Wojciech Kuczok:Widmokrąg. Opowiadania. Żebry Adama(apokryf). Rozumiem: grać na czymś tam, to się jużprzyjęło, żałośnie rzępolący skrzypkowie, domorośli akordeoniści, w przejściach podziemnych,na rogach ulic, nawet w tramwajach, wchodzą nadwa przystanki i tak kaleczą szlagiery, że robisię z tego niemal konkurs na rozpoznanie pokiereszowanych przebojów, znacie tę piosenkę, nieta tonacja, nie ta harmonia, ale oczi tak samocziornyje, aż dla świętego spokoju człek dałby imte dwa złote, gdyby nie to, że się ledwo trzymalewą ręką za uchwyt, wagon szarpie na zakrętach,a portfel głęboko w torbie, żeby kieszonkowcynie mieli łatwo, więc zwyczajnie nie chce się grzebać, nigdy się nie chce, tylko dlatego nie daję imna to przetrwanie, przecież nie dlatego, że śmierdzą. Nawet tych studenciaków obdartusów, którzy na bezczelnego siedzą przykapeluszuz kartoneminformującym, żenie są bezdomni,tylkozbierają na piwo,przyjęłosię traktować pobłażliwie,za to,że żebrzą lekką ręką, za to, że przynaj. mniej nie obciążają wyrzutem sumienia każdego,kto ich mija, ich można mijać otwarcie, jawnie,nie unikać wzroku, nawet rzucić mimochodem"butelki byście sprzedali,zamiast robić szopkę",słysząc w odpowiedzi "pandziś zasponsorujebrowarek,to jutro będą butelki do sprzedania". Nie to cocize skarbonkami, no ileż razydzienniemożna pomagać dzieciom zporażeniem mózgowym, aprzecież niebędę nadkładałprzez nichdrogi, żeby chociaż zapamiętywali, "o tak, pan jużnam dzisiaj pomógł, panu już dziękujemy", gdzietam, wystarczypięćminutpóźniej wracać oboknich i uciec wzrokiem, i już "może by pan wspomógł dzieci Z PORAŻENIEM. ", taktak, zarzucają lassoze słów,tym wyraźniej i głośniejakcentując słowa, im dalej się zdąży odejść, żebychociaż jakieś serduszka dawali do przypięcia,jakteOwsiaki. Tak, już minęło paręnaścielatoswajaniasię z wszelaką formą żebractwaulicznego,już misię to zdążyło opatrzyć, odruch łapania za kieszeńna widok każdej karmiącej piersiąpo prośbie teżjuż odszedł wzapomnienie, nawet sobie pomyślałem,że lada moment musi nasczekać jakieśprzesilenie, żebry trzeba będzie przebraćw inneszatki, ukryć pod innym płaszczykiem;ktoś powinien się bardziej wysilić, żebyna nowo przejąćprzechodnia swoją nędzą, albo teżmusi miećdosprzedania na poczekaniu coś więcej niżbraksłuchu w parze z nadwyżkąuporu. i właśnie wtedy, w zupełnie nietypowymmiejscu, nie przed bankiem, nie w głównej arteriimiasta, alew cichym zaułku parku Jordana, właśniekiedy wybrałemławkę idealnie oddaloną odjęczeniatramwajówi powrzaskiwania dzieciakówzmierzających nazielonąlekcję, kiedy wreszciezasiadłem naławce zgazetą i wczytałem sięw nagłówek na ostatniej stronie, kwitujący kalamburem sromotną porażkępolskich futbolistów,właśnie wtedy przysiadł się obok. Zbyt blisko; zaniepokoiłem się, kątem okawidzę, żeto bliskość celowa,żez kartkąjakąśsiedzi. "O nie, jeszcze jeden", myślę sobie,bo jużwidzę, żena kartcecoś napisanei że rękę wyciągnął w geście proszalnym,inawet mi się czytać niechce,tylko się przesuwam, jak najdalej mogę,żeby tak po prostu nie odejść, bo cóż by to miałooznaczać poza ucieczką, przecież nie będzie mniegamońżebrzącyz mojej ławki przeganiał, comjąsobiedopiero obczyścil chusteczką. Ale jużnan. tym krańcu ławki całemoje skupienie definitywnie w kąt oka się przeniosło,już omiatam bezmyślnie ten sam akapit, jużwiem, że póki się on niewyniesie, ja spokoju nie zaznam. I widzę, kątemwciąż,bo douwagi bezpowrotnie mi odebranejprzyznawać się niechcę,więc że niby jej naniegoniezwracam,kątem tedy zauważam, że kartkazmierzaw moją stronę, że zbliża się, bezczelniena mojej gazecie się kładzie,panoszy, przez niegopodsunięta mi pod samnos. Marszczętedy brwi,lewąna oburzenie typu hola, prawą na zdumienietypu no-coś-pan, aleczytam:"Wspomóż mnie. Jestem goty i głodny. Nie potrafiękłamać. Niepotrafię kraść". No to już niemogłem uchylić się, przemilczeć,udać, że mnie nie ma, bo tekst ów całkiembył nieżebracki, miał w sobie niespodziewanądozę, bytakrzec, dostojeństwa, spojrzałem więcna niego,spojrzałem więc i zwolna wiodącwzrokiem w tę i w tę, szukałem punktuzaczepienia,jakiejśskazy, na której mógłbym zbudować swojenieprzejednane stanowisko, od której mógłbymsię odepchnąći odejść krokiemstanowczym człowiekapożytecznego, nie poruszyłem się jednak,bo wszystko w nim było takie pierwsze, wszystkow nimbyłotakie czyste, jakby go dopiero co PanBógstworzył,albowiemnagi był on nąj prawdziwie],duszniei cieleśnie, i aż sięmusiałemzmusićdo wzdrygnięcia, no bo przecieżja nigdy nigdy,gdzieżby,u nasw rodzinie takich myśli nikt,mężczyzna na mężczyznę po kobiecemu patrzeć nigdynawetwe śnie, nawet we śnie nie mógł, więc przemówiłem do siebiebasem wewnętrznym,rozsądnym,odwiecznym, tym, co to mutacji nigdy nieprzechodził:"Wariat albo ciota jakaś zaczepna,możenawet uwieść mniepróbuje, wkażdymrazie okropność, brrr, ani minuty dłużej", i odezwałem się protekcjonalnie, przypominając sobieczasy, w których ojciec za pomocą przedniojęzykowego "ł" stawiał moją młodość do kąta:-A co potrafisz, mfodyczłowieku? I jużbyłbym zwinął gazetę, już miałemnaodchodne przygotowaną dobitkę ("Zastanówsięlepiej,chfopcze, czycoś potrafisz") i rzuciłbymmupewnie złotówkę, bo we mnie wezbrała ochota na okazanie wzgardy,ale powstrzymał mnie,złapałzarękę (moją dłoń! jakim prawem! wyszarpnąć! )- Proszę. (jaki głos, cóż za głos głębinowy, czyściuteńki, mocny, jednorodny, słuszny, och dość,dość)- Alenie dotykaj mnie, co? Możesz mnie,chłopcze,nie dotykać? (no i zapomniałem pochylić "t" w chłopcu, a nic gorszegoniż taki chłopiec wyprostowany,nieugięty, och,cóż to za uścisk, jak on śmie utrudniać mi uwolnienie, żeteż jakośtak trzyma, noprzestań mnie trzymać, gnoju,za rękę, nie będęsię z tobą szamotał)- Puszczaj, cholera, no! Stoję, dałem za wygraną, gówniarz (no,nie takiznowu gówniarz, te okularki tak trochęmylące) jestode mniesilniejszy, nozłapał mniegamoń za rękę,szarpałem, usiłowałem strzepnąć,zdmuchnąć ("takich ludzi sięzdmuchuje",mawiałojciec, mój wielki ojciec, kiedy jeszcze żył, kiedyjeszczeprowadził firmę, obiecywał,że kiedy będęjuż ważył siedemdziesiąt kilo, przekaże ją mnie,aleważyłemwtedy szesnaście, i po kilku latachprawidłowego rozwoju miałbym w zasięgu dwadzieściapięć kilo, a za osiągnięcie tejwagi miałem zostać zabrany na lot jumbo jetem, "synu,musisz być wielki i silny, bo cię zdmuchną, pamię14taj, słabychludzi się zdmuchuje, potem chodzątacy zdmuchnięcipo dworcach i żebrzą, pamiętaj,synu", więc jadłem, rosłem w silę, a ojciecmalał,ikiedy już osiągnąłem stosowną wagędo lotu,okazałosię, że nie pamięta obietnicy, "cośsobiewymyśliłeś, nie zawracaj głowy, nie jesteś jużdzieckiem", i tego podstępu darować mu niemogłem, przestałemjeść,i tak zostało,piętnaściekilo niedowagi ita przeklętasłabość), gdyby nie tamoja słabość, pewnie bymnie stal teraz obezwładniony, wytrącony, przyłapany zarękę w tenidiotyczny sposób, mocnym, zdecydowanymi nieznoszącymsprzeciwuuściskiem,ale nawet nienieuprzejmym, po prostu bezczelnym (o tak,to dobre słowo)- Słuchaj no, młodzieniaszku. (młodzieniaszeknie wymaga pochylania"i", sam jest wsobie słowem-klapsem,na gołąpupę, jeśli je odpowiednio zaakcentować, w samraz na tego tu. zbudowanego tak. jak kościół. trzeba mi było go pomniejszyć. )- .. jesteśbezczelny, nie będę się szarpałz tobą. (chyba jednak zbyt łatwo dałem za wygraną, chyba mi pomniejszenie nie wyszło, bo prze15. ciężstoję, a on siedzi, trzyma mnie i siedzi, stojęprzy nim jakuczniak na egzaminie, muszę usiąść,ale jeśli mnie nie puści, tabliskośćbędzie jużbliskością nieznośną, teraz przynajmniej widać,żezostałem pojmany, za rękę, pojmany za rękę,bezprośby o pozwolenie, nieprosił mnie o rękę, a jużmniepojąl, znaczy: pojmał, ach co ja,co ja, brednie,plączemi się wszystko, oplótł, znaczy: oplatałmnie młodyżebrak, "wstrętny" - bas wewnętrznymi podpowiadał, a ja podjąłem, otak, wstrętnyżebrak, ohydny, ale zarazgo kontrapunktowałjakiś nieznany midotąd, nieuświadomiony wewnętrznyfalsecik, "ale jaki piękny żebrak", oj, noczemuż zaraz takie słowa mocne, skąd mi się topiękno wzięło, nie wolno nie wolno,i bas: "swołocz uliczna, mydłek-renegat, rynsztokowiec",a falset: "meszekna karku, twarde podbrzusze,mięśnie jakkaloryfer, jakie piękne kontrasty, jakawielość w jedności", w każdym razie niewykazałem się w należytym stopniu męskością ("mięskością, miękkością, mość miejscepsiej kości", podpowiadał falsecik), powinienem był raczej jednakjuż na początku nawet z buta go, przecież za nogęmnie nie złapał,ale skoro chciałem elegancko,że niby strzepuję tę rękę jak pyłek, zdmuchuję,16chciałem elegancko, dostojnie, aleniewyszło,iteraz już nie mogętak poprostu go kopnąć,odepchnąć, wyszarpnąć, skompromitowałmnietym uściskiem, teraz to on, siedząc przedemną dostojnie, mnie trzymał, a ja nie miałempomysłu, ubezwłasnowolnił mnie tym jednym gestem niespodzianym, och stanowczo już zadługomnie trzymał, ale co robić corobić, przecież niezacznę krzyczeć, czemu akuratnikt tędy nie idzie,to może jednaklepiej go butem, ach nie, możejeszcze raz trochęłagodnie, odbudowując dostojeństwo)- Chyba nie liczyszna to, że wtej sytuacji cokolwiek cidam. (zaatakowaćgo,posądzić, ośmieszyć,z siebie na niegoprzerzucićpodszepty haniebne! )- No dobrze, jak widzę, ty sobie chcesz takpo prostu potrzymaćmnie zarękę, jesteśtakiromantycznypedałek, co? Chętnie bymcięzmoją rękązostawił,gdybym miał ich więcej, alewybacz,ta akurat jest mi potrzebna, tak się składa, żeżyjęz pracyrąk, nie wyciągamichpo nieswojepieniądze,chybabym się ze wstydu spalił. A ten milczy i milczy; jaz każdym słowemtW^yiędzianym pogrążam się w niewoli, on17. moje każdesłowo przemilcza, on mnie przemilcza, i trzyma, mamniew ręku. Zacząłem siępocić, bo garnitur, bo nerwy, bo duchota, natychmiastmisię zachciało zdjąć marynarkę, ale jaktu zdjąć, stabtem jeszcze bardziej, słabość mojawrodzona, o której tak długozapominałem, przeztylelat uczyłem się zapomnienia, ale wciąż dawałasię we znaki,po to nosiłem tarcze wzorowegoucznia napiersi zapadłej,po to licealne świadectwa z paskiem odbierałem ręką wiotką i drżącą z przejęcia (a teraz nawet nie mogła sobiepodrzeć, bo ten mi ją trzymał, powstrzymywałw swoim uściskunieznośnym),po to dyplomz wyróżnieniem nazarządzaniu i od razu stanowisko kierownicze (mój wielki tata, kiedy jeszczeżył), poto, żebymmusiałteraz prosićmłodegognojka bezdomnego (choć kto go tam wie z tąbezdomnością,może on bardziej domny odemnie, w każdym razie na pewno teraz bardziejdumny,dumny ze swojego uścisku; on mnie z dumąprzyłapał na słabości), żebym ja jego miał prosićo pozwolenie nazdjęcie marynarki? Absurd,toż to absurd. - To jakiśabsurdlIusiłuję się uwolnić, niby pod pretekstemtej marynarki, ale samjuż straciłem śmiałość i wiarę, a nie chciałem tracić sił, więc te moje podrygi,odktórych nawetnie zadrżały murzęsy,niczegoniezmieniły, widzącwięc, czując,że on mnie jużnie puści tak po prostu, tąwolnąręką zacząłemzdejmować z siebiemarynarkę,tą uwięzioną dając delikatne znaki, żechciałaby pomóc pierwszej,że teraz mamzamiarsię niecorozebrać, psiakrew,ciepło jest,więcchyba mam prawo, i taknerwowosię wijąc, bo rękaw przyciasny, bo to niełatwe,jakoś zdjąłem, aleon dalej niepuszcza, więc wisita moja marynarka pomiędzy nami, naręce, z której jej zsunąć niemogę, bo on nie puszcza, boon nie pozwala,i cowidzę, mójBoże, cowidzę,wreszcie sięporuszył, niepuszczając mnie, ochjak on to zrobił, przełożył mnie sobie z ręki doręki,no jakon mnie traktuje,przekłada mniesobie jak dziecko, i mojąmarynarkę włożył nasiebie, mojegoArmaniego ten chłystek po prostuprzejął ode mnie i jakby nawet wykonał coś w rodzaju dziękczynnego skinienia, ledwie dostrzegalnie mrużąc oczy, on pomyślałchyba, żeja muzamiastpieniędzymarynarkę dać postanowiłem,och, i gdyby miało natym nieporozumieniu19. stanąć, pewnie puściłbymniewreszcie i wtedy,och wtedy już ja bym, och jużjabym jużjabym muwtedy, o, o,o, wyjaśnił, wytłumaczył, wszystkobym mu, gnojkowi, po policję bym zaraz, już bympostarał się, ale gdzie tam, on tym skinieniem miniby podziękował, ale jakoś takwzrok zaraz spuścił,czemuż on spuszczawzrok, myślę, przecieżnie ze wstydu, i podnosi,i spuszcza, i ach, zrozumiałem, że sobie moje spodnie upatrzył, marynarka to za mało, boprzecież garnitur dwuczęściowy, on mi spojrzeniemswoim bezwstydnym dał do zrozumienia, że marynarką się niewykpię,że nią się nie wykupię,komplecik mu potrzebny,no teraz to jużnamoim miejscu każdyby dałw mordę, więcdlaczego nie dałem(słabość),namoim miejscu każdy by już wszcząłrwetes (ale toidiotyczne, co ja ludziom powiem, że mnie facetza rękę trzymai nie chce puścić, w dodatkujeśliw zasięgu wzroku ktokolwiek w tym parkucholernym, to same babcie z wózkami albo młodematki, czy mamwezwać na pomoc kobietę? ), aleja stałem już, zgnębiony i przygwożdżony tymprzyłapaniem, i zamiast protestować, spojrzałemtylko na niego pokornie, że możejednak przesadza, chyba nie zostawi mnie bez portek (mamo,20tato, komu się tu poskarżyć), bez portek to jestnie fair, jakieś zasady nas chybaobowiązują (falsecik:"jakie zasady, przecież czujesz mrowienie, spodniedla młodzieńca zdjąćtojak oknootworzyć ipoczuć chłodnypowiew, rozluźnijwszystko,poddaj, oddaj", bas: "ojak zdejmępasa";ach więc jednakzdjąć, to nieuniknione),i takna niegospojrzałem,mamnogi krzywe, jakja się ludziom pokażę, wstyd mnie zeżre, no,tomoże ja te spodniewyślę pocztą, jak tylko dojdędo domu i się przebiorę,och,gotów mu byłemto właśnie obiecać, przysiąc,podpisać nawetumowę, byle mnie puścił, ale gdzie tam, na mojespojrzenieon mnie tylkomocniej ścisnął, nibynieznacznie,ale sprawiło tona mnie okropne wrażenie, jakby odtej chwili jego uścisk ledwiedostrzegalnie, ale konsekwentniesięnasilał,i przezmyślmi przemknęło,że jeśli się niepospieszę,onmnie zmiażdży, zgniecie mójnadgarstek jak wydmuszkę, więc pomyślałem,że to jestniebezpieczny szaleniec,właściwie trzyma mnienamuszce, nie mogę go zdenerwować, trzebaustąpić, żeby ratować życie, cotam dobra doczesne, co tam portki Armaniego, wszystko dasięodpracować, a życie ma się jedno, i grzecznie jedną21. ręką zacząłemrozpinać pasek,guziki od rozporka, i wydało mi się, jakby uścisk zelżał, i poczułemsię niemal szczęśliwy, spiesznie i bez protestówściągnąłemspodnie i wręczyłem mu, a on spojrzałmi prosto w oczy z taką jakbyłagodnością, czułem, że pojawiasię między nami szansa na porozumienie, że on mnie wgruncie rzeczy nieskrzywdzi,że w gruncie rzeczy nic takiego sięnie stało, może nawet moglibyśmy winnych warunkach zostać przyjaciółmi, przyjąłode mniespodnie i nieprzestając mnie trzymać (no, nieżebym na to od razu liczył, domyślałemsię, że nawolność będę musiał zasłużyć niecobardziejspektakularnie, ale och pojawiła się przecież nadziejana wyzwolenie, pojawiła sięnić, po którejmogłem się z tej matni wydostać, w jego oku pojawiła się jaskółka nasycenia, a tylko syty mógłmnie zostawić w spokoju, tego byłem pewien),zaczął przeczesywać moje kieszenie; spokojnym,sprawnym ruchem dłoni wyjął mój portfel i sprawdził jego zawartość, widząc zaś zestaw kart kredytowych(nigdynie noszę przy sobie pieniędzy,ach, to takie plebejskie płacić gotówką, mawiałojciec), popatrzył na mnie z wyrzutem, karcąco,udzielił mi nagany, lekko głową kręcąc ina22powrót wzmacniając uścisk, jakby z gniewem, wyjąłtelefonkomórkowy,wyjął klucze do mieszkania, wyjąłpaczkę prezerwatyw(tu się zatrzymałna moment, zwolnił,wzrok uniósł nieznacznie,rzęsą zatrzepotał), dokonał (namoichoczach)inwentaryzacji (moich) ruchomości, oszacowałgrymaśnie,jakby zawiedziony, że go niezawiodłem,szukał dziury w całejtejkieszeni mojej("dziury, dziury" ochoczo przedrzeźniał mnie falsecik) i jejstandardowej przecie, przewidywalnejzawartości, zawartości, że tak powiem, dostosowanejw pełni do jego wymogów, ach, stałemimiałemjuż tylko nadzieję, że się zadowoli, żeten posag, który wnoszę do naszegozwiązku,wystarczy, by go rozwiązać,byśmy mogli niepisane warunki rozejmu sobie milcząco zatwierdzić,miałem nadzieję, że lada chwila przestanie przyglądać się tym moim drobiazgom i uznaje za godne siebie, a wtedy będę już mógł wreszcie nacieszyć się wolnością, to znaczy wrócić do niej, taknieopatrznie, niezasłużenie utraconej, wreszciebędęmógł przestać sterczeć wmiejscu, będęmógłruszyć, gdzie mnie duch powieje, gdzie nogiponiosą, ach, terazdopiero zrozumiałem całą tęokoliczność dotąd przedziwną i uwierającą, teraz23. dopiero uznałemją za dar opatrzności,za odpustraczej niźli dopust Boży, bo nigdy nie byłem wolny tak naprawdę, bo wolny mogłem sięstać, dopiero kiedy ktoś mnie uwolni, a raczej usankcjonuje moją wolność, uzna ją choćby skinieniemgłowy, wolności bez wyzwolenia zasmakować niesposób, tak jak cieptoswój sens zyskuje tylko wtedy, kiedy się chłód pozna, kiedy się w przemarznięciudo ciepła zatęskni, teraz dopiero poczułemniewymowną wdzięczność dla mojego ciemięzcy,że złapał mnie, że zatrzymał - po to, by mipodarować wolność, oczywiście podarować nieza darmo, oczywiście musiałem dowieść, że dotejże wolności prawdziwej dojrzałem, że sam, nawłasną rękę sobietaką jej namiastkę urządziłem,i jako tako wjej poczuciu tkwiłem złudnym, aledo przetrwania wystarczającym(cóż tam szmatkifatataszki pieniądze, tuo wolność chodzi, takąwolność majestatyczną,z taką wolnością będę sięterazmógł obnosić,bo na nią sobie zapracowałem, będę mógł pokazywać wszystkim wokół, jakijestem wolny, nie tak sobie z urojenia, nie tak samozwańczo,lecz prawnie, oficjalnie, ze świadectwem),ach, pomyślałem, że może kiedyon mniejuż puści,nieśmiało poproszę go ocertyfikat,24jakiś taki zwykłychoćby świsteczek, na którym onby moją wolność uznał, podpisał iprzypieczętował wzrokiem, także na wypadek,gdyby mnie ktojeszcze kiedy za rękę chciał przyłapać,miałbymglejt żelazny(choć,psiakrew, kto wie, raz się zdarzyło na gapę wtramwaju, och wstyd, och nerwy,motorniczynie miał biletów,a musiałem zdążyć,musiałem,ludzi pytałem, prosiłem, ale jakoś niechcieli nie mieli, a tu kontrola, strachtaki naglew całym ciele przechodzący w bolesne pogodzenie, chciałem po cichutku do kieszonki,ale swołocz kontrolerska uwzięłasię, zarazsię wetrzechzeszli i jęli wgapiaćwe mnie, a każdy sobie innączęść wybrał,oglądali mniepogardliwie, zwisającod niechceniana tych poręczach, tak na ręce wyciągniętej, takbezwstydnie bezrękawowo,żebybyło widać, żepach się w tej sferze nie goli, że pachy kontrolerskie zarośniętebyć muszą, obowiązkowo również wąsbezbrody,co togo możnaskubać, przyglądając się komuś z wysokości przyłapania bez biletu, w majestacie tej władzychwilowej, gruby wąs i niegolona pacha tobyła wizytówkadorosłego kontrolera, tak sięzłożyło, żeobstawiło mnietrzech takichdorosłych, nie żadni terminatorzy-żółtodzioby-gołowąsy, z którymi25. mógłbymsię