1398

Szczegóły
Tytuł 1398
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1398 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1398 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1398 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: Andrzej Sapkowski Tytul: Maladie Z "NF" 12/92 Widz� tunel lustrzany, wy��obiony, zda si� W podziemiach moich marze�, gro�ny i zakl�ty Samotny, stop� ludzk� nigdy nie dotkni�ty Nie znaj�cy p�r roku, zamar�y w bezczasie. Widz� ba�� zwierciadlan�, k�dy zamiast s�o�ca Nad zw�okami praistnie� orszak gromnic czuwa Ba��, co si� sama z siebie bez ko�ca wysnuwa Po to, aby si� nigdy nie dosnu� do ko�ca... Boles�aw Le�mian Andrzej Sapkowski Maladie Bretania, odk�d si�gn� pami�ci�, kojarzy mi si� z m�awk�, z szumem fal, wdzieraj�cych si� w poszarpan�, kamienist� pla��. Barwy Bretanii, kt�r� pami�tam, to szaro�� i biel. I oczywi�cie aqua marina, jak�eby inaczej. Dotkn��em boku konia ostrog�, ruszy�em w stron� wydm, szczelniej otulaj�c si� p�aszczem. Drobne krople - zbyt drobne, by wsi�ka� - osiada�y g�sto na tkaninie, na grzywie konia, m�tn� par� �mi�y po�ysk metalowych cz�ci ekwipunku. Horyzont wypluwa� ci�kie, k��biaste, szarobia�e chmury, tocz�ce si� po niebie w stron� l�du. Wjecha�em na pag�rek, poro�ni�ty k�pami sztywnej, szarej trawy. I wtedy j� zobaczy�em, czarn� na tle nieba, nieruchom�, zastyg�� jak pos�g. Podjecha�em bli�ej. Ko� ci�ko st�pa� po piachu, wilgotnym tylko cienk�, wierzchni� warstw�, p�kaj�c� pod naciskiem kopyt. Siedzia�a na siwym koniu, niewie�cim sposobem, owini�ta ciemnoszar�, pow��czyst� opo�cz�. Kaptur mia�a odrzucony na plecy, jej jasne w�osy by�y wilgotne, skr�cone, zlepione na czole. Trwaj�c w bezruchu, patrzy�a na mnie spokojnym, jakby zamy�lonym wzrokiem. Emanowa�a spokojem. Jej ko� potrz�sn�� �bem, zabrz�cza� uprz꿹, - B�g z tob�, rycerzu - odezwa�a si�, uprzedzaj�c mnie. G�os te� mia�a spokojny, opanowany. Taki, jakiego oczekiwa�em. - I z tob�, pani. Mia�a regularnie owaln�, mi�� twarz, pe�ne usta o interesuj�cym wykroju, nad praw� brwi� znami� lub ma�� blizn� w kszta�cie odwr�conego p�ksi�yca. Rozejrza�em si�. Dooko�a by�y wy��cznie wydmy. Ani �ladu orszaku, wozu, pacho�k�w. By�a sama. Jak ja. Pod��y�a wzrokiem za moim spojrzeniem, u�miechn�a si�. - Jestem sama - potwierdzi�a niezaprzeczalny fakt. - Czeka�am tu na ciebie, rycerzu. Aha. Czeka�a na mnie. Rzecz wygl�da�a interesuj�co, albowiem nie mia�em poj�cia, kim jest. I nie spodziewa�em si� zasta� na tej pla�y nikogo, kto m�g�by mnie oczekiwa�. Tak mi si� przynajmniej wydawa�o. - A zatem - zwr�ci�a ku mnie twarz, tchn�c� spokojem i ch�odem - ruszajmy, rycerzu. Jestem Branwen z Kornwalii. Nie by�a z Kornwalii. I nie by�a Bretonk�. S� powody, dla kt�rych zdarza mi si� nie pami�ta� tego, co wydarzy�o si� w niedalekiej nawet przesz�o�ci. Zdarzaj� mi si� czarne luki w pami�ci. I odwrotnie, zdarza mi si� niekiedy pami�ta� wydarzenia, co do kt�rych jestem prawie pewien, �e nie mia�y miejsca. Dziwne rzeczy dziej� si� czasami z moj� g�ow�. Czasami si� myl�. Ale irlandzkiego akcentu, akcentu z Tary, nie pomyli�bym z �adnym innym. Nigdy. Mog�em jej to powiedzie�. Ale nie powiedzia�em. Sk�oni�em he�m, pi�ci� w r�kawicy dotkn��em kolczugi na piersi. Nie przedstawi�em si�. Mia�em prawo nie przedstawia� si�. Odwr�cona tarcza przy moim kolanie by�a czytelnym i szanowanym sygna�em ch�ci utrzymania incognito. Obyczaj rycerski zaczyna� ju� na dobre przybiera� charakter powszechnie uznawanej normy. Nie by� to wcale najzdrowszy objaw, zwa�ywszy, �e obyczaj rycerski stawa� si� coraz bardziej idiotyczny i niemo�ebnie dziwacza�. - Jed�my - powt�rzy�a. Ruszy�a koniem w d�, mi�dzy kopczyki wydm, nastroszone trawami niby szczecin�. Pod��y�em za ni�, dogoni�em, pojechali�my bok w bok. Chwilami nawet wysuwa�em si� do przodu - kto� patrz�cy na nas m�g�by pomy�le�, �e to ja prowadz�. Nie przejmowa�em si�. Kierunek, z grubsza bior�c, zdawa� si� by� s�uszny. Bo za nami by�o morze. Nie rozmawiali�my. Branwen, chc�ca uchodzi� za Kornwalijk�, kilkakrotnie odwraca�a ku mnie twarz, sprawiaj�c wra�enie, jakby chcia�a o co� zapyta�. Ale nie spyta�a. By�em wdzi�czny. Czu�em, �e jestem sposobny do bardzo niewielu odpowiedzi. Milcza�em r�wnie� i my�la�em - o ile mo�na tak nazwa� proces mozolnego uk�adania w sensowny porz�dek wiruj�cych w g�owie obraz�w i fakt�w. Czu�em si� �le. Naprawd� �le. Z zamy�lenia wyrwa� mnie zduszony krzyk Branwen i widok z�batego ostrza tu� przed moj� piersi�. Unios�em g�ow�. Ostrze nale�a�o do rohatyny, trzymanej przez draba w rogatej, b�aze�skiej czapce i porwanej kolczudze. Drugi, z paskudn�, ponur� g�b�, trzyma� konia Branwen za uzd� przy munsztuku. Trzeci, stoj�cy kilka krok�w za nimi, mierzy� do mnie z kuszy. Nie cierpi�, kiedy mierzy si� do mnie z kuszy. Gdybym by�, zaraza, papie�em, to zakaza�bym wyrobu kusz pod kar� ekskomuniki. - Spokojnie, rycerzu - powiedzia� ten, kt�ry trzyma� kusz�, celuj�c prosto w moje gard�o.- Nie zabij� ci�. Je�eli nie b�d� musia�. Ale je�eli dotkniesz miecza, b�d� musia�. - Potrzebne jest nam �arcie, ciep�e odzienie i troch� grosza - o�wiadczy� ten ponury. - Waszej krwi nie chcemy. - Nie jeste�my dzikusami - rzek� ten w �miesznej czapce. - Jeste�my solidni, fachowi zb�jcy. Mamy swoje zasady. - Pewnie odbieracie bogatym, oddajecie biednym? - spyta�em. Ten w �miesznej czapce u�miechn�� si�, szeroko, a� po dzi�s�a. Mia� czarne, l�ni�ce w�osy i �niad� twarz po�udniowca, zje�on� kilkudniowym zarostem. - Nasza solidno�� nie si�ga a� tak daleko - powiedzia�. - Odbieramy wszystkim, jak leci. Ale �e sami jeste�my biedni, wychodzi na to samo. Hrabia Orgellis rozpu�ci� nas, rozwi�za� dru�yn�. Do czasu, gdy zaci�gniemy si� do kogo� innego, musimy �y�, nie uwa�asz? - Po co mu to m�wisz, Bec de Corbin? - odezwa� si� ten ponury. - Po co mu si� t�umaczysz? Przecie� on kpi sobie z nas. Chce obrazi�. - Jestem ponad to - powiedzia� dumnie Bec de Corbin. - Puszczam mimo uszu. No, rycerzu, nie tra�my czasu. Odtrocz juki i rzu� je tu, na drog�. Obok niechaj spocznie twoja sakiewka. I p�aszcz. Zauwa�, nie ��damy ani konia, ani zbroi. Wiemy, gdzie jest granica. - Niestety - rzek� ten ponury, paskudnie mru��c oczy. - Musimy ci� r�wnie� prosi� o t� pani�. Na czas jaki�. - Och, tak, by�bym zapomnia�. - Bec de Corbin wyszczerzy� znowu z�by. - Rzeczywi�cie, musimy mie� t� niewiast�. Sam rozumiesz, rycerzu, pustkowie, samotno��... Ju� zapomnia�em, jak wygl�da naga kobieta. - A ja nie mog� zapomnie� - powiedzia� kusznik. - Widz� to co noc, gdy tylko zamkn� oczy. Zapewne musia�em si� bezwiednie u�miechn��, bo Bec de Corbin gwa�townym ruchem zbli�y� mi rohatyn� do twarzy, a kusznik rzutem uni�s� bro� do policzka. - Nie - powiedzia�a nagle Branwen. - Nie, nie trzeba. Spojrza�em na ni�. Blad�a stopniowo, od do�u twarzy, od ust. Ale g�os mia�a ci�gle spokojny, zimny, opanowany. - Nie trzeba - powt�rzy�a.