14022
Szczegóły |
Tytuł |
14022 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14022 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14022 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14022 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Harry Harrison
Final Encounter
OSTATECZNE SPOTKANIE
1
Hautamaki wylądował po niewłaściwej stronie lodowca. Posadził statek na zestalonym
przed niepamiętnymi wiekami jęzorze lawy, w tej chwili skalnym rumowisku. Tjond
pomyślała, że miejsce jest zbyt odległe, ale to Hautamaki dowodził. Poza tym mogła zostać
na pokładzie. Nikt nie kazał jej brać udziału w łazędze po spękanym lodzie. No, ale takie
rozwiązanie nie wchodziło w grę, rzecz jasna.
Gdzieś stąd napływały sygnały radiowe. Sygnały automatycznego znacznika
popiskującego na tuzinie częstotliwości. A przecież planeta nie była zamieszkana, Tjond
zatem musiała na własne oczy się przekonać, co właściwie znajdą.
Gulyas pomógł jej przejść szczelinę. W nagrodę pocałowała go w ogorzały od wiatru
policzek.
Nie mieli większej nadziei, że trafią na cokolwiek innego niż typowy znacznik zostawiany
przez ziemskie statki. Chociaż, z drugiej strony, badali nie spenetrowany podobno dotąd
obszar kosmosu. Istniała minimalna szansa, że to urządzenie zbudował ktoś inny. Chociaż
obecnie nikt nie liczył na podobne odkrycie. Od ilu to już stuleci człowiek uganiał się za
cieniami mitycznych obcych?
Musiała odpocząć chwilę; nie przywykła do podobnych wysiłków. Szła powiązana liną
między oboma mężczyznami i gdy zrobiła przystanek, oni też się zatrzymali. Hautamaki
poczuł szarpnięcie linki, obrócił się i spojrzał na nią. Nie powiedział ani słowa, czekał tylko.
Bo i co miał mówić: wysoki, nieprzyzwoicie wręcz muskularny, opalony i nagi pod
przezroczystym skafandrem atmosferycznym. Oddychał lekko i bez najmniejszego grymasu
zmęczenia mierzył spojrzeniem ciężko łapiącą powietrze dziewczynę. Cały Hautamaki!
Kimże niby jesteś, Hautamaki, by patrzeć tak obojętnie na kobietę?
Hautamaki wcale nie uważał tego za łatwe. Wręcz przeciwnie. Gdy dwoje obcych ludzi
weszło na rampę, poczuł, że spotyka go osobista krzywda.
To był jego statek. Jego i Kiiskinena. Ale Kiiskinen nie żył, nie żyło też dziecko, którego
tak oboje chcieli. Zginęło, chociaż się nie narodziło. Nie zaistniało nawet jako zygota. I nie
zaistnieje nigdy, bo Kiiskinena nie ma wśród żywych, a Hautamaki nie zamarzy już więcej o
potomku. Ale praca czekała — zbadali dopiero połowę przydzielonego obszaru, gdy zdarzył
się wypadek. Szkoda było marnować czas na powrót do bazy, poprosił zatem o instrukcje. I
oto skutek. Podesłano mu nowy, nieopierzony jeszcze zespół.
Czekali akurat na pierwszy przydział, to znaczy mieli za sobą pełny trening, a być może i
jakieś doświadczenie. Powinni podołać wszystkiemu, co napotkają. Przynajmniej fizycznie.
Nie powinien się więc o nich martwić. Ale cóż, oni tworzyli zespół, a on był tylko połówką.
Osamotnioną połówką.
Przywitałby ich serdecznie, gdyby miał wciąż u boku Kiiskinena. A tak ich nie cierpiał.
Pierwszy wszedł mężczyzna. Wyciągnął dłoń.
— Jestem Gulyas, jak pewnie wiesz. A to moja żona, Tjond. — Pokazał przez ramię i
uśmiechnął się. Nie cofał dłoni.
— Witajcie na pokładzie mojego statku — powiedział Hautamaki i założył ręce na plecy.
Czyżby ten idiota nic nie wiedział o zwyczajach Mężów? Cóż, on go uczyć nie będzie.
— Przepraszam, zapomniałem że nie podajecie sobie rąk, że nie dotykacie nieznajomych
— mruknął Gulyas i wciąż z uśmiechem odsunął się na bok, aby i jego żona mogła wejść na
pokład.
— Jak leci, szefie? — rzuciła Tjond, zamilkła i spłonęła rumieńcem. Dopiero teraz
zauważyła, że gospodarz jest zupełnie nagi.
— Pokażę wam wasze kabiny — powiedział Hautamaki, odwrócił się i odszedł
korytarzem. Był pewien, że za nim podążą. Kobieta! Widywał je już na różnych planetach, z
kilkoma nawet rozmawiał, ale nigdy nie oczekiwał, iż będzie gościł kobietę na pokładzie
swego statku. Ależ to brzydactwa! Nic dziwnego, że noszą ubrania. Nieproporcjonalne,
otłuszczone dołem, górą wypukłe…
— Przecież on nie nosi nawet butów! — szepnęła konspiracyjnie Tjond, gdy zamknęła już
drzwi kabiny.
Gulyas wybuchnął śmiechem.
— Odkąd to nagość cię peszy? Podczas wakacji na Hie jakoś ci nie przeszkadzała. Wiesz,
Mężowie już są tacy.
— Hie to co innego. Wszyscy byli tam równocześnie albo ubrani, albo nie. Ale tutaj… To
prawie nieprzyzwoite!
— Co jednemu nieprzyzwoitością, innemu cnotą ortodoksji.
— Założę się, że nie powiesz tego trzy razy szybciej.
— Niemniej to prawda. Podejrzewam, że on uważa nas za nie mniejszych zboczeńców niż
ty jego.