wykłócać,no taki pech, że trzej duzi,aż jeden mi zaczął wygadywać na głoso łapówkach,że on by mógł mnie w tej chwili na policję,przyświadkach, a tamci aż się palili,żeby na mniesię zemścić za swojeosiemset złotych bruttoi oziębłe żony, bo miałem teczkę - bo jeden sięw teczkę nienawistnie wgapiał, bo miałem krawat-bo drugi się krawata wzrokiemuczepił, bo jasobie pachy golęi wąsem się brzydzę - botentrzeci tak świdrował, jakbymto miał na czole wypisane, no to zapłaciłem pełną karę,on wypisał niby tendowód zapłaty, na przystanku przeniosłemsiędo drugiegowagonu, bo wstyd mój i te zadowolone uśmieszki pasażerów, żemi się oberwało,słyszałem te ichszepciki "i bardzo dobrze, tacywogóledo tramwaju wsiadać nie powinni, tylkosamolotami niech se latajo, kierowców niech semajo prywatnych, niech se piniendzy nie wiedzona co wydawać, ale na gapę żeby jeszcze, hańba,to jotu nawet jedenprzystanek, wie pani, boje sięprzejechać darmo, bo to wstyd tak oszukiwaćpaństwo, atacyzłodzieje na kożdym kroku tylkoby nos wyciućkać chcieli na cacy,i do tego na gapę", no to jechałem dalej tam, gdzie mnie jeszczenie znali, upokorzony, ale bezpieczny, a tu zaraz26druga kontrola, jedenz wąsem idwóchgołowąsów, ale z łysinami aż pod sufit, iw czarnychskórzanych kurtkach przewieszonych przez ramię,zamiast wąsów nosili kurtki i łysiny, i znowu tosamo, zwis i wzgarda, i wykład,żemnie jednakaranieupoważnia dojazdy na gapę,że widaćniezmądrzałem, tak gamoń mimówił przy wszystkich, mnie, który mógłbym go wykupić z rodzinądoprywatnegocyrku, gdybym chciał, mógłbym gowystawićw klatce w deszczu i upale,gdybymchciał, robiłby w moim ogrodzie za małpę na dwiezmiany, gdybymchciał, aleakurat musiałem tramwajem, i taki gnojek, bo nibyza dobrze byłemubrany, za dobrze pachnący, bo nibyw ogóle miałem zadobrze,on do mnie "pana stać,to pan zapłaci;od kontrolera trzeba było się domagaćbiletu, teraz mnie tonicnie obchodzi, żepan maszkaręzapłaconą,ja nie jestem kontrolerem kar, tylko biletów, abiletu pan nie masz", i znów musiałempłacić), tak,różnie tobywaztymi świstkami,więc możenie wartoprosić, możepoprostu warto poczuć wreszcie chłód wiatru owiewającegotę odciśniętąi spoconączęść nadgarstka, którąon wreszcie puści,ach, kiedy już puści,kiedyżwypuści mnie("wypieści", obleśnie zaszeleścił27. wewnątrz mnie głosik). Gęsia skórkamnie obsiała, poczułem nagle taki przypływ rozkosznej pokory, poczułem, że moja bezwolność jest czymśnieskończenie przyjemnym, że zniosę każde złomi zadane z cierpliwością męczennika, i przełknąłem ślinkę na samą myśl o tym, że oto jestemuprogu świętości,bo cokolwiek mi się przytrafi,będzie ostatecznym naruszeniem mojej nietykalności,a więc prawo jestpo mojej stronie,mogęzestoickim spokojem poddać się choćby łamaniukołem, a nawet z przyjemnością, bo jestem ofiarą,a on przemoc ucieleśnia, ażnapłynęły mi do oczułzywzruszenia nadwłasnym losem, i skórka i ślinka i rozkoszofiarnej bierności zaczęły sięwe mniezlewać w jedno i rozpuszczać mnie wswoim cieple, inie musiałem już otwierać oczu, nie musiałemjuż zjego twarzy wyczytywać kolejnych poleceń,bo nagle wszystkostało się ostatecznie jasne,aby być wolnym, muszę się przed nimotworzyć,muszę być zwarty i gotowy ("rozwarty", poprawiłmnie introfalset)na przyjęcie gościa, teraz, kiedybyłemo krok od uznania mniew pełni, poczułem,że spłynął namnie zaszczyt przyjęcia, to znaczyon przyjmował mnie do wiadomości w zamianza moje przyjęcie gow sobie, zamoje bezwarunkowe, słodko pokorne oddanie mu dóbr moichwrodzonych, czułem, że nie ma się czego bać,jego uścisk był tak przekonujący, zdążyłem doniego przywyknąć, zżyć się z nim, wiedziałem,że nie wolnomi się bać, że przecież strachnieuchodziw tej sytuacji, jak mógłbym bać sięwolności, i,i, i, i,ummmmm, zjednoczenie, wstąpienie, połączenie, i kiedy poczułem, żekorzystając z mojegozaproszenia, sobą mnie zaludniając,dajemi poczucie przynależności, rozluźnił uścisk,miałem już wolne ręce, wreszcie obie ręce mojebyły wolne, choćgdzie indziej czułem jego niedelikatną obecność,ale przecież nie odelikatnośćtu chodziło, lecz o uświęcone męczeństwo,i dreszcze, i dreszcze, w tej oto historycznej chwili,fanfary dreszczy, fajerwerki dreszczy, całodobowa transmisja telewizyjna i radiowa dreszczy,dreszczowe orędzia, dreszcze na flagach, dreszcze w gazetach, dreszcze w bankach,fabrykachi urzędach, confetti dreszczy,deszcze dreszczy,dreszczowe hejnały, dreszcze w supermarketach, multipleksach i aquaparkach, dreszcze nastraganach, na poletkach i w stodołach, dreszcze w repertuarze kin i filharmonii, dreszcze nabanknotach, monetach, rejestracjach, dreszcze29 w dowodach tożsamości, dreszcze w krawatach,ściegach i kolorach koszul, dreszcze na językach,dreszcze w języku, dreszcze w kubeczkachsmakowych, wreszcie dreszcze od Bałtyku poGibraltar. interludium(F. Ch. op. 28nr 3). Maria jedzie pociągiem,w pustym przedziale,zdjęła trzewiki i potożyta stopy na siedzeniu naprzeciw, przezniedomknięte okno wiatr silnie wiejewprost na jej głowę, Mariajest uśmiechnięta, cieszyją stukot kuf, cieszy jq rytm,cieszą smugikrajobrazu za szybą,Maria pozwalawiatrowi zwiaćchustę z głowy, pozwala powietrzu targać swoje wtosy, kiwa radośnie stopami wcienkich czarnych podkolanówkach, śmieje się do siebie; jaka piękna jest,kiedy się śmieje, o tak, Maria jest bezdyskusyjniepiękna. Nadzwyczaj piękna, jak nasiostręzakonną. Jej uroda nie zblakta jeszcze od nadmiaru modlitw,jej policzkisą rumiane cafkiempo świecku, jej wargipetne oczekiwania,wargiprzecież nie mogą nic,za to że ich paniszepcze litanie do MatkiBożej, zamiast szeptać zaklęciamiłosne do uszu kochanka;nic, za to żeich panicałuje dłoniewyrzeźbione33. wzimym drewnie, zamiast catować atonie męskierozgrzane od bliźniaczychzapomnień. Maria jest pięknaprowokacyjnie,każda zzakonnic w jej klasztorze musi spowiadać się po kilkarazyw tygodniu z tego, że nie potrafi okiełznać niechęci do Marii; żadna z zakonnic w jej klasztorze nie może pogodzićsię z tym, że w takpięknym ciele może sięmieścić czysta dusza; w klasztorze uroda Marii jest dlaniej krzyżem, dlatego Maria jest taka szczęśliwa, żewreszcie skończyła nowicjat i po razpierwszy mogfawyjść nazewnątrz, dostała przepustkę i mogła poczućulgę,poczuć się wolna do piękna, wolna w pięknie,wolno jejbyćpiękną; Maria nie stara się ukryć twarzy,nie starasię chować pod habitem, uroda Mariipozamurem klasztoru nikogo nie obraża. Mariaopuszcza szybę do końca i czuje,jakwiatr szarpiesię z jej habitem, jak ignoruje jej ślubowania i wdzierasię bezpardonu pomiędzy guziki,każdą fałdę nadymai rozchyla, wykorzystuje wszystkieszansę, żeby się wedrzećdo środka;Maria cieszysięzwiatru, powtarzasobie "jadę, jadę, jadę", imyśli,że choć wierna Bogu, teraz właśnie, siedemdziesiątcztery kilometry od zakonu, trzydzieści dwa kilometryod domu rodziców, których jedzie odwiedzić, w tejchwili mogłaby i chciała oddaćsię mężczyźnie,gdyby przypadkiemwszedł teraz do przedziału, oddałabymusię i zrzuciła habit,iobejmującgo nogami,głaszczącjego pośladki dłońmi,wyznaczałaby imrytm, takirytm,jakipodpowiadawiatr i stukotkół. ale, ale, alejuż. Już jest po chwili,bo pociągzdaje się hamowaćprzed stacją,i wiatr słabnie, i Maria poprawiawłosy, apotem z uśmiechem odwraca się, bypodaćbilet wąsatej pani konduktor. Cielęce Tańce. Któregoś dnia matkaw połowie zupy odłożyła łyżkę, wytarłausta serwetką ipowiedziałaojcu:- Naszemałżeństwo jest skończone. Niemogę żyć z mężczyzną, któryprzezpiętnaście latnie nauczyłsięjeść bez siorbania. Powiedziałatow mojej obecności, cooznaczało, żejest zdecydowana na wszystko. Tobył naszostatni wspólny posiłek. Załatani, zostawili mnie na lato w górach. Miałem zmężnieć przy robocie, narazowym i zbożowej,u zaprzyjaźnionych gazdostwa. Tak naprawdę chcieli, żebym się nie znalazł na liniiognia podczas ichsprawy rozwodowej. Żebym od nich odwykł,żebymniej bolało. W Tatrachlałood tygodni, lipieczamieniłsięzczerwcem na wilgotność, matka jeszcze39. zdążyła mi wystać gumiaki w gieesie, ucalowatałzawo,ojciec już trąbit,pojechali. Nigdy więcejnie miatem okazjiwidziećich razem. Na pierwsze śniadanie bundz i zdrowaśka. Potem Hrubyjózuś, co miat mi być ojcem letnim,wytarlwąsy rękawem, wziątmnie w swoje ręce,sprawdził kciukiemwnętrze dłoni i odprawił:- E, sakra, takiemoste rącęta mięciutkie,ze bees miot drzazgi, kieino grabiełapnies. MatkaHrubego zakaszlała śmiechem, razpo raz waląc dłoniąw blat, jakby stół mógłpowstrzymać jej charkot. Już dziesięćlat żytaz jednym ptucem. Wieczorami Józuś przytulał ją i ttumaczyt,że jegomatula ma jedno ptuco, ale za to dwaserca,a ona, ledwie powstrzymując salwę kaszlu,powtarzała swój ulubionydowcip;-Te doktory z Krakowa dziwujomsię,jakotomogem jescekozdydzień giewonty z oderwanym filtrem kurzyć, a jo imgodom - panowie,jak tu "rzucić palenie", kie jus starożytni górolepowiedali, ze syćkie drogi wiedom ku dymowi. Hruby nie chciałmniew polu, bo miałbym w polu widzenia jego praktyki małżeńskie,prawdą było bowiem,że Józuś cierpiał na nieustający skurcz przyrodzenia; w trzynastym rokużycia podniósłwzrok na dekolt paniod polskiego, która nachylonanad zeszytempomstowałana jego ortografię,i zaznał pierwszego wzwodu,który trwał odtąd nieprzerwanie. Lekarze zalecili terapię bromową, ale Hruby powiedział, żeod bromu nic mu nie mięknie,tylkona dodatekmózg staje. A potemsię przyzwyczaił. Bo się rozniosło wśród dziewcząt. Hrubyjózuś w młode latakorzystał bez pamięci ze swojej popularności. od Witowa poDzianisz, od Chochołowa po Jabłonkę, od remizy do remizy odwiedzając potańcówki wspecjalnie wyprofilowanychportkach,które mu służyły za wizytówkę. Przestał,dopierokiedywZębie dostał wzęby, a chłopaki go puściliprzezwieś bez spodni, poganiając kopniakami,rąk mu nie starczyło, żebysięzasłonić, ale nawetwstyd mu nie odebrałtwardości. Przestał chodzićdo kościoła, no bojakże modlić się donajświętszej, kiedypytasterczy;aż go napotkał proboszczi rozgrzeszył, mówiąc:. - Niezbadane są wyroki boskie, a naciebie, synuś, wyrok ciężki padł, za grzech naszpierworodny igrzechy ojców naszych. Rozgrzeszył i kazat się ożenićczymprędzej, bo prawdziwą miłość Bóg btogostawidziećmi; Hruby uwierzył więc, żewreszcie mu się odstanie, jeśli Bóg da zasiać ślubną, i szukać żony zaczął, od Chochołowa po Czarny Dunajec, odKościeliska po Szaflary, aż wreszcie znalazł dziewczę dorodne iwychodził znim pierwsze pocałunki w Starej Robocie. A potem jużsię musiałprzyznać doswej przypadłości, przed oświadczynami, wedle reguł kościelnych, żeby ślubważnybył. Przyznał się iusłyszał od niej:- Ulżę cialbociutnę. ltak sięstała Józusiową. Uprawiali zbożowe pola i zbożną miłośćniemal równolegle,ale wciąż owocowała imtylkoziemia. Czysty rasowo owczarekHarnaś zamiastkierdla pilnował ich karesów,bo dzieciaki z okolic, a i młodzieniaszkowie samotnichętniepobraliby nauki przedmałżeńskie przez zapatrzenie. Hrubi zaszywali się w pościelipszenicznej tak, bysiękochać niedosiężnie dla drzewokalających ichhektarek, tambowiem, wśród gałęzi, nieproszonawidownia kończyła zwykle ucieczkę przed cerberem podhalańskim, obszczekiwananieoczekiwanie przez Harnasia. Józuś, dostającmniepoddach swójnawakacje,musiał się upewnić, że odwrócimojąuwagę, że oślepnęw świetle rozkojarzeń,żesnymnie wymną,że będę dostatecznienieobecny, byze słychu niwiduniecnego korzyści nieczerpać,by dziurka od klucza aniokna do ich izby sypialnejna pokuszenie mnie niewiodły. Tegożwięc rankapierwszego,kiedy Józuś stwierdził, żesię do roboty nie nadam, powiódłmnie pod płot swoichkumów i palcem wskazującym nadał nowy rytmmojemu sercu, palcem skazał mnie na dziewczyneczkęulepioną ze wszystkichmoich przeczućmiłosnych, po sąsieku boso stąpającą, po sąsiedzku zamieszkałąMarylkę, córuś Bachledy-Semiota,bacującego od redyku do redyku gdzieś podWołowcem. - Patrzoj. -powiedział Józuś zupełnie zbędnie, bo byłem już przypartydo płotu,z nosem między deskami, gotowymdo utarcia-. i działoj -dodał na odchodnym, już pewiensukcesu,widząc mniepoddanego hipnozie skutecznej,wiedząc, że pętał mu się podnogami nie będę, że wikt i opierunek z jego strony wystarczą,bo dnie i noce będę z Marylką spędzat krowy, najawie i we śnie, bo od pierwszego wejrzenia namoje otumanienie Józuś był pewien, że plan jegosię powiódł - nie ma bowiem szczeniaka spokojniejszego niż szczeniak zakochany. Pierwsze dwadni przestałemw ukryciu, patrząc na jejdziewczęcą gospodarność, patrząc, jak się pochyla nadstudnią,jakkrząta, wychylałem się,szukałemnowych miejsc obserwacyjnych,by lepiej widzieć,że bielizna byładla niejzbytkiem. Wypatrywałemna jej kolanachi łokciach blizn zamierzchłych,śladów potknięć przy grze w klasy albo przedzierania się przez suchy las; otak, zamiast bieliznynosiłablizny dziecięce,piękniezasklepione, coprzypominało ojej niedawnym jeszczerozhasaniu,przedwcześnie przygaszonym nadmiarem dorosłych obowiązków; byłem pod urokiem jej blizn,ukochałem zaś ich królową,cudną szramkę naczole, którą kiedyś sobie wyskakała,no chybażeto naprzykład ospadziecięca tak ją dziabnęładozgonnie. - Działoj! -trzeciego dnia poczułem łapsko Józusia wyrywające mnie z odrętwienia potężnymklepnięciem ku zachęcie. - Stois i stoisprzy tym płocie,już Harnaś cię ojscol dwa razy,rus-ze się! Wepchnąłmnie przez furtkę i zawołał:- Maryś, weźze nauc tego cepra doić! lposzedł, rechocząc, za Józusiową, z kosą przewieszonąprzez ramię,a ja, zatoczywszysię pośrodku podwórka, stanąłemtwarząw jejtwarz w zaniemówieniu. Nawet sięnie zdziwiła, kiwnęła głową, żebym szedł za nią,więcposzedłem. Stanąłem wdrzwiach, wstydliwiegrającnazwłokę, nibytoczytając z zainteresowaniem: "Witojcie ku nom" (rękaświecka wyryła),"K+M+B 19. 4" (rękaświęcona wypisała, jednacyfra się starła, niebyło więcwiadomo, czy tozeszłoroczne kolędowanie uwiecznione, czy śladzamierzchłej gościny bożej) - stałem w drzwiach,nie śmiejąc wejść głębiej, wpatrywałem sięw napisy, jakbym hieroglifom się przyglądał, wczytywałem się,żeby odwlec moment przestąpieniaprogu zażyłości, albowiem nie do stajnistopyMarylkowe sięudały, alew głąb domu, w kuchenny zaduch, w intymność zapachów domowych. Stałem, rozmyślając po miejsku o butach, rozmyś45. latemo tym, że stopyMarylkowe,przywykłe dobosości, do traw, do gumien, nie ulegają zasmrodzeniu, sąjuż za pan brat zziemią, jak ziemiapachną,w rosiesię myją,a moje stopy przewlekleobute,roniące pot w opresjach szkolnych,kościelnych i domowych,przy klasówkach, przyspowiedziach, przy potajankach, w sandałkach,w lakierkach, w kapciuszkach, moje stopy zawszepowinienem trzymać odzawietrznej. Były takie wsiena Podhalu, w których butywkładano dopiero na pierwsze śniegi,bose stopymieszkańcówprzez letnie miesiącerogowaciałyiobrastały twardym koturnem, który wchłaniałkamyki, patyczki, liście,stawałsię przyklejoną odspodu historią przemierzanych dróg; jesienią,kiedy pierwsze szrony bieliłytrawę,całymi rodzinami zasiadano dogóralskiego pedikiuru, gazdasiadał znożemprzy wiadrze i od dzieci zaczynając, odkrawał odciskowe podeszwy. Rzadko kiedywytrwali w bosości do Andrzeja, przeto wróżylisobie awansem ze skarbów przydepniętych, wpieczętowanych, zeskrobanych z podbicia. Jeśli któremu poza okruchami żwiru i drzazgami leśnymiwkleił się w stopę pieniążek, rodzinie wieszczyłoto lata dostatnie. Ale słyszałemteż oosadzie ukrytej gdzieśw smukłej świerczynie, założonejprzez zbłąkanych kłusowników, którym sił zabrakło, żebyrozpoznać drogi powrotne; i jeśli zwykle śniegtatrzański poczynał topnieć w maju,by już odsierpnia radośnie witać przymrozki - tam słońcedocierałoz rzadka do czubków dachów, mrózścielił się cieniście przez cały rok, para diabłuzgęby buchałazamiast siarki, kiedy mówił dobranoc w tejokolicy siarczystej;tam konie mróz podkuwał lodem, przeto wszelka istota żywa, ludzka,psia, końska czy innakopytna, nosiłaonuce i buty. - Heboj ku izbie! -usłyszałem wreszcieprzestraszonygłos Marylki iuznałem go zausprawiedliwieniewejścia w butach do tegodomu, mimo że zobaczyłem w sieni skromną wystawę kamaszy. Skręciłem nakuchnię, deski zaskrzypiałymi podnogami. Przywarłem do podłogi, a pod niąodłogiem piszczeli biedybezczelne szelesty, bieda, że ucho przyłóż,bieda, że oko wykol. Wiedziałemodtąd, że biedę pokochać będę musiał,że wszelkie jej ślady są jakpieprzyki na młodejskórze Marylkowej,że Nędza - ówprzydomekpodtatrzański, z biedy oswojonejipokochanej sięwykluł, bo przecie wszyscyśmyrówni w miłości;47. bo nie ma w świecie mienia większego niż miećsiebie nawzajem. Marylka sama radzita sobie, rad cudzychsłuchać nie miata od kogo, ojciec owce pędziłz halnym w kapocie, matka przyporodzieoszalałapo to, by zemrzeć w potogu. Stary Semiotdo wsizachodziłnie częściej od zarazy,przetoniosły siępo wsiach szepty o tym,że żywicęwyjadajakmiód i możepotem na samymserze owczymwytrzymać miesiącami, że nie zarost, tylko sierśćgo pokrywa, bo już całkiem zniedźwiedział, i ktowie, czy żyje w ogóle jeszcze, boratułowiacy wykłusowali wiosną misia wMiędzyścianach(któryśtam weselisko odprawiał, mięsiwem dzikim chciałwieś częstować, ale biesiadnicy nad talerzamizamarli, kiedy stary wójt, co jeszcze głód syberyjski pamiętał, po pierwszym kęsiewykrakał: "Nierusojcie tego, toludzina! ").Wedle słuchów, które się wemnie docierały, łaknąłem więc córki niedźwiedziołaka. Alewtej krainie na wszystkobymprzystał, byle nieprzystanąć w drodze do szkoły kochania,jaką48pieleszeMarylkowe okazały misię szybciej,niżbym pomyślał o egzaminie wstępnym. Czekałem, aż zapiszczy z pokojuna znakgotowości. Że może jużze mną w izbie w ciżbiew łóżku po rodzicach pierzynę w perzynę obrócićz chichotem. Noto mnie miała. Mniemały wystarczałz ust doust haust powietrza, lecz powierzaliśmy sobie miejsca poufne i zapadali w siebiejakw śnieg. Postanowiłem się nauczyćgóralskiego. Aleto nie takieproste, choć nasze języki miały siękusobie, zlizywaliśmy z siebiesłowa, nie dającimwypowiedzeń;nie takie proste,mimo moichwysiłków, byśmy się językami wymienili, bo byliśmy na językach naszychciał, każda piędź skóryopowiadała dreszczem naszenoce, każdy splotplotkował o naszym kochaniu. Jej góralszczyzna, którą starałemsię odsączyć od sączonychkącikiem wargmamrotań rozkosznych, była dlamnie nielogiczna; kiedy już misię zdało, że regułęjakąśpoznałem,okazywała się tylko zbiegiemwyjątków. Szeptała do mnie, szeptała tak lśniąco, jakbydwie krople śliny na wardze, kropla w kroplę,49 kubek w kubek, a ja jak kadłubek bezradny, bo ręcei nogi miały mnie za nic, odmawiały posłuchu,bom się poddawał splotom, pieszczotom, wszystkiemu w dwójnasób, podwójnie, razpo raz. Taksięsobiezwierzaliśmy cieleśnie, rozkładając bezradnieto iowo wobec bezużytecznejmowy,oferującsobieodszkodowania migowe, od których rozmigotałymi się przedsionki,całybyłemw przedsionkach, w