- Nie chc�, aby� zgin�� z mojego powodu, rycerzu. Nie zale�y mi te�, by mnie dodatkowo posiniaczyli i zrujnowali odzienie. W ko�cu, c� to takiego... Wiele nie ��daj�. Nie zdziwi�em si� bardziej ni� rozb�jnicy. Mog�em wszak domy�le� si� wcze�niej. To, co bra�em za ch��d, za spok�j, za niewzruszone opanowanie, by�o po prostu rezygnacj�. Zna�em to. - Rzu� im swoje tobo�ki - ci�gn�a Branwen, bledn�c jeszcze bardziej - i jed�. Prosz� ci�. Kilka staj st�d jest krzy� na rozstaju. Zaczekasz tam na mnie. My�l�, �e to d�ugo nie potrwa. - Nie codziennie trafiaj� si� tak rozs�dni ludzie - powiedzia� Bec de Corbin, opuszczaj�c w��czni�. - Nie patrz tak na mnie - szepn�a Branwen. Niew�tpliwie, co� musia�o by� w mojej twarzy, chocia� wydawa�o mi si�, �e nie�le nad sob� panuj�. Si�gn��em za siebie, udaj�c, �e rozwi�zuj� rzemie� juk�w, niepostrze�enie wyj��em praw� stop� ze strzemienia. Uderzy�em konia ostrog� i kopn��em Beca De Corbin w twarz, tak, �e polecia� do ty�u, balansuj�c rohatyn� jak linoskoczek na linie. Wyci�gaj�c miecz, schyli�em g�ow�, a wycelowany w moje gard�o be�t hukn�� po czaszy he�mu, za�lizgn�� si�. Uderzy�em ponurego z g�ry, �adnym, klasycznym sinistrem, a skok konia u�atwi� mi wyrwanie klingi z jego czaszki. Nie jest to wcale takie trudne, je�li si� wie, jak to zrobi�. Bec de Corbin, gdyby chcia�, m�g� zwia� na wydmy. Nie chcia�. My�la�, �e zanim zdo�am zawr�ci� konia, zd��y wbi� mi rohatyn� w plecy. �le my�la�. Chlasn��em go szeroko, po r�kach, dzier��cych drzewce, i jeszcze raz, przez brzuch. Chcia�em ni�ej, ale mi nie wysz�o. Nikt nie jest doskona�y. Kusznik te� nie nale�a� do tch�rzliwych, zamiast ucieka� napi�� ponownie ci�ciw� i spr�bowa� wycelowa�. Wstrzymuj�c konia, chwyci�em miecz w po�owie klingi i rzuci�em. Wysz�o. Upad� tak �adnie, �e nie musia�em zsiada�, by odzyska� bro�. Branwen, schyliwszy g�ow� na ko�ski kark, p�aka�a, d�awi�a si� szlochem. Nie powiedzia�em s�owa, nie zrobi�em gestu. Niczego nie zrobi�em. Poj�cia nie mam, co nale�y zrobi�, gdy kobieta p�acze. Pewien minstrel, kt�rego pozna�em w Caer Aranhrod, w Walii, twierdzi�, �e najlepszym sposobem jest w�wczas rozp�aka� si� samemu. Nie wiem, �artowa�, czy m�wi� powa�nie. Wytar�em starannie kling� miecza. Wo�� pod siod�em szmatk�, kt�ra s�u�y mi do wycierania klingi w podobnych sytuacjach. Wycieranie klingi uspokaja r�ce. Bec de Corbin rz�zi�, j�cza� i stara� si� umrze�. Mog�em zsi��� i dobi� go, ale nie czu�em si� najlepiej. Poza tym niespecjalnie mu wsp�czu�em. �ycie jest okrutne. Mnie, jak pami�ta�em, te� nikt nie wsp�czu�. Tak mi si� przynajmniej wydawa�o. Zdj��em he�m, kolczy kaptur i myck�. Zupe�nie mokr�. Spoci�em si�, m�wi� wam, jak mysz w po�ogu. Czu�em si� parszywie. Powieki ci��y�y mi, jakby by�y z o�owiu, a w ramionach i �okciach narasta�o bolesne dr�twienie. P�acz Branwen s�ysza�em jak poprzez �cian� z drewnianych bali, porz�dnie ogacon� mchem. W g�owie rozdzwoni� si� i rozko�ata� t�py, faluj�cy b�l. Sk�d wzi��em si� na tych wydmach? Sk�d przybywam i dok�d zmierzam? Branwen... S�ysza�em gdzie� to imi�. Ale nie mog�em... nie mog�em sobie przypomnie�... Odr�twia�ymi palcami dotkn��em zgrubienia na g�owie, starej szramy, �ladu po tamtym, straszliwym ci�ciu, kt�re otworzy�o mi czaszk� i wbi�o w ni� powyginane kraw�dzie roz�upanego he�mu. C� w tym dziwnego, pomy�la�em, �e nosz�c co� takiego mam czasami pustk� we �bie? C� dziwnego w tym, �e czarny, otwieraj�cy si� na m�tn� po�wiat� korytarz z moich sn�w zdaje si� prowadzi� mnie i na jawie? Si�kaniem nosa i pokas�ywaniem Branwen da�a mi zna�, �e ju�. Przemog�em sucho�� w gardle. - Jedziemy? - spyta�em, celowo oschle, twardo, by zamaskowa� s�abo��. - Tak - odpowiedzia�a r�wnie oschle. Otar�a oczy wierzchem d�oni. - Rycerzu? - S�ucham ci�, pani? - Gardzisz mn�, prawda? - Nieprawda. Gwa�townie odwr�ci�a si�, pop�dzi�a konia, drog� w�r�d wydm, w kierunku ska�. Pod��y�em za ni�. Czu�em si� �le. Czu�em zapach jab�ek. Nie lubi� zamkni�tych bram, opuszczonych krat, podniesionych, zwodzonych most�w. Nie lubi� sta� niczym dure� nad �mierdz�c� fos�. Nienawidz� zrywa� sobie gard�a, odpowiadaj�c knechtom, niezrozumiale krzycz�cym z blank�w i zza ambrazur, nie wiedz�c, czy l�� mnie, kpi� czy pytaj� o imi�. Nienawidz� podawa� imienia, kiedy nie mam ochoty go podawa�. Dobrze si� tedy z�o�y�o, �e brama by�a otwarta, krata podniesiona, a wsparci na halabardach i partyzanach knechci niespecjalnie gorliwi. Jeszcze lepiej si� z�o�y�o, gdy cz�owiek w aksamitach, pozdrowiwszy Branwen na podw�rcu zadowoli� si� kilkoma jej s�owami i o nic mnie nie pyta�. Grzecznie poda� Branwen d�o� i przytrzyma� strzemi�, grzecznie odwr�ci� wzrok, gdy zsiadaj�c pokaza�a spod sp�dnicy �ydk� i kolano. Grzecznie da� zna�, by�my szli za nim. Zamek by� przera�liwie pusty. Jak wymar�y. By�o zimno, a widok czarnych, wygaszonych komink�w sprawia�, �e robi�o si� jeszcze zimniej. Czekali�my, ja i Branwen, w wielkiej, zimnej sali, w�r�d sko�nych smug �wiat�a, wpadaj�cego przez ostro�ukowe okna. Nie czekali�my d�ugo. Skrzypn�y niskie drzwi. Teraz, pomy�la�em, a my�l rozb�ys�a mi pod czaszk� jak bia�y, ch�odny, o�lepiaj�cy p�omie� ukazuj�c na moment d�ug�, nie ko�cz�c� si� g��bi� czarnego korytarza. Teraz, pomy�la�em. Teraz wejdzie ona. Wesz�a. Ona. Iseult. A� mn� co� targn�o, gdy