14051
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 14051 |
Rozszerzenie: |
14051 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 14051 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 14051 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
14051 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Marek Oramus
TRUDNO NIE BYĆ BOGIEM
Arkadijowi i Borysowi Strugackim
Służalczość tutejszych magnatów przechodzi ludzkie pojęcie — mówi Gondor. — Wystaw
sobie na przykład, że jesienny pobór w zeszłym roku objął jedynego syna barona Pampy don
Bau, z tego rodu, gdzie wszyscy mężczyźni od czterech pokoleń nazywają się tak samo.
Pamiętasz może to czarne chuchro w okularkach, wiecznie zacukane? Zamiast przekupić
komisję, jak to robią wszyscy, baron zażądał wysłania go na’ pierwszą linię. Teraz dowiaduję
się, że młody baronet zginął na soańskiej granicy w potyczce z buntownikami. Odbierając
ciało baron po raz tysięczny zapewnił króla o swej lojalności, a potem oświadczył, że odsłuży
osobiście ów rok, który pozostał do końca jego synowi. Dostał za to medal imienia Pica
Szóstego — chichocze Gondor.
— Tak, słyszałem o tym — przyznaje niechętnie Rumath.
Łazik tańczy wszerz drogi, zatacza się na wybojach jak pijany zając. Stara, dobra maszyna,
łatana na burtach, spawana, sztukowana — jeszcze pociągnie niejeden rok nim zdechnie.
Rumath myśli o łaziku niemal — z czułością, otaczająca go zewsząd stalowa skorupa napawa
poczuciem bezpieczeństwa i siły. Czym bylibyśmy, myśli, gdyby powyjmować nas z
pancernych pojazdów, pozbawić całej techniki, a tym samym odebrać tak cenioną na tej
planecie zdolność szybkiego zabijania?
Jeńcy pełzną wzdłuż drogi długą, rozciągniętą kolumną. Człapią i powłóczą nogami,
obutymi w łapcie, okręconymi kawałkami skór albo zwykłymi szmatami. Tych jest najwięcej.
Oblepiająca ziemię wilgoć powoduje, że łachmany jeńców przemoczone są powyżej pasa,
przepocone, przegniłe, zwisają z nich z rezygnacją i jakby ciągną do tyłu, przeszkadzając w
marszu. Nad kolumną unoszą się pary, wzwyż — ku niebiosom — bucha smród z łachów i
ran, z dawno nie mytych ciał.
Twarze jeńców są mroczne, posępne, zacięte. Oczy, ukryte pod krzaczastymi brwiami,
wbite w grząski trakt, w pięty poprzednika, w okrągłą plamę potu między jego łopatkami, we
wlokące się po ziemi łachmany. Jeńcy nie skarżą się, choć idą tak od wczoraj bez jedzenia i
wody. — Nie próbują się uwolnić ani nawet porozumieć ze sobą, widać w pełni
zaakceptowali swój los. Ręce jeńców, związane wysoko na plecach cienką linką, nabrzmiały,
opuchły, zesztywniały do tego stopnia, że właściwie przestały boleć. Idą pogodzeni, niekiedy
któryś podniesie głowę, by omieść krótkim spojrzeniem obłoki na niebie, brązowiejące pola
albo zaczepić wzrokiem o pasemko Czkającego Lasu na horyzoncie. Widok doskonałej
obojętności wokół jest tak przygnębiający, że głowy jeszcze niżej opadają między ramiona.
Rumath prowadzi kolumnę, jego łazik kolebie się tuż obok czoła. — Przed sobą ma
najwyżej dziesięciu obdartusów, jazda jest właściwie wypoczynkiem, ponieważ wszelkie
próby oporu dawno w kolumnie ustały. Nie trzeba wpatrywać się w zielonkawy monitor,
gdzie niezmordowany komputer bez przerwy wyświetla rzędy cyferek. Na samym końcu
kolumny jedzie w takim samym łaziku Gondor, to zwalnia, to przyspiesza, zależnie od tego
czy kolumna wije się w zakrętach, czy rozciąga wzdłuż traktu. Gondor musi mieć oko na
wszystko i swobodne pole ostrzału; gdyby jakimś cudownym sposobem kolumna zerwała
szyk, pękła i poczęła pryskać na boki, właśnie na nim spoczywa obowiązek likwidacji jak
największej liczby zbiegów. Rumath musiałby w takim przypadku odskoczyć i również jak
najcelniej strzelać — każdy taki zbieg to pewny bandyta. Niespożyte wprost siły drzemią w
tych barbarzyńcach. Może dla postrachu powiesić kilku w Czkającym Lesie? Rumath wie, że
komendantura patrzy na traktowanie jeńców przez palce. Kiedy w zeszłym miesiącu
Bronsztajnowi i Huggowi nie chciało się konwojować kolumny przez Bagna Pitańskie,
rozpuścili jeńców w otwartym polu i wystrzelali jak kaczki. Rumath nie słyszał, żeby za ten
wyczyn Szef powiedział im złe słowo.
— Co tam u ciebie? — zagadnął do Gondora. — Spokój?
— Spokój.
Tyle mieli sobie do powiedzenia. Wobec tego ze skrytki na kasety wybrał pierwszą lepszą
i wepchnął w szparę. Widok kolumny pierzchł z monitora, zastąpiony przez kłębowisko
nagich ciał.
Taki przypadek, żeby jeńcy bez pomocy z zewnątrz zdołali rozerwać kolumnę, prawdę
mówiąc nie wchodzi w grę. Nic takiego dotąd się nie zdarzyło. Linka, która ich krępuje, jest
bodaj najdonioślejszym wynalazkiem, jakiego ludzie dokonali na tej planecie. Można ją
swobodnie skracać, łączyć końcówki skromnym niklowym aparacikiem, wiązać, rozplątywać
i w ogóle wyczyniać z nią co się komu podoba. Ta linka to jakby tensometr i zarazem
nadajnik radiowy. Wystarczy podzielić ją na sekcje i powiązać jeńców w ten sposób, by w
każdej znalazł się jeden buntownik, a następnie informację o stanie naprężeń linki w każdej
sekcji przekazać komputerowi jako poziom odniesienia. W zasadzie to wystarcza. Teraz
nawet przypadkowe szarpnięcia więzów, nie mówiąc o próbie uwolnienia rąk, będą w mig
alarmowały komputer przedniego łazika. Będą skakać cyfry i wykresy podświetlone obrazem
delikwenta, któremu zachciało się rozprostować ręce albo zagadać do towarzysza. Reakcja
zależy od oceny Rumatha. Może ostrzec marzyciela przez głośnik raz czy drugi, albo po
prostu bez zbędnych słów zaaplikować mu solidnego kopa — jeszcze jedna cenna zaleta
skromnej linki — po którym ukarany przez pół godziny będzie próbował odzyskać czucie w
ramionach. Jak dostanie ze dwa razy, odechce mu się żartów.