prześcieradłach, ech. Rozdrabniała mi skórę naskórkę gęsią, a ja sięczułemczęściączegoś większego niż na co dzień, czułem,żeświat we mnie wzbiera,że jestemjak najbardziej namiejscu, w tymmiejscu; borazem mieliśmy tyle ust, tyle nóg,tyledusz, "ty lepiej się maszode mnie", zdawał się mówić Bóg z obrazka naścianie,co czuwał nadłożem sakramentalnym. Aż popołudniaktóregośz tych nąjobfitszych ona mnie prosi, żebym jej szukał weszek. Jasię dziwię, no bardzosię zadziwiam, pytam:-Ty masz wszy? Aonasię dziwijeszcze bardziej, patrzynamnie, pyta:- A to ty ni mos? Jakmogłemniewiedzieć,przeoczyć,ja- który naschciałem zaszyćw siebie nie doodprucia, który nas chciałem złączyćjakbąbelkipod lodem, jak morze z zatoką po sztormie; przecież wszelkie znaki biedy miały być runami mojego podbrzusza - jak mogłem dopuścić,by sięobjawił fakt dzielący nastak bezwzględnie? Oczęta jej się zaszkliły i zanim przeciekły,zdążyłemw nich zobaczyćtrawę, szczaw, ździebełko,którym się bawiłasmutno, milcząco, siedzącz brodąwspartąna kolanie, na polaniepod Lejową, gdzieśmy po krowy przyszlisię zasiedziećpo stroniecienia. Wstałai poszłapostronkiodwiązywać, ze wstydem, popłakując,kłującmniew serce żałośnie. Zacząłem ją błagać o litość, prosiłemo dłoń, apodała mi sznur krowi, i nic niemówiąc,szliśmy krok wkrok,swoje krowy wiodąc, krowymiały swoje gzy, ona swoje wszy, ja swoje łzyprzełykane. A kiedydoszliśmy dochałupy,kiedyśmy krowy zamknęli, ona, nawet nie patrzącnamnie, rzekła podnosem"to idem", aja ją wtedyza kieckę i dalejże prosić, żeby nie obrażała się,nie odchodziła, lecz byoddała mikilka swoichweszek, abysię mogły na mnie rozmnożyć. Czułem,. że tylko w tensposób stanę się wreszcierówniebiedny, stanę się jej zawszonym pastuszkiem, czułem, że nie będęjużmusiat nawet udawać seplenienia góralskiego, nasze wszy porozumieją sięponadpodziałami, nic nas nie może zjednoczyćlepiej, nic nas nie może lepiej pojednać. Poprosiłemchoćo garsteczkę,choćoparkę, już by się z niej wykluło, cotrzeba. Na tę prośbę schyliła ku mnie głowę i dałasobie rozpleśćwarkocze. Włosyjej długie czarne,jej długieczarne włosy, czarne jej włosy długie zobaczyłem, bez gumek wsuwekspinek odrapanych,takie włosy do naga rozebrane, rozpuściłysię jejwłosy nade mnąi przesłoniły mi światło,jak światłopian przesłaniał, gdyśmychadzali"do potoka"poto kamieniste okrągłe napodmurówkę (otoczaki, otoczaki, nigdy nie spamiętam). I wziąłemte włosy między palce delikatnie, żebynie rozsypać, żeby mi nie wyciekły,nie wsiąkły na zawsze wziemię, i piłem ztych włosów ciemnośćbezpieczną, wcierałem, wplatałem,wgłaskiwałem w swojemieszczańskie kędziory świńskiegoblondaska, w swoją obrzydliwą czystość, w swoje skalanie grzecznymzapaszkiem matczynej troski,szamponików, nienagannych manier łaziebnych,w swą wredną ceperską fryzurkę. Oplotłemsięjej włosami jak turbanem. To była nowa jakość poufności, bo choć przedtem zwierzaliśmysobietajemnice skórne ręcznie i ustnie, to pierwszy raz czułemsię ażtak obdarowany. Czułem,jak jej wszymigrują do mojej blond prowincji, jakwprowadzają się całymi rodzinami namój czerep,jak moszczą sobie wyrkana mojej skórze, klecądachy z moich kołtunów i wygryzają daty podpowałą. Zadomawiają się mrowiące, panoszą sięswędzące, zapełniają szczelniepustostany moichloczków, mozolnie użyźniają nieużytki, znacząłupieżem graniczne miedze,upijają się krwiąna cześć terra deflorata mojego łba. Nasze spotkaniakończyły się terazniezmiennie tym cudownymiskaniem, tymi wędrówkami palców-szperaczy po gęstwinie włosów, i zatracić się chciałem wtym zawszeniu na zawsze. MatkaJózusia pierwsza spostrzegła, żedrapię się częściej od Harnasia, choć do jegosierści co czwartek zjeżdżały się wszystkie okolicznepchły na targ. Józuś sklął świat w posadach, pojechał ażnaKrzeptówki doapteki celem kupnaśrodków53 masowego rażeniadla mojej włosowej menażerii. Jego baby miaty mniepilnować. Od Marylki odgrodzić, odwieść, uleczyć. Bosię powrót rodzicazbliżał, bo się sierpień miat ku jesieni, bo na pamiątkę wakacyjną mogłemsobie wybrać wszystko, alenie wszy. Zamknęli mniew chałupie, chodziłem owinięty wturban zręcznika,śmierdząc ptynem morderczym, i czułem,że noszę na sobiegróbmasowy, że to prawdziwa rzeź niewiniątek,że wiecznarozłąkaczeka rodziny, które ten pogrom rozdzielił. Marylkinie mogłem spotkać. Psubraty,chcieli mi ją obrzydzić,opowiadali, że jepsismalec (tak jakbyona jedna; sam ojciecmi opowiadał, żeza młodu, przyjeżdżającdo wsi, niemógł sięnadziwić, że colato gospodarze mająinnego burka; tak tak, psie sadło zdrowe i tanie). Mówili, że kiedysięurodziła, klątwa na wieś padłai przez rok żadna witowianka nie urodziła sama,wszystkie przenosiłyciążę aż po skalpel cesarski. Im bardziej chcieli mnie nastraszyć,tymwięcejwe mnie wyłoza nią z tęsknoty, pociechą mi byłotylko, że jesttam za płotem, że przecież żyje,stąpa, biega, jaka byłaprzede mną, jaka ipo mniebędzie. W deszczowąZielnązabralimniefurą naRusinowąPolanę. Chciałem wymodlić u Wniebowziętejchoć obierzyny szczęścia. Musiała moichżalów od dawna słuchać, bo po pierwszej zdrowaścezobaczyłem Marylkę. W stroju cudnym góralskim, czystym, odświętnym. Zatopioną w pieśni. Wymknąłemsię Józusiowi podczas Podniesienia, kiedy głowę pochylił i bił się w piersi, chyłkiem przemknąłem wMarylkowy kącik, z palcemna ustach porwałemją zarączkę różańcem oplecionąi w las wbiegliśmy,iprzezwykroty,przezdrapiące gałęzie, wpędzie, w ucieczce dotarliśmyażna trawiastą gładź Gęsiej Szyi. I legliśmy wsłuchiwać się w swoje dyszenia. Potem poszliśmy, rękaw rękę, górą, turniemijając stojącena baczność, wyciosane w gniewieBożym,ale i grzbiety łagodne jak nakarmiony końw stajni, którego można poklepać przyjacielsko,któremu można głaskać filcowe chrapy, który śpina stojąco. Im dalej szliśmy, tym bardziej góryłagodniały, ulepione już raczej iwygładzone. przez Boga wtedy, kiedy się rozczulił. Szliśmydniemi nocą,świtami stąpając wzdłuż granicycienia, jedną nogą depcząc po szronie, drugąpo rozgrzanychtrawkach. I wreszcie przyszły leśne godziny występne, rozchichotanezapędyuroczyskowe, mlecznepocałunki, poranne krople śliny lśniącej naskórkowo, cali byliśmy oblepienipajęczynkami pocałunków. Akiedy nocą przy ognisku w Dudowejczuwałem nad snem Marylki, na moich kolanachzwiniętej, już tęskniłem za nią,wiedząc, że tojeszcze jednoz minięć bezpowrotnych właśniesiędokonuje. Wracaliśmy,tuż przed wsią jeszcze rozstanie odwlekając, przeczuwając,że po naszymujawnieniu czasu nam niedadzą, by siępożegnać,i kiedy takw ostatniej piędzi lasu skryty chciałemzapłakać po Bożemu, na konto tęsknoty, Marylkaroześmiała się do rozpuku. Jakież to byłozmyślnestworzenie: po co płakać przy pożegnaniu, przecieżto,co raz się wydarzyło w czasie, powtarzasię bez przerwywwieczności, zrozumiałem, żeona sięśmieje, bo mimo tej paniki rozstaniadła56wiącej okolice mostka wciąż jeszcze przewracaliśmy się z boku nabokwe wspólnej bezsenności,wciąż jeszcze ułożeni jak łyżeczki czuliśmy senporanny, czuliśmy, jak nas okrywa prześcieradłemświtu -i zaraziłamnietym uwiecznieniem, tymśmiechem,i śmialiśmy się już razem, była mi dośmiechu, o tak. A potem, a potem byłem już tylkokłopotem, śladem nieudanej miłości, wyrzutemsumienia- matka czekała u Józusiówz całym zapasemhisterii, zabrała mnie do domu, zanimsię zdążyłem przeżegnać; ojcu zostały weekendy iwakacje. Odtąd przez latawyrywali mnie sobie,przekazywali,podrzucali, pospiesznie, nerwowo,ponuro, pouczali,prostowali, nastawiali jednoprzeciwdrugiemu,jakbyimbyło spieszno zabraćmi dzieciństwo. Jakbynie wiedzieli, że sami sobie odbierają życie. Do wsi wróciłem po latach zojcem,kiedyzostał chrzestnym pięciorga dzieciaków naraz57. (józusiowie zamęczyli wkońcu Boga prośbami,więc im hurtowo wynagrodził lata bezdzietne). Marylkę zobaczyłem napogrzebiematkiHrubego(na wieść o narodzinach pięciorakich wnuczątdostała zawału obu serc,obiecała sobie tylko, żedożyje ich chrzcin; można rzec, że umarła z radości). Marylka, córuś lokisa Bachledy, moja pierwszajedyna, miała oto włosy nieco przypalonetrwałą, zafarbowanena modny w okolicy jasnyfiolet, miałatakże niedźwiedziowategomężaz wąsem i firmą AGD, do którego w chwilach czułości mówiła "misiu", wobec czego nieistotne byłymoje dociekania, czy już nosi bieliznę. Piętnorodzinnekazało jej stracić głowę dla mężczyznyznajgęstsząsierścią nabujnym torsie; mojawiecznie chłopięca skóra, rozpięta na masztachżeber, czyniła mnie już dozgonnie wykluczonymzpolajejwzględów. interludium(F. Ch. op. 28nr ^5). -Antoni! Zofia stoi w otwartym oknie, wychyla się, mruży oczy, bo słońce się odbija od masek samochodów,od szyb, i razi,stonce w asfalt sięwtapia od gorąca, odspiekoty, w taki upaf mogą się zdarzyć harce wzroku,omamy, zwidy, a Zofia, okno otworzywszy,żeby przewietrzyć, żeby sprawdzić, czyz oknem otwartym będzie chłodniej, wyjrzała i zobaczyła nieprawdopodobieństwo, że ulicą,że idzie, że on, Wiktor, Zofiawotawięc męża z głębi mieszkania, żeby potwierdził, zweryfikował ten widok,woła go usilnie:- Antoni! Antoni! Antoni odkłada gazetę, zmienia okulary, fotelstęka sprężyście, kiedy Antoni ociężale się podnosi,podchodzi do okna, wychyla sięobokZofii, spoglądawzdłuż ulicy,spostrzega, że idzie,ulicą, on. - Wiktor? -Zofia już niepatrzy na ulicę,terazpatrzy tylko natwarz męża, zjej wyrazu chcewyczytać prawdę, czy jej serce matczyne już się61. w tęsknocie zawieruszyło, czyje] się w mózgu otwarłagaleriaobrazów rozpaczy, Zofia chce wiedzieć, czy tojej syn idzie ulicą, czy może szaleństwo nadchodziw ten dzień bezwietrzny, w tendzień ptasiej ciszy. -Wiktor. Antoni wypowiada imię syna,jakby jewłaśniewymyślił, jakby obracał w dłoniachi sprawdzał, czyjest właściwe dlajegopotomka, jakby właśnieza chwilę miał goochrzcić,naznaczyć na całe życie; Antoniwidzi bowiem, żepustą ulicą wprost doich domuzmierza krokiem pewnym własnej drogi, krokiemnieustępliwym jego syn i macha mu na powitanie, bojużzauważył rodziców z okna mu się przyglądających,jeszcze nie wierzących własnymoczom,jeszcze posądzających własne oczy o konszachty z diabłem; Antoniwidzi syna po raz pierwszy od siedmiu lat. Zofia już wierzy, jużwie, już jest pewna, bonie potrafi powstrzymaćtez, Zofiacofa się w głąbpokoju i płacze pospiesznie, nerwowo,płacze tak,żebywszystko zdążyć wypłakać, zanim syn zapuka dodrzwi, żebyzdążyć obmyć twarz,zanim mu otworzy;Zofianiewidziałasyna odsiedmiu lat. ZofiaiAntoninie spotkali synaod siedmiu lat,od kiedyodszedłz domu, zabierając wszystko,co dla niego oszczędzali62(tak mawia Zofia), od kiedy uciekłz domu, okradającich ze wszystkich oszczędności (tak mawia Antoni). Od siedmiulat Antoni i Zofia nie sązbytdobrze poinformowani o synu,od osób poinformowanych lepiejsłyszeli, że nie powinni przesadnie dociekać, co sięz nimdzieje, że onma teraz swojewłasne sprawyi jestdorosły, ma wolną wolęi prawo wyboru, teraz czasysą ciężkie, powiadali lepiej zorientowani informatorzy,nie można ot takz góry ludzi osądzać, powiadali. W ciągu siedmiu lat Zofia tylko raz zdołała odebraćtelefon odWiktora,zwykle Antoni był szybszy, podnosił słuchawkę i na powitanie syna natychmiast ją odkładał, wciągu siedmiu lat Wiktor zadzwoniłkilkarazy i ledwiesię odezwał. Antoniodkładałsłuchawkę;Zofia raz jeden odebrała telefon, żeby zdążyć usłyszećod Wiktora "mamo? Mamo, toty? Ożeniłem się. Z nią. Ty nam błogosławisz, prawda? ",tylezdążyłausłyszeć, zanim Antoni zainteresował się, kto dzwoni,odłożyła przestraszonasłuchawkę, Antoni coś podejrzewał, nalegał naodpowiedź, "twójsyn się ożenił"powiedziała Zofia i zaraz tegożałowała, boAntoniwrzasnął tak, że sąsiedziisąsiedzi sąsiadów, i drugastronaulicy też musiała usłyszeć "JA NIE MAM SYNA! NIE CHCĘ NIC WIEDZIEĆ! NICH". 63. Antoni nie odpowiada nauśmiechWiktora,patrzyz kamienną twarzą na synaotwierającegofurtkę. Wiktor nie przestaje się uśmiechać, wchodzącdo domu. Antonisłyszy płacz żony z łazienki;słyszy naschodach kroki syna, wbiegającego po dwa stopnie,jak przed laty, kiedy wracał ze szkoły, słyszy dzwonekdo drzwi,potrójny, jak zwykle przed siedmiu i więcejlaty; Antoni nie rusza sięz miejsca. Wiktorstoi nakorytarzu przed drzwiami,czeka, puka, pukaniejest bardziej poufałymsposobem zasygnalizowania swojej obecności zza drzwi,dzwonek brzmi oficjalnie, anonimowo,a każdepukanie ma swój odrębny charakter, po pukaniumożnarozpoznać człowieka,puka swój,pukanie mówi"otwórzcie,przecieżto ja". Wiktor przypomina sobie,jakpukał przed laty,w rytmdeszczowejpiosenki,puka ponownie. Zofia słyszy pukanie syna, ale nie możeprzestaćpłakać, obmywa twarz zimnąwodą w łaziencei już chce biec, by otworzyć, ale nowafala łez ją dławii każe zawrócićjeszcze razdołazienki, przecież nie64możestanąć w drzwiach zapłakana, wraca, zimna woda ochładza łzy, aletylko namoment, Zofia nie możeprzestaćpłakać,a Wiktorjuż pewniesięniecierpliwi,Zofia patrzyw lustro, makijażsię zmył,nie może takotworzyć Wiktorowi, przestraszyłbysię, że tak sięzestarzała,musisię przygotować,idzie więc do pokoju,gdzie Antoni siedziw fotelubez ruchu, Zofia patrzyna niego z wyrzutem, wskazuje drzwi, zwraca uwagę:-Antoni. Ale mąż kręcigłową na znakprotestu, niechceotworzyć, nie chcewidzieć Wiktora,tyle razy obiecywał sobie, że synowi wyrodnemu ręki nie poda, tylerazy powtarzał, że niema już syna, teraz musi byćkonsekwentny. Przez cały ten czas nie odebrał żadnegolistu ani telefonu - wszystkotylko pośrednio, odznajomych,od sąsiadów, od krewnych, co toza ptak, cowłasne gniazdo kala, powtarzał Antoni siedemlat; onsię nas wyparł, za to, żeśmy go wychowali,wykształcili,wykarmili, niemoże odżałować Antoni odsiedmiulat. Przedsiedmiu laty tylkojeden karteluszek, niedbale zapisanyna odchodnym, który miał wszystkozałatwić; Antoni do dziś pamięta jegotreść, choćwięcej już naniego nie spoglądał, w przeciwieństwiedoZofii, trzymającej ten liścikw szufladzie jak relikwię, czytającej go,przy świetledziennym i nocnym, we65. wszystkie strony, jakby chciała między wersami jakiśszyfr odnaleźć. Wiktor nie pamięta dokładnie, co napisałprzed siedmiu laty,ale pamięta strach i desperację;strachprzed gniewem ojca i żalemmatki, przezpierwszetygodnie nie mógł przestać myśleć o tym, że ojciecw końcu go znajdzie i się zemści, nie potrafił też przestać zadręczać się zdrowiem matki, tym, że jej sercepęknie. Wiktorpamięta niedokładnie, że napisał cośo Ance, o kamieniu nasercu, o mitościjak letni śnieg,no i o pieniądzach, musiałobyć cośo pieniądzach,które imzabrał. Wiktorzaczynasię niepokoić,czemutak długo nie otwierają, zastanawia się, czy ich żalprzez siedem lat mógł nie zelżeć, czy to możliwe,że przez tych siedem lat nie zrozumieli, żeich władzanadnim skończyła się w dniu,w którym zaczęlijąbudowaćna pieniądzach, czy to możliwe, że ojciecprzez te wszystkie lata nie pojął, że to nie była kradzież, że dzieci nie mogą okradać swoich rodziców,po prostu nie wszystkie chcączekać, nie wszystkiechcą zasługiwać, niektóre postanawiają przedwcześnieiniezapowiedzianie zabrać swoją dolę i usamodzielnićsię, nie poprosiwszy o zgodę i błogosławieństwo. 66Antoni słyszy,że pod dom podjeżdża samochód, nie rozpoznaje odgłosu silnika, wstaje i spoglądaprzez okno, widzipolicjantówpospieszniewychodzących z radiowozui wbiegającychdo budynku. Zofia rozpoznajedeszczową piosenkęwypukaną przezsyna, nie może już dłużej wytrzymać, otwiera, widzipolicjanta siedzącego na plecach Wiktorai wykręcającego mu ręce i drugiego, który mu właśnieskuwa nadgarstki. Wiktor nie może podnieść głowy, słyszy więctylko krzyk matki igłospolicjanta, który stanowczowpycha ją z powrotem do mieszkania i tłumaczy, żebyzachowała spokój. Wiktorprzyduszony przez policjanta niemoże nawetwydobyć z siebie słowa. Wiktorniemoże odżałować,że nie zdążył wejść do rodziców. Nie spodziewałsię, że zostanienamierzony tak prędko. Wymyśliło mu się niedzielne pojednanie przy rosole,tak jak przedlaty, kiedy wszystko było proste, kiedymeble byłytakie duże, żeaby odejśćodstołu, trzebabyło zeskoczyć z krzesła na podłogę; kiedy wnocywystarczyło zawołać mamę, żebyprzepędzićzłysen. 