wesz�a, gdy zaja�nia�a biel� w ciemnym obramowaniu drzwi. Wierzcie lub nie, na pierwszy rzut oka by�a nie do odr�nienia od tamtej, irlandzkiej Iseult, od mojej krewniaczki, od Z�otow�osej Iseult z Baile Atha Cliath. Dopiero drugie spojrzenie ujawnia�o r�nice - w�osy odrobin� ciemniejsze i bez tendencji do zwijania si� w loki. Oczy zielone, nie modre, bardziej okr�g�e, pozbawione tamtego, niepowtarzalnego, migda�owego kszta�tu. Usta inne w wyrazie. I r�ce. R�ce mia�a, w rzeczy samej, bardzo pi�kne. My�l�, �e przywyk�a do komplementuj�cych por�wna� do alabastru lub s�oniowej ko�ci, mnie jednak biel i g�adko�� tych r�k kojarzy�y si� z p�on�cymi w p�mroku, rozjarzonymi do transparencji �wiecami w kaplicy Ynis Witrin, w Glastonbury. Branwen dygn�a g��boko. Ja przykl�kn��em, schyliwszy g�ow�, obur�cz wyci�gn��em w jej stron� miecz w pochwie. Tak, jak kaza� zwyczaj, oddawa�em jej na us�ugi moj� kling�. Cokolwiek by to mia�o oznacza�. Odpowiedzia�a uk�onem, zbli�y�a si�, dotkn�a miecza ko�cami smuk�ych palc�w. Mog�em ju� wsta�. Ceremonia� zezwala�. Odda�em miecz temu w aksamitach, jak kaza� zwyczaj. - Witam na zamku Carhaing - powiedzia�a Iseult. - Pani... - Jestem Branwen z Kornwalii. A to m�j towarzysz... No, ciekawe, pomy�la�em. - ...rycerz Morholt z Ulsteru. Na Luga i Lira! Przypomnia�em sobie. Branwen z Tary. A p�niej Branwen z Tintagel, oczywi�cie. Ona. Iseult przypatrywa�a si� nam w milczeniu. Wreszcie, z�o�ywszy razem s�ynne, bia�e d�onie, z chrz�stem wy�ama�a palce. - Przybywacie od niej? - spyta�a cicho. - Z Kornwalii? Jak si� tu dostali�cie? Codziennie wypatruj� statku i wiem, �e jeszcze nie przybi� do naszych brzeg�w. Branwen milcza�a. I ja, rzecz jasna, te� nie wiedzia�em, co odpowiedzie�. - M�wcie - rzek�a Iseult. - Kiedy przyp�ynie tu statek, na kt�ry czekamy? Kto b�dzie na jego pok�adzie? Jaki b�dzie kolor �agla, pod kt�rym przyb�dzie tu korab z Tintagel? Bia�y? Czy czarny? Branwen nie odpowiedzia�a. Iseult o Bia�ych D�oniach kiwn�a g�ow�, sugeruj�c, �e rozumie. Zazdro�ci�em jej tego. - Tristan z Lionesse, m�j m�� i pan - powiedzia�a - jest ci�ko ranny. W walce przeciw hrabiemu Estultowi Orgellis i jego najemnikom przebito mu udo lanc�. Rana j�trzy si�... i nie chce goi�... G�os Iseult za�ama� si�, pi�kne r�ce zadygota�y. - Tristana trawi gor�czka od wielu dni. Cz�sto majaczy, popada w omdlenia, nie poznaje nikogo. To ja czuwam przy jego �o�u, piel�gnuj� go, lecz�, u�mierzam bole�ci. Jednakowo�, zapewne moja niezr�czno�� i nieudolno�� spowodowa�y, �e Tristan pos�a� mego brata do Tintagel. M�� m�j uwa�a zapewne, �e w Kornwalii �atwiej o dobrych medyk�w. Milczeli�my, Branwen i ja. - Wci�� jednak nie ma wie�ci od mego brata, wci�� ani �ladu po �aglu jego korabia - ci�gn�a Iseult o Bia�ych D�oniach. - I oto nagle, zamiast tej, na kt�r� czeka Tristan, zjawiasz si� ty, Branwen. Co ci� tu sprowadza? Ciebie, s�u�k� i powiernic� Z�otow�osej Kr�lowej z Tintagel? Czy przywioz�a� mo�e magiczny eliksir? Branwen poblad�a. Poczu�em nieoczekiwane uk�ucie �alu. Bo w por�wnaniu z Iseult, smuk��, wysok�, zwiewn� i dostojn�, tajemnicz� i w�ciekle pi�kn�, Branwen wygl�da�a jak prosta, irlandzka wie�niaczka, puco�owata, lniana, zgrzebna, okr�glutka w biodrach, z w�osami wci�� nieporz�dnie poskr�canymi od deszczu. Wierzcie lub nie, by�o mi jej �al. - Ju� raz Tristan przyj�� z twoich r�k magiczny nap�j, Branwen - kontynuowa�a Iseult. - Nap�j, kt�ry wci�� dzia�a i zabija go powoli. Wtedy, na statku, Tristan przyj�� z twoich r�k �mier�. Mo�e wi�c teraz przybywasz, by da� mu �ycie? Zaprawd�, Branwen, je�li tak jest, �piesz si�. Czasu zosta�o ma�o. Bardzo ma�o. Branwen nie drgn�a. Twarz mia�a nieruchom� jak lalka z wosku. Ich oczy, jej i Iseult, p�on�ce ogniem i si��, spotka�y si�, zwar�y. Wyczuwa�em napi�cie, trzeszcz�ce jak skr�cana lina. Wbrew moim oczekiwaniom to Iseult okaza�a si� silniejsza. - Pani Iseult - Branwen pad�a na kolana, pochyli�a g�ow� - masz prawo mie� do mnie �al. Ale nie prosz� ci� o wybaczenie, bo nie przed tob� zawini�am. Ciebie prosz� wy��cznie o �ask�. Chc� go zobaczy�, pi�kna Iseult o Bia�ych D�oniach. Chc� zobaczy� Tristana. Jej g�os by� cichy, mi�kki, spokojny. W oczach Iseult by� ju� tylko smutek. - Dobrze - powiedzia�a. - Zobaczysz go, Branwen. Chocia� przysi�g�am sobie, �e nie pozwol�, by dotyka�y go obce oczy i d�onie. Zw�aszcza jej d�onie. D�onie Kornwalijki. - Nie jest pewne, czy ona przyp�ynie tu z Tintagel - szepn�a Branwen, wci�� na kolanach. - Wsta�, Branwen. - Iseult o Bia�ych D�oniach unios�a g�ow�, a w oczach jej zab�ys�y wilgotne diamenty. - Nie jest pewne, powiadasz. A ja ci powiem... Ja pobieg�abym boso przez �nieg, przez ciernie, przez roz�arzone w�gle, gdyby... Gdyby tylko mnie wezwa�. Ale on mnie nie wzywa, chocia� o tym wie. Wzywa t�, co do kt�rej nie ma tej pewno�ci. Nasze �ycie, Branwen, nie ustaje w zadziwianiu nas ironi�. Branwen unios�a si� z kolan. Jej oczy, widzia�em to wyra�nie, te� wype�ni�y si� diamentami. Ech, niewiasty... - Id� wi�c do niego, mi�a Branwen - rzek�a gorzko Iseult. - Id� i zanie� mu to, co widz� w twoich oczach. Ale przygotuj si� na najgorsze. Bo gdy ukl�kniesz przy jego �o�u, Tristan rzuci ci w twarz imi�, kt�re nie b�dzie twoim. Rzuci ci je w twarz jak obelg�. Id�, Branwen. S�udzy wska�� ci drog�. Zosta�em z ni� sam, gdy Branwen wysz�a za pacho�kiem. Nie liczy�em kapelana z b�yszcz�c� tonsur�, schylonego nad �aw�, mamrocz�cego pod nosem �aci�skie dyrdyma�y. Nie zauwa�y�em go wcze�niej. Czy by� tu ca�y czas? Do diab�a z nim. Nie przeszkadza� mi. Iseult, wci�� bezwiednie wy�amuj�c palce bia�ych d�oni, patrzy�a na mnie badawczo. Szuka�em w jej oczach wrogo�ci i nienawi�ci. Bo przecie� musia�a wiedzie�. Gdy po�lubia si� �yw�, chodz�c� legend�, poznaje si� t� legend� w najdrobniejszych szczeg�ach. A ja, zaraza, taki drobny nie by�em. Patrzy�a na mnie, a co� bardzo dziwnego by�o w jej spojrzeniu. Potem, zebrawszy pow��czyst� sukni� dooko�a w�skich bioder, usiad�a w rze�bionym karle, zaciskaj�c bia�e d�onie na por�czach. - Usi�d� tu, przy mnie - powiedzia�a - Morholcie z Ulsteru. Usiad�em. O