15374

Szczegóły
Tytuł 15374
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

15374 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 15374 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 15374 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

15374 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Wojciech Kuczok:Widmokrąg. Opowiadania. Żebry Adama(apokryf). Rozumiem: grać na czymś tam, to się jużprzyjęło, żałośnie rzępolący skrzypkowie, domorośli akordeoniści, w przejściach podziemnych,na rogach ulic, nawet w tramwajach, wchodzą nadwa przystanki i tak kaleczą szlagiery, że robisię z tego niemal konkurs na rozpoznanie pokiereszowanych przebojów, znacie tę piosenkę, nieta tonacja, nie ta harmonia, ale oczi tak samocziornyje, aż dla świętego spokoju człek dałby imte dwa złote, gdyby nie to, że się ledwo trzymalewą ręką za uchwyt, wagon szarpie na zakrętach,a portfel głęboko w torbie, żeby kieszonkowcynie mieli łatwo, więc zwyczajnie nie chce się grzebać, nigdy się nie chce, tylko dlatego nie daję imna to przetrwanie, przecież nie dlatego, że śmierdzą. Nawet tych studenciaków obdartusów, którzy na bezczelnego siedzą przykapeluszuz kartoneminformującym, żenie są bezdomni,tylkozbierają na piwo,przyjęłosię traktować pobłażliwie,za to,że żebrzą lekką ręką, za to, że przynaj. mniej nie obciążają wyrzutem sumienia każdego,kto ich mija, ich można mijać otwarcie, jawnie,nie unikać wzroku, nawet rzucić mimochodem"butelki byście sprzedali,zamiast robić szopkę",słysząc w odpowiedzi "pandziś zasponsorujebrowarek,to jutro będą butelki do sprzedania". Nie to cocize skarbonkami, no ileż razydzienniemożna pomagać dzieciom zporażeniem mózgowym, aprzecież niebędę nadkładałprzez nichdrogi, żeby chociaż zapamiętywali, "o tak, pan jużnam dzisiaj pomógł, panu już dziękujemy", gdzietam, wystarczypięćminutpóźniej wracać oboknich i uciec wzrokiem, i już "może by pan wspomógł dzieci Z PORAŻENIEM. ", taktak, zarzucają lassoze słów,tym wyraźniej i głośniejakcentując słowa, im dalej się zdąży odejść, żebychociaż jakieś serduszka dawali do przypięcia,jakteOwsiaki. Tak, już minęło paręnaścielatoswajaniasię z wszelaką formą żebractwaulicznego,już misię to zdążyło opatrzyć, odruch łapania za kieszeńna widok każdej karmiącej piersiąpo prośbie teżjuż odszedł wzapomnienie, nawet sobie pomyślałem,że lada moment musi nasczekać jakieśprzesilenie, żebry trzeba będzie przebraćw inneszatki, ukryć pod innym płaszczykiem;ktoś powinien się bardziej wysilić, żebyna nowo przejąćprzechodnia swoją nędzą, albo teżmusi miećdosprzedania na poczekaniu coś więcej niżbraksłuchu w parze z nadwyżkąuporu. i właśnie wtedy, w zupełnie nietypowymmiejscu, nie przed bankiem, nie w głównej arteriimiasta, alew cichym zaułku parku Jordana, właśniekiedy wybrałemławkę idealnie oddaloną odjęczeniatramwajówi powrzaskiwania dzieciakówzmierzających nazielonąlekcję, kiedy wreszciezasiadłem naławce zgazetą i wczytałem sięw nagłówek na ostatniej stronie, kwitujący kalamburem sromotną porażkępolskich futbolistów,właśnie wtedy przysiadł się obok. Zbyt blisko; zaniepokoiłem się, kątem okawidzę, żeto bliskość celowa,żez kartkąjakąśsiedzi. "O nie, jeszcze jeden", myślę sobie,bo jużwidzę, żena kartcecoś napisanei że rękę wyciągnął w geście proszalnym,inawet mi się czytać niechce,tylko się przesuwam, jak najdalej mogę,żeby tak po prostu nie odejść, bo cóż by to miałooznaczać poza ucieczką, przecież nie będzie mniegamońżebrzącyz mojej ławki przeganiał, comjąsobiedopiero obczyścil chusteczką. Ale jużnan. tym krańcu ławki całemoje skupienie definitywnie w kąt oka się przeniosło,już omiatam bezmyślnie ten sam akapit, jużwiem, że póki się on niewyniesie, ja spokoju nie zaznam. I widzę, kątemwciąż,bo douwagi bezpowrotnie mi odebranejprzyznawać się niechcę,więc że niby jej naniegoniezwracam,kątem tedy zauważam, że kartkazmierzaw moją stronę, że zbliża się, bezczelniena mojej gazecie się kładzie,panoszy, przez niegopodsunięta mi pod samnos. Marszczętedy brwi,lewąna oburzenie typu hola, prawą na zdumienietypu no-coś-pan, aleczytam:"Wspomóż mnie. Jestem goty i głodny. Nie potrafiękłamać. Niepotrafię kraść". No to już niemogłem uchylić się, przemilczeć,udać, że mnie nie ma, bo tekst ów całkiembył nieżebracki, miał w sobie niespodziewanądozę, bytakrzec, dostojeństwa, spojrzałem więcna niego,spojrzałem więc i zwolna wiodącwzrokiem w tę i w tę, szukałem punktuzaczepienia,jakiejśskazy, na której mógłbym zbudować swojenieprzejednane stanowisko, od której mógłbymsię odepchnąći odejść krokiemstanowczym człowiekapożytecznego, nie poruszyłem się jednak,bo wszystko w nim było takie pierwsze, wszystkow nimbyłotakie czyste, jakby go dopiero co PanBógstworzył,albowiemnagi był on nąj prawdziwie],duszniei cieleśnie, i aż sięmusiałemzmusićdo wzdrygnięcia, no bo przecieżja nigdy nigdy,gdzieżby,u nasw rodzinie takich myśli nikt,mężczyzna na mężczyznę po kobiecemu patrzeć nigdynawetwe śnie, nawet we śnie nie mógł, więc przemówiłem do siebiebasem wewnętrznym,rozsądnym,odwiecznym, tym, co to mutacji nigdy nieprzechodził:"Wariat albo ciota jakaś zaczepna,możenawet uwieść mniepróbuje, wkażdymrazie okropność, brrr, ani minuty dłużej", i odezwałem się protekcjonalnie, przypominając sobieczasy, w których ojciec za pomocą przedniojęzykowego "ł" stawiał moją młodość do kąta:-A co potrafisz, mfodyczłowieku? I jużbyłbym zwinął gazetę, już miałemnaodchodne przygotowaną dobitkę ("Zastanówsięlepiej,chfopcze, czycoś potrafisz") i rzuciłbymmupewnie złotówkę, bo we mnie wezbrała ochota na okazanie wzgardy,ale powstrzymał mnie,złapałzarękę (moją dłoń! jakim prawem! wyszarpnąć! )- Proszę. (jaki głos, cóż za głos głębinowy, czyściuteńki, mocny, jednorodny, słuszny, och dość,dość)- Alenie dotykaj mnie, co? Możesz mnie,chłopcze,nie dotykać? (no i zapomniałem pochylić "t" w chłopcu, a nic gorszegoniż taki chłopiec