— Ja po prostu wiem, że on postępuje niewłaściwie! — powiedziała, wspięła się na palce i
przysunęła pełne białych i równych jak ziarenka ryżu ząbków usta do jego ucha. — Od jak
dawna jesteśmy małżeństwem?
— Od sześciu dni, dziewiętnastu standardowych godzin i jakichś nieistotnych minut.
— Nieistotnych dlatego, że od niepamiętnych czasów mnie nie pocałowałeś.
Uśmiechnął się i przesunął dłońmi po jej gładkiej i bezwłosej głowie, po drobnym ciele o
szczątkowych niemal piersiach.
— Jesteś piękna — powiedział i pocałował ją.
2
Za lodowcem wkroczyli na ubity śnieg, po którym szło się łatwiej. W godzinę dotarli do
podstawy skalnej iglicy sięgającej czarnym kształtem wysoko w niebo. Tjond podniosła
głowę. Chciało jej się płakać.
— Za wysoko! Nie damy rady się wspiąć! Musimy wziąć ślizgacz…
— Już o tym rozmawialiśmy — przypomniał Hautamaki, patrząc na Gulyasa. Zawsze tak
robił, gdy musiał odezwać się do kobiety. — Ślizgacz ma mikroreaktor, a nie możemy zbliżać
żadnych źródeł radiacji do znacznika, dopóki nie sprawdzimy, jakiego jest pochodzenia. Z
fotografii zwiadu wynika jedynie, że mamy tu jakieś porzucone urządzenie. Pójdę pierwszy.
Wy możecie wspinać się za mną. Na skale tego rodzaju to nie jest trudne.
Było niewykonalne. Tjond nie zdołała wspiąć się nawet na wysokość własnej głowy.
Spadła raz i drugi, w końcu odwiązała linę. Gdy obaj mężczyźni ruszyli wyżej, zapłakała
bezradnie. Gulyas musiał ją usłyszeć, może zresztą wyczuł jej osamotnienie.
— Gdy będziemy już na szczycie, rzucę ci linę z pętlą. Wciągnę cię! — krzyknął.
Była pewna, że ta sztuka się Gulyasowi nie uda, ale jakoś musi się tam dostać! Na
wypadek, gdyby znacznik nie był dziełem ludzkich rąk.
Lina zacisnęła się boleśnie. Dziwnie gładko pojechała w górę. Próbowała pomagać,
czepiając się występów, ale niewiele z tego wychodziło. Po chwili Gulyas podał jej rękę… To
Hautamaki ciągnął linę. On, tak, on miał o wiele więcej siły niż Gulyas.
— Dziękuję, Hautamaki…
— Teraz zbadamy urządzenie — powiedział Mąż, patrząc jak zwykle na Gulyasa. —
Zostaniecie tu, przy moim plecaku. Nie zbliżajcie się, dopóki nie powiem.
Obrócił się na pięcie i podszedł pewnie do podwyższenia, na którym stała maszyna. Krok
od niej opadł na kolano, zaganiając niemal cały widok. Wytrwał w tej niewygodnej pozycji
kilka długich minut.
— Co on robi? — szepnęła Tjond, wczepiając się w ramię Gulyasa. — Co to jest? Co on
widzi?
— Chodźcie! — zawołał ich Hautamaki i wstał. Wyglądał na osobliwie poruszonego.
Podbiegli, ślizgając się na oblodzonej skale. Musiał zatrzymać ich, rozkładając ramiona.
Pojmujecie coś z tego? — spytał, nie odrywając oczu od przysadzistej maszyny.
Centralną część tworzyła półkula z żółtawego metalu przylegająca ciasno do nierówności
podłoża. Wystawały z niej nieregularne ramiona wykonane z tego samego materiału. Otaczały
całość, każde wieńczył krótki bolec. Każdy był też nieco inny, ale wszystkie mierzyły prosto
w niebo. Z boku maszyny odchodził gruby niczym ramię kabel biegnący na wyżej położoną
półkę, gdzie widać było jego pionowo sterczącą końcówkę. Gulyas wskazał to coś.
— Nie wiem, czemu służy reszta, ale jestem niemal pewien, że to antena. To jej sygnały
odebraliśmy, wchodząc do systemu.
— Może być — przyznał Hautamaki. — Ale co z tą resztą?
— Jeden z tych niby — bolców patrzących w niebo przypomina miniaturowy teleskop —
powiedziała Tjond. — I pewnie nim jest.
Hautamaki krzyknął coś ze złością i spróbował ją powstrzymać, ale za późno. Przyklękła
obok maszyny i przyłożyła oko do spodu bolca.
— Jest! To teleskop! — otworzyła drugie oko i spojrzała w niebo. — Widzę wyraźnie
brzeg chmury.
Gulyas odciągnął ją, ale niepotrzebnie. Nie było żadnego niebezpieczeństwa. Urządzenie
było rzeczywiście teleskopem. Kolejno wszyscy spojrzeli przez lunetę, ale dopiero Hautamaki
zauważył powolny ruch bolca.
— A to znaczy, że pozostałe końcówki też się zapewne poruszają. Są sprzężone. —
Hautamaki wskazał na resztę manipulatorów. Jeden z nich miał typowe soczewki, ale nic nie
było przezeń widać.
— Może tak ma być — mruknął Gulyas, pocierając brodę. Poszukał czegoś w plecaku. W
końcu zbadał końcówkę spektrometrem. — Reaguje tylko na podczerwień. Ekranowane przed
innymi długościami fal.
Inne manipulatory zdawały się odbierać nadfiolet, jeszcze inne fale radiowe. Te ostatnie
kończyły się drobnymi, metalowymi kratownicami. Dopiero Tjond wypowiedziała głośno to,
co wszystkim chodziło po głowie:
— Jeśli te kilka narzędzi to teleskopy, zapewne pozostałe służą do tego samego, ale
przystosowane są do oczu obcych! Zupełnie, jakby te istoty nie wiedziały, kto będzie na tym
pracować, i wyposażyły maszynę w zwierciadła pracujące na wszystkich częstotliwościach.