67 Antoni obejmuje roztrzęsioną Zofięi słuchapolicjanta, który tłumaczy, ze Wiktor jest aresztowanyz podejrzeniem o zabójstwo, dalej już nic niesłyszy,nawet Zofii, która zalana łzami pyta, kogomógł zabićWiktor,a zaraz potem sama sobie odpowiada, że jejsyn nie skrzywdziłbynawet muchy,policjant nieudziela odpowiedzi,policjant nie ma stosownych kompetencji, policjant przeprasza, ale wykonujetylko swój obowiązek, policjant uprzedza, żew swoim czasie obojezostaną wezwani celem przesłuchania na okoliczność;Zofia wyrywa się Antoniemu, chce zobaczyć twarzWiktora, biegnie do okna, widzi,jak go wpychają doradiowozu, ale Wiktorma głowęnakrytą kurtką. Widmokrąg Zofia stoiwotwartym oknie,wychyla się, mruży oczy, bo słonce sięodbijaod maski odjeżdżającegoradiowozu, odszyb, i razi, stoncew asfaltsię wtapiaod gorąca, od spiekoty. W taki upał mogły się zdarzyćharce wzroku,omamy, zwidy, w takidzień możnazobaczyć, a i przeżyć nieprawdopodobieństwo, Zofiawota więc męża z głębimieszkania,żeby potwierdził,zweryfikował to,co się wydarzyło, czy coś sięwydarzyło, czy mogło sięcośwydarzyć. -Antoni. A kiedy już sięnakochaliśmy, zawijała sięw prześcieradło jak w kokon, nic dla mnienie zostawiając poza kotdrą lub kocem, musiałem leżećnatej szorstkiej powierzchni tapczanu, bo przecież w kotdrę ani w koczawinąć się nie mogłem,na to było za ciepło, to były ciepłe czasy, najcieplejsze. A kiedy już wcałości i bez reszty uległascatowaniu, kiedy jużzawinęła się szczelnie, spozierała na mnie zawstydzona, jakbyteraz dopierota jej nagość, itak w półmrokurozproszona,wstydliwąsięstawała(okulary, gdzież je znowu,pod łóżkiem gdzieś położyłem, niechce się szukać, rano poszukam, ale trzeba uważać,żeby nienadepnąć, że też nigdy się nie nauczę odkładaćna widoczne miejsce). Akiedy już tak opatulonaczekała, aż krew jej znów krążyć będzie równomiernie, wiedziałem, że wdzierać misię w tę strefę prześcieradlaną niewolno, że terazonamusisię ze sobą na powrót oswoić, musi poczuć, żeodpiersi po czubki palców, od pachwinpo czoło, wewnętrznie i naskórkowo, należydo siebie, żeto, co mnie oddała na pastwę, teraz już do niejwróciło i przeprasza za nieobecność, za niewierność, za nieokrzesanie, prosi ją o wybaczenie, całe ciałozwinięte w kłębek i zapakowane w prześcieradło wraca do niej pokornie, żeby sobie nikt(czyli ja) nie pomyślał, że miłośćdaje stały abonament na jego przychylność. Był czujny,wiedział, jakich pytań lepiejniezadawać,kiedymilczeć, kiedy dotykać, kiedy byći kiedy zniknąć, on to wiedział lepiej odemnie,och, przynimbyłam pewna,że nieusłyszę czegośw rodzaju "czytak jest dobrze? Powiedz, tak? Czymoże inaczej? ", że nie usłyszę potem " no i jakbyło? " albo cogorsza "ilu ich miałaś przedemną? ", że nie zacznie mnie nagabywać, że będziew takim stopniu, żebymczułago przy sobiei jednocześnie do niego tęskniła; on po prostubył czujny,tak, to najlepsze słowo. Czujny wtakiczułysposób. A kiedyjuż stawałysię jasne ptakiza oknem, ito, żenoc się nam nie przespała wcałości,ito, że zaraz się cienie rozpuszczą, poruszałemsię delikatnie,delikatniutko,tak żeby nawetćwierćsprężynkigdzieś tampodnami się nie zająknęło, zbliżałem nos do jej szyi i sprawdzałem,czy ona już snempachnie. Akiedy jużpachniała,sprawdzałem ostrożnie,czy aby na pewnowszystko w niej zasnęło, bo sen, bymógł się wyśnićwpełni i do syta, musi ogarniaćcałościowo, pilnowałem tego,jak mogłem, patrzyłem najej włosyrozsypane na poduszce, czyaby nie zamarły tylkonachwilę pod moimspojrzeniem, anaprawdęspać imsięnie chce i wędrówki sobie urządzająpoduszkowe, wpatrywałem się i jeśliprzyłapałemje naniespokojnościach, przygłaskiwałemje doporządku, głaskałem im kołysankę, żeby się w senwplotły. Akiedyjuż i włosy snem zapachniały, nieodwijającjejporannego całunu,sprawdzałem dłonią każdyfragment jej ciała, każdy mięsień, czyczasem nie zdradza napięcia, tym samym jejsenzdradzając, ajeślibytaki się dał przyłapać, dotykiem gozmiękczałem,rozluźniałem,usypiałem. A kiedyjuż wiedziałem,że wszystko wniej śpina dobre, musiałem ten sen zaprogramować,musiałem nadać mu właściwy posmak, żeby żadnazmora na jej piersiach nie przysiadła, żeby do. uszu przekleństw nie szeptała, żeby jej sobieza megafon nie wzięła inie zaczęła przez senwykrzykiwaćswoich bełkotliwych straszliwości,odktórych tylko pot,tzy i przewracania z boku nabok; bratem tedylos jej snu w swojeręce, poprzezpiersi ostateczną pieszczotą lakowałem kopertęz dobrym snem, pieszczotą ostateczną, acz cierpliwą, bo przestawałem dopiero wtedy,kiedy na jejwargachzagościł strażnik snów łaskawych: nieprzytomny uśmiech. iNie wiem, kiedy zasypiał, nigdymi się nieudałozasnąć po nim i obudzić przed nim, zawszekiedy się budziłam,był przy mniei - to jest ważne, to było dlamnie naprawdę ważne - nigdyniezdarzyło mu się w łóżkuodwrócićdomnieplecami. Och,raztylko widziałam go śpiącego, niemogłam się wydostaćz klatki schodowej, dziwnahistoria,nigdy wcześniejnie zastałam nadolezamkniętychdrzwi, widoczniezaczęto wblokuwprowadzać nowe zwyczaje, że niby tu już takaśrednia klasa, znaczy, jeszcze niezarobkowo, alejuż przynajmniejmentalnie, nowięc każdy mieszkaniec musimieć klucz od drzwi wejściowych, noinikt nie wejdzie ani nie wyjdzie bez zgody74gospodarza, wróciłam więc, zadzwoniłam, alenieotworzył (on zawsze otwierał, jakby stał tużprzydrzwiach, właściwieto było tak,jakbym,przyciskając guzik, uruchamiałajednocześnie sygnałiautomatycznego odźwiernego, nigdy nieczekałam ani chwili - pewnie po prostu widziałmnie z okna, a to by znaczyło, że wypatrywał. ),więc pomyślałam, może sobie pozwolił na sen,pewny, żemnieteraz przez dłuższy czas niezobaczy, żeja gonie zobaczę śpiącego, wyjęłam klucze i otworzyłam, to wszystko musiało być dośćhałaśliwe, szczęktych kluczy, stukotobcasów,chwilowakrzątanina w przedpokoju, zanim znalazłam w jegokurtcewłaściwy pęk,później kątemokazauważyłamprzez uchylone drzwi pokojufragmentkołdry. Weszłam tam i omalniewrzasnęłam ze strachu - leżałnawznak z otwartymioczamii mnie nie widział, wyglądał,jakby byłmartwy, awięc nawetśpiąc,miał otwarteoczy,gdyby nie to, że koc wyraźnie i miarowo poruszałsię wrytm jego oddechu, byłabym pewna,żezmarł. Pewna, że zmarł. A kiedyjużjej nie było w mieszkaniu,kiedy wychodziła razem ze swoim stukotemobca. sowym korytarzowym niknącym, potem na dole,pod budynkiemw innych stukotach ulicznychna dobresię rozpływającym, kiedy już został mitylko jej zapach - okno zamykałem, żebygo niewypuszczać, i włosy pojedyncze odnajdywałemgdzieniegdzie na kocu, na koszuli mojej, koszuli,którą uwielbiała wkładać donocnych bezsenności, rozmów, na balkon wychodzeń i przeciągnięć księżycowych,gęsich skórek, do łóżkapowracań, dowtuleń. A kiedyjuż tylkozapachi włosy i jejślady pomniejsze zemną zostały,byłem jak pies, który nigdy pojąć nie zdoła, że paniwyszła po to, bywrócić,bo panie zawsze wychodzą na zawsze, a my, psy,za każdymrazem umieramy na ostateczne osamotnienie,tedykażdy ichpowrót donas jestpowrotem niespodziewanymiwskrzeszającym. Akiedy takjuż znikała, myślałami się nieprzerwanie,skórą,krwią, tętnem,i usiłowałem sobie przypomnieć jej twarz, i z tęsknotynie mogłem, i bez skutkupróbowałem sobieuzmysłowić,skąd się znamy, kim jesteśmy, kiedyśmysię zaczęli. Kiedy jej niebyło, to nie byłojej odwiecznie; kiedy wracała, nie pamiętałem,żebyśmysię kiedykolwiek rozstawali. 76Zaczęłam mieć kłopoty zpamięcią. Przyintensywnymtrybie życia, przytakiej harówcew firmie od rana do wieczora człowiek się częstołapiena tym, że niepamięta tego wszystkiego,co jest nazewnątrz, niby po co w kąciku ekranuumieszcza się w komputerach datowniki, właśnieo to chodzi, żebyś nawet tegopamiętać nie musiał,po co ci wiedza, jaki to dzień, czasnie należydo ciebie, sprzedałeś go pracodawcy, nie powinieneś zaprzątaćsobie głowy upominaniem sięo czas; właściwie gdybyś zapomniał, jak się nazywasz, też nic bysię nie stało, nie chodzi o twojeimię, dobre czy złe, chodzi o twoją funkcjonalność. Ech, nieważne, w każdym razietakie drobnezapomnienia zdarzały się na porządku dziennym,nie było w nichnic niepokojącego. Prawdziwekłopotyz pamięcią zaczęłam mieć. no właśnie,nawet tego nie pamiętam,chyba po prostu wyszłam odniego nieco później, tak że uciekłmiautobus,chciałam zadzwonić dofirmy i uprzedzić, że się spóźnię, i właśnie wtedy, właśnie wtedy, nagle: pustka. Jaka firma, co to jest firma, co toza słowo, nazwaryby, czy wyszłam do smażalninafirmę, czy chodzi o filet, co jatu robię, co toznaczyrobię, co to znaczy ja, dlaczego jegonie77. maprzy mnie,dlaczegonie jestemz nimw łóżku,czy może być jakikolwiek powód usprawiedliwiający moje wyjściez jego łóżka, co ten telefonrobi w moimręku, jak się go odkłada, czy ktośmógłby mi pomóc? Znajomypsychiatra opowiadał, że nerwicapotrafi więcej, niż możemy sobie wyobrazić, natym polega jejparadoks,sami jąsobiewymyślamyw podświadomości, samiją pasiemy'dla siebie,a potem nas zaskakuje objawami, którychspodziewać się nie sposób, powiadał, że stres czasemwywołujenagłą amnezję, tak jak napadowy senu ludzi chorych na narkolepsję, że to się możezdarzyć przy zbyt dużychobciążeniach, no a przecież ta moja praca, bieganina itak dalej. Nie, nooczywiście, że mówił"nerwica" ku pokrzepieniumojegomorale,alepatrzył takpodejrzliwie,marszcząc czoło, żeja z tych zmarszczek na czolewypisanych czytałam wprost jego zdziwienie. "Początki alzheimera? W tym wieku? "Ale tunie chodziło tylko o pamięć, tobyło nagłe poczucie kategorycznej pewności, żewszystko, co nie jestNim, Moim UkochanymMężczyzną,po prostu nie istnieje, że to jest tylkoniedbale zaprojektowane tło, taki niechlujny78^^^drugi plan -jakw amerykańskich serialach, gdziewystarczy nam przenieść uwagę z działań pierwszoplanowych postacina to ruchometłumnetło,byzauważyć jego sztuczność, tęnienaturalną symetrię, zjakąstatyści przemieszczają się z jednejstrony ekranu na drugą,wszyscy tak samo,żadnejprzypadkowości -tak też patrzyłamteraz na ludzina przystanku, wautobusachitramwajach, w samochodach, na rowerach, wciąż w tę i wew tę,biegiem, symetrycznie,nienaturalnie, w paniceżycia,które tłamsi i każe im z dnia na dzień stawać się ni kimś, widziałam te anonimowe tabuny i miałam przemożne poczucie, że jeśli tylkodo któregoś się odezwę, rozłoży bezradnie ręcei będzie szukał nerwowym wzrokiem reżysera,niemo pytając go "czego ona chce, przecież jatylko statystuję. ".Kłopoty z pamięcią nie oznaczają tylkoi wyłącznie problemów zzapamiętywaniem i rozpoznaniem. To wszystkomożnalitościwie uznaćzaroztargnienie, nie przejmować się, tak przecieżprzemyka przez życie większość takzwanychartystów; o nie, prawdziwe kłopoty z pamięciązaczynają się wtedy,kiedy się przypominanie toi nie tak, jak by się chciało. Wiadomo, żedeja vu79 działa ledwie przez parę sekund, a swój posmakzostawia na bardzo długo. Co bybyło, gdyby dejavumiałowracać coraz częściej, na coraz dłużej, bywreszcie trwać nieprzerwanie, przez wieleminut,godzin, dni? A mnie to dopadło. Akiedytakwpatrywałem się z bliskawmeszekna jej karku,tam naprzedłużeniu włosów, oprzeć się nie mogłem i językiem znaczyłemlinię wzdłuż jejkręgów, dbając o to,by nie daćmojej śliniena jej szyi wyschnąć, a zaraz potem misię zapatrzało wjej dziurki kolczykowe, z dawiendawna nieużywane,i język mój, myśl wyprzedzając, już się w jej uchu gnieździł, a i pod uchem,a i pod drugim, i wtedy właśnie zaczynałasięwiercić, już samodzielnie przedstawiającmimiejsca za śliną stęsknione, uprzejmie mnie z nimizapoznając, dolinkę u nasady szyi, u zbiegu obojczyków wyczekującą nawilżeń, i niżej, pod obojczykami łagodne zalążki piersi, od których z wolna,z bardzo wolna, ruchem kolistym języka zataczałem spirale, nieprzenoszącsięz piersi na pierś,jednąpozostawiając tymczasem sam nasamz dłonią, z opuszkami palców imitujących język,zataczałem symetrycznie spirale,coraz ciaśniej80okrążając utwierdzonew pragnieniu, utwardzonepragnieniem zwieńczenia jej piersiąt, aż sama mije podawała niecierpliwie, abym z nimi w ustachwywoływał duchyz jej ust,duchy umarłych kochanków,któresię w jej pomrukach i szeptachrwanych wydostawałyna świat i strącałyfiliżankize stolików, i mierzwiłyprześcieradła, i nakłaniałynasdotego, byśmy zarzucili delikatnośćnarzeczzachłanności, i poddawaliśmysię tym podszeptom, zanic sobie porządek mając, zanicsobiemającpiony i poziomy, podłogi i sufity,za nic sobiemając światyi zaświaty, życiai śmierci, to wszystko nietrwałe, nieistotne, kiedy myoboje, objęciw posiadanie wzajemne, obojętnieliśmy nacałąresztę, wszystko poza nami było resztą, my teżbyliśmy resztą, ważne było tylkoto,co pomiędzynamisięwykluwato raz za razem, coraz szybciej,szybciej, coraz bliżej, bliżej, jeszcze. Miałam przeczucia, że czasnas oszukuje,nieprzypuszczałam, że oszukuje nas przezcałyczas. Zobaczyłam na ulicy facetaw kapeluszu,któryz dystynkcją kłaniał się nobliwej parze,przechadzającej się pod rękę,międzynich nagle81. wepchnęło się dziecko na rowerku, przemknęłoi wytrąciło kłaniającemu się kapelusz z ręki, onzmieszany, schylający się pokapelusz, nobliwapara pobłażliwie patrzącaw ślad zarowerzystą,tabezgraniczna cierpliwość w ich twarzach - towszystko ładne,ładna scenka, ładni ludzie, tylkoże ja oglądałam to niepo raz pierwszy (setny? tysięczny? ). To, co miałobyć światemzewnętrznym, zdemaskowałam jakoożywionąscenografię oograniczonej liczbie możliwości. Ograniczonej przezmoją pamięć. Rozpoznawałam już takczęsto twarze, sytuacje, stany pogody, wydarzenia, że najwyraźniej bardzo dawnotemu musiałsię dla mnie światskończyć, tak dawno, że taw gruncierzeczyolbrzymia ilośćobrazów, któresię w mojejpamięci odłożyły za życia, zdążyłami sięopatrzyć. Bo co do tego, żenie żyję, nabrałampewności. Myślałam, że ztym wytrzymam, alepoczucie, że się nie istnieje, jednak dośćskutecznie zaniża samoocenę, zwłaszcza jeślito poczuciezaczyna się, że tak powiem,somatyzować. Pomyślałam sobie:nie wiem, co to ma być za życiepozagrobowe, ale ja się w tym nie widzę - iwłaśniewtedy zaczęło się to najgorsze, już nawet nie byłomojego ciała, to znaczy, albo jetylko widziałam,82ale nie czułam, niemogłam sięruszać, albo nawettego nie było- wpadłam whisterię, spytałamgo,czymnie jeszcze widzi,jakmoże mniewidzieć,skoro mnie niema,jakmoże byćtak naiwnyi jeszcze niczego nie rozumieć, ale wystarczyło, żemnie dotknął, wystarczyło, że usłyszałamz jegoust: "Uspokój się, przecieżjesteś,przecież niemówię teraz sam dosiebie", dotykał mnie wszędziei przywracałczucie,przez jego dotykstawałamsię na powrót. A kiedyjejsię pojawiały tenawrotyprzykre, kiedy zaczynała się wymykać sama sobie,musiałemją trzymać mocno,chronić musiałem. bo w tych okresach mogłasiępoobijać o powietrze, w tych okresach jej się ziemia usuwała spodnóg, trzeba było tulić ją, lekarstwaniepostrzeżeniew soku rozpuszczając,tulićją,tłumacząc, żewszystko jest w porządku miłosnym dla nas razna zawszeustalonym,tulićją, zust do ust ten sokpsychotropowy podstępnie przelewając, tulić ją,zapewniając, że byliśmy, jesteśmyi będziemy,że to się dzieje naprawdę, tulić ją,apotem czuć,jakw niejnapięcie słabnie, jak sięrozładowuje źródło histerii, jak mięknie mi w ramionach83. i wierzy już bezgranicznie w mojesłowa, tulić ją,kładąc na tapczanie, tulić ją wzrokiem, oddalającsiędo przedpokoju,sięgając po słuchawkę i wybierając numer lekarza, tulić ją myślą, szepczącpsychiatrze, że to znowu wróciło, opisując podaną dawkę i oczekując instrukcji, tulić ją oddechemulgi, kiedy lekarz przypominał,że z tego się niemożna wyleczyć, ale ztym się można nauczyć żyć,jeśli się ma opiekę, a potem otulić ją kocem i razjeszcze sen sprawdzić, bo jeśli ówsen syntetycznyjej siępodpowiekami miotał, zwykłemcałować jejpowieki, póki drgać mi pod wargą nie przestały. Któregośdnia, patrząc na jego okno, gdzieświeciła się lampkanocna, okno, zaktórym czekałnamnie z całą tą swoją miłością przepastną, jakawystarczyłaby nalegion, nie tylko na nasdwoje;kiedy więc pewnego dnia tak zapatrzyłam sięw jegooknotuż przed wejściem do budynku,pomyślało misię, i takjuż zostało: żeto już było. On był. Jabyłam. Zostało z nastylko to, copomiędzy nami. Jesteśmy dwojgiem widmna służbiewiecznie żywego uczucia. I przypomniałam sobie wreszcie tę wspólną modlitwę sprzed lat,kiedy chcieliśmy więcej84niż przyrzec sobie i Bogu, ach, wszystkimBogomistniejącymi urojonym, że będziemy ze sobąaż do śmierci;przypomniałam sobie,jak prosiliśmy wszelkie siłynadprzyrodzone,bluźnierczonie zważając na to, czy onejasne,czyciemne, czynaszą prośbęspełni Bóg,czy Szatan, och, byle sięspełniła: przypomniałam sobie więc,jaknamsięrazemmodliło, żeby ta miłośći naszą śmierćprzetrwała, żeby żyła, kiedynas jużnie będzie,co tam aż dośmierci,cotam za życia,jak kochać,to na zawsze,więci w zaświatach,więcpo wieki. No i wymodliło się. Nigdy nie ośmieliłbymsię powiedzieć jejprosto w oczy, że jest chora. Zostawiłem to przypadkowi: wypis zeszpitala, diagnozai lekarstwa były na wierzchu szuflady; w każdej chwilimogła się na nie natknąć. Nigdy nie znalazłam w sobie dośćodwagi,żeby mu dowieść,że oboje nie żyjemy. Wiedziałam, gdzie sąfotografie z naszych pogrzebów;wystarczyło,żebyposzperał trochęw szufladach. interludium(F. Ch. op. 28 nr 4). Synku! Tęsknie za Tobą bardzo codziennie wypatruje czy listonosz nie idzie bo może postateśdo mnie aby kartkę ja wiem że tam sprawymasz ważne do matki nie masz czasunapisać,ale pamiętaj że ja tu myślę i modle się za Ciebie dzień wdzień mamten obrazek Najświętszej tu zostałten Twój jeszczez bierzmowania pamiętaszCi go zawsze wkładałamdo kurtkia Ty nie wiedziałeś, gdybyś wiedział tobyś złybył na mnie, ale ona Cię chroniła ja w to wierze, a teraz nie zabrałeś to sięmodle żeby Cicozłego tam gdzieś nie stało się. Matka Ci dobrzeżyczyboCię kocha itęsknii wspomnij o mniejak tambędzieszmiałchwile czasua jak już będzieszwracał napisz nam koniecznie kiedy wrócisz, my tu na Ciebie czekamy wyjedziemynadworzec Cię przywieźć ajabędę miała w ręku dlaCiebie świeży pomarańcz jak wtedy cowracałeśz kolonipamiętasz? Pa, Mama89. Jadwiga kończy pisać kartkę iwota pierworodnego, żeby jakco dzień nakleił znaczek i poszedłna róg do skrzynkilist wrzucić; Jadwiga codzienniewysyta kartkę,i choć wie, że znaczki na zagranicęsqdrogie, od trzech miesięcy, od wyjazdu synakaże sobiez comiesięcznej emerytury, którą oddaje dzieciom,kupować trzydzieści znaczków, żebywystarczyłonawszystkie kartki. Dla młodszegosyna. Który nieodpisuje. "Bo gonie stać, tak tojuż jest, studenci biedni,w Szwecjiwszystko takie drogie, jakjuż zbierze tetruskawki i wróci,to zasiądziemy wszyscy przy stoleibędziemy gwarzyć,mama się wtedynasłucha, hoho. " -tłumaczy jejpierworodnyza każdym razem,kiedy bierze kartkę od matki iwynosi przeddom,targającna strzępki i wyrzucającdo kubła. Matkanie rusza się z łóżka od czasuwylewu, nawózek samateż niejest wstanie wsiąść, nie ma więc obaw, że mogłaby podejrzeć przez okno, gdzie lądują jejlisty domłodszego syna. Który nie odpisuje. Codziennie wybo może postał że tam sprawyczasu napisaćlodle się za Cierazek Najświętez bierzmowaiałam do kurtki edział tobyś z tyliła ja wto wie;modle żeby Ci'. Matka Ci dobspomnij omnieisua jak już bęzniekiedy wrówyjedziemy naliała wrękudlasdy co wracałeśama"Bodzwonił, tylko mamybudzić nie chcieliśmy,powiedział, że udałomu się załatwić przedłużenie pobytu, żetruskawki idą świetnie,szkodaprzedkońcemsezonu wracać, tak musię dobrze zarabia,u nasmusiałby rok wfabrycespędzić,żebytyle nazbierać" - tłumaczy córka,ścierając grafitowe wężyki. z blatu sto/u; matka pisze swoje listy otówkiem, powylewie sprzed trzech miesięcyprzestała zauważać,gdzie kończy się papier,końcówki zdań zostają nastole,ołówek fatwozetrzeć, córka ściera więc pokornie, lekarz powiedziat, że po takim udarze to itak cud,że mama jeszcze zachowata świadomość, że nie muszą jej przewijać, żemogą z nią rozmawiać, że ichpoznaje; lekarz nawet zażartował, że matka stanowi zdumiewający przypadekskutków udaru mózguarebours, zamiast ograniczeń w rozpoznaniu, cierpinapatologiczny nadmiar. Trzy miesiące temu Jadwidze zakręciło sięw głowie,upadając na podłogę, poczuta lodowate ostrze w skroniach,poczuła,że pęka jej pamięć, wyobraźnia,samopoczucie,światopogląd, żepękajej każdamyśl z osobna, w jejumyśle powstałaszczelina, przezktórąJadwiga wydała naświat dwudziestoletniegosyna, zbierającego truskawki w Szwecji, syna, którypowinien był się urodzić dwadzieścia lat temu,gdybyJadwiga za namową męża ginekologa nie poprzestaładozgonnie na dwójce dzieci, dziś jużprawie dorosłych,opłacających studia z alimentów ojca iz renty matki,która trzy miesiące temu, kiedy krew zalewała jejmózg, urodziła zdwudziestoletnimopóźnieniem syna. Który nie odpisze. Królowa żalul. Regina się budzi. Wcześnie,jeszcze przedświtem, choć latarnie na ulicy już pogasły. Zwyklenie budzi się przed zgaśnięciem latarń, chyba żecierpi na bezsenność, nie śpi całą noc, tętno walijej w skroniach, ciśnienie jeststanowczo zbytwysokie; wtedy zażywa silniejszą niż zazwyczajdawkę raupasilu, alenie przestaje się denerwować, zażywa więc medazepam na uspokojenie,ale nie przestaje się bać ciśnienia zbyt wysokiego,bać się, że tej właśnie nocyumrze. Regina boi sięśmierci; nie może zasnąć, bo się boi,że umrzewe śnie i przegapi ten moment, jedyną atrakcję,jaka jej w życiu jeszczezostała. Tak mawia córceprzez telefon, "Córuś, mniejuż nic ciekawego sięw życiu nie przydarzy oprócz śmierci", wtedy córka zniechęcona zwykle kończy rozmowę, "Oj mamaznowu tylko