1398
Szczegóły |
Tytuł |
1398 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1398 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1398 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1398 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Andrzej Sapkowski
Tytul: Maladie
Z "NF" 12/92
Widz� tunel lustrzany, wy��obiony, zda si�
W podziemiach moich marze�, gro�ny i zakl�ty
Samotny, stop� ludzk� nigdy nie dotkni�ty
Nie znaj�cy p�r roku, zamar�y w bezczasie.
Widz� ba�� zwierciadlan�, k�dy zamiast s�o�ca
Nad zw�okami praistnie� orszak gromnic czuwa
Ba��, co si� sama z siebie bez ko�ca wysnuwa
Po to, aby si� nigdy nie dosnu� do ko�ca...
Boles�aw Le�mian
Andrzej Sapkowski
Maladie
Bretania, odk�d si�gn� pami�ci�, kojarzy mi si� z m�awk�, z
szumem fal, wdzieraj�cych si� w poszarpan�, kamienist�
pla��. Barwy Bretanii, kt�r� pami�tam, to szaro�� i biel. I
oczywi�cie aqua marina, jak�eby inaczej.
Dotkn��em boku konia ostrog�, ruszy�em w stron� wydm,
szczelniej otulaj�c si� p�aszczem. Drobne krople - zbyt
drobne, by wsi�ka� - osiada�y g�sto na tkaninie, na grzywie
konia, m�tn� par� �mi�y po�ysk metalowych cz�ci ekwipunku.
Horyzont wypluwa� ci�kie, k��biaste, szarobia�e chmury,
tocz�ce si� po niebie w stron� l�du.
Wjecha�em na pag�rek, poro�ni�ty k�pami sztywnej, szarej
trawy. I wtedy j� zobaczy�em, czarn� na tle nieba,
nieruchom�, zastyg�� jak pos�g. Podjecha�em bli�ej. Ko�
ci�ko st�pa� po piachu, wilgotnym tylko cienk�, wierzchni�
warstw�, p�kaj�c� pod naciskiem kopyt.
Siedzia�a na siwym koniu, niewie�cim sposobem, owini�ta
ciemnoszar�, pow��czyst� opo�cz�. Kaptur mia�a odrzucony na
plecy, jej jasne w�osy by�y wilgotne, skr�cone, zlepione na
czole. Trwaj�c w bezruchu, patrzy�a na mnie spokojnym, jakby
zamy�lonym wzrokiem. Emanowa�a spokojem. Jej ko� potrz�sn��
�bem, zabrz�cza� uprz꿹,
- B�g z tob�, rycerzu - odezwa�a si�, uprzedzaj�c mnie.
G�os te� mia�a spokojny, opanowany. Taki, jakiego
oczekiwa�em.
- I z tob�, pani.
Mia�a regularnie owaln�, mi�� twarz, pe�ne usta o
interesuj�cym wykroju, nad praw� brwi� znami� lub ma��
blizn� w kszta�cie odwr�conego p�ksi�yca. Rozejrza�em si�.
Dooko�a by�y wy��cznie wydmy. Ani �ladu orszaku, wozu,
pacho�k�w. By�a sama.
Jak ja.
Pod��y�a wzrokiem za moim spojrzeniem, u�miechn�a si�.
- Jestem sama - potwierdzi�a niezaprzeczalny fakt. -
Czeka�am tu na ciebie, rycerzu.
Aha. Czeka�a na mnie. Rzecz wygl�da�a interesuj�co,
albowiem nie mia�em poj�cia, kim jest. I nie spodziewa�em
si� zasta� na tej pla�y nikogo, kto m�g�by mnie oczekiwa�.
Tak mi si� przynajmniej wydawa�o.
- A zatem - zwr�ci�a ku mnie twarz, tchn�c� spokojem i
ch�odem - ruszajmy, rycerzu. Jestem Branwen z Kornwalii.
Nie by�a z Kornwalii. I nie by�a Bretonk�.
S� powody, dla kt�rych zdarza mi si� nie pami�ta� tego,
co wydarzy�o si� w niedalekiej nawet przesz�o�ci. Zdarzaj�
mi si� czarne luki w pami�ci. I odwrotnie, zdarza mi si�
niekiedy pami�ta� wydarzenia, co do kt�rych jestem prawie
pewien, �e nie mia�y miejsca. Dziwne rzeczy dziej� si�
czasami z moj� g�ow�. Czasami si� myl�. Ale irlandzkiego
akcentu, akcentu z Tary, nie pomyli�bym z �adnym innym.
Nigdy.
Mog�em jej to powiedzie�. Ale nie powiedzia�em.
Sk�oni�em he�m, pi�ci� w r�kawicy dotkn��em kolczugi na
piersi. Nie przedstawi�em si�. Mia�em prawo nie przedstawia�
si�. Odwr�cona tarcza przy moim kolanie by�a czytelnym i
szanowanym sygna�em ch�ci utrzymania incognito. Obyczaj
rycerski zaczyna� ju� na dobre przybiera� charakter
powszechnie uznawanej normy. Nie by� to wcale najzdrowszy
objaw, zwa�ywszy, �e obyczaj rycerski stawa� si� coraz
bardziej idiotyczny i niemo�ebnie dziwacza�.
- Jed�my - powt�rzy�a.
Ruszy�a koniem w d�, mi�dzy kopczyki wydm, nastroszone
trawami niby szczecin�. Pod��y�em za ni�, dogoni�em,
pojechali�my bok w bok. Chwilami nawet wysuwa�em si� do
przodu - kto� patrz�cy na nas m�g�by pomy�le�, �e to ja
prowadz�. Nie przejmowa�em si�. Kierunek, z grubsza bior�c,
zdawa� si� by� s�uszny.
Bo za nami by�o morze.
Nie rozmawiali�my. Branwen, chc�ca uchodzi� za
Kornwalijk�, kilkakrotnie odwraca�a ku mnie twarz, sprawiaj�c
wra�enie, jakby chcia�a o co� zapyta�. Ale nie spyta�a.
By�em wdzi�czny. Czu�em, �e jestem sposobny do bardzo
niewielu odpowiedzi. Milcza�em r�wnie� i my�la�em - o ile
mo�na tak nazwa� proces mozolnego uk�adania w sensowny
porz�dek wiruj�cych w g�owie obraz�w i fakt�w.
Czu�em si� �le. Naprawd� �le.
Z zamy�lenia wyrwa� mnie zduszony krzyk Branwen i widok
z�batego ostrza tu� przed moj� piersi�. Unios�em g�ow�.
Ostrze nale�a�o do rohatyny, trzymanej przez draba w
rogatej, b�aze�skiej czapce i porwanej kolczudze. Drugi, z
paskudn�, ponur� g�b�, trzyma� konia Branwen za uzd� przy
munsztuku. Trzeci, stoj�cy kilka krok�w za nimi, mierzy� do
mnie z kuszy. Nie cierpi�, kiedy mierzy si� do mnie z kuszy.
Gdybym by�, zaraza, papie�em, to zakaza�bym wyrobu kusz pod
kar� ekskomuniki.
- Spokojnie, rycerzu - powiedzia� ten, kt�ry trzyma�
kusz�, celuj�c prosto w moje gard�o.- Nie zabij� ci�. Je�eli
nie b�d� musia�. Ale je�eli dotkniesz miecza, b�d� musia�.
- Potrzebne jest nam �arcie, ciep�e odzienie i troch�
grosza - o�wiadczy� ten ponury. - Waszej krwi nie chcemy.
- Nie jeste�my dzikusami - rzek� ten w �miesznej czapce.
- Jeste�my solidni, fachowi zb�jcy. Mamy swoje zasady.
- Pewnie odbieracie bogatym, oddajecie biednym? -
spyta�em.
Ten w �miesznej czapce u�miechn�� si�, szeroko, a� po
dzi�s�a. Mia� czarne, l�ni�ce w�osy i �niad� twarz
po�udniowca, zje�on� kilkudniowym zarostem.
- Nasza solidno�� nie si�ga a� tak daleko - powiedzia�. -
Odbieramy wszystkim, jak leci. Ale �e sami jeste�my biedni,
wychodzi na to samo. Hrabia Orgellis rozpu�ci� nas,
rozwi�za� dru�yn�. Do czasu, gdy zaci�gniemy si� do kogo�
innego, musimy �y�, nie uwa�asz?
- Po co mu to m�wisz, Bec de Corbin? - odezwa� si� ten
ponury. - Po co mu si� t�umaczysz? Przecie� on kpi sobie z
nas. Chce obrazi�.
- Jestem ponad to - powiedzia� dumnie Bec de Corbin. -
Puszczam mimo uszu. No, rycerzu, nie tra�my czasu. Odtrocz
juki i rzu� je tu, na drog�. Obok niechaj spocznie twoja
sakiewka. I p�aszcz. Zauwa�, nie ��damy ani konia, ani
zbroi. Wiemy, gdzie jest granica.
- Niestety - rzek� ten ponury, paskudnie mru��c oczy. -
Musimy ci� r�wnie� prosi� o t� pani�. Na czas jaki�.