moim pojedynku z Tristanem z Lionesse kr��y mn�stwo nieprawdopodobnych, od pocz�tku do ko�ca ze�ganych historii. W jednej nawet zrobiono ze mnie smoka, kt�rego Tristan zwyci�y�, zdobywaj�c tym samym formalne prawo do Iseult o Z�otych W�osach. Dobre, co? I romantyczne, i usprawiedliwiaj�ce. Czarnego smoka faktycznie nosi�em na tarczy, mo�e to st�d. Bo przecie� ka�dy wie, �e w Irlandii smok�w nie ma od czas�w Cuchulainna. Inna opowie�� g�osi, �e walka mia�a miejsce w Kornwalii, zanim jeszcze Tristan pozna� Iseult. To nieprawda. To wymys� minstreli. Jest faktem, �e kr�l Diarmuidposy�a� mnie do Marka, do Tintagel, by�em tam kilkakrotnie i rzeczywi�cie ostro �ar�em si� o haracz, nale�ny Diarmuidowi od Kornwalijczyka, zaraza wie, z jakiego tytu�u, nie interesowa�em si� polityk�. Ale w�wczas nigdy nie spotka�em Tristana. Nie spotka�em go te� wtedy, gdy po raz pierwszy by� w Irlandii. Pozna�em go dopiero podczas jego drugiej wizyty, kiedy to zjawi� si�, by prosi� o Z�otow�os� dla Kornwalii. Dw�r Diarmuida, jak zwykle przy podobnych okazjach, podzieli� si� na takich, co popierali t� koligacj� i na takich, co byli przeciw. Do tych ostatnich nale�a�em ja. Szczerze m�wi�c, nie mia�em poj�cia, o co dok�adnie sz�o, jak wspomnia�em, nie mia�em inklinacji ani do polityki, ani do intrygi. By�o mi oboj�tne, za kogo wydadz� Iseult. Ale umia�em i lubi�em si� bi�. Plan, na ile go pojmowa�em, by� prosty, w istocie nie zas�ugiwa� na miano intrygi. Mieli�my zerwa� Markowe swaty, nie dopu�ci� do koligacji z Tintagelem. Czy by� lepszy spos�b ni� ukatrupienie pos�a? Znalaz�em okazj�, zaczepi�em i obrazi�em Tristana, a on mnie wyzwa�. On mnie, rozumiecie. Nie odwrotnie. Bili�my si� w Dun Laoghaire, na brzegu Zatoki. My�la�em, �e pr�dko sobie z nim poradz�. Na pierwszy rzut oka dwukrotnie g�rowa�em nad nim wag� i co najmniej dwukrotnie do�wiadczeniem. Tak mi si� przynajmniej wydawa�o. Pomy�k� pozna�em zaraz w pierwszym starciu, kiedy kopie posz�y nam w drzazgi. Ma�o mi krzy�e nie p�k�y, tak wbi� mnie w oparcie siod�a, ma�o brakowa�o, a zwali�by mnie razem z koniem. Kiedy zawr�ci� i nie wo�aj�c o drug� kopi�, doby� miecza, by�em uradowany - kopia ma to do siebie, �e przy odrobinie szcz�cia i dobrym wierzchowcu m�odzik mo�e rozwali� na miazg� nawet wprawnego rycerza. Miecz - na d�u�sz� met� - jest sprawiedliwszy. Pomacali�my si� troch� po tarczach. Silny by� jak byk, silniejszy ni� przypuszcza�em. Walczy� klasycznie - dexter, sinister, niebo-d�, raz po razie, bardzo szybko, i ta jego szybko�� nie pozwala�a mi wykorzysta� przewagi do�wiadczenia, narzuci� mu mojego, mniej klasycznego stylu. Poma�u zacz�� mnie m�czy�, wi�c przy pierwszej okazji r�bn��em go nieuczciwie, w udo, pod dolny skraj tarczy, ozdobionej wspi�tym lwem Lionesse. Gdyby to by�o z ziemi, nie usta�by na nogach. Ale to by�o z konia. Nawet nie zwr�ci� uwagi, �e krwawi jak wieprz, �e kryzga ciemnym karminem na siod�o, na kropierz, na piach. Ludzie, kt�rzy tam byli, darli si� jak op�tani. By�em pewien, �e up�yw krwi robi swoje, a poniewa� i ja by�em bliski granicy wyczerpania, natar�em ostro, niecierpliwie i nieostro�nie, by zako�czy�. I to by� m�j b��d. Pod�wiadomie trzyma�em tarcz� nisko, s�dz�c, �e zechce odwdzi�czy� mi si� takim samym, wrednym, dolnym ci�ciem. Nagle co� rozb�ys�o mi w oczach i nie wiem, co by�o dalej. Nie wiem. Nie wiem, co by�o potem, pomy�la�em, patrz�c na bia�e d�onie Iseult. Czy to mo�liwe? Czy�by by� tylko tamten b�ysk, w Dun Laoghaire, ciemny korytarz, a zaraz potem szarobia�e wybrze�e i zamek Carhaing? Czy to mo�liwe? I natychmiast, jak gotowa odpowied�, jak niezbity dow�d, jak niepodwa�alny argument, przyp�yn�y obrazy, zjawi�y si� twarze, imiona, s�owa, kolory, zapachy. Wszystko tam by�o, ka�dy, ka�dziute�ki dzie�. I te dni zimowe, kr�tkie, niejasne zza rybich p�cherzy w oknach, i te ciep�e, pachn�ce deszczem, w okolicach Pentecostu, i te letnie, d�ugie i gor�ce, ��te od s�o�ca i od s�onecznik�w. Wszystko tam by�o - marsze, walki, pochody, �owy, uczty, kobiety, znowu walki, znowu uczty i znowu kobiety. Wszystko. To, co wydarzy�o si� od tamtego momentu w Dun Laoghaire, po dzisiejszy, zapaprany m�awk� dzie� na armoryka�skim wybrze�u. To wszystko by�o. Mia�o miejsce. Zdarzy�o si�. Nie mog�em wi�c zrozumie�, dlaczego to wszystko wydawa�o mi si�... Niewa�ne. Nieistotne. Odetchn��em ci�ko. Zm�czy�em si� tym wspomnieniem. Czu�em si� zm�czony, prawie tak, jak w�wczas, podczas walki. Jak w�wczas, czu�em b�l w karku, ci�ar ramion. Szrama na g�owie pulsowa�a, rwa�a rozw�cieczonym b�lem. Iseult o Bia�ych D�oniach, od d�u�szej chwili zapatrzona w okno, w spowity chmurami horyzont, powoli obr�ci�a ku mnie twarz. - Po co tu przyby�e�, Morholcie z Ulsteru? Co mia�em jej odpowiedzie�? Nie chcia�em zdradza� si� przed ni� z czarn� pustk� w pami�ci. Nie mia�o sensu opowiadanie jej o ciemnym, nie ko�cz�cym si� korytarzu. Pozostawa�, jak zwykle, rycerski obyczaj, powszechnie szanowana i uznawana norma. Wsta�em. - Jestem tu na twoje rozkazy, pani Iseult - powiedzia�em, k�aniaj�c si� sztywno. Podpatrzy�em taki uk�on u Caia, w Kamelocie, zawsze wydawa� mi si� godny, dystyngowany i wart na�ladowania. - Przyby�em, by spe�ni� ka�dy tw�j rozkaz. Rozporz�dzaj moim �yciem, pani Iseult. - Morholcie - powiedzia�a cicho, wy�amuj�c palce. - Obawiam si�, �e ju� na to za p�no. Widzia�em �z�, w�sk�, l�ni�c� smu�k�, sun�c� w d� od k�cika jej oka, zwalniaj�c� bieg na skrzyde�ku nosa. Czu�em zapach jab�ek. - Legenda si� ko�czy, Morholcie. Przy wieczerzy Iseult nie dotrzyma�a nam towarzystwa. Byli�my sami, ja i Branwen, nie licz�c kapelana z b�yszcz�c� tonsur�. Ten nie przeszkadza� nam jednak. Wymruczawszy kr�tk� modlitw� i prze�egnawszy st�, po�wi�ci� si� �arciu. Rych�o przesta�em go w og�le zauwa�a�. Tak, jak gdyby by� tam ca�y czas. Zawsze. - Branwen? - Tak, Morholcie? - Sk�d wiedzia�a�? - Pami�tam ci� z Irlandii, z dworu. Dobrze ci� pami�tam. Nie, nie s�dz�, �eby� ty pami�ta� mnie. Nie zwraca�e� wtedy na mnie uwagi, Morholcie, chocia�, dzisiaj mog� ci to wyzna�, stara�am si�, by� mnie dostrzeg�. To zrozumia�e - tam, gdzie by�a Iseult, nie zauwa�a�o si� innych. - Nie, Branwen. Pami�tam ci�. Dzisiaj ci� nie pozna�em, bo... - Tak, Morholcie? - Wtedy, w Baile Atha Cliath... zawsze by�a� u�miechni�ta. Milczenie. - Branwen? - Tak, Morholcie? - Co z Tristanem? - �le. Rana j�trzy si�, nie chce goi�. Zaczyna si� zgorzel. To wygl�da strasznie. - Czy on... - Dop�ki wierzy, �yje. A on wierzy. - W co? - W ni�. Milczenie. - Branwen... - Tak, Morholcie. - Czy Iseult Z�otow�osa... Czy kr�lowa... rzeczywi�cie przyp�ynie tu z Tintagelu? - Nie wiem, Morholcie. Ale on wierzy. Milczenie. - Morholcie. - Tak, Branwen. - Powiedzia�am Tristanowi, �e tu jeste�. Chce ci� zobaczy�. Jutro. - Dobrze. Milczenie. - Morholcie... - Tak, Branwen. - Tamto, na wydmach... - To nie mia�o znaczenia, Branwen. - Mia�o. Prosz� ci�, postaraj si� zrozumie�. Nie chcia�am, nie mog�am pozwoli�, by� zgin��. Nie mog�am dopu�ci�, by be�t z kuszy, g�upi kawa�ek drewna i metalu, pokrzy�owa�... Nie mog�am do tego dopu�ci�. Za �adn� cen�, nawet za cen� twojej wzgardy. A tam... na wydmach... Cena, kt�rej oni ��dali, nie wyda�a mi si� wyg�rowana. Widzisz, Morholcie... - Branwen... Dosy�, prosz�. Wystarczy. - Ju� mi si� zdarza�o p�aci� sob�. - Branwen. Ani s�owa wi�cej. Dotkn�a mojej r�ki, a jej dotkni�cie, wierzcie lub nie, by�o czerwon� kul� s�o�ca, wschodz�cego po d�ugiej i zimnej nocy, zapachem jab�ek, skokiem konia, id�cego do szar�y. Spojrza�a mi w oczy, a jej spojrzenie by�o jak �opot szarpanych wiatrem proporc�w, jak muzyka, jak dotyk futra na policzku. Branwen, roze�miana Branwen z Baile Atha Cliath. Powa�na, spokojna i smutna Branwen z Kornwalii, o oczach, kt�re wiedz�. Czy w winie, kt�re pili�my, by�o co�? Tak jak w tym, kt�re Tristan i Z�otow�osa wypili na morzu? - Branwen... - Tak, Morholcie? - Nic. Chcia�em tylko us�ysze� d�wi�k twego imienia. Milczenie. Szum morza, jednostajny i g�uchy, w nim szepty, natr�tne, powtarzaj�ce si�, niezno�nie uparte. Milczenie. - Morholt. - Tristan. Zmieni� si�. Wtedy, w Baile Atha Cliath to by� dzieciak, weso�y ch�opak o rozmarzonych oczach, zawsze, nieodmiennie z tym samym milusim u�mieszkiem, wywo�uj�cym u panien skurcze podbrzusza. Zawsze ten u�mieszek, nawet wtedy, gdy siekli�my si� mieczami w Dun Laoghaire. A teraz... Teraz twarz mia� szar�, wychud��, skurczon�, poci�t� b�yszcz�cymi stru�kami potu, usta sp�kane i wygi�te w bolesn� podkow�, oczodo�y zczernia�e od m�ki. I �mierdzia�. �mierdzia� chorob�. �mierci�. Strachem. - �yjesz, Irlandczyku. - �yj�, Tristanie. - Kiedy znosili ci� z pola, m�wili, �e� martwy. Mia�e�... - Mia�em rozr�ban� g�ow� i m�zg na wierzchu - powiedzia�em, staraj�c si�, by zabrzmia�o to naturalnie i oboj�tnie. - Cud. Kto� modli� si� za ciebie, Morholcie. - Raczej nie - wzruszy�em ramionami. - Niezbadane s� wyroki losu. - Zmarszczy� czo�o.- Ty i Branwen... �yjecie oboje. A ja... W g�upiej potyczce... Dosta�em kopi� w pachwin�, przesz�a na wylot, z�ama�a si�. Chyba co� odkruszy�o si� z drzewca, dlatego rana tak si� paprze. To kara bo�a. Kara za wszystkie moje winy. Za ciebie, za Branwen. A nade wszystko... za Iseult... Znowu si� zmarszczy�, skrzywi� usta. Wiedzia�em, kt�r� Iseult mia� na my�li. Zrobi�o mi si� nagle bardzo przykro. W tym jego grymasie by�o wszystko. Jej podkr��one oczy, jej bezwiedne za�amania r�k, wy�amywane palce bia�ych d�oni. Gorycz w g�osie. Jak�e cz�sto, pomy�la�em, musia�a to widzie�. To nag�e, mimowolne skrzywienie ust, gdy m�wi� "Iseult", a nie m�g� doda� "Z�otow�osa". By�o mi jej �al, jej, za�lubionej z �yw� legend�. Dlaczego zgodzi�a si� na to ma��e�stwo? Dlaczego zgodzi�a si� s�u�y� jako imi�, jako pusty d�wi�k? Czy nie s�ysza�a opowie�ci o nim i o Kornwalijce? A mo�e zdawa�o jej si�, �e to bez znaczenia? Mo�e my�la�a, �e Tristan jest taki sam jak inni, jak ch�opaki z dru�yny Artura, jak Gawaine, Gaheris, Bors czy Bedivere, kt�rzy zapocz�tkowali t� idiotyczn� mod�, by wielbi� jedn�, ch�do�y� drug�, a �eni� si� z trzeci� i wszystko by�o dobrze, nikt si� nie skar�y�? - Morholcie... - Jestem tu, Tristanie. - Pos�a�em Caherdina do Tintagel. Statek... - Wci�� nie ma wie�ci, Tristanie. - Tylko ona... - szepn��. - Tylko ona mo�e mnie uratowa�. Jestem na kraw�dzi. Jej oczy, jej r�ce, sam jej widok i d�wi�k jej g�osu. Innego ratunku dla mnie ju� nie ma. Dlatego... je�li b�dzie na pok�adzie, Caherdin ma wci�gn�� na maszt... - Wiem, Tristanie. Milcza�, patrz�c w powa��, oddycha� ci�ko. - Morholcie... Czy ona... przyb�dzie? Czy pami�ta? - Nie wiem, Tristanie - powiedzia�em i natychmiast po�a�owa�em tych s��w. Do diab�a, co mi szkodzi�o gor�co i z przekonaniem potwierdzi�? Czy musia�em i przed nim demaskowa� si� ze swoj� niewiedz�? Tristan obr�ci� g�ow� ku �cianie. - Zmarnowa�em t� mi�o�� - j�kn��. - Zniszczy�em j�. Przez to �ci�gn��em kl�tw� na nasze g�owy. Przez to umieram, nie mog�c nawet umrze� w przekonaniu, �e Iseult przyb�dzie tu na moje wo�anie. Chocia�by za p�no, ale przyb�dzie. - Nie m�w tak, Tristanie. - Musz�. To wszystko moja wina. A mo�e winien jest m�j przekl�ty los? Mo�e od pocz�tku by�em na to skazany? Ja, pocz�ty z mi�o�ci i tragedii? Wiesz, �e Blanchefleur porodzi�a mnie w rozpaczy, b�le chwyci�y j�, gdy przyniesiono wie�� o �mierci Rivalina. Nie prze�y�a porodu. Nie wiem, czy to ona, w ostatnim tchnieniu, czy to p�niej Foytenant... Kto nada� mi to imi�, imi�, kt�re jest jak zguba, jak przekle�stwo... Jak wyrok. La tristesse. Przyczyna i skutek. La tristesse, otaczaj�ca mnie jak mg�a... Mg�a, taka, jaka spowi�a uj�cie Liffey, gdy po raz pierwszy... Zamilk�, bezwiednie wodzi� d�o�mi po okrywaj�cych go futrach. - Wszystko, wszystko, co robi�em, obraca�o si� przeciw mnie. Postaw si� na moim miejscu, Morholcie. Wyobra� sobie, przybywasz do Baile Atha Cliath, tam spotykasz dziewczyn�... Od pierwszego spojrzenia, od pierwszego zetkni�cia si� oczu czujesz, �e serce chce pokruszy� ci �ebra, a r�ce dr��. Ca�� noc chodzisz, nie k�ad�c si� do �o�a, gotujesz si� z niepokoju, dygoczesz, my�lisz tylko o jednym - �eby nazajutrz znowu j� zobaczy�. I co? Zamiast rado�ci - la tristesse... Milcza�em. Nie rozumia�em, o