Helena Boguszewska SIOSTRA Z WISŁY MAR IA ELZELIA ІП . * k N A S^Z A KSiĘ GA R N 1 A WARSZAWA 1 S 7 2 Ilustrowała ELŻBIETA MURAWSKA V шшшвишгшпшсш ■* a i____ NR INW, ^ № i< » Siostra z Wisły ROZDZIAŁ PIERWSZY Wysoki mężczyzna ubrany w coś przypominającego wojskowe rzeczy z demobilu, z hairmonią przewieszoną na rzemiennym pasie na prawym ramieniu i z tobołkiem pod lewym, wyraźnie się zmęczył, nawet trochę zdyszał wszedłszy na drugie piętro ciasnych i brudnych schodów. I jakby chcąc to pokryć, uśmiechnął się do małej córki. — No, jesteśmy. Poszukaj teraz, gdzie ten piąty numer... Romana, chuda i blada, nieproporcjonalnie mała do zatroskanego po dorosłemu wyrazu dziecinnej twarzy, postawiła przy nogach ojca wypchaną torbę z kolorowego niegdyś chodnika i skoczyła w lewo w korytarz, na który wychodziły drzwi poszczególnych mieszkań i w którym był wspólny dla nich zlew i wodociąg. — Od razu znalazłam! — ucieszyła się rozgłośnie zaraz przed pierwszymi drzwiami z numerem nasmarowanym kredą. Widocznie na ten okrzyk drzwi się otworzyły i na tle jasnego prostokąta okna w przeciwległej ścianie stanęła poważna i ciemna ciotka Adela. — Feliks! Romana! Jesteście! — stwierdziła krótko. — Myślałam, że już nigdy nie przyjedziecie! Wchodźcie, wchodźcie! Pokój był duży, ale bardzo zastawiony gratami. 7 „Tej Adeli to dobrze: wszystko jej ocalało..." — pomyślało się uśmiechniętemu panu Feliksowi witającemu siostrę nieboszczki żony. Mała, chuda Romana nie pomyślała nic. Zatonęła w objęciach ciotki jak w morzu szczęśliwośoi. Mały Jaś, o twarzy okrągłej i świeżej jak owoc, wytrzeszczał na wszystko mlecznobłękitne oczy. Najwięcej na harmonię. Z kąta zawalonego doszczętnie jakimiś nieokreślonymi rzeczami, a częściowo oddzielonego czymś w rodzaju parawanu wyjrzała nieśmiało młoda osoba o łagodnej i miękkiej twarzy. — Jasiu, nie stój tak, tylko przywitaj się z wujkiem i z siostrą! — surowo powiedziała ciotka do małego syna wypuściwszy z uścisku siostrzenicę. Wszyscy czworo zaczęli teraz przypatrywać się sobie nawzajem. — Szwagier nic się nie zmienił, tylko przybladł, zmizerniał. No i wychudł. I trochę jakby utyka? — Przyglądała mu się podejrzliwie, gdy szedł umieścić harmonię w bezpiecznym miejscu na półce. — Po tej harmonii poznałabym szwagra na końcu świata! — uśmiechnęła się chyba pierwszy raz, odkąd weszli. I w tym jej uśmiechu Romana i jej ojciec stwierdzili, że i ona także niewiele się zmieniła. Uśmiechała się tak rzadko, tak skąpo, a tak miło. — Adela też się nie zmieniła... — cieszył się pan Feliks. — Nic а іПіс, ciociu, nic a nic! — nie wiadomo dlaczego tak żarliwie zapewniała Romana. Ciotka Adela machnęła na nią ręką. — Ty to najwięcej możesz pamiętać. Byłaś taka! — pokazała. — Niestety, i teraz niedużo większa... — niefrasobliwie śmiał się ojciec. — Nic nie szkodzi, ma czas! Urośnie! Za to uczy się dobrze. Do nauki zdolna. A Jaś? 8 Więc zaczęło się teraz z Jasiem. Że z nauką nie bardzo. Ale za to wyższy od Romany, choć młodszy. Ustawiono ich plecami do siebie, porównywano, mierzono, nawet ważono w rękach podnosząc kolejno jedno i drugie pod przyciśnięte do boków łokcie. Zrobiło się rodzinnie, gwarno i wesoło. Wszyscy wierzyli, że chuda, drobna Romana urośnie i utyje, a jej tatuś pozbędzie sdę pozostałego po wojennych przejściach utykania. Młoda osoba wyszła ze swego kąta, żeby się zapoznać, i niewyraźnie wymówiła jakieś nazwisko podając przybyłym rękę, sztywną jak ryba, i patrząc przy tym na pana Feliksa wilgotnymi oczyma w miękkiej twarzy. Po czym zaproponowała ciotce swoją pomoc i po niedługich szeptach w bliskości drzwi wyszła ze sznurkową torbą w ręku. — Tylko niech sobie Adela nie robi z nami żadnego kłopotu! — wesoło oznajmił pan Feliks. — My tu mamy ze sobą trochę kiełbasy, słoniny... Jak to z prowincji! — śmiał się. Zrobiło się jeszcze przyjemniej. Jaś skoczył na korytarz po wodę i słychać było, jak tam się przechwala przed kimś, że wujek przyjechał, że przywiózł harmonię i na pewno na niej zagra. — Cóż, po tej harmonii poznałabym szwagra wszędzie — powtórzyła raz jeszcze ciotka Adela. I nie wiadomo było, czy chwali to, czy gani. — Czy to ta sama, co wpierw, jak jeszcze Andzia żyła? — spytała po chwili. — Ale skąd. Tamta była „Olympia", potem zamieniłem ją z bratem Wiercikowskiego na „Grandiosę", pamięta Adela? A to znowu jest „Gitana"... — Czy to ja mogę pamiętać, jak się tam różne harmonie nazywają! Tyle lat, mój Boże! A szwagier to zawsze taki sam... — roześmiała się nagle krótkim śmiechem, który rozjaśnił jej ciemną, poważną twarz 9 pod włosami tak gęstymi, że jak dawniej, tak i teraz nie mogła sobie dać z nimi rady i ściągała je grzebieniem byle jak, byle się trzymały. I w tej chwili przygładzała je pośpiesznie jedną ręką, drugą jednocześnie biorąc z rąk Jasia imbryk pełen wody. Pan Feliks grzebał tymczasem w swoim tobołku wyciągając czarny chleb, ser, kiełbasę... — Tak jak szwagierka lubiła dawniej... — rozkładał to wszystko na stole. — Co szwagier znowu! Naprawdę, po co było tyle tego wszystkiego przywozić! — i ciotka Adela rozpościerała czysty obrusik, krzątała się koło kuchni, podniecała ogień pod blachą. Romana poczuła się jak w domu. Chciałaby tylko wiedzieć, gdzie będzie spała, ale nie śmiała zapytać. Pan Feliks oglądał stare meble, rozważał, czy co nie przybyło, czy wszystko jak dawniej. — Romcia będzie spała tu... — wskazała ręką ciotka. — Miejsca byłoby nawet, owszem, dosyć, tylko źe to... — znowu wskazała zagracony kąt, pośpiesznie wyjaśniając szeptem, bo już słychać było za drzwiami kroki powracającej: — Taka panna Irka! Sublokator-ka! Więcej z tego kłopotu niż korzyści... Tu musiała przerwać, bo panna Irka weszła z paczkami i wręczając je ciotce Adeli, długo coś szeptała. Spoglądała przy tym na pana Feliksa. Z tych szeptów wynikło, że panna Irka prosi, zaklina, błaga nieledwie na klęczkach, żeby pan Feliks zechciał coś zagrać. Pan Feliks zmiękł szybko pod wilgotnym, proszącym spojrzeniem twarzy łagodnej i miękkiej. Jaś zaczął także prosić. Ale ciotka nachmurzyła się i orzekła, że na granie będzie jeszcze czas, a teraz szwagier niech najpierw opowie coś o sobie, gdzie tyle czasu siedział, co robił... I już w milczeniu, cicho krzątając się koło kuchni, 10 słuchała skąpych i niezupełnie jasnych opowiadań 0 jakichś miastach na zachodzie, o jakichś pracach u gospodarzy na wsi, to znów po fabrykach... Trudno było to wszystko zrozumieć, bo przecież inni dawno już popowracałi z wojny, a szwagra jak nie było, tak nie było, a dziecko tłukło się po obcych ludziach... Dziecko? Gdyby kto widział teraz tę małą Romanę, jak z niepokojem spoglądała to na ciotkę, to na ojca i jaki przy tym miała wyraz twarzy, wcale by jej nie nazwał dzieckiem. Chciałaby i ona coś powiedzieć, ale tatuś nie dał jej dojść do słowa. Nie lubił, kiedy wspominała złe czasy, chciał, żeby zapomniała o nich, żeby zaczęła nowe życie. — Córka nie ma do mniie żalu, że tak niby... trochę zwlekałem z tym powrotem. Romciu, powiedz, prawda, że nie masz żalu do tatusia? I widać było, jak się przyzwyczaił już do tego, że kiedy tak mówii, to nikt nie może mieć do niego żalu. A gdyby miał, to słysząc go, zaraz by przestał mieć. 1 rzeczywiście Romana zaraz pobiegła ucałować ojca, że nie, że nie ma żalu. Ale ciotka odwróciła głowę od pieca, postukując łyżką o brzeg garnka. — Więc jednak szwagier sam przyznaje, że zwlekał — powiedziała surowo. Chciała mówić dalej, ale spojrzała na pannę Irkę, która znowu zaszyła się w swój kąt. Więc umilkła. Także w czasie obiadu, który panna Irka wyjątkowo jadła razem z nimi, będąc, jak mówiła, na.swoim wikcie, ciotka tak kierowała rozmową, znacząco spoglądając w stronę panny Irki, żeby nie poruszać rodzinnych tematów. I ledwie skończyli jeść, zaproponowała : — Co będziemy tak siedzieć. Wyjdźmy lepiej na powietrze, trochę się przejść. u Jaś, który zaczynał już się nudzić, zerwał się od stołu. Romanie też było pilno. Panna Irka najwyraźniej miałaby ochotę iść z nimi, ale się powstrzymała. Powiedziała, że zostanie, pozmywa, zrobi porządek. Za to wieczorem to pan Feliks już koniecznie musi zagrać, żeby tam nie wiem coi Inaczej, to po cóż przywoził ze sobą taką piękną harmonię? Pan Feliks obiecywał, kłaniał się i uśmiechał, a ciotka Adela narzuciła na głowę lekki szalik i związała końce pod brodą, tłumacząc, że gdyby zaczęła się czesać, to by dopiero trwało a trwało. Więc dla prędkości woli tak. Romana zbiegła już za Jasiem ze schodów. Objęło ich miejskie powietrze, jeszcze po letniemu ciepłe, choć bez zapachu lata. Cudownie jest tak iść między ciocią a ojcem, jeszcze lepiej byłoby uwiesić się u ojcowego łokcia, a najlepiej uwiesić się u łokci ich obojga. Ale Romana nie jest jeszcze taka śmiała wobec cioci, która w tym szaliku i nowej nylonowej bluzce wygląda nie jak ciocia, tylko jak jakaś pani. Spotyka znajomych, którzy tak samo jak oni przechadzają się przy niedzieli, godnie im się kłania samym tylko ruchem głowy, nie zatrzymując się. Taka to jest ta ciocia. Romanie każą jednak iść naprzód razem z Jasiem. — Czy wiesz, jakiej to marki? — zapytuje Jaś. A Romana nie wie, że przejeżdżający samochód w ogóle ma jakąś markę, i pragnie tylko, żeby jej nie przejechał. — To buick! — wykrzykuje Jaś triumfalnie. — Buick. A to opel. A to citroen. Romana, ty się boisz samochodów? — śmieje się z niej. A potem już się nawet nie śmieje, tylko przestaje zwracać na nią uwagę, zajęty jakimiś swoimi sprawami. 12 A Romana rozważa, o oczym by tu z nim pomówić, żeby go zająć i żeby ją choć trochę polubił. Jednocześnie spogląda w głąb ulicy, gdzie kołyszą się na kijach grona kolorowych baloników. Co to za szczęście musi być — być dzieckiem i dostać taki balonik. Ale o tym nie ma mowy! Raz, że nie jest już dzieckiem, a po drugie, że tatusiowi nie to jest w głowie... Ciocia pewnie ma do niego jakieś pretensje... Ciepłe, miejskie powietrze bez żadnego zapachu. Asfalt. Rynsztoki. Domy. Jaś znowu gada o autach nie wiadomo co. Dziewczynki pięknie, króciutko ubrane obejrzały się za nimi, chichotały... Nie za nimi, tylko za Romaną! Pewnie się śmiały z jej sukienki przydługiej i za ciepłej. Znowu jadą auta. Jak to dobrze, że nie trzeba przechodzić na drugą stronę jezdni! Romana nie może uważać na to, co mówi Jaś, bo nasłuchuje, jak tam za plecami ciocia Adela wymawia tatusiowi, że tak długo nie wracał, a dziecko tułało się po obcych ludziach i jeszcze pani Ziuta, siostra ojca, wprowadziła ją, Adelę, w błąd. Ulicą przeleciało coś gładkiego, lśniącego. — Wiesz, co to jest?! — wrzeszczy Jaś. — To sze-wroleta, demokratka nazywa się... — Aha! — przytakuje Romana w roztargnieniu. A jednocześnie cała zamienia się w słuch. Chciałaby bronić tatusia, powiedzieć cioci, że tatuś nic nie jest winien. Niepokoi się, że tatuś sam nie potrafi się wytłumaczyć. Wtem... nie, naprawdę? Tatuś przystanął przy kolorowym gronie, tatuś targuje się, tatuś kupuje balonik! Ciocia stoi obok w milozeniu. Romana zamiera z radości, ale Romany tak łatwo się nie oszuka... Ona wie, że tatuś kupuje balonik, żeby przerwać rozmowę o swo- 13 jej siostrze, cioci Ziucie, i o pieniądzach. Bo już zaczęło się i o pieniądzach... — No, Romcia, wybieraj, jaki chcesz. Zielony? Różowy? — Różowy! I jakikolwiek jest powód tego kupna, Romana jest szczęśliwa. Jaś wybrał sobie zielony z żółtym. Błaga ciocię, żeby mu pozwoliła polecieć do jakichś chłopaków, których zobaczył z daleka. Poleciał. — Pisałam do niej dwa razy i odpisywała mi, że dziecku jest dobrze! — dobiega z tyłu podniesiony głos cioci. — Ładnie dobrze! Dość spojrzeć na nią, żeby... Ciocia bierze Romanę za rękę i skręcają we troje w boczną uliczkę. Tu już mniej tych aut. Spokojniej, choć ludzie też spacerują. Jak rozkosznie bębni przy dotknięciu napięta powierzchnia balonika! — Uważaj, żeby nie pękł! — mówi ciocia. — Już lepiej byłoby kupić im loda... — kwaśno zwraca się do pana Feliksa. — Ale już jeśli szwagier tak koniecznie... Bo to popęka i nic nie będzie... „Gdybyśmy zjedli loda, to też nic by nie było"... — myśli Romana. Ale małe palce przestają bębnić po baloniku. Teraz musi podwójnie uważać, żeby nie pękł i żeby znowu nie było na tatusia. Więc już tylko leciutko głaszcze swój balonik. Tamci nie zwracają na nią uwagi. Stanęli przed jakimś na wpół rozwalonym domkiem. Dokoła nich na pustym placyku same ruiny. Tylko jacyś chłopcy uganiają się za piłką. — Kałaska powiada... Remont! Kałaska... Zęby trochę gotówki... Dają? Wydział budowlany? Do dyrekcji... Kałaska... Małe palce nieruchomieją na różowej powłoce balonika: Romana dorozumiewa się, że chodzi o odbudo- 14 wanie tego domku. I że trzeba pieniędzy. I że tatuś pożyczył pieniądze cioci Ziucie. A ciocia Ziuta jest niedobra... „Jest nie bardzo dobra!" — poprawia się Romana. Nie wzięła Romany do siebie po śmierci mamusi i Romana musiała się tłuc po obcych ludziach. I dla mamusi ta ciocia Ziuta nie za bardzo była dobra, kiedy mamusia jeszcze żyła. I wprowadziła ciocię Adelę w błąd... A w tym domku nie ma drzwi ani okien. Dach dziurawy. A Kałaska chce pieniędzy, a pieniędzy nie ma. Ale tatuś mówi, że to nic nie szkodzi, że można by już teraz pomówić z Kałaska. A ciocia, że nie i nie, że nie będzie świeciła oczami przed Kałaska, dopóki nie ma pieniędzy w ręku. No, dobrze! Tatuś obiecuje, że przywiezie. — Kiedy? Niech lepiej szwagier nie obiecuje, tylko przywiezie, i już. To wtedy pomówimy... Zawracają i powoli idą w inną stronę. Tu nie ma już samochodów ani kamienic, w których Romana mogłaby liczyć piętra, myląc pierwsze z wysokim parterem. Powiało szerokim wiatrem. Pusty plac. Pusty, nie pusty. Bo jak się rozpatrzyć, to małe grupki ludzi siedzą na kupach jakiegoś czegoś albo wprost na ziemi. Odpoczywają. Oddychają przedwieczorną świeżością pod wolnym niebem, już morelowym od zachodu. Za długim, wysokim murem szumią wielkie topole, jest ich osiem. Nie, dziewięć! — swoim zwyczajem policzyła prędko. Pod murem pełno chwastów. Czterech chłopaków roznieciło mały ogień. Kobieta i mężczyzna siedzą na rozłożonym kocu, dziewczynki przykucnęły, układają coś z kamyków i ani spojrzały na balonik Romany. Inna grupka chłopców kopie piłkę, a między nimi kto jak nie Jaś? I skąd on się tutaj wziął? Przecież pobiegł w zupełnie inną stronę — dziwi się Romana. 15 — Bo oni tu zawsze... — mówi ciocia, A do szwagra: — I kiedy ten chłopak zacznie poważnie myśleć? A Romana podejrzewa, że ciocia nie tyle swego małego syna ma na myśli, ile jej dużego tatusia... — Eeee, jeszcze ma czas! — śmieje się pan Feliks. I znowu zaczynają rozmawiać, teraz jakoś pogodniej. Znika ten jakiś straszliwy Kałaska, remont, pieniądze... Ale za chwilę znowu: — Romana, idź no trochę naprzód... Nie musisz tak przy nas! Zniżają głos. Ale Romana wie dobrze, że mówią o niej, że właśnie ona poważnie myśli. A tatuś właśnie wolałby... Nie dosłyszała, co tatuś wolałby. Pobiegła popatrzyć na kozy. Dwie były, bura z wielkimi rogami i biała w ogóle bez rogów. I koźlątko! Ucałowała jego czółko białe i twarde, na którym sierść układała się w wiry i gwiazdki. Poczuła wielką czułość do tej małej kózki. Usłyszała za sobą krzyki i śmiechy: bura koza nastawiała się na nią rogami. Tymczasem ciocia rozmawiała ze starą kobietą, która mówiła coś niewyraźnie, wskazując na swoje kozy. Potem na Romanę. Morelowe obłoczki na niebie przybladły. Przedwieczorny wiatr lekko szumiał w topolach za murem. Ciocia wołała na Jasia, żeby szedł z nimi do domu. Nie szedł. Dogonił ich dopiero, kiedy wracali innymi ulicami z innej strony, niż wyszli. Ciocia i tatuś rozmawiali półgłosem. , — Czasami to można z nią jak z dorosłą... A kiedy indziej to jak małe dziecko! To od tej wojny tak się jej wszystko skotłowało... Wiedziała, że to o niej, ale nie chciało się jej o tym myśleć. Z balonikiem nad głową pogoniła za "Jasiem po pustym chodniku, potem starała się jak on brać na raz 16 -J.---J - -/ 'k! «£ u, po dwa stopnie schodów. Panna Irka czekała na nich z herbatą, przebrana w inną bluzkę, różową z krótkimi rękawami. — Cóż to panna Irka tak się wystroiła? — surowo spytała ciocia. Ale ona pobiegła do cioci, nieśmiało ją objęła i ucałowała. Taka to była ta panna Irka. Czub miała pięknie sfalowany i patrzyła wilgotnymi, niebieskimi oczami. — Nie całujcie się, panie, bo będzie deszcz! — śmiał się tatuś. A panna Irka chichocząc zaczęła niby uciekać do swego kąta, choć nikt jej nie gonił. Więc wróciła i znowu krzątała się przy herbacie, że to niby ciocia zmęczona po spacerze. Do herbaty była ta przywieziona kiełbasa i ser, i czarny wiejski chleb, który ciocia tak lubiła. A po herbacie tatuś sięgnął na półkę po swoją harmonię. Zagrał „Palomę" i „Jaka piękna jest moja dziewczyna". Ciocia cicho krzątała się po pokoju, przygotowując dla każdego spanie. Panna Irka jej pomagała. Za oknem stała podmiejska noc, słabo oświetlona, nie wiadomo czy od gwiazd, czy od latarni. Gwizdały dalekie pociągi. Gdy wrócisz po wielu, wielu latach, Zastaniesz pokój w kwiatach... — niegłośno przyśpiewywał sobie teraz tatuś. Harmonia w jego rękach grała całkiem cicho. — Wojna przeszła światem, a szwagier to zawsze taki sam... — niewyraźnie, jakby do siebie, szeptała ciocia. Skończyła ze słaniem, usiadła na niskim stołeczku, 13 rękami objęła kolana. Panna Irka stała oparta o szafę w mrocznym kącie. — No, Romcia, spać! Zmęczona jesteś z drogi... Romana miała dzisiaj spać ,na szerokim łóżku cioci, od ściany. Pan Feliks na sztucznie przedłużonym posłaniu Jasia. Jaś na podłodze. Zastaniesz pokój w kwiatach... Już leżąc przypomniała sobie takie usypianie w graniu 'i śpiewaniu. Ale to było bardzo dawno, jeszcze kiedy mamusia żyła. Majaczyło się jej coś z tamtych czasów, coś wesołego i smutnego zarazem, nie wiadomo co. — No, pójdziemy już spać! — powiedziała ciocia i zaczęła podnosić się ze swego stołeczka. Ale panna Irka zaczęła błagać, żeby jeszcze trochę. I ciocia, jakby nie ciocia — zmiękła jakoś i znowu przysiadła. Jaś oparł się o jej kolana i chyba zasnął. Zastaniesz pokój w kwiatach... — śpiewała harmonia i śpiewał tatuś. Za drzwiami słychać było jakieś szmery: widocznie isąsiedzi stali i słuchali. W pokoju pełnym kwiatów Romana usypiała w szczęściu i w żałości. ROZDZIAŁ DRUGI — Zaniknij za mną! — powiedział głos i Romana się zbudziła. Zaspany Jasio, w niebieskiej koszuli, prędko przekręcił klucz i dopadł swego siennika na podłodze. Romana ze swego miejsca pod ścianą na szerokim łóżku poprzez puste miejsce po cioci obejrzała się na posłanie ojca. Też puste. Na półce nie było harmonii. Poczuła wszędzie pustkę i smutek. — Dlaczego nikt mnie nie obudził, kiedy tatuś odjeżdżał? — obrażonym głosem spytała Jasia. Ale Jaś spał. Poczuła się jakby sama w obcym pokoju. Zaczęła powtarzać sobie w myśli, a potem nieledwie szeptem, że to właśnie jej nowy dom. Zaczęła przypominać, przepowiadać sobie samej wszystko, jak było wczoraj: przyjad, spacer, wieczorne granie ojca. Ale nie wyglądało wcale na „pokój w kwiatach" i w ogóle nic z tamtego nie zostało. Wszystko wydało jej się takie jakieś dziwne, że aż nieprawdopodobne. A jednak była to prawda i na dowód tej prawdy dwa baloniki, różowy i żółto-zielony, uwiązane przy otwartym lufciku, kołysały się leciutko, poruszane ciepłym powiewem. Ktoś rąbał drzewo, gadano na po- 20 dwórzu za oknem, na korytarzu co chwila słychać było czyjeś kroki, plusk wody z kranu. Romana zamknęła oczy. Kiedy się znowu obudziła, Jaś w kusych majtkach na jednej szelce siedział na brzegu posłanej kanapy i majstrował coś przy piłce. Zesznurowywał futerał, coś mu się ciągle rwało. Kurz szarą smugą osiadał na brzegu prześcieradła. „Brudzi pościel tatusia!" — oburzyła się Romana, ale nic nie powiedziała. Przeszył ją znowu smutek, że tatusia przecież nie ma. Przedtem zastanowiła ją twarz Jasia, który majstrując robił miny i manipulował językiem. Ale kiedy twarz miał spokojną, to był ładny: jasny i bardzo świeży, różowo-niebieski. „Żebym to ja taka była!" — pomyślało się Romanie. — Czekaj, pomogę ci! — powiedziała. Spuściła nogi z łóżka i narzuciwszy coś na siebie podeszła do niego. — Tutaj (trzeba by szpagatem... A nie masz grubej igły? „Może mnie polubi"... — myślała przy tym. Rzeczywiście, spojrzał na nią z pewnym szacunkiem i zakrzątnął się koło blaszanego pudełka, które wyjął z szafy. Było bardzo stare, trochę nawet pogięte, z Chińczykami w kapeluszach, z ptakami i drzewami. — Tylko ty nie grzeb, bo mama zaraz pozna! — powiedział i sam wyjął igłę. Widać było, że boi się matki. — Mama gniewa się, jak ruszasz? — Aha... — Daje ci po łapach? — Aha... Nie był rozmowny. Umilkli nachyleni nad tą piłką. Sapali z przejęcia. Na korytarzu wciąż rozlegały się kroki, lanie wody z kranu. — No, gotowe! — wrzasnął i zaczął podrzucać piłkę. Romana krzyknęła na niego: — Przesłań! Chcesz wszystko porozbijać? 21 Przestał zaraz, odłożył piłkę i zabrał się do swego balonika. Przez chwilę oboje z krzykiem i śmiechem biegali po pokoju, uderzając się wzajemnie balonikami po głowach. Ale Jaś coś sobie nagle przypomniał. — Mama kazała, żebyś to zjadła! — zdjął z półki chleb i kawałek wczorajszej kiełbasy. — Kawa stoi na kuchni. Ale kiedy chciała podzielić się z nim kiełbasą, zrobił obrażoną minę. Stanął tyłem do niej przy swojej szufladzie w szafie i coś tam oglądał. — Gdyby mama chciała dać ci pół szuflady, to nie bierz! Tu i na jednego za ciasno... — powiedział ponuro, nie patrząc na nią. — Dobrze. Nie wezmę... — odpowiedziała machinalnie, zdziwiona. Wtedy odwrócił się do niej i łaskawszym już tonem spytał, czy zna się na znaczkach pocztowych. Odpowiedziała, że nie. — Ale pewnie mogłabym łatwo z tym się zapoznać, bo ja jestem bardzo zdolna! W szkole wszyscy mówili... Nie był ciekawy, co mówili w szkole. — Nie chwal się tak! — powiedział. A potem zaśpiewał: — Samochwała w kącie stała. Poczuła, że jej nie lubi. Pożałowała swych słów. Rzeczywiście, po cóż było tak się głupio chwalić? A on kręcił się po pokoju i widać było, że chciałby gdzieś lecieć. — Tę pościel składa się do łóżka! — pouczał ją już jakby na wychodnym. — Kartofle obiera się w ten garnek! Jak my dwoje z mamą, to niepełny, ale jak ty tu przybyłaś, to żeby był pełen! — wyciągnął spod łóżka łubiankę z obierzynami. — A jak Zacharska przyjdzie, to daj jej to! — wskazał. — Ale łubianki nie dawaj, tylko obierzyny wysyp... 22 — Jaka Zacharska? — przestraszyła się Romana. — No, Zacharska! — zniecierpliwił się. — Nie wiesz? Ona od nas obierzyny bierze dla swojej kozy... I nikomu nie otwieraj! Zamknij za mną! — To jak mam dać obierzyny tej Zacharskiej, jeśli mam nie otwierać nikomu? — rozpaczliwie wołała za nim. Nie odpowiedział. Słychać było, jak gadając i przekrzykując się z kimś, zbiega ze schodów. Romana została sama. Przekręciła klucz. Niby to w swoim nowym domu, ale czuła się obco i tak jakby się jej coś nie udało. Właśnie z tym całym Jasiem! Przy tym bała isię, że jak ktoś zapuka, a ona spyta przez drzwi, czy to Zacharska, to ta Zacharska się obrazi. A także, że to nie będzie wcale Zacharska. Zachaiiska i Zacharska. W głowie jej się mąciło od tej Zacharskiej. „Jak mnie się coś tak uczepi, to ja jak jaka wariatka, wciąż o jednym..." — pomyślała z niechęcią. Zabrała się do słania łóżka i podśpiewywała sobie, że to niby nic, że wszystko jest dobrze. Długo słała łóżko, potem długo piła letnią kawę. Długo wyglądała oknem na podwórko, gdzie stary człowiek lutował dziurawy garnek nad syczącym płomieniem i dwie kobiety przekrzykiwały się z dwu przeciwległych okien, co dziś dają na kartki. Wróble świergotały w mizernym drzewku pod odrapanym murem, potem odleciały całą gromadą. Biały, brudny kot krzątał się koło śmietnika, bardzo czymś zajęty. „Pewnie głodny... — pomyślała Romana. — Ach, żeby tak mieć tego kota! Tak bym go karmiła, kochała... Ale czy to ciocia da?" Wspomnienie białego, twardego czółka małej kozy, z wirami i gwiazdkami szorstkiej sierści przesłoniło 24 jej na chwilę myśl o kocie, który zresztą znikł w okienku piwnicy. „Ubrudzi się jeszcze więcej w tym węglu!" — westchnęła i postanowiwszy, że mu wyniesie skórkę, a nawet kawałeczek kiełbasy „żeby tam nie wiem co", przyjrzała się kwitnącej pelargonii lilioworóżowej. Zaraz potem odeszła od okna. Chciała pobawić się balonikiem, ale stwierdziła, że od wczoraj zmiękł i zrobił się mniejszy, więc zaniepokojona postanowiła zostawić go w spokoju i zabrała się do zamiatania. Wsparta na szczotce, oglądała przy tym fotografie na ścianach i na komodzie. Grupa panów w jakichś mundurach. Ciocia Adela z małym dzieckiem i jakimś panem wspartym o poręcz krzesła. Pewnie mąż cioci, wuj Adam, co już nie żyje. I jeszcze dziewczynka, trochę starsza od Romany... Któż by to?... Mama? I jak to teraz po wojnie nieraz się jej przytrafiało, serce zaczęło bić trochę za mocno, za prędko, jakby pociąg miał zaraz odejść, a ona w ogonie przy kasie, albo jakby się miało coś stać... Więc zabrała się do kartofli i żeby o niczym już nie myśleć, tylko cienko obierać. A zanim obierze, to nadejdzie ciocia albo panna Irka. Ale kartofle były już obrane, pokój zamieciony, szklanki pomyte, pelargonie podlane, a nikt nie nadchodził. Nawet ta jakaś Zacharska wcale nie przyszła po obierzyny... Więc przecież do tego już doszło, że nawet Zacharskiej Romana oczekiwała jak kogoś upragnionego? Budzik na półce dawno już wskazał południe, słońce znikło z okna, cień legł na śmietniku pod odrapanym murem, kot więcej się nie pokazał. Minęła godzina pierwsza i druga, aż wracająca z pracy panna Irka zastała Romanę we łzach i z miną tak nieszczęśliwą, że aż wykrzyknęła: 25 — Romcia, a tobie oo znowu? Sama tak siedzisz? Zostawili cię samą? A gdzie Jaś? I od razu przebrawszy się w swoim kącie w stare łachy, wyciągnęła spod swego łóżka inną łubiankę z innymi kartoflami i zasiadła do obierania. Bo choć jadła obiad w fabrycznej stołówce, > ale mówiła, że zawsze musi sobie dogotować. Węgiel też miała własny. Krzątała się koło kuchni, coś przeprała w misce, co chwila znikała za swoim parawanem. Od razu zrobiło się domowo i przyjemnie. Tak kręcąc się i krzątając wypytywała Romanę, co robiła przez cały dzień i jak się jej tu podoba. I Romana ani się spostrzegła, jak opowiadała już nie o dniu dzisiejszym, tylko że jak była u Tarapińskiej do dziecka, to dziecko ciągle płakało i nie dało się zabawić, a Tarapińska na nią, na Romanę, że do niczego... A jak była u państwa Kałużnych, to Niemcy ciągle wpadali, szukali broni i zabili pana Kałużnego. Ale to było jeszcze dawniej, zaraz potem, kiedy mamusia Romany umarła. — To ja chciałam, żeby mnie też zabili! — naraz usłyszała swój własny głos, mówiący to zdanie nigdy jeszcze niie wypowiedziane, choć nieraz pomyślane... Panna Irka zatrzymała się z jakimiś mokrymi szmatkami w rękach i przyjrzała się jej uważnie. — Twój tatuś ma rację, lepiej żebyś o tym wszystkim już nie myślała! Co tam było, przeszło i koniec... A gdzie twój tatuś był wtedy? — spytała nagle. — Tatusia Niemcy zabrali na roboty, jeszcze jak mamusia żyła. Milczały przez chwilę. Potem Romana znów mówiła. Tak się rozpędziła, że nie mogła przestać, aż sama sobie się dziwi. A niebieskie oczy panny Irki spoglądają na nią coraz wilgotniej spod żółtego czuba włosów. Że oto Romana, taka mała i całkiem jakby chora z rozpaczy po śmierci mamusi, niańczy jakieś dziecko, 26 przenosi węgiel z jednej piwnicy do drugiej i nie może temu wszystkiemu dać rady. A pies Reks, jak go zabijali w podwórzu, to tak za-skowytał, że Romana dotąd nie może zapomnieć... — Nie myśl o tym! A oni źli byli dla ciebie, ci Tara-pińscy, czy jak tam? Romana przeczy głową. — Nie, źli nie byli, tylko im samym było bardzo ciężko. Żli nie byli... Jeszcze dobrze, że mnie wzięli! Bo co by się ze mną stało? — przytacza jakby czyjeś często powtarzane zdanie. — A czemu nie przyjechałaś tu na Pragę, do cioci? —dziwi się panna Irka. Teraz znowu z kolei dziwi się Romana. — Pani myśli, że z Rzeszy tak łatwo było się wydostać? Jak ja miałam przyjechać? Pani nie wie, jak to wtedy było? A ja wtedy byłam mała. — Z Rzeszy? To ty byłaś w Rzeszy? A po coście tam .pojechały? Romana uśmiecha się nieledwie wstydliwie. Spuszcza oczy. — Ażeby być bliżej tatusia. Bo tatuś pisał, że może mu się uda... To mamusia posprzedawała, co było, i do Płocka... A tatuś... Znowu „tatuś". Panna Irka już się nie dziwi. Powiało graniem, śpiewaniem, bezpiecznym jakimś spokojem. Panna Irka namyśla się. — A powiedz no mi, Romcia, oo to ja chciałam rzec... Aha! To mamusia bardzo kochała tatusia? Romana zaciska małe usta. Nie lubi takich pytań. Zaciska na dłoniach palce spotniałe, jak zwykle, kiedy wspomina to wszystko. I znowu, że pan Kałużny kiedy go na śmierć prowadzili, to krzyknął. Ale może to pani Kałużna krzyknęła? Bo nie chciała męża puścić, na siłę 27 go oderwali... i jak pan MakulsM przyszedł powiedzieć, że tatusia wzięli, to mamusia też... Panna Irka słuchała uważnie: jaki pan MakulsM? Romana nie wyjaśnia, jaki pan MakulsM. Mamusia pobiegła na dworzec i zobaczyła ojca z daleka i to było ostatni raz w jej życiu... Nagle przypomina sobie jakiś nocleg u chłopa, placki kartoflane ii że nie było kubła, żeby naciągnąć wody. Wygląda spokojnie, ale jakby całkiem już dorosła. Panna Irka otacza ją ramieniem. Kartofle zaczynają w garnku perkotać. — Nalotów nie było? — Dlaczego miałoby nie być? Były. Ale ja się już niczego nie bałam. Katiusze biły.... — roześmiała się nagle. Znowu milczą. Tylko panna Irka postukuję łyżką o brzeg garnka. — To tatuś... u tych Kałużnych odnalazł cię i zabrał? — Me! U Kałużnych to było przed tym. — Przed czym? Romana wygląda,, jakby sama nie wiedziała przed czym. Tatuś zabrał ją od zakonnic w Janowie. Panna Irka znowu się dziwa. — A któż cię umieścił u zakonnic w Janowie? — A ciocia Ziuta, siostra tatusia... — i Romana znowu robi się jakaś inna. Zawija brzeg rękawa, kręci kosmyk włosów ciemnych jak u ciotM Adeli. Jej matka też musiała być taka ciemna, widać z fotografii... Panna Irka zalewa teraz kartofle żurem z garnka. — Chodź, zjesz razem ze mną! — zaprasza serdecznie. Ale Romana nie może jeść. Cała tkwi jeszcze w tamtym. Panna Irka kombinuje coś w milczeniu. — A czemu ta twoja... ciocia Ziuta nie zabrała cię do siebie? — zapytuje nagle. 28 Romana znowu robi się jakaś inna. Po prostu zmieszana. — Bo... bo wyjechała na Zachód. — A czemu nie napisałaś do cioci Adeli, żeby cię zabrała? — panna Irka nie daje za wygraną. Chce dokładnie wszystko wiedzieć. — Bo nie znałam adresu — i nagle zupełnie już innym głosem, jakby mówiła coś bardzo wesołego. — Pani wie, ja wtedy to byłam całkiem jak głupia! Nawet wtedy jeszcze, kiedy tatuś powrócił. Ja sama teraz nie rozumiem, jaka byłam... Roześmiała się. I zaczęła spokojnie jeść żur z kartoflami. Poczuła, że jest bardzo głodna. — Au tych sióstr to było ci źle? Romana na chwilę przestała jeść. — Nie, dlaczego? Siostra Monika była nawet bardzo dobra! Tylko wie pani... I jak dorosła kobieta zaczęła trochę rozwleMe opowiadać, jak ciężko było siostrze Monice zdobyć coś dla dzieci, dla zaMadu. Jak musiała ciągle latać to do opieM, to do magistratu, to do wydziału. — Co ona biedna nabiegała się o te głupie kartofle! Już nie mówiąc o tłuszczach... I nagle przelękła się, że może to niedelikatne z jej strony mówić „głupie kartofle". Zaczęła z innej strony, innym głosem: —■ Naturalnie, że kartofle to rzecz najważniejsza, bo to i skrobia, i węglowodany, ale bez tłuszczu nie można. Zwłaszcza dzieci. Bo to rosną. Prawda, proszę pani? Panna Irka patrzyła na nią rozbawiona. — Paradna ty jesteś, moja Romciu. Gadasz jak stara. A ty nie rośniesz? A skądże znowu wzięłaś tę.... skrobię? 29 Romana znowu wpadła we wspomnienia. Ze jakieś dwie panie Kniewskde przychodziły do sióstr. Dwie nauczycielki. Stare. Bardzo, bardzo biedne. — To ja im przynosiłam obiad z kuchni. Bo one przychodziły trochę później. Zupę, znaczy się... Znowu się rozgadała, ale już trochę inaczej. Ze jak siostra Monika dostała z Wydziału Zaopatrzenia mąkę i cukier, to było wielkie święto w zakładzie i panny Kndewskie kazały jej do siebie przychodzić na naukę, i że jak siostra Beata zrobiła z tej mąki kluski krajane... Plątała teraz po dziecinnemu mąkę i cukier, i panie Kniewskie. Ze przerobiła u nich całą piątą klasę i zaczęła szóstą. — One nadziwić się nie mogły, że ja jestem taka zdolna. I przyrodę, li historię, i rachunki... Panna Irka najwyraźniej miała już dosyć. Odsunęła talerz, wstała, przeciągnęła się. Szybko sprzątnęła po sobie i wsunęła się do swego kąta. — Tak, tak... — mówiła kręcąc się, ukazując, znikając. — Tak, tak... — powtarzała. — Słuchaj no, Romcia... Co to ja chciałam rzec? Aha? O czymże to takim ważnym rozmawiało się na tym wczorajszym spacerze? — zapytała obojętnym głosem, odwrócona plecami, grzejąc karbówki na żarze pod fajerką. Romana milczała. Nie, nie będzie mówiła o pretensjach cioci do tatusia! To sprawy rodzinne. Ostrzegano ją, żeby nie mówiła do obcych o sprawach rodzinnych. Powie tylko o domku do remontu i o panu Ka-łasce. Panna Irka słuchała uważnie. Spytała jeszcze, gdzie jest ten domek. Romana wytłumaczyła jej, jak umiała. I umilkła olśniona, bo tamta wysunęła się teraz zza parawanu jak inna osoba — w szarym letnim 30 płaszczu i niebieskiej chusteczce na głowie tak uczesanej, że ani jeden włosek nie odstawał. — Pani wychodzi? — Romana rzuciła się do niej zachwycona. — To może i ja z panią? Ale panna Irka ucałowała ją i odsunęła łagodnie. — Nie, Romciu, ciocia zaraz wróci z pracy, ciocia będzie zmęczona, z pewnością załatwiała twoje sprawy szkolne... Spojrzała na budzik i spiesznie szła ku drzwiom. Jeszcze przystanęła na chwilę. — Tylko, Romciu, wiesz co? Nie opowiadaj cioci o naszych rozmowach, dobrze? Ciocia jest zmęczona i ma dosyć własnych kłopotów. Wcale nie będzie się cioci podobało, że kiedy ona biega po pracy jeszcze za twymi sprawami, to my tu przegadujemy całe godziny. Znaczy się, mamy czas, prawda? No nie? Uśmiechnęła się do Romany po swojemu, miękko, serdecznie i już jej nie było. I rzeczywiście, ciocia Adela, wróciwszy wkrótce po jej wyjściu, była bardzo zmęczona i, tak samo jak przedtem panna Irka, najpierw zmieniła pantofle i przebrała się w jakieś stare rzeczy. Przy tym wypytywała Romanę o to, co robiła cały dzień, jak się jej podoba w nowym miejscu, a przede wszystkim, czy nie jest głodna. I oburzyła się bardzo dowiedziawszy się, że panna Irka nakarmiła ją swoim żurem i swoimi kartoflami. — A cóż to! — rozgniewała się. — A cóż to? To już jakbym ja nie miała dla ciebie jedzenia, tylko obcy mają cię karmić? Jakbyś u rodzonej ciotki nie miała co do ust włożyć? Okazało się, że wszystko było dla Romany przygotowane w szafie. I wczorajsza zupa, i kartofle, i smalec do odsmażenia. Tylko że Jaś zapomniał jej o tym powiedzieć, choć miał przykazane. 