- Och, tak, by�bym zapomnia�. - Bec de Corbin wyszczerzy�
znowu z�by. - Rzeczywi�cie, musimy mie� t� niewiast�. Sam
rozumiesz, rycerzu, pustkowie, samotno��... Ju� zapomnia�em,
jak wygl�da naga kobieta.
- A ja nie mog� zapomnie� - powiedzia� kusznik. - Widz�
to co noc, gdy tylko zamkn� oczy.
Zapewne musia�em si� bezwiednie u�miechn��, bo Bec de
Corbin gwa�townym ruchem zbli�y� mi rohatyn� do twarzy, a
kusznik rzutem uni�s� bro� do policzka.
- Nie - powiedzia�a nagle Branwen. - Nie, nie trzeba.
Spojrza�em na ni�. Blad�a stopniowo, od do�u twarzy, od
ust. Ale g�os mia�a ci�gle spokojny, zimny, opanowany.
- Nie trzeba - powt�rzy�a.- Nie chc�, aby� zgin�� z
mojego powodu, rycerzu. Nie zale�y mi te�, by mnie dodatkowo
posiniaczyli i zrujnowali odzienie. W ko�cu, c� to
takiego... Wiele nie ��daj�.
Nie zdziwi�em si� bardziej ni� rozb�jnicy. Mog�em wszak
domy�le� si� wcze�niej. To, co bra�em za ch��d, za spok�j,
za niewzruszone opanowanie, by�o po prostu rezygnacj�.
Zna�em to.
- Rzu� im swoje tobo�ki - ci�gn�a Branwen, bledn�c
jeszcze bardziej - i jed�. Prosz� ci�. Kilka staj st�d jest
krzy� na rozstaju. Zaczekasz tam na mnie. My�l�, �e to d�ugo
nie potrwa.
- Nie codziennie trafiaj� si� tak rozs�dni ludzie -
powiedzia� Bec de Corbin, opuszczaj�c w��czni�.
- Nie patrz tak na mnie - szepn�a Branwen. Niew�tpliwie,
co� musia�o by� w mojej twarzy, chocia� wydawa�o mi si�, �e
nie�le nad sob� panuj�.
Si�gn��em za siebie, udaj�c, �e rozwi�zuj� rzemie� juk�w,
niepostrze�enie wyj��em praw� stop� ze strzemienia.
Uderzy�em konia ostrog� i kopn��em Beca De Corbin w twarz,
tak, �e polecia� do ty�u, balansuj�c rohatyn� jak
linoskoczek na linie. Wyci�gaj�c miecz, schyli�em g�ow�, a
wycelowany w moje gard�o be�t hukn�� po czaszy he�mu,
za�lizgn�� si�. Uderzy�em ponurego z g�ry, �adnym,
klasycznym sinistrem, a skok konia u�atwi� mi wyrwanie
klingi z jego czaszki. Nie jest to wcale takie trudne, je�li
si� wie, jak to zrobi�.
Bec de Corbin, gdyby chcia�, m�g� zwia� na wydmy. Nie
chcia�. My�la�, �e zanim zdo�am zawr�ci� konia, zd��y wbi�
mi rohatyn� w plecy. �le my�la�.
Chlasn��em go szeroko, po r�kach, dzier��cych drzewce, i
jeszcze raz, przez brzuch. Chcia�em ni�ej, ale mi nie
wysz�o. Nikt nie jest doskona�y.
Kusznik te� nie nale�a� do tch�rzliwych, zamiast ucieka�
napi�� ponownie ci�ciw� i spr�bowa� wycelowa�. Wstrzymuj�c
konia, chwyci�em miecz w po�owie klingi i rzuci�em. Wysz�o.
Upad� tak �adnie, �e nie musia�em zsiada�, by odzyska� bro�.
Branwen, schyliwszy g�ow� na ko�ski kark, p�aka�a,
d�awi�a si� szlochem. Nie powiedzia�em s�owa, nie zrobi�em
gestu. Niczego nie zrobi�em. Poj�cia nie mam, co nale�y
zrobi�, gdy kobieta p�acze. Pewien minstrel, kt�rego
pozna�em w Caer Aranhrod, w Walii, twierdzi�, �e najlepszym
sposobem jest w�wczas rozp�aka� si� samemu. Nie wiem,
�artowa�, czy m�wi� powa�nie.
Wytar�em starannie kling� miecza. Wo�� pod siod�em
szmatk�, kt�ra s�u�y mi do wycierania klingi w podobnych
sytuacjach. Wycieranie klingi uspokaja r�ce.
Bec de Corbin rz�zi�, j�cza� i stara� si� umrze�. Mog�em
zsi��� i dobi� go, ale nie czu�em si� najlepiej. Poza tym
niespecjalnie mu wsp�czu�em. �ycie jest okrutne. Mnie, jak
pami�ta�em, te� nikt nie wsp�czu�. Tak mi si� przynajmniej
wydawa�o.
Zdj��em he�m, kolczy kaptur i myck�. Zupe�nie mokr�.
Spoci�em si�, m�wi� wam, jak mysz w po�ogu. Czu�em si�
parszywie. Powieki ci��y�y mi, jakby by�y z o�owiu, a w
ramionach i �okciach narasta�o bolesne dr�twienie. P�acz
Branwen s�ysza�em jak poprzez �cian� z drewnianych bali,
porz�dnie ogacon� mchem. W g�owie rozdzwoni� si� i
rozko�ata� t�py, faluj�cy b�l.
Sk�d wzi��em si� na tych wydmach? Sk�d przybywam i dok�d
zmierzam? Branwen... S�ysza�em gdzie� to imi�. Ale nie
mog�em... nie mog�em sobie przypomnie�...
Odr�twia�ymi palcami dotkn��em zgrubienia na g�owie,
starej szramy, �ladu po tamtym, straszliwym ci�ciu, kt�re
otworzy�o mi czaszk� i wbi�o w ni� powyginane kraw�dzie
roz�upanego he�mu.
C� w tym dziwnego, pomy�la�em, �e nosz�c co� takiego mam
czasami pustk� we �bie? C� dziwnego w tym, �e czarny,
otwieraj�cy si� na m�tn� po�wiat� korytarz z moich sn�w
zdaje si� prowadzi� mnie i na jawie?
Si�kaniem nosa i pokas�ywaniem Branwen da�a mi zna�, �e
ju�. Przemog�em sucho�� w gardle.
- Jedziemy? - spyta�em, celowo oschle, twardo, by
zamaskowa� s�abo��.
- Tak - odpowiedzia�a r�wnie oschle. Otar�a oczy
wierzchem d�oni. - Rycerzu?
- S�ucham ci�, pani?
- Gardzisz mn�, prawda?
- Nieprawda.
Gwa�townie odwr�ci�a si�, pop�dzi�a konia, drog� w�r�d
wydm, w kierunku ska�. Pod��y�em za ni�. Czu�em si� �le.
Czu�em zapach jab�ek.
Nie lubi� zamkni�tych bram, opuszczonych krat,
podniesionych, zwodzonych most�w. Nie lubi� sta� niczym
dure� nad �mierdz�c� fos�. Nienawidz� zrywa� sobie gard�a,
odpowiadaj�c knechtom, niezrozumiale krzycz�cym z blank�w i
zza ambrazur, nie wiedz�c, czy l�� mnie, kpi� czy pytaj� o
imi�.
Nienawidz� podawa� imienia, kiedy nie mam ochoty go
podawa�.
Dobrze si� tedy z�o�y�o, �e brama by�a otwarta, krata
podniesiona, a wsparci na halabardach i partyzanach knechci
niespecjalnie gorliwi. Jeszcze lepiej si� z�o�y�o, gdy
cz�owiek w aksamitach, pozdrowiwszy Branwen na podw�rcu
zadowoli� si� kilkoma jej s�owami i o nic mnie nie pyta�.
Grzecznie poda� Branwen d�o� i przytrzyma� strzemi�,
grzecznie odwr�ci� wzrok, gdy zsiadaj�c pokaza�a spod
sp�dnicy �ydk� i kolano. Grzecznie da� zna�, by�my szli za
nim.
Zamek by� przera�liwie pusty. Jak wymar�y. By�o zimno, a
widok czarnych, wygaszonych komink�w sprawia�, �e robi�o si�
jeszcze zimniej. Czekali�my, ja i Branwen, w wielkiej,
zimnej sali, w�r�d sko�nych smug �wiat�a, wpadaj�cego przez
ostro�ukowe okna. Nie czekali�my d�ugo. Skrzypn�y niskie
drzwi.
Teraz, pomy�la�em, a my�l rozb�ys�a mi pod czaszk� jak
bia�y, ch�odny, o�lepiaj�cy p�omie� ukazuj�c na moment
d�ug�, nie ko�cz�c� si� g��bi� czarnego korytarza. Teraz,
pomy�la�em. Teraz wejdzie ona.
Wesz�a. Ona.
Iseult.