wyprostowany,nieugięty, och,cóż to za uścisk, jak on śmie utrudniać mi uwolnienie, żeteż jakośtak trzyma, noprzestań mnie trzymać, gnoju,za rękę, nie będęsię z tobą szamotał)- Puszczaj, cholera, no! Stoję, dałem za wygraną, gówniarz (no,nie takiznowu gówniarz, te okularki tak trochęmylące) jestode mniesilniejszy, nozłapał mniegamoń za rękę,szarpałem, usiłowałem strzepnąć,zdmuchnąć ("takich ludzi sięzdmuchuje",mawiałojciec, mój wielki ojciec, kiedy jeszcze żył, kiedyjeszczeprowadził firmę, obiecywał,że kiedy będęjuż ważył siedemdziesiąt kilo, przekaże ją mnie,aleważyłemwtedy szesnaście, i po kilku latachprawidłowego rozwoju miałbym w zasięgu dwadzieściapięć kilo, a za osiągnięcie tejwagi miałem zostać zabrany na lot jumbo jetem, "synu,musisz być wielki i silny, bo cię zdmuchną, pamię14taj, słabychludzi się zdmuchuje, potem chodzątacy zdmuchnięcipo dworcach i żebrzą, pamiętaj,synu", więc jadłem, rosłem w silę, a ojciecmalał,ikiedy już osiągnąłem stosowną wagędo lotu,okazałosię, że nie pamięta obietnicy, "cośsobiewymyśliłeś, nie zawracaj głowy, nie jesteś jużdzieckiem", i tego podstępu darować mu niemogłem, przestałemjeść,i tak zostało,piętnaściekilo niedowagi ita przeklętasłabość), gdyby nie tamoja słabość, pewnie bymnie stal teraz obezwładniony, wytrącony, przyłapany zarękę w tenidiotyczny sposób, mocnym, zdecydowanymi nieznoszącymsprzeciwuuściskiem,ale nawet nienieuprzejmym, po prostu bezczelnym (o tak,to dobre słowo)- Słuchaj no, młodzieniaszku. (młodzieniaszeknie wymaga pochylania"i", sam jest wsobie słowem-klapsem,na gołąpupę, jeśli je odpowiednio zaakcentować, w samraz na tego tu. zbudowanego tak. jak kościół. trzeba mi było go pomniejszyć. )- .. jesteśbezczelny, nie będę się szarpałz tobą. (chyba jednak zbyt łatwo dałem za wygraną, chyba mi pomniejszenie nie wyszło, bo prze15. ciężstoję, a on siedzi, trzyma mnie i siedzi, stojęprzy nim jakuczniak na egzaminie, muszę usiąść,ale jeśli mnie nie puści, tabliskośćbędzie jużbliskością nieznośną, teraz przynajmniej widać,żezostałem pojmany, za rękę, pojmany za rękę,bezprośby o pozwolenie, nieprosił mnie o rękę, a jużmniepojąl, znaczy: pojmał, ach co ja,co ja, brednie,plączemi się wszystko, oplótł, znaczy: oplatałmnie młodyżebrak, "wstrętny" - bas wewnętrznymi podpowiadał, a ja podjąłem, otak, wstrętnyżebrak, ohydny, ale zarazgo kontrapunktowałjakiś nieznany midotąd, nieuświadomiony wewnętrznyfalsecik, "ale jaki piękny żebrak", oj, noczemuż zaraz takie słowa mocne, skąd mi się topiękno wzięło, nie wolno nie wolno,i bas: "swołocz uliczna, mydłek-renegat, rynsztokowiec",a falset: "meszekna karku, twarde podbrzusze,mięśnie jakkaloryfer, jakie piękne kontrasty, jakawielość w jedności", w każdym razie niewykazałem się w należytym stopniu męskością ("mięskością, miękkością, mość miejscepsiej kości", podpowiadał falsecik), powinienem był raczej jednakjuż na początku nawet z buta go, przecież za nogęmnie nie złapał,ale skoro chciałem elegancko,że niby strzepuję tę rękę jak pyłek, zdmuchuję,16chciałem elegancko, dostojnie, aleniewyszło,iteraz już nie mogętak poprostu go kopnąć,odepchnąć, wyszarpnąć, skompromitowałmnietym uściskiem, teraz to on, siedząc przedemną dostojnie, mnie trzymał, a ja nie miałempomysłu, ubezwłasnowolnił mnie tym jednym gestem niespodzianym, och stanowczo już zadługomnie trzymał, ale co robić corobić, przecież niezacznę krzyczeć, czemu akuratnikt tędy nie idzie,to może jednaklepiej go butem, ach nie, możejeszcze raz trochęłagodnie, odbudowując dostojeństwo)- Chyba nie liczyszna to, że wtej sytuacji cokolwiek cidam. (zaatakowaćgo,posądzić, ośmieszyć,z siebie na niegoprzerzucićpodszepty haniebne! )- No dobrze, jak widzę, ty sobie chcesz takpo prostu potrzymaćmnie zarękę, jesteśtakiromantycznypedałek, co? Chętnie bymcięzmoją rękązostawił,gdybym miał ich więcej, alewybacz,ta akurat jest mi potrzebna, tak się składa, żeżyjęz pracyrąk, nie wyciągamichpo nieswojepieniądze,chybabym się ze wstydu spalił. A ten milczy i milczy; jaz każdym słowemtW^yiędzianym pogrążam się w niewoli, on17. moje każdesłowo przemilcza, on mnie przemilcza, i trzyma, mamniew ręku. Zacząłem siępocić, bo garnitur, bo nerwy, bo duchota, natychmiastmisię zachciało zdjąć marynarkę, ale jaktu zdjąć, stabtem jeszcze bardziej, słabość mojawrodzona, o której tak długozapominałem, przeztylelat uczyłem się zapomnienia, ale wciąż dawałasię we znaki,po to nosiłem tarcze wzorowegoucznia napiersi zapadłej,po to licealne świadectwa z paskiem odbierałem ręką wiotką i drżącą z przejęcia (a teraz nawet nie mogła sobiepodrzeć, bo ten mi ją trzymał, powstrzymywałw swoim uściskunieznośnym),po to dyplomz wyróżnieniem nazarządzaniu i od razu stanowisko kierownicze (mój wielki tata, kiedy jeszczeżył), poto, żebymmusiałteraz prosićmłodegognojka bezdomnego (choć kto go tam wie z tąbezdomnością,może on bardziej domny odemnie, w każdym razie na pewno teraz bardziejdumny,dumny ze swojego uścisku; on mnie z dumąprzyłapał na słabości), żebym ja jego miał prosićo pozwolenie nazdjęcie marynarki? Absurd,toż to absurd. - To jakiśabsurdlIusiłuję się uwolnić, niby pod pretekstemtej marynarki, ale samjuż straciłem śmiałość i wiarę, a nie chciałem tracić sił, więc te moje podrygi,odktórych nawetnie zadrżały murzęsy,niczegoniezmieniły, widzącwięc, czując,że on mnie jużnie puści tak po prostu, tąwolnąręką zacząłemzdejmować z siebiemarynarkę,tą uwięzioną dając delikatne znaki, żechciałaby pomóc pierwszej,że teraz mamzamiarsię niecorozebrać, psiakrew,ciepło jest,więcchyba mam prawo, i taknerwowosię wijąc, bo rękaw przyciasny, bo to niełatwe,jakoś zdjąłem, aleon dalej niepuszcza, więc wisita moja marynarka pomiędzy nami, naręce, z której jej zsunąć niemogę, bo on nie puszcza, boon nie pozwala,i cowidzę, mójBoże, cowidzę,wreszcie sięporuszył, niepuszczając mnie, ochjak on to zrobił, przełożył mnie sobie z ręki doręki,no jakon mnie