31 — Dostanie on za to ode mnie, jak wróci — nie głośno, ale groźnie powiedziała ciotka Adela, a jej zagniewana, ciemna twarz nie zapowiadała nic dobrego. Romana przelękła się. — Ciociu, ciociu, ja ciocię błagam, niech ciocia mu daruje. Bo on by mnie zniecierpiał... Przecież on też głodny lata, nic nie jadł, nawet tego kawałeczka kiełbasy, co go tak prosiłam, to on za nic nie chciał... Niespodziewany uśmiech przemienił twarz ciociną na jaśniejszą i młodszą. — On? Już ty się o niego nie turbuj! Już on na pewno dał sobie radę. Może poszedł do świetlicy i tam mu dali... Ty go jeszcze nie znasz! I nie wiadomo było, czy ciocia jest zadowolona, że ma takiego obrotnego syna, czy przeciwnie, potępia go za to. A do tej świetlicy ciocia Romanę też zapisze, tylko trochę później, jak już zacznie się szkoła. Jaś wrócił bez balonika, tylko z tą swoją wieczną piłką, uwalany, zgrzany, spocony, ale przede wszystkim zestrachany. Najwyraźniej bał się matki. Podejrzliwie łypał na Romanę tymi swymi oczami mlecz-nobłękitnymi jak emalia. — Dostałbyś ty ode mnie, gdyby nie ona — groźnie powiedziała ciocia i Romana zrozumiała, że z ciocią nie ma żartów. Jaś od dawna to rozumiał, a jednak latał. I wyglądało, że wcale nie jest Romanie wdzięczny, tylko przeciwnie, złości się na nią. „Nie lubi mnie — pomyślała Romana. — I nigdy mnie nie będzie lubił". A głośno zapytała: — A gdzie twój balonik? — Pękł! — odpowiedział ponuro i zaczął rozwlekle a zająkliwie opowiadać o jakimś chłopcu, który to spowodował. 32 » — Nie trzeba było brać! — posępnie zauważyła ciocia nakładając mu kartofli na talerz. — On tak zawsze: wynosi z domu, a potem na innych zwala. Dołożyła mu na talerz dogadując jeszcze, że robi to tylko ze względu na Romanę i tylko wyjątkowo na ten raz, Bo inaczej by... — A twój balonik? — zwróciła się nagle do Romany. Romana rzuciła się do okna, gdzie przedtem kołysał się różowy balonik. Nie było go. Oboje z Jasiem szukali go na podłodze, jakby zbratani podobnym losem. Wreszcie Jaś pierwszy wykrył brudną, gumową szmatkę, okręconą drucikiem. — Pękł! — powtórzył jak poprzednio. Tym razem triumfalnie. ROZDZIAŁ TRZECI Że Romana w szkole dotąd nie znalazła sobie przyjaciółki, takiej od serca, ю jakiej marzyła co noc przed zaśnięciem, to ostatecznie jeszcze nic dziwnego, takie rzeczy tak łatwo nie przychodzą, Widocznie za mało czasu jeszcze upłynęło. Gorzej, że nie zanosiło się nawet na jakieś bliższe zaznajomienie się z koleżankami. " Na pauzach na próżno usiłowała przyłączyć się do jakiejś grupy ii zwykle kończyło się na tym, że stojąc gdzieś przy oknie z upragnieniem oczekiwała dzwonka. Bo w czasie lekcji udawało się jej czasem uważnym, skupionym spojrzeniem, podniesionymi dwoma palcami, dobrą odpowiedzią ściągnąć na siebie uwagę, chwilę życzliwości, nawet pochwały pani od polskiego, pani od przyrody, pana od arytmetyki. — Bo nasza Romana, nie można powiedzieć, jest zdolna! — powiedziała raz ciocia Adela po powrocie z jakiejś wizyty w szkole. — Jest nawet bardzo zdolna, ale nie ma szczęścia do łudzi. Więc Romana co dzień po wyjściu ze szkoły jeszcze gorliwiej usiłuje dołączyć się do dziewczynek, które na rogu Ząbkowskiej skręcają w prawo. I co dzień, aż do znudzenia, te same gadania i obliczenia: ja naj-, ' •' '*■ ',„• ' .,;v ** 34 dalej, bo na Brzeską, a ja jeszcze dalej, bo na Tarchomińską, a ja na Korsaka, a ja tu, a ja tam... I czyż nie mogłoby się tak zdarzyć, że ciocia z jakiegoś niewiadomego powodu wyszedłszy wcześniej z fabryki zobaczyłaby przechodząc swoją siostrzenicę Romanę otoczoną, swobodną, rozkoszną, jak się wydziera rozkapryszonym głosem, tym od koleżanek: — A ja mam najdalej ze wszystkich, bo aż na Siedlecką! Ja najdalej, ja najdalej... Albo jeszcze inaczej: ciocia wadzi Romanę na śmierć zagadaną, zaszeptaną, zaaferowaną, pod rękę z Zosią Gajdarek, z Wu Małecką, jak ją nazywają, ze Stolar-kówną. Wtedy ciocia już nie powie, że Romana nie ma szczęścia do koleżanek! Jednak uszedłszy trochę dalej Romana już nie pragnie, żeby ciocia z niewiadomego powodu znalazła się wcześniej na ulicy i zobaczyła ją, że już nie idzie razem z innymi, tylko zostaje w tyle oddzielona przez tłok ludzi przy targu Różyckiego. I pewnie dlatego one nie słyszą, jak woła do Stolarkówny, pytając, co jest z polskiego na jutro (choć sama wie lepiej od niej). Może dlatego, a może i nie dlatego. Bo koleżanki właśnie szeptały, bardzo czymś zajęte, zacietrzewione, świata za sobą nie widzące, a nie tylko Romany. Ach, czemuż była taka niezdarna, że dała się odepchnąć ludziom, a teraz już za późno, nie podobna wsunąć się między tę Genię Stolarek a Wu Małecką. Teraz one znowu śmieją się z czegoś, po prostu zaśmiewają isię, a ona nie wie, z czego, i wstydzi się spytać. Zresztą nie usłyszałyby, bo Gajdarkówna musi skręcić w lewo, przejść przez jezdnię, długo się żegna i przesadnie woła: pa, pa, pa! — Kochana! — mówią. — Wstąp po mnie o piątej, wpadnij do mnie wieczorem, kochana... 35 Więc co Romana ma robić? Przecież wie, że ani on-a do żadnej z nich, ani one nie „wstąpią" ani nlie „wpadną" do niej. Więc tylko oznajmia niepewnie: — No, to ja już tu... Nikogo nie obchodzi, że ona już tu. Pewnie nawet nie dosłyszały, bo pobiegły naprzód, hałaśliwie przekrzykując się o czymś Romanie niewiadomym, z oddalającą się Wu Małecką. I nic ich nie obchodzi, że Romana zamiast iść prosto, do Siedleckiej, nagle skręca na prawo. Jak to dobrze, że ciocia na pewno nie wyjdzie wcześniej z pracy, żeby popatrzeć na nią, wlokącą się samotnie pustą uliczką. Zapachniało sianem, końskim nawozem, wsią, jak w Radzyminie czy w Janowie na placach targowych, gdzie konie stały zwrócone pyskami do wozów i jadły siano albo miały łby zanurzone w workach z obrokiem, i Romana litowała się nad nimi, że muszą jeść tak po ciemku. Na tyłach kamienic, na parkanie napisane były kredą numery postoju, gdzie się która furmanka z warzywami ma zatrzymać o świcie. Ale teraz było tu pusto. Wiatr zamiatał papierami, śmieciem. Romana skręciła w lewo pomiędzy niskimi szopami czy składami, wyszła na placyk czy na szeroką drogę, gdzie Jaś z chłopcami kopał nieraz piłkę, ale nie zwracał na nią wtedy żadnej uwagi, jakby jej nie widział, jakby była obca. Taki był zawsze zajęty tą swoją piłką... Ale to było dawniej, jeszcze „w lato'", jak mówił. I Romana myślała sobie wtedy, że kiedy nadejdzie jesień, to ona będzie już tak z koleżankami jak on z tymi swoimi chłopakami od tej wiecznej piłki. I wtedy ona spojrzy na niego obojętnie jak na obcego. Minęło lato, nadeszła jesień, a Romana wlecze się smutna i sama, wymachując tą swoją śmieszną torbą ze starego chodnika, w której nosi szkolne książki i kajety. Bo czyż mogła nawet pomyśleć o teczce jak 36 u innych dziewczynek? Tatuś miał przysłać pieniądze na wszystkie jej szkolne rzeczy, ale dotąd nie przysłał. Nawet podręczniki szkolne ciocia musiała kupować z własnych pieniędzy. I jeszcze uspokajała Romanę, która lękała się, że może tatuś chory. — Nic się nie martw, na pewno zdrów i nic mu się nie stało! Mało to się Andzia... mało się twoja mamusia naczekała? Przy różnych okazjach! I zawsze musiała przypuścić sobie do głowy, że na pewno coś złego... Na myśl o tych strachach i o tych pocieszeniach Romana przystanęła. Zrobiło się jej gorąco, poczuła się zmęczona. Jakaś kobieta z koszem przeszła, obejrzała się. „To na mnie, że mam taką śmieszną torbę. Albo może, że jestem mała, a mam starą twarz..." — przypomniała sobie, że kiedyś słyszała, jak ktoś tak o niej powiedział. I żeby nie mieć takiej twarzy, zaczęła się rozglądać, wypatrywać pociechy, której tu nieraz już przychodziła szukać. Bo gdyby jeszcze i tego nie było... Ale było. Zakołysały się wysokie, gęste chwasty i brunatniejące już trochę a obgryzione krzewy. Za-ruszały się i w jednym miejscu wyjrzała z nich twarz rogatej, burej kozy. Wyjrzała żującym, wąskim, cienkim pyskiem pod czołem szerokim i upartym, spojrzała na Romanę złotymi oczami i znikła. Znikła, ale już wiadomo, że one tam są! Romana nie była sama. Są. To znaczy, że w innym miejscu kryje się w morzu chwastów pod murem inna koza, bezroga i biała. I najmilsza ze wszystkich, mała, biała kózka. A oto na kupce cegieł czy gruzów siedzi pilnująca tych kóz stara Zacharska, dziwnie niewidoczna w tych chwastach, krzakach, badylach. Ma twarz bladą, okrągłą i prawie bez zmarszczek, małe, czarne oczy patrzące nigdzie 37 spod burej chustki naciągniętej na czoło i wygląda tak, jakby nie zwracała na Romanę żadnej uwagi. Ale Romana zna się już na tych minach starej Zacharskiej, Romana wie, że Zacharska cieszy się z jej przyjścia. Cieszy się albo i nie! Bo z Zacharska nigdy nie Wiadomo. Mówi nawet trochę bez związku, co niepokoi Romanę, ale i zaciekawia. — Babie lato... — niewyraźnie mruczy teraz Zacharska. — Babie lato... — I zdejmuje wątłą nitkę pajęczyny z rękawa Romany. — Dobrze! Badyle kołyszą się lediutko w słońcu i czuby topoli za murem też się kołyszą, jeszcze całe w liściach. Jest ich osiem czy dziewięć; Romana zawsze myli się licząc i zaczyna od początku. Gdzieś daleko gwiżdżą pociągi, słońce grzeje pod murem jak w lecie, Zacharska ciemnymi palcami zdejmuje z Romany drugą nitkę i trzecią, a zdawało się, że nic nie widzi. I już nie mruczy „babie lato'", tylko „stworzenie czuje". To znaczy, że obwąchująca już od chwili głowę Romany biała koza czuje, jak Romana ją kocha. W wyłomie muru, szerokim jak drzwi, ukazuje się człowiek z workiem, spiesznie odchodzi i znika za kupami gruzu czy desek. Znika. Nad chwastami chy-bocze w słońcu spóźniony motyl i także znika. Biała koza śmiesznie i ciepło dmucha Romanie we włosy. Ale jednak okazuje się, że to nie o tej kozie mówi Zacharska, tylko o jakiejś innej, która czuła coś niedobrego i nie chciała wyjść z klatki. Bo przywieźli ją z daleka w klatce. — To była Basia, prawda? — przymilnie pyta Romana, która już nieraz słyszała tę historię. — Nie Basia, tylko Bisia — poprawia ją Zacharska wyraźnie niezadowolona. — Tamta koza była Bisia! Romana głowę by dała za to, że zeszłym razem Za- 38 charska mówiła o Basi. Ale nie mówi nic, boi się, żeby nie zniechęcić, nie rozgniewać Zacharskiej. Niechże będzie Bisia! I niech będzie, co ma być, niech Zacharska prędzej opowiada i skończy z tą Basią czy Bisią, że wychodząc z klatki złamała nogę, a była wtedy kotna i musiano ją dobić. Romanie strasznie żal tej kozy i przykro słuchać... Ale tym razem ze zdumieniem słyszy co innego. Oto wzięto nogę Blsi w łupki i zrosła się tak dobrze, że bez śladu. Aż się wszyscy dziwili. — Ani śladu zgrubienia! — Zacharska naśladuje gruby głos weterynarza Buksińskiego i wodzi krzywym palcem prawej ręki po przegubie lewej. — A ten Buksiński to potem, jak go wzięli Niemcy na roboty... W wyłomie muru ukazują się teraz dwaj kolejarze, przechodzą szybko, rozmawiając, ale żaden nie jest taki ładny jak Romany tatuś, kiedy chodził w mundurze kolejarskim. Romana wzdycha. Ale za chwilę już znowu słucha o tamtej Bisi i znowu jakoś inaczej, że Bisia za nic nie chciała wyjść z klatki, a jak ją na siłę wyprowadzano do szopy, gdzie miała stać, a ta szopa była jak salon... — To za nic nie chciała urodzić, choć na nią nadszedł czas! — śmieje się Zacharska. I w tym śmiechu cała jej blada, mała twarz pokrywa się zmarszczkami. — Gdyby mi kto powiedział, tobym nie uwierzyła! Stęka i stęka, i nic, i nic... Aż musiał jej Wiśniewski tę klatkę do szopy przytaszczyć, a szopa była jak salon... — No i co, i co? — ciekawi się Romana. — A co to za Wiśniewski? — No i weszła do klatki, obwąchała, ale jeszcze nic... Bo ona chciała, żeby jej Wiśniewski podłogę z desek dał do klatki. Bo tak to koźlątka mogłyby ko- 39 pytka sobie połamać na szczeblach. A głupi ludzie mówią, że stworzenie nie czuje! Umilkła. Wyglądała teraz bardzo staro. Było ciepło, cicho, pusto. Kozy brodziły w chwastach jak w zielo-nobrunatnej wodzie. — Troje ich miała! — zakończyła triumfalnie. -* Aż się wszyscy dziwili. Bo to były jej pierwsze. Przy-goń no, Romcia, tę małą, bo za daleko się zapędza... Romana wstaje posłusznie, biegnie za kozą. Ale za chwilę znowu słucha zaciekawiona. Że co? Że Barska chciała byle komu jedną kózkę darmo oddać? — Nie wykarmi! — powiada. — A były dwie kózki i koziołek. Romana aż drgnęła. — Darmo oddać kózkę? Zacharska spojrzała surowo. — A cóżeś ty myślała? Taki kłopot z nią mieć? Smoczkiem karmić? W nocy wstawać jak do dziecka? Ach, z jakąż radością Romana wstawałaby w nocy, karmiłaby smoczkiem, gdyby jej taką kózkę dali! Ale nie dadzą. I zresztą, gdzie by ją trzymała? — A tamtych dwoje? — spytała smutno. Zacharska ożywiła się nagle. — Tamtych dwoje? Kózka była i koziołek. Rasowy! Na chowanie. To gdyby mi opowiadali, tobym nie uwierzyła, taki był mądry. Bywało, Wiśniewski w nocy wraca z roboty, woła za rzeką: „Dawaj prom". Wszyscy śpią, a koziołek jak nie zacznie beczeć, wszystkich pobudzi... Strasznie przyjemnie tak sobie siedzieć w słońcu, słuchać o koziołku i o Wiśniewskim. Tylko co to za Wiśniewski? — Co za Wiśniewski? Nie wiesz? — Zacharska robi się godna, prawie wyniosła: — A Wiśniewski, mój zięć! 40 — Coooo? — dziwi się Romana. Ale za chwilę dziwi się jeszcze więcej. Bo co to dalej opowiada pani Zacharska? Że bywało, wyprowadzą w nocy ze stajni kozła, przy księżycu, a on staje na tylnych nogach, przednimi wymachuje w powietrzu i tańczy... tańczy... —* Jak to: tańczy? — Romana nie może zrozumieć. — Jak to: tańczy? Nie, doprawdy, pani Zacharska takie rzeczy opowiada... — Ano, tańczy. Cóż to, nie wiesz, jak się tańczy? Wiśniewski powiada: „Weźcie go z powrotem do stajni — powiada — zamknijcie, żeby nam tu czego nie wytańczył" — powiada. To jak go zamknąć, to on beczał ludzkim głoisem, aż się zimno robiło... — Jak to: żeby czego nie wytańczył? Dlaczego robiło się zimno? — Romana dopytuje zaniepokojona. Ale Zacharska nic już nie mówi. Robi się milkliwa, patrząca nigdzie, a widząca wszystko. — Przypędź no bliżej tę małą kózkę, Romcia. Za daleko polazła. Romana skwapliwie biegnie za kózką, wciąż trochę zaniepokojona tym tańczącym kozłem. Może wolałaby nawet teraz rozmowę o rzeczach bliższych i mniej dziwnych. Na przykład o tym Wiśniewskim. — To jeżeli Wiśniewski... pan Wiśniewski jest zięć, to pani córka jest Wiśniewska... pani Wiśniewska? Zacharska spogląda godnie. — A cóżeś ty myślała? Że ja cudze kozy pasę? Wiśniewska, Wiśniewska... Umilkła. Z chwastów wynurzyła się biała koza i becząc jakoś dziwnie, stanęła na rozkraczonych nogach"? I Romana teraz dopiero spostrzegła, że wymię kozy zaszyte jest w płócienny worek jak w futerał. Coś się przypomniało Romanie na ten widok: że będąc dzieckiem przysięgłaby, że pochewki kryjące pazury kota są z perkalu. Po prostu widziała pojedyncze nitki... 41 Mała kózka podbiegła do matki, zaczęła trącać głową w płócienne wymię. Beczała przy tym denko, płaczliwie, zupełnie jak dziecko. Zacharska uśmiechnęła się chytrze, porozumiewawczo, nie wiadomo, czy do Romany, czy do kóz. I oto co się dzieje: pod murem, w chwastach i badylach, pod ciepłym słońcem babiego lata stara kobieta wyjmuje skądciś nożyczki, igłę, nici, a porusza się szybko i tak zwinnie, jakby nie ta sama Zacharska. — Potrzymaj no mi ją, Romcia! — 4 z chytrym uśmiechem przysuwa się do kozy. Romana zrozumiała i pełna gorliwości pomaga wyzwolić z płóciennego worka różowe wymię aż ciężkie od mleka. Przystawiają małą kózkę... — A niech stworzenie sobie poje! — chytrze chichocze Zacharska. — A czy to koniecznie Wiśniewska musi już mieć wszystko dla siebie? A czy to stworzeniu nic się już nie należy? Głos jej wzbiera godnością, a nawet wzburzeniem. I kiedy tak stoją słuchając łakomego łykania małej kózki, stara kobieta i chuda dziewczynka czują się sobie bliskie, dziwacznie zbratane. Nakarmiły „stworzenie", oszukały chciwość Wiśniewskiej i oto stoją w słońcu babiego lata, szczęśliwe, pełne poczucia słuszności, zatopione w historiach kóz całego świata i dalekie od ludzkich spraw. Ale sprawy ludzkie nie dadzą się obejść, same podchodzą. Bo oto zaszywając znowu płócienny worek na wymieniu, z uwzględnieniem wykradzionej córce tajemnicy specjalnego supła, stara kobieta ni mniej,, ni więcej, tylko daje do zrozumienia Romanie, że jeśli biała koza będzie miała troje koźląt... Romana nie wierzy uszom. Nie śmie wierzyć. A jednocześnie już widzi samą siebie na placach pod parkanami, gdzie rosną trawy i chwasty, z własną kózką 42 wykarmioną smoczkiem, chodzącą za nią jak pies... Co by ją wtedy obchodziły koleżanki? Tylko gdzie ją będzie trzymała? A gdzież by, jak nie w tym wyremontowanym domku? Bo gdyby nawet ciocia nie dała trzymać kozy w sionce, że to robi nieporządek,' to czyby jej tatuś nie wykombinował, nie zmajstrował jakiej komórki? Tatuś.... wszyscy się dziwili, że taki mężczyzna do wszystkiego zgrabny! — A kiedy to będzie? —spytała bez tchu. — Kiedy, kiedy? — „Kiedy, kiedy?" — przedrzeźnia ją stara Zachar-ska, nagle czegoś rozweselona, kpiarska. — Jeszcze nie czas! Jeszcze kiedy to będzie... Nieprędko! No tak. Nieprędko. Ale przede i domku jeszcze nie ma. Romana poczeka najchętniej i najcierpliwiej. Na szczęście można czekać! — Czy tylko ta pani Wiśniewska... pani córka... czy się zgodzi? Ach, ta stara Zacharska! Znowu robi się jakaś inna. Wyniosła, prawie władcza. — A czy to ja nie mam już nic do gadania? Czy nie mogę się niczym rozporządzać? Czy nie mam dożywocia na domu i na wszystkim, co w nim jest? A za czyją przyczyną te kozy tak wyglądają, że aż każdy się dziwi? Zrobiła ręką wspaniały, władczy ruch, obejmujący wszystkie trzy kozy. I nagle jej małe, czarne oczy pod burą chustką znowu zrobiły się chytre i kpiarskie, a ciemny, krzywy palec wzniósł się w górę ostrzegawczo. — Uważaj, Romana! Ty myślisz, że stworzenie to już nic nie rozumie? Ona zazdrości białej, bo jak miała koźlęta, to jej odebrali. Ona by wszystko powiedziała Wiśniewskiej, tylko boi się mnie. A ciebie weź- 44 mie na rogi za to, żeś mi pomagała. Uciekaj, bo cię pobodzie! :.ą I rozkaszlała się w starczych, drobnych śmieszkach, wskazując palcem, jak wśród obgryzionych krzaków i badyli z trójkątnej koziej twarzy patrzą nieruchomo żółte oczy nalane złością. Romana aż się cofnęła przed złym spojrzeniem tych oczu Burej. — Uciekaj, Romcia, uciekaj! — chichotała stara kobieta. I nie wiadomo było, czy naprawdę ostrzega Romanę, czy po prostu z niej się śmieje. Bura ruszyła naprzód, z podejrzanie spuszczoną głową. I właśnie w tej samej chwili Romana przypomniała sobie, że pewnie już jest późno i ciocia zaraz wróci z pracy. Złapała swoją torbę i szybko pożegnawszy się z Zacharska pobiegła. ROZDZIAŁ CZWARTY — Halo! — wesoły głos ode drzwi. I (od razu wszystko się zmienia. Romana zrywa się od zaczętego listu i rzuca się na szyję wysokiemu kolejarzowi w nowym granatowym płaszczu, z wielką harmonią przewieszoną przez jedno ramię. — Tatuś! __ Wujek! — Jaś radośnie biegnie za Romaną w nieokreślonej bliżej nadziei cukierków, znaczków pocztowych i w ogóle. Panna Irka, jak zwykle krzątająca się w swoim kącie, piszczy i okrywa się byle czym, tłumacząc, że nie jest dostatecznie ubrana. Ciocia Adela sunie ha przywitanie szwagra godnie, nawet wyniośle. __A ja właśnie mówiłam Romci, że na pewno nic złego się nie stało, tylko że szwagier tak zawsze. Ale ona ma po matce te ciągłe strachy! Przecież nieboszczka Andzia nie miała chwili spokoju, tak się ciągle o Feliksa bała. Romana przyciska swoją małą twarz do ojcowskiego rękawa. __ ja właśnie pisałam list do tatusia! Bo to nie było żadnej wiadomości... i pieniądze były cioci bardzo potrzebne... 46 Ciocia przerywa jej ruchem ręki. — Dlaczego mówisz „były"? Są potrzebne! Każdy wie, co to jest początek roku szkolnego! — zaczyna trochę już łagodniejszym głosem. — No, Romcia, daj-że się ojcu rozebrać! Niechże szwagier siada, spocznie... Herbata zaraz będzie! Pan Feliks nie przejmuje się zbytnio ani brakiem pieniędzy, ani początkiem roku szkolnego. Nie przejmuje się także chłodem cioci ani popłochem panny Irki, która wysunęła się w końcu ze swego kąta, wystrojona i odświętna. Cała kolorowa, jakby ociekająca wilgotną niebieskością oczu, żółtością czuba, różowością miękkiej, łagodnej, radośnie wzruszonej twarzy. Gotowa do wszelkiej pomocy przy przyrządzaniu śniadania dla gościa, gotowa do bawienia gościa, gotowa do wszystkiego. Gość nie czekał, żeby go bawiono. Rozgospodaro-wał się, harmonię umieścił na zwykłym miejscu na półce, pochwalił się nowym kolejarskim płaszczem, wyjął z jego kieszeni kiełbasę owiniętą w papier. Poszeptał z Jasiem i wysłał go do sklepiku po musztardę do tej kiełbasy i jeszcze po coś. I zrobił ze zwykłej niedzieli niedzielę prawdziwą. Nawet słońce wyszło zza chmur! Panna Irka nie posiadała się z radości. — Jak pan Feliks przyjeżdża, to nawet słońce... Romana szybko uprzątnęła ze stołu kałamarz, pióra, swój rozpoczęty list. Pan Feliks tym listem także nie bardzo się przejmuje. — Myślicie, że ja bym to tak od zaraz otrzymał? — śmieje się po swojemu, beztrosko. — Ja w tym niby to moim kącie jeśli jestem, to tylko przejazdem. Jak mam wolne, to nocuję, gdzie popadnie: u kolegi w Bydgoszczy czy w Toruniu. Już wy na listy do mnie nie liczcie! 47 — Nic dziwnego! Pan Feliks jest teraz wolny ptak... — przypochlebnie wtrąca panna Irka i krząta się przy stole, wyciera szklanki, przesypuje cukier z torebki do cukierniczki. Ciocia Adela wyjmuje jej to wszystko z rąk. Sama zrobi, a zresztą to właściwie nie ma nic do zrobienia. A co się tyczy tego wolnego ptaka, to właśnie przydałoby się szwagrowi trochę mniej tej wolności, a więcej rygoru. I żeby się trochę więcej liczył z innymi. Bo z Feliksem to nigdy nie wiadomo, co i jak... Te słowa brzmią kwaśno, ale skoro już jest Feliks, a nie szwagier, to już, znaczy się, lepiej I Więc może dlatego pan Feliks nie boi się ciocinej srogości? Niby to pomagając jej w krzątaniu się między stołem a kuchnią naszeptuje jej do ucha jakieś wiadomości, od których humor cioci wyraźnie się poprawia. Staje się nawet całkiem dobry, a to spóźnione śniadanie z kiełbasą, musztardą i jesiennym słońcem w oknie wygląda już nie tylko jak prawdziwa niedziela, ale jak jakieś święto. Na stole zjawiają się cukierki przyniesione przez Jasia ze sklepiku. Więc śmieją się wszyscy, że dwie panie pracują w „słodkiej" fabryce, a tu kolejarz przyjeżdża i musi im cukierki kupować. Aż tu w tych pogadywaniach i śmiechach ciocia Adela nagle: — No, ja nikogo nie wypraszam, ale jeśli Feliks ma coś do załatwienia w mieście, to trzeba będzie chyba iść. Ja Feliksa odprowadzę, trochę się przejdę i porozmawiamy. Pannę Irkę od razu jakby kto zgasił. I nawet Romana smutnie spojrzała na ciocię: tatuś nawet nie spytał, jak Romanie idzie w szkole, ledwie przyjechał i już zaraz gdzieś ma iść. Ale swoją drogą i ona rozumie, że tu rozmawiać trudno. 48 — Dzieci niech też się przejdą, zrobiło się tak pięknie! A panna Irka, jak będzie wychodziła z domu, to niech klucz położy tam, gdzie zawsze! — komenderuje dalej ciocia. A ledwie wyszli, to zaraz do nich, do dzieci, żeby iszły naprzód i nie przeszkadzały. Bo czy to już nigdzie nie ma takiego kąta, żeby człowiek mógł spokojnie się rozmówić? W domu nie i na ulicy nie... A jest o czym! I rzeczywiście, Romana zaraz od pierwszych słów pojęła, oo się święci: oto ni mniej, ni więcej, tylko idą do pana Kałaski, do straszliwego pana Kałaski, od którego zależy i domek dla nich, i komórka dla kózki, i w ogóle. A choć dotąd nie mogła pojąć, czy pan Kałaska ma oddać pieniądze, które jest winien, czy pożyczyć tatusiowi, czy jeszcze jakoś inaczej, wiedziała, że jest potężny. Padały straszliwe słowa: wydział budowlany, województwo, pożyczka, konto, urząd taki i owaki... Więc choć trochę obrażona, że ją wypchnęli tak naprzód z Jasiem, który nic nie rozumie, ale świadoma ważności tych spraw, dumnie jakby płynie ulicami w (powietrzu jesiennie przymglonym. To nic, że trzeba co chwila wymijać gromadki ludzi odświętnie spacerujących w tej jakby podarowanej niedzielnej pogodzie, a nie wiedzących dokąd i w jakiej sprawie ona, Romana, idzie z ciocią i tatusiem. Gorzej, że za plecami dzieci tatuś i ciocia znowu już się posprzeczali. Ciocia wymawia tatusiowi niepunktualność, niesłow-ność. — Już ja nawet nie dlatego! — mówi. — Ale dziecko się denerwowało, niepokoiło, płakało... I Romanie chce się śmiać z samej siebie jak z „dziecka". Dałaby już ciotka spokój temu tatusiowi! Przecież przyjechał i na pewno pieniądze przywiózł... Musieli zwolnić kroku, bo przechodziło jakieś we- 4 — Siostra z Wisły... 49 sołe, podchmielone towarzystwo. Jasio znowu gadał o jakiejś szewrolecie. Nie, naprawdę, jaki ten Jasio jest. To dopiero prawdziwe dziecko. O głupstwach gada, a nie słyszy, oo tamci dwoje tuż za ich plecami: — Przecież mówiłem już szwagierce: tak a tak, tak a tak. — No, a ona? — ciekawi się ciocia, -jakby nie ciocia. Tatuś naśladuje teraz głos. Czyj, jak nie cioci Ziuty? Znów rozdzielili ich przechodnie. Ale Romana już się dorozumiewa: tatuś był na Zachodzie, pieniądze od cioci Ziuty odebrał i teraz wesoło triumfuje. — Widzi Adela, a mówiłem, już ja to załatwię. I co, może nie załatwiłem? Co się odwlecze, to nie uciecze! Ileż to razy Romana już to słyszała? Ulubione tatusia przysłowie. Teraz znowu się urwało. A potem Ka-łaska, wydział budowlany, zabezpieczenie, zaświadczenie, Kałaska i Kałaska... Jasia nic nie obchodzi Kałaska. Jasia w ogóle nic nie obchodzi prócz marek samochodowych i znaczków pocztowych, i piłki do kopania. Ale Romana prawie umiera ze wzruszenia, z niepokoju, kiedy na nieznanej ulicy stają przed obcym domem. Tatuś sam idzie na górę i nie wiadomo, czy wróci po ciocię, a im, dzieciom, każe czekać czy jak... Ach, mniejsza z tym jak, byle się udało! Ale na razie nic się nie udało, bo tatuś Ziszedł sam i powiedział, że pana Kałaski nie ma w domu i będzie dopiero za godzinę albo i dwie. Ciocia jest niezadowolona: co tu robić przez te dwie godziny? Do domu nikomu nie chce się wracać. Tak ładnie dzisiaj, ludzie spacerują, idą nad Wisłę... — Chodźmy i my nad Wisłę! — proponuje. — To przynajmniej nic nie kosztuje. Najtaniej! Ale tatuś nie chce, żeby było najtaniej. Tatuś chce, 50 żeby było najprzyjemniej. Może do cukierni „Staropolskiej" na kawę? A może dzieci przejechałyby się na karuzeli, zdaje się, że powinna być gdzieś tu niedaleko, nawet chyba że muzykę słychać. Albo może do Zoo? To też niedaleko. Tu okazuje się, jak niesłusznie Romana uważała, że Jasia nic nie obchodzi. Jasio szaleje, tak chce zobaczyć zwierzęta! Widział je już, kiedy był z wycieczką szkolną, jeszcze „w lato". I teraz chce znowu. Gada coś o jakimś dziku, ale tak, że nic nie można zrozumieć. — Chodźmy, chodźmy! — ciągnie za ręce. — No cóż? To idziemy! — decyduje tatuś. — Romanie też się należy, żeby coś zobaczyła. Ona nic nie widziała, ani lwa, ani słonia... — Nie widziała, to nie zobaczy! — ciocia nie bardzo jest za takim wydawaniem pieniędzy. — Przecież teraz po wojnie nie ma ani lwa, ani słonia. Jaś niepokoi się, że cały projekt upadnie. Biegnie więc naprzód, oglądając się, czy idą za nim. Upewnia się dopiero przy bramie, gdy już wszyscy troje patrzą w szerokie plecy pana Feliksa, zgiętego przy budce z biletami. Ale naprawdę spokojny i szczęśliwy robi się dopiero w szerokiej alei, gdy idą powoli w skrzeczeniu dalekich małp i w dziwacznym krzyku niewidocznego jakiegoś ptaka. Pan Feliks wpada również w doskonały humor i zaczyna pociesznie udawać rozczarowanie. — Nie ma słonia? Nie ma lwa? No to po cośmy tu przyszli? — Ale są małpy! Ale jest niedźwiedź! Ale są wielbłądy! — Jaś skacze dokoła wujaszka i tak wrzeszczy, że aż się ludzie oglądają, a Romana wstydzi się za niego. 51 Jest onieśmielona, wzruszona, nieledwie przytłoczona jakimś nadmiarem. Nie potrzebuje lwa ani słonia. Wystarcza jej te osiem wielbłądów na błotnistym placu za ogrodzeniem, wystarczyłby nawet jeden wielbłąd, a już najpewniej wystarczyłaby mała biała kózka w komórce zmajstrowanej przez tatusia, o czym nawet nie zdążyła jeszcze z nim pomówić. Ale czy to teraz czas na takie rozmowy? Więc stoi i patrzy na te osiem wysokich i przesadnie cienkich w pasie, unoszących na za długich szyjach małe głowy o oczach za wielkich i smutnych. Romana aż musi się cofnąć przed obcością spojrzenia tych oczu jakby niczego tu nie widzących, choć słodkich. Tutaj wszystko wygląda właśnie tak, jakby i ta kózka, i wyremontowany domek, i pan Kałaska odpłynęli gdzieś daleko, a ważne są tylko te wielbłądy z pudełka od papierosów czy ciocinej starej puszki od herbaty, czy wreszcie z okładki młodzieżowej książki. Tatuś rozprawia o jakichś karawanach i wylicza Jasiowi wszystko, co one przenoszą. Jaś, który nigdy pewnie nie jadł daktyli, przyczepia się nie wiadomo czemu do tego, że daktyle też. Nawet ciocia nagle się ożywiła i przypomina sobie jakieś inne wielbłądy, które oglądała dawno, dawno temu, jeszcze przed wojną, że były chude i brzydkie, miały obwisłe wargi i smutne oczy, i kłaki brudnej, zbitej sierści na udach. A te są gładkie, wysmukłe i śliczne. — Bo młode! A co młode, to i ładne! Prawda, Rom-cia? — Tatuś wesoło zakończył sprawę wielbłądów i ruszył naprzód. Oni za nim. Romana uwieszą się na tatusiowym łokciu, świat znowu robi się prawdziwy i podpływa do niej blisko, gdy tak idą w łagodnym, zamglonym powietrzu szeroką aleją, wdeptując w mokrą ziemię żółte liście. 52 A może by teraz opowiedzieć o tej kózce? Ale Jaś zaczął napierać się do małp. A zanim do nich doszli, natrafili znowu na niedźwiedzie i nie mogli się od nich oderwać, tak jak przedtem od wielbłądów. Bo przewalały się po klatce jak ogromne baryły, jednocześnie dobroduszne i chytre, i Romanie żal ich było, że ludzie się z nich śmieją, gdy wielkimi łapami usiłują wyłuskać z papierków rzucane im cukierki. Pan Feliks znowu opowiadał ucieszne historie o niedźwiedziu, jak porwał modnej pani kapelusz z głowy, zabrał jej parasolkę i przechadzał się z nią. Ludzie słuchali i śmieli się, a kilka osób nawet przyłączyło się do nich i szło razem, rozmawiając o zwierzętach i słuchając, jak pan Feliks opowiada o różnych zwierzyńcach po różnych miastach, gdzie był na Zachodzie. Romana dumna była, że nawet obcy ludzie słuchają, jak jej ojciec opowiada, i przyszło jej do głowy, jakby to panna Irka słuchała! — Panna Irka będzie żałowała, że nie była z nami ! — wyrwało jej się. Ale zaraz umilkła pod spojrzeniem niezadowolonych oczu cioci. Tymczasem Jaś znowu zaczął przynaglać, żeby iść do małp. Z daleka było widać szare ich ciała, jak przelatywały po gałęziach czy górnych żerdziach klatek, znacznie wyżej niż wał przyglądających się głów ludzkich. Wśród tych ludzi rozlegały się śmiechy i Romanie znowu zrobiło się żal tych małp, tak jak zawsze żałowała przygłupów czy wariatów wyśmiewanych na ulicy przez złe dzieci. Ciekawa jednak była bardzo. Aż Jaś, który dotąd nie dawał spokoju, tak naglił, teraz nie wiadomo dlaczego zatrzymał wszystkich przed wielką klatką, po której powoli przechadzał się duży ptak, cały jakby ze złota i nieprawdopodobnie piękny. 53 — Że też to takie coś chodzi po świecie! — zdumiewali się. , , Jeszcze bardziej jednak zdumiał ich Jaś. Sam ciągnął ich do tego ptaka, a teraz odwróciwszy się od niego rzekł powoli i wyraźnie: — A ja wolę gołębie! Pan Feliks roześmiał się. — Patrzcie no, ludzie, a ten dopiero ma gust! Niedaleko jabłko od jabłoni... Romana z niepokojem zauważyła jednak, że ciocia wcale się nie śmieje. Na pewno myśli o tym swoim nieboszczyku mężu. Mało się to Romana od swojej mamusi nasłuchała o tym wujku, że zarobione pieniądze wydawał nie na dom, tylko na gołębie? Gołębiarzem był zapalonym, znaczy się. „Adela nieraz przez niego płacze, że on przez te gołębie głowę traci!" — mówiła matka. I teraz ciocia patrzy gniewnie to na Jasia, to na pana Feliksa. — Co też szwagier znowu.... — zaczyna. I coś mu tam szepcze.