A� mn� co� targn�o, gdy wesz�a, gdy zaja�nia�a biel� w
ciemnym obramowaniu drzwi. Wierzcie lub nie, na pierwszy
rzut oka by�a nie do odr�nienia od tamtej, irlandzkiej
Iseult, od mojej krewniaczki, od Z�otow�osej Iseult z Baile
Atha Cliath. Dopiero drugie spojrzenie ujawnia�o r�nice -
w�osy odrobin� ciemniejsze i bez tendencji do zwijania si� w
loki. Oczy zielone, nie modre, bardziej okr�g�e, pozbawione
tamtego, niepowtarzalnego, migda�owego kszta�tu. Usta inne w
wyrazie. I r�ce.
R�ce mia�a, w rzeczy samej, bardzo pi�kne. My�l�, �e
przywyk�a do komplementuj�cych por�wna� do alabastru lub
s�oniowej ko�ci, mnie jednak biel i g�adko�� tych r�k
kojarzy�y si� z p�on�cymi w p�mroku, rozjarzonymi do
transparencji �wiecami w kaplicy Ynis Witrin, w Glastonbury.
Branwen dygn�a g��boko. Ja przykl�kn��em, schyliwszy
g�ow�, obur�cz wyci�gn��em w jej stron� miecz w pochwie.
Tak, jak kaza� zwyczaj, oddawa�em jej na us�ugi moj� kling�.
Cokolwiek by to mia�o oznacza�.
Odpowiedzia�a uk�onem, zbli�y�a si�, dotkn�a miecza
ko�cami smuk�ych palc�w. Mog�em ju� wsta�. Ceremonia�
zezwala�. Odda�em miecz temu w aksamitach, jak kaza�
zwyczaj.
- Witam na zamku Carhaing - powiedzia�a Iseult. - Pani...
- Jestem Branwen z Kornwalii. A to m�j towarzysz...
No, ciekawe, pomy�la�em.
- ...rycerz Morholt z Ulsteru.
Na Luga i Lira! Przypomnia�em sobie. Branwen z Tary. A
p�niej Branwen z Tintagel, oczywi�cie. Ona.
Iseult przypatrywa�a si� nam w milczeniu. Wreszcie,
z�o�ywszy razem s�ynne, bia�e d�onie, z chrz�stem wy�ama�a
palce.
- Przybywacie od niej? - spyta�a cicho. - Z Kornwalii?
Jak si� tu dostali�cie? Codziennie wypatruj� statku i wiem,
�e jeszcze nie przybi� do naszych brzeg�w.
Branwen milcza�a. I ja, rzecz jasna, te� nie wiedzia�em,
co odpowiedzie�.
- M�wcie - rzek�a Iseult. - Kiedy przyp�ynie tu statek,
na kt�ry czekamy? Kto b�dzie na jego pok�adzie? Jaki b�dzie
kolor �agla, pod kt�rym przyb�dzie tu korab z Tintagel?
Bia�y? Czy czarny?
Branwen nie odpowiedzia�a. Iseult o Bia�ych D�oniach
kiwn�a g�ow�, sugeruj�c, �e rozumie. Zazdro�ci�em jej tego.
- Tristan z Lionesse, m�j m�� i pan - powiedzia�a - jest
ci�ko ranny. W walce przeciw hrabiemu Estultowi Orgellis i
jego najemnikom przebito mu udo lanc�. Rana j�trzy si�... i
nie chce goi�...
G�os Iseult za�ama� si�, pi�kne r�ce zadygota�y.
- Tristana trawi gor�czka od wielu dni. Cz�sto majaczy,
popada w omdlenia, nie poznaje nikogo. To ja czuwam przy
jego �o�u, piel�gnuj� go, lecz�, u�mierzam bole�ci.
Jednakowo�, zapewne moja niezr�czno�� i nieudolno��
spowodowa�y, �e Tristan pos�a� mego brata do Tintagel. M��
m�j uwa�a zapewne, �e w Kornwalii �atwiej o dobrych medyk�w.
Milczeli�my, Branwen i ja.
- Wci�� jednak nie ma wie�ci od mego brata, wci�� ani
�ladu po �aglu jego korabia - ci�gn�a Iseult o Bia�ych
D�oniach. - I oto nagle, zamiast tej, na kt�r� czeka
Tristan, zjawiasz si� ty, Branwen. Co ci� tu sprowadza?
Ciebie, s�u�k� i powiernic� Z�otow�osej Kr�lowej z Tintagel?
Czy przywioz�a� mo�e magiczny eliksir?
Branwen poblad�a. Poczu�em nieoczekiwane uk�ucie �alu. Bo
w por�wnaniu z Iseult, smuk��, wysok�, zwiewn� i dostojn�,
tajemnicz� i w�ciekle pi�kn�, Branwen wygl�da�a jak prosta,
irlandzka wie�niaczka, puco�owata, lniana, zgrzebna,
okr�glutka w biodrach, z w�osami wci�� nieporz�dnie
poskr�canymi od deszczu. Wierzcie lub nie, by�o mi jej �al.
- Ju� raz Tristan przyj�� z twoich r�k magiczny nap�j,
Branwen - kontynuowa�a Iseult. - Nap�j, kt�ry wci�� dzia�a i
zabija go powoli. Wtedy, na statku, Tristan przyj�� z twoich
r�k �mier�. Mo�e wi�c teraz przybywasz, by da� mu �ycie?
Zaprawd�, Branwen, je�li tak jest, �piesz si�. Czasu zosta�o
ma�o. Bardzo ma�o.
Branwen nie drgn�a. Twarz mia�a nieruchom� jak lalka z
wosku. Ich oczy, jej i Iseult, p�on�ce ogniem i si��,
spotka�y si�, zwar�y. Wyczuwa�em napi�cie, trzeszcz�ce jak
skr�cana lina. Wbrew moim oczekiwaniom to Iseult okaza�a si�
silniejsza.
- Pani Iseult - Branwen pad�a na kolana, pochyli�a g�ow�
- masz prawo mie� do mnie �al. Ale nie prosz� ci� o
wybaczenie, bo nie przed tob� zawini�am. Ciebie prosz�
wy��cznie o �ask�. Chc� go zobaczy�, pi�kna Iseult o Bia�ych
D�oniach. Chc� zobaczy� Tristana.
Jej g�os by� cichy, mi�kki, spokojny. W oczach Iseult by�
ju� tylko smutek.
- Dobrze - powiedzia�a. - Zobaczysz go, Branwen. Chocia�
przysi�g�am sobie, �e nie pozwol�, by dotyka�y go obce oczy
i d�onie. Zw�aszcza jej d�onie. D�onie Kornwalijki.
- Nie jest pewne, czy ona przyp�ynie tu z Tintagel -
szepn�a Branwen, wci�� na kolanach.
- Wsta�, Branwen. - Iseult o Bia�ych D�oniach unios�a
g�ow�, a w oczach jej zab�ys�y wilgotne diamenty. - Nie jest
pewne, powiadasz. A ja ci powiem... Ja pobieg�abym boso
przez �nieg, przez ciernie, przez roz�arzone w�gle, gdyby...
Gdyby tylko mnie wezwa�. Ale on mnie nie wzywa, chocia� o
tym wie. Wzywa t�, co do kt�rej nie ma tej pewno�ci. Nasze
�ycie, Branwen, nie ustaje w zadziwianiu nas ironi�.
Branwen unios�a si� z kolan. Jej oczy, widzia�em to
wyra�nie, te� wype�ni�y si� diamentami. Ech, niewiasty...
- Id� wi�c do niego, mi�a Branwen - rzek�a gorzko Iseult.
- Id� i zanie� mu to, co widz� w twoich oczach. Ale
przygotuj si� na najgorsze. Bo gdy ukl�kniesz przy jego
�o�u, Tristan rzuci ci w twarz imi�, kt�re nie b�dzie twoim.
Rzuci ci je w twarz jak obelg�. Id�, Branwen. S�udzy wska��
ci drog�.
Zosta�em z ni� sam, gdy Branwen wysz�a za pacho�kiem. Nie
liczy�em kapelana z b�yszcz�c� tonsur�, schylonego nad �aw�,
mamrocz�cego pod nosem �aci�skie dyrdyma�y. Nie zauwa�y�em
go wcze�niej. Czy by� tu ca�y czas? Do diab�a z nim. Nie
przeszkadza� mi.
Iseult, wci�� bezwiednie wy�amuj�c palce bia�ych d�oni,
patrzy�a na mnie badawczo. Szuka�em w jej oczach wrogo�ci i
nienawi�ci. Bo przecie� musia�a wiedzie�. Gdy po�lubia si�
�yw�, chodz�c� legend�, poznaje si� t� legend� w
najdrobniejszych szczeg�ach. A ja, zaraza, taki drobny nie
by�em.
Patrzy�a na mnie, a co� bardzo dziwnego by�o w jej
spojrzeniu. Potem, zebrawszy pow��czyst� sukni� dooko�a
w�skich bioder, usiad�a w rze�bionym karle, zaciskaj�c bia�e
d�onie na por�czach.
- Usi�d� tu, przy mnie - powiedzia�a - Morholcie z
Ulsteru.
Usiad�em.