stęka, znowutylko o sobie, jużzmamą o niczym pogadać nie można";nieprzyjemnie się kończąte rozmowy. Córka mieszkadaleko daleko, zmężem jej się nie wiedzie, ale. jest samodzielna,pieniędzy jej nie brakuje, pracuje wfirmie, tylko wieczorami nie ma się do kogoodezwać. "Botengbur to wogóle lepiej żebysięwyprowadził, itak bym nie zauważyła, już nawetdzieńdobry nie mówimy sobie", mawia córkao mężu do Reginy,ale rozmowy zwykle kończąsię nieprzyjemnie, bo ciśnienie, bo skargi. Regina budzisięwcześnie, jeszcze przedświtem, ale nie wstajez tóżka jakzwykle. Zwyklewstaje od razu, choć ostrożnie, żeby zbyt gwałtownym ruchem nie spowodować zawrotugłowy. Musi uważać,bo gdyby,nie daj Boże, zawrótgłowy i wylew, albo zwykły upadek, uderzeniew głowę i nieprzytomność,cokolwiek takiego,nikt jej nie pomoże; Regina ma siedemdziesiątosiem lati mieszka sama, sąsiadka też stara i nawet już nie wychodzi, w razieczego nikt jej niepomoże. Dlatego należypodnosić się złóżkapowoli, najpierw do pozycjisiedzącej, odczekaćchwilę,aż krew się przyzwyczai,potem sięgnąćpo włącznik izapalić lampkę, odczekać, aż sięprzyzwyczai wzrok, dopiero wtedy nogi powolizdjąćzłóżka prosto wpantofle, sprawdzić, czywchodzą bez problemu, bo jeśli sąproblemy, żebyzmieścić stopęw kapciu, jeśli jest wrażenie96ciasnoty, to źle, to znaczy, że od rana ciśnienie zawysokie, że stopy spuchły, że trzeba bezzwłoczniezacząć dzień odraupasilu; jednakzwykle rozpoczyna ostrożne wstawanie tużpo przebudzeniu, nietak jak dzisiaj. DzisiajRegina leży dalej, nie myśli narazieo wstawaniu, myśli o śnie, który dopiero co sięskończył ijeszczego pamięta. Prawienigdy niezapamiętuje snów, chyba że śni jej się matka. "Matka zawsze mi się śni naZłe",mawia Reginaprzeztelefon swojejcórce,"zawsze się coś musistać złego, jak mi się śni mama", mawia, "Albo jakmniefewe okoswędzi,to jest napłacz, a już najgorzej, kiedy misię przyśni mama,a zaraz potem,po przebudzeniu, swędzi mnie oko, wtedy ażstrach wstawać złóżka, bojest pewność Złego". Córka zwykle wtedy się niecierpliwi, gani ją zaprzesądy iegoizm, narzeka i kończyrozmowę. Dzisiaj Regina leży w łóżku po przebudzeniu i niepotrafi z siebie zrzucić snu o matce. Matka zawsze śni jejsię młodaiładna, takajakabyław czasachdzieciństwaReginy, nie stara i chora,jak przezwiększość życia, ale młodziutka, drobniutka, dziewczyneczka prawie. Jak wtedy, kiedypozowała do portretutemu dziwakowi;Regina97. pamięta ten dzień, pamięta, jak ojciecw prezencie urodzinowym optacit matce portret u tego dziwaka; siedziała wtedy i nudziła się, a mama musiała w bezruchu wytrzymać na krześle bite dwiegodziny. Kiedy tylko pytała, czy chwilęmoże sięprzejść po pracowni dlarozprostowaniakości,czy może popatrzeć, jak mu idzie, onsię wściekał;mamabyła taka drobniutka, a na tymjegoobraziewyszła jakaś wydłużona, śliczna, aletaka jakby zadługa, oj, po wojnie sięokazało, żeto takie cenne,bo ten dziwaksię zabił i stałsię modny, zawszeartyści stają sięsławni po śmierci, chyba dlatego,żeby nic na tych obrazach nie mogli zarobić, takto sobiewymyślają ci oszuści od aukcji, no,w każdym razie mama taka biedna, schorowana, gdybywiedziała, gdyby obraz sprzedać mogła, ale gdzieśsię zgubił podczaswojennychprzeprowadzek,ucieczek, co tam obraz, kto by z obrazemsię tułał, no i chorowała ta mama półżycia, a leki drogiei życie drogie, i zdrowiedrogie, wszystko takie drogie, nawet śmierć droga, bo pogrzeb botrumna ksiądz nagrobek, zawsze jakieś kłopoty;Regina pamiętastrasznąrzecz, jaką powiedziałajej matka przed śmiercią, "Córeczko, ja tylko dlatego takdługo żyłam, żeby wasnie kłopotać,98^^wbo tyle te pogrzeby kosztują,teraz, jak trochę stanęliście nanogi, to się cieszę, spokojnajuż jestem", pamięta, żekiedytylkotrochę stanęlina nogi zmężem, mamaumarła. Od tejpory śniła tylkoomatce; kiedyś tam jejsię może co innego śniłoza młodu, za męża może się śnił mąż,jakcórkamieszkałaz nimi,to może sięśniłacórka, ale dziśjuż Reginanie pamięta żadnego ze swoichsnów,jedyne, co się jejzapamiętuje, to matka, młoda,drobniutka,pozującado portretu; ale to zawszejest zła wróżba. Dobrze pamięta, że przed zamachem napapieża teżjej się śniła matka i przedkatastrofą w Kabatach, i przedzawałem męża,i kiedyjuż wyglądał lepiej, kiedyjuż się wydawało, że lada dzieńgo wypiszą,przyśniła jej się matka iwtedy Regina nawet już niewzięła jabłeki kompotu, i koszuli nowej, przygotowanej dlaniego na wyjście,tylko sięubrałana czarno i poszła, a wszpitalupytali "skądpani wie, przecieżjeszcze niedzwoniliśmy". "Bo mama mi sięśniła",odpowiedziała. Regina dziśleży na wznak po przebudzeniu, wpółmroku, przed świtem,i myśli o matce,która jej się dzisiaj śniła taka drobniutka, alewydłużona, jakna obraziedziwaka; myśli, co też. ztego może się stać dzisiaj i czy aby nie zaswędzijej oko, bo cośjakby właśnie tam w lewym jakgdyby coś tamsię wierciło coś tak, no tak, najwyraźniej już ją swędzi, naptacz, nawet samo łzawi,a więc dzisiaj stanie się cośbardzo,bardzoztego,matka i oko to wyjątkowo niedobra wróżba, kiedysię dzieńzaczyna matką i okiem, Regina boi sięwstać z tóżka, boisię jasności, która zza oknasię wdziera. Regina leży na wznak i zastanawia się,coteżzłego dzisiajsięwydarzy, koniecznie musiostrzec córkę, na raziejestjeszcze za wcześnie,na raziecórka na pewnojeszcze śpi, ale kiedy tylko zrobisię przyzwoita pora, będzie musiała zatelefonować do córki, która mieszka daleko daleko,żeby na siebie uważała. Reginasłyszy za oknemsilnik samochodu i dziwi się, kto też o tej porzemoże jeździć po ulicy, to się nie zdarza, dziwisięniewymownie,bo to nie jestpojedynczy dźwięksilnika, wsłuchuje się w odgłosy miasta i zauważaniecodzienny szum silnikóww tle, zwykleo tejporze słyszy z oddali pojedynczestuki wagonów,szósta dwadzieściaprzejeżdżapoznańskiekspres,zawsze otej porze z planowymopóźnieniem;słyszy zawodzenia wczesnych tramwajów,ale dotegowszystkiegonadzwyczaj dużo nadzwyczaj100wczesnych odgłosówsamochodów, Regina zaczyna więc przypominać sobie, jaki to dzisiaj dzień. Zwykle pamięta zaraz po przebudzeniu,jaki todzień tygodnia, znacznie później,już wkuchni,kiedy zerwie kartkę z kalendarza, przypominasobie, który to dzień miesiąca, chyba żebudzi sięszczególnie podniecona; kiedy budzi się z silnymprzeczuciem przyjemności,nie musi czekać,ażdojdziedo kuchni, wtedywie już w łóżku, żewłaśnie jest pierwszy dzień miesiąca, pierwszegodnia miesiąca przychodzi listonosz z pieniędzmii tosię czuje nawet śpiąc, a potem po domu sięchodzi tak niecierpliwie jakw dzieciństwie, kiedysię czekało naMikołaja albo na gości urodzinowych, albo na matkę wracającą z zakupów, potemsię podchodzi do okna, wypatrujecorazczęściej,dodrzwi na korytarz się podchodzi, nasłuchujeraz po raz, czy aby nie szczeka już ratler sąsiadki,ratlersąsiadkizawszeszczekana obcych,a niktobcy poza listonoszem na to piętro się niezapuszcza, listonosz od dawna jest natym piętrze jedynym gościem, dlatego pierwszego dnia każdegomiesiąca Regina chodzi po mieszkaniu ubranaładniej niż zwykle, i wypachniona, i podmalowana,nie żeby jej na czymś tam zależało, "w moim101. wieku to zalecać się można już tylko dośmierci",mawia Regina, "gdyby już przyszła i zobaczyła,że tak ładnie wyglądam, jakby jeszcze mi sięchciało hasać,to może daruje życie, przynajmniejna trochę", mawia; listonosz jestjedynym obcym,który staje w jej drzwiach, raz w miesiącu, dlategokoniecznie trzebagozachęcić, żeby wszedł choćna herbatkę, a jeśli się krzywi, jeśli mu sięspieszy,koniecznie trzeba go skusićkoniaczkiem,listonosz nigdynie odmawia koniaczku; Regina zawsze trzyma odrobinę, alkoholu na wszelki wypadek, kiedy więc listonoszjuż przekroczyprógiwejdzie na koniaczek,nie należy go prosićo zdjęcie butów, tylko zachęcić, wepchnąć lekko,wciągnąć do pokoju, żeby usiadł, żeby torbę odłożył, rozluźnił się. "Gość wdom, Bógw dom",mawia Regina, dolewając koniaczku, słuchając opowieści listonosza o sanatorium żony,o wagarachdzieci. "Pan to niewie nawet, jak tusię od razucieplejrobi i jaśniej w tejmojej norze, kiedy panprzychodzi",mówi Regina, przeliczającbanknotyi podpisując odbiór emerytury. Do pierwszegodnia miesiąca przyjemnie jest się budzić, ale dzisiajReginaczuje inny rodzaj podniecenia tużpoprzebudzeniu, mimo iż jest pierwszy, tak, jużwie,102skąd silniki, już wie, co ma dzisiaj do zrobienia,już wie. Tojest dzień WszystkichŚwiętych, ludziesięzjeżdżają, zawsze się zjeżdżali właśnie w tymdniu, to było zawsze święto samochodowe, zakorkowane, Regina zawsze się zastanawiała,skądludzie biorą pieniądzena te wszystkie auta. Mąż,kiedy jeszcze żył, twierdził,że tego dnia nawetci,którzy nigdzie nie muszą wyjeżdżać, wystawiająswoje auta na ulicę, z garażu na ulicę, tylko poto, żeby pokazać, że i oni jeżdżą,głupota ludzkanie znagranic, mawiał często mąż, to byłojegoulubioneporzekadło; mąż nigdy nie kupił samochodu, nawet wtedy, kiedy wreszciestanęlina nogi, wolał kupić rower, przekonywał, że "terazh takie czasy, żebyleswotocz może jeździć autem,boją stać, kiedyś to byłrarytas, przywilejelit, wtedy tomiało sens, ale teraz? Na rowerze będę jeździł, żeby się od swołoczyróżnić. Właśnie tak". Regina już wie,że dzisiaj musi jechać na grób męża, jak co roku od piętnastu lat, zawsze sama, bocórka mieszkadaleko daleko, gróbmęża też jestdaleko, ale nie w tę stronę,zbytdaleko, by jeździćczęściejniż na WszystkichŚwiętych, Reginamawia córce przez telefon "wmoimwiekuto wszędzie jest daleko, każde wyjście do sklepu to już103. jestwyprawa, a co dopiero jazda pociągiem, taktak, córuś, starość polega na tym, że się ma wszędzie daleko, za daleko. ", ale córka nielubi słuchać użalań, "niech się mamawreszcie przestanieużalać",mówi idenerwuje się, sama by się chciałapoużalać, skoro międzymiastowana Reginy kosztleci, ona to rozumie, jest przecież matką,matkizawsze muszą umieć słuchać. Nasłuchuje silników iprzypomina sobie,że kupiławczoraj takiespecjalne znicze, takienowe, drogiejak wszystkoteraz, ale mężowi niebędzieżałować, one się tak mogąpalić ponadtydzień, takie niegasnące wymyślili, nawet w deszczu się palą, posykują nakażdą kroplę, ale płoną. Regina myśli tylko,czy nie skradną z nagrobka,wróci dodomu inie będziemogła sprawdzać codziennie, pewnie skradną,terazwszystko kradną,takie czasy,możei dobrze, że mąż nie dożył, dlaniego na pewnodobrze, alejej trudno, bardzotrudno isamotnie,do trudności łatwiejsię przyzwyczaić niżdo osamotnienia. Nigdynie przypuszczała, żetak jej będzie trudno do samotnościprzywyknąć, przecież tonaturalne, stare kobietyprędzej czy później zostają same, byłana toprzygotowana, ale nijak przywyknąć niepotrafi, każdy104dzień dławi, przygniata,jakby była w więzieniu,jakbysiedziała w celi; to osamotnienie, a nie samotność, samotność jest wyborem, aosamotnieniewyrokiem, na mocy tego wyrokunie masię dokogo odezwać, tylko docórki czasem przez telefon,a to raczej do słuchania niż mówienia. Dlatego Regina tak lubichodzić dolekarza, często,częściej,niż potrzeba, nie żeby się przesadniemartwiła o zdrowie, co to to nie, po prostulubimówić do kogoś, a lekarz ma takizawód, żemusisłuchać, iksiądz także. DlategoRegina prawie taksamo jak do lekarzalubi chodzić do spowiedzi, coprawda tamnie może sobie ot takmówić o byleczym,tammusi wyznawać grzechy, ale przecieżjest słuchana, ito uważnie, w skupieniu,słuchanai oceniana; niebardzo ma sięzczegospowiadaćksiędzu,więc wymyślasobie grzechy,byle tylkomówićjak najdłużej, wymyśla sobie grzechy, które mogłaby popełnić,gdybymiałaokazję, i spowiada się z nich, to nie jest kłamstwo, przecieżnie jestniewinna, na pewno nie wyspowiadałasię wporę ze wszystkichgrzechów popełnionychw młodości, teraz co prawdanie pamięta ichdokładnie, ale wymyśla takie, którez całą pewnościąmusiałaza młodu popełnić. Ksiądz często105. dośćjest zgorszonytymi wyznaniami, Regina zakażdym razemstara się trafić na innego,żeby imsię nieznudziło,tych księży teraz cała grupaw parafii, tacy niektórzy młodzi, zwłaszcza ci młodzipatrzą na nią z niesmakiem, zawsze wymierzająsurową pokutę, jakby te same grzechy były cięższe dlastarców niż dla młodych, młodzi księżaprawdopodobnie nigdy w życiu nie mieli okazjipopełnićgrzechów,z których spowiada im sięRegina w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat, zpółwiecznym spóźnieniem, ale przecież lepiej późnoniż wcale. Regina powoli wstaje, myśląc o mężu,doktórego dzisiaj pojedzie ze zniczami,przypominasobie,jak jąuwiódł. Zawszełatwiejprzypominasobieto, co było na początku, w młodości, przedślubem albo tuż po. Im później, tym mniej przypomnień,bo też idziało sięmniej, zawsze na początku jest więcej dozapamiętania, miłośćwyostrzapamięć, a od przyzwyczajeniapamięci ubywa. Regina wspominawięc męża, wkładając kapcie(wchodzą, raupasil niepotrzebny), przypominasobie, że nie różniłsię na pozór niczym od innych chłopaków, młody był i taki niecierpliwy,oni wszyscy byli wtedybardzo niecierpliwi, żyli106z nożem na gardle i każdą okazję chcieli wykorzystać, żeby tylko się nażyć,Regina nawielumusiała się obrazić, drzwi zamykać,booni zakochiwali się jak dzieci, każdy obiecywał małżeństwo, jak tylko wojna się skończy, jak tylko pogonią, kogo trzeba, każdy a conto tego małżeństwachciałpobraćzaliczkę, Reginabyła silna i urodziwa, niejeden spać nie mógłod samego widokujejłydek, takie były zdrowe, takiejędrne. Niechciała chłopcomsprawiać przykrości, każdy doniej przychodził jakby pobłogosławieństwo, jakbypo namaszczenie ostatnie, bo przecież ginęlijak muchy,dawałaim, ilemogła, a oni się zakochiwali iginęli,jedenpo drugim, na pewno sięzewszystkich niezdążyła wyspowiadać, dlategoteraz grzechów wystarczy na wieluksięży. Regina,przechodząc w kapciach do łazienki, przypominasobie, że mąż siępozornie niczym nie różnił, tylkoże nie ginął, no inazywał ją królową, ciągle nazywał ją królową, anawet wytłumaczył, że towłaśnie znaczyjej imię;i tak sięstało, że nie on sięzakochał,ona pierwsza,i nocami nie sypiała, kiedy mieli akcję, czekała,cierpiała,to wszystko pamięta jak dziś, towszystko wspomina,wyjmującszczękę ze szklanki i wkładając do ust. Będzie107. dzisiaj musiała nasiebie uważać, myśli, że też akurat matka się musiała przyśnić w wigilię Wszystkich Świętych, myśli, pocierająclewe oko,matka,którą dzisiaj też odwiedzi, bo mąż Reginyleży namiejscu swojej teściowej, zmart prawie dokładniew dwadzieścia lat po niej,już i tak mieli likwidować, trzeba bytoprzedłużyć, zapł" a tu zmarł,no więc terazleży tam zamiast niej; matka miałamocne kości, Regina pamięta, jakgrabarze rozkopywali grób,jeszcze się zachowały piszczele. Reginadzisiaj jedzie do męża, ale i do matki, z myśląo mężui o matce, która nie omieszkałasię przypomnieć, to musi cośoznaczać, Reginajest przestraszona, gotując jajka, zastanawia się, coteżzłego i komuprzydarzy się dzisiaj, skoro matkaosobiście się przypomniała,sprawdzanazegarze,która godzina,czy można już zadzwonićdo córki,żeby przestrzec. Regina płacze. Siedzina dworcu kolejowym w poczekalni, na ławce; jesttłoczno,ale dlaniej zawsze się znajdujemiejsce. Nie pamięta zbytdobrze czasów, w którychjejnie ustępowanomiejsca;pamięta zato, kiedypo raz pierwszy ktośjejustąpił, to było bardzo nieprzyjemne, udała,Itże nie słyszy, że to nie do niej,odwróciłasię,aletaka siksa się uparła,chyba wzięła Reginę za niedosłyszącą, bo złapałają zaramię iznowu "proszę,niech panisobie usiądzie! ",prosto doucha,głośno,także zaraz wszyscy patrzyli, każdy chciwym pytającym wzrokiem patrzył to naReginę,tona puste miejsce, z wyrzutem, że niby dlaczegoblokuje, przecież każdysobiechce usiąść, no i wysiadła wtedy na najbliższymprzystanku, zewstydu wysiadła, choćnie przejechała nawet połowydrogi, i przysiadła na ławce na przystanku, i rozpłakała się,zupełnie jakteraz. Teraz Regina płacze, mnąc nerwowo w dłoniach uchwytytorebki,płaczebezgłośnie, choć w gwarze dworcowym,wśród tłoku, komunikatów,hałasów, itakby niktnie usłyszał; wciąga łzy, które jej do nosa napływają, te, które niezdołały się w oku zmieścić,jużsięnie boi, żejej siętuszrozmaże, lekko podmalowała oczy, w końcu to święto, ale wszystko,cobyłodo rozmazania,już wytarła tam na cmentarzu,kiedyzaczęłapłakać,kiedy mimo tłoku, mimosetek rodzinwydeptujących każdą ścieżynkę międzynagrobkami, przysiadła na cmentarnej ławce i rozpłakała się, ipopłynęły łzy z tuszem, i jeden z drugim zatrzymałsię, zapytał, czy nie trzeba pomóc, a ona tylko, nosem pociągając, kręciłagłową. Siedziała nataweczcez torebkąpełną zniczy i płakała, zupełnie jak teraz, tylko że teraz jużtuszunie ma, wszystko wytarła w chusteczki jeszczetam na cmentarzu, teraz jest ten sam żal,tensamplącz bezgłośny, ale już nie widaćz daleka, bo jejIzy są przezroczyste, nie odbijają światła. Reginapamięta, że mążnigdy nie pozwalał jejpłakać, kiedy tylko zauważył,że łzyjejciekną, natychmiastbrałsię do rozśmieszania, jak tylko nagadał jejtakich rzeczy, żewyłamywała palce izaczynałaszlochać w kącie kuchni, słyszałtoz najdalszegozakątka mieszkania i natychmiast przybiegał rozśmieszać, to byłajego skrucha, nigdynie przepraszał wprost, tylko od razucałował po rękach, popoliczkach. Kiedy go odpychała, kiedy to nie wystarczało, zaczynał ten swój niedźwiedzi taniec,wiedział, że to jest niezawodna metoda na rozśmieszenie Reginy, brat się pod bokii zaczynałtańczyć, podśpiewując jakwiejski głupek, i tenpokraczny krok, zawsze tensam, zawszetak samoniezawodnie ją rozśmieszał, dalejpłakała,tylkoze śmiechu;kiedy była dzieckiem, też tak łatwoprzechodziła od płaczudo śmiechu, tak jej jużzostało, mąż podskakiwał z niedźwiedzią gracjąprzed Reginą i w tensposóbją dobruchał, w tensposób powstrzymywał jejprzezroczyste łzy; mawiał:"Królowaprzestałapłakać, moja królowa,Królowa Niebios już nie płacze,Re-gi-na ce-e-li", zaczynać śpiewać na litanijną nutę i dobruchałją tymostatecznie, zanosiła sięod śmiechu, widząc,jakmąż udaje księdza, a potem sama udawała, że siężacha na takiebluźnierstwa, mówiła mu, że pójdzie zato dopiekła,że niewolno z MatkiBoskiejsię naigrawać, ale jużbyła udobruchana, już niepłakała. Nie tak jakteraz, kiedy dzieciaki gonią sięwokół ławki, nie reagującna utyskiwaniamatki,kiedy jakiś narkoman na giętkichnogach walczy o przytomność, kiedy dworcowa wskazówkaz trzaskiem przeskakuje na półdo ósmej, kiedyReginie zostały dwa kwadranse dopowrotnegopociągu; teraz wciąż płacze. Regina już wie, skąd swędzące okoi senomatce. Kiedysię znalazła przy cmentarnej bramie, jeszcze nie wiedziała, ale pomyślała sobie:niech tojej się stanienieszczęście, skorojuż musi,bo wywróżone. Kiedy sprawdzała chryzantemyu kupczyków, wszystkie takie brzydkie, przemarznięte, tracące płatkiodnajlżejszychdrgnień,pomyślała, że i z niej już została sama łodyga,. wystarczy złamać i wrzucić do kosza, pomyślałasobie, że jestjuż gotowa na