Poszukiwania zakończone! A jednak nie jesteśmy sami we wszechświecie!
— Nie wolno nam wysnuwać pochopnych wniosków — stwierdził Hautamaki, ale jakoś
niezbyt pewnie.
— A to czemu?! — krzyknął rozradowany Gulyas i przytulił odruchowo żonę. — Czemu
niby to nam właśnie nie miałby przypaść zaszczyt znalezienia obcych? Galaktyka jest wielka,
ale skończona. Szukajcie, a znajdziecie. Czy to nie takie słowa wyryto nad wejściem do
akademii?
— Nie mamy jeszcze dowodów — mruknął Hautamaki, starając się nie ulec
powszechnemu entuzjazmowi. Jako dowódca musiał być adwokatem diabła. — Ludzie też
potrafią robić takie rzeczy.
— Owszem, ale po pierwsze — zaczął Gulyas, podnosząc znacząco palec — nigdy jeszcze
nie widzieliśmy podobnego urządzenia. Po drugie, zrobiono je z twardego i nie znanego nam
materiału. Po trzecie zaś, nikt jeszcze nie badał tego zakątka kosmosu. Jesteśmy lata świetlne
od najbliższego zamieszkanego systemu, a taka podróż możliwa jest dopiero przy
zaawansowanej technice kosmicznej, którą opanowaliśmy całkiem niedawno…
— A tu mamy dowód! — krzyknęła Tjond. — Żadnych zagadek!
Pobiegła wzdłuż kabla. Miejsce przejścia w antenę było znacznie grubsze, całość została
umocowana do skały. Osłonę pokrywały inskrypcje. Były ich setki, wszystkie długie i
wyraźne.
— To nie jest ludzkie pismo — stwierdziła triumfalnie Tjond. — Żadnego podobieństwa
do jakiegokolwiek języka. To coś zupełnie nowego!
— Skąd ta pewność? — spytał Hautamaki. Był na tyle poruszony, że zwrócił się
bezpośrednio do dziewczyny.
— Bo to moja specjalność, szefie. Studiowałam filologię porównawczą, specjalizacja z
historii alfabetów. Chyba jako jedyni wymieniamy na bieżąco informacje z Ziemią…
— Niemożliwe!
— Możliwe, chociaż zabiera wiele czasu. O ile dobrze pamiętam, wymiana komunikatów
zabiera obecnie czterysta lat, ale abecologia może rozwijać się jedynie na światach
pogranicza, bo ziemskie alfabety już się nie zmieniają. To historia. A przestudiowałam
wszystkie, prześledziłam, jak zmieniały się przez tysiąclecia. Jest regułą, że jakkolwiek dane
pismo ewoluuje, zawsze zachowuje widoczne podobieństwo do swych pierwotnych postaci.
Na przykład litera L, która obecnie oznacza polecenie załadowania danych do komputera —
przykucnęła i wydrapała znak nożem na kamieniu — pochodzi od angielskiego load. A to
hebrajskie la–medh. Widać podobieństwo. Hebrajski to protoalfabet, tak dawny że aż nie do
wiary. Ale te tutaj znaki nie przypominają niczego znanego.
Cisza przeciągała się. Hautamaki zaś wpatrywał się w kobietę, jakby pragnął wyczytać
prawdę z jej twarzy. W końcu się uśmiechnął.
— Wierzę ci na słowo. Niewątpliwie dobrze znasz swoją dziedzinę. — Wrócił do plecaka,
aby wypakować zestaw badawczy.
— Widziałeś? — szepnęła Tjond. — Uśmiechnął się do mnie.
— Nonsens. Pewnie mróz go ukąsił.
Hautamaki zawiesił ciężarek na końcówce teleskopu i zaczął coś odmierzać.
— Gulyas — zagadnął — pamiętasz, jaki jest okres obrotu tej planety?
— Około osiemnastu standardowych godzin. Obliczenia nie były precyzyjne. Czemu?
— Starczy. Jesteśmy gdzieś na osiemdziesiątym piątym stopniu północnej szerokości, co
decyduje o pochyleniu manipulatorów, ich ruch zaś…
— Kompensuje obrót planety. Oczywiście! Powinienem to zauważyć.
— O czym rozmawiacie? — zainteresowała się Tjond.
— Wszystkie mierzą w ten sam punkt nieboskłonu — powiedział Gulyas. — Są
skierowane na jakąś gwiazdę.
— Albo na inną planetę tego systemu — mruknął Hauta — maki i pokręcił głową. — Ale
nie. To bez sensu. To musi być dalej. Zobaczymy po zmroku.
Skafandry były ciepłe i wygodne, mieli dość żywności i napojów. Obfotografowali
maszynę ze wszystkich stron, pozastanawiali się nad jej źródłem zasilania. Mimo to czas
wlókł się niemiłosiernie. Rzadkie chmury rozproszyły się przed wieczorem. Gdy niebo
zajaśniało pierwszymi gwiazdami, Hautamaki przyłożył oko do teleskopu.
— Nic. Jeszcze za jasno. Ale pojawiły się linie, jakby celownik. Zbiegają się pośrodku i
tam znikają.
— Znaczy, nie zasłaniają obrazu?
— Właśnie. Gwiazdy dopiero się pokazują.
Była to gwiazda siódmej wielkości. Samotna, jaśniała blado na samym skraju galaktyki.
Wyglądała zwyczajnie, jednak była rozpaczliwie odległa od jakichkolwiek innych systemów,
nawet w mierze kosmicznej. Obejrzeli ją kolejno i zapisali położenie obiektu bardzo
dokładnie, żeby na pewno nie pomylić go z innym.