traktuje,przekłada mniesobie jak dziecko, i mojąmarynarkę włożył nasiebie, mojegoArmaniego ten chłystek po prostuprzejął ode mnie i jakby nawet wykonał coś w rodzaju dziękczynnego skinienia, ledwie dostrzegalnie mrużąc oczy, on pomyślałchyba, żeja muzamiastpieniędzymarynarkę dać postanowiłem,och, i gdyby miało natym nieporozumieniu19. stanąć, pewnie puściłbymniewreszcie i wtedy,och wtedy już ja bym, och jużjabym jużjabym muwtedy, o, o,o, wyjaśnił, wytłumaczył, wszystkobym mu, gnojkowi, po policję bym zaraz, już bympostarał się, ale gdzie tam, on tym skinieniem miniby podziękował, ale jakoś takwzrok zaraz spuścił,czemuż on spuszczawzrok, myślę, przecieżnie ze wstydu, i podnosi,i spuszcza, i ach, zrozumiałem, że sobie moje spodnie upatrzył, marynarka to za mało, boprzecież garnitur dwuczęściowy, on mi spojrzeniemswoim bezwstydnym dał do zrozumienia, że marynarką się niewykpię,że nią się nie wykupię,komplecik mu potrzebny,no teraz to jużnamoim miejscu każdyby dałw mordę, więcdlaczego nie dałem(słabość),namoim miejscu każdy by już wszcząłrwetes (ale toidiotyczne, co ja ludziom powiem, że mnie facetza rękę trzymai nie chce puścić, w dodatkujeśliw zasięgu wzroku ktokolwiek w tym parkucholernym, to same babcie z wózkami albo młodematki, czy mamwezwać na pomoc kobietę? ), aleja stałem już, zgnębiony i przygwożdżony tymprzyłapaniem, i zamiast protestować, spojrzałemtylko na niego pokornie, że możejednak przesadza, chyba nie zostawi mnie bez portek (mamo,20tato, komu się tu poskarżyć), bez portek to jestnie fair, jakieś zasady nas chybaobowiązują (falsecik:"jakie zasady, przecież czujesz mrowienie, spodniedla młodzieńca zdjąćtojak oknootworzyć ipoczuć chłodnypowiew, rozluźnijwszystko,poddaj, oddaj", bas: "ojak zdejmępasa";ach więc jednakzdjąć, to nieuniknione),i takna niegospojrzałem,mamnogi krzywe, jakja się ludziom pokażę, wstyd mnie zeżre, no,tomoże ja te spodniewyślę pocztą, jak tylko dojdędo domu i się przebiorę,och,gotów mu byłemto właśnie obiecać, przysiąc,podpisać nawetumowę, byle mnie puścił, ale gdzie tam, na mojespojrzenieon mnie tylkomocniej ścisnął, nibynieznacznie,ale sprawiło tona mnie okropne wrażenie, jakby odtej chwili jego uścisk ledwiedostrzegalnie, ale konsekwentniesięnasilał,i przezmyślmi przemknęło,że jeśli się niepospieszę,onmnie zmiażdży, zgniecie mójnadgarstek jak wydmuszkę, więc pomyślałem,że to jestniebezpieczny szaleniec,właściwie trzyma mnienamuszce, nie mogę go zdenerwować, trzebaustąpić, żeby ratować życie, cotam dobra doczesne, co tam portki Armaniego, wszystko dasięodpracować, a życie ma się jedno, i grzecznie jedną21. ręką zacząłemrozpinać pasek,guziki od rozporka, i wydało mi się, jakby uścisk zelżał, i poczułemsię niemal szczęśliwy, spiesznie i bez protestówściągnąłemspodnie i wręczyłem mu, a on spojrzałmi prosto w oczy z taką jakbyłagodnością, czułem, że pojawiasię między nami szansa na porozumienie, że on mnie wgruncie rzeczy nieskrzywdzi,że w gruncie rzeczy nic takiego sięnie stało, może nawet moglibyśmy winnych warunkach zostać przyjaciółmi, przyjąłode mniespodnie i nieprzestając mnie trzymać (no, nieżebym na to od razu liczył, domyślałemsię, że nawolność będę musiał zasłużyć niecobardziejspektakularnie, ale och pojawiła się przecież nadziejana wyzwolenie, pojawiła sięnić, po którejmogłem się z tej matni wydostać, w jego oku pojawiła się jaskółka nasycenia, a tylko syty mógłmnie zostawić w spokoju, tego byłem pewien),zaczął przeczesywać moje kieszenie; spokojnym,sprawnym ruchem dłoni wyjął mój portfel i sprawdził jego zawartość, widząc zaś zestaw kart kredytowych(nigdynie noszę przy sobie pieniędzy,ach, to takie plebejskie płacić gotówką, mawiałojciec), popatrzył na mnie z wyrzutem, karcąco,udzielił mi nagany, lekko głową kręcąc ina22powrót wzmacniając uścisk, jakby z gniewem, wyjąłtelefonkomórkowy,wyjął klucze do mieszkania, wyjąłpaczkę prezerwatyw(tu się zatrzymałna moment, zwolnił,wzrok uniósł nieznacznie,rzęsą zatrzepotał), dokonał (namoichoczach)inwentaryzacji (moich) ruchomości, oszacowałgrymaśnie,jakby zawiedziony, że go niezawiodłem,szukał dziury w całejtejkieszeni mojej("dziury, dziury" ochoczo przedrzeźniał mnie falsecik) i jejstandardowej przecie, przewidywalnejzawartości, zawartości, że tak powiem, dostosowanejw pełni do jego wymogów, ach, stałemimiałemjuż tylko nadzieję, że się zadowoli, żeten posag, który wnoszę do naszegozwiązku,wystarczy, by go rozwiązać,byśmy mogli niepisane warunki rozejmu sobie milcząco zatwierdzić,miałem nadzieję, że lada chwila przestanie przyglądać się tym moim drobiazgom i uznaje za godne siebie, a wtedy będę już mógł wreszcie nacieszyć się wolnością, to znaczy wrócić do niej, taknieopatrznie, niezasłużenie utraconej, wreszciebędęmógł przestać sterczeć wmiejscu, będęmógłruszyć, gdzie mnie duch powieje, gdzie nogiponiosą, ach, terazdopiero zrozumiałem całą tęokoliczność dotąd przedziwną i uwierającą, teraz23. dopiero uznałemją za dar opatrzności,za odpustraczej niźli dopust Boży, bo nigdy nie byłem wolny tak naprawdę, bo wolny mogłem sięstać, dopiero kiedy ktoś mnie uwolni, a raczej usankcjonuje moją wolność, uzna ją choćby skinieniemgłowy, wolności bez wyzwolenia zasmakować niesposób, tak jak cieptoswój sens zyskuje tylko wtedy, kiedy się chłód pozna, kiedy się w przemarznięciudo ciepła zatęskni, teraz dopiero poczułemniewymowną wdzięczność dla mojego ciemięzcy,że złapał mnie, że zatrzymał - po to, by mipodarować wolność, oczywiście podarować nieza darmo, oczywiście musiałem dowieść, że dotejże wolności prawdziwej dojrzałem, że sam, nawłasną rękę sobietaką jej namiastkę urządziłem,i jako tako wjej poczuciu tkwiłem złudnym, aledo przetrwania wystarczającym(cóż tam szmatkifatataszki pieniądze, tuo wolność chodzi, takąwolność majestatyczną,z taką wolnością będę sięterazmógł obnosić,bo na nią sobie zapracowałem, będę mógł pokazywać wszystkim