O moim pojedynku z Tristanem z Lionesse kr��y mn�stwo
nieprawdopodobnych, od pocz�tku do ko�ca ze�ganych historii.
W jednej nawet zrobiono ze mnie smoka, kt�rego Tristan
zwyci�y�, zdobywaj�c tym samym formalne prawo do Iseult o
Z�otych W�osach. Dobre, co? I romantyczne, i
usprawiedliwiaj�ce. Czarnego smoka faktycznie nosi�em na
tarczy, mo�e to st�d. Bo przecie� ka�dy wie, �e w Irlandii
smok�w nie ma od czas�w Cuchulainna.
Inna opowie�� g�osi, �e walka mia�a miejsce w Kornwalii,
zanim jeszcze Tristan pozna� Iseult. To nieprawda. To wymys�
minstreli. Jest faktem, �e kr�l Diarmuidposy�a� mnie do
Marka, do Tintagel, by�em tam kilkakrotnie i rzeczywi�cie
ostro �ar�em si� o haracz, nale�ny Diarmuidowi od
Kornwalijczyka, zaraza wie, z jakiego tytu�u, nie
interesowa�em si� polityk�. Ale w�wczas nigdy nie spotka�em
Tristana.
Nie spotka�em go te� wtedy, gdy po raz pierwszy by� w
Irlandii. Pozna�em go dopiero podczas jego drugiej wizyty,
kiedy to zjawi� si�, by prosi� o Z�otow�os� dla Kornwalii.
Dw�r Diarmuida, jak zwykle przy podobnych okazjach, podzieli�
si� na takich, co popierali t� koligacj� i na takich, co
byli przeciw. Do tych ostatnich nale�a�em ja. Szczerze
m�wi�c, nie mia�em poj�cia, o co dok�adnie sz�o, jak
wspomnia�em, nie mia�em inklinacji ani do polityki, ani do
intrygi. By�o mi oboj�tne, za kogo wydadz� Iseult. Ale
umia�em i lubi�em si� bi�.
Plan, na ile go pojmowa�em, by� prosty, w istocie nie
zas�ugiwa� na miano intrygi. Mieli�my zerwa� Markowe swaty,
nie dopu�ci� do koligacji z Tintagelem. Czy by� lepszy
spos�b ni� ukatrupienie pos�a? Znalaz�em okazj�, zaczepi�em
i obrazi�em Tristana, a on mnie wyzwa�. On mnie, rozumiecie.
Nie odwrotnie.
Bili�my si� w Dun Laoghaire, na brzegu Zatoki. My�la�em,
�e pr�dko sobie z nim poradz�. Na pierwszy rzut oka
dwukrotnie g�rowa�em nad nim wag� i co najmniej dwukrotnie
do�wiadczeniem. Tak mi si� przynajmniej wydawa�o.
Pomy�k� pozna�em zaraz w pierwszym starciu, kiedy kopie
posz�y nam w drzazgi. Ma�o mi krzy�e nie p�k�y, tak wbi�
mnie w oparcie siod�a, ma�o brakowa�o, a zwali�by mnie razem
z koniem. Kiedy zawr�ci� i nie wo�aj�c o drug� kopi�, doby�
miecza, by�em uradowany - kopia ma to do siebie, �e przy
odrobinie szcz�cia i dobrym wierzchowcu m�odzik mo�e
rozwali� na miazg� nawet wprawnego rycerza. Miecz - na
d�u�sz� met� - jest sprawiedliwszy.
Pomacali�my si� troch� po tarczach. Silny by� jak byk,
silniejszy ni� przypuszcza�em. Walczy� klasycznie - dexter,
sinister, niebo-d�, raz po razie, bardzo szybko, i ta jego
szybko�� nie pozwala�a mi wykorzysta� przewagi
do�wiadczenia, narzuci� mu mojego, mniej klasycznego stylu.
Poma�u zacz�� mnie m�czy�, wi�c przy pierwszej okazji
r�bn��em go nieuczciwie, w udo, pod dolny skraj tarczy,
ozdobionej wspi�tym lwem Lionesse.
Gdyby to by�o z ziemi, nie usta�by na nogach. Ale to by�o
z konia. Nawet nie zwr�ci� uwagi, �e krwawi jak wieprz, �e
kryzga ciemnym karminem na siod�o, na kropierz, na piach.
Ludzie, kt�rzy tam byli, darli si� jak op�tani. By�em
pewien, �e up�yw krwi robi swoje, a poniewa� i ja by�em
bliski granicy wyczerpania, natar�em ostro, niecierpliwie i
nieostro�nie, by zako�czy�. I to by� m�j b��d. Pod�wiadomie
trzyma�em tarcz� nisko, s�dz�c, �e zechce odwdzi�czy� mi si�
takim samym, wrednym, dolnym ci�ciem. Nagle co� rozb�ys�o mi
w oczach i nie wiem, co by�o dalej.
Nie wiem. Nie wiem, co by�o potem, pomy�la�em, patrz�c na
bia�e d�onie Iseult. Czy to mo�liwe? Czy�by by� tylko tamten
b�ysk, w Dun Laoghaire, ciemny korytarz, a zaraz potem
szarobia�e wybrze�e i zamek Carhaing?
Czy to mo�liwe?
I natychmiast, jak gotowa odpowied�, jak niezbity dow�d,
jak niepodwa�alny argument, przyp�yn�y obrazy, zjawi�y si�
twarze, imiona, s�owa, kolory, zapachy. Wszystko tam by�o,
ka�dy, ka�dziute�ki dzie�. I te dni zimowe, kr�tkie,
niejasne zza rybich p�cherzy w oknach, i te ciep�e, pachn�ce
deszczem, w okolicach Pentecostu, i te letnie, d�ugie i
gor�ce, ��te od s�o�ca i od s�onecznik�w. Wszystko tam by�o
- marsze, walki, pochody, �owy, uczty, kobiety, znowu walki,
znowu uczty i znowu kobiety. Wszystko. To, co wydarzy�o si�
od tamtego momentu w Dun Laoghaire, po dzisiejszy, zapaprany
m�awk� dzie� na armoryka�skim wybrze�u.
To wszystko by�o. Mia�o miejsce. Zdarzy�o si�. Nie mog�em
wi�c zrozumie�, dlaczego to wszystko wydawa�o mi si�...
Niewa�ne.
Nieistotne.
Odetchn��em ci�ko. Zm�czy�em si� tym wspomnieniem.
Czu�em si� zm�czony, prawie tak, jak w�wczas, podczas walki.
Jak w�wczas, czu�em b�l w karku, ci�ar ramion. Szrama na
g�owie pulsowa�a, rwa�a rozw�cieczonym b�lem.
Iseult o Bia�ych D�oniach, od d�u�szej chwili zapatrzona
w okno, w spowity chmurami horyzont, powoli obr�ci�a ku mnie
twarz.
- Po co tu przyby�e�, Morholcie z Ulsteru?
Co mia�em jej odpowiedzie�? Nie chcia�em zdradza� si�
przed ni� z czarn� pustk� w pami�ci. Nie mia�o sensu
opowiadanie jej o ciemnym, nie ko�cz�cym si� korytarzu.
Pozostawa�, jak zwykle, rycerski obyczaj, powszechnie
szanowana i uznawana norma. Wsta�em.
- Jestem tu na twoje rozkazy, pani Iseult - powiedzia�em,
k�aniaj�c si� sztywno. Podpatrzy�em taki uk�on u Caia, w
Kamelocie, zawsze wydawa� mi si� godny, dystyngowany i wart
na�ladowania. - Przyby�em, by spe�ni� ka�dy tw�j rozkaz.
Rozporz�dzaj moim �yciem, pani Iseult.
- Morholcie - powiedzia�a cicho, wy�amuj�c palce. -
Obawiam si�, �e ju� na to za p�no.
Widzia�em �z�, w�sk�, l�ni�c� smu�k�, sun�c� w d� od
k�cika jej oka, zwalniaj�c� bieg na skrzyde�ku nosa. Czu�em
zapach jab�ek.
- Legenda si� ko�czy, Morholcie.
Przy wieczerzy Iseult nie dotrzyma�a nam towarzystwa.
Byli�my sami, ja i Branwen, nie licz�c kapelana z
b�yszcz�c� tonsur�. Ten nie przeszkadza� nam jednak.
Wymruczawszy kr�tk� modlitw� i prze�egnawszy st�, po�wi�ci�
si� �arciu. Rych�o przesta�em go w og�le zauwa�a�. Tak, jak
gdyby by� tam ca�y czas. Zawsze.
- Branwen?
- Tak, Morholcie?
- Sk�d wiedzia�a�?
- Pami�tam ci� z Irlandii, z dworu. Dobrze ci� pami�tam.
Nie, nie s�dz�, �eby� ty pami�ta� mnie. Nie zwraca�e� wtedy
na mnie uwagi, Morholcie, chocia�, dzisiaj mog� ci to
wyzna�, stara�am si�, by� mnie dostrzeg�. To zrozumia�e -
tam, gdzie by�a Iseult, nie zauwa�a�o si� innych.
- Nie, Branwen. Pami�tam ci�. Dzisiaj ci� nie pozna�em,
bo...