Kiedy tak jadą, Rumath wspomina poprzednie konwoje, podobne do tego jak dwie krople
wody. Może tylko inne twarze, inny typoszereg postaci powiązanych w łańcuch, inna długość
tego łańcucha. Istotne elementy pozostają bez zmian. Przez dwa lub trzy dni w tygodniu, na
które wypada służba, tryb życia Rumatha ulega całkowitej odmianie. Porzuca domowe
pielesze, zamek z ciepłą żoną, dziećmi, końmi, lokajami, rezygnuje z wygód na rzecz
twardych żołnierskich obowiązków. „Nie możemy ani na chwilę zapomnieć — mawia Szef
podczas odpraw — że stanowimy jedynie wysepkę na społecznym oceanie. Nasza pozycja w
tym świecie, więcej, nasze istnienie — zależy bezpośrednio od tego, czy potrafimy utrzymać
jedność oraz od rzetelnego świadczenia na jej cele, bez oglądania się na innych. Wystarczy
najmniejszy wyłom w murach, a zostaniemy zalani i w najlepszym przypadku rozpuszczeni w
brzuchu tej masy. Oto konsekwencje braku solidarności między nami.”
Szef powtarzał tę piosenkę do znudzenia, chociaż nikt w najmniejszej mierze nie próbował
kwestionować tej oczywistości ani wyłamywać się z reguł, które z niej wynikały. Byli na
obcej planecie, rzuceni jak kamień z nieba w obce społeczeństwo, które najpierw mieli tylko
badać, potem pchać dyskretnie w kierunku postępu, jednakże przy ścisłym przestrzeganiu
Doktryny Bezkrwawego Oddziaływania. Romantycy — myśli Rumath. Już wtedy zdarzały
się śmieszne sytuacje, bo skoro pod rygorem najpierw odesłania na Ziemię, a potem
odsunięcia do prac pomocniczych nie wolno było przelać krwi tubylczej, należało jakoś
omijać narzucony zakaz. Życie zmuszało do tego największych idealistów; co odważniejsi
łamali go wprost. Początkowo przeważała forma pierwsza, wiążąca się jednak z takim
zaangażowaniem środków, że dochodziło do jawnych paradoksów. Każdy badacz–historyk
był najpierw atletą, albo karaateką, a dopiero potem uczonym. Treningi pochłaniały tyle
czasu, że nie wystarczało go na działania merytoryczne. A już szczególnie wyraźne szczeliny
w przyjętej metodzie pojawiały się z chwilą, kiedy ktoś — jak dziadek Rumatha — nie
potrafił utrzymać nerwów na wodzy i szedł w miasto, szlachtując naokoło co popadło. Z
reguły próbowano wtedy osaczyć szaleńca, by dmuchnąć mu dyskretnie w nozdrza gazem i
pod pozorem zabrania do Wesołej Wieży ewakuować na orbitę albo do najbliższej bazy —
lecz ta sztuka udawała się coraz rzadziej. Amok nieszczęśnika powodował głuchotę i ślepotę
na koleżeńskie perswazje, zwłaszcza że koledzy występowali w strojach rozmaitych formacji
miejscowych. Przy okazji odkryto z jakim piekielnym zaangażowaniem tudzież polotem
walczy się w amoku: osaczonemu nieraz udawało się położyć trupem pobratymców ze Stacji.
Zatem od pewnego czasu stosowano w takich razach bombardowanie całych miast pociskami
usypiającymi, aby potem z mrowia leżących pokotem ciał wydobyć to jedno czy dwa, przez
które mechanizm uległ zacięciu.
Pociski usypiające traktowano jako ostateczną ostateczność, przynajmniej w początkowej
fazie działań na planecie. Chodziło o zachowanie całkowitego incognito, o utrzymanie
tubylców w stanie błogiej nieświadomości zarówno co do tego, że są manipulowani, jak i
czynnika sprawczego manipulacji. Jednakże pociski usypiające w miastach, helikoptery nad
traktami, a także inne cuda trafiające się coraz bardziej nagminnie powodowały, że pewnego
dnia historycy ze Stacji zdali sobie sprawę, iż dłużej nie ma sensu niczego ochraniać.
Tajemnica Główna stała się tajemnicą poliszynela. Poniekąd” był to wstrząs dla ortodoksyjnej
części naukowców ze Stacji, części będącej w defensywie i coraz mniej licznej.
Rzecz jasna, święte życie tubylców traciło w tej sytuacji swoje sacrum; wobec
angażowania potężnych środków technicznych do zupełnie niewspółmiernych celów praktyka
życia codziennego wykształciła najpierw liczne formy zabijania „w obronie własnej”, a potem
nawet bez zbędnych pretekstów czy uzasadnień — aż doszło do otwartego szlachtowania
Irukańczyków, Soańczyków, Estorczyków czy Arkan orczyków. Wszakże przestrzegano
jeszcze ostatnie tabu: by nie ujawnić pełni technicznych możliwości, jakimi wciąż
dysponowała Stacja i pojedynczy historycy. Czas jak zwykle wymógł rezygnację i z tej
sztuczności. Kiedy pokolenie starych rycerzy wykruszyło się, kiedy dawni mistrzowie mieczy
i bandoletów zajęli miejsca u kominków, okazało się, że młodzi nie wykazują zapału ani
przekonania do żmudnych ćwiczeń, które niczemu nie służą. Idea ojców okazała się dla nich
całkowitą abstrakcją.
Na tle modyfikacji wprowadzonych samorzutnie w program badawczy doszło do
rozbieżności najpierw z Instytutem Historii Eksperymentalnej, następnie z Akademią Nauk, a
w końcu do ostrego konfliktu z całą Ziemią. Ziemia zażądała odwołania ekipy
eksperymentatorsko — badawczej, grożąc wstrzymaniem dostaw sprzętu. Sytuacje na
planecie i uwikłanie w nią badaczy były jednak wówczas tego rodzaju, że polubowne
rozwiązanie nie wchodziło w grę. Kierownictwo Stacji maksymalnie przeciągało rokowania,
byle wydębić jeszcze transporty najpotrzebniejszych części i materiałów, ale w końcu
rokowania zostały zerwane, a w ślad za nimi — stosunki. Stacja została skazana na własne
siły. Dwie setki ludzi, trochę maszyn, nieco wypróbowanych schematów postępowania z
tubylcami — oto jak wyglądał kapitał Stacji pozostawionej samej sobie. Do otwartej
interwencji Ziemi, czego tak obawiali się niektórzy, oczywiście nie doszło. Tysiąc parseków
to nie w kij dmuchał, a Ziemia jak zwykle miała tysiąc problemów ważniejszych tysiąc razy
od jakiejś tam planety.
No i oczywiście musiał nadejść moment, kiedy ingerencje Stacji w życie planety przybrały
charakter otwarty na wszystkich dziesięciu kontynentach, Rumath miał wtedy dziesięć, może
dwanaście lat, wychowywał się w zamkniętym ośrodku o wyraźnie wojskowym charakterze,
podobnie jak inne dzieci, których rodzice uczestniczyli w akcjach pacyfikacyjnych. Teraz
Rumath zdaje sobie sprawę, że te pięć przełomowych lat dla sytuacji na planecie, a także dla
losu ludzi ze Stacji omal nie zakończyło się tragicznie. Popierani przez Stację władcy
abdykowali jeden po drugim — albo, wywleczeni z pałacowych kazamat, błyskawicznie
pozbywali się głowy wraz z koroną. Pod naporem zbuntowanych mas pryskały ich monarchie
jak wątłe budowle z patyczków. Lała się krew, rzeka krwi, jak zwykle w takich przypadkach,
interesy Stacji były zagrożone do tego stopnia, że co bardziej przerażeni wołali o odwrót na
orbitę, by tam wypracować nową formułę postępowania. Inni, których radykalizm brał się w
równej mierze ze strachu, co z głupoty, postulowali bardziej zdecydowany udział w
ogólnoplanetarnym upuście krwi. Kompromis, jaki się z tych przetargów wyłonił, plasował
się o wiele za blisko tej drugiej ewentualności.