wokół, jakijestem wolny, nie tak sobie z urojenia, nie tak samozwańczo,lecz prawnie, oficjalnie, ze świadectwem),ach, pomyślałem, że może kiedyon mniejuż puści,nieśmiało poproszę go ocertyfikat,24jakiś taki zwykłychoćby świsteczek, na którym onby moją wolność uznał, podpisał iprzypieczętował wzrokiem, także na wypadek,gdyby mnie ktojeszcze kiedy za rękę chciał przyłapać,miałbymglejt żelazny(choć,psiakrew, kto wie, raz się zdarzyło na gapę wtramwaju, och wstyd, och nerwy,motorniczynie miał biletów,a musiałem zdążyć,musiałem,ludzi pytałem, prosiłem, ale jakoś niechcieli nie mieli, a tu kontrola, strachtaki naglew całym ciele przechodzący w bolesne pogodzenie, chciałem po cichutku do kieszonki,ale swołocz kontrolerska uwzięłasię, zarazsię wetrzechzeszli i jęli wgapiaćwe mnie, a każdy sobie innączęść wybrał,oglądali mniepogardliwie, zwisającod niechceniana tych poręczach, tak na ręce wyciągniętej, takbezwstydnie bezrękawowo,żebybyło widać, żepach się w tej sferze nie goli, że pachy kontrolerskie zarośniętebyć muszą, obowiązkowo również wąsbezbrody,co togo możnaskubać, przyglądając się komuś z wysokości przyłapania bez biletu, w majestacie tej władzychwilowej, gruby wąs i niegolona pacha tobyła wizytówkadorosłego kontrolera, tak sięzłożyło, żeobstawiło mnietrzech takichdorosłych, nie żadni terminatorzy-żółtodzioby-gołowąsy, z którymi25. mógłbymsię wykłócać,no taki pech, że trzej duzi,aż jeden mi zaczął wygadywać na głoso łapówkach,że on by mógł mnie w tej chwili na policję,przyświadkach, a tamci aż się palili,żeby na mniesię zemścić za swojeosiemset złotych bruttoi oziębłe żony, bo miałem teczkę - bo jeden sięw teczkę nienawistnie wgapiał, bo miałem krawat-bo drugi się krawata wzrokiemuczepił, bo jasobie pachy golęi wąsem się brzydzę - botentrzeci tak świdrował, jakbymto miał na czole wypisane, no to zapłaciłem pełną karę,on wypisał niby tendowód zapłaty, na przystanku przeniosłemsiędo drugiegowagonu, bo wstyd mój i te zadowolone uśmieszki pasażerów, żemi się oberwało,słyszałem te ichszepciki "i bardzo dobrze, tacywogóledo tramwaju wsiadać nie powinni, tylkosamolotami niech se latajo, kierowców niech semajo prywatnych, niech se piniendzy nie wiedzona co wydawać, ale na gapę żeby jeszcze, hańba,to jotu nawet jedenprzystanek, wie pani, boje sięprzejechać darmo, bo to wstyd tak oszukiwaćpaństwo, atacyzłodzieje na kożdym kroku tylkoby nos wyciućkać chcieli na cacy,i do tego na gapę", no to jechałem dalej tam, gdzie mnie jeszczenie znali, upokorzony, ale bezpieczny, a tu zaraz26druga kontrola, jedenz wąsem idwóchgołowąsów, ale z łysinami aż pod sufit, iw czarnychskórzanych kurtkach przewieszonych przez ramię,zamiast wąsów nosili kurtki i łysiny, i znowu tosamo, zwis i wzgarda, i wykład,żemnie jednakaranieupoważnia dojazdy na gapę,że widaćniezmądrzałem, tak gamoń mimówił przy wszystkich, mnie, który mógłbym go wykupić z rodzinądoprywatnegocyrku, gdybym chciał, mógłbym gowystawićw klatce w deszczu i upale,gdybymchciał, robiłby w moim ogrodzie za małpę na dwiezmiany, gdybymchciał, aleakurat musiałem tramwajem, i taki gnojek, bo nibyza dobrze byłemubrany, za dobrze pachnący, bo nibyw ogóle miałem zadobrze,on do mnie "pana stać,to pan zapłaci;od kontrolera trzeba było się domagaćbiletu, teraz mnie tonicnie obchodzi, żepan maszkaręzapłaconą,ja nie jestem kontrolerem kar, tylko biletów, abiletu pan nie masz", i znów musiałempłacić), tak,różnie tobywaztymi świstkami,więc możenie wartoprosić, możepoprostu warto poczuć wreszcie chłód wiatru owiewającegotę odciśniętąi spoconączęść nadgarstka, którąon wreszcie puści,ach, kiedy już puści,kiedyżwypuści mnie("wypieści", obleśnie zaszeleścił27. wewnątrz mnie głosik). Gęsia skórkamnie obsiała, poczułem nagle taki przypływ rozkosznej pokory, poczułem, że moja bezwolność jest czymśnieskończenie przyjemnym, że zniosę każde złomi zadane z cierpliwością męczennika, i przełknąłem ślinkę na samą myśl o tym, że oto jestemuprogu świętości,bo cokolwiek mi się przytrafi,będzie ostatecznym naruszeniem mojej nietykalności,a więc prawo jestpo mojej stronie,mogęzestoickim spokojem poddać się choćby łamaniukołem, a nawet z przyjemnością, bo jestem ofiarą,a on przemoc ucieleśnia, ażnapłynęły mi do oczułzywzruszenia nadwłasnym losem, i skórka i ślinka i rozkoszofiarnej bierności zaczęły sięwe mniezlewać w jedno i rozpuszczać mnie wswoim cieple, inie musiałem już otwierać oczu, nie musiałemjuż zjego twarzy wyczytywać kolejnych poleceń,bo nagle wszystkostało się ostatecznie jasne,aby być wolnym, muszę się przed nimotworzyć,muszę być zwarty i gotowy ("rozwarty", poprawiłmnie introfalset)na przyjęcie gościa, teraz, kiedybyłemo krok od uznania mniew pełni, poczułem,że spłynął namnie zaszczyt przyjęcia, to znaczyon przyjmował mnie do wiadomości w zamianza moje przyjęcie gow sobie, zamoje bezwarunkowe, słodko pokorne oddanie mu dóbr moichwrodzonych, czułem, że nie ma się czego bać,jego uścisk był tak przekonujący, zdążyłem doniego przywyknąć, zżyć się z nim, wiedziałem,że nie wolnomi się bać, że przecież strachnieuchodziw tej sytuacji, jak mógłbym bać sięwolności, i,i, i, i,ummmmm, zjednoczenie, wstąpienie, połączenie, i kiedy poczułem, żekorzystając z mojegozaproszenia, sobą mnie zaludniając,dajemi poczucie przynależności, rozluźnił uścisk,miałem już wolne ręce, wreszcie obie ręce mojebyły wolne, choćgdzie indziej czułem jego niedelikatną obecność,ale przecież nie odelikatnośćtu chodziło, lecz o uświęcone męczeństwo,i dreszcze, i dreszcze, w tej oto historycznej chwili,fanfary dreszczy, fajerwerki dreszczy, całodobowa transmisja telewizyjna i radiowa dreszczy,dreszczowe orędzia, dreszcze na flagach, dreszcze w gazetach, dreszcze w bankach,fabrykachi urzędach, confetti dreszczy,deszcze dreszczy,dreszczowe hejnały, dreszcze w supermarketach, multipleksach i aquaparkach, dreszcze nastraganach, na poletkach i w