- Tak, Morholcie?
- Wtedy, w Baile Atha Cliath... zawsze by�a�
u�miechni�ta.
Milczenie.
- Branwen?
- Tak, Morholcie?
- Co z Tristanem?
- �le. Rana j�trzy si�, nie chce goi�. Zaczyna si�
zgorzel. To wygl�da strasznie.
- Czy on...
- Dop�ki wierzy, �yje. A on wierzy.
- W co?
- W ni�.
Milczenie.
- Branwen...
- Tak, Morholcie.
- Czy Iseult Z�otow�osa... Czy kr�lowa... rzeczywi�cie
przyp�ynie tu z Tintagelu?
- Nie wiem, Morholcie. Ale on wierzy.
Milczenie.
- Morholcie.
- Tak, Branwen.
- Powiedzia�am Tristanowi, �e tu jeste�. Chce ci�
zobaczy�. Jutro.
- Dobrze.
Milczenie.
- Morholcie...
- Tak, Branwen.
- Tamto, na wydmach...
- To nie mia�o znaczenia, Branwen.
- Mia�o. Prosz� ci�, postaraj si� zrozumie�. Nie
chcia�am, nie mog�am pozwoli�, by� zgin��. Nie mog�am
dopu�ci�, by be�t z kuszy, g�upi kawa�ek drewna i metalu,
pokrzy�owa�... Nie mog�am do tego dopu�ci�. Za �adn� cen�,
nawet za cen� twojej wzgardy. A tam... na wydmach... Cena,
kt�rej oni ��dali, nie wyda�a mi si� wyg�rowana. Widzisz,
Morholcie...
- Branwen... Dosy�, prosz�. Wystarczy.
- Ju� mi si� zdarza�o p�aci� sob�.
- Branwen. Ani s�owa wi�cej.
Dotkn�a mojej r�ki, a jej dotkni�cie, wierzcie lub nie,
by�o czerwon� kul� s�o�ca, wschodz�cego po d�ugiej i zimnej
nocy, zapachem jab�ek, skokiem konia, id�cego do szar�y.
Spojrza�a mi w oczy, a jej spojrzenie by�o jak �opot
szarpanych wiatrem proporc�w, jak muzyka, jak dotyk futra na
policzku. Branwen, roze�miana Branwen z Baile Atha Cliath.
Powa�na, spokojna i smutna Branwen z Kornwalii, o oczach,
kt�re wiedz�. Czy w winie, kt�re pili�my, by�o co�? Tak jak
w tym, kt�re Tristan i Z�otow�osa wypili na morzu?
- Branwen...
- Tak, Morholcie?
- Nic. Chcia�em tylko us�ysze� d�wi�k twego imienia.
Milczenie.
Szum morza, jednostajny i g�uchy, w nim szepty, natr�tne,
powtarzaj�ce si�, niezno�nie uparte.
Milczenie.
- Morholt.
- Tristan.
Zmieni� si�. Wtedy, w Baile Atha Cliath to by� dzieciak,
weso�y ch�opak o rozmarzonych oczach, zawsze, nieodmiennie z
tym samym milusim u�mieszkiem, wywo�uj�cym u panien skurcze
podbrzusza. Zawsze ten u�mieszek, nawet wtedy, gdy siekli�my
si� mieczami w Dun Laoghaire. A teraz... Teraz twarz mia�
szar�, wychud��, skurczon�, poci�t� b�yszcz�cymi stru�kami
potu, usta sp�kane i wygi�te w bolesn� podkow�, oczodo�y
zczernia�e od m�ki.
I �mierdzia�. �mierdzia� chorob�. �mierci�. Strachem.
- �yjesz, Irlandczyku.
- �yj�, Tristanie.
- Kiedy znosili ci� z pola, m�wili, �e� martwy. Mia�e�...
- Mia�em rozr�ban� g�ow� i m�zg na wierzchu -
powiedzia�em, staraj�c si�, by zabrzmia�o to naturalnie i
oboj�tnie.
- Cud. Kto� modli� si� za ciebie, Morholcie.
- Raczej nie - wzruszy�em ramionami.
- Niezbadane s� wyroki losu. - Zmarszczy� czo�o.- Ty i
Branwen... �yjecie oboje. A ja... W g�upiej potyczce...
Dosta�em kopi� w pachwin�, przesz�a na wylot, z�ama�a si�.
Chyba co� odkruszy�o si� z drzewca, dlatego rana tak si�
paprze. To kara bo�a. Kara za wszystkie moje winy. Za
ciebie, za Branwen. A nade wszystko... za Iseult...
Znowu si� zmarszczy�, skrzywi� usta. Wiedzia�em, kt�r�
Iseult mia� na my�li. Zrobi�o mi si� nagle bardzo przykro. W
tym jego grymasie by�o wszystko. Jej podkr��one oczy, jej
bezwiedne za�amania r�k, wy�amywane palce bia�ych d�oni.
Gorycz w g�osie. Jak�e cz�sto, pomy�la�em, musia�a to
widzie�. To nag�e, mimowolne skrzywienie ust, gdy m�wi�
"Iseult", a nie m�g� doda� "Z�otow�osa". By�o mi jej �al,
jej, za�lubionej z �yw� legend�. Dlaczego zgodzi�a si� na to
ma��e�stwo? Dlaczego zgodzi�a si� s�u�y� jako imi�, jako
pusty d�wi�k? Czy nie s�ysza�a opowie�ci o nim i o
Kornwalijce? A mo�e zdawa�o jej si�, �e to bez znaczenia?
Mo�e my�la�a, �e Tristan jest taki sam jak inni, jak
ch�opaki z dru�yny Artura, jak Gawaine, Gaheris, Bors czy
Bedivere, kt�rzy zapocz�tkowali t� idiotyczn� mod�, by
wielbi� jedn�, ch�do�y� drug�, a �eni� si� z trzeci� i
wszystko by�o dobrze, nikt si� nie skar�y�?
- Morholcie...
- Jestem tu, Tristanie.
- Pos�a�em Caherdina do Tintagel. Statek...
- Wci�� nie ma wie�ci, Tristanie.
- Tylko ona... - szepn��. - Tylko ona mo�e mnie uratowa�.
Jestem na kraw�dzi. Jej oczy, jej r�ce, sam jej widok i
d�wi�k jej g�osu. Innego ratunku dla mnie ju� nie ma.
Dlatego... je�li b�dzie na pok�adzie, Caherdin ma wci�gn��
na maszt...
- Wiem, Tristanie.
Milcza�, patrz�c w powa��, oddycha� ci�ko.
- Morholcie... Czy ona... przyb�dzie? Czy pami�ta?
- Nie wiem, Tristanie - powiedzia�em i natychmiast
po�a�owa�em tych s��w. Do diab�a, co mi szkodzi�o gor�co i z
przekonaniem potwierdzi�? Czy musia�em i przed nim
demaskowa� si� ze swoj� niewiedz�?
Tristan obr�ci� g�ow� ku �cianie.
- Zmarnowa�em t� mi�o�� - j�kn��. - Zniszczy�em j�. Przez
to �ci�gn��em kl�tw� na nasze g�owy. Przez to umieram, nie
mog�c nawet umrze� w przekonaniu, �e Iseult przyb�dzie tu na
moje wo�anie. Chocia�by za p�no, ale przyb�dzie.
- Nie m�w tak, Tristanie.
- Musz�. To wszystko moja wina. A mo�e winien jest m�j
przekl�ty los? Mo�e od pocz�tku by�em na to skazany? Ja,
pocz�ty z mi�o�ci i tragedii? Wiesz, �e Blanchefleur
porodzi�a mnie w rozpaczy, b�le chwyci�y j�, gdy
przyniesiono wie�� o �mierci Rivalina. Nie prze�y�a porodu.
Nie wiem, czy to ona, w ostatnim tchnieniu, czy to p�niej
Foytenant... Kto nada� mi to imi�, imi�, kt�re jest jak
zguba, jak przekle�stwo... Jak wyrok. La tristesse.
Przyczyna i skutek. La tristesse, otaczaj�ca mnie jak
mg�a... Mg�a, taka, jaka spowi�a uj�cie Liffey, gdy po raz
pierwszy...
Zamilk�, bezwiednie wodzi� d�o�mi po okrywaj�cych go
futrach.
- Wszystko, wszystko, co robi�em, obraca�o si� przeciw
mnie. Postaw si� na moim miejscu, Morholcie. Wyobra� sobie,
przybywasz do Baile Atha Cliath, tam spotykasz dziewczyn�...
Od pierwszego spojrzenia, od pierwszego zetkni�cia si� oczu
czujesz, �e serce chce pokruszy� ci �ebra, a r�ce dr��. Ca��
noc chodzisz, nie k�ad�c si� do �o�a, gotujesz si� z
niepokoju, dygoczesz, my�lisz tylko o jednym - �eby
nazajutrz znowu j� zobaczy�. I co? Zamiast rado�ci - la
tristesse...
Milcza�em. Nie rozumia�em, o czym m�wi.