czym m�wi. - A potem - ci�gn�� - pierwsza rozmowa. Pierwsze zetkni�cie si� r�k, kt�re wstrz�sa tob� niby uderzenie kopii na turnieju. Pierwszy u�miech, jej u�miech, kt�ry sprawia, �e... Ech, Morholcie. Co by� zrobi�, b�d�c na moim miejscu? Milcza�em. Nie wiedzia�em, co bym zrobi�, b�d�c na jego miejscu. Bo nigdy nie by�em na jego miejscu. Bo, na Luga i Lira, nigdy nie prze�y�em czego� takiego. Nigdy. - Wiem, czego by� nie zrobi�, Morholcie - rzek� Tristan, przymykaj�c oczy. - Nie nastr�czy�by� jej Markowi, nie wzbudzi� jego zainteresowania, papl�c o niej bezustannie w jego obecno�ci. Nie pop�yn��by� po ni� do Irlandii w cudzym imieniu. Nie zmarnowa�by� mi�o�ci, kt�ra si� wtedy zacz�a. Wtedy, nie na statku. Branwen nies�usznie zadr�cza si� t� histori� z magicznym napojem. Nap�j nie mia� tutaj nic do rzeczy. Gdy wsiada�a na statek, by�a ju� moja. Morholcie... Gdyby� to ty wsiada� z ni� na ten statek, czy po�eglowa�by� do Tintagelu? Odda�by� Iseult Markowi? Na pewno nie. Uciek�by� z ni� raczej na koniec �wiata, do Bretanii, Arabii, do Hyperborei, do samej Ultima Thule. Morholcie? Mam racj�? Nie mog�em odpowiedzie� na to pytanie. A gdybym m�g�, nie chcia�bym. - Jeste� wycie�czony, Tristanie. Potrzeba ci snu. Wypoczywaj. - Wypatrujcie... statku... - Dobrze, Tristanie. Potrzeba ci czego�? Przys�a� ci... pani� o Bia�ych D�oniach? Skrzywienie ust. - Nie. Stoimy na murach, ja i Branwen. M�y, jak to w Bretanii. Wiatr wzmaga si�, szarpie w�osy Branwen, oblepia sukni� jej biodra. Wiatr w porywach d�awi nam s�owa na wargach. Wyciska �zy z oczu, wpatrzonych w horyzont. Ani �ladu �agla. Patrz� na Branwen. Na Luga, jak�� rado�� sprawia mi patrzenie na ni�. M�g�bym na ni� patrze� bez ko�ca. I pomy�le� tylko, �e w�wczas, gdy sta�a naprzeciw Iseult, wydawa�a mi si� nie�adna. Musia�em mie� chyba bielmo na oczach. - Branwen? - S�ucham ci�, Morholcie. - Czeka�a� na mnie na pla�y. Wiedzia�a�, �e... - Tak. - Sk�d? - Nie wiesz? - Nie. Nie wiem... nie pami�tam... Branwen, do�� zagadek. To nie na moj� g�ow�. Nie na moj� rozbit� g�ow�. - Legenda nie mo�e zako�czy� si� bez nas. Bez naszego udzia�u. Twojego i mojego. Nie wiem, dlaczego, ale jeste�my wa�ni, niezb�dni w tej historii. W historii o wielkiej mi�o�ci, kt�ra jest wirem, wci�gaj�cym wszystko i wszystkich. Czy nie wiesz o tym, Morholcie z Ulsteru, czy nie rozumiesz, jak pot�n� si�� jest uczucie? Si�� zdoln� odwr�ci� naturalny porz�dek rzeczy? Czy tego nie czujesz? - Branwen... Nie rozumiem. Tu, na zamku Carhaing... - Co� si� wydarzy. Co�, co zale�y tylko od nas. I dlatego tu jeste�my. Musimy tu by�, niezale�nie od naszej woli. Dlatego wiedzia�am, �e pojawisz si� na pla�y. Dlatego nie mog�am pozwoli�, by� zgin�� na wydmach... Nie wiem, co mnie do tego popchn�o. Mo�e jej s�owa, mo�e nag�e wspomnienie oczu Z�otow�osej. Mo�e co�, o czym zapomnia�em, id�c d�ugim, nie ko�cz�cym si�, ciemnym korytarzem. Ale zrobi�em to bez namys�u, bez wyrachowania. Wzi��em j� w ramiona. Przylgn�a do mnie, ulegle i ch�tnie, a ja pomy�la�em, �e w samej rzeczy, uczucie mo�e by� pot�n� si��. Ale r�wn� moc ma jego d�ugi, dotkliwy i przemo�ny brak. Trwa�o to tylko chwil�. Tak mi si� przynajmniej wydawa�o. Branwen powoli uwolni�a si� z mego u�cisku, odwr�ci�a si�, poryw wiatru zatarga� jej w�osami. - Co� od nas zale�y, Morholcie. Od ciebie i ode mnie. Boj� si�. - Czego? - Morza. I �odzi, kt�ra nie ma steru. - Jestem przy tobie, Branwen. - B�d�, Morholcie. Dzisiaj jest inny wiecz�r. Zupe�nie inny. Nie wiem, gdzie jest Branwen. By� mo�e czuwa razem z Iseult u �o�a Tristana, kt�ry znowu jest nieprzytomny i rzuca si� w gor�czce. Rzucaj�c si�, szepcze "Iseult..." Iseult o Bia�ych D�oniach wie, �e to nie j� przyzywa Tristan, ale dr�y, gdy s�yszy to imi�. I wy�amuje palce bia�ych d�oni. Branwen, je�li jest tam z ni�, ma w oczach mokre diamenty. Branwen... Szkoda, �e... Ech, zaraza! A ja... Ja pij� z kapelanem. Nie wiem, sk�d wzi�� si� tu ten kapelan. Mo�e by� zawsze? Pijemy, i to pijemy szybko. I du�o. Wiem, �e to mi szkodzi. Nie powinienem, moja rozwalona g�owa niezbyt dobrze to znosi. Gdy si� opij�, miewam halucynacje. B�le g�owy. Czasami mdlej�. Na szcz�cie rzadko. Ale c�, pijemy. Musz�, zaraza, st�umi� w sobie niepok�j. Zapomnie� o dr�eniu r�k. O zamku Carhaing. O oczach Branwen, pe�nych l�ku przed niewiadomym. Chc� zag�uszy� w sobie wycie wichru, szum fal, ko�ysanie pok�adu �odzi pod stopami. Chc� zag�uszy� w sobie to, czego nie pami�tam. I ten zapach jab�ek, kt�ry mnie prze�laduje. Pijemy, kapelan i ja. Dzieli nas d�bowy st�, mocno ju� zachlapany winem. Dzieli nas nie tylko st�. - Pij, klecho. - B�g z tob�, synu. - Nie jestem twoim synem. Jak wielu innych od czasu bitwy pod Mount Badon nosz� na zbroi krzy�, ale nie zaw�adn�� mn� mistycyzm, co przydarzy�o si� wielu innym. Wobec religii jestem raczej oboj�tny. Wobec wszelkich jej przejaw�w. Krzak, kt�ry w Glastonbury posadzi� jakoby J�zef z Arymatei, nie r�ni si� dla mnie od innych krzak�w - mo�e tylko tym, �e jest bardziej ko�lawy i oblaz�y ni� inne. Samo opactwo, o kt�rym niekt�re ch�opaki Artura m�wi� w nabo�nym skupieniu, we mnie g��bszych wzrusze� nie budzi, chocia� przyznaj�, �e �adnie komponuje si� z lasem, wzg�rzem i jeziorem. A to, �e regularnie bij� tam we dzwony, u�atwia znalezienie drogi we mgle, a mglisto tam zawsze tak, �e niech to zaraza. Ta rzymska religia, chocia� ju� nie�le rozpanoszona, niewielkie ma szanse u nas, na wyspach. U nas, w Irlandii, Kornwalii czy Walii, na ka�dym kroku spotyka si� rzeczy, kt�rych istnieniu mnisi uparcie zaprzeczaj�. Byle g�upek widzia� u nas elfy, puki, sylfy, korrigany, leprekauny, sidhe, ba, nawet bean sidhe. A nikt, o ile mi wiadomo, nie widzia� anio�a. Nie licz�c Bedivere, kt�ry jakoby widzia� samego Gabriela, kiedy�, przed jak�� walk� czy w czasie walki, ale Bedivere jest ba�wan i �garz, kto by mu tam wierzy�. Mnisi rozpowiadaj� o cudach, jakie jakoby czyni� Chrystus. B�d�my uczciwi - przy tym, co potrafi�a Vivien z Jeziora, Morgan od Wr�ek albo Morgause, �ona Lota z Orkad�w, nie wspominaj�c o Merlinie, Chrystus nie ma si� czym