najgorsze nieszczęście,niech więc to jej się stanie, co ma się stać,broń Boże córce, córkamajeszcze życie przedsobą, byle tylko pozbyła się tego męża. Reginanie doczekała sięwnuków ijuż chyba nie doczeka, ale tym bardziej córkapowinnategogamoniaprzepędzić,nie mają dzieci, któreby mogły cierpieć, więcniech sięrozwiodą, poco się trujątylelat, po co spędzają życieobok siebie, skoro sięnienawidzą, Regina powiedziałaby córce, co myśliojej mężu,ale córka zawsze przerywa i mówi "oj,bo mama wie, ile by mnie kosztował rozwód? Bomama wie, jak by mi to popsuło opinię w firmie? My tamuchodzimyza wzorowe małżeństwo. ".Regina powiedziałaby córce, że taki ślubcywilnyto przedBogiem nieważny, tego małżeństwaprzed Bogiem nigdy nie było, to i rozwodu niebędzie, gdyby córka nie przerywała"teraz, kiedydwa razy więcej od niego zarabiam, mam się rozwieść? Zęby namnie wisiał? Bo mama wie, że onniepójdziena ugodę? Bomama wie, że ja bymmu jeszcze musiała płacić? Mama jeszcze wielurzeczy nie wie, i takie to z mamągadanie przezten telefon". Regina, mijając stragany, wchodząc112w ruchliwy tłum cmentarny,pomyślała, aż sięwstydząc przedsobą tej myśli: dobrze,że nie mawnuków, bo teraz by się zamartwiała o nie, pozłejwróżbie, dobrze, że ich nie ma, bo umierałabyz tęsknoty, całymi dniamioglądałaby fotografie,czekała na telefon albo czekała nagodzinę, wktórejjużwypadałobyzadzwonić, nie za często, bocórkamogłabysię zniecierpliwić. Regina pomyślała, wchodząc na cmentarz, że już siębardziej niemożna zestarzeć niż wtedy,kiedy się poczuje, żejest się zbyt starą nawnuki; pomyślała- na dziecimożnabyć zbyt starą, przychodzi wiek, kiedyjużrodzić niebezpiecznie, jej córka jestjuż w tymwieku, dlatego w jej życiu nigdyniebyło prawdziwego szczęścia,myśli Regina, jej córka nigdy niezaznała macierzyństwa, dlatego tak często wpadaw depresję, mimo kariery, mimo pozycji, mimotego,że tylu ludzi od niejzależy. Córka Reginyczęsto, coraz częściej czuje, że jest bezużyteczna,choćmiała nadzieję, że będąc użyteczną i spełnionąna co dzień, odwróci uwagę od bezużyteczności tej części duszy, która kobiecie służy do noszenia życia, tej częściduszy, która chcesię dzielić,chce oddzielićod siebie cząstkę iwydać ją nazewnątrz, córka Reginy pomnaża majątek firmy,113. tymsamym pomnażając swoje zarobki, ale nigdyniezdecydowała się pomnożyć życia, tę najprostszą rzeczzaniedbała, przezlata tłumacząc matce"ja się żadnej presji poddawać nie będę, dzieckomogę sobie zafundować, kiedy już życia użyję,mama jest taka staroświecka, jakby mama nie wiedziała, że do dziecka trzeba dojrzeć". Ale kiedycórka Reginyjużdojrzała do macierzyństwa, kiedy po raz pierwszy poczuła,żema w sobie zbytdużo miejscanajedno życie, że chciałaby je pomnożyć,wtedy jużdawno brzydziła sięmęża,wtedy jużdawno ze sobą nie sypiali,nie mówiąco kochaniu, a córka Reginypostanowiła, żedziecko urodzitylkoczłowiekowi,którego będzie kochać,choćby przez chwilę, choćby jeden wieczór. i gotowa była już takiego człowiekaznaleźć,gdyby nie męska intuicja obrzydłego męża,jużdawno obrzydłego,ale przecież kiedyś kochanego; córkaReginy kiedyś swojego męża kochaławłaśnie za jego intuicję, zato,że zawszewiedział wcześniej o jej wszystkich uczuciach, umiałje nazwać już wtedy, kiedy ona je ledwie przeczuwała - i z tejswojejintuicjiskorzystał, kiedycórka Reginy postanowiła zajść w ciążę z innym,i ostrzegł,i uświadomił, ten obrzydliwy mąż,kierującsię swojąohydną intuicją, zawczasuzasięgnął porady prawnej; kiedy ona ledwie przeczuwała, że chce urodzić dziecko,on już rozmawiałz prawnikiemitego wieczoruużył rzeczowych,prawnych argumentów,by ją przekonać,żetaki obrótrzeczyzłamie jej karierę, a tymsamymjej życie, przekonał ją,że zbytprzywykładokomfortu,bystać się samotną matką. Tymsamymprzekonałcórkę Reginy i do tego, że jestdla niej najobrzydliwszym z ludzi, przekonał, żeona gonienawidzi takmocno, jak mogłabykochaćswoje nienarodzone i niepoczęte dziecko. Terazcórka Reginy jestjuż na dziecizbyt stara, ale Regina, przedzierając sięcmentarną aleją przez ludzką rzekę, uświadomiła sobie, że starość niejestostatnim etapem życia przed śmiercią, starość teżma swój koniec, oddzielają od śmierci poczekalnia, w tejpoczekalni człowiek jest już zastary nato,żeby mieć wnuki, w tejpoczekalni człowiekwie, że na pociechę z wnuków niemiałby już sit,mógłby się ich obecnością tylkozamartwić naśmierć,lżej więcjest martwić się ich nieistnieniem. Regina pojęła, żetakiemyśli może miećczłowiek już tylko u progu śmierci,już starszy odwłasnej starości, już do niej tęskniący jak do lat. młodych, jakdo dzieciństwa, już wiedzący, żei starośćbyła jednym z etapówżycia, któreminęło. Regina słyszy zapowiedź pociągu ipróbujeprzestać ptakać, przypomina sobie, jak w ludzkiejgęstwie z trudem zorientowała się, do którejczęści cmentarza dotarła; usiłując między ciżbąwypatrzyć właściwy rejon,a potem właściwą alejkę, a potem tę orientacyjną brzózkę i odliczyćstosowną liczbę nagrobków, by dotrzeć dogrobumęża, pomyślała, że ludzie potrącają jączęściejniż zwykle,jakby jej wcalejuż nie zauważali -i nagle zrozumiała, że wszystko się zgadza, skorojest w poczekalni, nie należy już ani do świata żywych, anido świata zmarłych, Regina pomyślała,że jej obecność na cmentarzu jest nie na miejscu,bona to, by stawać wśród żywych nadgrobami,była już zbyt martwa, na to, by tak obnosić się zeswoim życiem nad grobową deską, była już zbytnieżywa, pomyślała, że może tojestjedyna takaokazja, by być doskonale niewidzialną - tłumcmentarny jejnie zauważa, ale i ten tłumpodziemny jest wobec niej obojętny. Przestraszyłasię, że w takim razie jej zmarli nie zauważąjejobecności, mążi matkabędą się martwić,że nie116przyszła w odwiedziny, bo nieżywa, ale i nieumarłajeszcze, mogła dla nich byćniewidzialnai niewyczuwalna,przestraszyła sięi przyspieszyłakroku, spoglądając w twarze mijających ją ludzi,szukając w tych twarzach potwierdzenia własnejwidzialności, choćby przelotnego spotkaniaczyjegośwzroku, alebezskutku,nikt nanią niepatrzył. Gdyby choć cmentarz był bliżej domu,na,pewno wielu ludzi rozpoznawałoby ją,witałoukłonemalbo może zwykłym dotknięciemrondakapelusza,tak jak torobiłjej mąż,kiedy spacerowali pomieście, kiedy mijali znajomych, on toumiał robić tak elegancko, jego dotykkapeluszazawierał wsobie całą mowę powitalną, ten jedenszlachetny ruch dłoni wystarczał za wymianężyczliwości, za rozmowę o zdrowiu i polityce. MążReginy z czasem uznał, że "w pewnym wiekuniewarto w ogóle wdawać sięw rozmowy z przypadkowo napotkanymirówieśnikami", uznał, że "każdatakaprzypadkowa rozmowanatychmiast stajesię wyliczaniemchorób i obgadywaniemlekarzy",uznał,że"jak się nie ma zdrowia, to i gadać niema o czym,a jaksię zdrowiema, to się o nim gadać nie chce", i od tejpory unikał przypadkowychrozmów, zastępował jesubtelnym i wymownym117. ruchem ręki dotykającejkapelusza, ruchem, z którego Reginabyła dumna, była dumnai szczęśliwa,że ten przystojny pan idzie z nią pod rękę, że tenelegancki mężczyzna to jejmiłość, wierność i uczciwość i że nie opuści jej aż do śmierci. Dziś,posuwając się w głąb nekropolii, Regina bez skutkuoczekiwała na powitanie, nikt jej w tym mieścienie znał, niktnie mógłdziśrozwiać jej wątpliwości niezaczepiony, a ona nie miała śmiałości zatrzymaćkogoś ztej płynącej wdwie strony rzeki,zatrzymać i zapytać "przepraszam, ja tujeszczejestem, prawda? ", nie miała śmiałości aniodwagi,bo przecieżmogła nie otrzymać odpowiedzi, cobyłoby równoznaczne z odpowiedzią odmowną. Dopiero później, już po wszystkim, kiedy rozpłakała się i przysiadła na ławeczce, dopiero kiedy jeden z drugimzatrzymał się i spytał, czy nie trzebapomóc, dopiero wtedyRegina mogła nabrać pewności, że nawet jeślijej już prawie nie ma,jej żaljest wystarczająco silny, by przebićsiędo światażywychi zwrócić uwagę,nawet jeśli już jest martwa, jej żal żyje za dwoje. Kiedy przedłużyło się wypatrywaniebrzózki, kiedy tylko pojawiło się pierwsze ziarnko niepewności, jużw niej wszystko w środkuzamarło,już serce wstrzymało pracę, krew zwolniłabieg,wszystkoto na myśl,naziarnko myśli,że skorojestjuż starszaod własnej starości, może jejsięprzytrafić i ta przykrość -ziarnko myśli kiełkowało niepowstrzymanie -i tookrucieństwomoże nanią los zesłać, że Regina, zbytstara, by mieć wnuki,zbyt nieżywa,by miećpewnośćwłasnegoistnienia, jest również zbytniedołężna,by trafić namiejsce, by znaleźć punkt, do któregoza życia docierała instynktownie,by dojść do grobu męża. Skorojużziarnko myślipojawiło się i kiełkowało,Reginęcoraz silniej ogarniałstrach, coraz więcejrzędów nagrobków szczelnie otoczonychrodzinami żywych bliskich wyglądało podobnie, wyglądało identycznie, coraz mniejw tym wszystkim byłopunktówrozpoznawalnych. Znała to miejsce napamięć, alebyłatopamięć specyficzna, odświeżanatylko raz do roku, pamięć zakładająca, że nacmentarzachrok mija jak dzień, że na cmentarzach nie powinno się w ciągu rokuzmieniać więcej niżprzez tydzień, i teraz ta pamięć nie była jejpomocna. Regina pomyślała, że skoroma corazczęstszeporanne kłopoty z rozpoznaniemdniatygodnia,całkiemmożliwe jestprzecież, że możejejsię zpamięci wymknąć układ nagrobków,. pamiętała co prawda o brzózce, wiedziała, że jesttu przecież ta btogostawiona brzózka, pamiętała,że każdego roku, idąc do grobu męża, mówita sobie wduchu "jak to dobrze, żemąż leżyopodalbrzózki, inni muszą sięnabłądzićwśród tychgrobów, a jamam brzózkę", ale dzisiaj brzózkinie było i im bardziej w Reginie kwitła myśl o tym,że mogłaby nietrafić, tym większyw jej pamięcipowstawał popłoch. Starała sięuspokoić,wiedziałachociażby od córki, że takie nagłe amnezjeprzytrafiają się właśnie wtedy, kiedy sięichbardzo bardzo nie chce,córka Reginy częstozapominała koddo swojego telefonu, często dzwoniładomatki "mamuś, szybko, bo dzwonię grzecznościowo, podaj mi PIN mojej komórki,tammasz gdzieśzapisanyna kartce nad telefonem, szybko szybko! "; Regina oczywiście miała zapisane wszystkieważne numery,w kajeciku przy łóżku notowałaprzez całe życie numery kont, telefonów,kody,adresy, hasła, tedawno nieaktualnesąsiadowałyz nowymi, bo żal było wykreślać, nigdy nie odważyła sięwykreślić z notatnika numeru telefonuzmarłej osoby, od wykreślania jest Pan Bóg, myślała, a numeryniech sobie jeszcze trochę pożyją,niech ci zmarli żyją choć u mnie w numerach,120zawsze odnajdywała sprawnie właściwy numeri dyktowała córce, i czułasię wtedyszczęśliwa, botakajużrola matek, by pamiętać o dzieciach i zadzieci. Regina wiedziała więc, że im bardziejgorączkowo będzie chciała trafić we właściwemiejsce, tymmniejsze mana toszansę. Kiedy zaśpojęła,że brzózkę ścięto, że po prostujej niema,kiedypojęła,że nie wie nawet, w którym miejscujejnie ma, że nie potrafi sobieprzypomnieć, gdziejest to przybliżone "gdzieśtu", kiedy zrozumiała,że aby trafić na grób męża, będzie musiałaprzejśćnagrobek ponagrobku wzdłuż kilkunastuidentycznych, długichna setki metrów alejek,kiedysobie uzmysłowiła, żenie ma na taką wędrówkęsiły już co najmniej od dziesięciu lat, kiedywreszcie dotarło do niej, że nie trafi na miejscepochówku swojego męża i matki, poczuła za nimi potworną tęsknotę, jakbydopiero co umarli,jakby zostawili ją samą, bezsilną dziewczynkęzgubioną w tłumie, bojącą się zapytać, którędydodomu. Właśnie wtedy zaczęła płakać. Regina wraca. W pełnym przedziale, wciśnięta w kąt przy drzwiach, z rękoma złożonymi natorebce pełnej zniczy. Myśli, że mogła je chociaż121. zapalićna zbiorowej mogile, ale przecież tamzapala się światełka dlatych, którzy nie majągrobów albo mają je daleko naobczyźnie, ale napewno nietym, których groby są trudne do znalezieniadla niedołężnych staruszek; Regina takwłaśnie myśli o sobie, w gniewnej rozpaczypowiadasobie w duchu, że mogła te znicze zapalić sobiesamej, bo jej już wśród żywych nie ma,a raczej jest pośród nich obca, nietutejsza, już odżycia nieoczekująca niczego dobrego ani złego,przeto jeśli żyjąca, to śmiercią, jejwyczekiwaniem. Reginaczuje, jak pod zwiotczałąskórą,w fioletowychżyłachna wierzchujej dłoni tętnikrew; wkłada beżowe rękawiczki, żebykrewukryć, ma dokrwi pretensje,że tak uporczywiedaje znać osobie, sama krew nie oznaczaprzecież życia, bicie sercanie wystarczy, bybyć żywym, serce musi miećdla kogobić, a Regina jużnie chce,żeby biło, chce być jużtam,gdzie nie makrwi i żył, i skóry, gdzienie ma starości, gdzie niemożnabłądzić i tracić, bo wszystko jestna miejscu. Regina wracapociągiem do domu, choć wolałaby nie wysiadać,przejechać wszystkie stacjei zatrzymać się tam, po drugiej stronie tunelu,gdzie już się nie płaczeinaczej niż zeszczęścia. 122Podsłuchuje rozmowy wprzedziale,ludziesą dziśodświętnie gadatliwi, jedni zazdroszczą drugim gadania, jedne rozmowy krzyżująsię z drugimi, jakby każdy chciał obwieścić, żema z kim rozmawiać,nawetjeśli nie mao czym. Nie mieć z kimrozmawiać jest znacznie gorzejniż nie mieć do kogo sięodezwać, Regina dobrzeo tym wie, żacha się zawszena córkę, kiedyta skarży się do telefonunaswoje małżeństwo"myjużod dawna nie mamysobie nic dopowiedzenia", mówi córka,a Regina wtedy myśli: sobiezawsze można cośpowiedzieć,ale co to za przyjemnośćgadać do siebie. Wydaje jejsię, jakbytenrozgadany przedział, jedenz wielutakichw rozgadanym pociągu,był w nią wymierzony,w jej samotne milczenie. Gdyby ją ktoś zapytał, cojest najgorsze w starości, odpowiedziałaby, że milczenie i samotność; tak odpowiedziałaby jeszczeniedawno, teraz powiedziałaby po prostu, że w starości najgorszejest życie. To niepotrzebne, bezużyteczneżycie, za które trzebajeszcze płacićrachunki. Regina słyszy rozmowy, opowieści, historie stające ze sobąw szranki, kobiety, którejadąz nią wprzedziale, jak małedziewczynki rywalizują o palmę pierwszeństwa, o puchar zaduszkowej123. opowieści; Regina słyszy więc ostaruszku, którypowiesił się w dniupogrzebu swojej żony, boprzeżył z niąsześćdziesiąt lat, dzień po dniu,a kiedy zmarła, już tylko czekał, aż mu serce pęknie, tylko że serce miał jak dzwon, dobre, przedwojenne,a i przodków miał długowiecznych,więc ani myślał czekaćdłużej niż do pogrzebu,żeby od razu z żoną dać się zakopać, żeby ziemiajeszcze była miękka. Zaraz sięwłącza młodszygłos,opowiadający o młodym mężczyźnie,którynie chciałdać żonie rozwodu, sprawaciągnęła sięlatami, onsobie życie jakoś ułożył, lepiej nawetniż z nią,szanowany, pogodny, sumienny człowiek, iwszyscydawno już zapomnieli o tymnieudanym ożenku, ale sprawa sięciągnęłalatami,odrozprawy dorozprawy w kilkumiesięcznychodstępach, życiesię toczyło swoim torem, a sprawagdzieś z wolna na bocznicy, jużwszyscy dawnozapomnieli, ten rozwód trwał już trzy razy dłużej niżmałżeństwo, aż wreszcie żona wygrała,dostali wezwanie, już naogłoszenie, że rozwód,koniec i kropka, żona wyfiokowana zadwokatempod rękę, rozchichotana, podniecona, czekająca,kiedy wreszcie przyjdzie eksmałżonek,nie doczekała jego,tylko zawiadomienia, że trup, że ciato124rozpoznać trzeba, bo skoczył z dachu, nierozwiódł się, wolał umrzeć, postawićna swoim, potylu latach. Zarazsię włączagłos babskiniski,charczący,Regina wyczuwa stęchły oddech nałogowej palaczki, głos komentuje, stwierdza, że samobójstwo to egoizm, bo tak naprawdę człowieknigdy nie jest aż taksamotny, jak mu siętowydaje, zawsze jest chociażjedna osoba na świecie,którątaka śmierć zrani, a nawet jeśli nie na świecie,tow zaświatach, bo przecież togłupotawieszać się z tęsknoty zaumarłą,bo przecież jeśliniebo jest,to właśnie samobójstwem na zawszesięprzed sobązamyka bramy tegonieba, i w zaświatach będzie siędalej tęsknić i cierpieć rozłąkę,tylko że wiecznie,na tym właśniepolegapiekło, że to, przedczym w życiu chcemy najbardziejuciec, ostrzytamsobie na nas piekielnezęby. Reginanie chce już słuchać, zwłaszcza żena rozmowę reagują dwie siksy tuż obok, jednadrugiej szeptem przeplatanym chichotem mówio babci,która zmarła nasklerozę,wszystko zapominała, ażw końcuzapomniała, jaksię oddycha,iśmieją się teraz, kryją twarze wdłoniach i poparskująz cicha, żebynie budzić zgorszenia. Reginaniechce już patrzeć, bolą ją oczy,zbyt wiele łez 125. wylała na zimnym powietrzu, zbytwiele łez rzuciła na wiatr chłodny,zamyka więc oczy, nie słucha,nie patrzy, czuje tylko rytm wagonu, drgania kółnaszynach, myśli, że źle dzisiaj spata, że właściwie teraz mogłaby to odespać,czuje, że myśl sięrozmywa, rozprasza, sennie, gęsto; zasypia. - Śniło mi się, żeumarłam we śnie - mówi,wysiadającostrożniez pociągu, podtrzymywanaprzez przystojnego mężczyznę, który eleganckodotknął rondakapelusza, kiedy tylko wypatrzyłją ze stacji, przez szybę. Mężczyznaotwiera parasol,bo mżawka właśnie zaczęła przechodzićwdeszcz,bierze Reginę pod rękę i prowadzącwśród tłoku dworcowego, mówi:- Amnie się śniło, że żyłemprzez sen. Regina przywieramocniej do ramieniamęża. Wracado siebie. interludium(F. Ch. op. 28 nr 18). 