^ Romanie żal się robi cioci, ale jednocześnie chce się jej śmiać. Bo czy to nie śmieszne, żeby nigdy nie było spokoju; ciągle trzeba uważać, żeby czegoś nie powiedzieć. Odciąga Jasia na bok. — Ja też, jak tam staliśmy przy wielbłądach, to myślałam, że wolę taką zwyczajną kózkę. Taką białą, rozumiesz? Jaś nic nie zrozumiał, tylko popędzał wszystkich, żeby już nareszcie iść do małp. Chciało się śmiać Romanie, że to z dorosłymi nigdy nie ma spokoju. A teraz co? Czy ona sama może się spokojnie bawić jak Jaś, jak inne dzieci? Wiecznie 54 pogrążona w sprawy dorosłych, czy ma kiedy od nich spokój? Ot i teraz: stoi i patrzy na figle małych, ciemnych człowieczków ze smutnymi twarzami i musi żałować ich, że mają takie smutne, małe twarze, a jednocześnie niepokoić się razem z ciocią, że to pewnie zrobiło się już bardzo późno i czas iść do pana Kała-ski. Małe, czarne małpie rączki o długich palcach i prześlicznych paznokciach potrząsają prętami klatki, ciemne, zupełnie ludzkie oczy z pomarszczonych piąstek twarzy ze smutną uwagą wpatrują się w Romanę, Romana zamiast pękać ze śmiechu jak inni, nasłuchuje szeptu cioci za plecami: — Bo szwagier to zawsze wszędzie się spóźnia... Bo szwagier to, bo szwagier tamto... I już nie Feliks, tylko szwagier. A tatuś jakby tego nie słyszał. Niby to opowiada Jasiowi, ale i inni słuchają. Teraz Romana trzyma z ciocią i także chce już iść. — Kobiety zawsze trzymają się razem! — śmieje się pan Feliks do Jasia. — A my razem. Nie damy się, co, chłopie? — i najspokojniej w świecie przygląda się wspaniałej szafirowej papudze, która, jak twierdzi, za chwilę przemówi do niego. Jaś ma nadzieję, że przemówi raczej do niego. Papuga milczy. Więc oddalają się w stronę jakiegoś dzika, o którym Jaś twierdzi, że był malutki, karmiony smoczkiem, kiedy on był tu razem ze swoją szkołą „w lato" czy nawet jeszcze na wiosnę. — Smoczkiem? — dziwi się Romana z nagłą sympatią dla małego bezbronnego dzika, podobnego do jej przyszłej kózki. — No, to idziemy do dzika! — przystał pan Feliks. Poszli naprzód. Za nimi ciocia oporna i nachmurzona i Romana pełna wahania, z kim ma trzymać. Długo szukali tego dzika, aż odnaleźli wreszcie na 55 błotnistym, ogrodzonym placyku ogromną czarną świnię, samotną nad korytem i ponurą. — Przecież on był w paski! — Jaś nie mógł wyjść ze zdumienia. — Przecież był taki mały jak kot, no, nie jak kot, ale jak piesek... I cały w paski! I mówili, że pod pierzyną sypiał. Ciocia posępnie 'wzruszyła ramionami i widać było, że nie wierzy w to wszystko. Pan Feliks śmiał się: nie takie cuda oglądał po zagranicznych miastach! Kiedyś, jak będzie miał czas, to opowie... Teraz Romana już na dobre zapragnęła iść. Ach, wyjść .stąd! Zatęskniła do zwyczajnego świata, gdzFe nic się nie zmienia z pasiastego w czarne, gdzie nikt nie ma szyi na dwa metry długiej i gdzie czeka na nich już niegroźny, raczej dobrotliwy pan Kałaska ze swoją radą i pomocą. Dziwna rzecz: wszyscy poczuli się teraz zmęczeni i zapragnęli iść. Nawet Jasio. Posunęli .główną aleją ku wyjściu. Na ulicy wciąż jeszcze spacerowały tłumy ludzi, jakby to była ostatnia piękna niedziela tej jesieni i jakby ludzie nie mogli się z niedzielą rozstać. — Poczekajcie na mnie! — powiedział pan Feliks przed domem, gdzie mieszkał pan Kałaska. I po chwili znowu wrócił z tym, że pana Kałaski jeszcze nie ma. Zrobiło się nieprzyjemnie wszystkim, oprócz Jasia, który był głodny i o tym tylko myślał, żeby wracać na obiad, bardzo zresztą spóźniony, zbliżony już raczej do kolacji. — Wszyscyśmy głodni, nie tylko ty, bracie! — powiedział zafrasowany pan Feliks. Ale po chwili już komenderował wesoło: — Wracamy do domu! Jemy! Odpoczywamy. A wieczorem ja tu jeszcze wstąpię. Ale ciocia Adela ociąga się, wygląda, jakby się nad czymś zastanawiała. Aż po chwili: 56 — Wie szwagier, co? Wracajmy tamtędy po ruinach, tó jeszcze raz obejrzymy, co i jak. Ja już w tym ogrodzie: patrzę, słucham, a ciągle mam w głowie, że kiedy się miało jeszcze te parę godzin, to trzeba było iść jeszcze raz obejrzeć... Więc zaraz skręcili w pustawe boczne uliczki, z pewną ulgą nawet wydobywszy się z tłumu ludzi. Wyszli na placyk porośnięty zrudziałą trawą i usychającym chwastem, z jednej strony otwarty na znajome ruiny. — Zaraz, zaraz! — mówi Romana. — Ale gdzież on jest, ten nasz domek? Przecież on tu gdzieś powinien być? — Już „nasz"? — śmieje się z niej pan Feliks. — Poczekaj jeszcze trochę, nie bądź taka skora. Zaraz go znajdziemy! Ale i on nie może jakoś natrafić na ten zrujnowany domek. Ciotka też nie. Milcząc rozglądają się dokoła. Gdzież on się podział ten „ich" domek? Aż nagle okazuje się, że niepotrzebnie się rozglądają, bo stoją obok. Tuż! Tylko że dach już załatany, okna i drzwi wprawione i nie tylko okna, ale i szyby. W oknach firanki, jakiś garnek, doniczka, gąsior z jagodami... — Tu już ktoś mieszka! — ponuro stwierdza ciocia. — Dowiedzieli się! Ktoś się zawinął z remontem raz-dwa... Umilkli. Aż w końcu pan Feliks niepewnie: — Cóż. Nie my jedni jesteśmy amatorzy. Są i inni... Ale dla wszystkich oprócz obojętnego Jasia jasne jest, że gdyby pieniądze były wcześniej, to załatwiłoby się z panem Kałaska. Przynajmniej ciocia na pewno tak myśli. A Romana wie tylko jedno: komórki dla kózki nie ma i nie będzie. Ale jednocześnie żal jej tatusia. Bo już padają wiszące w powietrzu, nieuchronne słowa: 57 - Oto ma szwagier swoje ulubione'„co się odwlecze, to nie uciecze". Romana aż się kurczy. Gdy wtem... Ach, naprawdę, jaki ten jej tatuś jest! Bo któż inny wymyśliłby, żeby tak odpowiedzieć, i to jeszcze na wesoło: — No właśnie! Widzi, Adela? A nie mówiłem? Przecież chciałem iść do Kałaski, kiedy tu byłem ostatnim razem. A Adela nie chciała. Może nie? Ciocia aż przystaje, aż ręce wznosi ku niebu! — Az czymże szwagier miał iść? Bez grosza? A tatuś na to jeszcze weselej, że przecież i teraz nie ma wszystkiego, tylko część, to trzeba było iść wtedy, zacząć gadać, a potem by się zobaczyło... Stoją teraz naprzeciwko siebie. Cioci ciemna twarz blednie w zapadającym zmierzchu. — Więc są te pieniądze na remont czy nie ma? — A jest ten dom do remontu czy nie ma? ROZDZIAŁ PIĄTY Dni poszły od razu już późnojesienne, deszczowe, ciemne, błotniste, niekiedy nawet mroźne. — Ileż to już dni, jak tatuś wyjechał? — oblicza Romana wzdychając. W szkole idzie jej dobrze, ale gdy wychodzi ze szkoły, już nawet nie próbuje dołączyć się do żadnej grupy. Jest sama. Co prawda, to już i te grupy stopniały. Dziewczynki pojedynczo, najwyżej po dwie, trzy, z podniesionymi kołnierzami, nieraz pod jednym parasolem, śpieszą każda do siebie i zaraz nikną w tłumie. A tłok koło bazaru Różyckiego i Targowej jest taki, że przecisnąć się nie można, deszcz, nie deszcz, zimno, nie zimno. Nie można, ale trzeba! Bo Romana, odkąd ciocia zapisała ją do świetlicy fabrycznej, nie idzie już jak dawniej Ząbkowską ku Bazylice. Teraz idzie w lewo, ku Targowej, przez ciżbę ludzką handlującą, gadającą. Potem Targową, Ale właściwie piekło zaczyna się dopiero przy Zielenieckiej. Tam, właśnie tam ze wszystkich we wszystkie strony lecą auta, suną tramwaje, nadlatują brzęczące żelastwem ciężarówki, furgony pełne czegoś. A to wszystko na kogo najeżdża? Na Ro- 59 manę. Na małą, chudą, zagubioną wśród zgiełku, nieskończenie samotną wśród strachów wielkiego miasta. Czasem w ciągle płynnym, ruchomym, przesuwającym się tłumie czyjeś jakby znajome szerokie plecy, ramię w grubym rękawie, kaszkiet, mniej śpieszące od innych buty, chustka na głowie po wiejsku naciągnięta na czoło. A może ktoś z Radzymina, z Wołomina, nawet z Janowa? Gdyby tak przyczepić się do tego rękawa, razem przedostać się przez jezdnię, zajrzeć pod tę chustkę, może ktoś znajomy? Ale nie. Przeszedł, znikł w tłumie, nie ma go, nigdy nie było. Romana jest sama wśród potworów pędzących we wszystkich kierunkach. Więc gdy się nareszcie uda przedostać na drugą stronę, zatrzymuje się na brzegu chodnika, zdyszana, spocona, zaciskająca palce na paskach swojej śmiesznej torby z chodnika. Za to, gdy ochłonąwszy wchodzi do świetlicy, jest tak, jakby się dostała do raju. To nic, że izba jest nieprzytulna, długa, wąska, dosyć brudna i ciągle ktoś przez nią przechodzi. I to także nic, że przebiegający chłopak wrzasnął: „Romana — wiejska bałwana", że jakaś dziewczynka pociągnęła za tę nasuniętą na czoło chustkę, że inna dziewczynka roześmiała się głośno z chodnikowej torby. Czymże to jest wobec miasta, które zostało za bramą? Zresztą są tu i dobre rzeczy: kierowniczka, chuda, prawie tak jak Romana, młoda, niewysoka, w granatowym, zawsze tym samym swetrze, uśmiechnęła się do Romany życzliwie, bo Romana jest spokojna i cicha, a kierowniczka już zachrypła od przekrzykiwania ciągłego hałasu. A gosposia, wiecznie krzątająca się w ciasnej kuchence obok, także się uśmiechnęła, bo Romana pomoże jej zmywać talerze po jednym obiedzie, żeby były gotowe na drugi. Znaczy się, że Romana jest tu potrzebna. I co najważniejsze, że jest lubiana. I Ro- 60 mana cieszy się tym w tej spokojniejszej chwili, kiedy już wyszli ci, którzy jak Jaś chodzą do popołudniowej szkoły, i jeszcze nie nadciągnęli wszyscy z dalszych, przedpołudniowych. Tę chwilę trzeba wykorzystać do wykończenia obiadu i zmycia misek ustawionych ukosem, żeby wyschły bez wycierania. A tymczasem ponura świetlica już znowu robi się gwarna od nowych głosów, na nowo zimna od otwieranych drzwi i tylko kuchenny swąd stoi ciągle ten sam. I co dzień tak samo zdaje się, że się nie zdąży, że się nie zrobi, że nic nie będzie na czas. Jednak zdąża się. W zimnie, swędzie, pośpiechu i hałasie zjada się obiad, uprząta się nieskończenie długi stół. Dzieci z rannych szkół rozkładają się na nim z odrabianiem lekcji i teraz nadchodzi czas Romany. Teraz nikt nie powie „Romana wiejska bałwana". Teraz: „Romcia, pomóż, Romcia, pokaż, Romcia, powiedz..." I Romana sama uczy się ucząc innych. Ale diabeł nie śpi. Miasto huczy za oknami, zgrzyta, trąbi, dzwoni i tylko czeka, żeby Romanę pożreć. Na nic się nie przyda zwlekać, potem będzie jeszcze gorzej. Romana już znowu stoi przed bramą w swoim ciepłym kubraku, z chustką naciągniętą na czoło, z chodnikową torbą w ręku i nagle... cóż za szczęście! Panna Irka nachyla się nad nią łagodną, miękką twarzą pod kolorową chusteczką, odsłaniającą żółty czub włosów. — Cóż ty, Romcia, tak stoisz? Boisz się przejść? Czekaj, ja cię przeprowadzę przez jezdnię. Teraz największy ruch, bo wracają z pracy. Miękkie ramię w popielatym rękawie opiekuńczo otacza, ogarnia Romanę i od samego tego dotknięcia piekielne auta przestają nalatywać i straszyć. Ujarzmiona ulica huczy już jakoś inaczej, mniej groźnie, 62 J choć obie stoją na samym skraju jezdni, czekając odpowiedniej chwili, żeby przejść. — Czekaj no! — panna Irka namyśla się nad czymś i przepuszcza taką właśnie chwilę jedną i drugą. — Czekaj no! A może ty byś poszła ze mną? Czy Romana poszłaby z panną Irką? Och, poszłaby na koniec świata, byle nie rozstawać się z nią, byle nie znaleźć się znowu samej na ulicy. A cóż dopiero, kiedy z góry padają uwodzicielskie słowa: — Bo ja wybieram się na Warszawę! A ty chyba jeszcze nawet nie byłaś na Warszawie. — Och, panno Irko! — Romana po swojemu prawie jęczy z zachwytu. I od razu robi się z nią tak, jakby marzyła tylko o Warszawie, jakby bez tej Warszawy nie mogła już wytrzymać ani chwili dłużej. I od razu również po swojemu uwieszą się pannie Irce u łokcia, gdy skręciwszy w lewo po tej samej stronie, idą spiesznie, rozgadane, zbratane wspólną wyprawą. — Bo ja nieraz to lubię tak prosto z pracy lecieć na Warszawę, zwłaszcza jak mam interes. Bo przecież człowiek musi jakoś sobie to życie urządzać, no nie? Romana nie ma pojęcia, jak sobie to życie urządzać, ale potakuje z powagą. — Tylko czy pani nie będzie głodna? — troszczy się. — Bo pani zwykle coś sobie dogotowuje po tej stołówce... Panna Irka śmieje się. Bo właśnie dziś sobie postanowiła, że prosto z pracy jedzie „na Warszawę" i jak na zamówienie obiad był taki, że nawet nie potrzebowałaby nic sobie dogotowywać. — A co było? — Gulasz z kartoflami! A u was w świetlicy? — Kapusta z kartoflami! I nawet sporo kiełbasy wkrajanej w tę kapustę... 63 Milczą przez chwilę. — Cóż, Romciu, znalazłaś sobie w tej waszej świetlicy jaką przyjaciółkę? Nie? Romana przeczy ruchem głowy. Ale nic nie szkodzi. Przecież idzie teraz z panną Irką jak z najlepszą przyjaciółką. — To nawet dobrze się składa! — mówi z rozmysłem panna Irka. Ale nie wyjaśnia tej rzeczy bliżej, co isię właściwie dobrze składa. A Romana dopiero w tej chwili spostrzega, że panna Irka istotnie dziś wybrałaby się „na Warszawę". Bo ma na sobie popielate palto z kołnierzem futrzanym, którego nie wkłada, kiedy idzie do pracy. Ma też nowe brązowe pantofle, przechowywane w pudle pod łóżkiem i codziennie oglądane. I nową torebkę popielatą z granatowym, imitacja skóry. — Poczekaj, nie opieraj mi się tak na łokciu, bo mi wygnieciesz rękaw! — łagodnie mówi panna Łka. — Lepiej ja cię teraz wezmę pod rękę. Pójdziemy przez park. Nie byłaś jeszcze w parku? Nic ci jeszcze nie pokazali? Idą teraz mokrą aleją, wzdłuż równolegle ciągnącej się, a wyżej położonej ulicy, oddzielonej pogiętą kratą 'i wielkimi drzewami. Ale ta ulica jest jakby o sto mil odległa, bo huczy, trąbi, gwiżdże, cała się trzęsie, a w parku jest spokojnie i zacisznie. Rozległe, zrudziałe trawniki budzą w Romanie wspomnienia dalekich pól i przymiiasteczkowych gruntów. — Owszem, pokazali mi! — odpowiada po chwili, niejasno czując, jakby broniła swoich przed jakimś zarzutem. — Pokazali! Byłam przecież w ogrodzie zoologicznym, jeszcze jak tatuś był tu ostatnim razem... Panna Irka zastanawia się: — Aha, to wtedy, kiedyście wrócili późno wieczorem? I twój tatuś zaraz potem wyjechał? 64 — Aha... — Romana robi się czujna. Nie chce mówić o sprzeczce tatusia z ciocią. W ogóle o rodzinnych sprawach. Ale panna Irka o nic nie pyta. Opowiada teraz Romanie, jak tu jest pięknie latem. — Zobaczysz, przyjdziemy kiedyś z tatusiem na wiosnę, w maju, kiedy słowiki śpiewają, żaby kumkają... Górą mkną tramwaje, zgrzytają za przezroczystą ścianą nagich drzew. Ale Romana, jak to Romana: już widzi, jak spacerują tu we troje z tatusiem. Słowiki śpiewają, żaby kumkają... ,,I ciocia Adela pójdzie z nami..." — już chce powiedzieć. Ale, nie wiadomo dlaczego, nie mówi. Niebieskie, Wilgotne oczy patrzą na nią z góry. — Opowiedz mi coś o twoim tatusiu, jaki był dawniej! Czy wesoły? Czy bardzo się zmienił od wojny? I tak zeszło na tatusia. A o tatusiu Romana zawsze gotowa jest opowiadać. Okazuje się też, że panna Irka zawsze gotowa jest słuchać. Strasznie przyjemnie jest tak iść i rozmawiać poufnie a dorośle, kiedy górą mokry wiatr porusza czubami i szumi niegroźna tutaj ulica. W domu pod okiem wiecznie, zaharowanej i skło-potanej cioci nie ma czasu ani miejsca na takie rozmowy. W domu Romana pomaga cioci w zmywaniu statków albo kłóci się z Jasiem, któremu ma niby to pomagać w nauce, co jej się tak dobrze udaje z obcymi. Ale z Jasiem nic nie wychodzi, Jaś nie da sobie nic powiedzieć. Panna Irka znowuż wiecznie krząta się w swoim kącie. Tu jest zupełnie inaczej! Tu rozmawiają jak równe sobie. Więc jaki ten tatuś był przed wojną? Czy bardzo się zmienił? I jak było u nich w domu? Ale Romana pewnie nie pamięta, była jeszcze taka mała... — O nie, ja wszystko pamiętam, proszę pani! Ja by- 5 — Siostra z Wisły... 65 łam przedwcześnie rozwiniętym dzieckiem. Aż się wszyscy dziwili... Panna Irka uśmiecha się nieznacznie. Otoczona opiekuńczym ramieniem Romana w tym objęciu ukazuje jej wszystko, jak sama widzi. Drewniany domek z gankiem, po każdej stronie ganku jedno okno, w ganku dwie ławki. W mieszkaniu piec był przy drzwiach, w głębi komoda, na tej komodzie poślubna fotografia rodziców, jak byli młodzi. — Ale to tylko po jednej stronie było nasze mieszkanie, proszę pani! — wyjaśnia rzeczowo. — Po drugiej stronie mieszkał gospodarz! Bo to nie był nasz dom. Umilkła na chwilę, jakby jej coś przesłoniło tamte dzieje. Ale po chwili znowu: — Na komodzie leżała harmonia „Grandiosa". — „Grandiosa", „Grandiosa"... — dziwi się panna Irka. — I cóż, tatuś często grywał na tej „Grandiosie"? Czy to ta sama harmonia, co ją teraz ma? — Grał i ślicznie śpiewał, proszę pani! Nie, to nie ta sama! Jeszcze potem była też „Galotta" i „Gitana"... Tatuś lubił harmonie zmieniać. A ta „Grandiosa" miała perłowe guziki i ja się bałam tych guzików, jak byłam mała. I na tej „Grandiosie" nauczyłam się czytać. To pierwsze słowo, jakie wyczytałam: „Grandiosa". Bo ja się sama nauczyłam czytać, jak miałam pięć lat. Tatuś zawsze bawił się ze mną. „Grandiosa"... I jakby ta „Grandiosa" do reszty pogrążyła ją w przeszłości, Romana uśmiecha się w zachwyceniu. — U nas było zawsze bardzo wesoło, proszę pani! Goście przychodzili... — Mamusia była też taka... wesoła? — Mamusia? Mamusia nie... Mamusia często chorowała! 66 Romana namyśla się. I jakby sobie coś przypominała: — Mamusia bardzo się niepokoiła, jak tatuś długo nie wracał. My obie z mamusią. — A... to tatuś często tak... długo nie wracał? I panna Irka przystaje, trochę zdyszana od prędkiego chodzenia, cała błyskająca różowością miękkich policzków, niebieskością oczu, czerwienią dużych, łagodnych ust, rozchylonych teraz ciekawością. Romana bardzo lubi opowiadać, kiedy znajdzie ciekawego słuchacza. Ale tym razem milknie. I dopiero po chwili wyznaje niechętnie: — Często, proszę pani! Park się kończy. Wychodzą na skwer, mijają Saską Kępę spokojnie rozłożoną w dole. Sama nazwa jest czarująca! — Saska Kępa! Saska Kępa! — powtarza sobie szeptem Romana. Coś jej się przypomina z dawnych opowiadań. Ale panna Irka wiedzie ją prosto na perspektywę wielkiego mostu, otwierającego się jak brama nadzwyczajności. Bo za mostem jest Warszawa! A pod mostem Wisła... Romana z nabożeństwem wstępuje na łukiem wygiętą powierzchnię. Panna Irka zatrzymuje się przy samej barierze, opiera się łokciami, plecami zwrócona do pojazdów i tramwai. — Chcesz popatrzyć na Wisłę? A gdy tak stoją wpatrzone w burą, mętną wodę, pokrytą już plackami brudnej kry, powraca znów do tamtego, o czym zaczynała, zanim jeszcze weszły do parku. Do tego jakiegoś urządzania się w życiu. — A jeśli nie chcesz, żeby (tatuś tłukł się po tych wszystkich Bydgoszczach czy Nieszawach, to pamiętaj, że jest tylko jedna rada: porządne własne miesz- 67 kanie! Jedyna rada! Dopiero wtenczas będzie dobrze. Już ja mężczyzn znam! I nad głową Romany zwieszonej nad barierą panna Irka mówi o jej tatusiu, jakby go doskonale znała, jakby wszystko wiedziała, co i jak. — Z tobą można jak z dorosłą, ty przecież jesteś już duża, rozumiesz dobrze, że twój tatuś jest jeszcze młody mężczyzna, przystojny... i nie wiadomo, czy pada z góry, czy na brudnym placku kry podpływa na burej wodzie straszliwe słowo: macocha. Całkiem już bez ogródek! Że bywają jednak dobre macochy, ale bywają i złe. Wszystko lepiej niż tak się tłuc, ni to, ni owo! I znowu to samo. I że jedyne wyjście ze wszystkich życiowych trudności: mieszkanie. Romana odrywa wzrok od wody, podnosi w górę małą, o,d razu zgaszoną twarz. — Tego mieszkania nie ma już, proszę pani! Ktoś inny dowiedział się, zremontował i już tam mieszka. — Co ty powiesz? — dziwi się panna Irka. Ale teraz z kolei dziwi się Romana, że panna Irka nie wypytuje o żadne szczegóły, tylko odciąga Romanę od bariery. — No, Romcia, musimy iść! — powiada. — Niedługo już się ściemni. I już mnie mdli od tego patrzenia na wodę. Zupełnie jakby cały most płynął i my z nim. Romanie też się wydaje, że to nie woda płynie, tylko most. I z ulgą widzi, że most już nie prowadzi nad wodą, tylko jakby nad miastem w dole. — Panno Irko, panno Irko, czy to naprawdę już Warszawa? Czy w Warszawie wszystkie ulice są takie jak mosty? Panna Irka śmieje się z niej. — Ach, Romcia, Romcia, czasami to z tobą można jak z dorosłą, ale jakie jeszcze z ciebie dziecko! Pewnie 68 że to nie Radzymin i nie Wołomin, i nawet nie ten twój... gdzie to ty byłaś ostatnio u sióstr... Parysew? Romana nie odpowiada, wytrzeszczonymi oczyma wpatruje się w światło, w niepojęty sposób zakwitające już tu i ówdzie wysoko i nisko, a różniące się od powietrza raczej barwą niż jasnością. Te światła przesłaniają jej zrazu i wielkie masywy kamienic, i zator zrobiony z aut, i ludzi chcących dostać się do tramwaju. Przez ten zator panna Irka przewleka ją prawie siłą, oszołomioną, na wpół przytomną. — Panno Irko, panno Irko, to taka jest Warszawa? Ja się tu nigdy nie nauczę chodzJić! Ach, jak ja pani wygniotłam ten rękaw... Panna Irka jest dobra, nie gniewa się o wygnieciony rękaw, tylko dobrotliwie śmieje się z Romany, ustawiwszy ją w jakimś spokojniejszym miejscu, po przebrnięciu przez najgorsze. — No, patrz! — mówi. — Jak to wygląda... Romana patrzy. Patrzyłaby bez końca. Bo światła w powietrzu od razu pociemniałym jaśnieją, oślepiają, zlewają się w świetliste plamy, w świetliste sznury. Tak, tak, jest na co patrzyć! Ale panna Irka odciąga ją gdzieś w bok, gdzie jest ciemno i strasznie. Znowu musi ją wlec prawie siłą, tak oszołomioną ciemnością i ruinami, jak przedtem światłem i ruchem. — Panno Irko, panno Irko, więc i taka jest Warszawa? I teraz panna Irka się nie śmieje. — A cóżeś ty myślała? — odpowiada prawie szorstko, przeciągając ją przez jakieś rumowiska. — Cóżeś myślała? To ty nie wiedziałaś, że Niemcy rozwalili naszą Warszawę? I potem już nic nie mówią, potykając się na jakichś nierównościach, na jakimś nie wiadomo czym, później 69 na schodach o poręczy z jednej żelaznej sztaby, później na schodach w ogóle bez poręczy. — Halo, Lodzia! — krzyczy panna Irka, pukając w nie wiadomo co. I nagle cała ta ciemność i ponurość rozdziera się prostokątem światła, bucha ciepłem, swędem, specjalnym jakimś zapachem — i milcząco zostaje za zatrzaśniętymi drzwiami. Robi się od razu głośno od powitalnych okrzyków, miękko i czule od powitalnych uścisków. Od rozpalonego piecyka jest gorąco, swąd od żelazka, jasno od nisko nad stołem zawieszonej żarówki, wesoło od czegoś kolorowego, rozłożonego na stole pod żarówką. A serdecznie od całej panny Lodzi, która jest duża i tęga, ubrana w coś lekkiego i ciepła jak piec. Jej serdeczność obejmuje i obcą tu wszystkiemu Romanę. Ledwie coś szepnęła Lodzi panna Irka, a już chuda Romana tonie w jej objęciach miękkich i rozległych, to znowu, wyłuskana z tych objęć, staje w pełnym świetle. :— Więc to jest ta Romcia? Pokażże się, pokaż, kochana... I jakby w odpowiedzi na te oględziny: — No cóż... wyrośnie, utyje, to będzie inaczej wyglądała! I nie zajmując się już tym więcej duża panna Lodzia kręci się po małym pokoiku. — Gdybym wiedziała, że przyjdziecie, tobym coś przygotowała... Wydobywa skądciś miętowy cukierek i daje go Romanie. — Masz, zjedz, siadaj, odpocznij sobie, kochana! Kochana, kochana, rozlega się na wszystkie sposoby. Aż w końcu wszystko tonie w rozmowie coraz cichszej, coraz poufniejszej panny Irki z panną Łodzią. Przesłyszało się raz Romanie, wygodnie usadowionej 70 w cieple piecyka i w chłodzie miętowego cukierka, że to o niej, że także o niej była tam mowa. Ale to może dlatego tak jej się wydało, że raz i drugi padały na nią spojrzenia tamtych zaszeptanych. Bo skądże by o niej? Ze wszystkiego w końcu wynikło, że panna Lodzia szyła dla panny Irki bluzkę i że panna Irka miała tę bluzkę przymierzyć. Bluzka była uszyta z różnych kawałków. Kiedy panna Lodzia rozpostarła ją pod światło, mieniła się różnymi kolorami. Romana była zachwycona, panny z niej się śmiały i pytały o jej zdanie, jak dorosłej osoby. Dziwiły się, że taka rozsądna. — Nawet nie myślałam, że ta twoja Romana taka jest! — powiedziała panna Lodzia. Właśnie przypinała coś przezroczystego i jakby rozłażącego się u nagiej szyi panny Irki, mówiła niewyraźnie, bo z ustami pełnymi szpilek, ale Romana posłyszała dobrze i zalało ją błogie ciepło: twoja Romcia, twoja Romcia... Tu ogólna uwaga skierowała się na połyskujący rękaw, który, jak twierdziła panna Irka, „podrywał się" pod pachą. Ale po ujarzmieniu go, znów powrócono do Romany: czy już się oswoiła z nowym otoczeniem? Ze szkołą? Z koleżankami? Bo co do nauki, to podobno jest taka zdolna... Na to Romana po swojemu, że co do nauki, to owszem, nie można powiedzieć, dobrze jej idzie, bo jest bardzo zdolna i pamięć ma dobrą. Ale co do koleżanek, to jeszcze z żadną, z żadną... — No, a w domu Jaś ci nie dokucza? — spytała panna Lodzia majstrując przy drugim rękawie. — Bo podobno nieusłuchany, nieznośny chłopak! „Skąd ona to wie? — pomyślało się Romanie. — To niedobrze, że o rodzinnych sprawach! Jeszcze o ciocię zapyta..." 71 Ale nie zapytała o ciocię. Nieuważnie wysłuchała, jak Romana broni Jasia, że to jeszcze dziecko, i przerwała jej pytaniem, czy jej się nie przykrzy bez tatusia. Romana przemilczała chwilę. O rodzinnych sprawach nie trzeba mówić! — Przykrzy mi się! — odrzekła w końcu chytrze. — Ale przecież tatuś często przyjeżdża! Dosyć często przyjeżdża... — poprawiła się. Panny spojrzały po sobie. I panna Irka zaczęła: — Bo to Romana ma takie zmartwienie, że to mieszkanie, ten domek raczej, co sobie upatrzyli, żeby wyremontować, to ktoś inny dowiedział się i zajął. Więc ja właśnie mówiłam do Rcmci, że ty, Lodzia, znasz tego, co zajął, to może by jeszcze można pomówić i może by jeszcze coś wyszło z tego 'interesu... Pani zna tego, co zajął? — zdumiewa się Romana. — Nie, naprawdę? Nie, panno Irko, pani mi nic o tym nie mówiła! — Mówiłam, kochana, mówiłam. Tylko ty byłaś jak nieprzytomna od tej Warszawy i nic nie słyszałaś czy nie rozumiałaś! — śmieje się panna Irka. A jak ona ładnie wygląda w świetle żarówki z tymi gołymi ramionami, z gołą szyją, w połyskliwych szmatkach ledwie trzymających się. I w ogóle tak tu miło, ciepło, przytulnie, że Romanie nagle chce się mówić o sobie. Po prostu musi mówić! Bo jeżeli, jak twierdzi panna Lodzia, coś jeszcze może wyjść z tego interesu, to może wyszłoby i mieszkanie... znaczy się, komórka dla kózki? I niespodziewanie dla siebie samej, nie wiadomo kiedy i jak, Romana opowiada wszystko o spodziewanych trojgu koźlątkach od białej kozy starej Zachar-skiej czy też jej córki, pani Wiśniewskiej. 72 — Bo to już nie tylko o mnie chodzi! — wyjaśnia poważnie. — Nie tylko o mnie... ale ja bym przecież zrobiła zawód tej pani Zacharskiej czy pani Wiśniewskiej, gdybym nie wzięła tej kózki! Panny z uśmiechem spoglądają po sobie. Jak to, więc Romana martwi się o to, że zrobi zawód tej jakiejś pani Wiśniewskiej, że pani Wiśniewska nie będzie miała komu oddać kózki? Darmo? Romana milczy. — No, a kiedyż te koźlęta mają się urodzić? Już niedługo? Romana milczy. — A może ta koza w ogóle nie jest kotna? Romana chciałaby się zapaść pod ziemię. Po długiej chwili odpowiada jednak uczciwie: — Nie jest kotna! Doi się... Panny wybuchają śmiechem. — Słuchaj no, Romcia, czy ty nie masz większych zmartwień? I śmieją się tak długo, tak serdecznie, że w końcu i Romana musi się z nimi śmiać. Choć wcale jej nie do śmiechu. Nawet z pewnym zadowoleniem posłyszała, że panna Irka mówi: — No, bardzo nam tu dobrze u ciebie, kochana, ale musimy już uciekać, prawda, Romćiu? A panna Lodzia zaproponowała Romanie niebieskie jakieś gałganki i trochę kolorowej tasiemki, że może zrobi z tego sukienkę dla lalki. — Ja już jestem za duża na to, proszę pani! — szepce zawstydzona Romana. Ale nie wiadomo dlaczego jest jej przyjemnie i znowu tonie w objęciach wielkiej panny Lodzi jak przy powitaniu. — A pamiętaj, kochana, o mojej bluzce... Żeby przed piętnastym! Koniecznie przed piętnastym! — prosi panna Irka. 73 I od razu z zacisznego ciepła i jasności wpadają w wilgotną Ciemność ruin. Ale tym razem jakoś łatwiej je przebyć, mając przed sobą świetliste sznury latarń na moście. — Jakże ci się podobała moja przyjaciółka? — pyta panna Irka. — Ona jest bardzo dobra. Ona zawsze każdemu pomoże, nikomu nie odmówi, już takie ma usposobienie. A w powstaniu jaka była dzielna, pojęcia nie masz! Bo żeby już było nawet najgorzej, to ona nigdy rąk nie opuści i sama się ratuje, i innych... Rozdzielili je ludzie śpieszący do jakiegoś tramwaju. Ale Romana dopadła łokcia panny Irki i znowu: — Pani opowie, panno Irko, jak było w powstaniu! Bo cioci to ja się nawet boję pytać. Wujek zginął w powstaniu... Znowu je rozłączono. Ale za chwilę panna Irka obiecuje, że wszystko jej opowie. Po co ciocię denerwować? — Wszystko ci opowiem i zaprowadzę tam, gdzie są groby powstańców. A w którąś niedzielę, jak będzie ładnie, pojedziemy... Znowu ludzie biegną do tramwaju. Romana nie dosłyszała. Wszystko jedno, dokądkolwiek pójdą razem, będzie dobrze. — ... a na ósmego grudnia... chodź, chodź, teraz to nasz tramwaj... Wpychana gwałtownie na przepełnioną ludźmi platformę, Romana nie dowiedziała się, co będzie ósmego grudnia. — Tylko pamiętaj, nikomu nic nie mów! Ani słowa. To będą nasze tajemnice! — wpadło jej jeszcze w uszy. Uśmiechnięta i szczęśliwa, nagle się zaniepokoiła. Co to? Panna Irka jakby zaczynała zbierać się ku wyjściu? Przecież to jeszcze nie czas... 74 Na wpół unoszona przez ludzką falę, panna Irka wyciąga do niej rękę z biletem. — Wysiądziesz przy Bazylice! Przecież trafisz sama. Bo ja tu muszę jeszcze w jedno miejsce... I wetknąwszy jej bilet, dodała odwracając się: — A pamiętaj, nic nie mów w domu o mnie... Powiedz cioci, że byłaś u koleżanki, że razem się uczycie. Wysiadła na rogu Targowej i Ząbkowskiej. Pochłonęła ją ulica.' ROZDZIAŁ SZÓSTY Nie wiadomo dlaczego, Romana musiała ciągle patrzeć na tę nową uczennicę, na swoją koleżankę. Ale nowa koleżanka wcale nie patrzyła na Romanę. Nie patrzyła na nikogo. Zwracała stale ku oknu swoją jasną, podłużną twarz o niebieskich oczach długich i wąskich, o ustach małych i obojętnych. Posadzono ją właśnie w czwartej ławce tuż koło okna. Romanie trudno było oglądać się raz po raz. Oglądała się jednak. Zwłaszcza musiała się obejrzeć, kiedy pani od polskiego spytała patrząc w dziennik: — Jak? Maria Elzelia? Pani nie słyszała nigdy, żeby ktoś miał takie imię. Teraz już nie tylko Romana, ale wszystkie dziewczynki patrzyły na nową uczennicę. Niektóre z ironią, że to niby takie imię do niczego niepodobne. Inne z uznaniem, że takie więcej poetyczne. Ale nowa nic sobie najwyraźniej nie robiła ani z ironii, ani z uznania. Uśmiechnęła się swobodnie, i obojętnie, a wtedy wszystkie musiały pomyśleć, że jest ładna. I właśnie wtedy Wu Małecka szepnęła do Stolarkówny, że nowa ma usta mniejsze chyba od oczu, co było długo i obszernie omawiane na pauzie. 76 — Tak, proszę pani, Maria Elzelia! — swobodnie i z pewną dumą odpowiedziała wreszcie. Jednak pani wciąż była pełna wątpliwości. — I tak na ciebie wołają w domu? Maria Elzelia? A nowa wyjaśnia niedbale, choć grzecznie: — O nie, proszę pani! To by było za długo! Wołają na mnie po prostu Mania... I tak zostało: Po prostu Mania. Tak samo jak Wu Małecka. Ale Wu Małecka ciągle gadała i kręciła się, otoczona koleżankami, a Poprostu Mania jak pierwszego dnia, tak i następnych nie zadawała się z nikim. Odwracała głowę i patrzyła w okno. Na odrapany mur? Na wąski pas nieba za murem? A kiedy koleżanki zaczepiały ją zwykłymi szkolnymi dowcipami czy kpinami, powoli zwracała ku nim obojętną, jasną twarz i patrzyła długimi, wąskimi oczami jakoś tak, że odechciewało im się dowcipów. Były jednak i takie dziewczynki, które zwłaszcza z początku garnęły się do niej, że ładna i że podobno bogata. Ale ona nie garnęła się do żadnej. Więc w końcu tylko na pauzach stały gromadkami z dala od niej i rozmawiały szeptem właśnie o niej! ■— Mania, Mania, Poprostu Mania... Romana wbrew swemu zwyczajowi nie starała się teraz przyłączyć do żadnej gromadki. Nie starała się też dowiedzieć, co mówią, i nie rozmawiała z nikim o Mani. I nawet w domu, kiedy ciocia spytała raz, co tam słychać w szkole, nie opowiedziała wcale o Mani. Co zresztą było ciekawego do opowiadania, że jest nowa uczennica, z którą zresztą Romana nie zamieniła ani słowa? Daleko ciekawsza była natomiast inna wiadomość: że oto ich klasa ma iść zwiedzić jakąś fabrykę na Pradze, tylko jeszcze nie wiadomo, czy cynkownię, czy Wedla. Więc jeżeli Wedla, to Romana zobaczy, 77 jak pracuje jej ciocia. Zobaczy też miejsce, gdzie pracowała jej mamusia wtedy, kiedy jej, Romany, nie było jeszcze na świecie. W czekoladerni. Samo to słowo „czekoladernia" zawsze ją zdumiewało i napełniało wzruszeniem. Czekoladernia... Panna Irka ze swojego kąta, gdzie jak zwykle przegląda i porządkuje swoje rzeczy, wysuwa ku Romanie łagodną, kolorową twarz. — Romcia, a nie zapomnij o mnie, jak będziecie zwiedzali galanterię... — Tak mówiła do Romany jak do koleżanki, i już się śmiała na samą myśl, że się zobaczą w fabryce. Ale ciocia wcale się nie śmiała. Ciocia poważnie i nawet trochę jakby niechętnie wyjaśniła Romanie, że w zawijarni siedzi piąta z brzegu, przy szóstym stole. — Nawet nie wiem, czy mnie poznasz, tyle nas tam... A Andzia, a twoja mama, nie tak długo nawet pracowała w tej czekoladerni, bo przenieśli ją... — Wiem, wiem! Do galanterii, do działu kandyzowanych owoców! — podchwytuje Romana i cieszy się jak dziecko, które zna i samo podpowiada starszym dalszy ciąg bajki. I nagle przychodzi jej do głowy: oto podejdzie do tej nowej koleżanki, Poprostu Mani, i powie jej tak: „Wiesz? Moja mama pracowała w czekoladerni, a potem w galanterii w dziale kandyzowanych owoców". Zadziwią się wtedy te długie Manine oczy, większe od małych ust! Rozchylą się małe, obojętne usta, mniejsze od długich oczu! „Co ty powiesz? — powiedzą. — Twoja mama pracowała w czekoladerni? A potem przy kandyzowanych owocach?" Ale czy to naprawdę ma być takie dziwne i czy 78 choć na chwilę Manię zajmie? A jeśli Mania powie po prostu: „No to co z tego?" A zresztą, choćby i zajęło, to najpierw trzeba, żeby szkoła poszła zwiedzać Wedla, a nie cynkownię. A wtedy najlepiej byłoby już na ulicy rozpocząć rozmowę. Mania jest nowa i nie ma pary, więc może by się tak stało... Ale nie! Bo cóż by to za para była z małej Romany i z dużej Mani. Wszyscy by się z nich śmieli. Nie, już lepiej ną miejscu w fabryce! Tam prędzej zdarzy się okazja... W oczekiwaniu tej okazji Romana w szkole dalej trzyma się z daleka od Mani. Zdawałoby się: cóż prostszego, jak cofnąć się o te cztery ławki w tył, przysiąść się do nowej koleżanki i pogadać z nią, ot, chociażby o lekcjach! Przecież już po pierwszych dniach widać, że Mania jest ze wszystkich przedmiotów słaba, i w ogóle nie wiadomo, jak ona sobie da radę. Ale Romana sama nie wie dlaczego, nie podchodzi do Mani, choć ciągle o niej myśli. Z daleka tylko, na pauzach, patrzy na jej jasne włosy, staromodnie spływające warkoczem na plecy proste, szerokie jak u dorosłej kobiety. Bo Mania jest najwyższa w klasie i wygląda na najstarszą. Tym gorzej, że jest taka opóźniona w nauce! A jeszcze gorzej, że tak mało sobie z tego robi. „Ja bym chyba umarła ze wstydu na jej miejscu!"