O swoim pochodzeniu Rumath nie wiedział wiele. Sztukował skromną historię rodziny nie
bez trudu, pozbawiony ojca, który zginął w zasadzce gdzieś w Irukonie. Z matką łączyło go
niewiele wspólnego, zresztą kierownictwo Stacji dbało o ścisłą separację potomstwa
zrodzonego ze związków z miejscowymi kobietami. Los tych kobiet, na przekór wszystkiemu
wybierających przybyszów, godny był pożałowania. Z jednej strony nieufność grupy ze
Stacji, traktującej tego typu związki jako zło konieczne, z drugiej nienawiść
współplemieńców, od których nie wolno było spodziewać się litości ani wybaczenia. Kobieta
decydująca się połączyć swój los — choćby na krótko — z którymś z Ziemian podpisywała
na siebie wyrok; prędzej czy później znajdowano ją z rozprutym gardłem, otrutą albo
powieszoną, tak jak znaleziono matkę Rumatha. Rodzeństwa nie miał.
Po przewlekłej wojnie, w którą Ziemianie wsiąkali z roku na rok bardziej, aż w końcu
przyjęli na barki cały jej ciężar, wytworzył się nowy status quo. Zwycięzcy zabarykadowali
się w zamkach, miastach, twierdzach, angażując do swej ochrony olbrzymią technikę oraz
kohorty tubylców, których reakcje wobec złota okazały się na szczęście typowe dla istot
rozumnych. Potomkowie ziemskich historyków przypomnieli sobie zresztą odwieczną zasadę
divide et impera i bezbłędnie wcielili ją w życie. Stworzyli typ organizacji społecznej
znakomicie wpasowany w ramy feudalnego porządku i scementowany dewizą: Jeden za
wszystkich, wszyscy za jednego. Po dawnemu popierali marionetkowych monarchów i knuli
intrygi na dworze.
Koszty otwartej interwencji, związanej z odsłonięciem przyłbicy, okazały się jednak
poważne. Między poszczególnymi państwami, dawniej zdecydowanie wrogimi, ustały
praktycznie wyniszczające wojny. Jeśli wybuchały, to sporadycznie, za każdym razem
inspirowane przez ludzi ze Stacji. Siły buntowników nabrały charakteru międzynarodowego,
operując bez respektowania wytyczonych granic. Cieszyły się coraz wyraźniejszym
poparciem pospólstwa; w ogóle lud w ciągu ostatnich dwudziestu lat dojrzał nadspodziewanie
szybko. Wojna i ujawnienie się Ziemian okazały się lepszymi katalizatorami myślenia niż
dziesięciolecia manewrów pod sztandarem Bezkrwawego Oddziaływania.
Każda społeczność, myśli Rumath, jako rozległy system cybernetyczny, na bodziec
próbujący zbyt radykalnie wyprowadzić ją ze stanu równowagi reaguje wytworzeniem
antybodźca, który przynajmniej w części niweluje działanie niekorzystnego czynnika.
Rozpatrzmy pod tym kątem niespodziewany wzrost kultu odyńca Y w Soanie czy Estorze.
Zdawało się, że przynajmniej miejscowych bożków mają zdecydowanie z głowy, a tu kilka lat
temu rozeszły się pogłoski, że odyniec Y i ptak Siju, że zwierz Pech i święty Mika na dobre
wrócili z tułaczki. Na dachach domostw masowo zaczęły się pojawiać pogańskie figurki.
Rumath wspomina rozmowę z pewnym religioznawcą na ten temat. Siedzieli w kilku przy
trzaskającym wesoło ogniu, przed nimi w ciemności znajdowały się namioty obozu, ktoś w
głębi zawodził ochryple. W takiej scenerii Rumath słuchał wypowiedzi specjalisty
konstatującego stały wzrost religijności w zdominowanych krajach — aż do form
fanatycznych.
— Załóżmy, że istotnie tak jest, jak pan twierdzi — odezwał się, kiedy wygasł pierwszy
impet dyskusji. — Niech nam pan powie: czy oni naprawdę wierzą w Ojca — Drzewo, w
boskie przymioty i zdolności sprawcze odyńca Y? Czy istotnie z przekonania wielbią
świętego Mikę? Przecież nie tak dawno strącali1 ich w pył z przydrożnych kapliczek.
Religioznawca zastanawiał się krótko.
— To głupie pytanie — orzekł — ponieważ omija sedno zagadnienia. Z naszego punktu
widzenia moc ich przekonania nie ma żadnego znaczenia. Może wierzą z rozpaczy, może dla
wypełnienia życiowej pustki, albo żeby pomóc mózgownicy w odnalezieniu jakiegoś źródła
nadziei. W ich sytuacji muszą się chwytać wszystkiego, każdego znaku jednoczącego czy
podkreślającego ich wspólnotę przeciwko naszej. Moim zdaniem, wierzą w odyńca Y nie tyle
dla niego samego, ile dla siebie. Wierzą w niego przeciwko nam.
Stoją teraz, bo w kolumnie zrobiło się małe zamieszanie. Numer pod koniec trzeciej
dziesiątki upadł i zanim czoło zorientowało się, że coś nie w porządku, zanim Rumath,
wyrwany z myśli, zdążył wydać komendę stop, wleczono delikwenta przez dobre kilka
metrów. Teraz stoją, Rumath z jednego końca, Gondor z drugiego, przezornie odsunięci, z
palcami na cynglach. Każdy z nich ma na oku całą kolumnę, a na monitorze niski
obszarpaniec dźwiga się powoli o własnych siłach, oblicze bez wyrazu, jak gdyby upadek nie
obchodził go zupełnie; wreszcie trzyma się na nogach i tylko regularne zachwiania świadczą,
za cenę jakiego wysiłku. Rumath czeka, w końcu gardłowym tonem, jak tego wymaga
miejscowy język, daje sygnał do dalszej drogi. Im bliżej miasta, tym częstszym zakłóceniom
ulegać będzie tempo marszu. Tak jest zawsze. I nie chodzi już o to, że zmęczenie zaczyna
dawać się we znaki najbardziej poranionym. Jeńcy, spośród których wielu zostało ujętych po
raz drugi, Wiedzą doskonale, że nie ma się do czego spieszyć.