'i:' /-t11 Staram sieniepamiętać o tym, jakim koszma11 rem było przez ciebie mojeżycie na ziemi. Tu wspomnienia zarastająszybciej niżzaniedbane groby, bardzotatwoozapomnienie,ajednak wciążnie mogę sobiedarować tego, że to jedno krótkie życie, któremiatam,zmarnowałam dla ciebie. Powiedzieć, żecię nie kochałam, to mało. Brzydziłamsiętobą. Kiedy byłeś przy mnie, brzydziłam siętwoją obecnością;kiedy cię nie było, brzydziłam sięsamą świadomością twojego istnienia. Nieważne, co mówiłeś; nieważne, czy mówiłeś do mnie, czy słyszałamtwój głos przez ścianę. Nienawidziłam sposobu, w jakizamykałeś i otwierałeś drzwi, już po tym poznawałamcię z daleka; nienawidziłam twoich kroków, zwłaszczajeśli miałeś na nogach pantofle, nienawidziłamdźwięku, jaki wydawały, obijając się o spody twoich stóp. Nienawidziłamtwojego głosu, do tego stopnia, że sama przywoływałam twoje telefony, kiedy tylko pomyślałam otym, jak to dobrze, że tak długo nie dzwonisz. Nie mogłam znieść tego, że do mnie zawsze odzywałeś. się bez potrzeby; innym wydawateś polecenia alboudzielałeś wywiadów, audiencji, innym zawszemiateścoś do powiedzenia, a do mniegadałeś popróżnicy,o niczym, zawszenie w porę. Nienawidziłam twoichnienagannychmanier przy stole, tego bezgłośnegomlaskania, cichego uderzania fyżkio dnotalerza,ocierania wąsów lekko umoczonych wzupie. Nienawidziłamcierpliwości, z jaką znositeś moje zaczepki;nienawidziłam nerwowego kiwania stopą,które byłojedynym znakiem tego, żeudało mi sięciebie zranić. Nienawidziłamcię za to,że mnie nie zdradzałeś, że mnie nie biłeś, że mnienie gwałciłeś, za to, żezarabiałeśna nas oboje i stwarzałeś mi ten martwykomfort małżeński -nie dając mi tym samym żadnegopowodu, żebym mogłaodciebieodejść. Jednak przede wszystkim nienawidziłam cięza to, że sama nie mogłam cię zdradzić, bo jako twojażona zdradziłabym naród, skazałabym się na stos,a w najlepszym razie na banicję w wiecznej niesławie,o nie, nie mogłam cię zdradzić, wszystkich swoich niedoszłych kochanków przeganiałam z sypialni, kiedyokazywało się, że nie podniecałyichmoje pieszczoty,tylko fakt, żekradną je tobie, przeklęty sukinsynu! Wiesz,ja wymodliłam tę chorobę. Modliłamsię o to, żebyten horror wreszciesię skończył, myślałam o tym,że nawet najstraszniejsza kara za samobójstwonieprzeraża mnie bardziej niż myśl o tym,że możeszprzyklejaćsię do mniew nocy spoconymcielskiem dokońca życia. Pamiętasz, jak krzyczałam? Budziłeś się wtedy i usiłowałeś mnieuspokoićtym wilgotnym szeptem, tymi parszywymipocałunkami, uściskami, mówiłeś, że to tylkosennamara - a ja nie krzyczałam przez sen, tylko jużpo przebudzeniu, kiedyokazywałosię,że twoja skóra przykleifa się do mojej,krzyczałam z obrzydzenia, kiedy usiłowałam się odciebie odsunąći czułam, że najpierwmuszę się odkleićod twojego tłustego dupska! Myślałam, żenawet jeśli w grobie nie stracęświadomości, jeśli na tym właśnie polega czyściec,że się nie traci świadomości, dopóki ciałonieobróci sięw proch -wytrzymam, bo wolę, żebymoje wnętrzności toczyły larwy, niżbym miała noc w noc przyjmowaćw pochwie wielkiegorobaka wgniatającego mniew prześcieradło. Wymodliłam sobie tę chorobę. Ty padalcu, niewiedziałeś, jak mi ulżyć, myślałeś, że cierpię, ajabyłam szczęśliwa,bo każdy atakzbliżałmnie do wolności. Umierałam zrozkoszy, kiedyżycie wysychało wemnie na wiór, bo wreszcie przestałeś mniepożądać,a potem zacząłeśsiębać, jakbyśmierć była zaraźliwa. - nareszcie mogłamspać osobno, sama w łóżku, samaw sypialni, a w końcu, kiedy moje jęki staty się dlaciebie nieznośne, sama naoddziale, w luksusowej-a jakże - izolatce,którą mi zafatwileś. Dopiero pośmierci odżyłam. Teraz mogę oddychać catq duszą. Nie pozwolę, żebyś mi toodebrał. Obyś żyt wiecznie. I.wyobrażeniaSzczekanie. Uporczywe, jednostajne, monotonne. To musi byćjamnik. Mimo upału zamknąłem okno i dalej go słyszę, spod podłogi, a więcto jamnik sąsiadów z parteru, najgorszy przypadek, bo oni wrócą z pracy zajakieś pięć godzin,a on właśnie stoiw przedpokoju nad gumowymświńskim uchem i szczeka,żebymuje ktoś nachwilęuczynił uchem latającym,nie rozumie, żepańciani panka nie maw domu, będzie tak szczekał przez tychpięć godzin, czasem robiąc przerwęna truchcik do kuchni, żeby wychłeptać trochęwody z miski,skoro mu zaschło w psim gardle,iwróci do zabawki, stanie nad nią i zaszczeka,bo w swoim pierogo-mózgowiu zakonotował, żeodszczekania zabawki latają, związek ręki ludzkiej ztym zjawiskiem nie jest dla niego czytelny,będzie więc szczekał pięć godzin, póki nie wrócą,135. a ja mamprzyjmowaćkolejnych pacjentów i skupiaćsię, a przynajmniej mieć skupiony wyraztwarzy, żeby nieusłyszeć pytania "przepraszam,czy pan mnie w ogóle słucha? ".Taak. Słuchamod pięciu lat, od kiedyotworzyłemgabinet,jestem zawodowym słuchaczem, terapia dla opuszczonych tobył strzałw dziesiątkę, prowadzę dokładne notatki,z których wynika, że słucham już prawie po raz trzytysięczny, słucham, ale kiedy sięnie wsłuchuję,oni zawsze to zauważą,i natychmiast niepokóji pretensje w głosie, w pytaniu "proszę wybaczyć,że wogóle zapytałem, ale, wie pan, byłoby mi łatwiej, gdyby pan spojrzałna mnie czasem. ".Ten chce, żebym patrzył, inny, żebym brońBoże nie spoglądał, bo to peszy; tamta chce,żebym stał za nią, żebymnie w ogóle nie widziała,bo inaczej się nie otworzy,inna, kiedyza niąstanę,jak niewrzaśnie"proszę nigdy nie stawaćza moimi plecami! Mój przeklęty ojciec tak mniezachodziłod tyłu! ".Teraz przyjmuję prawiewyłącznie facetów, zwykle ztym samymproblemem: Ona136odchodzi po latach, najczęściej całkiemsłusznie,aOn jest na etapie przejściowym między pierwszym gniewem a ostateczną tęsknotą, jeszcze"jest skłonny jej wybaczyć i przyjąć z powrotem",choćjuż zdaje sobie sprawę, żegotów odbyć drogę do Canossyna rowerze o kwadratowych kołach,byle wróciła. I choć jużwie, żeona nie wrócinigdy, jeszcze nie miał odwagi sobie tego powiedzieć - dlatego przyłazi do mnie, zawsze przychodzą, żeby usłyszećz moichust to, co sami siębojąnazwać. Przychodzą po to,żebyichżycia nabrałyrangi opowieści,którychja muszę słuchać. I opatrywać przypisami, dokonywać bieżącejegzegezy. Żeby się ich wywleczoneszmaty zmieniływ obiekty muzealne, żebymiały swoje oszklonegabloty i podpisy; ja ich katastrofy kataloguję,opisuję i oddaję zatopione wformalinie; wyrywam bolące zęby z ich spróchniałych dusz i zwracamzawiniętew chustkę. Niektórzyprzychodzą tylko raz,jak porozgrzeszenie. Nie należy im przerywać,należysłuchać cierpliwie, cokolwiek bymówili. Akceptujące kiwać głową, nie za często, żeby nie wzbudzać podejrzeń, kiwaćdokładnie wtedy,kiedy137. przywołują wzrokiem zrozumienie, kiedy po inwokacji przechodzą półgłosem do osobliwychwyznań, kiwać głowąpo to, by im głos wzmocnić,by ich wyleczyć z kompleksu występnych przyjemności. Pies szczeka. Coraz wyraźniej. Jakbyjużbiegał po suficie, jakby mordę przyłożył do mojejpodłogiod spodu,jakby krok w krok za mnąsięposuwał iszczekał stamtąd, prosto namnie. A sąsiad z góryteżjuż mieszka samotnie. Początkowoperliste salwy utarczek dobiegałymnie zokolic ich sypialniw godzinach wieczornych,potem już całodobowo: trzaski, wrzaski nasopran i sznapsbaryton kontrapunktowanecisządni milczących. Aż wszystko się zamknęłoodgłosem silnika, żona odjechała,sąsiad musiał się odnaleźć jako kawaler z odzysku. Przez trzy dni słyszałemupiorną ciszę, czwartego do mnie przylazł. Rozmiękły jak mamałyga, przyniósł mi elegie miłosnedo małżonki, zapytał, czy dobre,czy wrócido niego, jak je przeczyta. Mądry posmrodzie. Terazpoezja. Lament lada moment. Nawet niewypadało mi goskasować. Wziąłemgo podwłos,matematycznie,że tak powiem. "Twierdzipan, że się zatracił w tej miłości. No to teraz, kiedy pan straciłmiłość, powinienpan odzyskać siebie. Tak mi wychodzi zrachunków. "Potemstandardowo przechodził pierwszyetap żałobyrozwodowej: zaczął się pętaćpoknajpach i kumplach z tąswojąlirą żałobną,akiedy dostał wezwanie na pierwsząrozprawę, rozkleił się zupełnie, no i znowu do mnie przylazł,jużoficjalnie, jako pacjent, gotówzawrzeć kontrakt. Żaliłmi się, że zaczął chodzić do burdelu,wybierał zawsze dziewczyny o największych piersiach, a potem, w pokoiku, zwijał się na ich kolanach wkłębek i ssałte wielkiesutki. One gogłaskały,a on zamykał oczy i ssał. Czasem któraśzanuciła mu kołysankę. Tak tak, dziarscy, wąsacimenedżerowie pod małżeńską kołdrą szukają grzejnika,raczejciepłego kompresu nanerki niż erotycznych spełnień, seks zżoną jestdla nichpo prostu. higieniczną formą onanizmu. A potem, kiedy zostają sami, jęczą, że zapomnieli już, jaksię zdobywa kobietę. Obyczajematrymonialne nie funkcjonują już tak, jak to im się zapamiętało z latstudenckich. Wciąż rozpamiętują czas "klasy pomaturalnej" (tak nazywam wszystkich pierwszoroczniaków; zwykle na początku studiów onikompletnie głupieją życiowo, w dodatku robiąto parami). Strzelał tam któryprzy drugim piwiez Cortazara, jeśli niecelnie, to przy trzecim z Wojaczka, jeślitakże pudło, to Stachura z czwartympiwemwystarczył,najpóźniej wtedyktóraś musiała zareagować, można było przystąpić do wymiany rozpoznań,wyjąć z chlebaczka jeszcze pobutelce, zacząć swoje wiersze półgłosem jej czytać, a potem już tylko ogłosić publicznie, żeim sięzbiera na namioty. No cóż, dwiedziurki w nosie iskończyłosię. Tłumaczę im, że reguły stwardniały, jak narynkupracy - muszą stać się atrakcyjnąofertą,jakkolwiek brutalnie byto zabrzmiało. Już nigdyniebędą wakacyjnymi uwodzicielami, już sięnawędrowali powrzosowiskach za wszystkieczasy;ostatnie dziewczyny, które nakłaniali dozapomnień, mają już dorosłe córki. Oczywiście, tonie jest beznadziejny pomysł:rzucić firmę, wyznając na odchodnymszefowi, że po piciu z nimzjednego kieliszka zamawiało się w aptece doustne środki dezynfekcyjne, potem zajrzeć na uniwerek,dawny profesorsię ucieszy, może pomócwprzyjęciu na studium doktoranckie; pracownicynaukowi mają zniżkę nakolej, będzie można odkurzyć chlebaczek, spakowaćbrulion, długopisi ruszyć w samotny rajd po Polsce, prędzej czypóźniej trafi się na dojrzewającą wisienkę, którazamiast rodziców wolałabypodtatusiałego poetę,pytałaby "Misiaczku, jaki jest twój znakzodiaku? ", a on odpowiadałby "Wagabunda", pływalibysobie kajaczkiem, jeździlirowerkami, całowali sięna zarośniętych kirkutach, kochali na basztachstarychzamków, mając wszystko pod sobą, aleprzed sobą mając jesień, jej powrót doszkoły i rodziców, ich pytaniao odpowiedzialność, o byt,o bezpieczeństwo,a jeśliby nawet ich przekonała,że on nie taki stary, najakiego wygląda, dociekliwyojciec i tak dogrzebatby się wreszcie do jegometryki, a także,co gorsza, aktówurodzeniajego dzieci, dokumentacji spraw rozwodowychi alimentacyjnych,i jeśli nawet nieposzczułbygo. rottweilerem, popracowałby nad córką, oj, zasiałby w niej ziarenka zwątpień, a nawet gdybyjeszcze i te trudności przetrwali,dziewczynkaniebawem skobieciałaby, jak jej poprzedniczki,i wrzosowiska uznała za nieco przedeptane,podziękowałaby gorąco: "Wiesz, przy tobie jestcudownie stawać się kobietą, ale potem się z ciebie wyrasta". Czasem się zastanawiam, dlaczegowłaśniemniepłacątak beztrosko sumy, za któremoglibyspędzić tylesamoczasuw dowolniewybranymburdelu na integracjachcielesnych wedleżyczenia. Życiejestdla nich stanem zbyt przewlekłegoryzyka, bymogli sięczuć komfortowo w pojedynkę. Mają pieniądze, więc przywykli do tego, żekomfortim się należy, atu klops, jajecznicaz przedwczorajprzyschnięta do patelni, w zlewiekolonia mrówek odurzonaresztkami krupnikuw szklaneczkach, nadywaniesztorm,bałwany kurzu,szafa po otwarciu wyrzygujena podłogę niedbaleupchnięte koszule. Oni zachęcają do współudziału w życiu, szukają wspólnika po to,bygowrobić wodpowiedzialność za brudną robotę. 142Szczekanie. Szczekanie. Jamnik wychłeptałcałą wodę z miski i szczeka dwa razy głośniej,z dwóch powodów: że ucho nielata i że go suszy. To jestjak tortura kropli wody, drążyskałę imózgjednocześnie, pójdę nadół i zabiorę to bydlędo weterynarza na humanitarną operację strungłosowych,jedno delikatne smagnięcie skalpelawystarczy, jak ostatnie pociągnięcie smyczkiemprzed zbawienną ciszą. Mam przecież klucze. Sąsiedzi kiedyś wyjeżdżali na wakacje (z psem)i poprosili, żebym podlewałich kwiatki. Sąsiedzkaufność, psiakrew,mianowalimnie woźnym,cieciem,stróżem ich dobytku, miałem do wyboruodmówić (i odtąd uchodzić wich oczach za skończonegogbura,co mogłobyza sobą pociągnąćrozplotkowaniemiasta i w dalszej kolejności pozbawieniemnie większości pacjentów) albo udać,że czuję się zaszczycony ich zaufaniem. Zlazłempierwszego wieczora, w dobrej wierze, nietylkopo to, żebyobejrzeć sobie, jak mieszkają (a mieszkali bogato i bezgustu, dokładnie tak, jak przypuszczałem), zlazłemi zrozumiałem, że ich bezdzietność musi byćnieuleczalna, bo choć zabralipsa, mieszkanie pełnebyło żyjątek,sąsiadka kompensowała brakpotomstwa, matkując dziesiąt143. kom istnień w donicach i doniczkach (w życiubym nie zapamiętał, które już podlałem, a którym grozi uschnięcie),poza tym mieli tam jeszczedwa akwaria, jedno zatłoczone gupikami, drugiezsamotnym welonem,na stole znalazłem kartkę"Rybkom wystarczyraz dziennie porcja suszu,dziękujemy". Ani mi sięśnitomarnować czas nadoglądanie tejmenażerii, gdybym się na tym stanowisku sprawdził, każdy ich urlop byłbydla mniekoszmarem, oni rozkładaliby ręczniczki na skałachCosta Brava, a jaw tym czasieusiłowałbymrozpoznać sztuczne palmy od prawdziwych araukarii,żeby nie podlewać plastiku, musiałem więccoś spieprzyć, na tyle delikatnie, żebymnie nieposądzili ozłośliwość, ale teżdostatecznie dotkliwie, żeby nigdy już nie zechcieli powierzyć miswojego M 5, musiałem zrobić to tak, żeby mnieuznali za roztargnionego, żebyzamiast nienawiściczuli politowanie. Kupiłem więc rureczniki,tubifex, żywy pokarm, kłębowiskosznurówek wijącychsię w miseczce, kupiłem, żeby wyszło na takąsąsiedzką gorliwość, żeniby susz starczy, aledodaję coś od siebie. Gupiki były jeszcze młode,świeżymiocik, małe rybie gardziołka, ledwie rozpoczęły rozwój pawich ogonków, właśniedlanich144lkupiłemrurecznikirozmiaru , włożyłemdokarmnika i z pasją obserwowałem zagładę, klęskęruchówrobaczkowych przełyku wstarciu zruchami robaczków. Już nigdy mnie o nic nie poprosili. Alekluczsobiedorobiłem. letu? Strzał? Dobrze słyszałem? Strzałz pistoW tym domu? Kto?Do kogo? Szczekanie ucichło. II. obrażeniaSąsiad z góry. Był u sąsiadów zdołu. Teżsobie dorobiłklucze; odkąd im zgładzitem gupiki, to jego prosili opomoc. Zastrzelił psa. Żona zapowiedziała, że przyjedzie po resztęrzeczy, on ją ostrzegł, żeby tego nierobiła,bojuż jej nie wypuści. Kupił jakąś tandetną spluwęod Ruskich. Chodził po mieszkaniu i goniłsięz myślami, wiedział,że to może byćostatniaszansa na ich spotkanie, że jeśli teraz jej nie zatrzyma,nie zrobi tego już nigdy. Postanowiłzastrzelićswoją żonę, jeśli nie będzie chciała z nimzostać. Nie potrafił wymyślić sposobu, by ją przekonać. Niemógł się skupić przez psa. Powiedział,że dotychczasowe spotkaniaze mną niewiele mu dały, wyczuwał we mnie rozkojarzenie, a nawet, jak toujął, denerwującyrodzaj pogardy. Powiedział, że brakuje mi motywacji dowykonywania zawodu. Powiedział,że jestem samotnym frustratem, który osobisteniepowodzeniamiłosne kompensuje w swoimgabineciku. W normalnych warunkach za każde z tychzdańwyprosiłbym go i nigdy więcej nie przyjął. Ale on mówiłto, mierząc do mniez broni, którąprzed chwilą zabił zwierzę. Mówił,że jeśli nie pojmie,dlaczego tenzwiązek się rozpadł, nie będzie mógł czuć się winny. Miałem go przekonać, że życie bezżony masens. Jeśli mi się to nie uda, strzeli mi włeb, potem przywita kulążonę, ana końcu sam się zabije. Powiedział, że mam godzinę. Tyle, ile zwyczajowo poświęcam pacjentom,w końcu od godzinymi płacą. Ten wariattrzymał moją śmierć pod rękę,wyglądałona to, że jużsię dogadali, musiałem toodwrócić. Powiada pan, żesię źle czuje? Pan sięw ogólenie czuje,pan stracił samopoczucie,wpanujest samo cierpienie. Pansymuluje życie,nie mapanczasu żyć, bo pan cierpi. Ja definiuję cierpliwość jako zdolnośćdoznoszenia cierpień-pan jest niecierpliwy, wpana duszy jest zamało miejsca,stąd cierpienie wypełnia pana bezreszty. Panto musi pamiętać - kiedy pan ją kochał, kiedy jązdobywał:każdykrok zbliżał panadoniej, czas płynął tylko wjej stronę, dzielił się natenspędzany z nią - liczony normalnie, i ten,który upływałmiędzy waszymi spotkaniami - odliczany. Potem, kiedyście jużze sobążyli,kiedy jejobecność była stanem permanentnym,przestałpan odliczać. Oczekiwał pan odniej, a niewyczekiwałjej. Liczył pan nanią, zamiast odliczać minuty do jej powrotu. Panu się wydało, że tak już pozostanie, że to jest nieodwołalne. No iteraz przeżywa pan to, co tysiące zawiedzionych mężczyzn,i jak oni wszyscy wierzy pan, że to jestcierpienieabsolutnie niepowtarzalne, jedyne inieporównywalne. Pan po prostu doznaje utraty;teraz towszystko, co uwierało jako powszedniość, wszystkie tewasze nużące popołudnia, ten, jak to panmawiał,marazm z Rotterdamu (czynie tam po razpierwszy pomyśleliście orozwodzie? ), który wasregularnieodwiedzał, wydaje się panu niedościgłym ideałem, oddałbypan duszędiabłu, żeby mócprzenieść się w czasie do tej monotonii irozsmakować się w niej. Ale to jest złudzenie, proszę miwierzyć. Właśnie w bezpowrotnejutracietkwicały posmak, musiał pan jejzaznać, żeby zobaczyćz zewnątrz towaszenieznośne ciepełko,od któregopan wtedy tak się chciał uwolnić. To jasne:ciepło można poczuć, tylko znając chłód, testanynie funkcjonująw pojedynkę; pan nie zaznałzimna od tak dawna, że ciepłem zaczął gardzić. Wie pan, co to znaczydojść dosiebie? Niechże panznów kroczy zdecydowanie w obranym kierunku, ale na końcu drogi niech sampanna siebieczeka -pan we własnej osobie, tejoczyszczonejz toksycznych wspomnień. Skoropan się zamęcza rozpamiętywaniem, niechże pansięgnie pamięcią nieco dalej,niech pan sobieprzypomni siebie takiego, jakimpan był tuż przed. poznaniem tej kobiety - pan się wtedy musiałczuć bardzomocno, pan musiał wtedy w siebiewierzyć bardzosilnie:skoro i ona pana poczuta,wpana uwierzyła, mój drogi, na tyle lat. Pan terazzdaje się byćtymjamnikiem,który goni się i ucieka przedsobą jednocześnie,za ogonem,wokótdrzewa. Przed sobą można uciec, można wychodzić zsiebie, żeby uciec: w szaleństwo albow śmierć- tylko co to za wyjście? Ja bym wolał, żeby pan,zamiast występować z siebie,raczej znówzaczął występowaćw swoimimieniu. Mapan ciało, ma pan duszę, alenijak onesię w panu nie chcą skleić dokupy. Bo pan jestbiedny iosamotniony. Nie, jasobie z pana wcale nie kpię,pan jestnaprawdę osamotniony. Samotność jeststanem,doktórego się przywykło, ale osamotnienie równa się świeżejutracie, wygnaniuz raju; osamotnienieto jest mimowolne wtrącenie w samotność. (Zapadał się, musiałem go rozruszać,bowyglądałonato, że nawet jeśli mnieoszczędzi,zaraz sam sobie strzeli włeb. To nie był człowiek,tobyło ucieleśnienie lamentu, w nimskowyczałkażdy oddech, każde zmrużenie oczu, każdaliniapapilarna, każdakrwinka. Tui prozacby nie pomógł, jemu by się przydały elektrowstrząsy. Cóżja mogłemz nim począć? Sam swój dyskurs miłosny zamienił w dyskurwysyństwo, sam wolał spaćosobno, żeby mócpierdzieć pod kołdrą, a terazja miałemza to ginąć? )Jato panu może zobrazuję: różnicajest taka jak między celą zakonną, w której przez latadokonujesię samotność najwyższa, bowybrana,kontemplowana, ofiarowana: samotność-dla-Boga, a celą więzienną, wktórej się odsiaduje wyrokosamotnienia. Nawetjeślitojest cela zbiorowa;ludzie,na których jesteśmy skazani (wwięzieniuczy nawolności), niedają nam ulgi. Matkapanaskutecznie nie pocieszy po odejściu żony,ale i wprzypadku śmiercimatki żona niewieleby wskórała,byulżyć pańskiej rozpaczy. Rozpaczosamotnieniato jest odpowiedź duszy okradzionej z konkretnej, jedynej i niezastąpionejwspółobecności. Człowieka nie można zastąpić;nie wróżę niczego dobregomężczyznom,którzy w kolejnych związkach szukają odtworzenia kogoś,kto odszedł bezpowrotnie. Nowa partnerkanie wcieli sięw pierwsząmitość, bo ta - przefiltrowana przezpamięć - oszustkę - trwa jako ikona,do której się przyrównuje następczynie. Pamiętapan swoją pierwszą miłość? Ja sobie przypomniałem niedawno; odwiedziłem rodziców, stałem na korytarzu przeddrzwiami, rozglądałemsię na boki, widziałembrudne pajęczyny w rogach ścian, widziałem kurzna starymliczniku gazu, widziałem, żeblaszkaz numerem mieszkania wciąż się odgina. Czekałem, aż podłoga za drzwiamizaskrzypi,ażusłyszędrobne kroki matki albociężkie stąpnięcia ojca,rozglądałemsię na boki, podszedłem dościany,znalazłemwydrapaną maczkiem w tynku datę swojej inicjacji. I wtedy przypomniałem sobieHankę, jej myszkę na policzku,meszeknad wargą,przypomniałem sobie,jak się