- A potem - ci�gn�� - pierwsza rozmowa. Pierwsze
zetkni�cie si� r�k, kt�re wstrz�sa tob� niby uderzenie
kopii na turnieju. Pierwszy u�miech, jej u�miech, kt�ry
sprawia, �e... Ech, Morholcie. Co by� zrobi�, b�d�c na moim
miejscu?
Milcza�em. Nie wiedzia�em, co bym zrobi�, b�d�c na jego
miejscu. Bo nigdy nie by�em na jego miejscu. Bo, na Luga i
Lira, nigdy nie prze�y�em czego� takiego. Nigdy.
- Wiem, czego by� nie zrobi�, Morholcie - rzek� Tristan,
przymykaj�c oczy. - Nie nastr�czy�by� jej Markowi, nie
wzbudzi� jego zainteresowania, papl�c o niej bezustannie w
jego obecno�ci. Nie pop�yn��by� po ni� do Irlandii w cudzym
imieniu. Nie zmarnowa�by� mi�o�ci, kt�ra si� wtedy zacz�a.
Wtedy, nie na statku. Branwen nies�usznie zadr�cza si� t�
histori� z magicznym napojem. Nap�j nie mia� tutaj nic do
rzeczy. Gdy wsiada�a na statek, by�a ju� moja. Morholcie...
Gdyby� to ty wsiada� z ni� na ten statek, czy po�eglowa�by�
do Tintagelu? Odda�by� Iseult Markowi? Na pewno nie.
Uciek�by� z ni� raczej na koniec �wiata, do Bretanii,
Arabii, do Hyperborei, do samej Ultima Thule. Morholcie? Mam
racj�?
Nie mog�em odpowiedzie� na to pytanie. A gdybym m�g�, nie
chcia�bym.
- Jeste� wycie�czony, Tristanie. Potrzeba ci snu.
Wypoczywaj.
- Wypatrujcie... statku...
- Dobrze, Tristanie. Potrzeba ci czego�? Przys�a� ci...
pani� o Bia�ych D�oniach?
Skrzywienie ust.
- Nie.
Stoimy na murach, ja i Branwen. M�y, jak to w Bretanii.
Wiatr wzmaga si�, szarpie w�osy Branwen, oblepia sukni� jej
biodra. Wiatr w porywach d�awi nam s�owa na wargach. Wyciska
�zy z oczu, wpatrzonych w horyzont.
Ani �ladu �agla.
Patrz� na Branwen. Na Luga, jak�� rado�� sprawia mi
patrzenie na ni�. M�g�bym na ni� patrze� bez ko�ca. I
pomy�le� tylko, �e w�wczas, gdy sta�a naprzeciw Iseult,
wydawa�a mi si� nie�adna. Musia�em mie� chyba bielmo na
oczach.
- Branwen?
- S�ucham ci�, Morholcie.
- Czeka�a� na mnie na pla�y. Wiedzia�a�, �e...
- Tak.
- Sk�d?
- Nie wiesz?
- Nie. Nie wiem... nie pami�tam... Branwen, do�� zagadek.
To nie na moj� g�ow�. Nie na moj� rozbit� g�ow�.
- Legenda nie mo�e zako�czy� si� bez nas. Bez naszego
udzia�u. Twojego i mojego. Nie wiem, dlaczego, ale jeste�my
wa�ni, niezb�dni w tej historii. W historii o wielkiej
mi�o�ci, kt�ra jest wirem, wci�gaj�cym wszystko i
wszystkich. Czy nie wiesz o tym, Morholcie z Ulsteru, czy
nie rozumiesz, jak pot�n� si�� jest uczucie? Si�� zdoln�
odwr�ci� naturalny porz�dek rzeczy? Czy tego nie czujesz?
- Branwen... Nie rozumiem. Tu, na zamku Carhaing...
- Co� si� wydarzy. Co�, co zale�y tylko od nas. I dlatego
tu jeste�my. Musimy tu by�, niezale�nie od naszej woli.
Dlatego wiedzia�am, �e pojawisz si� na pla�y. Dlatego nie
mog�am pozwoli�, by� zgin�� na wydmach...
Nie wiem, co mnie do tego popchn�o. Mo�e jej s�owa, mo�e
nag�e wspomnienie oczu Z�otow�osej. Mo�e co�, o czym
zapomnia�em, id�c d�ugim, nie ko�cz�cym si�, ciemnym
korytarzem. Ale zrobi�em to bez namys�u, bez wyrachowania.
Wzi��em j� w ramiona.
Przylgn�a do mnie, ulegle i ch�tnie, a ja pomy�la�em, �e
w samej rzeczy, uczucie mo�e by� pot�n� si��. Ale r�wn� moc
ma jego d�ugi, dotkliwy i przemo�ny brak.
Trwa�o to tylko chwil�. Tak mi si� przynajmniej wydawa�o.
Branwen powoli uwolni�a si� z mego u�cisku, odwr�ci�a si�,
poryw wiatru zatarga� jej w�osami.
- Co� od nas zale�y, Morholcie. Od ciebie i ode mnie.
Boj� si�.
- Czego?
- Morza. I �odzi, kt�ra nie ma steru.
- Jestem przy tobie, Branwen.
- B�d�, Morholcie.
Dzisiaj jest inny wiecz�r. Zupe�nie inny. Nie wiem, gdzie
jest Branwen. By� mo�e czuwa razem z Iseult u �o�a Tristana,
kt�ry znowu jest nieprzytomny i rzuca si� w gor�czce.
Rzucaj�c si�, szepcze "Iseult..." Iseult o Bia�ych D�oniach
wie, �e to nie j� przyzywa Tristan, ale dr�y, gdy s�yszy to
imi�. I wy�amuje palce bia�ych d�oni. Branwen, je�li jest
tam z ni�, ma w oczach mokre diamenty. Branwen... Szkoda,
�e... Ech, zaraza!
A ja... Ja pij� z kapelanem. Nie wiem, sk�d wzi�� si� tu
ten kapelan. Mo�e by� zawsze?
Pijemy, i to pijemy szybko. I du�o. Wiem, �e to mi
szkodzi. Nie powinienem, moja rozwalona g�owa niezbyt dobrze
to znosi. Gdy si� opij�, miewam halucynacje. B�le g�owy.
Czasami mdlej�. Na szcz�cie rzadko.
Ale c�, pijemy. Musz�, zaraza, st�umi� w sobie niepok�j.
Zapomnie� o dr�eniu r�k. O zamku Carhaing. O oczach Branwen,
pe�nych l�ku przed niewiadomym. Chc� zag�uszy� w sobie wycie
wichru, szum fal, ko�ysanie pok�adu �odzi pod stopami. Chc�
zag�uszy� w sobie to, czego nie pami�tam. I ten zapach
jab�ek, kt�ry mnie prze�laduje.
Pijemy, kapelan i ja. Dzieli nas d�bowy st�, mocno ju�
zachlapany winem. Dzieli nas nie tylko st�.
- Pij, klecho.
- B�g z tob�, synu.
- Nie jestem twoim synem.
Jak wielu innych od czasu bitwy pod Mount Badon nosz� na
zbroi krzy�, ale nie zaw�adn�� mn� mistycyzm, co przydarzy�o
si� wielu innym. Wobec religii jestem raczej oboj�tny. Wobec
wszelkich jej przejaw�w. Krzak, kt�ry w Glastonbury posadzi�
jakoby J�zef z Arymatei, nie r�ni si� dla mnie od innych
krzak�w - mo�e tylko tym, �e jest bardziej ko�lawy i oblaz�y
ni� inne. Samo opactwo, o kt�rym niekt�re ch�opaki Artura
m�wi� w nabo�nym skupieniu, we mnie g��bszych wzrusze� nie
budzi, chocia� przyznaj�, �e �adnie komponuje si� z lasem,
wzg�rzem i jeziorem. A to, �e regularnie bij� tam we dzwony,
u�atwia znalezienie drogi we mgle, a mglisto tam zawsze tak,
�e niech to zaraza.
Ta rzymska religia, chocia� ju� nie�le rozpanoszona,
niewielkie ma szanse u nas, na wyspach. U nas, w Irlandii,
Kornwalii czy Walii, na ka�dym kroku spotyka si� rzeczy,
kt�rych istnieniu mnisi uparcie zaprzeczaj�. Byle g�upek
widzia� u nas elfy, puki, sylfy, korrigany, leprekauny,
sidhe, ba, nawet bean sidhe. A nikt, o ile mi wiadomo, nie
widzia� anio�a. Nie licz�c Bedivere, kt�ry jakoby widzia�
samego Gabriela, kiedy�, przed jak�� walk� czy w czasie
walki, ale Bedivere jest ba�wan i �garz, kto by mu tam
wierzy�.