stodołach, dreszcze w repertuarze kin i filharmonii, dreszcze nabanknotach, monetach, rejestracjach, dreszcze29 w dowodach tożsamości, dreszcze w krawatach,ściegach i kolorach koszul, dreszcze na językach,dreszcze w języku, dreszcze w kubeczkachsmakowych, wreszcie dreszcze od Bałtyku poGibraltar. interludium(F. Ch. op. 28nr 3). Maria jedzie pociągiem,w pustym przedziale,zdjęła trzewiki i potożyta stopy na siedzeniu naprzeciw, przezniedomknięte okno wiatr silnie wiejewprost na jej głowę, Mariajest uśmiechnięta, cieszyją stukot kuf, cieszy jq rytm,cieszą smugikrajobrazu za szybą,Maria pozwalawiatrowi zwiaćchustę z głowy, pozwala powietrzu targać swoje wtosy, kiwa radośnie stopami wcienkich czarnych podkolanówkach, śmieje się do siebie; jaka piękna jest,kiedy się śmieje, o tak, Maria jest bezdyskusyjniepiękna. Nadzwyczaj piękna, jak nasiostręzakonną. Jej uroda nie zblakta jeszcze od nadmiaru modlitw,jej policzkisą rumiane cafkiempo świecku, jej wargipetne oczekiwania,wargiprzecież nie mogą nic,za to że ich paniszepcze litanie do MatkiBożej, zamiast szeptać zaklęciamiłosne do uszu kochanka;nic, za to żeich panicałuje dłoniewyrzeźbione33. wzimym drewnie, zamiast catować atonie męskierozgrzane od bliźniaczychzapomnień. Maria jest pięknaprowokacyjnie,każda zzakonnic w jej klasztorze musi spowiadać się po kilkarazyw tygodniu z tego, że nie potrafi okiełznać niechęci do Marii; żadna z zakonnic w jej klasztorze nie może pogodzićsię z tym, że w takpięknym ciele może sięmieścić czysta dusza; w klasztorze uroda Marii jest dlaniej krzyżem, dlatego Maria jest taka szczęśliwa, żewreszcie skończyła nowicjat i po razpierwszy mogfawyjść nazewnątrz, dostała przepustkę i mogła poczućulgę,poczuć się wolna do piękna, wolna w pięknie,wolno jejbyćpiękną; Maria nie stara się ukryć twarzy,nie starasię chować pod habitem, uroda Mariipozamurem klasztoru nikogo nie obraża. Mariaopuszcza szybę do końca i czuje,jakwiatr szarpiesię z jej habitem, jak ignoruje jej ślubowania i wdzierasię bezpardonu pomiędzy guziki,każdą fałdę nadymai rozchyla, wykorzystuje wszystkieszansę, żeby się wedrzećdo środka;Maria cieszysięzwiatru, powtarzasobie "jadę, jadę, jadę", imyśli,że choć wierna Bogu, teraz właśnie, siedemdziesiątcztery kilometry od zakonu, trzydzieści dwa kilometryod domu rodziców, których jedzie odwiedzić, w tejchwili mogłaby i chciała oddaćsię mężczyźnie,gdyby przypadkiemwszedł teraz do przedziału, oddałabymusię i zrzuciła habit,iobejmującgo nogami,głaszczącjego pośladki dłońmi,wyznaczałaby imrytm, takirytm,jakipodpowiadawiatr i stukotkół. ale, ale, alejuż. Już jest po chwili,bo pociągzdaje się hamowaćprzed stacją,i wiatr słabnie, i Maria poprawiawłosy, apotem z uśmiechem odwraca się, bypodaćbilet wąsatej pani konduktor. Cielęce Tańce. Któregoś dnia matkaw połowie zupy odłożyła łyżkę, wytarłausta serwetką ipowiedziałaojcu:- Naszemałżeństwo jest skończone. Niemogę żyć z mężczyzną, któryprzezpiętnaście latnie nauczyłsięjeść bez siorbania. Powiedziałatow mojej obecności, cooznaczało, żejest zdecydowana na wszystko. Tobył naszostatni wspólny posiłek. Załatani, zostawili mnie na lato w górach. Miałem zmężnieć przy robocie, narazowym i zbożowej,u zaprzyjaźnionych gazdostwa. Tak naprawdę chcieli, żebym się nie znalazł na liniiognia podczas ichsprawy rozwodowej. Żebym od nich odwykł,żebymniej bolało. W Tatrachlałood tygodni, lipieczamieniłsięzczerwcem na wilgotność, matka jeszcze39. zdążyła mi wystać gumiaki w gieesie, ucalowatałzawo,ojciec już trąbit,pojechali. Nigdy więcejnie miatem okazjiwidziećich razem. Na pierwsze śniadanie bundz i zdrowaśka. Potem Hrubyjózuś, co miat mi być ojcem letnim,wytarlwąsy rękawem, wziątmnie w swoje ręce,sprawdził kciukiemwnętrze dłoni i odprawił:- E, sakra, takiemoste rącęta mięciutkie,ze bees miot drzazgi, kieino grabiełapnies. MatkaHrubego zakaszlała śmiechem, razpo raz waląc dłoniąw blat, jakby stół mógłpowstrzymać jej charkot. Już dziesięćlat żytaz jednym ptucem. Wieczorami Józuś przytulał ją i ttumaczyt,że jegomatula ma jedno ptuco, ale za to dwaserca,a ona, ledwie powstrzymując salwę kaszlu,powtarzała swój ulubionydowcip;-Te doktory z Krakowa dziwujomsię,jakotomogem jescekozdydzień giewonty z oderwanym filtrem kurzyć, a jo imgodom - panowie,jak tu "rzucić palenie", kie jus starożytni górolepowiedali, ze syćkie drogi wiedom ku dymowi. Hruby nie chciałmniew polu, bo miałbym w polu widzenia jego praktyki małżeńskie,prawdą było bowiem,że Józuś cierpiał na nieustający skurcz przyrodzenia; w trzynastym rokużycia podniósłwzrok na dekolt paniod polskiego, która nachylonanad zeszytempomstowałana jego ortografię,i zaznał pierwszego wzwodu,który trwał odtąd nieprzerwanie. Lekarze zalecili terapię bromową, ale Hruby powiedział, żeod bromu nic mu nie mięknie,tylkona dodatekmózg staje. A potemsię przyzwyczaił. Bo się rozniosło wśród dziewcząt. Hrubyjózuś w młode latakorzystał bez pamięci ze swojej popularności. od Witowa poDzianisz, od Chochołowa po Jabłonkę, od remizy do remizy odwiedzając potańcówki wspecjalnie wyprofilowanychportkach,które mu służyły za wizytówkę. Przestał,dopierokiedywZębie dostał wzęby, a chłopaki go puściliprzezwieś bez spodni, poganiając kopniakami,rąk mu nie starczyło, żebysięzasłonić, ale nawetwstyd mu nie odebrałtwardości. Przestał chodzićdo kościoła, no bojakże modlić się donajświętszej, kiedypytasterczy;aż go napotkał proboszczi rozgrzeszył, mówiąc:. - Niezbadane są wyroki boskie, a naciebie, synuś, wyrok ciężki padł, za grzech naszpierworodny igrzechy ojców naszych. Rozgrzeszył i kazat się ożenićczymprędzej, bo prawdziwą miłość Bóg btogostawidziećmi; Hruby uwierzył więc, żewreszcie mu się odstanie, jeśli Bóg da zasiać ślubną, i szukać żony zaczął, od Chochołowa po Czarny Dunajec, odKościeliska po Szaflary, aż wreszcie znalazł dziewczę dorodne iwychodził znim pierwsze pocałunki w Starej Robocie. A potem