Tam, w mieście, czeka na nich brodaty Timofiej, olbrzymie chłopisko, popatrujące na
zbiegów zza komputerowych przystawek znudzonym wzrokiem. Wielu z nich Timofiej
rozpoznaje, ale najmniejszym grymasem nie zdradza się ze swą wiedzą. Nie na tym polega
jego zadanie. Jeńcy, napojeni wodą, nakarmieni rzuconym im pod nogi chlebem podchodzą
kolejno, siadają na krześle pod kamerą. Asystent Timofieja na jego polecenie odgarnia
siedzącym włosy, przemywa twarz albo opuszki palców, które wsuwają w podświetlone
szczeliny. Cały zabieg trwa kilka minut, pozostali jeńcy obserwują jego przebieg z zapartym
tchem, chłoną dostojeństwo ruchów Timofieja, bezbłędnie dzielącego kolumnę na część
kierowaną w lewo i tych po prawicy. Za każdym razem Timofiej wymienia prawdziwe
personalia jeńca, a także kiedy ostatnio, gdzie i w jakich okolicznościach został ujęty. Ci z
lewej po wypaleniu im znamienia na prawej łopatce zostaną puszczeni wolno; pozostałych w
zależności od ciężaru przewin czeka kaźń albo pobyt w kamieniołomach, gdzie najsilniejsi,
najbardziej wytrzymali dożywają czterech–sześciu miesięcy.
Zrozumiałe zatem, że czynności Timofieja śledzone są z uwagą, o jakiej darmo marzyliby
konwojenci. Robota konwojentów jest prosta; mimo technicznych tricków mącących jasność
myśli — w dużej części zrozumiała. Co innego zajęcie Timofieja: unosi się nad nim duch
magii, a nagromadzenie elektroniki, jej bezbłędne werdykty budzą respekt i strach. Chciałoby
się powiedzieć: to sąd ostateczny, bo od wyroku nie ma odwołania. Nawet najodważniejsi
buntownicy kontynentu, którym wypadło uczestniczyć w obrzędzie celebrowanym przez
Timofieja przyznają, że w jego ruchach, w całym spektaklu jest coś kapłańsko–boskiego, co
nakazuje traktować ten doczesny epizod z całą powagą.
Czekając na swoją kolej jeńcy zachowują się rozmaicie. Jedni siedzą apatycznie, z
niewzruszonym wyrazem tworzy, nieobecni — i tylko święty Mika wie, co gra im w duszy.
Drudzy modlą się żarliwie do Ojca–Drzewa, odyńca Y lub zgrai pomniejszych bóstw. Trzeci
po prostu nieestetycznie, niemalowniczo — płaczą. To recydywiści. Starsi z nich, których
prawe łopatki są czyste jak łza, bo zgrzeszyli zanim zaczęto przypalać, liczą na omyłkę
elektronicznej wyroczni; młodsi, już naznaczeni piętnem występku, powoli żegnają się ze
światem. Dla tych Timofiej ze swą aparaturą stanowi ostatnią wartę przed furtką w zaświaty,
a jak szczęście dopisze — tylko przedsionek piekła.
Pasmo Czkającego Lasu wysunęło się zza horyzontu i wyraźnie pogrubiało; przez lornetkę
można rozróżnić pojedyncze drzewa. Jazdy przez Czkający Las nie sposób uniknąć; na
szczęście odcinek do przebycia wśród drzew jest krótki, a komunikaty o grasujących w
okolicy bandach — uspokajające. Rumath lustruje uważnie krzaki płożące się wzdłuż traktu,
których kępy zaczynają Się mniej więcej na dwie mile przed linią pierwszych drzew. Od
czasu do czasu opuszcza lornetkę i spogląda na jeńców; może to złudzenie, ale wydaje się, że
dostrzega w kolumnie oznaki ożywienia. Głowy podnoszą się częściej, prostują plecy, nogi
stąpają bardziej sprężyście; Rumath dałby głowę, że w oczach jeńców pojawiły się groźne
błyski. Zanim wejdą do Czkającego Lasu, Rumath zgodnie z planem zarządzi pół godziny
odpoczynku — po to, by odcinek między drzewami przebyć jednym skokiem. Po wyjściu z
Lasu następny popas na wzgórkach, z których widać już miasto.
Rumath radzi się Gondora, właściwie tylko po to, by słysząc jego głos wyraźniej poczuć
jego obecność. Postanawiają po zatrzymaniu kolumny odbić od traktu w szczere pole, lekko
w stronę Lasu, by odciąć najprawdopodobniejszy kierunek ucieczki. Mimo wszystkich atutów
w ręku czują irracjonalny strach; nie pozbędą się go wcześniej, nim po kamiennym moście,
zastępującym dawny zwodzony, nie wjadą między czerwone wieże miasta.
Kolumna już stoi; Rumath powiadamia jeńców, że postój będzie tym razem dłuższy,
pozwala siadać. Przez kilka minut nic się w kolumnie nie dzieje, wreszcie równy rząd postaci
pęka w kilku miejscach równocześnie, przypadając do ziemi. Znowu trochę spokoju — wtem
gdzieś w środku podnosi się dzika, niezrozumiała pieśń, złożona ni to z zawodzeń, ni
pomruków. Toczy się wzdłuż kolumny, zamiera, jest podejmowana na nowo, nierówna,
ochrypła — robi wrażenie na Rumathu i Gondorze. Gondor ma słabsze nerwy.
— Natychmiast przestać! — krzyczy w miejscowym narzeczu. Rumath jest mu wdzięczny
za tę decyzję. Mija jednak jeszcze trochę czasu, nim pieśń wygasa ostatecznie i słychać tylko
szelest traw oraz ledwo wyczuwalne granie silników łazika.
Teraz kilka rzeczy dzieje się równocześnie i bardzo szybko. Rumath, skoncentrowawszy
uwagę na kolumnie, uświadamia sobie nagle, że zdarzyło się coś niedobrego. Przez długie pół
sekundy nie wie, co to jest, ale upewnia go w tym reakcja kolumny, wyraźnie skoncentrowana
z tej strony, gdzie stoi łazik Gondora. Rumath spogląda tam kątem oka i1 widzi, że ciało
Gondora osuwa się po burcie w taki sposób, jakby Gondor wychylił się bardzo mocno z
kabiny i rękoma próbował dosięgnąć kół. Z jego karku sterczy pierzasta strzała z kuszy —
cóż za strzał! — ale nie czas na zachwyty, Rumath ma pełne ręce roboty. Łazik Gondora
otwiera ogień, bijąc w sektorze 180 stopni; wystrzały podnoszą niemal równocześnie
fontanny ziemi w równej odległości od działa, Gondor zwisa na burcie jak kilim, ostatni
spośród jeńców wpełzają do rowu i układają się w nim tak, że nie widać ani czubka głowy.