Mnisi rozpowiadaj� o cudach, jakie jakoby czyni�
Chrystus. B�d�my uczciwi - przy tym, co potrafi�a Vivien z
Jeziora, Morgan od Wr�ek albo Morgause, �ona Lota z
Orkad�w, nie wspominaj�c o Merlinie, Chrystus nie ma si�
czym chwali�. Mnisi, m�wi� wam, przyszli i odejd�. A druidzi
pozostan�. Nie to, �ebym akurat uwa�a�, �e druidzi s� wiele
lepsi od mnich�w, nie. Ale druidzi s� nasi. Byli zawsze. A
mnisi to przyb��dy. Tak jak ten m�j klecha, m�j dzisiejszy
kompan przy stole. Jeden diabe� wie, sk�d przywia�o go tu,
do Armoryki. U�ywa dziwnych s��w i ma dziwny akcent,
akwita�ski jakby lub galicki. Zaraza z nim.
- Pij, klecho.
A u nas, w Irlandii, to g�ow� sobie dam uci��, �e
chrze�cija�stwo b�dzie spraw� przelotn�. My, Irlandczycy,
jeste�my ma�o podatni na ten ich rzymski, nieust�pliwy i
zawzi�ty fanatyzm, jeste�my na to za trze�wi, za
prostoduszni. Nasza Wyspa to forpoczta Zachodu, to Ostatni
Brzeg. Za nami, ju� blisko, le�� Stare Kraje - Hy Brasil,
Ys, Mainistir Leitreach, Beag-Arainn. To one, jak przed
wiekami, tak i dzi� rz�dz� umys�ami ludzi, nie krzy�, nie
�aci�ska liturgia. A zreszt� my, Irlandczycy, jeste�my
tolerancyjni. Niech ka�dy wierzy sobie, w co chce. Po
�wiecie, jakem s�ysza�, r�ne od�amy chrze�cijan ju�
zaczynaj� bra� si� za �by. U nas to jest niemo�liwe.
Wszystko mog� sobie wyobrazi�, ale nie to, �eby taki Ulster,
dla przyk�adu, sta� si� widowni� zamieszek na tle
religijnym.
- Pij, klecho.
Pij, bo kto wie, czy jutro nie b�dziesz mia� pracowitego
dnia. Mo�e ju� jutro b�dziesz musia� odpracowa� to, co tu
wy�ar�e� i wychla�e�. Bo ten, kt�ry ma odej��, musi odej�� z
parad�, w chwale rytua�u. L�ej umiera�, gdy obok kto�
odprawia rytua�, wszystko jedno, czy ten kto� klepie Requiem
Aeternam, smrodzi kadzid�ami, wyje czy wali mieczem o
tarcz�. �atwiej si� w�wczas odchodzi. I co to, do diab�a, za
r�nica, dok�d si� odchodzi, do raju, piek�a czy te� do Tir
Na Nog. Odchodzi si� zawsze w ciemno��. Wiem co� o tym.
Odchodzi si� w ciemny korytarz, kt�ry nie ma ko�ca.
- Tw�j pan umiera, klecho.
- Sir Tristan? Modl� si� za niego.
- Modlisz si� o cud?
- Wszystko w r�ku Boga.
- Nie wszystko.
- Blu�nisz, synu.
- Nie jestem twoim synem. Jestem synem Flanna Uarbeoil,
kt�rego Normanowie zar�bali w bitwie na brzegach rzeki
Shannon. To by�a, klecho, �mier� godna m�czyzny. Flann
umieraj�c, nie j�cza� "Iseult, Iseult". Flann, umieraj�c,
roze�mia� si� i nazwa� jarla Norman�w takimi s�owami, �e ten
przez bite trzy pacierze nie m�g� zamkn�� g�by, otwartej z
podziwu.
- Umiera�, synu, winno si� z imieniem Pana na ustach.
Poza tym l�ej jest gin�� w bitwie, od miecza ni� dogorywa� w
�o�u, trawiony przez la maladie. Walka z la maladie to walka
samotna. Ci�ko jest walczy� samotnie, a jeszcze ci�ej jest
samotnie umiera�.
- La maladie? Pleciesz, klecho. Wyliza�by si� z tej rany
r�wnie �piewaj�co jak z tamtej, kt�r�... Ale wtedy, w
Irlandii, by� pe�en �ycia, pe�en nadziei, a teraz nadzieja
wyciek�a z niego razem z krwi�. Do diab�a, gdyby m�g�
przesta� o niej my�le�, gdyby zapomnia� o tej przekl�tej
mi�o�ci...
- Mi�o��, synu, te� pochodzi od Boga.
- Akurat. Wszyscy tu gadaj� o mi�o�ci i dziwuj� si�, sk�d
si� takowa bierze. Tristan i Iseult... Powiedzie� ci,
klecho, sk�d si� wzi�a ich mi�o��, czy jak to tam zwa�?
Powiedzie� ci, co ich po��czy�o? To by�em ja, Morholt. Zanim
Tristan roz�upa� mi �eb, dziabn��em go w udo i przyku�em na
par� tygodni do �o�a. A on, ledwie krzyn� wydobrza�,
wci�gn�� do tego �o�a Z�otow�os�. Ka�dy zdrowy ch�op tak by
zrobi�, gdyby mia� okazj� i czas. A potem minstrele �piewali
o More�skim Lesie i o nagim mieczu. G�wno prawda, nie
wierz�. Widzisz sam, mnichu, sk�d pochodzi mi�o��. Nie od
Boga, ale od Morholta. I dlatego tyle ona warta, ta mi�o��.
Ta twoja la maladie.
- Blu�nisz. M�wisz o sprawach, kt�rych nie rozumiesz.
Lepiej wi�c by�oby, gdyby� przesta� o nich m�wi�.
Nie zdzieli�em go mi�dzy oczy cynowym kubkiem, kt�ry
usi�owa�em zgnie�� w d�oni. Dziwicie si�, dlaczego? Powiem
wam. Bo mia� racj�. Nie rozumia�em.
Jak mog�em rozumie�? Nie by�em pocz�ty w nieszcz�ciu,
zrodzony w tragedii. Flann i moja matka pocz�li mnie na
sianie i zapewne mieli z tego poczynania kup� prostej,
zdrowej rado�ci. Nadaj�c mi imi�, nie wk�adali w nie �adnego
ukrytego znaczenia. Nazwali mnie tak, by by�o �atwo mnie
wo�a�. "Morholt, wieczerza!" "Morholt, ty psie nasienie!"
"Przynie� wody, Morholt!" La tristesse? G�wno, a nie la
tristesse.
Czy nosz�c takie imi� mo�na marzy�? Gra� na harfie?
Po�wi�ca� ukochanej wszystkie my�li, wszystkie dzienne
sprawy, a noc� chodzi� po komnacie, nie mog�c zasn��? G�wno.
Nosz�c takie imi�, mo�na chla� piwo i wino, a potem rzyga�
pod st�. Rozbija� nosy pi�ci�. Rozwala� �by mieczem lub
toporem, wzgl�dnie samemu bra� po �bie. Mi�o��? Kto�, kto
nazywa si� Morholt zadziera kieck� i ch�do�y, a potem
zasypia lub te�, je�li przypadkowo gra mu co� w duszy, m�wi
"Uch, ale� z ciebie na schwa� dziewucha, Maire O'Connell,
ca�� bym ci� ze�ar� ch�tnie, a zw�aszcza te twoje cycki".
Szukajcie trzy dni i trzy noce, nie znajdziecie w tym �ladu
la tristesse. Nawet �ladu. I co z tego, �e lubi� patrze� na
Branwen? Na wiele rzeczy lubi� patrze�.
- Pij, klecho. I nalewaj, szkoda czasu. Co tam
mamroczesz?
- Wszystko w r�ku Boga, sicut in coelo et in terris,
amen.
- Mo�e wszystko in coelo, ale na pewno nie wszystko in
terris.
- Blu�nisz, synu. Cave!
- Czym chcesz mnie nastraszy�? Gromem z jasnego nieba?
- Nie strasz� ci�. Boj� si� o ciebie. Odrzucaj�c Boga,
odrzucasz nadziej�. Nadziej� na to, �e nie utracisz tego, co
zdob�dziesz. Nadziej� na to, �e gdy przyjdzie dokona�
wyboru, dokonasz dobrze, �e podejmiesz w�a�ciw� decyzj�. I
�e nie b�dziesz w�wczas bezbronny.
- �ycie, klecho, z Bogiem, czy bez niego, z nadziej�, czy
bez niej, to droga bez ko�ca i pocz�tku, droga, kt�ra
wiedzie po �liskiej kraw�dzi olbrzymiego, blaszanego lejka.
Wi�kszo�� ludzi nie zauwa�a, �e chodz� w k�ko, niezliczon�
liczb� razy mijaj� ten sam punkt na �liskim, w�skim kr�gu.
Ale s� tacy, kt�rym przydarza si� osun��. Spa��. I w�wczas
koniec z nimi, nigdy ju� nie wr�c� na kraw�d�, nie podejm�
marszu. Sun� w d�, do chwili, gdy wszyscy spotkaj� si� w
wylocie lejka, w najw�szym miejscu. Spotkaj� si�, ale tylko
na kr�tk� chwil�, bo dalej, pod lejkiem, czeka na nich
otch�a�. I ten zamek, na skale t�uczonej falami, jest
w�a�nie takim miejscem. Wylotem lejka. Pojmujesz to, klecho?