jużsię musiałprzyznać doswej przypadłości, przed oświadczynami, wedle reguł kościelnych, żeby ślubważnybył. Przyznał się iusłyszał od niej:- Ulżę cialbociutnę. ltak sięstała Józusiową. Uprawiali zbożowe pola i zbożną miłośćniemal równolegle,ale wciąż owocowała imtylkoziemia. Czysty rasowo owczarekHarnaś zamiastkierdla pilnował ich karesów,bo dzieciaki z okolic, a i młodzieniaszkowie samotnichętniepobraliby nauki przedmałżeńskie przez zapatrzenie. Hrubi zaszywali się w pościelipszenicznej tak, bysiękochać niedosiężnie dla drzewokalających ichhektarek, tambowiem, wśród gałęzi, nieproszonawidownia kończyła zwykle ucieczkę przed cerberem podhalańskim, obszczekiwananieoczekiwanie przez Harnasia. Józuś, dostającmniepoddach swójnawakacje,musiał się upewnić, że odwrócimojąuwagę, że oślepnęw świetle rozkojarzeń,żesnymnie wymną,że będę dostatecznienieobecny, byze słychu niwiduniecnego korzyści nieczerpać,by dziurka od klucza aniokna do ich izby sypialnejna pokuszenie mnie niewiodły. Tegożwięc rankapierwszego,kiedy Józuś stwierdził, żesię do roboty nie nadam, powiódłmnie pod płot swoichkumów i palcem wskazującym nadał nowy rytmmojemu sercu, palcem skazał mnie na dziewczyneczkęulepioną ze wszystkichmoich przeczućmiłosnych, po sąsieku boso stąpającą, po sąsiedzku zamieszkałąMarylkę, córuś Bachledy-Semiota,bacującego od redyku do redyku gdzieś podWołowcem. - Patrzoj. -powiedział Józuś zupełnie zbędnie, bo byłem już przypartydo płotu,z nosem między deskami, gotowymdo utarcia-. i działoj -dodał na odchodnym, już pewiensukcesu,widząc mniepoddanego hipnozie skutecznej,wiedząc, że pętał mu się podnogami nie będę, że wikt i opierunek z jego strony wystarczą,bo dnie i noce będę z Marylką spędzat krowy, najawie i we śnie, bo od pierwszego wejrzenia namoje otumanienie Józuś był pewien, że plan jegosię powiódł - nie ma bowiem szczeniaka spokojniejszego niż szczeniak zakochany. Pierwsze dwadni przestałemw ukryciu, patrząc na jejdziewczęcą gospodarność, patrząc, jak się pochyla nadstudnią,jakkrząta, wychylałem się,szukałemnowych miejsc obserwacyjnych,by lepiej widzieć,że bielizna byładla niejzbytkiem. Wypatrywałemna jej kolanachi łokciach blizn zamierzchłych,śladów potknięć przy grze w klasy albo przedzierania się przez suchy las; otak, zamiast bieliznynosiłablizny dziecięce,piękniezasklepione, coprzypominało ojej niedawnym jeszczerozhasaniu,przedwcześnie przygaszonym nadmiarem dorosłych obowiązków; byłem pod urokiem jej blizn,ukochałem zaś ich królową,cudną szramkę naczole, którą kiedyś sobie wyskakała,no chybażeto naprzykład ospadziecięca tak ją dziabnęładozgonnie. - Działoj! -trzeciego dnia poczułem łapsko Józusia wyrywające mnie z odrętwienia potężnymklepnięciem ku zachęcie. - Stois i stoisprzy tym płocie,już Harnaś cię ojscol dwa razy,rus-ze się! Wepchnąłmnie przez furtkę i zawołał:- Maryś, weźze nauc tego cepra doić! lposzedł, rechocząc, za Józusiową, z kosą przewieszonąprzez ramię,a ja, zatoczywszysię pośrodku podwórka, stanąłemtwarząw jejtwarz w zaniemówieniu. Nawet sięnie zdziwiła, kiwnęła głową, żebym szedł za nią,więcposzedłem. Stanąłem wdrzwiach, wstydliwiegrającnazwłokę, nibytoczytając z zainteresowaniem: "Witojcie ku nom" (rękaświecka wyryła),"K+M+B 19. 4" (rękaświęcona wypisała, jednacyfra się starła, niebyło więcwiadomo, czy tozeszłoroczne kolędowanie uwiecznione, czy śladzamierzchłej gościny bożej) - stałem w drzwiach,nie śmiejąc wejść głębiej, wpatrywałem sięw napisy, jakbym hieroglifom się przyglądał, wczytywałem się,żeby odwlec moment przestąpieniaprogu zażyłości, albowiem nie do stajnistopyMarylkowe sięudały, alew głąb domu, w kuchenny zaduch, w intymność zapachów domowych. Stałem, rozmyślając po miejsku o butach, rozmyś45. latemo tym, że stopyMarylkowe,przywykłe dobosości, do traw, do gumien, nie ulegają zasmrodzeniu, sąjuż za pan brat zziemią, jak ziemiapachną,w rosiesię myją,a moje stopy przewlekleobute,roniące pot w opresjach szkolnych,kościelnych i domowych,przy klasówkach, przyspowiedziach, przy potajankach, w sandałkach,w lakierkach, w kapciuszkach, moje stopy zawszepowinienem trzymać odzawietrznej. Były takie wsiena Podhalu, w których butywkładano dopiero na pierwsze śniegi,bose stopymieszkańcówprzez letnie miesiącerogowaciałyiobrastały twardym koturnem, który wchłaniałkamyki, patyczki, liście,stawałsię przyklejoną odspodu historią przemierzanych dróg; jesienią,kiedy pierwsze szrony bieliłytrawę,całymi rodzinami zasiadano dogóralskiego pedikiuru, gazdasiadał znożemprzy wiadrze i od dzieci zaczynając, odkrawał odciskowe podeszwy. Rzadko kiedywytrwali w bosości do Andrzeja, przeto wróżylisobie awansem ze skarbów przydepniętych, wpieczętowanych, zeskrobanych z podbicia. Jeśli któremu poza okruchami żwiru i drzazgami leśnymiwkleił się w stopę pieniążek, rodzinie wieszczyłoto lata dostatnie. Ale słyszałemteż oosadzie ukrytej gdzieśw smukłej świerczynie, założonejprzez zbłąkanych kłusowników, którym sił zabrakło, żebyrozpoznać drogi powrotne; i jeśli zwykle śniegtatrzański poczynał topnieć w maju,by już odsierpnia radośnie witać przymrozki - tam słońcedocierałoz rzadka do czubków dachów, mrózścielił się cieniście przez cały rok, para diabłuzgęby buchałazamiast siarki, kiedy mówił dobranoc w tejokolicy siarczystej;tam konie mróz podkuwał lodem, przeto wszelka istota żywa, ludzka,psia, końska czy innakopytna, nosiłaonuce i buty. - Heboj ku izbie! -usłyszałem wreszcieprzestraszonygłos Marylki iuznałem go zausprawiedliwieniewejścia w butach do tegodomu, mimo że zobaczyłem w sieni skromną wystawę kamaszy. Skręciłem nakuchnię, deski zaskrzypiałymi podnogami. Przywarłem do podłogi, a pod niąodłogiem piszczeli biedybezczelne szelesty, bieda, że ucho przyłóż,bieda, że oko wykol. Wiedziałemodtąd, że biedę pokochać będę musiał,że wszelkie jej ślady są jakpieprzyki na młodejskórze Marylkowej,że Nędza - ówprzydomekpodtatrzański, z