— ponuro rozmyśla Romana. A Mania nie tylko że nie umiera, ale spokojnie otwiera swoją porządną, Wielką, granatową torbę i systematycznie wydobywa z niej dwie bułki z wędliną w środku i jeszcze domowy placek, i jeszcze jabłko, jeszcze coś w papierze, czego Romana z daleka dojrzeć nie może. Widzi jednak, jak Poprostu Mania zjada to wszystko powoli i dokładnie. Przy tym poruszają 79 się leciutko dwa wijące się skrętem po obu stronach jej podłużnej twarzy kosmyki włosów. Włosów nie żółtych jak u panny Irki i nie złotych, jak piszą w powieściach. Tylko jakich? „Takich więcej... koloru srebra!" — rozmyśla Romana. A w dnie, w których Mania zostaje dłużej w szkole, bo ma lekcje z panią, Romana obserwuje jeszcze, jak to ona wydobywa z torby zimny kotlet czy kawałek mięsa albo dwa jaja na twardo. Zjada to wszystko, a skorupki z jajek w papierku starannie chowa na powrót do torby uważając, żeby nigdzie nie zaśmiecić. Taka to jest ta Mania. Chuda Romana podziwia to wszystko z daleka. I wszystko w Mani jej się podoba: i ten apetyt, i ten niedbały spokój, i nawet ta obojętność. I wcale się do koleżanki nie zbliża, tylko czeka okazji. Ale kiedy ta upragniona okazja nadchodzi, i to nie byle jaka, bo idą właśnie nie do cynkowni, tylko do fabryki Wedla, Romana znowu długo waha się i milczy. A przecież wszystko robi się tak, jak sobie umyśliła, jak na zamówienie: idą w parze! Dziewczynki trochę się z nich śmiały, ale Діє bardzo, bo każda musi uważać na siebie, żeby się nie zagubić w tłoku. Wu Małecka coś tam gadała, że karzeł i olbrzym, ale nikt nie zwracał na to zbytniej uwagi i tak przeszło. Ulica szumi dokoła jak zwykle, ścisk, tłok. Ale Romanę nic teraz nie obchodzą trąbienia, brzęczenia, zgrzyty. U boku wielkiej Mani nic jej się nie stanie. Tylko trzeba już raz zacząć rozmowę... I w jakimś spokojniejszym miejscu Romana słyszy własny głos, zanudzający Manię rozmową o lekcjach. Czyż można gorzej zacząć? — Bo ja to tak! — prawi Romana zdyszanym głosem, wysilonymi krokami nadrabiając długość nóg tam- 80 tej. — Bo ja to tak: wszystkie książki od razu na stół, zeszyty też, osobno, co ustne, osobno piśmienne i co już odrobię, to odkładam, odkładam... Ma się rozumieć, tylko w domu, bo w świetlicy nie ma tak miejsca i tam jeszcze pomagam innym... Nad jej głową rozlega się szelest papieru. Duża, silna ręka we włochatej, granatowej rękawiczce podaje zdziwionej Romanie cukierek na dłoni. — Masz, poczęstuj się. Bardzo proszę... I Romanie zdaje się, że poprzez cały gwar ulicy słyszy, jak mocne zęby Mani rozgryzają karmelek. — Nie, dziękuję, nie, nie... — odmawia, sama nie wie dlaczego. — A wiesz? — zaczyna wreszcie. — Moja ciocia pracuje u Wedla, w fabryce... Tamta milczy. — I wiesz... — ciągnie dalej Romana, coraz głośniej, coraz chełpliwiej — moja mamusia też pracowała u Wedla, kiedy mnie jeszcze na świecie nie było! A ciocia teraz... Tamta wyrozumiale kiwa głową. — No, to może tyle tego masz w domu, że ci się już sprzykrzyło, i dlatego nie chcesz... I najspokojniej w świecie sama zjada cukierek. — Ja? Nieee... dlaczego... Romana jest niezadowolona z siebie. Czuje, że jakoś to niedobrze wyszło. Ale nie może nic wyjaśnić, bo właśnie całą gromadą przechodzą przez fabryczną bramę. A w wielkiej hali wypełnionej łomotem maszyn i dziwnym jakimś wianiem ciepłego i jakby słodkiego powietrza, wśród rozproszonych tu i ówdzie, zajętych czymś przy stołach i deskach, milczących ludzi, Romana też od razu robi się milcząca i jakaś zagubiona. Tak samo inne dziewczynki. Tak rozgadane przedtem na ulicy, teraz zbite w gromadkę, ciche i onie- 6 — Siostra z Wisły... z tobą się nie żegnam! — pogłaskała Romanę po głowie i po policzku. Wszyscy troje ruszyli w stronę bramy parkowej, gdzie stał czerwony autobus. — Ten odjedzie w stronę dworca! — powiedziała Ciocia. — Zaczekacie tutaj chwilę, aż przyjedzie drugi, z tamtej strony... Prawdę mówiąc, to ja jeszcze tutaj w mieście nie byłam: do południa zabiegi, a potem to już leżę... Ale inne chore jeżdżą! — Nam jest bez różnicy, czy do miasta, czy na dworzec! Czasami w dworcowej lepiej można się ла-jeść niż w niejednej „Oazie", prawda, Romciu! Ty jesteś kolejarska córka, więc znasz obyczaje ojca... — i pan Feliks lekko popchnąwszy przed sobą Romanę na stopnie autobusu, kłania się jeszcze cioci, macha ręką, nawet posyła całuska. Potem jeszcze oboje oglądali się w oknie za ciocią. Szła powoli, w upalnym słońcu południowym świecąc z daleka swoją jasną, niebieską bluzką w kwiaty. — Te słone kąpiele tutaj faktycznie osłabiają! — jakby do siebie powiedział zafrasowany tatuś. Ale prędko się rozpogodził. — Uparta jest kobieta! Do czego by nie było, każe się namawiać... Ale wykurujemy ciocię. Zawsze jedno z drugim to na pewno pomoże! Nie mam racji, Romcia? * Ten gulasz w restauracji dworcowej w Inowrocławiu nie był taki znowu bardzo dobry, chociaż tatuś go chwalił. Romanie po tym gulaszu strasznie chciało się pić. — To idź, poproś w bufecie albo o herbatę, albo o lemoniadę! Po tłustym jedzeniu najlepsza herbata... 342 A może chcesz loda? To sobie kup jednego, jeżeli masz zdrowie! Bo może ci zaszkodzić... Z pewnym zawstydzeniem Romana sobie przypomina, że przecież już tam w parku, przy stoliku, pod drzewem o korze łaciatej i o jasnych liściach marzyła o tym lodzie. — Co ma mi zaszkodzić! Tylko, że tutaj w tym bufecie nie ma... — Nie ma lodów? To poczekaj, skoczę na ulicę. Za jednym zamachem kupię sobie żeglarzy i zapałek, bo nie mam... Tam w kiosku jest wszystko! Nawet piwo i kanapki... W samym końcu długiego stołu Romana siedziała chwilę sama. Ludzie wchodzili, wychodzili, siadali, wstawali. Było gorąco i duszno. Za upstrzonymi przez muchy szybami gwizdała lokomotywa, dzwoniły jakieś sygnały, turkotały wózki z bagażem. Romana nie może się nadziwić, nie może się po prostu opamiętać, jak to isię stało, że już jest popołudnie i że znowu jest dworzec. Strasznie prędko przeleciał Romanie ten cały czas od rana! I co jeszcze będzie? Muzyka w parku, panie i panowie na ławkach pod drzewami... Potem znowu będzie dworzec. Tatuś dzisiaj wieczorem także musi stąd odjechać. Może będzie miał w Toruniu przesiadkę do Warszawy? Może by jeszcze zdążył odprowadzić Romanę aż do Winnicy, do Wisły? Mania obiecała, że wyjdzie na spotkanie, więc może na moście spotkaliby się z Manią? Mania dotychczas tylko jeden raz widziała tatusia Romany. Był wtedy w kolejarskim ubraniu, zmęczony, nie ogolony, prosto z pociągu... A teraz? I w Romanie bije serce nieledwie zachwytem na widok ojca. Wraca zamyślony, wesoło uśmiechnięty do swych własnych myśli, zgrabnie przeciska się między ludźmi, z daleka niosąc przed sobą wafel z lodem 343 w jednej ręce, a w drugiej kufel piwa. Musiał się dobrze zamyślić, bo trzyma bokiem w ustach nie zapalonego papierosa żeglarza. Zawsze pali te żeglarze... — Zapalić tatusiowi? Tatuś da zapałki! Nie, ja sama, ja sama... — Romana jak małe dziecko cieszy się ojcem. Zapomniała o lodzie. Och, jak teraz jest dobrze! Siedzą sobie razem, tatuś zaciąga się papierosem i popija piwo, Romana liże loda... Od razu jest chłodniej! Nawet muchy na szybach brzęczą teraz inaczej niż przed chwilą. — Co, tatusiu? Nie słyszałam! Tatuś coś powiedział? Tatuś otarł chustką z czoła perliste krople potu. — Zaraz, zaraz ci powiem... Bo, uważasz, Romcia, ty przecież wcale nie wiesz najważniejszej rzeczy... — zaczął i urwał. Znowu popił piwa. Romana spoważniała. Poczuła jakiś niepokój. — Ale bo, uważasz, nie bardzo miałem kiedy powiedzieć ci o tym, o tym wszystkim... Z początku chcieliśmy z ciocią Adelą, ale ty się rozgadałaś! — roześmiał się po swojemu. — Ale to nic, bardzo dobrze! Dowiedziałem się o tej twojej... Jakże jej tam? „Maria" i coś jeszcze... — „Elzelia", „Maria-Elzelia"... — podpowiada Romana. Przed chwilą uważała, że od tego loda zrobiło się jej chłodniej, ale oto znowu zrobiło się jej gorąco. Od dwóch przykrości naraz. Że tatuś nie pamięta nazwy „Maria-Elzelia" i że ona, Romana, wtedy w parku rzeczywiście cały czas paplała tylko o swoich sprawach, zamiast się zapytać o Jasia, o Warszawę i o pannę Irkę, i w ogóle o wszystko... — „Maria-Elzelia"? Pierwszy raz słyszę, żeby się ktoś tak nazywał... I nie ktoś, tylko barka! Ale to nie szkodzi... Gdy będziemy mieli domek, to także jakoś go nazwiemy! Tylko teraz nie wymyślaj jeszcze żadnej nazwy, bo ciocia jest przesądna... Chociaż, z dru- 344 giej strony, całkiem poważnie mówię, że domek, uważasz, jakby już był! Co za domek! Malutki co prawda, ale i tak palce lizać! — Tatusiu, naprawdę? — Romana zrywa się od stołu. — Och, jaka ty jesteś! Umazałaś się lodami... Uważaj, sukienka! Kapiesz wszędzie naokoło! Niespodzianka, co? Tylko jeszcze się tak nie ciesz, bo będą kłopoty ze spłatami, z remontem i tak dalej... Nie będę ci mówił, bo ty dosyć już się martwisz tamtą reperacją „Marii" i, jakże jej tam, „Marii" i „Elzelii"... — „Marii-Elzelii"... — prostuje Romana. Odwraca głowę. Wyciera plamę na sukience. Dopiero teraz czuje się naprawdę zupełnie zawstydzona. Ach, po cóż tyle mówiła o tamtym remoncie, o tamtych gwoździach, których pan Szprada nie może dostać w Toruniu... — Rozumiem, dwojga imion... — Tatusiu, tatusiu... — nagle przypomniało się Romanie. — Ale czy w tym domku będzie miejsce i dla Mani? Ja bym strasznie chciała! Byłybyśmy razem w domku... — Mania, jaka Mania? Aha, Mania... — pan Feliks najwyraźniej myśli o czymś innym. — Już rozumiem, tamta twoja druga „Maria-Elzelia"? — roześmiał się po swojemu, ale zaraz spoważniał. — To już, moje panie, musicie między sobą, z ciocią, znaczy się... To już jak ciocia! Widzisz, ja ci miałem jeszcze o innej rzeczy opowiedzieć, a ty tylko o swoim! Jakbyś zapomniała, co ci mówiłem... A mówiłem ci, że nasz domek jest malutki! Jeżeli malutki, to znaczy, że będzie ciasno... — Tak, tatusiu, pamiętam... — Nawet się nie spytałaś, na jakiej ulicy? Więc ci nie powiem! Natomiast, natomiast, uważasz, Romciu... 345 Znowu urwał. Popił piwa. — No cóż, duża jesteś, czternaście kończysz, zaraz, kiedy? prawie dorosła panna... nawet urosłaś na Wiśle, na tej swojej „Elzelii"! Dobrze, bardzo dobrze... Można z tobą jak z dorosłą. No więc jednym słowem, ja dzisiaj kończę z ciocią! — Tatuś kończy z ciocią? — Tak a tak, nóżki na stół! Pobieramy się... Ja już postanowiłem! Decyzja .zapadła... Tylko że ty znasz ciocię... Kobieta uparta, do czego by nie było, każe się namawiać... Romanie jest w tej chwili nie tylko gorąco. Jest bardzo dziwnie. Właściwie to powinna by się cieszyć, a nie przyglądać się ponuro nowej gromadzie wchodzących do bufetu ludzi i nasłuchiwać gwizdu parowozu za oknem. — To ciocia jeszcze niezupełnie? Jakby to powiedzieć... Ciocia nie chce tatusia? — pyta cicho, poważnie, jakby w jednej chwili nagle wydoroślała. — Co to znaczy „nie chce"? My z ciocią już się znamy od piętnastu lat, ale to nie jest żadne znanie... Tak tylko, z widzenia, można powiedzieć! Małżeństwo to co innego... Tak powiem do cioci! Jeszcze dzisiaj tak powiem! Po to przyjechałem, żeby cioci tak powiedzieć, że wcale mnie jeszcze nie zna, bo małżeństwo to małżeństwo! Tatuś teraz jeszcze wygodniej rozpiera się w swoim krześle. Pięknymi niebieskimi oczami patrzy gdzieś daleko, uśmiecha się bezwiednie, palcami wyciągniętej ręki bębni po stole. „Tylko mu harmonii brak! — przelatuje przez głowę Romanie. — Tamtej harmonii «Olympii», jeszcze kiedy żyła mamusia..." I od wspomnienia mamusi Romana nagle inaczej, nieledwie krytycznie patrzy na swego ojca. Pamięta 346 przecież niejedno! I uświadamia sobie, że przecież ciocia Adela także niejedno pamięta o tatusiu... Więc jak tatuś powie cioci Adeli, że ona go jeszcze nie zna, to ciocia Adela na to przypomni tatusiowi, ile się nasłuchała od nieboszczki mamusi o tatusia rozmaitych obietnicach niespełnionych, o tatusia „szastaniu pieniędzmi", o tatusia „słabościach do męskiej kompanii", do kieliszka, do ładnych kobiet... — Tatusiu, ja bym może inaczej... — zaczyna cicho Romana. — To znaczy, ja na tatusia miejscu... Nie to, że ciocia tatusia nie zna, tylko jakoś inaczej, że może tatuś się zmienił, że będzie teraz inny? Coś w tym (rodzaju. — Tak myślisz? — jakoiś poważnie zastanowił się tatuś. Ale zaraz potem roześmiał się znowu beztrosko. Pochylił się ku Romanie i zrobił się zupełnie, ale to zupełnie młody, jak młody chłopak. — Dziękuję ci! Na żadne obiecanki ciocia już się nie weźmie... Tutaj właśnie trzeba inaczej! Trzeba zaciekawić. Właśnie tak! Tutaj trzeba zaciekawić ciocię, że jeszcze mnie nie poznała, jaki to ja jestem! Nie bój się, już ja o tym myślałem dobre kilka godzin, jak zacząć i jak potem... Romana milczy. Och nie, bynajmniej się nie boi, że tatuś jeszcze się nie przygotował do tej rozmowy z ciocią! Wprost przeciwnie, w tejże chwili przez jej głowę przelatuje obrazami jeszcze inna myśl: oto ciocia Adela daje tatusiowi, jak to się mówi, odkosza, i już! I zostaje na Siedleckiej w tym swoim pokoju, razem z Jasiem i z panną Irką... A wtedy Romana mogłaby razem z tatusiem zamieszkać w tym domku, tylko we dwoje albo jeszcze lepiej z Manią... „Dbałabym o tatusia, że już nie wiem jak! Wszystko by miał na czas..." — przysięga sobie w myśli. Jednocześnie w Romanie coś płacze i woła: nieprawda, nieprawda! Jeśli ciocia Adela da odkosza ta- 347 tusiowi, to wtedy tatuś weźmie sobie inną, pierwszą lepszą... I co potem? „Dopiero miałabym macochę! Lepiej, żeby ciocia, już najlepiej, żeby ciocia..." — powtarza w myśli Romana. A głośno mówi nagle coś zupełnie innego: — Tatusiu, w takim razie, to może już ja bym... Może ja bym pojechała do Torunia sama, to znaczy, wcześniej, zaraz, choćby zaraz... Bo żeby tatuś i ciocia mogli porozmawiać beze mnie! Bo beze mnie to będzie tatusiowi poręczniej... A ja jestem już na dworcu... W głowie jej aż szumi. Jakże to się nazywają te łaciate drzewa? Platany? Tatuś z ciocią Adelą wezmą się pod ręce, pójdą pod platanami, muzyka będzie grała, tatuś powie do cioci: „Znamy się z Adelą od lat piętnastu, to prawda, a jednak Adela jeszcze wcale mnie nie zna... Bo małżeństwo to małżeństwo!" Pan Feliks jakby trochę się zafrasował. Pomyślał chwilę, pomyślał i znowu poweselał. Spojrzał na swój srebrny zegarek z dorobionymi uszkami, żeby go można było nosić na pasku na ręce. — Wiesz, moje dziecko, rzeczywiście, tak może byłoby najlepiej... Czasu mam już nie za dużo, do dziewiątej czterdzieści, a z ciocią nie tak łatwo! Teraz rzucił okiem na wiszący na ścianie wielki rozkład pociągów. Nikt inny nie dojrzałby od stołu tamtych liter i cyfr. — Najbliższy stąd odchodzi piętnasta dwadzieścia dziewięć... Może nawet i lepiej, żebyś nie wracała w Toruniu z dworca późno sama jedna? Zresztą już jak uważasz... Romana milczała. I dopiero po chwili: — Tylko co tatuś powie cioci? Bo ja tak odeszłam bez pożegnania... Bo wtedy myślałam, że jeszcze się zobaczymyl 348 Tatuś roześmiał się, teraz już zupełnie wesoło: — Tym się nie turbuj, mała! Już ja cioci powiem, już ja cioci wytłumaczę... Widzisz, mówię z tobą jak z dorosłą! Nawet więcej... Romcia, mówię z tobą jak z kolegą, rozumiesz? Znowu spojrzał na zegarek. — Obiad nasza ciocia już dawno zjadła, teraz jeszcze leży... Ale zanim dojadę... No, było nie było, wsadzę cię sam do wagonu! A loda już zjadłaś? To może chcesz na drogę jeszcze jednego? Zrobione! Na peronie ci kupię, tam powinni roznosić... Czekaj, czekaj, dam ci jeszcze trochę tych złotówek! — zaczął szukać po kieszeniach. — Tatuś przecież mówił, że teraz nie ma... — Dla siebie wezmę od cioci, a tobie dam wszystko, co mam przy sobie! To tylko na razie... Żebyś nie była bez grosza! A później kupimy piękny prezent dla pana Szprady... — Jak to, niemożliwe! Jeżeli dla pana Szprady, to i dla pani Szpradowej, tatusiu, i dla Mani... — Ach, dla Mani! Ty zawsze z tą Manią... No masz, schowaj dobrze! — Kiedy ja, tatusiu, jeszcze mam tamte! Tylko raz kupiłam wodę sodową, dla wszystkich, dla Mani i dla Hajnusia, jak wtedy zostałam w Płocku... — Co ty mówisz, w Płocku? Jak to, zostałaś?... Opowiesz mi kiedyś, kiedy indziej, kiedy indziej! Teraz już się śpieszmy... Wsadził Romanę do wagonu. Nie było dużo ludzi. Mogła stanąć przy oknie. Wychyliła się. Tatuś pomachał ręką, potem posłał całuska, tak samo, zupełnie tak samo jak przedtem cioci Adeli. A potem zaraz odszedł, zaczesując sobie palcami włosy z czoła. Zrobił się od razu taki, jak wszyscy inni, jakiś młody pan. Na ławce ludzie się zesunęli i Romana usiadła, tak 349 jak stała, przy oknie. Ucieszyła się, że ma miejsce przy oknie i że będzie mogła patrzeć i tylko patrzeć. O niczym nie myśleć, ani o cioci, ani o tatusiu, ani nawet o domku. Po nadbrzeżu kręci się sporo ludzi, chodzą, gadają. Przysiadają na leżących beczkach po piwie i na jakimś żelastwie, po dwie, po trzy osoby i rozmawiają ze sobą, jak to przy niedzieli. Między nimi nie ma Mani, jak nie było na dworcu, jak nie było na moście... Przecież niemożliwe, żeby się wyminęły, żeby jedna drugą przeoczyły wśród przechodniów! A mogło tak być, że Romana już z daleka poznałaby Manię i szłaby do niej, coraz prędzej, biegłaby do Mani i machałaby do niej ręką... Mogło tak się zdarzyć, ale się nie zdarzyło. A w ładonce cicho. Mogłoby się tak zdarzyć, że i przy niedzieli głos pana Szprady huczałby, rządziłby się w pustej ładonce, pokazując znajomkom pościąga-nym z piwiarni, że tutaj trzeba deskę, a tu trzeba belkę... Tak już bywało nieraz! Ale tym razem tak nie było. Ładonka milczała. Nawet na sztandzie przed kajutą nie ma pani Szpra-dowej. Siadywała tutaj, bywało, na swoim niskim stołeczku, żeby odetchnąć po obiedzie, nim się zagrzeje woda do zmywania... Cisza. Wygląda na to, że albo wszyscy wyszli, albo śpią po obiedzie? Szkoda! Romana wolałaby r żeby wszyscy byli, żeby od razu można było powiedzieć o pozdrowieniach od tatusia i od cioci... Ale z drugiej strony, może i lepiej, że Romana nie zaraz, jeszcze nie teraz będzie musiała opowiadać o cioci, o tatusiu, o domku... Zatrzymuje się przy uchylonej kłapie od luki, ude- 350 rzona czymś niezwykłym. Zapach, taki jakiś inny zapach! Coś się przypomina z dawnych czasów, jak mamusia leżała w szpitalu... Także był taki zapach! W kuchni nieporządek! Wszystko porozrzucane, nawet na podłodze popostawiane talerze i kubki, i na podłodze jedna łyżeczka... Nikogo tu nie ma? Ach, nie! Jest pan Szprada! Stoi wsparty o odrzwia. Nie zwraca najmniejszej uwagi na wchodzącą Romanę. W milczeniu patrzy w głąb kajuty. W pokoju Mania pod oknem także patrzy w tamto miejsce, w to samo miejsce, co ojciec. Dziwna jakaś... — Maniu, Maniu, co tobie? Maniu, coś się stało? Co się stało! — w nagłym strachu rzuca się ku niej Romana. Ale urywa. Także patrzy w tamto jakieś miejsce, w tamtą stronę, co oni. Coś leży w łóżku, coś wielkiego, białego, bezkształtnego. Milczącego. Okryte jest pierzyną w kratki. Ale część wystaje, leży na poduszce okręcone... Czym? Bandażami? Przez szpary w bandażach widać coś ciemnego, gra-natowokrwistego. Strasznego! Romana rozpoznaje. Na poduszce leży głowa pani Szpradowej. ROZDZIAŁ SIÓDMY — Ja tak nawet wolę! — stanowczym szeptem mówi Romana. — Postawię sobie krzesło, o tutaj... — ruchem ręki wskazuje na miejsce w nogach łóżka. — I będę sobie siedziała. A ty połóż się na tamtym łóżku, od ściany, i śpij... Od chwili swego powrotu z Inowrocławia, a raczej od chwili, kiedy udało się jej opanować mdlące uczucie przerażenia, Romana tym samym stanowczym szeptem już namówiła była Manię,'żeby jej przede wszystkim pomogła jakoś uprzątnąć te wszystkie na pół już wyschłe, na pół jeszcze mokre rzeczy pani Szprado-wej: spódnicę, bluzkę, bieliznę, pantofle, a także ręczniki, szmaty poplamione krwią i jeszcze miednicę z wodą, kubki z wodą, miski na podłodze, na krzesłach — to wszystko, co zamieniło zaciszne mieszkanie w kajucie w dziwaczne a pełne grozy miejsce nieszczęścia. Bez pomocy Mani wcale by nie wiedziała, gdzie to wszystko podziać, gdzie pochować. Mania z twarzą nieruchomą, podobną do maski, posłusznie otwierała niezliczone schowki w ścianach i upychała podawane jej rzeczy. Po przepraniu śladów krwi na bieliźnie, na spódnicy, na bluzce, wszystko mokre rozwiesiły do przeschnięcia na ramieniu sterowym i na 352 burtach przy sztandzie. Potem Mania wytarła mokrą ścierką całą podłogę w kajucie i w kuchni, zabłoconą, zapiaszczoną, ze rdzawymi plamami tu i tam, od schodów aż do łóżka. Tym samym opanowanym, stanowczym, cichym głosem dorosłej osoby Romana informowała wszystkich życzliwych a ciekawych, którzy z innych barek zachodzili spytać o szczegóły wypadku i czyby w czymś nie pomóc, i jak teraz się czuje pani Amelia Szpradowa. — Dziękujemy za pamięć! — odpowiadała Romana. — Może państwo później zajdą, może jutro rano... Bo Mania i pan Szprada teraz są zajęci! Przy chorej... A i sami czują się niedobrze, wyglądają jak półżywi... — dodawała Romana. — Nie ochłonęli jeszcze po tym okropnym przejściu... Nic innego nie mogła przecież odpowiedzieć na tamte pytania, skoro sama niczego nie mogła się dowiedzieć od pana Szprady i od Mani. Wyglądało na to, że oboje niezupełnie orientują się w tym, co się właściwie stało i dlaczego się stało, ani jak się stało. Już zaczęło się dobrze ściemniać, gdy Romana przy lampie wzięła się wreszcie do rozpalania ognia pod blachą, żeby zgotować na kolację bodaj te kartofle w garnku, które pani Szpradowa zdążyła jeszcze obrać przed wyjściem. Przed wyjściem? Ale dokąd? Pani Szpiradowa nie w każdą niedzielę zbierała się do kościoła, na sumę. Zresztą gdy wychodziła dzisiaj rano, na sumę było jeszcze za wcześnie. Więc może pani Szpradowa chciała się tylko przejść, tak sobie, po nadbrzeżu? Przecież od tylu już dni nie wychodziła z barki na lada! Dość że ubrała się pięknie, w brązową odświętną spódnicę, w brązową bluzkę w kwiaty i wpięła sobie w tę bluzkę broszeczkę w kształcie kotwicy, całą z malutkich granatków. Ale Mania właściwie jakby nie 23 — Siostra z Wisły, 353 wiedziała, kiedy mamusia wyszła ani dokąd chciała iść... — My z tatusiem przy stole jak raz obliczalim, ile czego trzeba będzie już koniecznie na remont... Już tyle razy obliczalim, to dzisiaj jak na złość, jakby mi złe podsunęło, żeby z tatusiem spisać wszystko jeszcze raz... — z rozpaczą w nieruchomej twarzy szeptała Mania. Nawet tego nie zauważyli, jak pani Szpradowa wyszła. Pewnie głośno spierali się o coś, jak zwykle przy tych rachunkach. Pan Szprada zawsze chciał, żeby wszystkiego było więcej, żeby o każdą rzecz nie chodzić po sto razy i nie dokupować, a Mania wolała wiedzieć z góry, ile czego trzeba i żeby nie wydawać niepotrzebnie pieniędzy. Zwłaszcza że w schowkach w plichcie i w ciemnościach ładonki rdzewiały, marnowały się gwoździe, haki, kawały blachy kiedyś kupione, przy którymś z poprzednich remontów i potem jak na szmelc rzucone byle gdzie. — Dałabyś teraz spokój z tymi remontami — niecierpliwiła się Romana szeptem. — Więc dobrze, nie widziałaś, dokąd szła mamusia... Ale jak myślisz, dokąd mogła iść? Tutaj jednak urywało się wszystko. Mania odwracała głowę, wskazując w stronę ojca. Nie chciała przy nim mówić? W takim razie nie gdzie indziej, tylko do Bonerowej, do Anny, do swojej Anny wybierała się pani Szpradowa z niedzielną wizytą! Dlatego wpięła broszkę w bluzkę! Do Anny! Oczywiście, że do Anny! Nie mogła tego dłużej już wytrzymać, że Anna nie przychodzi, więc poszła sama, pierwsza, matka do córki! Przecież przez cały czas w Toruniu, w „Toroniu", pani Szpradowa tylko o Annie myślała i czekała na Annę, marzyła o Annie... 354 A ci dwoje siedzieli, jakby nigdy nic i rachowali! Romana po prostu ich widziała, w kajucie, przy stole, pana Szpradę, śliniącego ogromny ołówek, Manię klęczącą na krześle, z łokciami na stole. Pan Szprada nie miał takiego pięknego pisma jak Mania, ale musiał przy rachunkach sam wszystko obliczać, zapisywać, sumować. Nigdy nie dowierzał, że Mania się nie pomyli. — No więc w końcu jak? Kiedy zobaczyliście? Zaczęliście szukać? Gdzie szukać, po nadbrzeżu? — Ano, usłyszeli my przez okienko, od lada strony, że ludzie biegną, krzyczą... Ale ludzi nie było wielu! Może tylko dwóch, trzech... I jeszcze były dzieci. To pewnie szli z dziećmi do kościoła, nieprawda? — A mówiłaś przedtem, że do kościoła było jeszcze wcześnie! Mówiłaś przecież! Która mogła być? Dziesiąta! Jedenasta? Mania płacze. Mania nawet tego w tej chwili nie pamięta, że jak wybiegła w końcu na ferdekę na górę, potem na brzeg, po balu... W Romanie serce zamiera. Nie śmie dalej pytać. — Mamusi wcale nie było, nigdzie nie było... Ale ludzie z brzega wskazywali palcami... — Jak to, wskazywali? Gdzie wskazywali? Mania płacze, z nieruchomą twarzą. I ledwie można dosłyszeć: — Że już jest pod dnem, znaczy się, tu pod nami, pod „Marią-Elzelią"... — wskazuje nogą. I potem prawie z jękiem: — Jak mamusię wydobyli, to już myśleliśmy, nieprawda, byliśmy pewni, że koniec, że nie żyje... I jeszcze, znowu szeptem: — Wiesz, Romcia, ja nie byłam dla mamusi dobra! Ja jednak nie myślałam, że mamusia aż tak tęskni za Anną. — Ja także nie myślałam... 355 — Ty to nic dziwnego! — popłakuje ciągle Mania.— Ale ja powinnam wszystko wiedzieć... Jeszcze wczoraj, pamiętasz, jak mówiłam ci w plichcie? Znaczy się, powinnam tego się spodziewać! — Dajże spokój! — w tej chwili serce kraje się Romanie już nie tyle nad dobrą panią Szpradową, ile nad Manią. — Jakże mogłaś się spodziewać? Przed twoją mamusią przecież ja dzisiaj rano przeszłam po tym balu, i nic! Któż mógł przewidzieć, że twoja mamusia pośliźnie się i wpadnie? Stało się, nieszczęśliwy wypadek! A potem, wszyscy przecież mówią, że nie mogłaś być lepsza, doktora znalazłaś od razu, przy niedzieli, i w ogóle... Wszyscy mówią, jaka byłaś spokojna i dzielna... Rzeczywiście tak mówili! I nie tylko ci, co stawali na lada, z drugiej strony bala, i widać woleli stamtąd zagadywać, jakby się bali przejść nad wodą po tym balu. Inni przechodzili, zagadywali z klapy, jeszcze inni po schodkach spuszczali się w głąb, czekali w kuchni albo wsuwali głowy przez uchylone drzwi, żeby zobaczyć chorą. Powtarzali „magnet", co miało znaczyć, że w Toruniu przy brzegu niejeden szyper przewracał się z bala, a potem rozbijał sobie głowę o dno własnej barki i tonął pod nią. Także wymieniali inne miejsca na Wiśle, gdzie jest taki „magnet" ciągnący ludzi w wodę. Potem dodawali, że nie można powiedzieć, Mania, taka młoda, a ratowała matkę dużo lepiej niż ojciec, który jakby rozum stracił w tej naj-pierwszej chwili, a potem stępiał, cały opadł z sił i tylko siedział na krzesełku i wzdychał, i płakał... Ale teraz, gdy już wszystko było posprzątane, Mania tak samo jak jej ojciec opadła z sił, płakała, twarzą do ściany. Teraz wcale nie była dzielna! Wyglądało na to, że obca, chuda Romana zrobiła się nagle najważniejszą osobą na „Marii-Elzelii". Ona to namówiła, na- 356 wet poprowadziła za rękę wielkiego pana Szpradę, żeby poszedł spać na tę noc do plichty, do Maninego łóżka. Myślała z przykrością i z żalem, jak strasznie pan Szprada nakurzy papierosami w tamtej ich plichcie szczęścia. Ale to już trudno... Gdy wróciła znowu, zabrała się do Mani. — Teraz ty pójdziesz spać! Jak będzie trzeba, to zaraz ciebie obudzę... Ja nawet wolę, żebyśmy czuwały na zmianę! Obudzę cię o dwunastej albo może o pierwszej. Znowu ktoś schodził po schodkach, ktoś pytał przez drzwi o zdrowie pani Szpradowej. — Podobnież serce jak dzwon? U Angelusów mówili, że tak doktor powiedział, doktor Poraziński, z Jakubskiego... — Dziękujemy za pamięć... Chora na razie śpi! Ale to bardzo dobrze, bardzo dobrze, że serce jak dzwon! — powtarzała Romana szeptem przez uchylone drzwi. — Powiem rano panu Szpradzie, że pani pytała... Tylko, przepraszam, jak godność? — Nazwisko, nieprawda? Krzyżykowska jestem... — Serdecznie dziękujemy... Na razie chora śpi! Znowu są same we dwie w kajucie przy łóżku pani Szpradowej. Mania zaczyna się już rozbierać, ale co chwila podchodzi, patrzy i popłakuje. Głowa pani Szpradowej w białych opatrunkach leży ciężko jak kamień. Wcale nie wiadomo, czy chora śpi! Może jest nieprzytomna? Może chce pić? Wolne palce tej lepszej, lewej ręki lekko się poruszyły na czerwonych kratkach wielkiej pierzyny. Po cóż ta pierzyna? Skąd ją Mania wyciągnęła? Pod taką pierzyną strasznie musi być gorąco! Może tak kazał doktor? — W tej chwili się kładź! — przykazuje Romana. — Ty będziesz od ściany, a ja tutaj się przyłożę albo siądę sobie,, jeszcze nie wiem... 357 — Bliżej usiądź! Ja ci jeszcze wcale nie mówiłam o sztucznym oddychaniu... — Mania znowu płacze. — To tak strasznie długo trwało, tak długo, tak długo... A potem jeszcze doktor nakładał mamusi na rękę ten gips... To mamusia zawołała, zupełnie przytomnie „boli, panie doktorze"! — Spij, moja kochana... Jutro wszystko mi opowiesz! Ale gdy Romana została teraz już zupełnie sama, w lekkim szmerze oddechu momentalnie uśpionej Mani, zrobiło jej się strasznie. * Noc ciężka, duszna i niedobra wypełnia teraz kajutę po same brzegi. I tylko jeden kawałeczek tej nocy, rozrzedzony światłem naftowej lampki-ósemki, pokazuje brzeg poduszki, a niżej sukienkę Mani porzuconą na krześle. Niewyraźny kształt samej Mani, zwiniętej pod kocem, nakrytej jeszcze z wierzchu paltem pana Szprady, tonie w cieniu, jak w ciemnej, burej wodzie. Romana skulona na drugim krześle, przy łóżku pani Szpradowej, musi patrzeć w tę stronę, w blask lampki naftowej, w pobliże śpiącej Mani, jakby właśnie tutaj szukała pocieszenia. Mania śpi jak kamień. Daleko w plichcie pan Szpra-da na pewno także już śpi. Nic nie słychać od plichty, ale Romana jest pewna, że pan Szprada przez sen chrapie, w dymie papierosa. Okna na pewno nie otworzył na noc, bo lubi, żeby w nocy było duszno i ciepło. Tutaj w kajucie Romana jak najchętniej otworzyłaby okno, ale boi się, że pani Szpradowej może to zaszkodzić, że zacznie kaszleć spod pierzyny, a potem się okaże, że dostała nagle w nocy zapalenia płuc... Tak zdarza się podobno! Romana kiedyś słyszała. Ale kiedy i od kogo? 358 Nie może sobie przypomnieć. Nie może zebrać myśli, nawet żeby przemyśleć, sama jedna w nocy, co właściwie zastała tutaj na „Marii-Ełzelii", wróciwszy z Inowrocławia. Co właściwie się stało z dobrą panią Szpradową? I gdzieś w zakątku jeszcze jedna myśl: co właściwie się stało, co się właściwie zrobiło i z nią samą, z Romaną Lewandowską? Z czym wróciła z Inowrocławia tutaj, na „Marię-Elzelię"? Kiedyż to był ten ranek, gdy wszystko było jeszcze zwyczajnie, zwyczajnie po dawnemu? I w jaki sposób tyle rzeczy mogło tak nagle się zdarzyć, w ciągu jednego dnia? Dzień już zupełnie przeszedł w noc. Już nie jest dzisiaj, tylko wczoraj. Noc jakby stała w miejscu. Nawet niedobrze wiadomo, która godzina, bo budzik nie nakręcony w południe przez panią Szpradową pokazywał wpół do drugiej, kiedy już była dziewiąta, a może nawet dziesiąta albo jeszcze później... Wszędzie brak dobrej, cichej ręki pani Szpradowej! Od razu przestało być jak u ludzi... Ostatnio pani Szpradową była jeszcze jakby lepsza, jeszcze cichsza niż przedtem. Mówiła mało co i tylko raz po raz, od kuchni, oglądała się, nadsłuchiwała, czy kto nie idzie. Myślała o swojej Annie. Dopiero teraz dla Romany wyszło na jaw, że ona wciąż myślała o Annie, że spodziewała się jej przyjścia, że czekała, że tęskniła za tą najstarszą córką... Żałość aż zalewa chudą Romanę, na krześle, gdy patrzy na nieruchome w cieniu ogromne wzgórze pierzyny, sięgające nieledwie pod sam niski sufit. Ale co to? Już nie żałość, tylko nagły strach chwyta teraz Romanę. Bo oto pani Szpradową z tamtej dobrej przy kuchni robi się straszna, gdy kołysząc pierzyną przy-podnosi się, z głośnym jękiem. Ze szpary w banda- 359 żach patrzy tylko jedno oko, patrzy na Romanę jakoś ciemno, nieruchomo i uważnie. Z innej przerwy w bandażach poruszają się bokiem wargi jakby nieludzkie, spuchnięte i czarne od sińców, od skaleczeń... — Dać pani pić? — Romana cała zziębła wstaje ze swego krzesła. Podchodzi, gdzie indziej patrząc. Nie może, nie może się przemóc, żeby jeszcze raz spojrzeć na dobrą panią Szpradową, tak fatalnie zmienioną... — Ach, proszę pani... Co tylko pani woli! Bo jest i kawa, i woda z malinami, tamtymi ze słoika! A może coś innego? — Nie! Nie! — pani Szpadrowa teraz nie chce pić. Pojękuje i mruga jednym okiem. Inaczej, trochę wyżej układa się pod pierzyną. I nie na wznak, tylko bokiem. A teraz chce o coś spytać... Romana niedobrze słyszy. Musi klęknąć przy łóżku, z uchem blisko bandaży. Jakże była podła! Jak mogła tak się przerazić dobrej pani Szpradowej! Teraz już się nie boi. Bo pani Szpradową, mimo swoich ust spuchniętych i posiniaczonych, znowu jest panią Szpradową, taką samą jak zawsze. Pyta o Inowrocław, o ciocię, o cioci zdrowie, pamięta wszystko, wszystko, jak było, jak było „przedtem". W najcichszym szepcie, w pojękiwaniach, w westchnieniach pyta jeszcze, z czułością, z jakąś nową czułością: — Dobrze ci było, Romciu? Dobrze ci było u cioci? Rozerwałaś się, nieprawda? Więc Romana gorliwie, także szeptem, ale głośniej; opowiada o cioci, o tatusiu, o wszystkim, że tatuś już postanowił pobrać się z ciocią i że tatuś ma już nawet upatrzony domek, i że w tym domku będzie ciasno, bo bardzo, bardzo malutki.., — A ty kiedy wróciłaś? — Wcześnie, po południu... Bo, proszę pani, tatuś o tym wszystkim chciał sam na sam mówić z ciocią! 360 — To krótko byłaś... — Po co, proszę pani, po co miałam przeszkadzać? — Ja to rozumiem, Romciu... A teraz siedzisz przy mnie i nie śpisz... — bezkształtna, wielka głowa, cała w białych bandażach, widocznie chciała oderwać się od poduszki, ale znowu opadła. — Tak, tak, Romciu... I Romana teraz jakby widziała, nie patrząc, że głowa pani Szpradowej kiwa ze zrozumieniem, tym zwykłym sobie ruchem. Romanę aż podrywa, żeby mówić o sobie, żeby mówić dalej, że czuła się niepotrzebna w tym Inowrocławiu, najpierw pod platanami w parku, a potem w „Dworcowej"... Nie mówiła jeszcze Mani, bo nie było kiedy i jak, więc nikt jeszcze o tym nie wie! Pierwsza pani Szpradową, w takim swoim nieszczęściu, pamiętała, spytała... Czyż może być chwila dziwniejsza dla zwierzeń? — Tak, tak, Romciu! — pani Szpradową jakby sama z isiebie wszystko wiedziała. — Nawet najlepsza macocha, nawet rodzona ciotka... Do tego jeszcze z chłopakiem! Zawsze macocha, nieprawda? Ale ty się nie martw. Po co ty masz się martwić... Ty jesteś moja Romcia! Moja Romcia, moja Romcia. Powiedz ty mi, Romciu, kiedy twoje imieniny? —i Moje imieniny? Dlaczego? proszę pani? Dopiero w lutym miesiącu... — W lutym miesiącu?... — pani Szpradową przycichła. Po chwili dopowiedziała po namyśle: — A cóż to komu szkodzi, że w lutym miesiącu? Zobaczysz... Ja ci wyprawię twoje imieniny! Bo ty jesteś moja Romcia... Mani jeszcze nie mów! Nikomu jeszcze nie powiedz! Ja sama, ja sama... I nagle szept pani Szpradowej wyraźnie nabrał na sile. Nawet stał się groźny: — Niepotrzebna jesteś tatusiowi i cioci! Rozumiesz, 361 co rzekłam? Będziesz dla mnie za córkę. Za bardzo kochaną, nieprawda? Za ukochaną... Bo z tamtą już szłus! Tamtej już nie chcę widzieć, może dla mnie nie istnieć... Ty rozumiesz, co ja rzekłam? Wyrzekłam się Anny, kiedy nie przyszła do mnie... A ty przy mnie siedzisz, bo już jesteś moja córka! Pani Szpradowa umilkła. Chyba nagle zasnęła pod ogromną pierzyną. Zrobiło się cicho, zupełnie, zupełnie cicho. Noc stała jak przedtem, gęsta i nieruchoma. Było teraz słychać tylko oddech śpiącej Mani. I chwilami jeszcze cichuteńki plusk na wodzie i jakieś skrzypienie. To skrzypi ster. A tamto, to łódka podjazdka pluszcze na wodzie... Bezwiednie, jak przez sen, Romana myśli, dziwi się i jakby budzi, i jakby znowu zasypia w szczęśliwym zdziwieniu: Nasz ster! Nasza łódka podjazdka... To tylko tak się wydaje, że wszystko jest jak przedtem. Jest zupełnie inaczej. Romana jest duża, silna i tęga, roześmiana, szczęśliwa! Bo jest ukochaną córką Romcią. I ma siostrę Manię... Więc dlaczego jednocześnie zaczyna płakać? Dlaczego chowa nagle głowę w miękkościach pierzyny i płacze coraz mocniej? Przez głowę Romany coraz prędzej, coraz prędzej rozmaite rzeczy w skrzypieniu steru jakby przepływają, zjawiają się i nikną. Kubełek od węgla, kapa z łóżka, tamten lepszy siennik, tamten z plichty i tamta faja z plichty... „To wszystko jest nasze, bo ja jestem tu w domu, u siebie, za córkę..." Romana się dziwi i płacze, płacze we wdzięczności. Ale noc toczy się dalej i nie wiadomo, ile tej nocy uszło. Dopiero za którymś razem, podnosząc głowę, ocierając łzy, Romana widzi, że okienko kajuty zaczyna lekko niebieszczeć. Więc wstaje i gasi lampkę. Ze zgęstniałego mroku zaraz potem zaczyna wystawać brzeg łóżka pana Szprady, drzwi uchylone do 362 kuchni, nawet tamte fotografie na przeciwległej ścianie, samo ledwie widoczne migotanie ich szkieł... Romana Wie na pamięć, pod którym szkłem jak wygląda inaczej roześmiana, inaczej patrząca twarz Anny, ta sama twarz Anny... Od przypomnienia tej twarzy zrobiło się Romanie dziwnie i chłodno. Znowu ster zaskrzypiał. Gdy podeszła do łóżka, by posłuchać oddechu śpiącej pani Szpradowej, jej głowa na poduszce w niewyraźnym brzasku wyglądała jak pakunek. Leżała nieruchomo, obco, prawie martwo. W szparach między bandażami widać tylko było powiekę i brew, kawałek nosa, a niżej i jakoś bokiem, nie na swoim miejscu, znowu kawałek nosa i ciemną, otwartą szczelinę ust. Wszystko to było jakby zrobione z tektury czy z drewna. Ale wargi poruszyły się. Odemknęła się, ledwie, ledwie, powieka i wyjrzało oko. Romana pochyla się nad poduszką. Najwyraźniej słyszy najcichszy szept: — Nieprawda?... Ja mówię, żebyś już się położyła! Jeszcze dasz mi pić... Ja chyba spałam? — Spała pani, cichutko... —- A ty czuwałaś przy mnie. Ale teraz się połóż! O tamtym ani wspomniała. Romana łyżeczką z kubka jeszcze wlewa i jeszcze po kilka kropli tamtej wody z sokiem w ciemną szparę w bandażach. Gdy odstawia kubek, już wie, co zrobi. Przez chwilę stoi jeszcze, wpatrzona w wysokie okienko, teraz zupełnie już poranne, zasnute srebrną mgłą rosy na szybie. „Będzie chłodno, jak wyjdę" — myśli Romana. Ogląda się, bierze z krzesła porzucony sweter Mani i prędko wdziewa na siebie. Jeszcze raz ogląda się po kajucie. Mania śpi zakryta razem z głową pod kołdrą. A biały pakunek głowy pani Szpradowej nieruchomo, martwo wystercza spod pierzyny. 