Komputer Rumatha reaguje w związku z tym serią krótkich alarmów, Rumath manewrem
trwającym nieskończenie długo odbija mając rów z kolumną i trakt po prawej stronie, ostro
strzelający łazik Gondora przed sobą, a z lewej przypuszczalną przyczynę zagrożenia, czyli
równe pole zasnuwające się kurzem z poderwanej ziemi i kopciem spalenizny. Komputer
sygnalizuje alarm główny, czyli przerwanie linki — znów któryś zdołał przeszwarcować nóż,
psiakrew! — Rumath odpowiada dwiema krótkim seriami nad fosą, gdzie zaczyna się jakiś
ruch. Działko Gondorowego łazika milknie na chwilę, zwraca się wyraźnie w stronę
Rumatha, Rumath ogląda się, biegną ku niemu czarne, obszarpane postacie — matko, jakim
cudem wyrosły nagle ze szczerego pola? — kładzie kilka najbliższych, ale promień rażenia
jest zbyt wielki, nerwy, nerwy, pozostali napastnicy wpadają w ziemię, znikają, nie ma do
kogo strzelać, Rumathowi cierpnie skóra na plecach, cały czas czuje wpatrzoną w siebie
ciemną źrenicę działka Gondora, przerzuca dźwigienkę swego miotacza na ogień
automatyczny, powinien to zrobić od razu, a sam nie wypuszczać z ręki sterów, słyszy jeszcze
jak łazik Gondora odzywa się szczekliwie, wtóruje mu jego własna kanonada — i w tym
momencie niebo zamyka się nad Rumathem jak powierzchnia wody, odcinając odgłosy walki,
Rumath już się nie boi, dostałem, myśli ze złością, wszystko, całe życie zbiega się w tym
krótkim momencie — i gaśnie wraz ze światłem jak wyłączona lampa.
Kiedy Rumath budzi się, jest ciemno. Nie bardzo wie, co zaszło ani gdzie się znajduje.
Poruszył się nieostrożnie i jęknął; jakiś głos obok zagadał szybko, ktoś odpowiedział krótko,
kilka szelestów, kroki, znowu kilka szybkich słów w drugim planie, śmiech.
— Jednak żyjesz, panie — słyszy głos osobnika, który podszedł na wezwanie strażnika. —
Jak się nazywasz?
— Rumath — mówienie przychodzi mu z trudem, nie jest pewien czy tamten zrozumiał,
więc powtarza: — Rumath. — Głos w tle znowu zagadał i znów odpowiedział mu śmiech.
Dostał się w ręce buntowników. Na jaśniejszym tle nieba sylwetka tego, który pytał o
nazwisko. Milczy, widocznie zaspokoił pierwszą ciekawość. Rumath dokonuje szybkiej
rekapitulacji. Gondor zabity, on sam ranny, łaziki i jeńcy w rękach buntowników. Jak dużo
czasu mogło upłynąć, nim z miasta ruszyła ekspedycja na helikopterach?
— Gdzie jesteśmy? — pyta.
— W Czkającym Lesie. Konkretnie w Pijackiej Gawrze — odpowiada ten, który pytał o
nazwisko.
— Nic mi to nie mówi.
— Nie martw się, panie, tutaj — jesteśmy bezpieczni. To zapomniane miejsce. Twoi
towarzysze prędko nas tu nie znajdą. — Po czym jakby coś sobie przypomina. — Mów do
mnie Mratataj, panie.
— Dobrze, panie Mratataj.
— Bez „panie”. Samo Mratataj.
— Jest noc, Mratataj?
— I owszem.
— Co chcecie ze mną zrobić?
— Najpierw… porozmawiać. A potem się zobaczy.
Rumath dostrzega w ciemności, że jakiś cień przylgnął do cienia, który z nim rozmawiał.
Krótka wymiana informacji.
— Możesz iść, panie? — pyta Mratataj.
Rumath schodzi z wozu na nieswoich nogach, kręci mu się w głowie — pada na kolana.
Na rozkaz Mratataja doskakuje doń dwóch ludzi, od których śmierdzi kwasem i cebulą.
Podejmują go pod pachy i prowadzą — w ciemności majaczą ruiny zamku, może domostwa,
Rumath co chwilę potyka się na nierównej ścieżce. Gałęzie Chłostają po twarzach, ramionach
i plecach — las w tym miejscu jest chyba wyjątkowo gęsty. Jak daleko mogli odbić w głąb
przez osiem–dziesięć godzin? I jakim cudem tak liczne skupisko zbrojnych umknęło uwagi
helikopterów? Pytania, na które odpowiedzi mógł się tylko domyślać.
Niepostrzeżenie zaczęli schodzić w dół, gałęzie przestają dokuczać, a jaśniejsze pasmo nad
głową znika. Także powiew świeżego powietrza przechodzi w piwniczny zaduch, Rumath
niemal czuje na twarzy stęchłą wilgoć. Chociaż stara się iść o własnych siłach, coraz częściej
wisi na rękach prowadzących go mężczyzn. W pewnym momencie różnica poziomów
przestaje być zauważalna, jego pomocnicy posuwają się bardzo pewnie w ciemnym
labiryncie, aż wreszcie zza kolejnego załomu wyłania się mętne światełko.
W środku obszernej pieczary wymytej przez wodę, przy zbitym z pni stole, siedzą dwaj
mężczyźni. To oni go prowadzili? Mratataj dosiada się do nich, czeka aż Rumath uczyni to
samo, stawia przed nim kubek z parującym płynem.
— Wypij, panie — radzi — odzyskasz siły.
Rumath przełyka z trudem gorzki napar. Rzeczywiście — wydaje mu się, jakby świat
wrócił na swoje miejsce.
— Co z nim zrobimy? — pyta konkretnie jeden z mężczyzn.
— Na gałąź — wyrokuje krótko drugi — nie ma się co pieścić. — Zapada ciężkie
milczenie. — Dobrze wiecie, co oni robią z naszymi — dodaje tonem wyjaśnienia.
— Głupiś, Bracie Łata — mówi spokojnie Mratataj. — Nienawiść zaciemnia ci umysł. To
już zapomniałeś, co ustaliliśmy?
— Ustaliliśmy, ustaliliśmy — przedrzeźnia nazwany Bratem Łatą. — Wcale nie muszę
udawać, że mi się podobają jakieś tam ustalenia.
— Zawsze można je zmienić — wtrąca pojednawczo drugi z mężczyzn. Rumath czeka. W
tym gronie, wykazującym zabawne skrupuły, zadecyduje się jego los.
— Jak się pewnie domyśliłeś, panie — zaczyna Mratataj — urządziliśmy na was zasadzkę.
Kusznicy leżeli od rana nakryci darnią, wyczekując waszego przejazdu. Wiedzieliśmy, że
konwoje zawsze zatrzymują się przed Czkającym Lasem, że łaziki zjeżdżają na bok, by mieć
jeńców na oku. Mogliście wybrać na postój albo puste pole, albo stanąć dalej, na trakcie,
między zaroślami, które stwarzały bardzo dobre warunki do ataku. Gdybyście minęli to
miejsce, kusznicy mieli wypełznąć z nor i podążyć za wami, o ile nie towarzyszyłyby wam
helikoptery. Zostalibyście zaatakowani tak czy owak.
— Po co mi to mówisz, Mratataj? Domagasz się podziwu od zwyciężonego? Owszem,
gratuluję ci sukcesu, ale nie wymagaj, abym zachwycał się razem z tobą, że mój towarzysz
został zabity, a ja sam dostałem się do niewoli.
— Nie o zachwyt chodzi — przerywa Mratataj. — Spodziewamy się po tobie raczej
zrozumienia. Nie zrozumiesz nas wiedząc o nas mało albo nic.
— Dla mnie to zbędna fatyga — wymamrotał przez zęby Brat Łata. Mratataj spogląda na
niego przeciągle. Brat Łata milknie.