biedy oswojonejipokochanej sięwykluł, bo przecie wszyscyśmyrówni w miłości;47. bo nie ma w świecie mienia większego niż miećsiebie nawzajem. Marylka sama radzita sobie, rad cudzychsłuchać nie miata od kogo, ojciec owce pędziłz halnym w kapocie, matka przyporodzieoszalałapo to, by zemrzeć w potogu. Stary Semiotdo wsizachodziłnie częściej od zarazy,przetoniosły siępo wsiach szepty o tym,że żywicęwyjadajakmiód i możepotem na samymserze owczymwytrzymać miesiącami, że nie zarost, tylko sierśćgo pokrywa, bo już całkiem zniedźwiedział, i ktowie, czy żyje w ogóle jeszcze, boratułowiacy wykłusowali wiosną misia wMiędzyścianach(któryśtam weselisko odprawiał, mięsiwem dzikim chciałwieś częstować, ale biesiadnicy nad talerzamizamarli, kiedy stary wójt, co jeszcze głód syberyjski pamiętał, po pierwszym kęsiewykrakał: "Nierusojcie tego, toludzina! ").Wedle słuchów, które się wemnie docierały, łaknąłem więc córki niedźwiedziołaka. Alewtej krainie na wszystkobymprzystał, byle nieprzystanąć w drodze do szkoły kochania,jaką48pieleszeMarylkowe okazały misię szybciej,niżbym pomyślał o egzaminie wstępnym. Czekałem, aż zapiszczy z pokojuna znakgotowości. Że może jużze mną w izbie w ciżbiew łóżku po rodzicach pierzynę w perzynę obrócićz chichotem. Noto mnie miała. Mniemały wystarczałz ust doust haust powietrza, lecz powierzaliśmy sobie miejsca poufne i zapadali w siebiejakw śnieg. Postanowiłem się nauczyćgóralskiego. Aleto nie takieproste, choć nasze języki miały siękusobie, zlizywaliśmy z siebiesłowa, nie dającimwypowiedzeń;nie takie proste,mimo moichwysiłków, byśmy się językami wymienili, bo byliśmy na językach naszychciał, każda piędź skóryopowiadała dreszczem naszenoce, każdy splotplotkował o naszym kochaniu. Jej góralszczyzna, którą starałemsię odsączyć od sączonychkącikiem wargmamrotań rozkosznych, była dlamnie nielogiczna; kiedy już misię zdało, że regułęjakąśpoznałem,okazywała się tylko zbiegiemwyjątków. Szeptała do mnie, szeptała tak lśniąco, jakbydwie krople śliny na wardze, kropla w kroplę,49 kubek w kubek, a ja jak kadłubek bezradny, bo ręcei nogi miały mnie za nic, odmawiały posłuchu,bom się poddawał splotom, pieszczotom, wszystkiemu w dwójnasób, podwójnie, razpo raz. Taksięsobiezwierzaliśmy cieleśnie, rozkładając bezradnieto iowo wobec bezużytecznejmowy,oferującsobieodszkodowania migowe, od których rozmigotałymi się przedsionki,całybyłemw przedsionkach, w prześcieradłach, ech. Rozdrabniała mi skórę naskórkę gęsią, a ja sięczułemczęściączegoś większego niż na co dzień, czułem,żeświat we mnie wzbiera,że jestemjak najbardziej namiejscu, w tymmiejscu; borazem mieliśmy tyle ust, tyle nóg,tyledusz, "ty lepiej się maszode mnie", zdawał się mówić Bóg z obrazka naścianie,co czuwał nadłożem sakramentalnym. Aż popołudniaktóregośz tych nąjobfitszych ona mnie prosi, żebym jej szukał weszek. Jasię dziwię, no bardzosię zadziwiam, pytam:-Ty masz wszy? Aonasię dziwijeszcze bardziej, patrzynamnie, pyta:- A to ty ni mos? Jakmogłemniewiedzieć,przeoczyć,ja- który naschciałem zaszyćw siebie nie doodprucia, który nas chciałem złączyćjakbąbelkipod lodem, jak morze z zatoką po sztormie; przecież wszelkie znaki biedy miały być runami mojego podbrzusza - jak mogłem dopuścić,by sięobjawił fakt dzielący nastak bezwzględnie? Oczęta jej się zaszkliły i zanim przeciekły,zdążyłemw nich zobaczyćtrawę, szczaw, ździebełko,którym się bawiłasmutno, milcząco, siedzącz brodąwspartąna kolanie, na polaniepod Lejową, gdzieśmy po krowy przyszlisię zasiedziećpo stroniecienia. Wstałai poszłapostronkiodwiązywać, ze wstydem, popłakując,kłującmniew serce żałośnie. Zacząłem ją błagać o litość, prosiłemo dłoń, apodała mi sznur krowi, i nic niemówiąc,szliśmy krok wkrok,swoje krowy wiodąc, krowymiały swoje gzy, ona swoje wszy, ja swoje łzyprzełykane. A kiedydoszliśmy dochałupy,kiedyśmy krowy zamknęli, ona, nawet nie patrzącnamnie, rzekła podnosem"to idem", aja ją wtedyza kieckę i dalejże prosić, żeby nie obrażała się,nie odchodziła, lecz byoddała mikilka swoichweszek, abysię mogły na mnie rozmnożyć. Czułem,. że tylko w tensposób stanę się wreszcierówniebiedny, stanę się jej zawszonym pastuszkiem, czułem, że nie będęjużmusiat nawet udawać seplenienia góralskiego, nasze wszy porozumieją sięponadpodziałami, nic nas nie może zjednoczyćlepiej, nic nas nie może lepiej pojednać. Poprosiłemchoćo garsteczkę,choćoparkę, już by się z niej wykluło, cotrzeba. Na tę prośbę schyliła ku mnie głowę i dałasobie rozpleśćwarkocze. Włosyjej długie czarne,jej długieczarne włosy, czarne jej włosy długie zobaczyłem, bez gumek wsuwekspinek odrapanych,takie włosy do naga rozebrane, rozpuściłysię jejwłosy nade mnąi przesłoniły mi światło,jak światłopian przesłaniał, gdyśmychadzali"do potoka"poto kamieniste okrągłe napodmurówkę (otoczaki, otoczaki, nigdy nie spamiętam). I wziąłemte włosy między palce delikatnie, żebynie rozsypać, żeby mi nie wyciekły,nie wsiąkły na zawsze wziemię, i piłem ztych włosów ciemnośćbezpieczną, wcierałem, wplatałem,wgłaskiwałem w swojemieszczańskie kędziory świńskiegoblondaska, w swoją obrzydliwą czystość, w swoje skalanie grzecznymzapaszkiem matczynej troski,szamponików, nienagannych manier łaziebnych,w swą wredną ceperską fryzurkę. Oplotłemsięjej włosami jak turbanem. To była nowa jakość poufności, bo choć przedtem zwierzaliśmysobietajemnice skórne ręcznie i ustnie, to pierwszy raz czułemsię ażtak obdarowany. Czułem,jak jej wszymigrują do mojej blond prowincji, jakwprowadzają się całymi rodzinami namój czerep,jak moszczą sobie wyrkana mojej skórze, klecądachy z moich kołtunów i wygryzają daty podpowałą. Zadomawiają się mrowiące, panoszą sięswędzące, zapełniają szczelniepustostany moichloczków, mozolnie użyźniają nieużytki, znacząłupieżem graniczne miedze,upijają się krwiąna cześć terra deflorata mojego łba. Nasze spotkaniakończyły się terazniezmiennie tym