— Lecimy tam? — spytała Tjond, chociaż i tak znała odpowiedź.
— Oczywiście — odparł Hautamaki.
Gdy tylko wyszli z atmosfery, Hautamaki przesłał wiadomość do najbliższej stacji
przekaźnikowej. Czekając na odpowiedź, raz jeszcze przeglądali zebrane materiały.
Ich entuzjazm rósł z godziny na godzinę. Metal nie był wcale twardszy od powszechnie
używanych stopów, ale nie pochodził z żadnego ludzkiego świata. Na dodatek jakimś
nieznanym sposobem sprawiono, że molekuły tworzące powierzchnie półkuli zostały
sztucznie zagęszczone, co podnosiło trwałość wyrobu. Pismo rzeczywiście nie przypominało
żadnego ziemskiego alfabetu. A inkryminowana gwiazda leżała daleko poza sferą
dotychczasowej aktywności rodzaju ludzkiego.
Gdy nadszedł sygnał „wiadomość odebrana”, skierowali błyskawicznie statek na
wyliczony wcześniej kurs. Zgodnie ze zwykłą procedurą badali wszystko, co tylko dostępne
było czujnikom. Ale tym razem mieli się wznieść ponad rutynę. Czekało ich spotkanie z
twórcami tego obcego artefaktu. I nieważne, co jeszcze się zdarzy — nikt nie odbierze im
tego zaszczytu. Najbliższy posiłek przybrał postać wykwintnej uczty, a Hautamaki pozwolił
sobie nawet na łyk mącącego w głowie wina. Skutki nie kazały długo na siebie czekać.
— Proponuję toast! — krzyknął, wstając. Język nieco mu się plątał. — Za Ziemię i rodzaj
ludzki, który nie jest już sam!
— Już nie sam — powtórzyli. Hautamaki nagle posmutniał.
— Chciałbym jeszcze, abyśmy wypili za pamięć kogoś, kogo nigdy nie poznacie, a kto
winien być tu dzisiaj z nami.
— Za Kiiskinena — powiedział Gulyas. Czytał meldunki i wiedział o świeżej jeszcze
tragedii.
— Dziękuję. Za Kiiskinena. Unieśli szkło.
— Szkoda, że go nie poznaliśmy — stwierdziła Tjond. Wyraźnie przemawiała przez nią
babska ciekawość.
— Wspaniały człowiek — odparł Hautamaki. Po raz pierwszy od wypadku powiedział coś
głośno o swym towarzyszu. — Jeden z najlepszych. Spędziliśmy razem na tym statku
dwanaście lat.
— Czy mieliście… dzieci? — spytała Tjond.
— Nie bądź wścibska — upomniał ją Gulyas. — Chyba będzie lepiej, jeśli…
Hautamaki uniósł pojednawczo dłoń.
— Proszę. To zrozumiała ciekawość. My, Mężowie, zaludniamy około dwunastu planet i
nasze zwyczaje mogą intrygować. Ostatecznie w ogólnym rachunku jesteśmy drobną
mniejszością. Ale nie podzielamy waszego zakłopotania, to wasza sprawa. Ostatecznie, czy
biseksualność jest dla was problemem? Czy pocałowałbyś żonę przy ludziach?
— Z przyjemnością — powiedział Gulyas i zaraz to zademonstrował.
— Wobec tego rozumiecie, co chcę powiedzieć. Czujemy wszystko tak samo, ale nasze
społeczeństwo jest monoseksualne. Naturalny skutek ektogenezy.
— Niezupełnie naturalny — stwierdziła Tjond, rumieniąc się z lekka. — Do tego potrzeba
jajeczka, a to pochodzi od kobiety. Ektogenetyczne społeczeństwo winno być
stuprocentowym matriarchatem. Analogiczny patriarchat jest nienaturalny.
— Wszystko w nas jest naturalne — odpowiedział nieco rozdrażniony Hautamaki. —
Człowiek to zwierzę, które idealnie dostosowuje się do środowiska. Wszyscy mieszkający
poza Ziemią żyją w „nienaturalnym” środowisku. Całe to latanie po kosmosie nie jest
„naturalne”. Fakt, że neoewolucja ukształtowała nas w ten sposób, że do zapłodnienia
wystarczają dwie męskie komórki miast jajeczka i plemnika, nie jest ani trochę dziwniejszy
niż zanikanie twoich gruczołów mlecznych.
— Obrażasz mnie — burknęła.
— Ani trochę. Straciły zastosowanie i uległy degeneracji. Wasza dwupłciowość jest
równie naturalna lub nienaturalna jak nasza jednopłciowość. Cokolwiek oceniasz, nie
zapominaj o środowisku, w którym dane zjawisko występuje.
Podniecenie ostatnich godzin i alkohol zaogniły niebezpiecznie atmosferę.
— Jak śmiesz suponować mi takie rzeczy! — parsknęła Tjond.
— Zapominasz się, kobieto! — ryknął Hautamaki i zerwał się z fotela. — Pakujesz nos w
moje życie osobiste i krzywisz się, gdy dotykam twoich czułych miejsc. Mężowie radzą sobie
znakomicie bez waszego rodzaju! — Odetchnął głęboko i czym prędzej wyszedł.
Po tym wieczorze Tjond nie wychodziła z kabiny prawie przez tydzień. Pracowała nad
pismem obcych; Gulyas donosił jej posiłki. Hautamaki nie nawiązał ani słowem do burzliwej
rozmowy i przerwał wyjaśnienia Gulyasa, gdy ten chciał przeprosić za żonę. Nie protestował,
gdy Tjond pokazała się znów w centrali, chociaż wrócił do dawnego zwyczaju zwracania się
do niej tylko za pośrednictwem jej męża.