— Nie chciałbym, żebyś odebrał starcie wyłącznie w kategoriach naszego sukcesu.
Trzydziestu ludzi zabitych na miejscu i dwa razy tyle postrzelonych to dość drogo za dwa
łaziki i dwóch wrogów. A jednak musimy walczyć w ten sposób, póki utrzymuje się ta
straszna dysproporcja sił.
— Przejdźmy może do konkretów — proponuje Rumath, choć skóra mu cierpnie. —
Czego chcecie ode mnie?
— Pomocy. Zdobyliśmy łaziki, mamy trochę nowoczesnej broni — ale nikt z nas nie zna
się na tych mechanizmach. Kusze nie wygrają z helikopterami. Krótko mówiąc jeżeli
nauczysz nas, panie, obsługi tych urządzeń, włos ci z głowy nie spadnie.
— A jeżeli nie?
— Puść wodze wyobraźni. Wyjdziemy ze skóry, żeby nie spotkał cię zawód.
Brat Łata na te słowa rechocze z nie skrywanym zadowoleniem. — Dobrze powiedziane,
święty Baro — odzywa się półgłosem, ale tak, by wszyscy słyszeli.
— Namawiasz mnie do zdrady, Mratataj? — pyta Rumath ponuro.
Mratataj zastanawia się.
— Jeniec dlatego jest jeńcem, ponieważ przestał należeć do swojej formacji. To wiele
zmienia, panie. Jeńcowi nie wypada wspominać o zdradzie, zwłaszcza jeśli chce ocalić życie.
— Postaw się w mojej sytuacji, Mratataj. Załóżmy, że wam pomogę. Nie upłynie wiele
czasu, a wyjedziecie tymi1 łazikami na trakty, ruszycie na zamki’, wedrzecie się do miast…
Myślicie, że ludzie, którzy obsługują te urządzenia, znają ich zasady działania, którzy
własnymi rękami zmontowali je część po części — nie połapią się, kto was tego nauczył? Co?
Macie ich za durni?
— Święty Baro — wymamrotał Brat Łata.
— Bynajmniej — protestuje Mratataj. — Doskonale orientujemy się, co by groziło w
takim przypadku. Dlatego potraktuj naszą propozycję szerzej: przyłącz się do nas. Zostań
między nami i pomóż nam zwyciężyć w słusznej sprawie.
— Co? — Rumath nie wierzy własnym uszom. — Ja mam wam pomagać? A w imię
czego, za przeproszeniem? Tego nędznego życia? Nie myślcie przypadkiem, że czuję się do
niego tak cholernie przywiązany — ach, jak szarżuje w tym momencie — i że będę kurczowo
się go trzymać.
— Każdy człowiek ceni swe życie — stwierdza jednoznacznie Mratataj — chociaż
czasami warunki, w jakich wypadło żyć, urągają godności do tego stopnia, że powstaje
dylemat: czy jeszcze warto ciągnąć to jarzmo? Nie myśl, panie, o nas tylko jak o
barbarzyńcach. Jesteśmy nimi, zapewne, choć może w — mniejszym stopniu niż się wam
wydaje, tak jak wy jesteście nimi bardziej niż byście pragnęli. Nie w tym rzecz. Nikt nie
zapraszał was na tę planetę, sami przyszliście z miodem no ustach, z błękitem w oczach,
gotowi przychylić nam nieba. Nie zamierzam cię przekonywać, że przed waszym przybyciem
wszystko tutaj godne było jedynie oklasków. Wprost przeciwnie. Ale oto wkroczyliście wy,
synowie gwiazd, cudownie zdolni, bogowie, którzy naprawią chromy świat. I cóż się
zmieniło? Kompletnie nic! A, przepraszam, byłbym zapomniał: metody zabijania dzięki wam
uległy istotnemu usprawnieniu. Miecz albo topór wymaga mozołu; wasza technika załatwia to
szybciej na masową skalę. Udawaliście baronów, rycerzy, panów na zamkach — aż staliście
się nimi, panami na zamkach, otoczonymi służ — bą, dziewkami, polubiliście gnuśnienie w
dobrobycie, wydawanie przyjęć, walkę o wpływy na dworze, o status królewskich
doradców… Zstąpiliście z waszej kryształowej wysokości na naszą śmierdzącą niskość,
pojęliście nasze kobiety i wrośliście w naszą ziemię. Powiem ci, panie, w imię czego nas
mordujecie: w imię szyldu, który już nic nie znaczy. Mścicie się na nas za wasz upadek, za
wasze strącenie z wysokości, za waszą degradację.
— No — powiedział Rumath — coraz lepiej.
— W ciągu tych stu lat bez mała — Ciągnie niezrażony Mratataj — jedno wam się udało:
pobudzić nas do myślenia. Już nie jesteśmy ciemni jak tabaka w rogu. Wam ubyło, nam
przybyło, proporcje wyrównały się na tyle, że można od biedy mówić o partnerstwie.
Widzisz, panie, siedzisz tu razem z nami, możemy cię dotknąć, widzimy twoją rozterkę, twój
strach, tym razem my jesteśmy panami twego życia i śmierci. Zastanów się solidnie nad naszą
propozycją. Nie trzeba być tytanem inteligencji, by spostrzec, że wasza technika — z
nieznanych przyczyn — starzeje się, coraz częściej zawodzi, domaga się uzupełnień. Nas jest
wielu, was mało. Doceń wagę naszej propozycji: umożliwiamy ci opowiedzenie się po stronie
ostatecznych zwycięzców. Jedyny warunek brzmi: trzeba to zrobić wcześnie.
— Nie — kręci głową Rumath — ja wam wyreguluję maszynki, a wy ruszycie na nich
zabijać moich braci.
— Braci! — prycha Mratataj i jakoś dziwnie patrzy na Brata Łatę. — Twoi bracia są tutaj.
Dowiedz się, jeśli jeszcze nie wiesz, że twój dziad, szlachetny don Rurhata ostro smalił
cholewki do królewskiej faworyty, donny Okany. Szalał za nią — a ona wodziła go za nos.
Wreszcie dopiął swego, pojawiwszy się na dworze z białym piórem wetkniętym we włosy —
oznaką miłości. Donna Okana miała kaprys mu ulec, lecz ostentacja tego gestu przysporzyła
jej kłopotów. Została wtrącona do Wesołej Wieży, skąd wydobyły ją pieniądze don Rumaty.
Trzymał ją potem w jednym ze swych zamków, aż do chwili, kiedy podczas fali zamieszek
zniknął w tajemniczych okolicznościach. Nie dowiedział się, że donna Okana urodziła syna.
Był nim twój ojciec, panie.
Rumath oddycha głęboko. — Wersja dobra jak każda inna — mówi bez przekonania,
pokonując suchość w ustach.
— Święty Baro — mamrocze znowu Brat Łata — daj nam cierpliwość do tego… — miele
w zębach przekleństwo.
— Podczas najazdu na zamek powstańców Araty Garbatego donna Okana zniknęła,
powierzając dziecko opiece zaufanej służącej. Nigdy więcej go nie zobaczyła. Arata Garbaty
uczynił ją swoją kochanką, mieli syna i trzy córki. Ten syn to ojciec mój oraz siedzącego tu
Brata Łaty.