363 * Na świecie już jasno, tą jasnością matową, całkiem bez blasku. Od porannej rosy mokra była ferdeka i mokry był ten bal, z którego wczoraj, dopiero wczoraj, spadła pani Szpradowa. „Co komu by szkodziło, żeby tę kładkę nad wodą zrobić z dwóch desek albo nawet z trzech, jeszcze nawet z poprzeczkami? Można by nawet z barierką dla jednej ręki, do trzymania!" — buntuje się Romana, trochę niepewnie stawiając kroki po pochylonej desce. Piasek nadbrzeża także mokry od rosy. Podeszwy trepów Romany odciskają na nim wyraźne ślady. Jakiś pies bezpański obwąchuje kloce drzewa. Na widok Romany odbiegł, znowu się zatrzymał, spojrzał pytająco i zamachał ogonem. Romana przecież nigdy koło żadnego psa nie przeszła obojętnie, żeby się nie schylić, nie pogłaskać, nie przemówić. Ale teraz biegnie, ledwie spojrzawszy. Byle już, byle prędzej! Wbiegła prawie pędem między znajome rzędy domków na Winnicy, zdyszana, zgrzana, niespokojna, jakby ją kto gonił. A jednocześnie zziębnięta. Jakże to dawno było, jakże się oddaliły tamte wszystkie dni, kiedy bawiło jeszcze Romanę wybieranie sobie najładniejszego domku! Takich najładniejszych było tutaj trzy, cztery, a każdy inny, inaczej pokazujący w myślach radość tego mieszkania z Manią. Ale teraz nic z tego! Teraz byle prędzej! Pani Szpradowa znowu może się zbudzić i potrzebować czego, może zacząć wołać, a Mania na drugim łóżku przecież śpi jak kamień! O panu Szpradzie w plichcie, na drugim końcu barki, szkoda gadać. Jednak im dalej od barki, od „Marii-Elzelii", tym Romana coraz bardziej zwalnia kroku, a nawet się zatrzymuje, żeby postać chwilę, przeczekać łomot serca i znowu pobiec. Za którymś razem przystając obejrza- 364 la się. Zobaczyła, że tamten żółty w białe łaty, bezpański pies idzie za nią w pewnej odległości. Teraz i on przystanął. A teraz coś stuknęło w mijanym domku, na piętrze ktoś okno otwiera, ktoś inny teraz zbiega ze schodów, skrzypią jakieś drzwi. Romana teraz znowu biegnie. Czegoś się przestraszyła, że ktoś ją tutaj zobaczy na pustej ulicy, samą jedną i obcą. Jest zupełnie jasno i jakby zupełnie już zwyczajnie, chyba już jest dzień, godzina piąta, szósta, siódma, nie, na pewno jest wcześniej. Uspokoiła się trochę. Znowu zwolniła kroku. Szerokie kamienne schody, zwane nie wiedzieć dlaczego Ścieżką Szkolną, a wiodące z Winnicy na górę, na Jakubskie Przedmieście, otwierają się nagle pomiędzy domkami, tak nagle, że w Romanie znowu serce stanęło. Znowu musi się zatrzymać. Jakże dawno to było, gdy idąc z kartoflami, z chlebem, z cukrem w ciężkiej torbie mijała te schody! Zawsze chciała wejść na górę i za każdym razem odkładała to sobie na jutro, na pojutrze, na kiedy indziej, żeby razem z Manią po raz pierwszy wyjść na Toruń... „Wszystko się ułoży, Romcia, zobaczysz, pójdziemy sobie we dwie Ścieżką Szkolną na górę" — powiedziała kiedyś Mania. Ale kiedy to było? Luźne trepki klekotały po kamiennych stopniach, wyżej i wyżej. Z obu stron tych schodów stoją domki tak i owak, prawie jeden na drugim, na pochyłości wzgórza. Mania powiedziała, że Anna mieszka tutaj, „wyżej niż niżej" i że nigdy nie schodzi po tych schodach do sklepu do Kalwinuski, bo ma bliżej pod gorę, znaczy się, na Jakubskie... Ale z której strony mieszka, z której strony tych schodów, na lewo, na prawo? W którym domku? Gdyby kogoś spytać... Trzeba będzie kogoś spytać! Trepki klekotały i klekotały, coraz wyżej. Romana 365 stara się ściszyć kroki, ale stąpnięcie roznosi się echem. W domkach ludzie spali, a może dziwili się w, łóżkach, kto tak wcześnie biegnie po Ścieżce Szkolnej? Nie wszyscy ludzie śpią. Za żelazną bramką, w maleńkim podwóreczku, całym zbudowanym z kamieni i z cementu, ktoś się porusza. Romana zanim jeszcze odczytała nazwisko na metalowej płytce, na żelaznym słupie — A. i W. Bonerowie, wie, że to tutaj. Przystanie, popatrzy przez żelazną kratę. Na zboczu pociętym tarasami domek państwa Bonerów miał i pod sobą, i nad sobą jeszcze inne skarpy, na których stały inne domy, w drzewach, w kwiatach, w trawie mokrej od rosy. Ten był chyba najmniejszy! Wyglądał jak altana, malowana niebiesko;, w głębi maleńkiego podwóreczka, wyłożonego płytami gładkich kamieni, czyściutkich jak podłoga, śród zieloności. Wszystko tam było: prawdziwe wino, pnące się po murze, pełne jeszcze drobniutkich niebieskawych gron, różowe dalie na kawałeczku ziemi, wolnej od kamienia, jeszcze inne jakieś kwiaty, różowe, niebieskie, z nasturcjami najniżej. I jeszcze mnóstwo innych rzeczy w obejściu: malusieńkie taczki na jednym kole, grabie i łopata, polewaczka i wiadro, wszystko jak zabawki poustawiane tuż pod oknem albo na ławeczce, albo przed nią... Okno otwarte, ale jakby gdzie indziej, nie zza jasnych firaneczek słychać ruch. I dopiero po chwili spostrzega Romana panią Bonero» wą, koło klatek z królikami, za małą jabłonką, karłowatą, gęstą od małych jabłek. Więc są tutaj i króliki! Może jest i kózka? Jeszcze, jeszcze chwileczkę stać tak, stać i patrzeć... Jakby w samym środku snu albo bajki? Żelazna poręcz dzieli podwóreczko na dwie malutkie połacie. Jedna z nich jest alejką wiodącą do domku, a klatki za jabłonką stoją jedna na drugiej przy samej ścianie wyż- 366 szego tarasu. Przy tych klatkach, w jasnej sukni, z gołymi ramionami, klęczy pani Bonerowa. Pewnie karmi króle. Romana widzi tylko tę suknię i ręce, i jasne włosy, takie same włosy jak u Mani... — Proszę pani, proszę pani.. Czy to pani Anna? Czy to pani Bonerowa? — Romana słyszy swój własny, a dziwnie obcy głos. Tamta odwróciła twarz od klatki, powstała z klęczek i już idzie do bramki. — Proszę pani, proszę pani... Bo ja jestem z barki, z „Marii-Elzelii"! Bo pani Szpradowa... — Co ty mówisz, dziewczynko — pani Anna patrzy na Romanę z góry, niebiesko i pogodnie. Trzyma w jednej ręce jakąś szczotkę i szmatę. Widocznie czyściła klatki. Ma na sobie jasną, niebieską suknię, i razem z oczami jest jakby cała niebieska w tym niebieskim poranku. — Pani Szpradowa, proszę pani, miała wczoraj rano nieszczęśliwy wypadek, bo bal się obsunął... — spokojnie, rzeczowo, płynnie tłumaczy Romana swoje tu przyjście... — Ale proszę pani, tylko potłukła się, złamała rękę... Ale doktor powiedział, że serce jak dzwon... — recytuje dalej Romana tylko tym zajęta w tej chwili, żeby niebieskie oczy pani Anny nie zanadto się przeraziły. Bo już znieruchomiały, zaokrąglone przestrachem. — Doktor powiedział... I jeszcze jedno żebro złamała sobie, i ogólne potłuczenie, jak to w takich wypadkach... Ale rzecz najważniejsza, proszę pani, że serce jak dzwon... — Romana z widocznym przejęciem powtarza słowa Mani, jakby się przysięgała tym niebieskim oczom pełnym przerażenia. — Zaraz tam idę! Ale prawda — gdzie wy stoicie? Zaczekaj tutaj, dziewczynko, proszę cię, to mnie zaprowadzisz, nieprawdaż? — głos pani Anny drgający przestrachem, ale już od razu sympatyczny, serdecz- 367 ny. — Tu sobie poczekasz, tu pod oknem na ławeczce... Tylko się przebiorę! To będzie bardzo prędko... Wciągnięta za rękę do środka w to śliczne podwó-reczko, Romana dopiero teraz widzi, że tamta mała altanka, którą brała za domek, jest właściwie tylko gankiem, przybudówką drewnianą przy większej murowańce. Gdy spojrzeć stąd w dół, widzi się za drzewami, za dachami niższych domków na zboczu — tamten drugi brzeg Wisły, daleko, daleko, porannie i zielono. A po drugiej stronie, tuż przy twarzy Romany kwitną wielkie dalie — wszelkimi odcieniami różowości w każdym z kwiatów. — Nie, nie, to nie może tak być! To tak nie jest naprawdę... to sen! — Romana przeciera oczy. Ale słońce świeci, pszczoły brzęczą nad kwiatami i nagle: Praga! Jakby snem były tamte brudne i biedne praskie podwórza, a nie ten tutaj świat malutkich domków w kwiatach. Po cóż przypominać sobie właśnie teraz ciemne bramy, tamte klatki schodowe o walących się stopniach, o pustych oknach bez szyb — na Kawęczyńskiej, na Łomżyńskiej, na Siedleckiej. W jakiejś chwili naprawdę jakby ze snu wyprowadza Romanę dobra ręka Anny i wysoki, dźwięczny głos Anny: — Idziemy, dziewczynko? Ja już jestem gotowa! Od razu robi się tak, jakby wszystko na „Marii-El-zelii" miało odtąd potoczyć się szczęśliwie, jakby pani Szpradowa miała już dzisiaj ozdrowieć, jakby nie trzeba było martwić się o remont, o gwoździe, o pieniądze... Znowu jest Ścieżka Szkolna. Trzymając się za ręce, zbiegają nią jak dwie dziewczyny, jak dwie uczennice w tym samym wieku. Byle prędzej... Zdyszana Romana odpowiada po drodze na spokojne, rzeczowe, głośne pytania pani Anny. Teraz już o wszystkim innym: dlaczego Mania nie przyszła, jak 368 tylko przyjechali, i czy ciotka Kuffke także jeszcze nic nie wie o ich pobycie w Toruniu, i skąd Romana wzięła się na „Marii-Elzelii", i czy trzeba było stosować sztuczne oddychanie, kiedy panią Szpradową wydobyto z wody, i jak Romana ma na nazwisko, i czy jest z rodziny wiślanych szyprów Lewandowskich... Spokojny już, wysoki i dźwięczny głos Anny Bone-rowej tak ślicznie, tak cudzoziemsko jakoś nie wymawia „r", że Romana wsłuchuje się w każde słowo, niby w nieznaną muzykę. Ach, gdybyż ona sama tak kiedyś potrafiła! Już zbiegają na nadbrzeże. Po schodach, po Ścieżce Szkolnej. Za nimi kroki, głosy, jakby je ktoś gonił. Jeden wysoki, cienki, drugi gruby, niski. — To mój mąż i brat Ernest... — informuje Anna. I znowu po swojemu nie wymawia „r". Dalej biegną, nie czekając na tamtych. I już dopiero przy balu, przy „Marii-Elzelii" Romana może im się przyjrzeć — chudemu, wysokiemu chłopcu o wystraszonej minie, i niskiemu, otyłemu, dorosłemu mężczyźnie, zasapanemu z pośpiechu. Obaj zatrzymują się przy balu — na ledwie dostrzegalny znak ręki Anny, żeby nie wchodzili do środka. Na „Marii-Elzelii" jest jeszcze cicho, widać wszyscy śpią. Anna zniknęła w klapie. Romana zostaje sama na sztandzie. Teraz dopiero w strachu, co będzie dalej? ROZDZIAŁ ÓSMY — Co ty, Romcia? Różowa twarz Mani pochyla się nad Romaną, skurczoną, przycupniętą byle jak na kupie rupieci w sztajerbudzie. Silne ręce Mani obejmują Romanę, pociągają, pomagają wstać. Przez wszystkie cztery okienka wlewa się do sztajerbudy wesoła, błękitno-słoneczna pogoda. — Co ty, Romcia, tutaj? A ja wszędzie ciebie szukam... Spałaś tutaj? Dlaczego? I tak niewygodnie, że już nie mogłaś gorzej... Chodźże prędzej, wyłaź! Anna już cztery razy pytała o Ciebie... — Anna? Pani Anna? Ja tak sobie tutaj... Nie chciałam wam przeszkadzać! — Romana trze palcami oczy, jeszcze czerwone z płaczu i ze snu. Ledwie stoi teraz na ścierpniętych nogach. Gdyby nie Mani pomoc, gdyby nie Mani objęcie, na pewno by się zwaliła na zwój „wszawych" lin ze skręconego drutu. — Czekaj, czekaj, Maniu, bo może byłoby lepiej... — Wyłaź już, wyłaź! Co byłoby lepiej? Ale Romana nie wie, co byłoby lepiej. Wie tylko jedno w tej chwili, że boi się pana Szprady. Zasnęła tutaj w sztajerbudzie, ciągle nadsłuchując jego krzyku z kajuty. Śnił się jej ten krzyk, śnił się jej straszny 371 gniew pana Szprady w łóżku — na widok Anny. — Skąd tyś tu się wzięła? Kto ciebie sprowadził tutaj? — powinien był krzyczeć pan Szprada, wymachując rękami i wytrzeszczając oczy. To wszystko może jeszcze będzie? Przecież Romana pamięta, że wczoraj sama prowadziła pana Szpradę do plichty, do łóżka Mani na tę jedną noc. Więc może pan Szprada w tej chwili jeszcze nie wie o niczym, o nagłym przyjściu Anny z mężem i z Ernestem? — Czekaj, Maniu... A twój tatuś? Czy już wstał? Już wie? — Nic się nie bój, są wszyscy! Kawy zagotowałam... Mamusia ma się lepiej, tatusia aż zatkało, ale tylko w pierwszej chwili... Teraz tatuś siedzi i powtarza grubym głosem: „No, no, no, no, no" — śmieje się Mania. I zaraz dodaje, inaczej, innym głosem, prawie obrażonym: — Bo jak przychodzi Anna, to wszyscy muszą się cieszyć, choćby przedtem, nieprawda, mówili, wygadywali najgorsze rzeczy! Zawsze tak bywało z tą naszą Anną... Więc już ja ći mówię, że możesz nic się nie bać! Jak cię kocham, Romciu! — jeszcze powtarza, wyciągając wreszcie Romanę z zakurzonej i brudnej, brzęczącej muchami i już nagrzanej słońcem sztajerbudy. Na ferdece Romana musi aż przystanąć. Wisła w dole tak skrzy się, tak migoce srebrzystym blaskiem. Trzeba oczy mrużyć, a i tak kręci się w głowie od tych nagłych blasków. Z drugiej strony, po nabrzeżu, ludzie sobie chodzą, jakby nigdy nic, zwyczajnie, jakby wcale nie było strasznego dnia wczorajszego i tamtej nocy... Nikomu, nikomu, nawet Mani, niepodobna powiedzieć wszystkiego o tamtej nocy! Można tylko pomyśleć z żalem i jakby ze wstydem, oglądając się za siebie na długie ramię steru: — Nasz ster... 372 Opiekuńcze ręce Mani już wciągają Romanę Po schodkach w dół, w znajomy, ciepły półr^r0.kr pachnący świeżą kawą, jakąś smażeniną i dyi^em papierosów pana Szprady, o których mówi on z dumą, że są prawdziwie fajeczne. Ale cóż to takiego? Czyżby już był o^ja(j? Czyżby Romana tyle godzin przesiedziała w sztajerbudzie, na przemian śpiąc i płacząc, a cały czas się bojąc? Przez szeroko otwarte drzwi od kuchni widzi Romana wszystkich siedzących przy stole w kajucie — pan Szprada,, pan Boner, chudy Ernest| Anna... Na pewno wcale nie Mania, tylko pani Ąnna nakryła stół odświętnym białym obrusem i zast^wija talerzami i talerzykami, kieliszkami, szklankami__ Wszyscy siedzą, jedzą. Na odświętnym półmisku wysoko paruje aż do okna zwój kiełbasy przysmaŻQnei z cebulą. Mania wczoraj ani słowem nie wspomniała o kiełbasie w domu! Na kolację były tylko kartofle, okraszone skwarkami, i chleb ze smalcerą $0 kawy... Czyżby Anna przyniosła? Twarogu ze sZCZypiorkiem w okrągłej salaterce także wczoraj nie było. Pan Szprada trzyma przed sobą na wid^cu ogromny kawał kiełbasy, smaruje koniec nius^r(jąf jakby przeczekując, że jeszcze za gorąca. Z dj-Ugiej strony stołu pani Anna niegłośno, a jednak don0SI1ie, wyraźnie i stanowczo wciąż wydaje jakieś wa^ne polecenia krępemu mężczyźnie, mężowi swemu. \e jak wróci z pracy, to ma tutaj nie przychodzić, tylko ma poszukać w domu w szafce na lewo i \ szafce pod oknem... Ale Romana nie słucha. Romana nie może w tej chwili jednocześnie słuchać i patrzeć. Za nimi wszystkimi dopiero teraz widać panią Szprado^yą na łóżku, i to jest jeszcze dziwniejsze... Gdzieś sięp0działa pierzyna. Pani Szpradowa leży, a właściwa siedzi, wy- 373 soko wsparta plecami na poduszkach, a na kolanach, na nogach, okrytych brązowym kocem, ma przed sobą na tacce drobno pokrajaną kiełbasę na talerzyku i szklankę z kawą, i jeszcze bułkę, i ciastko na innym talerzyku... Lewą ręką popija kawę łyżeczką i patrzy tak wesołymi oczami w posiniaczonej twarzy, jakby się czuła jak najlepiej, jakby miała wstać zaraz, żeby być bliżej Anny... Bo przecież ona Annę najlepiej kocha, Mania miała rację, a o tamtym wczorajszym, co mówiła w gorączce, to od razu zapomniała! I Romana nie przypomni jej tego nigdy, przenigdy! — Uważaj, co do ciebie mówię! — z kolei zwraca się teraz Anna do chudego, poważnego chłopca z pochyloną głową. — Przyniesiesz strzykawkę, tę mniejszą, ale z całym pudełkiem! Osobno weźmiesz waty... Kwiatów także natnij, to mamusi weselej się zrobi, nieprawda, mamusiu? Tylko lewkonii nie ruszaj! Także nie ruszaj dalii, tej ostatniej, z pączkami... Po drodze wstąpisz do Bisiorów, powiesz pani Bisiorowej, że dzisiaj jestem zajęta, że to, co ma dla mnie, żeby przyniosła we środę, rozumiesz, nieprawda, we środę, we środę... Wyprawiwszy tamtych, męża i brata, zwraca się w inną stronę, inaczej, z innym uśmiechem: — Romcia, nieprawda, Romcia! Proszę, siadaj, Romciu... Musisz być zmęczona. Widzisz, tutaj czeka twoje nakrycie... Siadaj i jedz! A tatusiowi można teraz kawy? Maniu, nalej tatusiowi... Mamusi ja sama jeszcze przekroję ciastko, bo tak jedną ręką mamusia nie da sobie rady! Nie, Maniu, do ciotki Kuffke już ja sama zajdę, sama wyperswaduję... Jeśli zechce przyjść, to poślemy Ernesta, żeby przyprowadził! Ciotka lubi z chłopcami chodzić po ulicy, nieprawda, jak panienka... — Bo i jest panienka, chociaż już w latach! — pan Szprada dziwnie jakoś westchnął nad kiełbasą na wi- 374 delcu. Mrugnął przy tym ku Mani, krótko, chytrze, wesoło. Nikt się jednak nie roześmiał. — Romcia jak tylko zje, nieprawda, zaraz położy się u siebie, w plichcie, znaczy się... — oczy Anny znowu teraz spotykają się z oczami Romany. Ach, jakże Romana mogła od razu nie zauważyć, jeszcze wtedy w ogródku przy Ścieżce Szkolnej, że oczy Anny są inne niż Manine, bo trochę jakby mniejsze i nie takie jasno przezroczyste, ale ciemniejsze, cieplejsze, o wiele bardziej niebieskie. Od tej ciepłej niebiesko-ści każdemu robi się weselej i raźniej, gdy trochę dłużej popatrzą. „I w kajucie robi się niebiesko!" — pomyślało się Romanie, już siedzącej przy stole, już popijającej swoją kawę z kubka, z tego „swojego" kubka z różą i z napisem „Pamiątka z Częstochowy". — Jak wszyscy zjemy, po śniadaniu, to już ty pozmywasz, Maniutka! — wyraźnie i stanowczo dalej mówi Anna. — A ja tymczasem sama umyję mamusię i uczeszę pięknie... Pani Szpradowa uśmiecha się błogo. Ach, jak to dobrze, że Anna tu jest! — A tatuś mógłby się przejść na miasto, pozałatwiać sobie... Bez tatusia my tutaj lepiej posprzątamy! Ale przedtem ogoli się tatuś i umyje, nieprawda? Najlepiej w ciepłej wodzie. Chociaż raz na tydzień w ciepłej wodzie, i także nogi... Ale teraz nie! Jak Romcia zje i pójdzie sobie! Rom ci się należy teraz wyspać, nieprawda, bo czuwała w nocy, kiedy myśmy wszyscy spali... Nikt nie wątpi, że to się Romanie należy. I że każdy zrobi za chwilę to wszystko, co mu każe Anna. Tylko jasne, przezroczyste oczy Mani jakby z jakimś odporem, czy nawet ze złośliwością, raz i drugi spojrzały z boku na Annę. Ale może tak tylko zdawało się Romanie? 375 Siedziała teraz przy stole inaczej niż zwykle. Pamiętała, żeby trzymać się prosto. Wolała nie mieszać się do rozmowy, nie przerywać innym, tylko patrzeć i słuchać, w jakimś błogostanie spełnionego obowiązku, bezpieczeństwa, spokoju, pomyślności... I w tym poczuciu bezpieczeństwa, rozgrzana, wzmocniona dwoma kubkami kawy, kawałkiem kiełbasy i bułką z masłem, Romana posłusznie odchodzi do plichty. Jeszcze tylko się ogląda, czy Mania idzie za nią. Ale Mania została. Szkoda, że została. Co takiego? Jaka szkoda? Czegóż się zachciewa jeszcze Romanie? Przecież wiadoma rzecz, że Mania powinna zostać, pomóc tatusiowi przy myciu i goleniu, a potem wziąć się za zmywanie, jak kazała Anna. I tak dosyć już radości, aż nadto radości, że oto znowu otacza Romanę szczęśliwe powietrze plichty. Wszystko jest, jak było: na ścianach gołe panny gonią się po łące, inne panny pływają i skaczą w kąpieli, zakonnik rozkłada ręce, na znak wielkiej ulgi, że go zęby już nie bolą. Nawet Anna Csilag została, tak jak była, z włosami do pięt! A tamto małe dziecko, rozkosznie okrągłe, dalej śmieje się wesoło, śmieje się tak ślicznie, że nieledwie słychać dookoła niego ten jego szczęśliwy śmiech. „Niczego tutaj nie pozwolę ruszyć! — odgraża się coś w Romanie. — Chociaż to nie moje, chociaż znowu niczego tutaj nie mam, co by było moje, to jednak, dopóki jestem, wszystko ma tak być, nawet te głupie napisy... I kto mi co zrobi, jeśli do tych napisów jeszcze dorysuję kolorowym ołówkiem R. L. i M. Er S.?" Nie dopisała jednak, nie dorysowała. Rozbierając się, zaczęła strasznie ziewać. Chciało jej się spać, a jednocześnie także chciało się jej pomyśleć, przemyśleć sobie wszystko, inaczej niż w sztajerbudzie, bo z lekkim sercem. Wszystko będzie dobrze! Od jutra 376 zacznie lekcje z Manią, może jeszcze dzisiaj, od razu po obiedzie, jak pomoże Mani zmyć po obiedzie i posprzątać? A przy lekcji nie bez tego, żeby w którejś przerwie, między dyktandem i rachunkami, nie rozgadać się, nie opowiedzieć Mani wszystkiego z niedzieli, o cioci i o tatusiu, o Inowrocławiu... Nie, nie, nie, za nic w świecie Romana nie będzie teraz myślała o Inowrocławiu! Także nie będzie myślała o tym, co było w nocy. Nigdy nie opowie Mani, nikomu nigdy nie opowie o tym, co w nocy przeżyła! Chociaż z drugiej strony, czyż sobie nie przyrzekły z Manią, że będą sobie mówiły wszystkie sekrety, wszystkie rzeczy? Właśnie tutaj w plichcie przyrzekły sobie... Ale jak powiedzieć, jak wymówić przy Mani, bez śmiechu z samej siebie: „Nasz kubełek od węgla, nasza kapa iz łóżka, nasz siennik, nasza faja..." Przecież tak myślała, tak czuła w nocy: „...Nasza barka! Nasza plichta!" Romana już w łóżku, zamyka oczy. Wszystko będzie dobrze! Mania przyjdzie do niej, żeby wołać na obiad. Wszystko będzie dobrze! Można spokojnie zasnąć. Tylko skąd ten zapach, jakiś gorzki, słodko-gorzki? Ach prawTda, ach prawda, pan Szprada tutaj nocował, palił papierosy, które nazywa fajkowymi, „prawdziwie fajkowymi"... Chce się Romanie śmiać z tych prawdziwie fajkowych, ale jakby nie ma na to czasu, bo nagle usypia. Siennik jest miękki, zupełnie coś innego niż tamta kupa żelastwa w sztajerbudzie! Ale o jakiejś chwili tak nagle się robi, że Romana pod kocem tylko udaje, że śpi. Jakże przyjemnie jest udawać, że się śpi, kiedy Mania stoi i patrzy, i ręką odgania muchy! Romana to wszystko widzi spod przymkniętych rzęs. Teraz widzi, że Mania szuka czegoś w schowku. A teraz Mania wraca, znowu się pochyla 377 nad posłaniem Romany. A teraz już słyszy, że Romana pod kocem skręca się ze śmiechu. Śmieją się obie. — Wiedziałam, że nie śpisz! Wstawaj! Mydła szukałam, tutaj był kawałek... Pojęcia nie masz, ile mydła wyszło! Anna szaleje, już trzy razy prała spódnicę mamusi i bluzkę, i tamto wszystko... Nie widziałaś tego mydła? Bo w schowku go nie ma! Romana wyskakuje z łóżka. Szukają teraz obie,-śmieją się, popychają. — A twój tatuś wrócił? I nie złości się na te rządy Anny? I nic nie powiedział, że po co ja ją sprowadziłam? — Idźże, idźże, Romcia! Nie powinnaś nawet pytać! Gdyby coś takiego, to już bym ci powiedziała... Romanie robi się przykro. — Maniu, ty mi naprawdę zawsze wszystko mówisz? Wszystko o sobie? — No, a jak byś chciała?... Zresztą wszystko, nie wszystko, bo o interesach, o cenach, o remoncie, to, nieprawda, po co mam ci mówić, kiedy ty się na tym nie rozumiesz nic a nic. A w ogóle dlaczego pytasz? — A po to! Chodźmy na obiad! Strasznie jestem głodna... — Myśmy już zjedli! Anna nie kazała cię budzić, ale dla ciebie wszystko stoi w piecyku... Wyspanej, wypoczętej Romanie, gdy schodzi do kajuty, wydaje się, jakby jeszcze dalej spała i spała. Albo raczej, że wszystko tamto było tylko snem, tamta nocna rozmowa z panią Szpradową. Teraz po tamtym wszystkim, jak zagadać, jak spojrzeć na panią Szpradową? Na pewno tak się zdarzy, że o jakiejś chwili będą tylko we dwie w kajucie... Czy wtedy 378 pani Szpradową wróci do tamtej rozmowy? Czy powie jeszcze raz: „Ty jesteś już moja córka?" Na razie tak wygląda, jakby pani Szpradową zapomniała o tamtym. Nikt inny, tylko Anna zdjęła jej z głowy bandaże, obmyła twarz i posmarowała sińce czymś tłustym i świecącym. Zwłaszcza pod lewym okiem i dokoła ust te sińce świecą czarnością. Ale pani Szpradową widać o nich nie myślała, jakby nie wiedziała, jak wygląda, gdy tak leży, obłożona poduszkami. Chyba jeszcze nigdy Romana nie widziała dobrej pani Szpradowej takiej wesołej, takiej ożywionej, takiej szczęśliwej! Nikt inny, tylko Anna przyczesała jej włosy w karby i nawet w loczki pod jedwabną siatką i nałożyła tamtą bluzkę, jedwabną brązową w kwiaty, wypraną po wypadku i już wyprasowaną, że wygląda jak nowa. Nawet wpięła w bluzkę pod samą szyją — tamtą broszeczkę z granatków, w kształcie kotwicy! Na wpół siedząc w łóżku, pani Szpradową z uśmiechami śród sińców zwraca się do coraz to nowej wchodzącej osoby i wesoło pokazuje zdrowszą ręką na bluzkę, na broszeczkę, na torebkę leżącą teraz na brązowym kocu... Najważniejsza jest torebka! Bo jak to się stało, że do ostatniej chwili, spadając i tonąc, i jeszcze później w czasie ratowania pani Szpradową nie puściła z ręki tej swojej czarnej torebki. Na brązowym kocu leży obok torebki wszystko, co w niej było: książeczka do nabożeństwa, także już wysuszona, ale z powykręcaną okładką i pokurczonymi kartkami, biała chusteczka do nosa, którą Anna także zdążyła już wyprasować, i jeszcze dwa klucze, portmonetka z pieniędzmi i wyblakła, pogięta, dawna fotografia Anny... Goście kręcą głowami, tak i owak zakładają sobie rzemień torebki dokoła rąk, usiłując odtworzyć, w jaki sposób ocalała ta czarna torebka. Potem oglądają 379 jeszcze na bluzce pani Szpradowej broszeczkę w kształcie kotwicy. Także ocalała! Więc tylko jeszcze nie wiadomo, jak będzie ze spódnicą. Anna już parę razy ją prała, ale plamy zostały i są dziury w kilku miejscach... Na życzenie Anny Mania przynosi ze sztandu jeszcze mokrą spódnicę, wyglądającą jak łachman. Goście kręcą głowami, wzdychają, wspominają inne, podobne wypadki... Więc tak się zrobiło, jakby ważniejsze od sińców, od złamanej ręki, od całej pani Szpradowej, jakby najważniejsze było to, na brązowym kocu — torebka» chusteczka, książeczka do nabożeństwa, fotografia Anny i jeszcze tamta w bluzce broszeczka z granat-ków, i ta mokra spódnica. Wszystkim jest przyjemnie i tylko jedna Romana, słuchając tego wszystkiego, zmieszana, ukradkiem spogląda w stronę łóżka. Tak sobie usiadła, że mało jej co widać zza pleców wielkiego, grubego pana Klajny. Ale pani Szpradowa- już spostrzegła Romanę i woła do niej: — Romcia, moje dziecko, no, widzisz, że jui lepiej... Pokaż no się wszystkim! Odpoczęłaś, nieprawda? To jest Romcia, o której już mówiłam... Całą noc nie spała, jak to powiadają — ani oka nie zmrużyła, tak siedziała przy mnie... I wesoło patrzy na Romanę swoim podbitym okiem. Jakby nigdy nic. Jakby zupełnie zapomniała, co mówiła w nocy... Tak jest najlepiej! Romana także nigdy tego nie przypomni pani Szpradowej! I nawet Mani o tym nie opowie. Jedni goście wychodzą, drudzy wchodzą, siadają, oglądają, wzdychają. Nad wszystkimi czuwa pani Anna Bonerowa. Ręką i oczami daje znaki Ernestowi, pokazuje Mani, komu teraz podać kawy, a kogo poprosić do kuchni, do drugiego stołu, gdzie pośród zakąsek stoją butelki z piwem i litrówka wódki. Romana już 380 dwa razy musiała podchodzić do łóżka, do pani Szpradowej, i witać się z gośćmi, słuchać pochwał, że w nocy była taka dzielna... Nikt jednak nie pochwalił Romany za to najważniejsze, że sprowadziła Annę! Tak jak nikt jej nie zganił, że zrobiła to na własną odpowiedzialność, wbrew zakazowi pana Szprady. Po prostu nikt nie wspomniał o tym. Za to wszyscy wspominają, jak przed samą wojną w ten sam sposób spadł z bala, ale się utopił, szyper Jakobus. Tak samo jak wczoraj bal był suchy, położony wcale nie pochyło między barką i bulwarkiem. Tak samo był dzień, znaczy się, widno, jasno... Tylko że Jakobus był, jak to powiadają, dobrze podchmielony, czego o pani Szpradowej trudno by pomyśleć! — A wcale nie! — w otwartych drzwiach od kuchni pokazała się czerwona," roześmiana twarz pana Szprady nad kuflem. O wiślanych sprawach pan Szprada zawsze mówi takim cienkim głosem, jakby czulił się do dziecka: — A właśnie, że nie! Bo ja żem na pół godziny przed wypadkiem widział nieboszczyka Jako-busa i był richtig trzeźwy... Ja to wam mówię! — Mogło i tak być! — protestuje szyper.. Gałka. -r-Ktoś inny wymaga dwóch godzin dla wypitki, a nieboszczyk Jakobus mógł się i w kwadrans urżnąć! Powiadali o nim, że doił prosto z flaszki... Przekrzyczeli pana Gałkę pan Szprada- i jacyś inni, którzy dopiero weszli. Już zabrakło krzeseł. Romana razem z Manią stanęły przy •ścianie w wolnym przejściu za komodą. Dobiegało je tutaj szeptane słowo „magnet". Bo o małym Klajnie nikt nie powie, że chłopiec wtedy był pod gazem, gdy tak samo z suchego i prostego bala przewrócił się do wody... Na barce „Walentynie" nikt by nie pomyślał, i dopiero matkę tknęło... A szyperka Piekarniakowa z barki „Gratias Aga- 381 mus ? Też nie była pod gazem! Spokojna kobietą i tercjarka, powiadają... A młodszy Pawłowszczak? — Z Pawłowszczakiem to nie był magnet, tylko sztorm na Wiśle! Wiatr chłopaka zgasił, i nie tu w To-roniu, tylko niżej Włocławka... — Jaki sztorm? Gdzie sztorm? Sztorm do tego nic nie miał! — chichocze pan Szprada. I opowiada szeroko, choć nikt nie chce słuchać, o Pawłowszczaku młodszym. Największy był sztorm zupełnie kiedy indziej, kiedy jeszcze „Elba", nie „Maria-Elzelia", na pięć lat przed wojną stanęła sztorcem na Bałtyku fali, jak Nowy Port... — Ja pamiętam! Na Bałtyku fali... — pani Szpra-dowa uśmiecha się błogo i potakuje głową ze swojego łóżka. — Nieprawda, sztorm a magnet to dwie różne rzeczy! Wtedy był sztorm, a wczoraj to był magnet... — i znowu sięga ręką do broszki na bluzce. — Mówcie sobie, co chcecie, a ja wiem swoje... Ona to kotwica miała mnie wyratować! — Co, mamusia, znowu! — Anna krząta się teraz bez przerwy między pokojem i kuchnią. Sama częstuje gości plackiem, który zdążyła była dzisiaj upiec. — Ja do tego tylko mówię, że nie żadna broszka, choćby ta z kotwicą, ale dobrzy ludzie, którzy z brzega zobaczyli, rozebrali się i skoczyli na pomoc... Jak Anna mówi, to wszyscy cichną, słuchają. Anna mówi niegłośno, a jednak donośnie, wyraźnie i stanowczo. Teraz nawet pan Szprada we drzwiach potakuje, oddychając ciężko i głośno. — Romcia, czy ty słyszysz, jak tatuś dyszy? — szepcze Mania do Romany. — Nie mówiłam ci, ale ja tak od Warszawy już przyuważyłam i martwię się o niego... Trzeba by coś robić, bo taki dychawiczny... — Z Anną może pomów?... — Eee... Może raczej ciotka Kuffke coś na to po- 382 radzi... pogadam z Ernestem! Ciotka lubi chłopców... — Z Ernestem? — Ciotka teraz woli go ode mnie, nawet od samej Anny! — Nie rozumiem, jak można woleć... — dziwi się Romana patrząc na milczącego, chudego wyrostka z podłużną, bladą twarzą i z odstającymi uszami. Z drugiej strony stołu czeka z imbrykiem w ręce, komu dolać kawy. „Tylko oczy ma ładne, jak wszyscy Szpradowie..." — pomyślało się Romanie. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Każdego dnia Anna uważnie oglądała twarz pani Szpra-dowej. Sińce mieniły się, jak mówiła, wszystkimi kolorami tęczy — od zupełnej czarności, poprzez wszelkie odcienie granatowe i sine o różnym nasileniu, aż do lekkiego zażółcenia i bladego fioletu. — Dobrze jest! — wesoło mówi Anna po takich oględzinach. — Do moich imienin przejdzie! Może niezupełnie, ale w każdym razie już nie będzie jak teraz... — dodawała pogodnie. I nikt nie wątpił, że przejdzie. Pani Szpradowa uśmiechała się błogo. — Tylko jak to się zrobi z tym przejściem? — troszczyła się Romana, bardziej skłonna do obaw i do niepokojów niż cała rodzina Szpradów razem wzięta. — Głupstwo! — odpowiada Anna. — Weźmie się dwa bumsztaki, zwiąże się, ot tak, żeby były jak poręcz... My będziemy trzymać, to mamusia doskonale przejdzie, nieprawda, mamusiu? Śpiewający... Pani Szpradowa znowu uśmiechała się błogo. Przytakiwała raczej mrugnięciami niż ruchem głowy, teraz znowu obandażowanej na kompresach i maściach. — No dobrze, proszę pani, ale potem, potem, taki kawał po piachu, a potem jeszcze te schody, tyle schodów w górę... — nieśmiało znowu troszczyła się Ro- 384 mana, trochę także naumyślnie, żeby znowu wywołać pogodne, wesołe gadanie pani Anny, które za każdym razem sprawiało jej dziwną jakąś przyjemność. — Schody także głupstwo I — rozlegało się niegłoś-no, ale przekonywająco. — Weźmiemy mamusię pod ręce, z obu stron, ot tak, i poprowadzimy jak w tańcu, nieprawda, mamusiu? I nikt nie wątpił, że tęga, ciężka pani Szpradowa, z potłuczonym bokiem, z pękniętym żebrem i z prawą ręką w gipsie, będzie szła niby w tańcu po piachu, po wybojach, a potem schodami w górę. — A po imieninach zobaczy się... — kończyła zwykle pani Anna, dość izagadkowo. Ale nikt nie pytał, co właściwie ma się jeszcze zobaczyć. Wyglądało nawet na to, że wszyscy jakby unikali tego tematu. — Co można wiedzieć? — wzdychała pani Szpradowa. — Żeby tylko doczekać do tych twoich imienin! A już co będzie później, to ja teraz nie myślę... Tak się przyzwyczaiłam i od zamąźpójścia mam wszystkie myśli krótkie, najwyżej na tydzień! — dodawała z uśmiechem. Więc mijały dni, a każdy wypełniony po brzegi krzątaniną wszystkich wokół pani Szpradowej: podnoszeniem jej i podpieraniem, żeby mimo bólu znowu „uczyła się chodzić". A także przygotowaniami do imienin Anny, omawianiem tych imienin. Bo pani Szpradowa, mimo gipsu na złamanej prawej ręce, koniecznie musi sama przyrządzić dla starszej córki przynajmniej mięsiwa na przyjęcie. Nóżki w galarecie. Pieczeń cielęca albo pieczeń barania i schab. Schab przede wszystkim! Mówiło się „schab jak masło"! Z młodą kapustą z ogrodu ciotki Kuffke. Ale o tę kapustę, a także o sałatę, o piękne ogórki na mizerię i o wszelkie owoce z ogrodu ciotki Kuffke musi postarać się Ernest. On także sam z siebie obiecał, że 25 — Siostra z Wisły... 