— Naprawdę chce, bym przyszła? — spytała Tjond, usuwają samotny włos, który mącił
gładź jej kremowej łysiny. — A zauważyłeś, że on ma brwi? Tutaj — pokazała na własne łuki
brwiowe. — Takie wielkie i kudłate. Co za atawizm. Ma nawet włosy u podstawy czaszki.
Obrzydliwe. Założę się, że Mężowie tak sterowali genami, by faworyzować włochatość. To
nie może być przypadek. Ale nie odpowiedziałeś. Chce, bym przyszła?
— Nie dałaś mi żadnej szansy udzielenia odpowiedzi. — Gulyas się uśmiechnął. —
Niezupełnie. Takich cudów nie ma. Stwierdził tylko, że chce widzieć wszystkich o
dziewiętnastej.
Musnęła różowym pudrem uszy i nozdrza i zamknęła kosmetyczkę.
— Jestem gotowa. Zobaczmy, czego chce nasz szef.
— O dwudziestej wychodzimy ze skoku podprzestrzennego — oznajmił Hautamaki, gdy
zebrali się już w centrali. — Istnieje spora szansa, że spotkamy obcych, twórców tego
znacznika. Aż do chwili, gdy stwierdzimy coś innego, uznajemy ich za pokojowo
nastawionych. Zgoda, Gulyas?
— Szefie, to kontrowersyjny temat. Wiele dyskutowano o nastawieniu hipotetycznych
obcych i nie osiągnięto zgody…
— Mniejsza z tym. Ja tu dowodzę. Dotąd wszystko zdaje się świadczyć, że mamy do
czynienia z badaczami, a nie zdobywcami. Ja widzę to w ten sposób. Nasza kultura jest stara i
bogata, stać nas na prowadzenie poszukiwań z pomocą statków z załogami. Oni mogą być w
gorszej sytuacji. Może brak im statków, może mają ich za mało, dość że używają sond, które
jeden statek może bez trudu rozrzucić na znacznym obszarze kosmosu. Bez wątpienia ta jedna
znaleziona nie jest jedyną. Wszystkie mają posłużyć zwróceniu uwagi na samotną gwiazdę.
Umówiony punkt spotkania.
— To jeszcze nie oznacza pokojowych intencji. A może zastawili pułapkę?
— Wątpię. Wojownicze skłonności zaspokaja się o wiele prościej, niż zastawiając tak
misterne sieci. Jestem przekonany o ich pokojowym nastawieniu i to przesądza sprawę. Aż do
chwili poznania prawdy będziemy działać na podstawie takiego właśnie przypuszczenia.
Pozbawiłem już nasz statek całego uzbrojenia…
— Co zrobiłeś?
— …i oczekuję od was, że oddacie mi osobistą broń, którą być może macie.
— Nawet nie spytałeś nas, czy chcemy tak ryzykować — sarknęła Tjond.
— Ani trochę — stwierdził Hautamaki, nie patrząc na dziewczynę. — Zaakceptowaliście
ryzyko, wstępując do służby. Złożyliście przysięgę. Oczekuję posłuszeństwa. Nim minie
godzina, chcę mieć waszą broń. Statek ma być czysty. Spotkamy się z nimi uzbrojeni tylko w
nasze człowieczeństwo… Może wydaje się wam, że Mężowie chodzą nago skutkiem
uwielbienia jakichś perwersji, ale to nie tak. Uznaliśmy ubrania za przeszkodę w pełnym
stopieniu się ze środowiskiem. Nasza nagość ma zarówno wymiar praktyczny, jak i
symboliczny.
— Chyba nie chcesz, żebyśmy też się rozebrali? — spytała wciąż wzburzona Tjond.
— Nie. Zrobicie, jak zechcecie. Chcę tylko wyjaśnić wam motywy mojego działania,
byśmy mogli wyjść obcym naprzeciw jako jedność. Baza wie, gdzie jesteśmy. Jeśli nie
wrócimy, następne ekspedycje przybędą uzbrojone po zęby. Zatem jeśli zamierzają nas zabić,
ułatwimy im zadanie, ale nie unikną kary. Jeśli nie wojowanie im w głowach, nawiążemy
pokojowy kontakt. Dla takiej szansy warto ryzykować. Nie muszę chyba wyjaśniać wam
spraw podstawowych.
Do wyjścia było coraz bliżej i napięcie narastało. Za burtę poleciały już wszystkie
pistolety, ładunki wybuchowe i trucizny z laboratorium, nawet wielkie noże z kuchni. Cała
trójka była w centrali, gdy dyskretny dzwonek oznajmił powrót do normalnej przestrzeni.
Niebo skraju galaktyki było jasne tylko z jednej strony. W mroku przed dziobem zerkała tylko
jedna gwiazda.
— To tutaj — powiedział Gulyas, sprawdzając obiekt spektrografem. — Ale jesteśmy
jeszcze za daleko. Robimy jeszcze jeden skok?
— Nie — postanowił Hautamaki. — Najpierw włączymy skanery.
Ekran pojaśniał z początku, potem zaczął ciemnieć, aż wypełniła go czerń kosmosu.
Pośrodku obrazu tkwił punkt gwiazdy.
— To niemożliwe! — wyrwało się siedzącej z tyłu Tjond.
— Całkiem możliwe — powiedział Hautamaki. — Tyle że z pewnością nie jest
naturalnego pochodzenia. Skoro jednak istnieje, to znaczy, że można to zbudować. Pracujemy
dalej.
Gwiazda prezentowała się nad wyraz osobliwie. Otaczały ją trzy przecinające się
pierścienie, z których każdy był rozmiarów orbity planetarnej. Nawet jeśli były to twory
równie ulotne jak ogon komety, robiły wrażenie. A co znaczyły te kolorowe światła widoczne
na pierścieniach?