— Co mnie to wszystko obchodzi — burczy Rumath.
— Ja nie żartuję, panie. Rozumiem, że wiadomość o twym pochodzeniu może wydać się
szokująca, ale tak wygląda. Zachowały się dokumenty. Twoi bracia są tutaj, po tej stronie
barykady. Ja sam wprawdzie nie mogę do ciebie powiedzieć: bracie, ale przynajmniej —
kuzynie…
Rumath siedzi bez ruchu, przywalony jak głazem niespodziewaną wiadomość. Teraz
dopiero dociera doń sens Mratatajowej wypowiedzi.
— Rozumiesz zatem, skąd biorą się nasze nieśmiałe nadzieje na współpracę. Zależy nam
jednak, byś dokonał wyboru nie pod presją, a z własnej woli. Dlatego zapewniam cię przy
świadkach: ponieważ łączą nas więzy krwi — niezależnie od tego co postanowisz, zostaniesz
puszczony wolno.
Znowu w łaziku, znajomy szum silnika koi nerwy. Ból od uderzenia dokucza coraz
mocniej, daje się we znaki zmęczenie. Ruszyli jeszcze w drogę przy księżycu, by jak
najwięcej drogi zrobić przed wschodem słońca. Teraz łazik rwie prosto przed siebie,
najkrótszą drogą do celu. Właściwie można by sobie uciąć drzemkę, gdyby nie męczące
kołysanie pojazdu. Przy gwałtowniejszych podskokach przed oczami Rumatha pojawia się jak
żywy mechanizm zabezpieczający kuszy ledwo blokujący strzałę — byle dołek spowodować
może jej zwolnienie. Kusza spoczywa na kolanach Brata Łaty, trzymana nonszalancko jedną
ręką. Brat Łata siedzi z tyłu, Rumath poci się, zaciska tylko zęby i spogląda w niebo.
Ani śladu helikoptera.
Prawdę mówiąc czyste niebo nie jest dziś powodem do zmartwienia. Gdyby nie Brat Łata,
chętnie by się przesiadł — ale teraz warkot helikoptera oznaczałby same kłopoty. Trzeba by
uciekać łazikiem z wylotem kuszy na karku, szukać bezpiecznej kryjówki, a w ostateczności
może nawet własnoręcznie zestrzelić helikopter?
W wyniku porozumienia osiągniętego grubo po północy Mratataj oddawał Rumathowi
jeden łazik, choć właściwiej byłoby rzec: wypożyczał. Łazik miał podrzucić Rumatha w
pobliże Uroczyska Ciężkich Mieczy, o parę kroków od uczęszczanego traktu przy Karczmie
Trzech Upiorów, gdzie łatwo o konie. Następnie miał zawrócić do Czkającego Lasu,
dokładnie po przebytej trasie, według procedury automatycznej. Żeby ukrócić Rumathową
skłonność do płatania figli, Mratataj postanowił przydzielić mu strażnika. Brat Łata z ochotą
zgodził się pełnić tę funkcję.
W zamian za przysługę Rumath objaśnił Mratatajowi zasady automatycznego sterowania
łazikiem i wskazał przełącznik. Oczywiście sposobu automatycznego prowadzenia ognia
dojdą sami, ale bez umiejętności programowania komputera nie będą mogli z niej skorzystać.
Pozostawało ręczne prowadzenie ognia, co i tak było bronią straszną. Na samą myśl, jak
potężne narzędzia oddał do rąk Mratataja, Rumath oblewa się zimnym potem.
Wprawdzie Mratataj pragnął wymóc na nim jeszcze przestrojenie syntezatora polowego
typu „Midas”, ale Rumath po prostu nie znał się na tym. Obejrzał tylko z uwagą, jak po
wsypaniu szufli żelaznych opiłek z rynny wylotowej spadają do wiadra złote krążki z
podobizną Pica Szóstego. Kontury tłoczenia były mocno zatarte, co świadczyło o zużyciu
matrycy; poza tym dukaty z Picem Szóstym dawno wyszły z obiegu. Mratataj jednak nie
nalegał; złoto, bez względu na swą formę pozostawało złotem.
Dobiwszy do Uroczyska Ciężkich Mieczy Rumath poinformował Brata Łatę, że włącza
nadajnik.
— Tylko krótko — sapnął Brat Łata i podniósł kuszę.
Rumath spogląda na otaczające ich drzewa . — liście drżą lekko, potrącane wiatrem — na
zalane słońcem połacie trawy, na krążące nad kwieciem owady. Ogarnia go przemożne
poczucie nonsensowności własnego pobytu w tym zakątku, w tym łaziku, w tym świecie.
Doznaje uczucia nierealności wszystkiego, co się wydarzyło. Brat Łata szturcha go
prowadnicą kuszy. Pstryknięcie w mały, czerwony guziczek. Twarz Szefa na ekranie. Jego
okrągłe ze zdumienia oczy.
— Rumath — wzdycha Szef, jakby spuszczano z niego powietrze. — Do pioruna! Co się
stało, chłopie?
— Wpadliśmy w zasadzkę nie opodal Czkającego Lasu — po raz wtóry doświadcza
przygnębiającego uczucia, że wszystko co zrobi lub powie jest doskonale zbędne. Jest mu
ciężko i nie wie, z jakiego powodu. — Gondor zabity, łaziki stracone, jeńcy odbici —
recytuje.
— Zaraz, zaraz — Szef patrzy badawczo — jak to stracone? Chcesz mi wmówić, że
dzwonisz z budki telefonicznej?
— Z łazika, Szefie. Nic nie mogę zrobić. Jeden z nich trzyma mnie na muszce. Mówią, że
to dobry strzelec, — Czeka, co powie Szef, ale Szef milczy. — Czemuście nie przysłali
helikopterów, do cholery? — wybucha nagłą pretensją, która dziwi go samego.
— Tobie, Rumath, wydaje się pewnie, że my tu siedzimy na helikopterach… Wyobraź
sobie, że nie było jednej wolnej maszyny na całym kontynencie. Kiedy się znalazły, ślad
dawno wystygł. Gdzie jesteś?
— Nie mam pojęcia. Szefie, kazali mi zawiadomić pana, że zostanę puszczony wolno. Ma
pan to traktować jako gest dobrej woli. Oni proponują zawieszenie broni i rokowania.
— Nie rozśmieszaj mnie, Rumath — Szef unosi brwi. — Nie przeholowałeś przypadkiem?
Jesteś z nimi stanowczo w zbyt dobrej komitywie.
— Z pańskiego miejsca. Szefie, łatwo rzucać ryzykowne hipotezy. Pora na rewanż… —
przeraża go to, co powie, ale nie ma odwrotu. Ostatnia doba jawi mu się jako droga do
uznania za własne tych kilku zdań, których wygłoszenie stało się jego obowiązkiem. — Po
prostu wymyśliłem sposób, który za jednym zamachem rozwiąże nasze kłopoty na tej
planecie.
— No? — na twarzy Szefa pobłażliwy sceptycyzm.
