo pomiędzy niskimi szopami czy składami, wyszła na placyk czy na szeroką drogę, gdzie Jaś z chłopcami kopał nieraz piłkę, ale nie zwracał na nią wtedy żadnej uwagi, jakby jej nie widział, jakby była obca. Taki był zawsze zajęty tą swoją piłką... Ale to było dawniej, jeszcze „w lato'", jak mówił. I Romana myślała sobie wtedy, że kiedy nadejdzie jesień, to ona będzie już tak z koleżankami jak on z tymi swoimi chłopakami od tej wiecznej piłki. I wtedy ona spojrzy na niego obojętnie jak na obcego. Minęło lato, nadeszła jesień, a Romana wlecze się smutna i sama, wymachując tą swoją śmieszną torbą ze starego chodnika, w której nosi szkolne książki i kajety. Bo czyż mogła nawet pomyśleć o teczce jak 36 u innych dziewczynek? Tatuś miał przysłać pieniądze na wszystkie jej szkolne rzeczy, ale dotąd nie przysłał. Nawet podręczniki szkolne ciocia musiała kupować z własnych pieniędzy. I jeszcze uspokajała Romanę, która lękała się, że może tatuś chory. — Nic się nie martw, na pewno zdrów i nic mu się nie stało! Mało to się Andzia... mało się twoja mamusia naczekała? Przy różnych okazjach! I zawsze musiała przypuścić sobie do głowy, że na pewno coś złego... Na myśl o tych strachach i o tych pocieszeniach Romana przystanęła. Zrobiło się jej gorąco, poczuła się zmęczona. Jakaś kobieta z koszem przeszła, obejrzała się. „To na mnie, że mam taką śmieszną torbę. Albo może, że jestem mała, a mam starą twarz..." — przypomniała sobie, że kiedyś słyszała, jak ktoś tak o niej powiedział. I żeby nie mieć takiej twarzy, zaczęła się rozglądać, wypatrywać pociechy, której tu nieraz już przychodziła szukać. Bo gdyby jeszcze i tego nie było... Ale było. Zakołysały się wysokie, gęste chwasty i brunatniejące już trochę a obgryzione krzewy. Za-ruszały się i w jednym miejscu wyjrzała z nich twarz rogatej, burej kozy. Wyjrzała żującym, wąskim, cienkim pyskiem pod czołem szerokim i upartym, spojrzała na Romanę złotymi oczami i znikła. Znikła, ale już wiadomo, że one tam są! Romana nie była sama. Są. To znaczy, że w innym miejscu kryje się w morzu chwastów pod murem inna koza, bezroga i biała. I najmilsza ze wszystkich, mała, biała kózka. A oto na kupce cegieł czy gruzów siedzi pilnująca tych kóz stara Zacharska, dziwnie niewidoczna w tych chwastach, krzakach, badylach. Ma twarz bladą, okrągłą i prawie bez zmarszczek, małe, czarne oczy patrzące nigdzie 37 spod burej chustki naciągniętej na czoło i wygląda tak, jakby nie zwracała na Romanę żadnej uwagi. Ale Romana zna się już na tych minach starej Zacharskiej, Romana wie, że Zacharska cieszy się z jej przyjścia. Cieszy się albo i nie! Bo z Zacharska nigdy nie Wiadomo. Mówi nawet trochę bez związku, co niepokoi Romanę, ale i zaciekawia. — Babie lato... — niewyraźnie mruczy teraz Zacharska. — Babie lato... — I zdejmuje wątłą nitkę pajęczyny z rękawa Romany. — Dobrze! Badyle kołyszą się lediutko w słońcu i czuby topoli za murem też się kołyszą, jeszcze całe w liściach. Jest ich osiem czy dziewięć; Romana zawsze myli się licząc i zaczyna od początku. Gdzieś daleko gwiżdżą pociągi, słońce grzeje pod murem jak w lecie, Zacharska ciemnymi palcami zdejmuje z Romany drugą nitkę i trzecią, a zdawało się, że nic nie widzi. I już nie mruczy „babie lato'", tylko „stworzenie czuje". To znaczy, że obwąchująca już od chwili głowę Romany biała koza czuje, jak Romana ją kocha. W wyłomie muru, szerokim jak drzwi, ukazuje się człowiek z workiem, spiesznie odchodzi i znika za kupami gruzu czy desek. Znika. Nad chwastami chy-bocze w słońcu spóźniony motyl i także znika. Biała koza śmiesznie i ciepło dmucha Romanie we włosy. Ale jednak okazuje się, że to nie o tej kozie mówi Zacharska, tylko o jakiejś innej, która czuła coś niedobrego i nie chciała wyjść z klatki. Bo przywieźli ją z daleka w klatce. — To była Basia, prawda? — przymilnie pyta Romana, która już nieraz słyszała tę historię. — Nie Basia, tylko Bisia — poprawia ją Zacharska wyraźnie niezadowolona. — Tamta koza była Bisia! Romana głowę by dała za to, że zeszłym razem Za- 38 charska mówiła o Basi. Ale nie mówi nic, boi się, żeby nie zniechęcić, nie rozgniewać Zacharskiej. Niechże będzie Bisia! I niech będzie, co ma być, niech Zacharska prędzej opowiada i skończy z tą Basią czy Bisią, że wychodząc z klatki złamała nogę, a była wtedy kotna i musiano ją dobić. Romanie strasznie żal tej kozy i przykro słuchać... Ale tym razem ze zdumieniem słyszy co innego. Oto wzięto nogę Blsi w łupki i zrosła się tak dobrze, że bez śladu. Aż się wszyscy dziwili. — Ani śladu zgrubienia! — Zacharska naśladuje gruby głos weterynarza Buksińskiego i wodzi krzywym palcem prawej ręki po przegubie lewej. — A ten Buksiński to potem, jak go wzięli Niemcy na roboty... W wyłomie muru ukazują się teraz dwaj kolejarze, przechodzą szybko, rozmawiając, ale żaden nie jest taki ładny jak Romany tatuś, kiedy chodził w mundurze kolejarskim. Romana wzdycha. Ale za chwilę już znowu słucha o tamtej Bisi i znowu jakoś inaczej, że Bisia za nic nie chciała wyjść z klatki, a jak ją na siłę wyprowadzano do szopy, gdzie miała stać, a ta szopa była jak salon... — To za nic nie chciała urodzić, choć na nią nadszedł czas! — śmieje się Zacharska. I w tym śmiechu cała jej blada, mała twarz pokrywa się zmarszczkami. — Gdyby mi kto powiedział, tobym nie uwierzyła! Stęka i stęka, i nic, i nic... Aż musiał jej Wiśniewski tę klatkę do szopy przytaszczyć