Ekran zamigotał i obraz zniknął.
— Może to tylko punkt orientacyjny — mruknął Hautamaki, zdejmując hełm. — Żeby
przyciągnąć uwagę, tak jak znacznik. Żadna w miarę ciekawa świata istota nie oprze się chęci
zbadania takiego dziwadła.
Gulyas wprowadzał do komputera drobne poprawki kursu.
— Ale ja wciąż nie rozumiem — stwierdził. — Skoro potrafią robić takie rzeczy, to czemu
nie zbudują całej floty i nie ruszą przez kosmos? Miast samemu nas poszukać, tylko czekają.
— Może się dowiemy. Może ich system wartości różni się diametralnie od naszego. Tak
czy owak, musisz przyznać, że wabik zadziałał.
4
Po kolejnym skoku dziobowe iluminatory wypełnił całkowicie widok świetlnych
pierścieni. Automatyczne odbiorniki przeszukały z miejsca wszystkie częstotliwości.
Głośniki buchnęły jazgotem tak natarczywym, że Gulyas musiał je przyciszyć.
— Ten sam rodzaj transmisji, który poznaliśmy w wypadku sondy — powiedział. —
Wąska wiązka. Nadajnik mieści się na tej złotej planetoidzie, czy cokolwiek to jest. Duża, ale
nie dość jak na planetę.
— Jesteśmy na dobrym tropie — uznał Hautamaki. — Zajmę się przyrządami, a ty spróbuj
wyłuskać z tych trzasków jakiś przekaz. Może obraz.
— To tylko szumy. Ale wysyłam odpowiedź, widok naszej kabiny. Jeśli mają stosowne
wyposażenie, przeanalizują go i… Patrz! Coś się zmienia. Szybko działają.
Ekran ożył kolorami. Wykwitł obraz; z początku zamazany, potem coraz wyraźniejszy.
Tjond wyregulowała ostrość. Ujrzeli dwóch mężczyzn. Dziewczyna aż wstrzymała oddech.
— Humanoidzi! Dzięki losowi, że nie spotkaliśmy węży czy owadów!
Istoty przyglądały się im równie pilnie. Trudno było ocenić ich wzrost, a to przez brak
skali porównawczej, jednak bez wątpienia chodziło o humanoidów. Mieli u dłoni po trzy
wielkie palce oraz przeciwstawny kciuk. Widać było tylko górne połowy ciała, ubrane na
dodatek, przez co reszta szczegółów na razie umykała. Jednak twarze rysowały się wyraźnie.
Złociste, bezwłose, z dużymi, niemal okrągłymi oczami. Nosy przypominały ludzkie, jednak
były rozpłaszczone, z wydatnymi, zwisającymi nozdrzami. To oraz rozszczepiona górna
warga nadawały im nieco groteskowy wygląd. Według ludzkich kryteriów, oczywiście.
Między swoimi mogli uchodzić za pięknych.
— S’bb’thik — powiedziała jedna z istot. A więc mieli też łączność foniczną. Głos brzmiał
nieco piskliwie.
— Też was witam — odezwał się Hautamaki. — Musimy dopiero nauczyć się naszych
języków. Ale przybywamy w pokoju.
— My może tak, ale czy o nich da się powiedzieć to samo? — spytał Gulyas. — Popatrz
tylko.
Jedna z kamer na dziobie ukazywała coraz większy obraz planetoidy. Ze złocistej
powierzchni wyrastała grupa mrocznych budowli najeżonych antenami. Całość otaczał krąg
wykopów z rurowatymi strukturami kojarzącymi się z jakąś ciężką bronią. Niektóre elementy
struktur były ruchome. Niedwuznacznie śledziły nadlatujący statek.
— Zmniejszam szybkość podchodzenia — oznajmił Hautamaki. — Włącz odtwarzanie i
daj mi zbliżenie tej broni. Zaraz się dowiemy, co szykują.
Gdy tylko statek zawisł w pobliżu planetoidy, Hautamaki wskazał na mniejszy ekran z
widokiem potencjalnej broni, a następnie uderzył się w pierś i uniósł pustą dłoń. Obcy śledził
te poczynania lśniącymi oczami, potem powtórzył wszystkie gesty.
— Zrozumieli od razu — powiedział Gulyas. — Już w nas nie mierzą. O, chowają arsenał.
— Pora na ciąg dalszy. Nagrywasz wszystko?
— Obraz, dźwięk i komplet odczytów. Nagrywam od chwili, gdy ujrzeliśmy gwiazdę, a
cały materiał wędruje natychmiast do opancerzonego banku pamięci. Zgodnie z rozkazami.
Jaki będzie ten ciąg dalszy?
— Już o tym pomyśleli. Spójrz.
Obcy zniknął na chwilę i wrócił z metalową zapewne kulą. Była chyba lekka, bo trzymał ją
w jednej ręce. Z kuli wystawała rurka ze zgrubieniem w połowie długości. Gdy obcy je
nacisnął, rozległ się syk.
— Zbiornik z gazem — mruknął Gulyas. — O co im chodzi? Chociaż nie, to nie gaz. W
kuli musi być próżnia. Widzicie, jak rurka zasysa te leżące na blacie drobiny?
Obcy znów przycisnął zgrubienie i syk ustał.
— Genialne — sapnął Hautamaki. — W ten sposób wiemy, że w zbiorniku jest próbka ich
atmosfery.
Po jakimś czasie kula pojawiła się w przestrzeni. Bez widocznych śladów odrzutu czy
sterowania podleciała w pobliże statku i zawisła przy burcie.
— Pewnie jakaś wiązka sterująca — powiedział Hautamaki — chociaż przyrządy niczego
nie rejestrują. Mam nadzieję, że ustalimy jeszcze, jak to zrobili. Idę do głównego włazu.