chwali�. Mnisi, m�wi� wam, przyszli i odejd�. A druidzi pozostan�. Nie to, �ebym akurat uwa�a�, �e druidzi s� wiele lepsi od mnich�w, nie. Ale druidzi s� nasi. Byli zawsze. A mnisi to przyb��dy. Tak jak ten m�j klecha, m�j dzisiejszy kompan przy stole. Jeden diabe� wie, sk�d przywia�o go tu, do Armoryki. U�ywa dziwnych s��w i ma dziwny akcent, akwita�ski jakby lub galicki. Zaraza z nim. - Pij, klecho. A u nas, w Irlandii, to g�ow� sobie dam uci��, �e chrze�cija�stwo b�dzie spraw� przelotn�. My, Irlandczycy, jeste�my ma�o podatni na ten ich rzymski, nieust�pliwy i zawzi�ty fanatyzm, jeste�my na to za trze�wi, za prostoduszni. Nasza Wyspa to forpoczta Zachodu, to Ostatni Brzeg. Za nami, ju� blisko, le�� Stare Kraje - Hy Brasil, Ys, Mainistir Leitreach, Beag-Arainn. To one, jak przed wiekami, tak i dzi� rz�dz� umys�ami ludzi, nie krzy�, nie �aci�ska liturgia. A zreszt� my, Irlandczycy, jeste�my tolerancyjni. Niech ka�dy wierzy sobie, w co chce. Po �wiecie, jakem s�ysza�, r�ne od�amy chrze�cijan ju� zaczynaj� bra� si� za �by. U nas to jest niemo�liwe. Wszystko mog� sobie wyobrazi�, ale nie to, �eby taki Ulster, dla przyk�adu, sta� si� widowni� zamieszek na tle religijnym. - Pij, klecho. Pij, bo kto wie, czy jutro nie b�dziesz mia� pracowitego dnia. Mo�e ju� jutro b�dziesz musia� odpracowa� to, co tu wy�ar�e� i wychla�e�. Bo ten, kt�ry ma odej��, musi odej�� z parad�, w chwale rytua�u. L�ej umiera�, gdy obok kto� odprawia rytua�, wszystko jedno, czy ten kto� klepie Requiem Aeternam, smrodzi kadzid�ami, wyje czy wali mieczem o tarcz�. �atwiej si� w�wczas odchodzi. I co to, do diab�a, za r�nica, dok�d si� odchodzi, do raju, piek�a czy te� do Tir Na Nog. Odchodzi si� zawsze w ciemno��. Wiem co� o tym. Odchodzi si� w ciemny korytarz, kt�ry nie ma ko�ca. - Tw�j pan umiera, klecho. - Sir Tristan? Modl� si� za niego. - Modlisz si� o cud? - Wszystko w r�ku Boga. - Nie wszystko. - Blu�nisz, synu. - Nie jestem twoim synem. Jestem synem Flanna Uarbeoil, kt�rego Normanowie zar�bali w bitwie na brzegach rzeki Shannon. To by�a, klecho, �mier� godna m�czyzny. Flann umieraj�c, nie j�cza� "Iseult, Iseult". Flann, umieraj�c, roze�mia� si� i nazwa� jarla Norman�w takimi s�owami, �e ten przez bite trzy pacierze nie m�g� zamkn�� g�by, otwartej z podziwu. - Umiera�, synu, winno si� z imieniem Pana na ustach. Poza tym l�ej jest gin�� w bitwie, od miecza ni� dogorywa� w �o�u, trawiony przez la maladie. Walka z la maladie to walka samotna. Ci�ko jest walczy� samotnie, a jeszcze ci�ej jest samotnie umiera�. - La maladie? Pleciesz, klecho. Wyliza�by si� z tej rany r�wnie �piewaj�co jak z tamtej, kt�r�... Ale wtedy, w Irlandii, by� pe�en �ycia, pe�en nadziei, a teraz nadzieja wyciek�a z niego razem z krwi�. Do diab�a, gdyby m�g� przesta� o niej my�le�, gdyby zapomnia� o tej przekl�tej mi�o�ci... - Mi�o��, synu, te� pochodzi od Boga. - Akurat. Wszyscy tu gadaj� o mi�o�ci i dziwuj� si�, sk�d si� takowa bierze. Tristan i Iseult... Powiedzie� ci, klecho, sk�d si� wzi�a ich mi�o��, czy jak to tam zwa�? Powiedzie� ci, co ich po��czy�o? To by�em ja, Morholt. Zanim Tristan roz�upa� mi �eb, dziabn��em go w udo i przyku�em na par� tygodni do �o�a. A on, ledwie krzyn� wydobrza�, wci�gn�� do tego �o�a Z�otow�os�. Ka�dy zdrowy ch�op tak by zrobi�, gdyby mia� okazj� i czas. A potem minstrele �piewali o More�skim Lesie i o nagim mieczu. G�wno prawda, nie wierz�. Widzisz sam, mnichu, sk�d pochodzi mi�o��. Nie od Boga, ale od Morholta. I dlatego tyle ona warta, ta mi�o��. Ta twoja la maladie. - Blu�nisz. M�wisz o sprawach, kt�rych nie rozumiesz. Lepiej wi�c by�oby, gdyby� przesta� o nich m�wi�. Nie zdzieli�em go mi�dzy oczy cynowym kubkiem, kt�ry usi�owa�em zgnie�� w d�oni. Dziwicie si�, dlaczego? Powiem wam. Bo mia� racj�. Nie rozumia�em. Jak mog�em rozumie�? Nie by�em pocz�ty w nieszcz�ciu, zrodzony w tragedii. Flann i moja matka pocz�li mnie na sianie i zapewne mieli z tego poczynania kup� prostej, zdrowej rado�ci. Nadaj�c mi imi�, nie wk�adali w nie �adnego ukrytego znaczenia. Nazwali mnie tak, by by�o �atwo mnie wo�a�. "Morholt, wieczerza!" "Morholt, ty psie nasienie!" "Przynie� wody, Morholt!" La tristesse? G�wno, a nie la tristesse. Czy nosz�c takie imi� mo�na marzy�? Gra� na harfie? Po�wi�ca� ukochanej wszystkie my�li, wszystkie dzienne sprawy, a noc� chodzi� po komnacie, nie mog�c zasn��? G�wno. Nosz�c takie imi�, mo�na chla� piwo i wino, a potem rzyga� pod st�. Rozbija� nosy pi�ci�. Rozwala� �by mieczem lub toporem, wzgl�dnie samemu bra� po �bie. Mi�o��? Kto�, kto nazywa si� Morholt zadziera kieck� i ch�do�y, a potem zasypia lub te�, je�li przypadkowo gra mu co� w duszy, m�wi "Uch, ale� z ciebie na schwa� dziewucha, Maire O'Connell, ca�� bym ci� ze�ar� ch�tnie, a zw�aszcza te twoje cycki". Szukajcie trzy dni i trzy noce, nie znajdziecie w tym �ladu la tristesse. Nawet �ladu. I co z tego, �e lubi� patrze� na Branwen? Na wiele rzeczy lubi� patrze�. - Pij, klecho. I nalewaj, szkoda czasu. Co tam mamroczesz? - Wszystko w r�ku Boga, sicut in coelo et in terris, amen. - Mo�e wszystko in coelo, ale na pewno nie wszystko in terris. - Blu�nisz, synu. Cave! - Czym chcesz mnie nastraszy�? Gromem z jasnego nieba? - Nie strasz� ci�. Boj� si� o ciebie. Odrzucaj�c Boga, odrzucasz nadziej�. Nadziej� na to, �e nie utracisz tego, co zdob�dziesz. Nadziej� na to, �e gdy przyjdzie dokona� wyboru, dokonasz dobrze, �e podejmiesz w�a�ciw� decyzj�. I �e nie b�dziesz w�wczas bezbronny. - �ycie, klecho, z Bogiem, czy bez niego, z nadziej�, czy bez niej, to droga bez ko�ca i pocz�tku, droga, kt�ra wiedzie po �liskiej kraw�dzi olbrzymiego, blaszanego lejka. Wi�kszo�� ludzi nie zauwa�a, �e chodz� w k�ko, niezliczon� liczb� razy mijaj� ten sam punkt na �liskim, w�skim kr�gu. Ale s� tacy, kt�rym przydarza si� osun��. Spa��. I w�wczas koniec z nimi, nigdy ju� nie wr�c� na kraw�d�, nie podejm� marszu. Sun� w d�, do chwili, gdy wszyscy spotkaj� si� w wylocie lejka, w najw�szym miejscu. Spotkaj� si�, ale tylko na kr�tk� chwil�, bo dalej, pod lejkiem, czeka na nich otch�a�. I ten zamek, na skale t�uczonej falami, jest