cudownymiskaniem, tymi wędrówkami palców-szperaczy po gęstwinie włosów, i zatracić się chciałem wtym zawszeniu na zawsze. MatkaJózusia pierwsza spostrzegła, żedrapię się częściej od Harnasia, choć do jegosierści co czwartek zjeżdżały się wszystkie okolicznepchły na targ. Józuś sklął świat w posadach, pojechał ażnaKrzeptówki doapteki celem kupnaśrodków53 masowego rażeniadla mojej włosowej menażerii. Jego baby miaty mniepilnować. Od Marylki odgrodzić, odwieść, uleczyć. Bosię powrót rodzicazbliżał, bo się sierpień miat ku jesieni, bo na pamiątkę wakacyjną mogłemsobie wybrać wszystko, alenie wszy. Zamknęli mniew chałupie, chodziłem owinięty wturban zręcznika,śmierdząc ptynem morderczym, i czułem,że noszę na sobiegróbmasowy, że to prawdziwa rzeź niewiniątek,że wiecznarozłąkaczeka rodziny, które ten pogrom rozdzielił. Marylkinie mogłem spotkać. Psubraty,chcieli mi ją obrzydzić,opowiadali, że jepsismalec (tak jakbyona jedna; sam ojciecmi opowiadał, żeza młodu, przyjeżdżającdo wsi, niemógł sięnadziwić, że colato gospodarze mająinnego burka; tak tak, psie sadło zdrowe i tanie). Mówili, że kiedysięurodziła, klątwa na wieś padłai przez rok żadna witowianka nie urodziła sama,wszystkie przenosiłyciążę aż po skalpel cesarski. Im bardziej chcieli mnie nastraszyć,tymwięcejwe mnie wyłoza nią z tęsknoty, pociechą mi byłotylko, że jesttam za płotem, że przecież żyje,stąpa, biega, jaka byłaprzede mną, jaka ipo mniebędzie. W deszczowąZielnązabralimniefurą naRusinowąPolanę. Chciałem wymodlić u Wniebowziętejchoć obierzyny szczęścia. Musiała moichżalów od dawna słuchać, bo po pierwszej zdrowaścezobaczyłem Marylkę. W stroju cudnym góralskim, czystym, odświętnym. Zatopioną w pieśni. Wymknąłemsię Józusiowi podczas Podniesienia, kiedy głowę pochylił i bił się w piersi, chyłkiem przemknąłem wMarylkowy kącik, z palcemna ustach porwałemją zarączkę różańcem oplecionąi w las wbiegliśmy,iprzezwykroty,przezdrapiące gałęzie, wpędzie, w ucieczce dotarliśmyażna trawiastą gładź Gęsiej Szyi. I legliśmy wsłuchiwać się w swoje dyszenia. Potem poszliśmy, rękaw rękę, górą, turniemijając stojącena baczność, wyciosane w gniewieBożym,ale i grzbiety łagodne jak nakarmiony końw stajni, którego można poklepać przyjacielsko,któremu można głaskać filcowe chrapy, który śpina stojąco. Im dalej szliśmy, tym bardziej góryłagodniały, ulepione już raczej iwygładzone. przez Boga wtedy, kiedy się rozczulił. Szliśmydniemi nocą,świtami stąpając wzdłuż granicycienia, jedną nogą depcząc po szronie, drugąpo rozgrzanychtrawkach. I wreszcie przyszły leśne godziny występne, rozchichotanezapędyuroczyskowe, mlecznepocałunki, poranne krople śliny lśniącej naskórkowo, cali byliśmy oblepienipajęczynkami pocałunków. Akiedy nocą przy ognisku w Dudowejczuwałem nad snem Marylki, na moich kolanachzwiniętej, już tęskniłem za nią,wiedząc, że tojeszcze jednoz minięć bezpowrotnych właśniesiędokonuje. Wracaliśmy,tuż przed wsią jeszcze rozstanie odwlekając, przeczuwając,że po naszymujawnieniu czasu nam niedadzą, by siępożegnać,i kiedy takw ostatniej piędzi lasu skryty chciałemzapłakać po Bożemu, na konto tęsknoty, Marylkaroześmiała się do rozpuku. Jakież to byłozmyślnestworzenie: po co płakać przy pożegnaniu, przecieżto,co raz się wydarzyło w czasie, powtarzasię bez przerwywwieczności, zrozumiałem, żeona sięśmieje, bo mimo tej paniki rozstaniadła56wiącej okolice mostka wciąż jeszcze przewracaliśmy się z boku nabokwe wspólnej bezsenności,wciąż jeszcze ułożeni jak łyżeczki czuliśmy senporanny, czuliśmy, jak nas okrywa prześcieradłemświtu -i zaraziłamnietym uwiecznieniem, tymśmiechem,i śmialiśmy się już razem, była mi dośmiechu, o tak. A potem, a potem byłem już tylkokłopotem, śladem nieudanej miłości, wyrzutemsumienia- matka czekała u Józusiówz całym zapasemhisterii, zabrała mnie do domu, zanimsię zdążyłem przeżegnać; ojcu zostały weekendy iwakacje. Odtąd przez latawyrywali mnie sobie,przekazywali,podrzucali, pospiesznie, nerwowo,ponuro, pouczali,prostowali, nastawiali jednoprzeciwdrugiemu,jakbyimbyło spieszno zabraćmi dzieciństwo. Jakbynie wiedzieli, że sami sobie odbierają życie. Do wsi wróciłem po latach zojcem,kiedyzostał chrzestnym pięciorga dzieciaków naraz57. (józusiowie zamęczyli wkońcu Boga prośbami,więc im hurtowo wynagrodził lata bezdzietne). Marylkę zobaczyłem napogrzebiematkiHrubego(na wieść o narodzinach pięciorakich wnuczątdostała zawału obu serc,obiecała sobie tylko, żedożyje ich chrzcin; można rzec, że umarła z radości). Marylka, córuś lokisa Bachledy, moja pierwszajedyna, miała oto włosy nieco przypalonetrwałą, zafarbowanena modny w okolicy jasnyfiolet, miałatakże niedźwiedziowategomężaz wąsem i firmą AGD, do którego w chwilach czułości mówiła "misiu", wobec czego nieistotne byłymoje dociekania, czy już nosi bieliznę. Piętnorodzinnekazało jej stracić głowę dla mężczyznyznajgęstsząsierścią nabujnym torsie; mojawiecznie chłopięca skóra, rozpięta na masztachżeber, czyniła mnie już dozgonnie wykluczonymzpolajejwzględów. interludium(F. Ch. op. 28nr ^5). -Antoni! Zofia stoi w otwartym oknie, wychyla się, mruży oczy, bo słońce się odbija od masek samochodów,od szyb, i razi,stonce w asfalt sięwtapia od gorąca, odspiekoty, w taki upaf mogą się zdarzyć harce wzroku,omamy, zwidy, a Zofia, okno otworzywszy,żeby przewietrzyć, żeby sprawdzić, czyz oknem otwartym będzie chłodniej, wyjrzała i zobaczyła nieprawdopodobieństwo, że ulicą,że idzie, że on, Wiktor, Zofiawotawięc męża z głębi mieszkania, żeby potwierdził, zweryfikował ten widok,woła go usilnie:- Antoni! Antoni! Antoni odkłada gazetę, zmienia okulary, fotelstęka sprężyście, kiedy Antoni ociężale się podnosi,podchodzi do okna, wychyla sięobokZofii, spoglądawzdłuż ulicy,spostrzega, że idzie,ulicą, on. - Wiktor? -Zofia już niepatrzy na ulicę,terazpatrzy tylko natwarz męża, zjej wyrazu chce

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!