— Nauczmy ich wszystkiego, co sami umiemy. Podzielmy się z nimi techniką,
opowiedzmy im o Kordianie, Hamlecie, Robinsonie… o Chrystusie… Nie wmawiajmy sobie,
że ich umysły nie zniosą takiego obciążenia; przecież w gruncie rzeczy ci ludzie niczym nie
różnią się od nas. Zamiast ich zabijać, wyciągnijmy do nich rękę. Wyjdźmy wspólnie z tego
błota.
W miarę jego przemowy uśmiech Szefa tężeje.
— Dobrze się czujesz, Rumath? — syczy. — Widzę opatrunek na twojej głowie.
Rozumiem, dostałeś w kość, wypocznij, a ja postaram się zapomnieć o twych genialnych
radach. Jasne: podzielimy się z nimi, a oni z wdzięczności skoczą nam do gardeł. Tego byś
chciał? — Spokojnie: — Za trzy dni wpadnij tu do mnie złożyć raport, pogadamy sobie jak
para starych znajomych.
No tak, myśli Rumath. Do przewidzenia. Czuje się znużony, zniechęcony, najchętniej
odszedłby sprzed monitora, wyciągnął się na murawie i zasnął. Zaciska powieki, ściska dłonią
czoło.
— Nie — postanawia raptownie — proszę na mnie więcej nie liczyć. Wycofuję się. Ktoś
musi pierwszy przerwać ten obłędny krąg. Mam dość waszej śmiesznej wojenki, chcę
wreszcie zacząć żyć w spokoju i na własny rachunek, rozumie pan? Wy sobie dalej
uczestniczcie w tym absurdzie, wmawiajcie wysokie posłannictwo i inne bzdury — ja
wysiadam. Szlus.
— Gówniarzu…
— Oto moja decyzja, Szefie. Musi pan zrozumieć, że jestem teraz trochę innym
człowiekiem. — Brat Łata szarpie go za ramię. — Muszę już skończyć. Do widzenia, Szefie.
Siedzi nieruchomo. Oczywiście, że namierzyli łazik, ale jeśli w pobliżu nie ma
helikopterów… A nawet jeśli są, za godzinę Brat Łata będzie daleko. Słońce wypije ślad. Czy
nie lepiej wracać teraz do Czkającego Lasu? Wyprostował się i wyskoczył na zewnątrz. Ból w
głowie zadudnił ostrzegawczo.
— Trzymaj się — powiedział po arkanarsku, choć Brat Łata wyśmienicie znał jego język.
Wyciągnął rękę, ale Arkanarczyk nie odwzajemnił gestu. Łazik wykręcił, a Brat Łata obracał
się z kuszą ciągle wycelowaną w Rumatha; w tej pozycji zaczął odpływać w dal. Rumath
patrzył za mim, aż kanciasta rufa łazika zamieniła się w czarniawy punkt na tle traw. Wtedy
odwrócił się i ruszył ku Karczmie Trzech Upiorów.
Kupił konia, zjadł porządny posiłek i nie zwlekając puścił się w drogę. Pogoda była
piękna, koń wlókł się noga za nogą, a Rumath podrzemywał na jego grzbiecie. Chwilami
zapadał w stan upojnej beztroski, wydawało mu się, że majaczy — to znowu na serio dociekał
zasady, na mocy której został wpisany w ten świat, przylgnął jak mucha do tej właśnie
rzeczywistości. Intruz — kołatało mu się pod czaszką. Stracił poczucie miejsca r czasu,
zdawało mu się, że przemierza rubieże fantastycznej krainy z baśni1, okolica rozmazywała się
w barwne plamy. Gorączka, myślał, jestem chory. Mijający go kupcy obrzucali zdziwionymi
spojrzeniami niecodzienne indywiduum, zjeżdżając ku fosie, raz zastąpił mu drogę oddział
straży, ale dowódca poznawszy szlachcica dał znak swoim ludziom, by się rozstąpili.
Dobrze po południu Rumath przyszedł do siebie na tyle, że zorientował się, gdzie się
znajduje. Poklepał ikon kr po szyi; mądre zwierzę przez cały czas szło przed siebie, nie
zważając na upał. Odbił od traktu i brodził wśród traw, jadąc łąkami, na skróty. Uderzyło go,
że nigdzie nie zauważył kosiarzy i kobiet stawiających stogi; robota sprawiała wrażenie
przerwanej, zarzuconej. Mimo to jechał rozkoszując się brzęczeniem pszczół, z wonią
mokradeł i ziemi, zadowolony nadzwyczajnie, że udało mu się zredukować własne problemy
do kilku prostych elementów. Za kolejnym pagórkiem, skąd zwykle widać było mury zamku,
uderzył go w oczy słup czarnego dymu. Popędził konia1, powietrze świszczało w uszach,
kopyta konia muskały włosy” długich traw, wrota były wyłamane, do nich przybity głową
stary ochmistrz, wpadł na dziedziniec, nie było tam żywej duszy, tylko na samym środku stała
furmanka załadowana chrustem, szkapa u dyszla strzygła uszami i parskaniem dawała wyraz
zaniepokojeniu. Obok furki stał zgarbiony chłopina, ciągle z lejcami w ręku obracając się z
niedowierzaniem. Rumath pochwycił go za wypłowiałą koszulę, która trzasnęła w rękach.
— Co tu się stało? — ryknął, ale chłop tylko popatrywał na niego z przerażeniem,
bełkocząc niezrozumiale, wreszcie Rumath zrozumiał, że tamten pojawił się z chrustem na
krótko przed nim. Wyciągnął z kieszeni ostatnie dwa dukaty i wcisnął staremu w garść, na co
chłop w ogóle nie zareagował, zbyt oszołomiony. Większość służby zginęła od mieczy i
toporów, ale kilka trupów było dosłownie nafaszerowanych strzałami i przypieczonych na
ogniu. Ostry swąd wdzierał się w płuca, Rumath miał oczy pełne łez, mało co widział w
dymie, nagle rozkaszlał się, zgięty w pot. W tym momencie wiatr zmienił kierunek; na
żelaznej sztabie wpuszczonej w mur wisiała na postronku jego Eileen, z rozprutym brzuchem,
naga, wysmarowana krwią. Obok w nienaturalnych, poskręcanych pozycjach leżały drobne
ciałka dzieci; jakiś pies obwąchiwał je właśnie nieufnie. Ślady na murze nie pozwalały żywić
wątpliwości, w jaki sposób zostały zamordowane.
Pociemniało mu przed oczami. Wpadł do sieni, z sąsiadującej z nią komnaty dobiegł hałas
i przez okno smyrgnęły jakieś cienie, porzucając prześcieradła z naczyniami, świecznikami i
kolorowymi kłębami garderoby. Rumath podniósł z podłogi miecz, żeby nie łazić z pustymi
rękoma, minął zwłoki z wbitym w plecy szpikulcem rożna i poszedł w głąb sieni, ku schodom
wiodącym na górę. W półmroku potknął się o dwa lub trzy trupy, a potem trafił na cały ich
zwał. Stanął zbierając myśli.
— Hasło — powiedział w ciemności mechaniczny głos. Dochodził z wnęki przed
schodami, gdzie paliło się zielonkawe światełko. Solidne dębowe drzwi1 wyważono łomami i
wyrwano z futryn. Beznamiętny łon automatu przywrócił poczucie rzeczywistości.
— Będę s