w�a�nie takim miejscem. Wylotem lejka. Pojmujesz to, klecho? - Nie. Nie s�dz� jednak, �eby� ty z kolei pojmowa� przyczyn�, dla kt�rej tego nie pojmuj�. - Do diab�a z przyczynami, jako i skutkami, sicut in coelo et in terris. Pij, mnichu. Pili�my do p�nej nocy. Kapelan zni�s� to nad podziw dobrze. Ze mn� by�o gorzej. Ur�n��em si�, m�wi� wam, w okropny spos�b. zag�uszy�em w sobie... wszystko. Tak mi si� przynajmniej wydawa�o. Dzisiaj morze ma kolor o�owiu. Dzisiaj morze jest gniewne. Czuj� jego gniew i mam przed nim respekt. Rozumiem Branwen, rozumiem jej strach. Nie rozumiem przyczyn. I jej s��w. Dzisiaj zamek jest pusty i przera�aj�co cichy. Tristana trawi gor�czka. Iseult i Branwen s� przy nim. Ja, Morholt z Ulsteru, stoj� na murach i patrz� na morze. Nie ma nawet �ladu �agla. Nie spa�em, gdy wesz�a. I nie by�em zaskoczony. By�o tak, jak gdybym tego oczekiwa�. To dziwne spotkanie na pla�y, podr� przez wydmy i s�one ��ki, g�upi incydent z Bec de Corbin i jego kole�kami, ten wiecz�r przy �wiecach, ciep�o jej cia�a, gdy obejmowa�em j� na murach, a nade wszystko ta aura mi�o�ci i �mierci, wype�niaj�ca Carhaing - wszystko to zbli�y�o nas do siebie, zwi�za�o. Zacz��em ju� �apa� si� na my�lach, �e trudno mi b�dzie rozsta� si�... Z Branwen. Nie powiedzia�a ani s�owa. Rozpi�a brosz� spinaj�c� opo�cz� na ramieniu, opu�ci�a na posadzk� ci�k� tkanin�. Szybko zdj�a koszul�, prost�, nieledwie zgrzebn�, tak�, jakie nosz� na co dzie� irlandzkie dziewcz�ta. Odwr�ci�a si� bokiem, zaczerwieniona ogniem, pe�gaj�cym po polanach w kominie, �ledz�cym za ni� czerwonymi �lepiami �aru. R�wnie� nie m�wi�c ni s�owa, posun��em si�, robi�c jej miejsce obok siebie. Po�o�y�a si�, powoli, odwracaj�c twarz. Nakry�em j� futrami. Nadal milczeli�my obydwoje, le��c nieruchomo i patrz�c na cienie biegaj�ce po powale. - Nie mog�am zasn�� - powiedzia�a. - Morze... - Wiem. Ja te� je s�ysz�. - Boj� si�, Morholcie. - Jestem przy tobie. - B�d�. Obj��em j� najczulej, najdelikatniej jak umia�em. Otoczy�a mi szyj� ramionami, przycisn�a twarz do policzka, ra��c gor�cem oddechu. Dotyka�em jej ostro�nie, walcz�c z radosnym pragnieniem mocnego u�cisku, ch�ci� gwa�townej, po��dliwej pieszczoty, tak, jak gdybym dotyka� pi�r soko�a, chrap p�ochliwego konia. Dotyka�em jej w�os�w, szyi, ramion, jej pe�nych, cudownie kszta�tnych piersi o male�kich sutkach. Dotyka�em jej bioder, kt�re jeszcze niedawno, pomy�le� tylko, uwa�a�em za zbyt okr�g�e, a kt�re by�y wspaniale okr�g�e. Dotyka�em jej g�adkich ud, dotyka�em jej kobieco�ci, miejsca nie nazwanego, bo nawet w my�li nie o�mieli�bym si� nazwa� go u niej tak, jak przywyk�em, �adnym z irlandzkich, walijskich czy sakso�skich s��w. Bo by�oby to tak, jak gdyby Stonehenge nazwa� kup� kamieni. Tak, jak gdyby Glastonbury Tor nazwa� pag�rkiem. Dr�a�a, niecierpliwie wychodz�c naprzeciw moim d�oniom, kieruj�c nimi ruchami cia�a. Domaga�a si�, ��da�a niemym j�kiem, gwa�townym, rw�cym si� oddechem. Prosi�a chwilow� uleg�o�ci�, mi�kk� i ciep��, by za moment wypr�y� si�, stwardnie� w dygoc�cy diament. - Kochaj mnie, Morholcie - szepn�a. - Kochaj mnie. By�a odwa�na, zach�anna, niecierpliwa. Ale bezbronna i bezsilna w moich ramionach, musia�a podda� si� mojej spokojnej, ostro�nej, pow�ci�gliwej mi�o�ci. Mojej. Takiej, jakiej pragn��em. Takiej, jakiej pragn��em dla niej. Bo w tej, kt�r� pr�bowa�a mi narzuci�, wyczuwa�em strach, po�wi�cenie i rezygnacj�, a nie chcia�em, by si� ba�a, by po�wi�ca�a dla mnie cokolwiek, by rezygnowa�a z czegokolwiek. I postawi�em na swoim. Tak mi si� przynajmniej wydawa�o. Czu�em, jak zamek dr�y w wolnym rytmie uderzaj�cych o ska�� fal. - Branwen... Przywar�a do mnie gor�ca, a jej pot mia� zapach mokrych pi�r. - Morholcie... Dobrze jest... - Co, Branwen? - Dobrze jest �y�. Milczeli�my d�ugo. A potem zada�em pytanie. To, kt�rego nie powinienem by� zadawa�. - Branwen... Czy ona... Czy Iseult przyp�ynie tu z Tintagelu? - Nie wiem. - Nie wiesz? Ty? Jej powiernica? Ty. kt�ra... Zamilk�em. Na Luga, c� ze mnie za kretyn, pomy�la�em. C� za zapowietrzony ba�wan. - Nie dr�cz si�, Morholcie - powiedzia�a. - Zapytaj mnie o to. - O co? - O noc po�lubn� Iseult i kr�la Marka. - Ach, o to. Wyobra� sobie, Branwen, �e mnie to nie ciekawi. - My�l�, �e k�amiesz. Nie odpowiedzia�em. Mia�a racj�. - By�o tak, jak opowiadaj� - powiedzia�a cicho.- Sprytnie wymieni�y�my si� z Iseult w �o�u Marka, gdy tylko zgas�y �wiece. Nie wiem, czy by�o to naprawd� potrzebne, Mark by� tak oczarowany Z�otow�os�, �e zaakceptowa�by bez wyrzut�w jej brak dziewictwa. Nie by� a� tak drobiazgowy. No, ale sta�o si�, jak si� sta�o. Zadecydowa�y moje wyrzuty sumienia za to, co wydarzy�o si� na korabiu. S�dzi�am, �e to ja jestem wszystkiemu winna, ja i ten nap�j, kt�ry im poda�am Wm�wi�am sobie win� i chcia�am j� sp�aci�. Dopiero p�niej wysz�o na jaw, �e Iseult i Tristan sypiali ze sob� jeszcze w Baile Atha Cliath. �e niczemu nie by�am winna. - Ju� dobrze, Branwen. Niepotrzebne s� szczeg�y. Daj spok�j. - Nie. Wys�uchaj do ko�ca. Wys�uchaj tego, o czym ballady milcz�. Iseult rozkaza�a mi, bym natychmiast, gdy ju� z�o�� dowody dziewictwa, wymkn�a si� z �o�a i po raz wt�ry zamieni�a si� z ni� miejscami. Mo�e ba�a si� zdemaskowania, mo�e po prostu nie chcia�a, bym zbytnio przyzwyczai�a si� do kr�la, kto wie. By�a z Tristanem w komnacie obok, oboje bardzo sob� zaj�ci. Wyswobodzi�a si� z jego ramion i posz�a do Kornwalijczyka, naga, jak sta�a, nawet nie poprawiwszy w�os�w. A ja zosta�am - naga - z Tristanem. Do samego rana. Sama nie wiem, jak i dlaczego. Milcza�em. - To nie koniec - rzek�a Branwen odwracaj�c g�ow� w stron� ognia w kominie. - Potem by�y miesi�ce miodowe, podczas kt�rych Kornwalijczyk na krok nie oddala� si� od Iseult. Si�� rzeczy, Tristan nie m�g� zbli�y� si� do niej. Ale do mnie m�g�. Nie wdaj�c si� w szczeg�y - po tych kilku miesi�cach kocha�am go. Na �mier� i �ycie. Wiem, �e si� dziwisz. Tak, prawda, ��czy�o nas wy��cznie �o�e, w kt�rym zreszt� Tristan, co by�o oczywiste dla mnie nawet wtedy, pr�bowa� zag�uszy� w sobie mi�o�� do Iseult, zazdro�� o Marka, poczucie winy.