Chwilę potem kula wleciała do śluzy. Hautamaki zamknął właz i skinął do kamery.
— Gulyas, załóż izolowane rękawice i przenieś kulę do laboratorium. Zbadaj zawartość
standardowymi testami. Gdy tylko włączysz aparaturę, weź butlę, napełnij ją naszym
powietrzem i wyrzuć przez śluzę.
Analizatory pracowały nad próbką, zapewne to samo robili teraz obcy. Na wynik nie
trzeba było długo czekać.
— Nie nadaje się do oddychania — orzekł Gulyas, odczytując kod. — W każdym razie dla
nas. Tlenu aż zanadto, ale te związki siarki zaraz zniszczyłyby nam płuca. Jedno jest pewne,
nigdy nie będziemy walczyć o te same planety…
— Patrzcie! — krzyknęła Tjond. — Obraz się zmienia.
Na ekranie pojawiła się panorama powierzchni planetoidy z przezroczystą budowlą w
kształcie półkuli. Obcy wszedł do środka od spodu. Zbliżył się do centrum, zatrzymał i oparł
o coś, czego nie było widać.
— Coś dzieli kopułę na połowy — powiedział Gulyas. — Chyba zaczynam pojmować.
Kamera pokazała wycięte w przeciwległej ścianie budowli wejście.
— To oczywiste — stwierdził Hauatamaki i wstał. — Pośrodku kopuły jest szczelne
przepierzenie. Sala konferencyjna. Idę. Nagrywaj wszystko.
— Wygląda na pułapkę — mruknęła Tjond, patrząc niepewnie na otwarte drzwi. —
Ryzykujesz…
Hautamaki roześmiał się. Pierwszy raz od spotkania. Zaraz też zaczął wkładać
kombinezon.
— Pułapka! Naprawdę uważasz, że zadaliby sobie tyle trudu po to jedynie, aby mnie
pojmać? Masz chyba nazbyt wybujałe ego. Zresztą, nawet gdyby… Chętnie wejdę w taką
pułapkę.
Wypłynął ze śluzy. Patrzyli, jak coraz bardziej maleje w dali.
Gulyas i Tjond przysunęli się bezwiednie do siebie. Hautamaki wszedł pod kopułę. Obrócił
się i ujrzał zamykane drzwi. W słuchawkach zasyczało. Z początku cicho, potem głośniej.
— Napełniają pomieszczenie powietrzem — mruknął Gulyas.
Hautamaki przytaknął.
— Tak, teraz też słyszę. Ciśnienie rośnie. Jak tylko dojdzie do normalnego, zdejmuję hełm.
Tjond chciała zaprotestować, ale mąż ją powstrzymał. Decyzja należała do Hautamakiego.
— Pachnie dobrze, choć trochę metalicznie — oznajmił Hautamaki. — Można oddychać.
Położył hełm na podłodze i zdjął skafander. Obcy czekał za barierą. Hautamaki podszedł
blisko, aż stanęli twarzą w twarz. Byli prawie tego samego wzrostu. Tamten przycisnął dłoń
do przepierzenia, Mąż uczynił to samo z drugiej strony. Dzielił ich centymetr przezroczystego
tworzywa — najbliższe możliwe spotkanie. Przez dłuższą chwilę badali się spojrzeniami,
potem obcy podszedł do zarzuconego różnymi przedmiotami stołu. Wziął w dłoń najbliższy i
pokazał go Hautamakiemu.
— Kilt — powiedział. Obiekt wyglądał na kawał skały.
Hautamaki dopiero teraz zauważył podobny stół po swojej stronie bariery. Kolekcja
obiektów była chyba identyczna. Dojrzał spory kamień i też go uniósł.
— Kamień — powiedział i zwrócił się do pozostałych na statku załogantów. — To chyba
pierwsza lekcja ich języka. Nagraj to osobno i przepuść przez komputer na wypadek, gdyby
sobie nie poradzili.
Lekcja ciągnęła się dość długo. Zaczęli od prostych rzeczowników. Potem obcy sięgnęli po
przygotowane wyraźnie o wiele wcześniej nagrania. Na przykładach różnych czynności
przeszli do czasowników. Gospodarz nie próbował uczyć się mowy ludzi, chciał jedynie
ustalić zakres znaczeniowy podstawowych słów. Też musieli to rejestrować. Gulyas
zmarszczył brwi i zaczął w końcu robić notatki. Sporządził całą listę, aż ostatecznie przerwał
Hautamakiemu.
— To ważne. Spróbuj sprawdzić, czy zbierają tylko materiał na słownik, czy współpracują
z jakimś programem tłumaczącym.
Obcy sam odpowiedział. Przez chwilę jakby czegoś nasłuchiwał, potem przemówił do
jakiegoś urządzenia. Rozległ się mechanicznie przetworzony głos Hautamakiego. Każde
słowo było wymawiane oddzielnie.
— Mówię przez maszynę… Ja mówię… maszyna mówi do was… jestem Liem… maszyna
potrzebuje więcej słów… żeby dobrze mówić…
— To może poczekać — odezwał się Gulyas. — Powiedz mu, że potrzebujemy próbki
komórek ich ciała. Jakichkolwiek. Wiem, że to skomplikowane, ale spróbuj.
Obcy zgodzili się bez wahania. Nie nalegali na wymianę próbek, ale przyjęli fragment
ludzkiej tkanki. Na statek dotarł rychło hermetyczny pojemnik z czymś, co wyglądało na
wycinek mięśnia. Gulyas skierował się do laboratorium.
— Pilnuj rejestracji — polecił żonie. — Chyba szybko się z tym uwinę.
5
Wrócił dopiero po godzinie. Dziwnie milczący i nieswój. Zajęta kwestiami filologicznymi
Tjond zauważyła go dopiero, gdy stanął tuż obok.