- Nie. Nie s�dz� jednak, �eby� ty z kolei pojmowa�
przyczyn�, dla kt�rej tego nie pojmuj�.
- Do diab�a z przyczynami, jako i skutkami, sicut in
coelo et in terris. Pij, mnichu.
Pili�my do p�nej nocy. Kapelan zni�s� to nad podziw
dobrze. Ze mn� by�o gorzej. Ur�n��em si�, m�wi� wam, w
okropny spos�b. zag�uszy�em w sobie... wszystko.
Tak mi si� przynajmniej wydawa�o.
Dzisiaj morze ma kolor o�owiu. Dzisiaj morze jest gniewne.
Czuj� jego gniew i mam przed nim respekt. Rozumiem Branwen,
rozumiem jej strach. Nie rozumiem przyczyn. I jej s��w.
Dzisiaj zamek jest pusty i przera�aj�co cichy. Tristana
trawi gor�czka. Iseult i Branwen s� przy nim. Ja, Morholt z
Ulsteru, stoj� na murach i patrz� na morze.
Nie ma nawet �ladu �agla.
Nie spa�em, gdy wesz�a. I nie by�em zaskoczony. By�o tak,
jak gdybym tego oczekiwa�. To dziwne spotkanie na pla�y,
podr� przez wydmy i s�one ��ki, g�upi incydent z Bec de
Corbin i jego kole�kami, ten wiecz�r przy �wiecach, ciep�o
jej cia�a, gdy obejmowa�em j� na murach, a nade wszystko ta
aura mi�o�ci i �mierci, wype�niaj�ca Carhaing - wszystko to
zbli�y�o nas do siebie, zwi�za�o. Zacz��em ju� �apa� si� na
my�lach, �e trudno mi b�dzie rozsta� si�...
Z Branwen.
Nie powiedzia�a ani s�owa. Rozpi�a brosz� spinaj�c�
opo�cz� na ramieniu, opu�ci�a na posadzk� ci�k� tkanin�.
Szybko zdj�a koszul�, prost�, nieledwie zgrzebn�, tak�,
jakie nosz� na co dzie� irlandzkie dziewcz�ta. Odwr�ci�a si�
bokiem, zaczerwieniona ogniem, pe�gaj�cym po polanach w
kominie, �ledz�cym za ni� czerwonymi �lepiami �aru.
R�wnie� nie m�wi�c ni s�owa, posun��em si�, robi�c jej
miejsce obok siebie. Po�o�y�a si�, powoli, odwracaj�c twarz.
Nakry�em j� futrami. Nadal milczeli�my obydwoje, le��c
nieruchomo i patrz�c na cienie biegaj�ce po powale.
- Nie mog�am zasn�� - powiedzia�a. - Morze...
- Wiem. Ja te� je s�ysz�.
- Boj� si�, Morholcie.
- Jestem przy tobie.
- B�d�.
Obj��em j� najczulej, najdelikatniej jak umia�em.
Otoczy�a mi szyj� ramionami, przycisn�a twarz do policzka,
ra��c gor�cem oddechu. Dotyka�em jej ostro�nie, walcz�c z
radosnym pragnieniem mocnego u�cisku, ch�ci� gwa�townej,
po��dliwej pieszczoty, tak, jak gdybym dotyka� pi�r soko�a,
chrap p�ochliwego konia. Dotyka�em jej w�os�w, szyi,
ramion, jej pe�nych, cudownie kszta�tnych piersi o male�kich
sutkach. Dotyka�em jej bioder, kt�re jeszcze niedawno,
pomy�le� tylko, uwa�a�em za zbyt okr�g�e, a kt�re by�y
wspaniale okr�g�e. Dotyka�em jej g�adkich ud, dotyka�em jej
kobieco�ci, miejsca nie nazwanego, bo nawet w my�li nie
o�mieli�bym si� nazwa� go u niej tak, jak przywyk�em, �adnym
z irlandzkich, walijskich czy sakso�skich s��w. Bo by�oby to
tak, jak gdyby Stonehenge nazwa� kup� kamieni. Tak, jak
gdyby Glastonbury Tor nazwa� pag�rkiem.
Dr�a�a, niecierpliwie wychodz�c naprzeciw moim d�oniom,
kieruj�c nimi ruchami cia�a. Domaga�a si�, ��da�a niemym
j�kiem, gwa�townym, rw�cym si� oddechem. Prosi�a chwilow�
uleg�o�ci�, mi�kk� i ciep��, by za moment wypr�y� si�,
stwardnie� w dygoc�cy diament.
- Kochaj mnie, Morholcie - szepn�a. - Kochaj mnie.
By�a odwa�na, zach�anna, niecierpliwa. Ale bezbronna i
bezsilna w moich ramionach, musia�a podda� si� mojej
spokojnej, ostro�nej, pow�ci�gliwej mi�o�ci. Mojej. Takiej,
jakiej pragn��em. Takiej, jakiej pragn��em dla niej. Bo w
tej, kt�r� pr�bowa�a mi narzuci�, wyczuwa�em strach,
po�wi�cenie i rezygnacj�, a nie chcia�em, by si� ba�a, by
po�wi�ca�a dla mnie cokolwiek, by rezygnowa�a z
czegokolwiek. I postawi�em na swoim.
Tak mi si� przynajmniej wydawa�o.
Czu�em, jak zamek dr�y w wolnym rytmie uderzaj�cych o
ska�� fal.
- Branwen...
Przywar�a do mnie gor�ca, a jej pot mia� zapach mokrych
pi�r.
- Morholcie... Dobrze jest...
- Co, Branwen?
- Dobrze jest �y�.
Milczeli�my d�ugo. A potem zada�em pytanie. To, kt�rego
nie powinienem by� zadawa�.
- Branwen... Czy ona... Czy Iseult przyp�ynie tu z
Tintagelu?
- Nie wiem.
- Nie wiesz? Ty? Jej powiernica? Ty. kt�ra...
Zamilk�em. Na Luga, c� ze mnie za kretyn, pomy�la�em.
C� za zapowietrzony ba�wan.
- Nie dr�cz si�, Morholcie - powiedzia�a. - Zapytaj mnie
o to.
- O co?
- O noc po�lubn� Iseult i kr�la Marka.
- Ach, o to. Wyobra� sobie, Branwen, �e mnie to nie
ciekawi.
- My�l�, �e k�amiesz.
Nie odpowiedzia�em. Mia�a racj�.
- By�o tak, jak opowiadaj� - powiedzia�a cicho.- Sprytnie
wymieni�y�my si� z Iseult w �o�u Marka, gdy tylko zgas�y
�wiece. Nie wiem, czy by�o to naprawd� potrzebne, Mark by�
tak oczarowany Z�otow�os�, �e zaakceptowa�by bez wyrzut�w
jej brak dziewictwa. Nie by� a� tak drobiazgowy. No, ale
sta�o si�, jak si� sta�o. Zadecydowa�y moje wyrzuty sumienia
za to, co wydarzy�o si� na korabiu. S�dzi�am, �e to ja
jestem wszystkiemu winna, ja i ten nap�j, kt�ry im poda�am
Wm�wi�am sobie win� i chcia�am j� sp�aci�. Dopiero p�niej
wysz�o na jaw, �e Iseult i Tristan sypiali ze sob� jeszcze w
Baile Atha Cliath. �e niczemu nie by�am winna.
- Ju� dobrze, Branwen. Niepotrzebne s� szczeg�y. Daj
spok�j.
- Nie. Wys�uchaj do ko�ca. Wys�uchaj tego, o czym ballady
milcz�. Iseult rozkaza�a mi, bym natychmiast, gdy ju� z�o��
dowody dziewictwa, wymkn�a si� z �o�a i po raz wt�ry
zamieni�a si� z ni� miejscami. Mo�e ba�a si� zdemaskowania,
mo�e po prostu nie chcia�a, bym zbytnio przyzwyczai�a si� do
kr�la, kto wie. By�a z Tristanem w komnacie obok, oboje
bardzo sob� zaj�ci. Wyswobodzi�a si� z jego ramion i posz�a
do Kornwalijczyka, naga, jak sta�a, nawet nie poprawiwszy
w�os�w. A ja zosta�am - naga - z Tristanem. Do samego rana.
Sama nie wiem, jak i dlaczego.
Milcza�em.
- To nie koniec - rzek�a Branwen odwracaj�c g�ow� w
stron� ognia w kominie. - Potem by�y miesi�ce miodowe,
podczas kt�rych Kornwalijczyk na krok nie oddala� si� od
Iseult. Si�� rzeczy, Tristan nie m�g� zbli�y� si� do niej.
Ale do mnie m�g�. Nie wdaj�c si� w szczeg�y - po tych kilku
miesi�cach kocha�am go. Na �mier� i �ycie. Wiem, �e si�
dziwisz. Tak, prawda, ��czy�o nas wy��cznie �o�e, w kt�rym
zreszt� Tristan, co by�o oczywiste dla mnie nawet wtedy,
pr�bowa� zag�uszy� w sobie mi�o�� do Iseult, zazdro�� o
Marka, poczucie winy.