385 zakupi wszystkie mięsiwa, bo ma znajomości rzeźnic-kie śród kolegów. Tak więc na razie, z okazji imienin Anny, można pomyśleć jeszcze o czymś innym. Mania coraz to coś nowego wyciąga ze schowków, ogląda, odkłada albo do przeprania, albo do reperacji: stara jedwabna trykotowa koszula pana Szprady, zapasowe dwa obrusy i kilka mniejszych serwet, białe płócienne chodniki z czerwonymi szlakami, letnie palto pana Szprady, poplamione na brzuchu, przepocone na kołnierzu... Te rzeczy i inne, pocerowane, przeprane albo wyczyszczone na mokro, szybko schną na słońcu i na wietrze. Tymczasem Mania wyciąga ze schowków jeszcze coś innego, więc jest o czym gadać. Cała kajuta razem z kuchnią są pełne teraz tych gadań, wesołych sprzeczek, przekomarzań się. A ładonka zieje milczeniem i pustką. O tej ładonce tylko pan Szprada pamięta. Zmęczony kobiecymi sprawami, zirytowany nieustannym gadaniem o imieninach, niejako ucieka do wielkiej ciszy w ładonce i tam pomrukując, jeszcze raz przegląda przegniłe deski. Wtedy niesie echo jego dudniące, ciężkie kroki, jego postukiwanie młotkiem po podłodze, po ścianach, nawet jego szepty z wywołaną z kajuty Manią. Tylko ona jedna potrzebna jeszcze ojcu do narad i rachunków... Z tych szeptów pana Szprady z Manią już parę razy doszły do uszów Romany powtarzane imiona: Ernest i Erna. Dopiero za którymś razem Romana zrozumiała, że Erna — to ciotka Kuffke. Rodzona młodsza siostra pani Amelii Szpradowej, z domu Kuffke. Nie odwiedziła, nie przyszła do chorej starszej siostry? To po co oni tyle szepczą o niej i szepczą? Zresztą nie tylko pan Szprada i Mania wspominali ciotkę Kuffke. Pewnego popołudnia wszystkie trzy akurat były w kuchni, niby trzy córki wokół pani Szpra- 386 dowej, usadzonej w trzcinowym fotelu, ale oglądającej się tylko za Anną, tylko za Anną... Zęby wszystko tak było, jak zarządzi Anna! A Anna właśnie oglądała rozmaite rzeczy mamine i Manine. Bo Anna zna się na szyciu! Donośnie i stanowczo decyduje o każdej: tamto trzeba spruć, to poszerzy się czymś innym, a znowu te plamy znikną w brązowej farbie... — Benzyna tylko rozmaże, a byłoby szkoda, bo materiał jeszcze dobry! Ale dajcie benzynę, to odświeżę pantofle... Potem poślemy Ernesta do składu po proszek. Będą jak nowe! Tylko przedtem Mania pozmywa, odstawi wszystko, żeby stół był wolny... W ciaśniutkiej kuchni każdy robi swoje, drugiemu nie przeszkadza, pod rządami Anny. Na wszystko ma być miejsce i czas! Popołudniowe słońce ukosem wpada przez okienko, wiatr powiewa białą firaneczką w kwiatki, słychać w dali gwizd statku. — „Goniec" leci po górze! — oznajmia pani Szpradowa. Wszyscy się cieszą, za przykładem Anny, że mimo zabandażowanej głowy, w tym miejscu gdzie uszy, pani Szpradowa jak dawniej rozpoznaje statki po samym tylko gwiździe. — Ciocia Erna to nigdy tak nie rozpoznawała... — mówi Anna. I dodaje, jakby mimochodem: — Ernest już gadał z ciotką, czyli że można powiedzieć, początek już zrobiony... — i zaraz o czymś innym: — Później, jak nie będzie tak gorąco, to wyprowadzimy mamusię, żeby posiedziała na sztandzie, popatrzyła na świat. Jest wysoka i władcza, gdy tak stoi przy stole i patrzy prosto w okienko, przesłaniając ręką oczy od słońca. Znowu wszyscy się cieszą, że pani Szpradowa po raz pierwszy „po tym wszystkim" wyjdzie dzisiaj na sztand i jak zwykle wieczorem posiedzi na świeżym powietrzu. A tamtego o ciotce Kuffke jakby nikt 387 nie słyszał, jedna tylko Romana, sprzątająca ze stołu, pomyślała bezwiednie: „Dlaczego początek, jaki początek? O co tutaj chodzi z tą ciotką Kuffke?" Nikt nie może wiedzieć, że w plusku ciepłej wody w balijce, w postukiwaniu naczyń ustawionych na półkach, z całego tego przedwieczornego, pogodnego po-gadywania nagłe wyjrzała ku Romanie twarz jej własnej ciotki. Nie ciotki, tylko cioci, cioci Adeli! Cioci Adeli, czytającej kartkę z poczty, kartkę od Romany. W całej kajucie zrobiło się od razu gorąco, nie do wytrzymania, choć szedł przecież świeży powiew od otwartego okienka i podniesionej klapy. Ale to tylko Romanie zrobiło się tak gorąco. Bo jakże to ona mogła, w odpowiedzi na długi list cioci Adeli, napisać taką głupią kartkę! Nawet nie spytała o wszystkie trudności i kłopoty z domkiem, „tak jakby już kupionym". Zajęta tylko sobą, latem, imieninami pani Anny, zapomniała także spytać o zdrowie cioci Adeli po tym Inowrocławiu, o letnie kolonie Jasia, ani słowem, co gorsza, nie wspominając o małżeństwie tatusia z ciocią... Czyż nie powinna była „w pierwszych słowach" napisać, że cieszy śię z tego małżeństwa? Zamiast tego donosiła o pięknej pogodzie, jakby ciocia o tym sama nie wiedziała, o imieninach pani Anny, i że jeszcze nie wie, czy włożyć na te imieniny różową bluzkę i granatową plisowaną spódniczkę, czy może czerwoną sukienkę? Jakby to było najważniejsze! I tylko o jednym pamiętała: czy w tym domku będzie taki kąt, gdzie mogłyby się pomieścić obie z Manią. Bo nie wiadomo, czy „Maria-Elzelia" stanie na zimę w porcie praskim, a Mania nie powinna zmieniać szkoły... O tym pamiętała! Potem już tylko: całuję ciocię i tatusia... 388 Stoi teraz spocona, nieledwie rozparzona z przykrości. Wyciera mokre talerze, ale ich wcale chyba nie widzi. Także nie widzi Mani szorującej teraz garnek. Przepadło! Kartka wrzucona do skrzynki, i już! Ciocia pomyśli o Romanie, że jest chyba bez serca, ale to nie będzie prawda... Nie domyśli się ciocia ani nie domyśli się tatuś, że Romanie po prostu tylko rozum odjęło, tylko rozum, tylko rozum, a wcale nie serce! A tymczasem teraz w kajucie dookoła Romany wszyscy śpiewają. Ponad postukiwaniem żelazka na stole, ponad płukaniem w misce widelców, noży i łyżek... Piękno Ellrido poszła nad rzekę na szlubny wianek nazrywać róż... Najdonośniej, najwyżej, najpiękniej śpiewa Anna Bonerowa. I jeszcze ręką dyryguje, żeby było w takt. Ona jedna pamięta wszystkie zwrotki, jedną za drugą, od początku do końca. Mania śpiewa drugim głosem, niżej, ciszej, pełniej. Także pamięta słowa, jakby tylko dlatego, że tuż obok jest Anna. Bo przecież na Wiśle, kiedy przy pani Wiśniewskiej śpiewała pani Szpradowa, Mania nie pamiętała nawet pierwszej zwrotki! Pani Szpradowa teraz także nieźle podciąga, widać już zapomniawszy, że dzisiaj po zmywaniu miano ją wyprowadzić po schodkach w górę na sztand. Żadna z nich nie wie ani się domyśla, co w tej chwili trapi Romanę Lewandowską z Siedleckiej ulicy na Pradze... Elhido zbladła, zaczęła ucziekać do domu swego, gdzie mieszka tam, szyper zapytał, czy ma zaczekać... Powoli, powoli, jakby razem z tą Elfridą, która nie 389 wiadomo po co uciekała, najpierw ogarnia Romanę cała ulica Siedlecka, z ciemną bramą, ze schodami, z Jasiem, z tatusiern, z ciocią... A potem jazda tramwajem przez Ząbkowską, Targową, Grochowską... Potem wszystko się rozpływa i Romana już nie dociera do tamtego domku, gdzie ma zamieszkać z ciocią, z tatusiern i z Jasiem. Prosto z tramwaju, jakby przebudzona, wraca na barkę, na „Marię-Elzelię". Tutaj jest fotel trzcinowy, który trzeba wynieść w górę na sztand, dla pani Szpradowej. Tutaj jest Anna, która nie przerywając sobie śpiewu, ogląda kołnierz od płaszcza pana Szprady, jeszcze cały parujący po prasowaniu. Tutaj jest Mania, odstawiająca żelazko razem z drucianą podstawką na „swoje" miejsce na półce. Tutaj jest w górze okienko, powiewające firanką, jakby do wtóru pieśni... I Romana śpiewa teraz razem ze wszystkimi: Tam w tej dolinie stoi ma chatka, gdzie przemieszkuje kochany mój... Mam ja tam matkę, ojca i brata, onych ja kocham, a ciebie nie... I jak zawsze w tym miejscu, Romana trochę się rozczula, a trochę podśmiewa z tych „onych7'. A potem już tylko jedno: jak wywindować panią Szpradową poprzez ciasną, ciemną lukę — na sztand? Było przy tym gadania, sapania, wzdychania, ale także i śmiechów. I udało się! Pani Szpradową już siedzi na swoim fotelu, nawet nie bardzo zmęczona, tylko trochę zdyszana.i patrzy na swoją Wisłę, dobrze już różową od zachodu. Udało się! Więc i na imieniny pani Anny także uda się przeprowadzić panią Szpradową po schodach Ścieżki Szkolnej, na zmianę z Ernestem, z Manią, z panem Waldemarem, i wszystko będzie dobrze. Tak jak mówiła pani Anna. Ach, nie ma, nie ma jak pani Anna! 390 — Sukienka może byłaby nawet i odpowiedniejsza, bo ja wiem? Ale miałam ją tutaj na sobie w każdą niedzielę... A bluzki ani razu nie miałam! — wieczorem, już po kolacji rozważa Romana w plichcie. Siedzi na brzegu swego łóżka, z brodą wspartą na małych, ciemnych pięściach. Mania nie od razu odpowiada. Trzyma w ustach szpilki. Ze swoich jasnych włosów próbuje zrobić kok. Tak jak uczyła ją Anna. Patrzy w lusterko. Ze swymi silnymi ramionami wzniesionymi do głowy wygląda, jakby wypełniała sobą całą plichtę. — Romcia! — mówi dopiero po chwili. — Ty jesteś mądra dziewczyna, znaczy się, niegłupia, każdy tak o tobie powie... Ale czasami coś takiego powiesz, jakbyś miała niedobrze w głowie. Bo kto na imieninach Anny będzie wiedział, czy ty w Toruniu miałaś już kiedy tę bluzkę na sobie, czy nie miałaś? Ja nic nie mówię, nieprawda, ale ty się stuknij! I Romana musi się z nią zgodzić. Ale po chwili znowu zaczyna: — Wiesz, mnie najwięcej krępuje, że nie mam dla Anny żadnego prezentu... Właśnie myślę, żeby może napisać do cioci, do tatusia... Bo tatuś mi obiecał przysłać parę groszy. I zaraz przerywa. Przypomina sobie, że ciocia napisała — termin ślubu z tatusiern nie jest ustalony, bo wszystko idzie na ten domek, więc nie można by teraz wyprawić takiego wesela, jak to u ludzi... Kończy całkiem już niepewnie: — ... i w ogóle. Ja właściwie wcale nie wiem, Ja^ mam się zachować na takich imieninach! Ja jeszcze nigdy nie byłam na takich imieninach... Może byłoby najlepiej, żebym wcale nie poszła? — dopowiada szeptem i aż drży z przerażenia, że mogłoby się tafc stać- 391 /"Ґ ff- (t a 3 o oj z N a O) 3 5 * § w O r : ^ "■ « ^ 3 cm o £ z: Ф n *■ > їі su v pr S' o 1 -O №•0 3 s з з ^ cr> -° o TO pi ф" 3 I ossąsśE N № g 0. ^ Р-5-ІЙ 5 я =■ g^ p g з Q« <0 P» ,*S ^ p Ji fe ca ~ В В % £ Я g «9. £• S- £ S" "=;: £ л я 3 з ^ л =* n •SS є W й w -< s i L, 5.' є. qo> B 0 р 'S. N в а. а N О 0 к з 2 Р В CD s сл •1NJ Ć+ ' О С-н Р 0 g Р /З* \, •-* <ф СТ> (D ?о ЦІ K' п ч о Щ оі о o ~ В О ні ►< н- о 3 N Р о. о О ф з N ся (Р t-ł- 3 Ręce Mani opadają razem z grzebieniem. Mania nie ma już cierpliwości. — Romana, na miłość boską, nieprawda, ty teraz mówisz już zupełnie jak głupia! — prawie krzyczy nad łóżkiem, nad Romaną. A Romanę aż zalewa tajona, skryta radość, że Mania tak się złości. Przez chwilę milczą obie. — Już lepiej nie potrafię... Czy tak dobrze? — pojednawczo wreszcie pyta Mania, odwracając swoją jasną głowę z wielkim kokiem nad karkiem. Wygląda jak dorosła panna. — Jeszcze pokaż z tej strony! Tobie dobrze we wszystkim... — zachwyca się Romana. — Ależ sobie upięłaś! Przecież nie masz takich włosów... To może i ja zrobiłabym ze swoich chociaż małą kukiełkę? Przez chwilę wyrywają sobie lusterko. Naumyślnie, dla śmiechu czochrają sobie włosy i robią miny, Mania długie i białe, jak je nazwały, a Romana okrągłe i ciemne. Zaśmiewają się. I dopiero, gdy się wreszcie trochę uspokoiły, Mania zaczyna znowu, tonem perswazji: — Widzisz, Romcia, z tymi prezentami to właściwie jest tak — rodzina, nieprawda, krewni, to owszem, dlaczego nie? Nawet wypada coś przynieść... Ale ty, kochana, ty jesteś tutaj u nas za gościa na „Marii-El-zelii", ciebie, nieprawda, prezent nie obowiązuje... A poza tym, ty jeszcze nie jesteś w latach, czyli jesteś niedorosła! Może nie mam racji? Chciała Romanę do reszty uspokoić, ale wyszło na odwrót. Romana ponuro zamilkła, z obrażoną miną. Czyż Mania mogła wiedzieć, że tamtej strasznej nocy Romana stała się na „Marii-Elzelii" jakby kimś z rodziny, więc prawie krewną? Ale nikomu, nawet teraz Mani, Romana o tym nie powie. Dalej ponuro milczy, z obrażoną miną. I na znak tej 392 obrazy zaczyna ostentacyjnie liczyć pieniądze w starej portmonetce cioci. Ale Mania odwróciła się tymczasem, odeszła w stronę okna. Z Manią nie jest tak łatwo! Więc Romana po chwili znowu zaczyna, nieśmiało, nawet nieledwie błagalnie: — A jednak, Maniu, może byś poszła ze mną jutro na miasto, na Toruń? Może coś znajdę... Może jakiś kwiatek? Ja wiem, że i bez tego za Anną chodzą kwiaty, no, ale jednak... Bo tak z gołą ręką... No, sama powiedz! I nagle z gniewem i żalem: — Miałaś ze mną pójść na Toruń ile, ile razy! I nigdy nie poszłyśmy... Jeszcze ani razu nie poszłaś ze mną! Ciągle ten remont i remont... Wszystko jest dla ciebie ważniejsze! Teraz także powiesz, że masz jutro coś innego... Już ja wiem, że powiesz! Mania odwraca ku Romanie swoją jasną głowę z warkoczem już znowu teraz zaplecionym na noc. Uważnie patrzy na Romanę. Odpowiada spokojnie, widać teraz się nauczyła od Anny, od siostry swojej, tego spokoju: — Nie pójdę! Słyszysz? Nie pójdę! Raz, że się nic nie kupi, mówiłam ci już, że nie ma żadnego sensu, żeby coś kupować, a po drugie... — Co po drugie? Jakie jeszcze drugie? — teraz już z jawną złością prawie krzyczy Romana. — Po drugie... — jeszcze ściszając głos, spokojnie odpowiada Mania: — Ja teraz powinnam tutaj warować na barce, na „Marii-Elzelii"... Nie powinnam nogą wychodzić stąd, nieprawda? Bo teraz każdej chwili może do nas przyjść, znaczy się, do mamusi, ciotka Kuffke, rozumiesz? Nie, ty tego nie rozumiesz... Ty nie1 chcesz: rozumieć wszystkiego, co ciebie nie tyczy! Co tylko mnie tyczy! 393 Później, wspominając tę rozmowę, Romana za każdym razem nie mogła sobie darować, że wtedy tak złościła"się na swoją Manię. Zdawało jej się we wspomnieniu, że mówiąc o ciotce Kuffke Mania miała twarz niewyraźną, skłopotaną, smutną, nieszczęśliwą... Ale dlaczego — Romana zrozumiała dopiero dużo później. • Dopiero jednak na imieninach Anny Bonerowej Romana zobaczyła po raz pierwszy ciotkę Ernę Kuffke. Zagubiona śród gości, onieśmielona, zasłonięta przez osoby wyższe, okazalsze, Romana zobaczyła ciotkę Kuffke, gdy już wszyscy usiedli. Nie widziała więc pierwszych powitań ciotki Kuffke z dobrą panią Szpra-dową i nie słyszała pierwszych słów ich rozmowy. Na pewno obie miały do siebie pretensje, pani Szprado-wa o to, że młodsza siostra nie odwiedziła jej po wypadku, a pani Kuffke o to, że nikt jej nie zawiadomił o przyjeździe „Marii-Elzelii" i o postoju w Toruniu. Więc dopiero, gdy już wszyscy rozsiedli się przy stole... Och, pani Kuffke była tutaj pierwszą osobą! Ogromna i wspaniała, wypełniała sobą cały fotel, nie taki koszykowy fotel, jak w kajucie na „Marii-Elzelii", ale fotel meblowy, solidny, wyściełany, obudowany wysoko z trzech stron. Ciotka Kuffke siedziała w nim jak wielka kokosz z bajki, cała jedwabiście połyskująca suknią czarną z brązowym, na której miała narzucone coś lekkiego, żółtego, pewnie także z jedwabiu, ale świecącego jak piana ze szkła. Nad tym wszystkim wznosiła się szeroka, czerwona twarz z podbródkiem, ale całkiem bez szyi. Z gładkiego uczesania nie odstawał ani jeden włosek! Spod siwych, gęstych brwi patrzyły oczy ja-snopiwne, prawie żółte, jak u ptaka. Także nos *był zagięty ptasio nad krótką i trochę cofniętą górną war- 394 gą ust. Twarz ciotki Kuffke jakby jednocześnie mówiła 0 dobroci i dobróduszności, ale takiej dostojnej, okazałej, srogiej, prawie aż strasznej... Kiedyś przed wojną ciotka Kuffke miała własną masarnię na Jakubskim Przedmieściu, którą potem Niemcy jej zabrali. Ale zachował się dom, a za nim duży ogród, i teraz ciotka Kuffke utrzymuje się jakoś, nawet wcale nieźle, z owoców, z warzyw i z kwiatów z tego ogrodu. Coś w niej jednak zostało z dawnej rzeźniczki, z kupcowej prowadzącej interes w pięknym sklepie, wykładanym białymi kaflami, śród których były nawet lustra, a pośrodku sklepu na wysokim postumencie stała wielka palma. Dopiero w ostatniej chwili dowiedziała się Romana tych wszystkich szczegółów, w drodze z „Marii-Elzelii", gdy razem z panem Waldemarem, z Ernestem, z Manią i z panem Szpradą powolutku prowadzili nadbrzeżem, a potem schodami pod górę panią Szpradową. Przystając, znowu ruszając, pani Szpradową przez cały czas wspominała dawne czasy, opowiadała zdyszanym szeptem jeszcze inne historie, jeszcze dawniejsze dzieje. — Mamusia teraz nie mówi — ostrzegała Anna. Ale jej w tym przerywanym mówieniu widocznie było łatwiej sunąć po piachu, po wybojach, a potem dźwigać się krok po kroku, stopień po stopniu szerokimi schodami Ścieżki Szkolnej. A teraz pani Szpradową już siedzi 'wygodnie, już siedzi bezpiecznie w drugim takim samym wyściełanym fotelu, obok ciotki Kuffke. Tylko że pani Szpradową, zawsze taka duża i taka tęga u siebie w kajucie, tutaj wydaje się prawie drobna wobec siostry Erny. 1 przy tym czegoś zalękniona, nieśmiała, choć najwidoczniej szczęśliwa, z tą swoją twarzą miękką, pełną i łagodną, wciąż jeszcze posiniaczoną, choć już nie tak fatalnie. Pani Anna miała rację! Wszystlo się udało, £95 matka jest na imieninach swej ukochanej najstarszej córki... Gdyby to były Romany imieniny i gdyby żyła Romany mamusia, to na pewno tak samo siedziałyby przy stole obok siebie, na prawo Romany mamusia, a na lewo ciocia Adela. Tak samo by szeptały, pochylone ku sobie, a oczami chodzące za solenizantką. Romanie robi się smutno. Ale także dlatego, że okazała ciotka Kuffke ma jakąś przewagę nad swoją siostrą Szpradową, która właśnie w tej chwili skwapliwie i pokornie przytakuje temu, co mówi do niej tamta... Teraz już nie o Annie, nie o solenizantce dzisiejszego dnia mówi ciotka Erna Kuffke do pani Szprado-wej. Obie szukają oczami po obecnych i kiwają głowami. Może chwalą sobie, że tyle gości przyszło? Może szukają oczami Ernesta, ulubieńca ciotki? A może się zachwycają, że Mania tak wyrosła i tak pięknie wygląda w swojej niebieskiej sukience i już bez warkocza, tylko z kokiem nad karkiem? Mania nie tylko wygląda, ale zachowuje się w towarzystwie jak dorosła osoba. Z nikogo nic sobie nie robi. Romana chyba po raz pierwszy widzi ją taką. Pogaduje z chłopcami, krzywi się, wskazuje na coś ręką, odwraca się gdzie indziej... Romana by tak nie potrafiła. I co z tego, że w szkole, w klasie Romana była jedną z pierwszych, a Mania ostatnia? Tutaj w tym tłumie ludzi Romana czuje się obco i niepotrzebnie. Pana Szpradę otoczyli ciasnym kołem pod ścianą pan Waldemar i jacyś starsi wujkowie czy stryjkowie. Nie siadają. Gadają, palą papierosy. Nie, nie, tutaj właściwie wcale nie jest tak pełno, jak się onieśmielonej Romanie na razie wydawało. Mężczyźni stoją osobno, dokoła pana Szprady, kobiety siedzą przy stole i są jeszcze dwie panny, i jeszcze czterech chłopców, i jeszcze dwie panny, ale jedna z tych dwóch panien — to 396 przecież Mania! A tamtych dwóch to Ernest ze swoim kumplem... Bo tak przedstawiał Romanie ciemnego, wysokiego chłopca o roześmianej twarzy: — Poznaj się z moim kumplem!... — A między nimi wszystkimi chodzi solenizantką, Anna Bonerowa, tu coś powie, tam coś powie, piękna, uśmiechnięta i godna, jak to Anna! Ustępują się przed nią, oglądają się za nią... Na stołach, nawet na szafach pełno kwiatów w wazonach! Dopiero teraz Romana widzi, że tych stołów jest parę. Największe dwa zestawione i nakryte pięknie talerzami, kieliszkami dokoła wazonów, a osobno, bliżej okna dwa mniejsze stoliki właśnie teraz solenizantką z pomocą Ernesta nakrywa białymi obrusikami. Przez otwarte drzwi widać w drugim pokoju dwa łóżka metalowe, wspaniałą szafę z lustrem... Ale najpiękniejszy jest chyba piec, ogromny, z kolorowych kafli, jakich Romana jeszcze nigdy w życiu nie widziała. Przy tym piecu, na osobnym, wąskim, długim stoliku można podziwiać prezenty. Zupełnie jakaś wystawa sklepowa, jak na ulicy Targowej, tylko bez szklanej szyby. Z początku widać tylko kolory i połyski śród mnóstwa kwiatów. A zresztą nie wypada przecież stanąć tak przed tym wszystkim i gapić się, jakby się nigdy w życiu nie widziało takiego serwisu do kawy, takich pantofli z imitacji krokodylej skórki, takiego szala z miękkiej, lśniącej materii, takiego kapelusika z niebieskiego aksamitu... Więc Romana patrzy gdzieś indziej. Przez drugie uchylone drzwi widać w maleńkiej kuchni pełno puszek na półkach, słojów, słoików, najrozmaitszych przyborów nie wiadomo do czego służących. Wszystkiego tego jest tutaj jeszcze więcej niż w kuchni pani Szpra-dowej na „Marii-Elzelii"! Ale i tutaj nie można stanąć i patrzeć, bo na stole, na krzesłach, jedne na drugich mnożą się pełne półmiski, gotowe do obnoszenia - 397 z szynką, z cielęciną, ze schabem, roboty pani Szpra-dowej, i jeszcze salaterki z nóżkami w galarecie, z sałatkami... Pan Waldemar, odświętny i uroczysty, kręci się śród tych potraw, pochyla się, namyśla, sprawdza jeszcze raz, jak wszystko się prezentuje. Butelki stoją pod stołem... Może by wypadało, żeby Romana właśnie teraz podeszła do pana Waldemara albo do pani Anny i spytała, czyby nie pomóc choćby w roznoszeniu dokoła stołów. — Młodzież, nieprawda, proszę, proszę, tutaj! — rozlega się w tejże chwili donośny głos pani Anny. I Romana po raz pierwszy w życiu dowiaduje się, że oto jest młodzieżą. Nie zdążyła spytać, a teraz już za późno, bo oto już siedzi, wciśnięta między dwie panny, może zresztą niewiele od niej starsze, ale wystrojone, roześmiane, swobodne. Naprzeciwko siebie, po drugiej stronie stolika, ma czterech młodzieńców w odświętnych garniturach. Ernest przysiada się do nich i zrywa się co chwila — na prawie niewidoczne znaki ręki Anny, żeby usłużyć, przynieść, podać. Mani tutaj nie ma, została w kuchni? Ale nie, tuż obok przecież stoi za Romaną. Pomaga w krajaniu mięsa na kredensie... Bo przy tamtym większym stole już ubywa z półmisków, chociaż goście jedzą powoli i jakby niechętnie. Pan Waldemar raz po raz wyłania się z kuchni z od-korkowaną nową flaszką, ale na stoliku młodzieży zamiast wódki pojawiło się wino owocowe. Nalewając do kieliszków Ernest zaczyna się mądrzyć, że właściwie to wino można nazwać trochę gronowym, w trzydziestu trzech procentach, bo przecież Anna do agrestu i porzeczek dodała jedną trzecią prawdziwych jagód winnych z dwóch krzaków winorośli, jakie ma w swoim ogródku. Dziewczyna w różowej sukience, trzecia od strony Romany, wstała z kieliszkiem w rę- 398 ku i wzniosła pierwszy toast w imieniu tego stolika. Mówiła płynnie i gładko, jak wszyscy kochają Annę, jaka jest Anna nadzwyczajna i czego to ona nie ma w swoim ogródku, i niech żyje sto lat na pociechę już nie tylko najbliższej swojej rodzinie, ale wszystkim bliższym i dalszym sąsiadom z Winnicy i z całego Jakubskiego Przedmieścia, starym, młodym i najmłodszym, i w ogóle, i w ogóle... Zaraz potem drugi toast wzniósł jeden z trzech chłopców naprzeciwko Romany. Strasznie się czerwienił, ale powiedział dowcipnie, niejako w imieniu swego klubu sportowego, dla którego Anna „honorowo haftowała" na wszystkich koszulkach monogram i odznakę. Prawie jednocześnie przy tamtym dużym stole też ktoś wzniósł toast, więc Anna na dwie strony kłaniała się ślicznie, kłaniała się z kieliszkiem w ręce, uśmiechała się, dziękowała, zapraszała, żeby jeść i pić, bawić się, weselić... Właściwie przez cały czas Anna krąży wśród gości, tu i tam zagaduje, przystawia półmiski i czuwa nad wszystkim. O Romanie także pamięta. Już może trzy razy czuła Romana na swej głowie i na karku jej ciepłą, gładzącą rękę. Chciałaby z rozczulenia ucałować tę rękę, gdy za którymś razem posłyszała blisko przy uchu: — Kochana, a nie dobierasz jeszcze nóżek? Sama ci nałożę... Niech ci będzie na zdrowie! Od tych słów Anny Romana już do reszty przestaje się krępować. Je i pije jak inni. Nawet przestaje się bać, że nagle ktoś się upije i zrobi awanturę. Zawsze bała się pijaków, ale dzisiaj przecież Anna czuwa nad wszystkimi i ma do pomocy swego męża Waldemara, który wszystkich zna i wie najlepiej, komu jeszcze dolać, a kogo minąć z butelką... Tak naprawdę to imieniny zaczęły się dopiero teraz. Dotąd rozmawiano niegłośno a uprzejmie, ale bez 399 większego ożywienia... ^Wypytywano o wypadek pani Amelii Szpradowej, przytaczano inne podobne wypadki. Chwalono ciotkę Kuffke, że w tym roku nie puściła w dzierżawę swego ogrodu i sadu, przepowiadano, że lepiej na tym wyjdzie, bo zwłaszcza owoce obrodziły, gruszki, agrest, morele, renklody, jak nie pamiętają najstarsi ludzie! — Więc w tym roku pani Kuffke napełni pieniędzmi wszystkie swoje kuferki — śmiano się, żartowano. Mówiono o takich, co po wojnie zdążyli zrobić interesy, i o takich, co zbiednieli. Znajome nazwiska — Kociubiński, Angelus, Wagner, Klajna, Onuferek, Krzyżykowski, Wiśniewski... Tylko że Romana nie bardzo mogła dosłyszeć, czy szyper Wiśniewski zbiedniał po wojnie, czy wzbogacił się. Ale chyba się wzbogacił... Przy stoliku młodzieży także z początku szło niemrawo. Panny gadały między sobą tylko o opalaniu, która więcej, i gdzie w Toruniu najlepiej się opalać. Ale według Romany z nich wszystkich najlepiej i najładniej opaliła się Mania, chociaż tylko przy pracy... Nikt nie ma takich ramion ciemnozłotych! I jeszcze lepiej się odznaczają przy tej niebieskiej sukience. Mania obojętnie się uśmiecha. Nigdy nie używała żadnych olejków ani maści i w ogóle ta cała sprawa nic jej nie obchodzi. Nasłuchuje, co gadają przy tamtym stole, za jej iplecami... O jakich fachowcach? Aha, chwalą tam teraz pana Szpradę, że dobry, stary fachowiec, tylko że za uczciwy... Inni w czterdziestym piątym i w czterdziestym szóstym pozamieniali sobie barki na najlepsze, poniemieckie... Teraz piją czyjeś zdrowie. Zdrowie ciotki Kuffke? Wszystko tonie w gadaniach takich i owakich, o regulacji, o frachtach, o ruchu na Odrze, między Koźlem i Szczecinem... 400 Przy małym stoliku zwrócono w końcu uwagę i na Romanę Lewandowską, że owszem, opalona. Widać, że dużo chodziła po słońcu... A jak Toruń się jej podoba? Co? Nie może być? Jeszcze nie była na mieście? Tylko ciągle na Wiśle i na Winnicy? No tak, prawda, wypadek z szyperką, ze Szpradową, mamusią naszej solenizantki. Ale teraz panna Romcia powinna zobaczyć wszystko, wszystko! I nie zapomnieć, że teraz w parku są łabędzie! — Na Bydgoskim Przedmieściu... — tłumaczy jedna z dziewcząt. — Para łabędzi... — Idźże. Idźże, teraz już więcej! Trzy są stare, a w budce będzie też trzy małych — mówi druga. Zaczynają się spierać. Tymczasem Ernest znowu wszystkim napełnia kieliszki tym owocowym winem, co to w jednej trzeciej ma być gronowe. — Ja właśnie mam zamiar oprowadzić naszą Romcię, ale tak jak trzeba, nie do żadnych łabędzi, tylko żeby najpierw pokazać nasze zabytki, jak to powiadają, nasze pamiątki historyczne... — mówi grubym głosem i przy tym chrząka, nie wiadomo jednak, czy poważnie, czy do śmiechu. Koledzy zaczynają podkpiwać: — Dałbyś spokój, Ernest! Pamiątki historyczne nie dla panny Romci... Ona jeszcze na pewno woli kawę z ciastkiem albo lody orzechowe! A Ernest ma hysia z tutejszymi zabytkami... Ernest, wszystkim lejesz, a sam nie pijesz? Patrząj, wszystkie panny czekają z kieliszkami! Więc Ernest także pije. I otrząsa się. Nie lubi alkoholu. Panienki chichoczą. Chłopaki dogadują, że to jest mdły soczek, a nie żaden alkohol. Jakby zapomnieli, że była mowa o Romanie. Ale Ernest pamięta. Jeszcze raz się odgraża, i jeszcze poważniej, że pokaże Romanie — najpierw Kopernika, potem Ratusz we środku, potem Krzywą Wieżę, 26 — Siostra z Wisły... 401 potem wszystkie kościoły... Wylicza na palcach. W takim porządku, jak tutaj w Toruniu oprowadza się wycieczki. Ernest zna się na tym, bo sam był wyznaczony w szkole, może dziesięć razy, żeby oprowadzał gości... Chłopcy znowu kpią. Widzieli na własne oczy, jak Ernest czyta z zeszytu, czyta z zeszytu, a tutaj patrzaj! nikogo już nie ma, bo wszyscy wycieczkowicze zdążyli się urwać, jeden po drugim... Po prostu uciekli, goniąc tramwaje w biegu, na warszawską modę, kto do parku, kto na plażę, żeby się opalać, kto na kieliszek, na ćwiartkę... Dziewczęta chichoczą, niby zgorszone. Ta w różowej sukience znowu zaczyna o łabędziach. — Łabędzie można oglądać także w zoo, na Pradze, to nasza Romcia ma blisko... — dowodzi Ernest. — Prawda, Romciu? Chciał dla niej jak najlepiej, ale wyszło niedobrze. To znaczy, że Romana wcale nie jest z Warszawy, tylko z Pragi. — To przecież wszystko jedno! — upiera się teraz wysoki, ciemny chłopak, ten sam, którego na samym początku przedstawił Romanie Ernest jako swojego kumpla. Wszyscy zaraz na niego, że Warszawa i Praga to wcale nie jest to samo, co Toruń i na przykład Bydgoskie Przedmieście albo Jakubskie Przedmieście, albo nawet Winnica. Przy młodzieżowym stole zrobiło się teraz gwarno, wszyscy naraz gadali, wcale nie słuchając obrażonej i upokorzonej Romany. Przecież nie była ani z Torunia, ani z Warszawy, nie była nawet z Winnicy, tylko z nieswojej barki... Najgłośniej mądrzyły się o Warszawie dwie siostry Onuferkówny, choć nigdy nie były w Warszawie. Romana daremnie chciała je przekrzyczeć, nie dając za wygraną, jeszcze 402 tłumacząc i jeszcze, że Praga w Warszawie jest taką samą dzielnicą, jak Stare Miasto, jak Żoliborz, jak Saska Kępa... Zrezygnowała jednak. Gdyby Mania była, to na pewno by ją poparła! Spokojnie, rzeczowo umiałaby przekonać wszystkich... Ale Mani nie było. Przysiadła się do dużego stołu, gdzie także już huczało od gadań. Poprzez dym papierosów Romana ledwie ją dojrzała w pobliżu ciotki Kuffke, do której z drugiej strony przysiadł się pan Szprada. — Szwagiereczko, szwagiereczko... — cienki jego głos wpadał teraz raz po raz do uszu Romany. — Święta mowa, szwagiereczko! Ja się przecież godzę... Racja, racja! Tylko jeszcze jeden mały szkopuł... Romana nie dosłyszała, jaki mały szkopuł, bo właśnie pani Anna kazała Mani wstać i otworzyć drzwi na ogródek, żeby dym wyszedł i żeby wpuścić świeżego powietrza. W rozparzonym, rozdygotanym od gadań i wódki pokoju zapachniało latem, kwiatami, wieczornym wiewem od Wisły. Prócz Romany nikogo nic to nie obeszło. Przy młodzieżowym stole trzęsie się teraz już od innych gadań, w oparach wina. Kumpel z naprzeciwka nie tylko opowiada, ale pokazuje rozczochraną czupryną i kułakami poprzez stół, jak to się potłukły pozawczoraj chłopaki z Jakubskiego z chłopakami z Mokrego. Aż milicja musiała się w to wdać! — Nie milicja, nie becuj, tylko zarząd szkoły! — oponuje Ernest Szprada. — A właśnie, że nie! — upiera się ktoś inny. — To ty sam becujesz! Bo wcale nie zarząd szkoły, tylko właśnie przechodził doktor Bocian, a on jest z koła rodzicielskiego, a kiedyś uczył się boksu, nawet występował podobnież za granicą, przed wojną... 403 Więc teraz znowu Ernest, więcej naukowo, po swojemu, historycznie, że już przecież za Piastów kwitły w Polsce, jak to powiadają, antagonizmy dzielnicowe, które są zawsze objawem... Wyśmiano go. Wcale nie chciano słuchać, czego są objawem antagonizmy dzielnicowe. Natomiast zgodzono się chórem, że teraz jest jeszcze gorzej, odkąd chłopaki przyjęli między sobą pseudonimy. Nie można w nich się połapać! — Ja już samych Orłów naliczyłem trzech na Mo-krem! — krzyczy ciemny kumpel. — A na Bydgoskiem mają Grotów czterech i dwóch Cyganów... A są jeszcze chłopaki, którzy sobie przybierają po dwa pseudonimy, żeby trudniej było zgadnąć... — No to co, że dwa? Kwaśniewski ma chyba siedem... — ktoś wylicza na palcach: — Cichy, Prawy, Koleś, Zasada, Mrzgała, Prawy Łokieć... — Nieprawda! Prawy Łokieć to Ignatczak... Po co się wygłupiasz, jak nie wiesz? Okazuje się, że wszyscy chłopcy, a nawet niektóre panny uwielbiają pseudonimy. Ernest przyznał się w końcu, że nazywa się Powała, Powała z Torunia, tak więcej historycznie. Najmłodszy chłopiec, piegowaty, jasnowłosy, który dotychczas wcale nie zabierał głosu, skorzystał z chwili ciszy i zaczął nieśmiało, że on woli pseudonimy takie więcej filmowe, choćby Dick Flack, dla przykładu... — Trzeba wymawiać Dik! — nagle surowo powiedziała Romana, która po odejściu Mani siedziała jakby całkiem już odosobniona i zapomniana. Nie była zupełnie pewna, więc jeszcze dodała, że jej się zdaje, że tak samo Flack trzeba wymawiać Flak. Piegowaty zmieszał się i zamilkł. Ktoś zaczął głośno klaskać. — Flak! Flak! Flak! — śmieli się pokazując nań palcami. 404 — Tu nie ma nic śmiesznego... — znowu wzruszonym głosem broni go Romana. Wszyscy spojrzeli na nią, śmieli się jeszcze więcej. Zaczerwieniła się z przykrości. Pod opalenizną zrobiła się jeszcze ciemniejsza. Pomilczala chwilę, a potem innym głosem, jakby nigdy nic, zaczęła swobodnie opowiadać o filmie z Dickiem Flackiem. Nie była na tym filmie. Jeszcze nie była w Warszawie w ogóle na żadnym filmie, ale słyszała od koleżanek i od panny Irki tyle różnych zachwytów, tyle opowiadań, że mogła sobie pozwolić nawet na zdziwienie, że nikt tutaj w Toruniu nie zna tego filmu, najlepszego z Dickiem Flackiem... Zawahała się. — Pod dachami San Francisco! — powiedziała śmiało. — Znaczy się, amerykański... — Peter, słyszysz, Peter, to coś dla ciebie! — nagle zaśmiał się Ernest, trącając swego kumpla, tego ciemnego chłopca z błyszczącymi oczami. — Pod dachami? Dlaczego? To twoja specjalność, bo ty jesteś Powała... — odpowiedział tamten. — Ja zawsze występuję jeszcze wyżej, na dachach! Ale słuchamy dalej, głos ma panna Romcia, trochę kwaśna, ale słodka... Tak zamrugał oczami, tak wstrząsnął ciemną czupryną, że musiała się roześmiać. — Więc jeśli już chodzi o filmy amerykańskie... — swobodnie zaczęła dalej. Ale jej nie słuchano. Jednocześnie ktoś inny zachwycał się włoskim filmem o jakiejś matce Karoli, która śpiewała na ulicach. Ktoś inny cicho zaczął nucić melodię z tego filmu. Więc znowu zamilkła i siedziała jakby daleko, daleko od tamtych wszystkich. Jakby na przekór pochwałom Mani i innych koleżanek w klasie, że kto, jak kto, ale Romana Lewandowska umie opowiadać, umie wszystkich jakoś zająć... 