— Co jest? — spytała zaniepokojona wyrazem jego twarzy. — Co się stało? Co odkryłeś?
Uśmiechnął się do niej słabo.
— Nic strasznego. Naprawdę. Ale myliliśmy się.
— O co chodzi? — zaciekawił się Hautamaki.
— Jak tam nauka? — spytał Gulyas. — Liem, rozumiesz mnie?
— Tak — odparł obcy. — Prawie wszystko. Ale nasza maszyna ma ograniczoną
pojemność i musimy ograniczyć rozmowę do prostych spraw.
— W porządku. Mam kilka bardzo prostych pytań. Po pierwsze: czy pochodzicie z planety
okrążającej pobliską gwiazdę?
— Nie. Lecieliśmy do niej bardzo długo. Szukaliśmy, badaliśmy. Mój dom jest daleko
wśród gwiazd.
— Czy to wasz jedyny dom?
— Nie. Mieszkamy na wielu planetach, ale jesteśmy wszyscy dziećmi potomków istot,
które zamieszkiwały kiedyś jeden świat.
— My też zasiedlamy wiele planet i też pochodzimy wszyscy od tych samych przodków
— powiedział Gulyas i zajrzał do notatek. Uśmiechnął się do obcego, ale jakoś dziwnie. —
Nasz gatunek powstał na planecie zwanej Ziemią. Wasz też. Jesteśmy braćmi, Liem.
— Co to za bzdura?! — krzyknął nagle rozzłoszczony Hautamaki. — Liem jest
humanoidem, ale nie człowiekiem. Nie może nawet oddychać naszym powietrzem!
— On nie może. On lub ona — odparł cicho Gulyas. — Nie rozwijaliśmy nigdy inżynierii
genetycznej w tym kierunku, ale wiemy, że to możliwe. Pewien jestem, że ustalimy jeszcze,
jak przystosowano lud Liema do życia w takich warunkach. Może była to kwestia
spontanicznych mutacji i naturalnej selekcji, ale wiele wskazuje na sztuczną ingerencję.
Chwilowo mniejsza z tym. To się liczy. — Pokazał kilka arkuszy pełnych notatek i
diagramów. — Sam możesz poczytać. Zbadałem ich kod genetyczny. Potem porównałem z
naszym DNA. Są identyczne. Oni są ludźmi.
— Nie może być! — Tjond potrząsnęła głową. — Popatrz tylko na niego. Są tak odmienni.
Ich alfabet… Jak to wytłumaczysz? Na pewno się nie mylę.
— Bo nie dopuszczasz najprostszego wyjaśnienia, że oni jednak stworzyli coś zupełnie
nowego. Sama mi mówiłaś, że nie ma żadnego podobieństwa między chińskimi ideogramami
a alfabetem łacińskim. Jeśli przodkowie Liema przeżyli upadek kulturowy, musieli potem
zaczynać od zera. I poszli zupełnie nową drogą. A co do jego wyglądu; przecież minęły już
tysiące stuleci od dnia, kiedy człowiek opuścił Ziemię. Zresztą, te różnice nie są tak wielkie.
Niektóre pojawiły się spontanicznie, inne zapewne sprowokowano, ale geny nie kłamią.
Wszyscy jesteśmy dziećmi tych samych rodziców.
— To możliwe — powiedział Liem, który milczał od dłuższej chwili. — Właśnie
poinformowano mnie, że nasi biolodzy doszli do identycznych wniosków. Gdy zacząć szukać
podobieństw, to jest ich więcej niż różnic. Gdzie leży ta Ziemia?
Hautamaki wskazał na jasny pas Drogi Mlecznej.
— Tam, dokładnie po drugiej stronie jądra galaktyki. Połowę obwodu stąd.
— Powinniśmy to przewidzieć. W jądrze panuje temperatura rzędu dziesięciu tysięcy
stopni, nie można go przebyć, badania zatem zawsze koncentrowały się na krawędziach. Ktoś
kiedyś ruszył w przeciwnym kierunku niż my, i dotarł tu wcześniej.
— W końcu i tak musielibyśmy się spotkać — stwierdził Liem. — Witam was, bracia. — I
smutno mi zarazem, bo wiem, co to oznacza.
— Jesteśmy sami — mruknął Hautamaki, patrząc na miliardy gwiazd. — Zatoczyliśmy
pełne koło i złapaliśmy własny ogon. Galaktyka jest nasza i tylko nasza. — Obrócił się, nie
wiedząc, że Liem uczynił to samo.
Spoglądali w czerń pustki międzygalaktycznej. Nie mąciły jej żadne gwiazdy, dopiero w
dali jaśniały ledwo widoczne, mikroskopijne niemal kłębuszki blasku. Inne wyspy.
Liem i Hautamaki różnili się pod wieloma względami. Innym powietrzem oddychali, inną
barwę miała ich skóra, używali odmiennych języków, wychowali się w zupełnie nie
powiązanych kulturach. Różnili się jak dzień i noc, ale obaj należeli do tego samego gatunku.
Obaj byli ludźmi. I nieważne, że nie potrafili na pierwszy rzut oka rozpoznać pokrewieństwa.
Rodzina człowiecza z dawna już nie była jednorodna.
— Wiemy zatem — powiedział Hautamaki — że jesteśmy sami w galaktyce.
— W tej galaktyce.
Spojrzeli po sobie, potem w niebo. W tej chwili obaj reagowali tak samo. Po ludzku. I obaj
byli tego świadomi.
Jednocześnie wyłowili bowiem z mroku kosmosu widok najbliższej galaktyki. Spiralnej
wyspy gwiazd.
— Trudno będzie się tam dostać — powiedział któryś. Przegrali bitwę, ale nie czuli się
pokonani.
Przełożył Radosław Kot