śmiała w trakciei płakała zarazpo, a ja, skołowany, nie śmiałemzapytać, co zrobiłem źle, pamiętam też, jak potemmnie głaskała, brała mojewłosy między palcei mierzwiła,tegonie mogłem zapomnieć, przecież od tej pory wszystkim następnym zawszekazałemsię czesać, czochrać, głaskać,taak, szko152datylko,że niepamiętam już zapachu. Awłaśnieza zapachem tęskniłem najbardziej, przez zapachumierałem ztęsknoty, skropiła mój rękaw pachnidłem po to, żebymtęsknił,wiedziała,żewyjazdjest nieodwołalny, wyjechałakilka dni późniejdoNiemiec, z rodzicami, na zawsze, a ja zostałemz zapachem słabnącymz dnia na dzień narękawie,z dnia na dzień wwąchiwałemsię wrękawcorazbardziej iczułem coraz mniej. Apotem matka wyprałakoszulę. Płacząc i pociągając nosem,wycierając łzy iśluz wrękaw tej koszuli,wydrapałemdatę naścianie. Patrzyłemna nią niedawno,po latach, kiedystałemprzed drzwiami rodziców;do dziś nie pomalowali ścianw korytarzu. Człowieka nie da się odtworzyć, niech pannie wierzy tym genetycznym szarlatanom. Człowiekjesttym,coprzeżył. Nie da się sklonowaćwspomnień,świadomości, pamięci. To tak, jakbyuznać, że każda strona poematu jest identycznaz pozostałymi tylko dlatego, że zostały napisanena takich samych kartkach. Póki cigeniusze niewymyślą, jak do sklonowanych ciał transplantować mózgi, niegrozi namnieśmiertelność. Cóż by wobec tego były warte nasze życia,gdybyśmy ich nie mogli zapisać? Najlepiej na bieżąco,w dzienniku;radzę panu na gorąco pisaćdziennik, spisywać wszystko, co się panu przytrafia - po to, żeby przed śmiercią życie stanęło panuprzed oczyma, zanimstanie panu w gardle. (Lufa drgnęła. )Oto więc, kiedy To Jedno Życie, któreukochaliśmy, nazawsze gaśnie, kiedy staje się całenieodwołalnie zamkniętą historią, nie możemy siępogodzić z tym, że niczego już nie można do niego dopisać. Wszystkiemałżeństwaw rozkładzie męczy ten sam problem: nie potrafiąreanimowaćtego, co było na początku, mówią "ach, wtedysiękochaliśmy, pamiętasz? To było niepowtarzalne,dzisiaj to nawet nie jest echo tamtych czasów"- no i mają do siebiepretensje, żeniepowtarzalnenie chce się powtórzyć. Bokubeczki smakowejuż przywykły do tegojęzyka, do smaku tej śliny,bo ciało już się opatrzyło, bo sięw nim poznało154wszystkiezakamarki - wyrzucają to sobie, a potem wyrzucają się z domów, rozstają, rozwodzą. Po to, żeby zrozumieć, że to opatrzone ciało, taspowszedniała dusza byłyprzecież ich częścią. Zaczynają tęsknić; pamięć, która była przekleństwem ich nieudanych zmagań miłosnych,naglezawodzi- ciało, które się znałona pamięć, gdybyło na wyciągnięcieręki, nagle nie chcesię przypomnieć. A jeśli się przypomina, utrwalone w pokątnie chowanychfotografiach, któresię zrobiłow czasach pierwszejeuforii, kiedy sięchciałoświatu całemupokazać nago, razem, jeśliwięcfotografie się odgrzebie, kurz zdmuchnie i przypomniTen pieprzyk, Tę bliznę,To znamię, natychmiast czuje się brakjeszcze większy, bo w fotografii nie ma Tego zapachu, Tych gestów, Tegogłosu. Ajeśli się nie zdoła oprzeć rozpaczliwejpokusie ciał przygodnych, nie można ich po prostu konsumować - bo siejeprzyrównuje, na cudzemapy nakłada tę jedną,na obczyźnie szuka znanych miejsc, kolęduje na syberyjskiejzsyłce; bokażda jest Nie-Nią, bo każdyjest Nie-Nim, nie istniejąsamodzielnie, lecz jakobeznadziejne substytuty, punkty odniesienia,a każdy oddala, oddala,oddala. 155. i pomni się, że w monogamicznej monotoniimiewało się sny erotyczne z tłumnymudziałemanonimowych statystów, starannie dobranychw podświadomym castingu partnerów,lecz nigdyze współmałżonkiem; ze współmałżonkiem sięspało nie po to, żeby o nimśnić. Śni siętylkookimś,z kimsię być nie może; chyba żesię śnio kimś,z kim sięrozstało. Jeśli byliście ze sobąnaprawdę, tozdecydowaliście się naprawdę -prawdę o sobie odkrywaną dobrowolnie,ufnie, choćz niepokojem, czyaby ona nie zniechęci, nieodczaruje uroku. Widzipan, zawszeprzychodzi takimoment, w którymnastroszone godowe pióropusze linieją, trzebawtedy odrazu jezdjąćwcałości, żeby nie narażać się na stopniowe, wstydliwe obnażanie prawdy o sobie osobiedrugiej, tej najważniejszejz Drugich. (Zbladł. Policzki wyżłobione przez łzyw pionowezmarszczki. Milczał. Prawie nie oddychał. Tak mogłaby wyglądać ofiara wampira. )156Ależ pan jest apatyczny-ja widzę, że panubliżej do Morfeuszaniż Orfeusza, pan niechce jużnigdzie dojść, wpanu już wszystkodoszło - dotego,że teraz tylkozasnąć, nic więcej, spać. Dlatego żadnych pigułek panu nie przepiszę. Panzasypia zbytłatwo,a lekarstw na przebudzenieniestety nie ma. Przecież pan się budzitylko poto, żeby sprawdzić na zegarze, ile panu jeszczezostałodo zaśnięcia. Niech pansobie przypomni tychkilkanaściesekund po przebudzeniu, kiedysię pan jeszczenieodnalazł na mapie, kiedy jeszcze trwa tonamierzanie ciałaprzez duszę. Ciałosię zwyklebudzi pierwsze, zanim dusza zdyszana snemzdążywrócić, jest kilka chwil niepewności,wtedyjesteśmysobieobcy,niewiemy, co to za łóżko,pokój, okno,a najpóźniejdowiadujemysię,co toza język. Ludzie przez sen wyją, wrzeszczą, aleprzecież prawienigdy nie są to pełnezdania- kiedy koszmar nasprzydusi, kiedy już go rozpoznamy iwiemy,że pozbyć sięgomożnatylkoprzez przebudzenie, ba;kiedyjuż nawet otwarliśmy oczy, spoceni, z gardławydostaje się ledwie zdławiony jęk, dopiero kiedy czuła ręka goz nas zdejmie, jesteśmy wstanie przebudzeniem157. się zachłysnąć, wynurzyć się z wody tuż przedzatonięciem. Pan jest terazwłaśnie wtejfazie:koszmar już się wyśniłdo końca, alepango jeszczez siebie nie potrafi strząsnąć, leży pani jęczy,tylko teraz pan wie,że ani w pana tóżku, ani w pokoju już nie ma nikogo, kto by się panu pomógłobudzić. Jest za towampir. Wampiryistnieją, tylko że zamiast krwiwysysają znas sny. Kiedy się pan budzi bezwyraźnej przyczyny w środku nocy, dziwnie zaniepokojony, isłyszy,jakmeblom trzeszczą kości, jakmlaskają kaloryfery, i już pan niepotrafi zasnąć -możepanbyć pewny,że to wampir wyssałz pana sen. Nocmapan z głowy,będzie się pando ranaprzewracał zboku na bok, ale nawet półdrzemka panunie ulży. Nie powinienpan się zamykaćprzedludźmi, niechże pan kogośzaprosi do siebie,cierpienie łatwosię rozchodzi pogościach. Niechże pan będzie mężczyzną, proszęsobie wyobrazićte stracone miłości, ojcostwa,macierzyństwa,które sięponiewierały w stosach158trupów,nawysypiskach śmierci, na wojnach,w obozach, wczasach zarazy - proszępomyślećo tym wszystkim, coludzie przeżywalibeznadziei i wiaryw życie;panie kochanieńki,przeżyćda się wszystko,opróczwłasnej śmierci, panto słyszał, prawda? Wiem, wiem,pan niepotrafi żyćdla siebie,pana życie musi mieć adresata, takjest z każdym,w przeciwnymrazie po cóż by ludzie spisywalitestamenty. Panaadresatem musibyć kobieta,pan czuje, że życie masens tylkojako list miłosny. Gdyby pan każdy krok,każdy gest isłowo ważyłtak, jakby to były wersy miłosnego listu - wszystko byłobydobrze, prawda? Przerwał mi. Wstał ipowiedział, że muwystarczy. Że odebrałem mu resztę chęci dożycia. Nawet trzymany na muszce go upokarzam. Zawsze nienawidził tego zawodowego opanowania urzędników,prawników, psychologów,wszystkich tychprzeklętych gabineciarzy. Takpowiedział. 159. I jeszcze to, że żona już dawno przyjechała. Pistolet nawalił, kiedy chciat ją zastrzelić,więc pogruchotał jej czaszkę kilkunastoma uderzeniami kolbą. Potem naprawił broń, sprawdziłna psie. Powiedział, żechce jeszcze tylkozobaczyć, jak to jest, kiedy się boję. Wymierzył we mnie. "Już się niezacina", powiedział i strzelił. Kurważeżjego mać, strzelił do mnie! "Przepraszam, najpierw chciałem trafićw brzuch, ale totandenty sprzęt", powiedział,kiedy umierałemz dziurąw sercu. Potem przyłożył sobie lufę do skroni. III. obrazyMój syn miał wtedydziesięć miesięcy. Byłjuż ubrany do wyjścia, wkurteczce,bucikach, zdjąłem mu tylko czapkę,żeby się niezgrzał. Przeganialiśmy razem muchy krążącewokół żyrandola, tobyłajegoulubiona zabawa:brałem go na ręce i machałem ręcznikiem nadgłową, wołaliśmy razem "a sio! " i śmialiśmy siędorozpuku. Potem przeniosłem go do okna, podałemtorebkę z ziarnem i patrzyłem, jak je wyjmujemaleńkimi garstkami i niezgrabnie wysypuje naparapet. "Ptaszki zaraz przylecą! ", wołałem, a onwtórował mi po swojemu "aśki, aśki! ".Żona przyszłapo walizki zteściem, onbyłjuż wtedy dość schorowany,więcoddałem jejdziecko na ręce i zaproponowałem,że pomogęmu znieść bagaże. "Tyjużlepiej sobie pomóż",161. powiedział. "Ode mnie się trzymaj z daleka. I odmojejcórki też", powiedział i wyszedł. Wynosząc chłopca, powiedziała, żeniebawem wyśle kogoś po resztę rzeczy, wkrótce teżpowinienem dostać wezwanie na pierwszą rozprawę. No i żewszystko nie potrwa długo, jeślinie będęrobił trudności. Kiedyzamknęły się zanimi drzwi, słyszałem jeszcze przez chwilę ich kroki, głosy,potemdźwięk zjeżdżającej windy. A kiedy już zostałemsamzmartwą ciszą opustoszałego mieszkania,zacząłem się zastanawiać, co mi grozi w przypadkuniezgody na rozwód, cóż takiegodlamnieprzygotowałana wypadek, gdybym robiłtrudności. Zadałemsobie pytanie, ile mogęzaryzykować, czego najbardziej się boję. Usłyszałem trzepot skrzydeł - gołębie zleciały się do wysypanegoprzez dziecko ziarna. Najbardziej się bałem, że jużnigdy niezobaczę syna. Mój drogi, nigdy nie zostawaj w mieszkaniu pożonie. Tojest przestrzeń raz na zawszeprzyporządkowana, to była scena waszych wzlotów i upadków, alespektakljuż się skończył, bile162ty straciły ważność, trzeba się rozejść, rozejść się! Nie zostawaj tam,nie czekaj, tylko wiej, chłopie,lepiej wiej na czterywiatry. W przeciwnymraziepo długim ciągu pijackimw końcu obudzisz siękiedyś, przemęczyszjakoś kaca-giganta, po razpierwszy od Dnia JejOdejścia będziesz w tym mieszkaniu trzeźwy,przemyjesz gębę, spojrzysz w lustro, postanowiszsię ogolić. Otworzysz szafkę właziencei natkniesz się na depilator. A potem nażel intymny nawilżający. Żel do peelingu. Samoopalacz. Mleczko kosmetyczne. I zaczniesz otwierać wszystkie szafki,izaczniesię wielka inwentaryzacja, przyglądaniesię każdemu z przedmiotów, których jeszcze niezdążyła zabrać, każdemu ze śladów, och, ladadzień kogoś przyśle,świadomośćulotności tychśladów każe ci poddać je dokładnym oględzinom. Jeszcze lakier. Odżywkado paznokci. Maść nagietkowa. Pałeczki do uszu. Krem do rąkrumiankowy. Kremdo rąk aloesowy. 163. I próbki wyrywane z czasopism: próbkiszamponów, balsamów, mleczek,kremów, torebeczki z próbkami skrzętniezbierane, wszędziepróbki. Przy trzeciej kolejnej szafce nie wytrzymasz, zrobiszjeża ze wszystkich niedopitków minionego tygodnia, zbierze siętego może ze trzydzieści gramów, drżącąręką wychylisz zlewkę. Po to, by nabrać odwagi do otwarcia trzeciej szafki -tej,którą akurat kojarzysz w pamięci, któranie może cię już zaskoczyć obecnością żadnegoz dotąd przezroczystych emblematów kobiecości. Tobędzie bowiem szafka,z której po wielokroćwyciągałeś kwadratowe puzderko, przynosiłeś pospieszniedo sypialni, podawałeś żoniei scałowywałeś zniecierpliwienie z piersi, zanimwyjęła z puzderka wkładkę z kremem plemnikobójczym, zanim ulokowała ją w miejscu, którechciałeś taranować. Oto więcodczekasz, aż zlanaz resztek trzydziesteczkaobudzi uśpione we krwipromile z ostatnich dni, odczekasz, potem otworzysz szafkę i. Tak, tak, bądź pewien,że różowego pudełka tam nie zobaczysz, ono akurat znalazło sięna liścieartykułów pierwszej potrzeby,które zmieściły sięw pierwszych dwuwalizkach. 164Żona odeszła z wkładką, awięc ktośbył,ktośjest, ktoś będzie zamiast ciebie, ostatnia żagiewnadziei dogaśnie inagle to rytualne ekshumowanierelikwii zmieni się w akt natychmiastowejlikwidacji. Patrzącna pustąpółeczkę popuzderku,przypomnisz sobie wszystkich potencjalnychkochanków świeżo utraconej małżonki. Jak umierający wjednej chwili widzi całe swojeżycie,takty zobaczysz, jak ją pierdolą wszyscy naraz i każdyz osobna -ichoć będziesz przeżywał swój dramat samotnieiniepowtarzalnie, wydusisz z gardłatosamoprzekleństwo, co wszyscytwoi opuszczenipraszczurowie iwszyscytwoi porzuceninastępcy, wycedzisz "a tokurwa! ", apotem całazawartośćszafek,szaf iszuflad wyleci przez okno,wszystko,co kiedykolwiek choć przez chwilęnależało do niej,wyleci przezokno napodwórze,każdyprzedmiot, który skojarzyszz jej obecnością, spadnie na beton, będziesz tłukł talerze,targał ubrania, zdzierał tapetę, zrobisz płonącyspadochron z pościeli, wykonasz mistrzowskiepchnięcie doniczką, akiedy już uznasz, że lokumzostało oczyszczone, nim zaśniesz na podłodze,zmożony eksmisją parszywej własności, wykręcisznumer do byłych teściów i powiesz do słuchawkiochryple:165. - Niechprzyjedzie po rzeczy, przygotowałem jej przed domem. Niemogłem przestać pić. Nie mogłemprzestaćmyśleć o tym, że jeśli nieprzestanę pić,ona pozbawi mnie prawa do widywania sięz dzieckiem. Niemogłem przestać pić, nie przestając myśleć o tym, że jeślinie przestanępić,ona pozbawi mnie prawa do widywania sięz dzieckiem. Nie zostawaj tam, mówięci, nie zostawaj. Kiedy tylko usłyszysz stukot obcasów naulicy,prosto w serce wymierzony, kontemplowaćzaczniesz jego obcość beznadziejną,bo to nie tenstukot, bo Jej stąpanie było cięższe, wolniejsze,zahaczające co kilka kroków o ziemię, bardziejpowłóczyste, nie tak nerwowe, nie takzdecydowane, te kroki, które właśniesłyszysz, słyszysz? Ciiii, słuchaj. Nie, to nie to, one są stanowczozbytlekkie,to jakieśchuchro, córka sąsiadki. O, ateraz nowe,słyszysz? Kroki na korytarzu. Czy toona? W pierwszej chwili zawsze całe twojeciało w nagłym napięciu zapyta"czy to ona? ".Niee, to jest stukot starczy,to są pótobcasy166przydeptane długim życiem, oto i sama sąsiadkazasapana, wspinająca się po schodach. Przekleństwo obcasów. Jak pies Pawiowabędziesz się zrywał na każdy stukot, kroki naschodachwyrwą cię z każdej zadumy, wytrącązkażdego zapomnienia, zawsze będziesz jużczekał na to, bystukot nie wybrzmiał gdzieśw niewłaściwejchwili,byzbliżył się do twojegomieszkania,im bliżej będzie,tym rozpaczliwiejbędziesz czekałna zgrzyt kluczy w zamku,skrzypnięcie otwieranychdrzwi, szelest zdejmowanego iwieszanego płaszcza, będzieszczekał,aż buty zamienią się na pantofle, przejdą do twojego pokoju i przyniosągłos Jestem, jadłeś już? ".Ale wszystkie obcasy będą teraz zmierzały do cudzych drzwi, będą cię traktowaćobcesowo, bodo innych par wyczekujących uszuprzynależą,psich, dziecięcych, męskich, i będziesz się miesiącamimodlił o to, by przyszłysrogie mrozy, żebyzawiało, przysypało, żeby śnieg tłumiłten przeklęty stukot na chodnikach, na ulicach, żebywszyscy nosili ciężkie obuwie zimowe na płaskichpodeszwach,żeby wreszcie się zrobiło cicho. Cicho. 167. Minęło pięć lat od rozwodu,pięć lat od ichwyjazdu, pięćlat, od kiedy widziałem ich po razostatni. Już wnowymmieszkaniu,zaadaptowanymna gabinet, czekającjak zwykle na nowegopacjenta, usłyszałem za oknem koty w rui. Zawszemusiało być coś, co mnie rozpraszało, jak nie piessąsiadówz dołu, to kłótnie tych z góry, jak niesygnał mikrobusuz lodami objeżdżającego osiedle, tosilnik motorynki, którą dostał na bierzmowanie jeden z okolicznych bękartów. Im bardziej wsłuchiwałem się wte koty,tym mniejmi się one kotamizdawały,raczejw płacz dziecka przechodziły, wżałosne zawodzenie. Wyszedłem przed dom i już nie miałemwątpliwości. Dziecko,chłopiec, przed wejściemdo bloku. Oczywiście mógłbybyć moim synem, odkiedy żona odeszłaz dzieckiem, każdy kilkuletnichłopiec miał twarz mojego syna, każde dzieckomiało jego głos,przechodząc ulicami, mijałemz dala przedszkolne podwórka, żebynie widziećgromadki moich synów bawiących siępiłką, mijałem drugą stroną ulicy kobietyprowadzące moichsynów zarączkę, nie chciałem oszaleć, wszystkiedzieci miały jego twarz. Ten pod blokiem też. Zapytałem go, cosię stało,on, żesię zgubiłmamie na zakupach; powiedziałem, żeby się uspokoił, że go odprowadzę, ale on znał tylko numermieszkania, ze strachu całkiem mu się wszystkopomieszało, pamiętał, że mieszka pod trzydziestkąwbloku,ale na tymosiedlu było sześćdziesiąt identycznych bloków, idealnie wymierzonych względem siebie, symetrycznyukład pralni i sklepikówna parterze, piekielna monotonia wielkiej płyty,traciłem przez to wielu pacjentów, zniechęconychkluczeniem wśródbudynków. Wziąłem go zarękę izaczęliśmyzwiedzaćblok po bloku,przyciskając trzydziestkę nadomofonach i sprawdzając głosy mieszkańców, wiedziałem, że to będzie tragicznew skutkach dlamojej psychiki, bo czułem się ojcem prowadzącym syna, wiedziałem, że takwłaśnie wyglądalibyśmy razem, już czułem rozpacz, która przyjdzie, kiedy znajdziemy jego dom, po raz pierwszyw życiucieszyłem się, że to blokowisko ciągniesiębez końca, chciałem z nim tak iśćwiecznie;aż wreszcie rozpoznał w głośniczku ochrypły głos,zawołał ożywiony"tata! Tata, to ja, wpuść! ". Zawiozłemgo na toszóste piętro, odprowadziłempod drzwi, powiedziałem jegoojcu, że sięzgubiłmatce w sklepie. Facet, ledwie sięprzy mnie. hamując, dał chłopcu znać, że się z nim policzy. "Mamie sięzgubiłeś? Znowuludziom kit wciskasz? Wstyd mi robisz na całym osiedlu? " A potem,kiedydziecko zniknęło za drzwiami, wytłumaczy}mi. "Zostawiła go pod sklepem, trzylata temu. Straciła rozum, pojechała zjakimś gachem za morze, obiecał, że ją zabierze, ale tylko samą. Nawet,franca, kartki na święta nie przyśle. Nie umiem muwytłumaczyć, że matki nie ma. i nie będzie. Odtrzech lat to samo, jakbyczas dla niego nie płynął,płaczeimówi ludziom,żesię zgubiłmamie. Ciąglemigo ktośprzyprowadza. "Wróciłem dodomu i zacząłem pić. Zażyciajuż nigdynie wytrzeźwiałem. Wiesz, sąsiedzie, jak mnie nazywaliw środowisku? DoktorHaust. Byłem wziętym psychoanalitykiem i oddanym alkoholikiem. Przechlałemduszę, dlatego znałem tylko cudzy strach, ten,który domnie przynosili. Wychodzili uleczeni, aby wypełniać odnowa swoje życia. Ja pozostawałem, okaleczony,w gabinecie,który po godzinach stawał sięnapowrót pustym mieszkaniem. 170Drogi sąsiedzie, nie znajduję słów, żebywyrazić swoją wdzięczność za to, że mnie zabiłeś. Gdybym miał jednym słowem określić,co terazczuję, powiedziałbym ouldze. Żal mina ciebie patrzeć, sąsiedzie. Wszystkow twoimżyciu funkcjonowałoniew porę. Nawet tenszmelcz bazaru zaciął się na dobre właśnie wtedy, kiedy już nie miałeś odwrotu. Zamiastznowu reperować spluwę,trzeba było podciąćsobie żyły. Nie zdążyliby cię wtedy dopaść. Nawet nie maszsięjuż naczym powiesić. Odebrali ci sznurówki. Tyle masz jeszcze życia przed sobą, sąsiedzie. Nie wiesz, co tracisz. Żebry Adama(apokryf)interludium(F. Ch. op. 28 nr 3)Cielęce Tańceinterludium (F. Ch. op. 28 nr 15)Widmokrąginterludium (F. Ch. op. 28 nr 4)Królowa żaluinterludium (F. Ch. op. 28 nr 18)DoktorHaust. Książki oraz bezpłatny katalogWydawnictwa W. A.B.możnazamówić pod adresem:ul. Łowicka 31,02-502WarszawatelYfax (22)646 05 10, 646 05 11,646 01 74,64601 75wabwab. com.plwww. wab.com. pl..