4@5 I dopiero po chwili, gdy już przestano nucić, gdy z kolei zaczęto się kłócić o jakiś inny film, o słowa jakiejś innej piosenki, znowu nie wytrzymała. Ku własnemu niejako zdumieniu posłyszała znowu swój głos: — A gdybyśmy tak teraz zabawili się na przykład w zgadywanie? Tym razem wszyscy spojrzeli na nią nieledwie ze zgorszeniem. — Już nie jesteśmy dziećmi! — ktoś zaoponował. Ktoś inny chrząknął znacząco. Inni zachichotali. — Są zagadki nie tylko dla dzieci! — poważnie wmieszał się Ernest. Najwidoczniej chciał jej pomóc. Jego ciemny kumpel pochylił się przez stół ku Romanie i znowu zamrugał błyszczącymi oczami: — Chyba się nie mylę... — powiedział kręcąc głową: — My się chyba już znamy? A nawet jestem pewien... Niech Romcia sobie przypomni! Znamy się czy nie? Niech Romcia zgadnie, gdzie i kiedy... — prosił jak mały Hajnuś, kapryśnie i trochę łobuzersko. — Dawno to było? Przed ilu dniami? I na jakiej ulicy? — Wcale nie było! — surowo odpowiedziała Romana. — Nie przypominam sobie! — i energicznie postukała łyżeczką o blat stołu. Strasznie chciało się jej uzyskać posłuch, więc tym spieszniej i tym głośniej mówiła teraz do wszystkich: — Wcale mi nie chodziło o zagadki dla dzieci! Ani o naukowe łamigłówki, chociaż niektórzy przecież takie lubią... Ale to będzie coś innego! Niech każdy najpierw pomyśli... Nie dowiedziano się jednak, co każdy ma pomyśleć. Wszystko nagle utonęło w nowym zgiełku toastów przy dużym stole, do którego dołączyli się młodzi, także przypowstając, wznosząc w górę kieliszki, wyciągając szyje. Rumor odsuwanych krzeseł do reszty zagłuszył ostatnie słowa Romany. 406 Zresztą, Romana sama nie bardzo wiedziała, co każdy ma pomyśleć i na czym właściwie ma polegać zgadywanie. W głowie się jej kręciło od wypitego wina. A może inni zaraz podchwycą pomysł zagadek, a może ta nowa zabawa zrobi się sama przez się, wszystkich łącząc w jakąś jedność, zespalając przez chwilę... Bo najgorzej, jak każdy sobie krzyczy, gada głupstwa, śmieje się, pije... — Sto lat! Sto lat! — śpiewano teraz, nieledwie ryczano, przy obu stołach. Państwo Onuferkowie zbierali się pierwsi do odejścia, dając znaki obu córkom. Ale one nie chciały, udawały, że nie widzą, chowały się za chłopców, śmiejąc się na przemian i robiąc obrażone miny. Więc to już koniec tych imienin? Już wszystko?... Romana tyle dni czekała jak na szczęście — na ten 26 lipca! Siadła z powrotem przy stole, choć inni jeszcze stali, dalej śpiewając chórem „sto lat" chyba już po raz piąty. Znowu poczuła się bardzo samotna śród nich wszystkich. Nawet bardziej niż przedtem,, bo jakby w gorzkim zawodzie, że coś się nie udało... Ale co mianowicie? Przecież było wesoło i jeszcze jest wesoło! Za krótko tego dobrego? Czy dlatego, że właściwie przez ten cały czas z nikim porządnie nie porozmawiała, nie zbliżyła się, nie polubiła się wzajemnie? „Przecież mam Manię! Przecież zawsze mam Manię!" — szukała Mani stęsknionymi oczami przy tamtym dużym stole. Mania stała z innymi, ale nie śpiewając. Mówiła coś ważnego do swego ojca, na ucho, żeby inni nie słyszeli. Ale komu w głowie było teraz nasłuchiwać, o czym Mania szepcze do swojego tatusia? Dalej „sto lat! sto lat!" śpiewają, po raz już chyba dziesiąty. Nie wypada przeszkadzać, nie wypada przeciskać 407 się do Mani między śpiewającymi. Oczy nieledwie z rozpaczą zatrzymują się to na tej pannie Zosi, na jej włosach barwy słomy, z wieczną ondulacją, to na Florci Onuferek, opalonej czerwono i gładko przyli-zanej, to na tamtym chłopcu piegowatym a nieśmiałym... Okazuje się nagle, że z prawej strony, z boku, czyjeś oczy błyszczące spoglądają na Romanę. To tamten kumpel Ernesta. Może naprawdę kiedyś Romana już go widziała? Ale chyba nie, bo kiedyż mogła go widzieć?... Ma na jednym policzku małe ciemne znamię. Ma wesołe, drwiące oczy... Ach, na pewno, na pewno Romana widziała już gdzieś te oczy, widziała już ten uśmiech... — Nie ma gdzie potańczyć! — zwrócił się do niej, rozkładając ręce. Potem odstawił puste krzesła, które go od niej dzieliły, i przysiadł się na najbliższym. Sięgnął po butelkę, nalał wina jej i sobie. — Skoro się już znamy... A znamy się nie od dzisiaj! — przemówił ze śmiechem. — To powinniśmy być ze sobą chyba po imieniu? — nachylił się ku Romanie. — Bo to nie wypada, żebym Romcię oprowadzał po naszym Toruniu, i żebym mówił „panno Romciu"... Bo ja obiecuję, że pokażę Romci Toruń! Ja jestem swój chojrak, a nie taki fajtłapa, jak ten cały Ernest... Wydawało się Romanie, że kumpel Ernesta mówi cicho, tylko do niej. Ale inni słyszeli. Otoczyli ich z boku, z tyłu. — Trzymaj się, Romcia, Ernesta, bo z tym to jeszcze z dachu spadniesz... — wołał ktoś nad stołem. Nie wiedziała, dlaczego miałaby spaść z dachu. Z jakiego dachu? Ale poczuła nagłą wdzięczność do Erne-stowego kumpla, że przez niego znowu jest kimś wśród wszystkich obcych... 408 — Zgoda, Peter! Biorę ciebie do spółki... — za ich krzesłami śmiał się teraz Ernest. — Ja pokażę naszej Romci tak więcej historycznie, więc Ratusz i kościoły, a ty już jak chcesz... Tylko pamiętaj, że lody i kino fundujesz także dla mnie! Gdzie wy, tam i ja! — śmiał się dobrodusznie. — ...ach, więc pan ma Peter? — dziwiła się Romana. — Jaki znowu pan? Piotruś, Piotruś, Czarny Piotruś... — pouczano teraz zewsząd Romanę, jak ma do niego mówić. — Peter to tak trochę z niemiecka, ale on ma, nieprawda, po polsku Piotruś.,. Peter to nieładnie! Wcale nie była pewna, czy „Peter" to nieładnie. Ale przytakiwała, śmiejąc się z innymi, nagle szczęśliwa. — Romciu, tutaj spojrzyj, nie widzisz? — przekomarzał się Peter. — Co ja tutaj zrobiłem? Nalałem tutaj wtina! A dlaczego nalałem? Żebyśmy, jak to powiadają, wypili bruderszaft! To tak się mówi, po to-ruńsku, bruderszaft, nieprawda?... U was, na Pradze, w Warszawie nie ma tego zwyazaju, żeby przy tym się całować? Ale tutaj jest Toruń, jesteśmy w Toruniu... — Nie, nie! — Nie? Dlaczego nie? Romana nie wie, dlaczego nie. W zamieszaniu znowu szuka wzrokiem Mani, dalej ugadującej się z ojcem pod ścianą, za fotelem ciotki Kuffke. Tylko przez jedną chwilę bliska, jakby powiększona twarz chłopca Petera zasłoniła ten obraz. — Romcia teraz wstanie! — powiedział nagląco. — Najpierw się pocałujemy, potem wypijemy! Ot, tak... I właśnie tak się stało. Najpierw się pocałowali, potem wypili. Potem znowu Romana zobaczyła Manię 409 za fotelem ciotki Kuffke. Znowu jacyś goście odchodzili z imienin, żegnali się, kłaniali. Przy obu stołach huczało teraz jak w ulu. Wstawano, odstawiano krzesła, Anna uśmiechała się do wszystkich, prosiła, żeby jeszcze zostali. Pan Waldemar wniósł drugi z kolei tort i ustawił na większym stole, prosząc młodych, by teraz tutaj się przesiedli, bo część gości odeszła. Czuło się, że imieniny mają się już ku końcowi. Ale tym razem Romana o tym myślała bez poprzedniej przykrości... Umówiła się przecież na pojutrze, z Ernestem i z Peterem, że razem pójdą na Toruń, w czwórkę, bo już Romana tym razem nie popuści Mani! W śmiechach, w gadaniach, nie wiadomo kiedy i jak znalazła się nagle Romana jakby w samym środku nocy ciepłej, chmurnej, ciemnej, pachnącej, która do reszty ją odurzyła, zaraz po pierwszych krokach. Ale w tej nocy była Mania! To ona szła pod rękę z Romaną, w dół po kamiennych schodach. Z góry wołano jeszcze do nich: — Do widzenia, do widzenia, do miłego zobaczenia, nieprawda, nieprawda? — Do widzenia, do widzenia! — odpowiadały serdecznie w ciemność. Gdy tamto już umilkło, gdy poczuły pod nogami piaszczystą drogę nadbrzeża, dopiero wtedy Romana stanęła jak wryta, przypomniawszy sobie nagle o pani Szpradowej. — Mamusia została na noc u Anny! — dziwnym głosem powiedziała Mania. — A tatuś z Ernestem i z Waldkiem odprowadzają ciotkę Ernę... Bliżej przycisnęła do siebie łokieć Romany. — Powinnam być tam z nimi, żeby dopilnować... — dodała tajemniczo. — Ale, widzisz, wolałam z tobą wrócić... A ty? — Co, ja? Ach, nic... — Romana nie wiedzieć czemu 410 czuje się zmieszana. — Było bardzo przyjemnie... Tylko nie było gdzie potańczyć! — Ty przecież nie tańczysz! — zdziwiła się Mania. — Tak, ale tak mówili... — w ciepłej ciemności nocnej Romana czuje, że czerwieni się, jakby skłamała w tej chwili. Bo tylko jeden Peter powiedział wtedy, tak śmiesznie rozkładając obie ręce. — Nie ma gdzie potańczyć! Dalej szły już w milczeniu, ciągle brzegiem Wisły, aż do ciemniejącego na wodzie, jakby śpiącego cielska „Marii-Elzelii". Klucz do kłódki przy klapie miał ze sobą pan Szpra-da, ale i tak nie było po co schodzić do kajuty. Od razu poszły do płachty, „do siebie", na dziób. Po drodze wstąpiły tylko do sztajerbudy, gdzie ledwie pełgała mała naftowa lampka. Nafty było dosyć, trzeba było tylko trochę wyżej podkręcić knot. — Nic ci nie mówiłam, ale myślałam kilka razy, czy ktoś tutaj nie był... Bo to okazja dla złodzieja, nikogo na barce! — Mania w ciemności długo musiała odstawiać stare kubły, zwoje drucianych lin, drabinę i kilka desek, którymi zastawiła była przed wyjściem cały „szof" przed drzwiczkami plichty. — Dowiaduję się coraz częściej, że mi czegoś nie mówisz — teraz z kolei Romana próbuje odciągnąć drabinę aż na ferdekę. — Gdybyś mi powiedziała, to mogłabym wrócić wcześniej, a nawet wcale nie iść, tylko popilnować... Myślisz, żebym nie wolała? Ma-niu, ja wszystko wolę niż dowiadywać się później, że ty mi czegoś nie mówisz! — Zawsze ci wszystko mówię! — głos Mani, już z drugiej strony drzwiczek, jakby się przysięgał. — 411 Czekaj, czekaj, pamiętałam, żeby wziąć zapałki od Anny... — I zapomniałaś? — Ale tutaj są! Na stoliku leżały... Już mam! A tamto wszystko zostaw! Jutro rano poprzenoszę... Są ważniejsze rzeczy, nieprawda, Romciu? — głos Mani w ciemności przywoływał Romanę spokojnie, jak zwykle, a przecież prawie rozpaczliwie... Gdy zbiegła po schodkach, świeca już się paliła. Nie, nic się nie stało! Mania siedziała na łóżku, zdejmowała pantofle. A nad nią, na obrazku naklejonym na ścianie, cała gromada dzikusów o otwartych gębach patrzy i słucha, otoczywszy kołem swojego wodza, tego z pióropuszem nad dumną głową... — Nie możesz rozpiąć? Pomogę ci, czekaj! A co to jest za paczka? — To nam Anna dała, trochę tortu, zresztą nie wiem! Pewnie jeszcze coś... Będziemy miały na śniadanie! Teraz nie rozwijaj... A otworzysz wtedy okno, gdy ci wszystko powiem... Bo jak tatuś będzie wracał, to po co ma słyszeć, że ja ci mówię? Ja ci wszystko mówię! Ja ci zawsze wszystko mówię... Jednak tak naprawdę Mania zaczęła mówić, gdy niebieska sukienka i różowa bluzka już wisiały na poręczy jedynego krzesła. Świeca dalej się paliła. Romana w pierwszej chwili wykrzyknęła z przejęciem: — Maniu, no to doskonale! Właściwie, to mogłam domyślić się wszystkiego... Teraz, kiedy twoja ciotka tyle zarabia! Tylko czy aby starczy tej pożyczki na cały remont, żeby już z tym był spokój? Mania stoi odwrócona, splata warkocz na noc. Milczy. I dopiero po chwili: — Żeby już był spokój... — powtarza za Romaną. — Właśnie jakbyś zgadła. Żeby sprzedać po remoncie „Marię-Elzełię", bo w takim stanie, jak teraz, to nikt 412 jej nie kupi... Tak powiedziała ciotka. A tatuś się zgodził... „Po raz ostatni wyciągam do was rękę, nieprawda, rękę z pomocą"... Tak powiedziała ciotka. — A twój tatuś się zgodził? — Romanie zdaje się, że chyba się przesłyszała. — Właśnie o to chodzi, że tatuś już się zgodził! Tatuś powiada, że po takim remoncie, powiada, takim kapitalnym, to „Maria-Elzelia" jeszcze będzie do rzeczy jak „Klara" Wiśniewskich... — Maniu, no to doskonale! — Romana po raz drugi nie może się powstrzymać, czyżby jeszcze nie rozumiała? — Doskonale? Więc ty uważasz tak samo jak ciotka, jak Anna i jak mamusia teraz... Bo mamusia od razu przeszła na ich stronę! Ja wiedziałam, że jak tylko Anna u nas się pokaże, to wszystkich przekabaci... — Mania spojrzała na Romanę z wyrzutem, jakby chciała powiedzieć: „Nie miałaś prawa beze mnie, bez porozumienia ze mną sprowadzać tutaj Anny!" Romanie robi się po prostu zimno. — Ale jak inaczej? — pyta prawie bez tchu. — Jeżeli barka przecieka, jeżeli nie macie na remont... Ja się przecież na tym nie znam, ale każdy tak powie! — Ty się nie znasz? Romciu, Romciu, ty się świetnie znasz na tym, nieprawda, żeby tobie było dobrze... Posłuchaj, ty tylko o tym myślisz, żebyśmy były razem! Przyznaj się... Pisałaś przecież do cioci, czy dla mnie znajdzie się miejsce w tym waszym domku! A teraz, kiedy „Maria-Elzelia" ma iść na sprzedaż po remoncie, to ty się cieszysz, bo wtedy gdzie ja będę? Na lada będę... Mania nagle zapłakała dziwnym jakimś płaczem, krótkim, głuchym i zupełnie bez łez. Patrząc wciąż na Romanę, powiedziała cicho, bez złości: — Ale ty się tak nie ciesz, bo nic nie wiadomo! 414 Tatuś pójdzie na sternika na „Bolka Drugiego", mamusia pójdzie do Anny, a mnie chce brać do siebie ciotka Erna... Jeszcze nie mam osiemnastu lat, jeszcze nie mogę stanowić o swoich pieniądzach. Bo będę miała swoją część z „Marii-Elzelii"... Ale mogę się uprzeć! Mogę chcieć do Płocka do moich chrzestnych, mogę chcieć do Warszawy do szkoły... — Musisz chcieć do Warszawy, musisz, musisz, rozumiesz? — Romana drży jak w febrze. — A o mnie tak nie mów, że ja o sobie tylko myślę... — chce jeszcze coś powiedzieć, ale nie kończy. Przecież sobie przysięgła, że nikomu nie powie, że nawet Mani nie powie o tamtej nocnej rozmowie z chorą panią Szpra-dową, kiedy wbrew sobie sprowadziła Annę. Gdyby nie sprowadziła była Anny, to jak byłoby teraz? Ale przecież na całym świecie nie ma takiego człowieka, który by powiedział Romanie, jak byłoby teraz, gdyby nie sprowadziła wtedy Anny... I nie ma takiego człowieka, który by powiedział Romanie, jak ma postępować. Musi sobie sama radzić... ROZDZIAŁ DZIESIĄTY To nieprawda, że od świętej Anki idą zimne wieczory i ranki. Bo to by oznaczało, że lato ma się ku końcowi i wakacje też... A to przecież nieprawda! Lato będzie trwało jeszcze bardzo długo! I może zawsze! Bo właściwie, dlaozego nie miałoby trwać zawsze? Tak myślało się Romanie któregoś z owych szczęśliwych dni lipcowych. A może nawet każdego z tych dni? Gdy sobie przypominała je potem, były jak jeden długi dzień, długi bez końca i pełen rzeczy nadzwyczajnych. Rano budziły ją pukania, nawet walenia w ładonce, noszenie czegoś ciężkiego po balu i po ferdece. A tę ferdekę nieledwie wciąż rozbierano i zakładano z powrotem nad pustym wnętrzem ładonki. Długo nie można było dostrzec żadnych widomych oznak tego remontu. Jasne łaty nowego drewna na burtach pokazały się dopiero później. Na razie po kilka razy dziennie przerażało Romanę właściwie tylko to jedno: — Znowu nie ma ferdeki? I jak to teraz wygląda... Ale Mania tylko kiwa głową: — Nie bój się, wszystko będzie, jak się dopasuje... — i dodawała, prawie z wyrzutem: — Tak strasznie ci pilno? Poczekaj trochę... Jak wszystko się dopasuje, wysmaruje, poma- 416 luje, to będzie, nieprawda, wyglądać jako nowe, już ci mówiłam... Słońce leje się z nieba. Po Wiśle suną inne już tratwy. Suną, nie suną, właściwie stoją w miejscu. Od ładonki zalatuje smołą, farbą, świeżym drewnem i czymś jeszcze, olejem? Te zapachy remontu to przecież jedne z wielu elementów szczęśliwych dni Romany! Tak samo jak gwizdanie parostatków na Wiśle i jak granie na harmonii, z daleka, z daleka, jakby z tamtego przeciwnego brzegu... W kuchni pani Szpradowa, prawie zupełnie już ozdrowiała, krząta się koło śniadania. Właściwie to śniadanie trwa codziennie aż do obiadu. Bo coraz to ktoś inny przełazi z pustego wnętrza ładonki, siada na schodkach, czeka, aż pani Szpradowa albo Mania, albo Romana, dadzą mu kawę w kubku i smalcu w kubku, i chleba pół bochenka. Niektórzy własnymi kozikami smarują smalcem chleb. Wszyscy długo smakują kawę, nim pierwszy kęs ugryzą. Chwalą, że kawa słodka, gorąca, pachnąca... Waldemar Boner, który ma teraz urlop i pomaga teściowi w remoncie, zachowuje się przy tej kawie zupełnie tak samo jak obcy robotnicy. Przy robocie także trudno by go było odróżnić od innych, bo pracuje jak i tamci, do połowy nagi, opalony na brązowo, z białą chusteczką na głowie i w granatowych kąpielówkach. Zdarza się, że do teściowej zwraca się tak samo jak i dwaj tamci: „pani szefowa", albo nawet „pani Szpradowa"... Tylko jednemu panu Szpradzie Mania nosi śniadanie do środka, do ładonki. Od świtu do późnego wieczora pan Szprada albo sam hebluje, przypasowuje, przybija, przykręca albo pilnuje innych, siedząc na krzesełku, odpoczywając czy drepcząc bezczynnie z jednego końca w drugi. Dopiero po kilku dniach Romana zrozumiała, dla- 27 — Siostra z Wisły, 417 czego parę razy dziennie Mania albo Ernest zdejmują jedne deski z ferdeki, a inne zakładają. Remont krokwi, słupków, listew, naprawa haczyków, wkręcanie świeżych śrub to tylko jedna z przyczyn. A druga — to pogoda, słońce nieustanne, żar z nieba... Dla pana Szprady, a także dla innych pracujących trzeba nie tylko światła, nie tylko dobrego widzenia, ale i cienia dla ochłody. Tutaj leje się słońce do wnętrza ładonki, że nie można wytrzymać, ale zaraz obok już jest prawie półciemno. Krzesło pana Szprady zawsze chowa się przed słońcem w ten drewniany półmrok. Przy krześle zawsze stoi kubek z nie dopitą kawą i leży na jakiejś desce ołówek i notes ze wszystkimi rachunkami. Z tego notesu pan Szprada wyrywa codziennie kartkę po kartce i wypisuje na nich różne przykazania dla Ernesta. Właściwie tylko dla Ernesta, bo Romana w tych sprawach jakby wcale się nie liczy, chociaż biega z Ernestem na miasto, na posyłki. Tylko z nich dwojga pan Szprada nie ma żadnej pociechy w ładonce przy remoncie. Codziennie rano po śniadaniu Romana oczekuje z daleka i nie może się doczekać. Wyprawianie Ernesta zawsze trwa bardzo długo. Pan Szprada po dziesięć razy powtarza mu w kółko to samo, jeszcze pokazując palcem każdą pozycję na kartce. Jest przy tym zawsze bardzo czerwony, ważny i gniewny. Nakłada okulary i przygląda się przez nie. — Już idź! Tylko pamiętaj, nie zapomnij... Powtórz po kolei: kowal, blacharz, spółdzielnia... Najważniejsza rzecz? — Gwoździe i okucia, nieprawda... — spokojnie wylicza Ernest. — Tylko nie zapomnij! Abym nie musiał sam odchodzić... — Gwoździe i okucia... — posłusznie powtarza Ernest. 418 — Potem jeszcze blacharz! Do spółdzielni też masz wstąpić i zapytać się... Nie rozumiem, co ci szkodzi wstąpić i zapytać? — Nic mi nie szkodzi, tatusiu! Już mówiłem, że wstąpię... — No to pamiętaj... I tak aż do znudzenia. A potem jeszcze Ernest ogląda się za Romaną i dziwi się, jakby naumyślnie: — Już jesteś gotowa? — Już od godziny jestem gotowa! — Romanę codziennie aż podrywa, żeby już iść. — No więc jak, już idziemy? — Ernest, zmiłuj się! Mnie się pytasz? — No to chodźmy... — Idź pierwszy... Do widzenia, Maniu! Nie przerywaj sobie lekcji, Maniu! — Jeszcze nie wyszliście? — twarz Mani pokazuje się w klapie. Mania także czeka na to wyjście Romany. Chociaż, nie można powiedzieć, Mania teraz porządnie odrabia codziennie lekcje, mimo że wydaje je po obiedzie jakoś apatycznie, bez żadnego zapału. — To ty nie wiedziałaś, że jeszcze nie wyszliśmy? Śmieją się obie. Romana wesoło, już z jedną nogą na balu, Mania trochę niewyraźnie. Bo przecież ją ciągnie, żeby rzucić w kąt rachunki i wypracowania i lecieć do ładonki, pomóc tatusiowi albo chociaż stać i patrzeć. Jak tylko Romana zniknie daleko za zakrętem... Ale jeszcze nie! Jeszcze i pani Szpradowa wychyla twarz z klapy: — Idziesz już, Romcia? Tylko, moje dziecko, nie zapomnij, do obiadu... Pamiętasz? — Pamiętam! 419 — Także i tej sałaty! A czy wzięłaś kubek? — Na śmietanę? Wzięłam! — I boczku, i boczku! I żebyście wrócili, dzieci, na czas, znaczy się, przed obiadem... — Na pewno, proszę pani, wrócimy! Będziemy głodni... — i Romana już teraz myśli z przyjemnością o tym obiedzie, którego jeszcze nie ma. Od imienin Anny obiady na „Marii-Elzelii" są teraz coraz lepsze, coraz sutsze, obfitsze. A przedtem bywało już z nimi przecież rozmaicie, nawet zupełnie chudo. * — Jesteśmy w pierścieniu murów obronnych! — uroczyście powiedział dzisiaj Ernest, ledwie weszli na schody. Te schody wydawały się takie same szerokie jak Ścieżka Szkolna na Winnicy, kiedy się szło pod górę do domu Anny Bonerowej. Tylko że były inaczej „rozplanowane" — tak więcej architektonicznie — tłumaczył Ernest. Przed kilku dniami Romana po raz pierwszy wchodziła w górę po tych schodach, tak samo z Ernestem, ale wtedy była także Mania. A przy Mani Ernest zawsze się krępował w swoich historycz-nościach. Więc dopiero dzisiaj Ernest tak naprawdę pokazuje, co umie: — Jesteśmy w pierścieniu murów obronnych! — powtarza jeszcze raz i jeszcze uroczyściej. Robi przy tym szeroki, ale nieokreślony ruch ręką. Jakby coś pokazywał, coś, czego wcale nie ma. Po prostu jakby prowadził wycieczkę przyjezdnych gości w Toruniu. Dwie młode panny, widocznie nietutejsze, przystanęły w pobliżu i niezdecydowanie poszły wzrokiem za ruchem ręki Ernesta, jeszcze i jeszcze... Musiały się więc odwrócić tyłem do olbrzymiej, czerwono-ceglanej bramy i popatrzyć w kamienne głębiny ulic wąskich 420 i ciasnych. W plątaninę arkad, przesmyków i zaułków, w stare serce miasta. Romana aż drży ze wzruszenia. Nie wie, dlaczego w pierścieniu i jakich właściwie murów, i dlaczego obronnych. Ale jakże ten Ernest umie powiedzieć coś takiego! Po prostu wspaniale!... I wiele razy później, wspominając szczęśliwe swoje dnie w Toruniu, Romana powtarzała cicho, szeptem: — Jesteśmy w pierścieniu murów... W innej stronie, w wylocie łukowego obramienia ogromnej jakiejś budowli widniało całe morze kwiatów. „Jakby jakaś łąka!" — pomyślała Romana. Jeszcze nigdy przedtem nie widziała takich kwietników. Owszem, już je widziała. Skądinąd na nie patrzyła wtedy, od nadbrzeża, czyli z dołu. Wyglądały w górze jak na obrazku! Panowie i panie spacerowali wśród kwietników w zieloności i w jaskrawości słońca... Teraz tak samo spacerują. — Chodźmy tam! — jak dziecko ciągnie Romana za rękę wysokiego Ernesta. Ale on pociąga ją gdzie indziej. — Tam pójdziemy innym razem! Teraz za mało czasu... Mówię ej, innym razem I Tam dalej jest park, kiedyś wybierzemy się na dłużej... — I tam są łabędzie? — Owszem, łabędzie są w parku, na samym końcu... Ale dzisiaj pokażę ci coś innego! Zaraz tutaj skręcimy... Nie widziałaś Krzywej Wieży? Nawet z dołu, z daleka? To zaraz ci ją pokażę! — Krzywa Wieża? — Romana znowu aż zadrżała z radości, choć to nie było takie nadzwyczajne jak kwietniki, jak park i jak łabędzie. Ale za to trochę znajome. Bo przecież w Inowrocławiu tatuś powiedział do Romany: „czy jeszcze Krzywa Wieża nie spadła ci na głowę?" Tak tatuś powiedział. 421 Obejrzała się. Tamte panny już odeszły, właśnie w stronę kwietników, drzew i pań spacerujących z panami. Pewnie już przedtem widziały Krzywą Wieżę toruńską? Ta wieża stała w ciasnej i jakby ciemnej uliczce, chyląc się nad nią, ale nie spadając... — Ty sobie tutaj zostań! — nagle powiedział Ernest. — Obejrzyj sobie jeszcze także z tamtej strony, pospaceruj sobie... Ja tymczasem skoczę do kowala, bo tatuś bardzo by krzyczał, gdybym nie załatwił, a wyszliśmy dzisiaj późno... O, widzisz, widzisz, możesz sobie tu pochodzić, od tamtego rogu do tego rogu! Tylko dalej nie odchodź, bo zabłądzisz, i wtedy musiałbym cię szukać... Nie zabłądzisz? No, pamiętaj! Nie będziesz się bała? To ja jeszcze tymczasem skoczę do blacharza, może nawet do spółdzielni... A to potrwa chwilę... — Dobrze już, dobrze! — A nie znudzisz się? Nie powinnaś się znudzić, bo to przecież jest wieża bardzo stara, historyczna... — Ernest znów przystanął, wyciągnął nawet rękę, jakby miał zacząć wykład, ale zaraz machnął ręką i już go nie było. Romana została sama. Czy nudziła się? Rzuciła się ku Ernestowi, gdy zjawił się po godzinie, od zupełnie innej strony niż ta, w którą poszedł. Trochę był niespokojny, czy mu gdzieś nie zginęła, nie „zalazła", jak powiedział. Ale zaraz się uspokoił, gdy mu zaczęła opowiadać o jakichś nadzwyczajnych drzwiach, prowadzących chyba do jakichś skarbów, jak w bajce... Te drzwi były okute i na pewno żaden złodziej nie mógłby ich otworzyć! A gdzie indziej, w innym domu, nad innymi drzwiami była taka kamienna, straszna głowa lwa... Ale chyba najstraszniejsze były ciemne schody, jeszcze w jakimś innym domu. Te schody były znajome, choć przecież nigdy 422 przedtem Romana nie widziała takich, takich ciemnych, strasznych, chyba może tylko we śnie... — Bo, widzisz, ja poszłam trochę dalej, tylko w tamtą uliczkę, ale ciągle wracałam tutaj, żebyś mnie nie szukał... No i widzisz, że jestem! Zaraz ci pokażę, tam jest taki ganek, a nad nim wisi na haku, na łańcuchu, latarnia, z takimi szybkami... Ciekawość, jak wygląda, kiedy ją zapalą? Ty już musiałeś nieraz widzieć... Ale Ernest nigdy nie widział ani tej latarni, ani jak ją zapalają. Słuchał z roztargnieniem, pogwizdywał, oglądał się za siebie, zajęty znowu czymś swoim. — Słuchaj no, Romcia — w pewnej chwili przerywa jej te zachwyty — ja u kowala musiałem tak długo czekać, bo majstra nie było. Ale ty w domu nic nie mów, że chodziłaś sama godzinę koło Krzywej Wieży... bo tatuś by się gniewał, że ja siedziałem tak długo w kuźni. Jutro zaprowadzę cię gdzie indziej... Ale nazajutrz padał deszcz i Romana wcale nie wyszła na miasto. Żal jej było ubrania. A i tak była szczęśliwa. Bo co to Mania mówi, zaraz kiedy zasiadły w plichcie do lekcji? Że Anna jak przyszła wczoraj w południe, to powiedziała, ża ma dla Romany prezent? Więc Romana, zamiast dyktować Mani na ó i na u, musi zgadywać, jaki prezent. Wymyśla przy tym najgłupsze i najbardziej nieprawdopodobne rzeczy z małym łabędziątkiem, z domkiem na Winnicy włącznie. Może naumyślnie rozśmiesza tym Manię? Bo Mania ostatnio zrobiła się, w przeciwieństwie do niej, jakaś smutna, zamyślona, jakby niespokojna. Teraz jednak zaśmiewają się obie, jak dawniej, z tych głupstw. 423 Ale Mania nagle poważnieje, smutnieje. Sztywno odwraca głową, patrzy w okienko, jakby chciała ukryć napływające łzy. Mówi niewyraźnie, że nie wiadomo, jak się wszystko ułoży, wakacje się kończą i nie wiadomo nawet, kiedy zobaczy Romanę w tej sukience od Anny... — Ach, więc sukienka! Bagatela! Sukienka... jaka? I czemu... nie wiadomo? — Romana jak to Romana: już także gotowa do łez, że nie wiadomo, ale także gotowa do radości, że sukienka! Ale jaka? Tu Mania ożywia się, rozwesela: — Nie masz pojęcia. To chyba będzie jakiś sztuczny jedwab. Jedna pani dostała z zagranicy paczkę i sprzedawała. Nawet tanio, bo na wszystkich była za mała. Ale Annie tak się podobała, że kupiła, chciała dobrać gładkiego brązowego, ale nie mogła dobrać, to potem chciała dla mnie, ale ja tak urosłam, że i dla mnie nie ma mowy... ale dla ciebie wyjdzie, bo ty jesteś jak mysz. — To ta sukienka jest brązowa? — Romana ukrywa pewne rozczarowanie. — Jasnobrązowa, taki dziwny kolor, że nie można było nic dobrać... nie masz pojęcia: płatki różowe, białe i jeszcze jakieś, jakby się po tym tle sypały z koszyczków; — Z jakich koszyczków? — Romana pyta bez tchu, bo choć jeszcze nie wie, co ma o tym myśleć, ale już czuje, że to będzie coś nadzwyczajnego. — Az koszyczków na tym jedwabiu. Z koszyczków z kwiatami. Anna powiedziała, że sama przerobi, że będzie śliczna sukienka, żebyś miała na wesele twego tatusia, i potem na okazje. A jak już Anna mówi... Tak, jak Anna mówi... Romana czuje, że z zachwytu palą ją policzki. Musi wstać i kręcić się po plichcie. 424 Chyba niczego w życiu nie była tak ciekawa, jak tej sukienki jasnobrązowej, osypanej płatkami kwiatów, sukienki, którą sama Anna... — Ona jest tu? Pewnie u twojej mamusi w schowku, a może tam gdzie bielizna? Przynieś, Maniu, ja tylko popatrzę... — Nie, tu jej nie ma. — A na proszące spojrzenie Romany: — Słowo ci daję! — Słowo? A nie złowo? — Romana bada podejrzliwie. — Ach, jaka ty jesteś! Przecież ci mówię, że Anna jej tu nie przyniosła. Ona już dawno leży u niej w szafie, jakby czekała na ciebie. A teraz Anna mówi, że w przyszłym tygodniu, jak będzie miała więcej czasu, to ty do niej przyjdziesz i zaraz na tobie przymierzy, skroi i zrobi, żeby zdążyć przed twoim wyjazdem... Znowu padło to słowo. Ale Romana całkiem co innego miała teraz w myśli, stanęła przed Manią z jakąś inną twarzą. — Ale,, Maniu... z jakiej racji... dla mnie takie wspaniałe rzeczy? Ja przecież mogę i w tej sukience, co mam... a zresztą gdyby nawet nie, to tatuś... przecież tatuś i ciocia niczego mi nie żałują... toby najchętniej zwrócili, z podziękowanem... bo przecież to kosztowało... — jąka i stęka cała rozczerwieniona. — Ani się waż! Co ty znowu! Coś podobnego... przecież Anna z najlepszego serca! I jak Anna ci powie, to masz udawać, że o niczym nie wiesz. Rozumiesz? — Rozumiem. — Romana boi się, że może znowu powiedziała coś niepotrzebnego. Przy tym doznaje ulgi, bo wcale nie jest taka pewna, czyby tak „najchętniej". Umilkła. Obie milczały długo. — Słyszysz? — nasłuchuje Mania. 425 Za ścianą plichty w ładonce stukano, pukano, gadano. — Jakby piłowali... go oni tam piłują? — zastanawia się Mania. Romana też słucha. Ale nagle wykrzykuje: — Zając ma długie uszy! Mama nic. A tak pouczała ją Romana: na ąc to czas teraźniejszy, a na szy... — Już zapomniałaś? — dogaduje jej teraz prawie ze złością. Aż tu Mania — o dziwo — staje przed nią jak na baczność i gada jak z książki: krzycząc, złoszcząc się, irytując... imiesłów czasu teraźniejszego. — No, a czas przeszły? — śmieje się Romana zadowolona, pełna aprobaty — dokonany? Ale Mania ma dosyć. I nagle: — Do tegOi, do takich głupstw, to ty masz rozum! W sam raz na nauczycielkę! — zaczyna składać zeszyty. Romana nie protestuje, bo już ta godzina skończona. I pewnie już Ernest zbiera się iść. Więc tylko: — Idżże, idźże! Widziałaś kiedy nauczycielkę w sukni osypanej kwiatkami? Nie wyobrażam sobie tej sukni... Wcale, wcale nie wiem, czy jak włożę tę suknię, to mi się nie odechce być nauczycielką! Na świecie jest tak pięknie, że chciałabym, chciałabym... sama nie wiem, czego bym chciała... — A dla mnie żadne takie sukienki mogą nie istnieć! Chyba że na tobie... — nagle surowo powiedziała Mania. — Ale to także nie... Ja będę ciebie pamiętać chyba najlepiej przy lekcjach. Kiedy tak -chodzisz, kiedy tak wymyślasz, nieprawda, dla mnie zawsze coś nowego... Wtedy jesteś cała Romana! Romana nieraz później przypominała sobie tę lekcję. A także inne lekcje w ciągu tych dni ostatnich, kiedy 426 wracała z miasta szczęśliwa, roześmiana i zastawała Manię jednak gotową, zawsze teraz na trójkę i nawet pilną przy dyktandach, przy rachunkach, przy datach z historii. Dobre były te lekcje! Ale czyż nie lepsze były letnie pogody nad Toruniem w sierpniu, nad „pierścieniem murów obronnych", nad dzwonieniem kościołów, nad wszystkimi dziwami w starych, wąskich uliczkach? Nazajutrz znowu już była pogoda od samego rana. „Maria-Elzelia", zawalona jakimś nowym chłamem desek, kubłów, kup smoły, wyglądała znowu jak ruina na wodzie. I znowu Mania powiedziała, z surową jakąś pewnością, że to nic, że po remoncie wszyscy aż się zdziwią, bo „Maria-Elzelia" będzie jak nowa, nieprawda, nie do poznania. I znowu Ernest znika jak codziennie znikał w załatwianiu ciągłych spraw z kowalem, z blacharzem, ze spółdzielną, ze składem farb, pokostów i lakierów. Romanie wskazuje nowe miejsce, przed jakimś kościołem, żeby na niego czekała. * Od tego dnia zataczała codziennie coraz szersze kręgi, ale Ernest zawsze w końcu ją odnajdywał, to przed wystawami sklepów, to kryjącą się od słońca w bezpiecznym, chłodnym cieniu kamiennych uliczek. — Czy obejrzałaś już sobie dobrze Kopernika? — spytał raz, wyłoniwszy się jak zwykle nie z tej strony, w której znikł. — Nic takiego! — odpowiedziała obojętnie. — Kopernika to ja mam i w Warszawie! Zaprowadziła mnie tam raz panna Irka... Słuchał, jak zwykle roztargniony. — Kto taki? — zapytał. — To taka jedna, taka sublokatorka! Bo mieszka 427 u nas, to znaczy właściwie u cioci... Ach, kupiłabym jej parasolkę! — westchnęła. Potem dodała po namyśle: — Parasolkę to może lepiej ciocil Choć z drugiej strony, ciocia pewnie by zaraz powiedziała „nie wiedzieć co", czyli że to nie dla niej takie rzeczy... Ernest obruszył się: — Ty nie rozmyślaj o parasolce ani o jakieś pannie Irce, tylko sobie oglądaj pamią'tki historyczne! — powiedział prawie surowo. — Przeszkadza ci to? Ja przecież wszystko oglądam, a jednocześnie myślę sobie o różnych takich rzeczach... Co bym cioci zawiozła na pamiątkę z Torunia, a co mojemu tatusiowi, a co Jasiowi... — Co znowu za Jasio? — zapytał podejrzliwie. — Mój brat cioteczny! — Też masz o kim myśleć! A zresztą, wszystko mi jedno, myśl sobie, o Mim chcesz, tylko pamiętaj, że masz mi codziennie opowiedzieć, co widziałaś, gdzie byłaś... Masz zwiedzać, rozumiesz? Po to chodzisz ze mną, żebyś zwiedzała... Więc Romana zwiedzała. Oglądała. A wracając na Wisłę, opowiadała codziennie Ernestowi, co widziała w Toruniu. Któregoś dnia po prostu rzuciła się na Ernesta, gestykulując, pokazując rękami, palcami, że widziała takie kwiaty kamienne i takie liście kamienne na którymś z domów. Nigdy nie przypuszczała, że można coś takiego wyrzeźbić w kamieniu... — Ale gdzie to widziałaś? — pytał Ernest. Nie umiała nazwać ulicy, tylko ręką pokazała mu kierunek. Ale było już za późno, żeby iść tam z Ernestem. Wracając na „Marię-Elzelię" Romana jednak przez cały czas mówiła mu o tych rzeźbach. Prócz liści i kwiatów była tam jeszcze cała jakby koronka z kamienia, ustawiona w spiczasty kształt, jakby wysoka czapa albo jak ozdoba na torcie, który widziała na wystawie cukierni. Zanudzała go. 428 — U nas na Pradze nie ma takiego czegoś! — wykrzykiwała z przejęciem. Zaraz jednak zrobiło się jej żal tej Pragi, więc dodała z westchnieniem: — Na Pradze, owszem, także bywają piękne rzeczy... Jak tam się pójdzie na targ, to człowiek może zobaczyć takie wazoniki i figurki z porcelany... Także bardzo ładne! Innego dnia Ernest zastał Romanę zachwyconą na smutno. — Zmarli leżą na kamiennych płytach, zupełnie jakby spali! Sztywni, wyprostowani, ale piękni w swej śmierci! — recytowała jak wiersz. — A gdzie to widziałaś? — usiłował sobie przypomnieć. — A w jednym takim kościele, ale nie w tym tutaj! To było tam — ręką wskazała kierunek. — Taka jedna stara kobieta,, taka stara pani zaprowadziła mnie do tego miejsca, gdzie oni leżą... Kobieta mówiła szeptem, jakby się bała, żeby ich nie zbudzić! Ja też mówiłam szeptem... To było coś cudo/wnego! Tak wychodziło, i to już któryś raz, że nie Ernest Romanie, tylko Romana Ernestowi opowiadała o Toruniu. Oboje nie spostrzegli się w tej chwili, że mówili szeptem. — Jak wychodziłam, to pocałowałam w rękę tę starą panią... — Romana wyznała nagle. — Bo ona była bardzo już stara d przy tym bardzo biedna, i pewnie myślała sobie, że i ona także niedługo umrze... Więc zrobiło mi się jej żal. Ernest milczał. Ale kiedy rozwodziła się znowu nad jakimś wejściem po trzech schodkach w dół do nie wiadomo czego i nad jakimiś okutymi, ciężkimi drzwiami, które także nie wiadomo dokąd prowadziły, miał tego dosyć. — Ty widzisz tylko same drobiazgi! — powiedział. — A rzeczy wielkich to nie zauważasz... Dziew- 429 czyny są w ogóle takie jakieś dziwne! — zastanawiał się. — Nie to, żeby były głupie, tylko że mają taki dziwny umysł, niehistoryczny, w ogóle nienaukowy... A tej starej kobiety to nie trzeba było całować po rękach, tylko dać jej parę groszy za oprowadzenie! — Co też ty mówisz, Ernest! — oburzyła się Romana. — Ona by się na pewno obraziła! I w dalszym ciągu swoje: że w innym miejscu, na beczce, takiej od piwa, stał pękaty człowiek w wianku z liści na głowie, a taki uśmiechnięty, nawet roześmiany, po prostu na widok każdego, kto przystanął przed nim, jakby witał się, pozdrawiał... — Aż musiałam się także do niego roześmiać! I nawet wy ciągnęłam jedną rękę i popróbowałam palcami tych winogron, które on jakby podawał każdemu z wchodzących... Ernest oburzył się w tym miejscu: — To ty jeszcze nie wiesz, że nie wolno dotykać pamiątek historycznych? Gdzie to było? Gdzie to widziałaś? Ale Romana nie umiała powiedzieć dokładnie, gdzie to było. Pamiętała tylko, że na sąsiednim domu, na ścianie, był taki lew, kamienny lew, ale o twarzy zupełnie ludzkiej. — Ludzkiej, nie ludzkiej... A może to był taki sfinks, po prostu? — Ja nie wiem! On mii się bardzo podobał, wcale nie był dziki... Ja wolę patrzeć na takiego niż na żywego lwa, na przykład w Zoo albo w cyrku. Bo tamte żywe lwy są biedne, męczą się okropnie! — Wcale nie męczą się okropnie! — ze złością przerwał Ernest. — Romcia, ty niedaleko zajedziesz, jak będziesz tak wszystkich żałować! — powiedział twardo. — Ja kiedyś byłem taki sam, jak jeszcze byłem mały... To jest dzieciństwo, rozumiesz? Tego powinnaś się wstydzić! 430 — Zobaczymy, zobaczymy, kto dalej zajedzie... — Romana zaśmiała się, a potem zamyśliła. — Ja bym strasznie chciała zajechać jak najdalej... — westchnęła nagle sama do siebie. — A ty? Ty chciałbyś także daleko zajechać? Ernest spojrzał na nią podejrzliwie. — O tym się nie mówi! — powiedział wymijająco. Ale zaraz potem ożywił się: — Słyszałaś kiedy, jak mądrzy się moja mama? Żeby mieć myśli krótkie, najdłużej na jeden tydzień? Ja nie znoszę takiego czegoś... Ładnie bym wyglądał, gdybym miał krótkie myśli! Byłbym za bosmana na dziurawej „Marii-Elzelii"! A tak... — nie dokończył. — Ja wiem, ja wiem! Ty masz całe plany i pomaga ci Anna... — gorliwie przytaknęła Romana. — No cóż... Zdam na jesieni, a potem, jak wszystko pójdzie dobrze, to dostanę etat... Chociaż wcale jeszcze nie wiem! Bo najgorsza rzecz, że mam zawsze na widoku rozmaite rzeczy. Właściwie, to się waham, czy jedno, czy drugie... Obejrzał się. Mijali właśnie jakiś kościół. Romana chciała spytać, jaki właściwie etat, i gdzie, i co to znaczy, że Ernest tak się ciągle waha, ale w tej samej chwili podszedł do nich ten nieśmiały, piegowaty chłopiec, który na imieninach Anny powiedział, że woli pseudonimy filmowe, na przykład Dick Flack. Nie wiadomo, skąd się wziął. Teraz nie był nieśmiały. Na Romanę ledwie spojrzał, ledwie kiwnął głową. I od razu do Ernesta: — No i co? Zastałeś? Co ci powiedział? Nawet dziecko by poznało, że „Dick Flack" czekał tutaj, umówiony z Ernestem. — Na razie jeszcze zagrasz! Kalosze się kłócą, czy trzecia była samobójcza... Autowy z Brodnicy upiera się, że Józek wybijał kornera, i miała już być siatka 431 główki, ale ktoś podkosił, potem bramkarz wypiąst-kował, potem na spalony władował się Onuferek.. — Kiedy to inaczej było! Podkosił Zasada, kalosz odgwizdał faul... — Jak było, tak było! Mówię ci, że jeszcze zagrasz... Tylko masz uważać! Teraz zagadali nagle cicho, jeden drugiemu do ucha. Niepotrzebnie, bo Romana i tak by nie zrozumiała. Jednocześnie na południe rozdzwoniły się dzwony nad miastem, nad Toruniem, jednocześnie słońce wyszło zza chmury i zaczęło od razu przypiekać z całej siły. — Chodźmy w cień! — przerwała im Romana, mrużąc oczy od blasku. — Ja tak nie mogę! — Dobra! — krzyknął Dick Flack i zatarł ręce. — No to już! Idziemy? — Obejrzał się na Romanę, jakby dopiero teraz ją dostrzegł. — Szacunek koleżance! Zdaje się, że Romcia? Bo podobna na Janinę!... Pamię-tas-z Jankę Kowalską? — znów zwrócił się do Ernesta. — Co nie mam pamiętać? — Miała skoki jak piłka! — Była do mnie podobna? — interesuje się Romana. — Już tu jej nie ma, wyprowadziła się, nieprawda, aż do miasta Szczecinka, więc szkoda gadać... Więc jak, ze mną idziesz? — znów zswrócił się do Ernesta. — Czy może do parku pokazać pannie Romci łabędzie, jak się całują? Bo wszystkie historyczności, nieprawda, to już Romcia widziała? Już Powała pokazywał? — Do parku umówiła się Romcia z kim innym, z Peterem... w ogóle trzeba z Peterem. — Ernest z czegoś jest niezadowolony. Odszedł od nich parę kroków, popatrzył w uliczkę. — Dobra myśl! Ja ci mówię, Powała, że masz zawsze rację! — piegowaty, jasny chłopiec znowu zatarł rę- 432 ce. — Przede wszystkim trzeba najpierw pogadać z Peterem! Dzisiaj miał robić fajrant w sam raz na dwunastą, to powinien gdzieś być tutaj... Czekaj, ja zagwizdani! Gwizdnął przeraźliwie. Potem jeszcze raz. W odpowiedzi, nie wiadomo skąd, z któregoś wysokiego okna w poprzecznej uliczce, a nawet jakby z dachu, rozległ się podobny, chociaż daleki gwizd. — Niemożliwe! — ucieszył się piegowaty. — Żeby coś takiego! Składa się nam w deseczkę... — i pokazał ręką. — Już go widzę! Jakby czekał... Idziemy czy nie? — i pobiegł pierwszy. Za nim Ernest długimi krokami. Obaj zapomnieli o Romanie przed kościołem. Nie proszona, poszła w tyle za nimi. Ani się spostrzegła, kiedy i jak wdrapali się wszyscy troje na jakieś ciemne schody. Pachniały starością i pleśnią. Po upale ulicy były pełne chłodu jak kąpiel w wodzie. Tylko że trzeba w tej wodzie iść ciągle w górę, wyżej i wyżej. Romana zagląda po drodze w długie boczne korytarze. Są jeszcze ciemniejsze i wiejące teraz już zupełnym zimnem, Romana trochę się boi, a jednocześnie bardzo się cieszy na wspólny daleki spacer z chłopcami do parku. Ale już zaczyna żałować, że nie ma tutaj Mani. Tylko jeszcze Mani brakło jej do zupełnego szczęścia! Bo jeszcze trochę wyżej po tych samych schodach — i będzie Peter! Zaraz z nim się rozmówią i potem zbiegną wszyscy troje w tę samą słoneczną pogodę i pójdą sobie do parku. Może pojadą tramwajem? Właściwie, nie we troje, tylko w czworo, bo jeszcze jest Dick Flack! „Eee tam! Ten cały Dick Flack może dla mnie nie istnieć — pomyślało się Romanie. Ale w chwilę potem zrobiło się jej nagle żal piegowatego chłopca. — Cóż takiego, niech sobie i on z nami pójdzie..." 28 — Siostra z Wisły... 433 A tamci, jeszcze wyżej, już gadają z Peterem, w słonecznej smudze śród ciemności strychu. Bo to już przecież strych, z pochyłymi krokwiami, z klepiskiem zamiast podłogi, z otwartą w górze klapą, a przez klapę widać niebieskie niebo, gołe niebo... — A kuku! A kuku! Nie może być? I Romcia tu jest? Kto tak powiedział? Kominiarz?... W otwartej klapie dachu mignęła umorusana, roześmiana gęba. Potem ktoś krótko gwizdnął, potem zrobiło się ciemno... I oto nagle dwa buty, dwie nogi w czarnych spodniach zatańczyły w powietrzu i już cały kominiarz zeskoczył z dachu i stoi przed oniemiałą Romaną. Już uchyla cylindra... — My przecież się znamy! — śmieje się głosem Petera. — Piliśmy bruderszaft! Romcia już nie pamięta? Teraz we trzech się śmieją. Patrzą na Romanę. — Jeszcze Romcia nie poznaje? Ojej, co to będzie, jak ja teraz pocałuję? Zostanie pamiątka! Czarna pamiątka... Trzeba będzie zaraz wody z mydłem, całą balię, nieprawda, nieprawda? Cofnęła się, przestraszona, ale zaraz potem także śmiała się razem z chłopcami. Potem jeszcze raz chciała uciec z tego strychu, gdy nagle zagadał gruby głos w jakimś kącie. Ale to był głos innego kominiarza, i wcale nie z kąta, tylko z tamtej strony dachu. — Momencik, wujku! — odkrzyknął Peter. — Albo bardzo proszę, to już ja pozbieram statki... — Chyba już fajrant? — niecierpliwi się Dick Flack. — Bo co? — Bo jest nowina! Jutro gramy ze Złotorią! — A bo nie mieliśmy? — Mieliśmy, marcepanie, tylko ze mną, wiesz... Zagadali o meczu. O jakimś „kaloszu", który znowu się rozgwizdał, o jakimś Zasadzie, który z trzydziestu 434 metrów wsunął bombę w okienko i skończyf z bałaganem... „Ze też oni zawsze tylko o tym gadają!" — przeleciało Romanie przez głowę jak dorosłej kobiecie — pobłażliwie i lekceważąco. I właściwie najwięcej o Dicku Flacku: to on głównie się mądrzył i zawracał głowę Ernestowi i tamtemu. Tamten słuchał, owszem, ale coraz to spoglądał w kierunku Romany i uśmiechał się do niej. Był teraz poważny. Zdawał się wyższy i dorosły, i chociaż z twarzą umazaną sadzami, ale wyglądał jak jakiś pan przy dwóch wyrostkach. I dlaczego,, dlaczego Mania nie powiedziała Romanie, że ten Peter z imienin Anny jest z fachu kominiarzem! Wtedy Romana od razu by wiedziała, przypomniałaby sobie, że jak raz szła nadbrzeżem i rozmawiała z chłopcem z tratwy, to tamten kominiarz, który wtedy ją zaczepił, i Peter z imienin, to jeden i ten sam. I dlaczego Dick Flack mówi do niego „marcepanie"? Znowu tak powiedział... Co? Czyżby już się żegnali? — Przeprowadzę państwa na inne schody, nieprawda, paradniejsze, widniejsze. Niestety, teraz czasu nie mam, żeby z państwem dłużej... — z nich trzech Peter był najgrzeczniejszy. Nawet światowy. Widać, że tutaj na tych strychach czuł się gospodarzem i robił honory domu. Poszedł przed Romaną, oglądając się wciąż ku niej. Na tym drugim strychu było duszno i ciemno. Wszędzie sznury od bielizny. Potykając się na jakichś belkach, Romana umie jednak zachować się tutaj nie jak jakaś uczennica, tylko jak dorosła osoba. Oto oprowadza ją po ciekawych miejscach! Tylko że śmiać się jej chce, gdy Peter ogląda się ku niej. Pod wysokim cylindrem twarz umazaną na czarno, chociaż grzecznie poważna, a może właśnie dlatego, że taka grzecznie poważna, wydaje się Romanie coraz to śmieszniejsza. 435 „To dopiero Mania się zdziwi, kiedy jej opowiem!" — w ciemnościach strychu naraz owionął ją przez chwilę szczęśliwy zapach plichty. Potem posmutniała, bo pomyślała sobie, że Mania przecież na pewno zna i tego Petera, i całą jego rodzinę! Oni wszyscy się znają, i tylko jedna Romana jest tutaj ciągle obca, dla każdego obca, w całym Toruniu obca... — Proszę, niech Romcia zauważy, jak tutaj słychać w kominie... — Peter nagle przystanął i pokazał ręką. Potem przyłożył ucho. — O, tutaj... — Niemożliwe! A co to takiego? — Romana także przyłożyła ucho do ściany z cegieł. Za tą ścianą chyba szumiały wielkie drzewa, jakby rósł cały las w ga-daniach, w świergotach, w kłótniach ptactwa... — Co to takiego? To są kawki... Na Pradze także są kawki w kominach! Romcia w jakim domu mieszka? — Jak to, w jakim domu? — W kamienicy? W wysokiej?... To niech Romcia kiedy pójdzie z ciocią na strych, na pamiątkę po mnie, i posłucha w kominie... Tak powiedział: „Na pamiątkę po mnie..." -— Dobrze, pójdę na pewno... Dobrze, na pamiątkę! — powtórzyła światowo, patrząc w czarną twarz, w świecące białka oczu. Wyglądał w tej chwili jak czarny kot w cylindrze. Ale nie jak śmieszny kot. Jak poważny elegancki kot w cylindrze... — Toruń piękne miasto... — powiedział teraz w zamyśleniu. — O tak, piękne miasto! — przy wtór żyła mu gorąco. — Podoba mi się szalenie! — Nawet aż tak? Szalenie... A w parku, nieprawda, Romcia już także była? — Właśnie chciałam iść... To tam, gdzie te łabędzie? Bała się, że tamci znowu zaczną o meczu, o tym jakimś kaloszu, o golu, o Złotorii. Także przystanęli. 436 Zaczęliby na pewno, ale Peter im nie dał. Powiedział do Romany, żeby teraz wyjrzała, o, stamtąd, tamtym okienkiem. Stamtąd widać wszystko! Wszystkie wieże kościelne i Ratusz, i wszystkie dachy... A na lewo Wisła. — Ja dzisiaj w tej stronie wypatrzyłem, nieprawda... Niech no Romcia zgadnie, co wypatrzyłem? Nie śmiała zgadywać. Wiedziała. — Taką jedną bareczkę... — i uśmiechnął się, już nie jak kot. Jak Peter, jak na imieninach, przed samym bruderszaftem. — A czy z parku także widać Wisłę? — spytała prędko, bo zdawało się jej, że tamci za ich plecami zaczynają chichotać. — Nie, z parku nie widać Wisły! — odpowiedział Dick Flack. I jeszcze chciał się mądrzyć, że on wie na pewno, bó mieszkał jeszcze pod Niemcami na Bydgoskim Przedmieściu... Ale Peter mu przerwał: — Co ty wygadujesz? Jak to, nie widać? — Czy nie wszystko jedno,, czy widać, czy nie widać? — także wmieszał się Ernest. Był zły, na pewno, że gadają o takich głupstwach, a nie o meczu w Złotorii. — Mówię, że nie widać, a jak mówię, że nie widać... — upierał się Dick Flack. Zaczęli spierać się z Peterem. Romana znowu przyłożyła ucho do ściany z cegieł. Znowu szumiał las i gaworzyły ptaki. — Jest wiklina za błoniem? — grzecznie pytał Peter. — A co ty sobie myślisz? Ja w niej, marcepanie, znam każdą, każdziuteńką ścieżkę... — No właśnie! Wiklina, w wiklinie takie okno! Przez to okno widać, przez to okno, nieprawda, w wiklinie, co widać? Wisłę widać... W niedzielę zapraszam was wszystkich, nieprawda, razem z Romcia, do 437 tego okna w wiklinie... Chyba, że Romcia ma już Wisły dosyć! Ale nawet w takim razie... Bo to coś innego, takie okno w wiklinie! Ukłonił się przy tym, nawet uchylił cylindra, jakby już miał iść. Ale go jeszcze zatrzymali. Jeszcze gadali przez chwilę o remoncie na barce, na „Marii-Elzelii", i o tym, jak to się dobrze składa dla Ernesta, że już załatwił z kowalami i że jutro pojedzie razem ze wszystkimi. — Jako pierwszy kalosz! — śmiał się Peter. Romana nie słuchała. Przecież nie pojedzie razem z nimi ciężarówką do tej jakiejś Złotorii. I dopiero w niedzielę... A jutro wtorek? Więc jeszcze ile dni? Okno w wiklinie to chyba coś tak samo cudownego, nadzwyczajnego, jak „pierścień murów obronnych"? A może jeszcze bardziej? Ale gdy po obiedzie, przy lekcji Romana zaczęła z zapałem opowiadać Mani o tym, jak to cudownie będzie w najbliższą niedzielę, Mania sztywno odwróciła głowę i w milczeniu patrzała w okno. Dopiero po chwili dziwnym jakimś głosem: — Słuchaj, Romcia, jest taka jedna rzecz... Już dzisiaj muszę ci to wszystko powiedzieć! A ty musisz mi pomóc, Romcia, w tej jednej rzeczy... Jeżeli mnie naprawdę kochasz, to koniecznie musisz mi pomóc! Koniecznie! ROZDZIAŁ JEDENASTY Od świętej Anki chłodne wieczory i ranki... Od imienin Anny minęło już dużo dni, a jednak dopiero dzisiaj sprawdza się tamto przysłowie. Bo Romana kuli się od porannego chłodu, a piasek w tych wszystkich miejscach, gdzie go jeszcze nie tknęły ludzkie stopy, koła wozów i kopyta koni, ciemnieje zimną rosą. Na przydrożnej trawie także błyszczy zimna rosa. Liście krzewów w ogródkach ociekają wodą jak po nocnym deszczu, a przecież nie było żadnego deszczu w nocy. Przecież obie z Manią wcale nie spały ,tej nocy. Jednak teraz lśni niebo błękitnie i mimo chłodu dzień zapowiada się gorący, tak samo gorący, jak wszystkie poprzednie dnie, od świętej Anki. Słońce, kamienie, piasek, rosa... Okazuje się, że choćby już nie wiedzieć jak wolno iść i jak często przystawać, to i tak w końcu się dojdzie. Widać już z daleka ciemną, ciężką masę drzew zdziczałego parku. Tutaj, w tym miejscu zaczynały się zwykle tamte rozważania, co by zrobiły obie z Manią, gdyby dostały ten park na własność albo w dzierżawę, albo pod opiekę... Boże drogi, jakże można było myśleć o takich głupstwach! 439 W tym miejscu zaczynało się także wypatrywanie, czy stoi stary człowiek z laską, czy nie stoi... Teraz nagłym ukłuciem przeleciała myśl, że jednak nie dała mu Romana owej szczypty tytoniu, z tamtego zapasu w plichcie, jak sobie obiecywała. A teraz już za późno. — Dosyć! Teraz Romana musi myśleć już tylko o tym jednym, co powie, kiedy stanie w końcu przed Anną. Musi przepowiedzieć to sobie, niby jakąś lekcję, trudną, złą, prawie niemożliwą! Za żelazną furtką już znowu widać tamto podwó-reczko — kamienne, gładkie, czyściutkie jak stół. I tak małe, że zdawałoby się, że nic nie może się na nim pomieścić, a mieści się wszystko. W części pod murem, wyższej o jeden stopień, za jabłonią, ledwie widać klatki z królikami. W tej niższej części, prowadzącej do drzwi niebieskiej przybudówki, pachną wilgocią dopiero co podlane, niewielkie krążki ziemi dokoła różowych dalii. Pusto i cicho, ale okno w przybudówce otwarte! Letni wiatr porusza jasną firaneczką. Romana lekko puka do zamkniętych drzwi. Czyżby nikogo nie było? Zagląda przez okno. Słyszy, że właśnie kukułka kończy wykukiwać którąś godzinę. Na imieninach pani Anny Romana w tłoku nie bardzo mogła przyjrzeć się tej kukułce w zegarze, wiszącym w kuchni, nad kuchenną szafką. Z początku nie bardzo mogła, a potem co innego było jej w głowie! Teraz kukułka kuka — raz, dwa, trzy, cztery... i milknie. Pewnie już się schowała z powrotem do swego domku w zegarze. „Jeżeli zegar się nie śpieszy to coś okropnego! — Przeraża się Romana. — Czyż może być już dziewiąta? Wyszłam zaraz po ósmej... Przecież niemożliwe, żebym szła całą godzinę! Jeżeli dziewiąta, to Anna mogła już wyjść, inną drogą, od jakiejś innej strony dojść 440 do «Marii-Elzelii», czyli minąć się ze mną... I co teraz będzie?" Nieledwie z rozpaczą puka w szybę otwartego.okna. Ale na szczęście uchyliły się drzwi w głębi kuchni, mignął z daleka znajomy kwiecisty szlafrok i już zupełnie z bliska wyjrzał niepokój z niebieskich oczu Anny. Już zobaczyła Romanę, już bezwiednie podniosła w przestrachu obie ręce do twarzy: — Czy znowu coś się stało? Romcia, co tu robisz? Proszę, proszę, nieprawda, wejdź no do środka... — usta Anny usiłują uśmiechnąć się poprzez ten przestrach. Jeszcze przed chwilą roztrzęsiona Romana odnajduje w sobie nagle, jakby nigdy nic, pewność, rozsądek, nawet dobry humor. To nic, że na zegarze z kukułką jest już dziewiąta godzina! Anna jeszcze nie wyszła... I Anna już nie wyjdzie! — Nic się nie stało, proszę pani... — mówi od proga drzwi, otwartych przez Annę. — Nie za wcześnie przyszłam? Przepraszam bardzo... Ale pani Szpradowa kazała panią poprosić, to znaczy, proszę pani, żeby pani teraz nie szła do nas na barkę, na „Marię-Elzelię", dopiero po południu... Więc żeby pani teraz się nie fatygowała... Ale nic się nie stało! Naprawdę, proszę pani... Tylko pani Szpradowa z mężem, znaczy się, z panem Szpradą musieli wcześnie wyjść, żeby być na dziewiątą, na wpół do dziesiątej u rejenta, proszę pani, na Szerokiej ulicy, zdaje się... Anna najpierw zdziwiła się: — Jak to, do rejenta? Tatuś wczoraj nic nie mówił... Nieprawda, miała być przedtem jeszcze komisja? Więc jeżeli poszli, to chyba nie do podpisania? Bo to niby, nieprawda, i mamusia musiałaby u rejenta podpisać... — Ja już nie wiem, proszę pani! — Romana bezwiednie kręci głową i wzrusza ramionami. — Pani 441 Szpradowa mówiła „przygotować akt", ale ja nie wiem... Podobno wczoraj wieczorem pan Szprada znalazł innego kupca... Pani Szpradowa mówiła, ale ja już zapomniałam, jak on się nazywa. Przepiórkowski? Może pani zna takiego pana Przepiórkowskiego, szypra? — Przepiórkowskiego? Chyba nie znam... Ale co ty powiesz? — dziwi się znowu pani Anna. — To tatuś dlatego tak .długo wczoraj nie wracał! Bo jak znalazł kupca, to poszli na jednego... Chociaż to nieładnie! Bo z Faworskim, nieprawda, i nie tylko przy mnie, ale i przy ciotce Ernie tatuś już tak jakby zgodził się na tę cenę... Bardzo nieprzyjemnie! Ciotka będzie się gniewać... — Ale, proszę pani, ten drugi kupiec od razu powiedział, że więcej daje... — Romana gada jak z nut. — To przecież, proszę pani, pan Szprada powiedział, że nie może być stratny... — Jeśli daje więcej, to na pewno na weksle! Ciotka się nie zgodzi... Nieprawda, a ile daje? — Tego to ja nie wiem! — Romana znowu kręci głową. — Nie mówiła ci Mania? — dziwi się pani Anna. — I po co tatuś wlecze mamusię do rejenta? Jeszcze jakieś głupstwo zrobią... — Nie wiem, proszę pani! Pani Szpradowa powiedziała, że chce dopilnować, a potem albo pójdzie na targ, jeżeli zdąży, albo wstąpi tu do pani... — Jeżeli pójdzie na targ, to do mnie już nie wstąpi! Mowy o tym nie ma... — pani Anna ożywia się teraz jakoś inaczej. — Na pewno mamusia kupi grzybów i masła, i fasoli... Ja już wróciłam z targu! Byłam z samego rana... Chodź, zobacz, Romcia! — i wesoło popycha Romanę do kuchennego stołu. — Powąchaj, jak one pachną! Myślałam zrobić dla mamusi chociaż trzy słoiki... 442 Nachylają się obie nad stosem borowików, takich świeżych, ostro pachnących, że robi się tak od razu, jakby cały las pachniał w kuchni. Że też Romana nie poczuła, jak tylko tutaj weszła! Obok tych borowików leży jeszcze na stole siatka pełna kalarepy, pomidorów, fasoli... — I to także kupiłam! Ciocia Erna nie wie i nie powinna wiedzieć... — pani Anna Bonerowa, jak Manią, jak dziewczynka, zwierza się przed Romaną. — Bo po tej pożyczce na remont to już sama rozumiesz, że mi teraz trudniej chodzić do cioci do ogrodu... Jak coś sama przyniesie, to, nieprawda, wezmę i podziękuję, ale żeby chodzić po fasolę, po groszek, to nie bardzo wypada... Chyba mam rację, Romciu? — Ja nie wiem, proszę pani... — Romana odwraca twarz. Na zegarze z kukułką jest teraz kwadrans po dziewiątej. Wloką się te minuty... Ale przyrzekła Mani, że wytrzyma do południa! Więc byle do południa... — Spieszysz się, chcesz iść? Jeszcze posiedź, moja droga! Ja tu mam coś do ciebie... Zaraz to zobaczymy! — pani Anna wyciera ręce ściereczką. — Ach, nie, nie, proszę pani! Nigdzie się nie śpieszę... Jeżeli pani pozwoli, to mogłabym coś pomóc, może przy tych borowikach? Bo jeżeli do octu... — Zostaw to, kochana! Jeżeli nie śpieszysz się do Mani, to dam ci coś innego, taką jedną rzecz do sprucia... Bardzo dobrze, żeś przyszła! Siadaj i zaczekaj... Ale powiedz tak naprawdę! Spieszysz się, czy nie? Chciałabyś pewnie teraz razem z Manią malować? Tam zostały jeszcze kanty do wykończenia... A na sztandzie już wyschło? — Jeszcze nie całkiem, proszę pani! — Romana podnosi znad grzybów, znad kalarepy swoją małą, bladą twarz. — A co do tamtego, to przecież już tak 443 i tak. Dostałam wczoraj kartkę od cioci, żebym zaraz wracała... Chciałam dzisiaj, ale Mania... — i nie kończy, oo Mania. — Nie może być, naprawdę? Przecież to jeszcze kawał czasu do końca wakacji! — pani Anna wyszła z kuchni i mówi teraz z pokoju. Przez otwarte drzwi widać, że otworzyła szafę i szuka czegoś na półkach. — No tak, owszem... Ale tatuś z ciocią mają teraz kłopoty z domkiem i z remontem, i w ogóle, proszę pani... A zresztą, ja nie wiem, bo ciocia napisała krótko, proszę pani, tylko że mam już wracać... — swobodny głos Romany teraz się łamał... — Rozumiem! W takim razie śpieszysz się do Mani, żeby te ostatnie chwile... Ale Widzisz, tutaj mam coś dla ciebie! Już mam, znalazłam... To nawet dobrze się składa, że nie muszę teraz biec na barkę, tak jak obiecałam! Bo za jednym zamachem i grzyby przyrządzę, i sukienkę dopasuję, żebyś miała gotową przed wyjazdem... — Sukienkę... — powtarza Romana. Znowu odwraca twarz od widoku pani Anny. — Romcia, co ci, Romcia? Coś ty taka blada? Mania nic ci nie mówiła, że mam dla ciebie sukienkę? — Nie, nie mówiła... To jest, właściwie, owszem, mówiła! — Romana taka dotąd podniecona, swobodna, teraz się zatraca, stęka, jąka. — Ach, proszę pani, doprawdy... Ja bardzo, bardzo dziękuję! Ale mój tatuś, moja ciocia... Bo dlaczego właściwie... Takie prezenty! Ja nie wiem... — Nic nie masz do wiedzenia. Ile to kosztuje? Na pewno mniej, niż myślisz... — śmieje się pani Anna. — Ale przecież jeszcze jej nie widziałaś! Zdaje się, że bardzo... Ale, naprawdę, Romcia, chyba coś ci jest? Paczka w papierze wędruje z rąk pani Anny na 444 stół kuchenny. Bo Romana na krześle słania się i blednie, jakby naprawdę była chora. Zamyka oczy, usiłuje wstać, jakby miała spaść z krzesła. — Nie, naprawdę... — pani Anna przygląda się jej uważnie. — Gorączki chyba nie masz? Może się zmęczyłaś? Pewnie biegłaś po tych schodach? Czekaj, zrobię czarnej kawy... I mam tu krople! — Nie, nie, proszę pani! Mnie tylko boli głowa... — Romana mimo woli podnosi ręce do głowy ruchem zapamiętanym od cioci Adeli, czy może jeszcze od matki... Naprawdę zrobiło się jej słabo! Właśnie teraz, teraz, kiedy tamte wszystkie kłamstwa udały się jak z płatka i kiedy już nie ma obawy, że pani Anna nagłe przebierze się w swoją szarą suknię i pobiegnie ku Wiśle, schodami w dół. Och, gdybyż pani Anna nie była taka dobra i taka ufna! Gdybyż nie usadowiła Romany troskliwie i czule w tym samym wielkim fotelu, ma którym na imieninach siedziała ciotka Kuffke! Gdybyż nie napoiła Romany czarną kawą, po zażyciu proszka i jeszcze jakichś kropel... I ten kompres na .głowę, z chusteczki zmoczonej octem. I jeszcze jedno, jeszcze jedno: och, gdybyż pani Anna nie rozłożyła przed Romaną na stole w pokoju tego czegoś lśniącego, usypanego prześlicznie płatkami kwiatów, różowymi, białymi, niebieskimi, lecącymi z przewróconych koszyczków po złocistym jedwabiu... Ale dostać się pod opiekę Anny Bonerowej, to znaczy wszystko tak robić, jak tego chce pani Anna Bo-nerowa! Kompres na głowę swoją drogą, a nożyczki w rękę swoją drogą! I oto Romana ani się spostrzega, jak ostrożnie przecina nitki maszynowego szwu, od-pruwąjąc rękawy i kołnierzyk. — No, jakże ci tam idzie? — głos Anny Bonerowej pyta ją z coraz to innego miejsca kuchni. Przez otwar- 445 te drzwi słychać trzaskanie ognia pod płytą i czuć zapach octu gotowanego z pieprzem, zielem angielskim i z liściem bobkowym. —■ Lepiej ci, Romcia, nieprawda? A może zmienić ci okład? — Już nie trzeba, już przeszło... Dziękują pani, naprawdę! — Romana wzdycha, z wdzięczności i ze wstydu. — No widzisz! Jeszcze lepiej poczujesz się, nieprawda, gdy zobaczysz tę sukienkę już na sobie... — Prześliczna, proszę pani, prześliczna! — Jeszcze nic nie mów... Ja tak zawsze daję kompres z octu, jak kogoś głowa boli, po staroświecku, nieprawda? Pomaga zawsze każdemu jeszcze lepiej niż proszki! Z grzybami zaraz będzie koniec, to potem coś zjemy i jeszcze oi się poprawi! Czy ty z tego wszystkiego jadłaś dzisiaj śniadanie? Pewnie na czczo wyszłaś... — Ależ jadłam, proszę pani... — Romana nad sukienką pochyla niżej głowę. Wcale nie jadła! I wszystko, wszystko nieprawda... — No, to dobrze! A uważasz, żebyś nie przecięła? — Uważam, proszę pani... — No to dobrze... Romana rzeczywiście uważa, mimo woli wciągnięta w krąg Anny Bonerowej, której ręce robią tymczasem dziesięć rzeczy na raz, a której spokojny głos to się urywa razem ze skrzypnięciem drzwi, kiedy wychodzi z kuchni na maleńkie swoje obejście, to znowu rozlega się z innego miejsca, gdy wraca. A zawsze jest pełna bezpiecznej jakiejś pogody. O, gdybyż można było powiedzieć jej teraz prawdę, a potem niech już to wszystko samo dzieje się dalej, jak chce! Nie, nie będzie się działo, jak chce, tylko tak, jak 446 chciała Mania i jak Romana przyrzekła Mani, jak się przysięgła... Kukułka zakukała znowu. Ach, dlaczego Romana musi kłamać, dlaczego musi to robić, czego najbardziej nie znosi? — No, już daleko lepiej wyglądasz! — mówi pani Anna, gdy zasiadły obie przy uprzątniętym rogu stolika w kuchni, przy jajecznicy i przy kawie z mlekiem. — Moja droga, nieprawda, ja doskonale rozumiem, że dzisiaj bardzo ci smutno rozstawać się z naszą Manią. Bo przecież wy tak obie przepadacie za sobą... Ale nie martw się, może wszystko tak się jeszcze ułoży, że Mania będzie w Warszawie? Jak tylko zjesz, to popatrzysz, czy już się żelazko zagrzało... I pokażesz mi, jak poprułaś. Nie przecięłaś nigdzie? — Chyba nigdzie, proszę pani... I dziękuję za wszystko. Żelazko zaraz będzie... To ja może tymczasem zrobię miejsce na tamtym stole w pokoju? — Romana odpowiada jak we śnie. Jest jej i dobrze, i strasznie. „Może to byłby najlepszy dzień tego lata? — przelatuje jej myśl poprzez udrękę. — Nie,- ale jeden z najlepszych... — przypomina sobie inne toruńskie dni, i tamte dni na Wiśle. — Dużo było dobrego, dużo było dobrego"... — powtarza w myślach. Tymczasem letni wiatr porusza jasną firanką i miesza się z lekkim swędem żelazka. Pani Anna już prasuje? — Tylko aby przeciągnę, a potem trzeba to zaraz wynieść, bo jeszcze cię znowu, nieprawda, głowa roz-boli od swędu... Pomidory zmieniły się w marmoladę i już stygną w oknie, w czterech słojach. Stygnie też ocet w garnku do zalania grzybów. Na kuchni gotuje się tymczasem po prostu obiad, cały obiad! Niemożliwe... Na 44? desce leży cały stos dopiero co zrobionych klusek krajanych, najcieniej jak tylko można! A w rękach pani Anny poprute kawałki jedwabiu zmieniają się, zrastają jakby na nowo w sukienkę, w najprawdziwszą sukienkę, dopasowaną do stojącej pośrodku pokoju Romany. — Nie podnoś rąk! Stój spokojnie, kochana... — upomina ją Anna, bo Romana znowu podniosła obie ręce do głowy, jakby chciała Oisłonić się, obronić przed czymś. Od dołu i od góry, z rozmaitych stron popatrują na Romanę spokojne, ufne, serdeczne oczy pani Anny. Na brązowym pozłocistym jedwabiu mienią się niebiesko, różowo i biało opadające płatki... Czyż można to wszystko wytrzymać? Pani Anna ze szpilkami w domkniętych ustach raz po raz odstępuje od Romany na dwa, trzy kroki i przygląda się uważnie, z namysłem. — Obróć się teraz, nieprawda, ale powoli, powoli... A teraz przejdź parę kroków! — komenderuje z boku. — Żebym widziała cyrkiel... Nie pochylaj się! Teraz stań sobie zwyczajnie, tak jak zawsze stoisz... Ten materiał, nie powiem, nie powinien się obciągać. No tak„. A teraz góra! Bo to najważniejsza rzecz, żeby ładnie przy szyi się prezentowało... Teraz rękawy dopasuję! Dobrze... Podnieś rękę! Ten prawy wcale cię nie ciągnie? — Wcale, proszę pani... Jeszcze tylko, czy te rękawy nie będą przykrótkie? — niespodzianie dla siebie samej troszczy się Romana. Tę jedną chwilę przypomniała sobie wiele razy później, dziwiąc się i przerażając, że mogła się zajmować tymi rękawami... I właśnie, właśnie w tejże chwili za otwartym oknem długo, długo i cienko zagwizdał statek. Przecież najlepiej byłoby, gdyby tę śliczną sukienkę, tę prześliczną, cudowną suknię spalić od razu w piecu! 448 — Te cztery zatrzaski przyszyjesz sobie samal A także obrębisz, jak ci przyfastrygowałam... Pilno ci do Mani? Jeżeli tak ci pilno, to już sobie pójdziesz, a jak nie, to poczekasz na mnie, to razem pójdziemy. Masz tutaj papier, zapakuj porządnie! Ja tymczasem odstawię i przebiorę się... Nieprawda, jedna chwileczka! Waldemar przyjdzie dziś późno, Ernest zje u mamusi... Nawet pojęcia nie masz, jaka jestem ciekawa, jak tam oni załatwili! — ręce pani Anny nakrywają czystą ściereczką stolnicę z kluskami, odstawiają garnki z płyty, chowają jakieś talerze... A teraz już znowu z pokoju, przez przymknięte drzwi dochodzi głos pani Anny. Że już się przebiera. I że Ernest na pewno dostał na Szerokiej zielonego lakieru na paski, na lampasy... I że ona, Anna, niespokojna jest, żeby nie zrobili jakiegoś głupstwa z tą sprzedażą... Tylko, że z drugiej strony tatuś także jest chytry... Na stole w kuchni stoją przygotowane do zabrania trzy słoiki marynowanych borowików i pachnące wielkie gruszki w torbie, i jeszcze motki brązowej wełny na sweter, które pani Anna wyjęła z szafy z pokoju. Pewnie na prezent dla pani Szpradowej, dla „mamusi". Anna nigdy nie idzie na „Marię-Elzelię" z pustymi rękami. Romana już zebrała z podłogi strzępki jedwabiu z sukienki, uprzątnęła ze stołu nici, nożyczki, naparstek, także zamknęła maszynę... Teraz nagle, jakby tknięta jakąś myślą, zdejmuje z wieszaka znajomą torbę pani Anny i prędko układa w niej to wszystko, co jest do zabrania. Starannie złożoną sukienkę owija jednym papierem razem z motkami wełny, potem jeszcze wszystko razem nakrywa drugim papierem. Jeszcze raz zagląda pod ściereczkę, jakby chciała zapamiętać tamte najcieniej krajane paseczki ciasta, przesy-panego mąką. Jeszcze zagląda, nie wiedzieć czemu, 29 — Sióstr» % Wisły... 449 do garnka, gdzie czekają w czystej wodzie świeżo obrane kartofle. Znowu kukułka kuka. Na wpół do drugiej. Tę kukułkę Romana widzi i słyszy także ostatni raz. — No to idziemy! — ostatni raz mówi pani Anna, wychodząc z pokoju. — Ja już wszystko spakowałam, proszę pani! — Romana pokazuje na torbę. Jeszcze raz ogląda się od drzwi. Zaraz potem ogarnia je obie leciutkie, pachnące powietrze, jakby powiewające blaskiem, kolorami, pod bezmiernym niebieskim kloszem letniej pogody. Idą jedna za drugą, stukając po betonie podwóreczka. Od furtki Romana bezwiednie jeszcze raz się ogląda. Czy zapamięta to wszystko, na zawsze, na zawsze? Gdyby sama stąd odchodziła, postałaby jeszcze tutaj, swoim zwyczajem. Ale Anna Bonerowa zaraz za furtką ujmuje jej chude ramię i aż nachyla się nad nią, wyraźnym swoim głosem wypytuje teraz o list od cioci Adeli, o ten list, którego wcale nie było... Nie było, a jakby był! Romana w tej chwili z nagłą ulgą myśli o odjeździe, że to już dzisiaj... Spokojnie, swobodnie odpowiada pani Annie na kamiennych schodkach, że ma pociąg po południu, zdaje się o trzeciej, o trzeciej z minutami... — Jest drugi o ósmej! A może byś jutro rannym? Jeszcze byśmy razem dokończyły malowania, a potem wieczorem mogłybyśmy pośpiewać! I jeszcze miałabyś całą noc na gadanie z Manią w waszej plich-cie... — serdecznie nalega pani Anna. Jak to zwykle Anna! Jakby to ją w tej chwili najbardziej obchodziło! Romana niby się godzi, nie podnosząc głowy. Już za nimi są wysokie schody Ścieżki Szkolnej. Przed nimi domki Winnicy. Czy to słońce tak dopieka, że 450 byłbym zapomniał, że mi je dano w agenturze, razem z listem do Anny... Anno! Mania pisze do ciebie, pod dyktando ojca, żeby ciotkę przeprosić... — Co ty, Romcia? Już idziesz?... Ach, prawda! Kiedy masz pociąg? Chyba zdążysz... Ale tak nie płacz, nieprawda! No widzisz, no widzisz, jak to jest zadawać się z wodniakami... Teraz z kolei Ernest podaje Romanie rękę sztywną jak ryba. — Sama rozumiesz — mówi. — Gdyby kiedy indziej, tobym cię odprowadził... — znowu zaklął. — Cholera, ja sam powinienem już się zbierać do Złoto-rii, ale nie ma mqwy! — No, to już do widzenia!... _ jeszcze raz mówi Romana. Rusza ze swoim pudłem, jakby uciekała od nich obojga. Ale nikt jej nie gonli. 455 Printed in Poland Instytut Wydawniczy ,.Nasza Księgarnia" Warszawa 1972. Wydanie II zmienione Nakład 20 000 + 277 egz. Ark. wyd. 21,9. Ark druk. Ai — 23,08 Papier druk. mat. ki. V 70 g 82X104/32 Myszków. Oddano do składania w lipcu 1971 r. Podpisano do druku w styczniu 1972 r. Druk ukończono w lutym 1972 r. Zakłady Graficzne w Toruniu — Zam. 1672 — D-12 і t о (В з а N 1 ш