13954

Szczegóły
Tytuł 13954
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13954 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13954 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13954 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Maria Borowa Dokąd Wracają Latawce ILUSTROWAŁA TERESA JASKIERNY — Nie bądź babą, Agatko — powiedział szorstko Jacek i Rafał umilkł natychmiast. Nie był babą. Może wtedy, na schodach, choć tamto zagubienie Jacek wybaczył mu od razu. Ulgowo, bo Rafał nie należał jeszcze do nich i wolno mu było nawet płakać. Ale nie teraz. Wygładził przełknięciem ostatnią szorstkość w gardle i podrzutem ramion przykrył nagły brak tchu. Zostanie. Jacek niech idzie, skoro chce. Latawca nie wyjmą z szafy; jutro Rafał go połamie, podrze, potnie, zniszczy na zawsze. Wyrzuci. (Latawiec w taki upał, zwariowałeś, Agatko?) Anna zawsze była zazdrosna o Jacka. Nikt tego nie zauważył, nawet ona sama, ale Rafał wiedział. Takie rzeczy wyczuwa się szóstym zmysłem lęku. Anna mogła zagrozić Rafałowi. „Ona" — powiedzieli tamte chłopaki. Więc wchodził między nią i Jacka jak ćma w światło. Niepotrzebnie. Bo Jacek odszedł, choć Anna została. — Głupiś, Rafale — stwierdziła wczoraj Anna. Doklejona starannie hermolem porcelanowa głowa pieska odpadła po raz dziesiąty i Rafał poddał się. — Nigdy się nie łam, choćbyś pękł. Ja tak robię i w nocy śpię spokojnie. Był niemądry, ale nie z powodu, o którym mówiła Anna. Chłopaki pletli głupstwa, a on wierzył. Taka zwyczajna Anna! Jak każda inna dziewczyna. Jacek odszedł, bo jego nie chce, nie Anny. Na latawcu Rafał namalował dwa koślawe stworki. Idą razem i lecą w niebo. Lotnicy. Oni dwaj. Bez Maćka, dla którego Rafał może zrobić jeszcze jednego latawca. # 5 — Agatka! — prychnęła raz pogardliwie Anna. — Jacek i Agatka. — On jest Rafał — powiedział spokojnie Jacek. — Rafał. Zapamiętaj. Anna zapamiętała. Jacek nie... Latawiec był rudy z zielonym ogonem. Oni też byli zieloni. Nie znalazł innych farb. U Maćka nie chciał żebrać, to miał być prezent tylko od niego, Rafała. I to, co chciał dziś powiedzieć Jackowi. Bo przemyślał wszystko dokładnie i wie. Wiedział... — Sam jesteś, Rafał? Gdzie babcia? Ruchem odwróconej głowy wskazał sufit. — U Magnolii? Nie mówisz poważnie?! — Poważnie. Łazienka zalana. — Aaa! Ta nimfa wiecznie włazi w szkodę. Jacka nie ma? Wzruszył ramionami. Anna nie czeka na odpowiedź i to jest dobre. Inna dziewczyna by czekała. Ślepa. Stół, lampa, piesek z doklejoną głową, Rafał i cała pusta reszta. — Masz zmartwienie, generale? — Nie. Tak. Za dużo mówisz. To mnie właśnie martwi. — W porządku, mądralo. Anna nie jest złem najgorszym. Żeby tylko nie gadała tyle. Dziewczyna. Wścibska dla zasady. Usiadła na Rafała tapczanie, gryzie jego, Rafała, długopis, zaraz go połknie. Mruży brązowe oczy i patrzy nie wiadomo na co. Teraz spyta, czy Rafał nie jest głodny. — Jadłeś kolację, Rafał? Spytała. Kobiety są dziwne, nawet babcia myśli, że jedzenie jest lekarstwem na każde zło. Na deszcz, film od lat osiemnastu, anginę, rozwalone kolano i na to, że Jacek... — Jadłem. Oczy ma Anna jak świeżo łuskane kasztany. Wilgotne i krągłe. Błyszczące. Rafał nie wie, co takimi oczami widać. Odbija się w nich piesek z doklejoną głową, czy strach tego pieska, że go jednak cisną do kosza? — Opowiem ci bajkę, chcesz? Zgaszę tylko światło. Bajki lubią tajemnicę i mrok, wtedy... O, jest babcia. Dobry wieczór. Go u gwiazdy? — Osobiste trzęsienie ziemi z potopem włącznie. # 6 Babcia ma oczy inne niż Anna. Różnokolorowe. Raz szare, raz niebieskie, to znów zielonkawe z rdzawymi plamkami. Czasem te plamki i zielonkawość błyszczą jak oczy Anny, czasem gubią się w nagłej utracie blasku. Rafał podchodzi wtedy i palcami przykrywa ich zmęczenie. Kiedy nacisnąć mocno powieki, w ciemności zapalają się słońca. Złotoczerwone fajerwerki i mozaikowe kwiaty czarodziejskiego kalejdoskopu. Potem trochę tego blasku zostaje w oczach i rdzawe plamki znów błyszczą łagodnie. Rafał oddycha z ulgą. Już jest dobrze. — Jakie mam oczy, babciu? Takie jak twoje? — Własne. Rafałowe. W sam raz. Jacek ma oczy stanowcze. Rafał boi się ich trochę. Im dłużej jest z Jackiem, tym boi się więcej. Wtedy na schodach, kiedy Jacek nachylił się nad nim, i kiedy Rafał zobaczył oczy Jacka po raz pierwszy, nie zląkł się ich wcale. Samego Jacka też nie. „Nikogo nie obchodzi, co tu robię. Podoba mi się, to siedzę, wieeesz?" I nic nie miał wobec tego do gadania, kiedy Jacek usiadł obok niego... — Anna. Dobrze, że jesteś. Nasza Magnolia... — Babcia wzdycha. — Powiedziałam na nią „ohydna baba" i jeszcze gorzej. Zbankrutuję przez tę gejszę, babciu. Ostatnie pieniądze... — Przez siebie. Ty, Rafał, nie waż się być echem. Nic nie słyszałeś. Anna prędzej mówi, niż myśli. Ale dziękuję ci za uczciwe przestrzeganie reguł naszej gry. — Nie ma za co. Frajda i dla mnie, bankruta, bo cały dom ci się poddał, babciu. Trzy domy. — Tata też? — Przede wszystkim. Tylko Jacek wierzgnął, chce zostać nowym patronem skautingu, „zawsze bez skazy..." — Harcerstwa — poprawił machinalnie Rafał. — Spudłowałeś, mistrzu. Jacek jest retro w swoim uporze. Sam nie wie, że można z nim zwariować. Babciu, on dla zasady gotów popełnić samobójstwo przez zamianę w posąg. Wiecie co? Przyszła mi do głowy genialna myśl. Opodatkujmy go! Dziesięć złotych dziennie, no, niech będzie tygodniowo, za upór. Babciu, zgódź się, błagam! Anna plecie jak zwykle. Wojuje z Jackiem nawet za jego plecami. W oczy — prowokuje systematycznie i zaciekle. Rafał na miejscu Jacka dawno by ją sprał albo wyrzucił przez okno. Jacek obrał inną 7 metodę. Jest obojętnie uprzejmy. Udaje, że nie widzi wściekłości Anny. Wściekłości, która ma tysiąc odmian. Dziewczyny to zupełne wariatki. Gdyby Rafał nie miał innego zajęcia, mnóstwa rzeczy do zrobienia, zająłby się obserwowaniem Anny. Anny obrażonej, złej, zaciętej, milczącej, prychającej jak kotka, wrzeszczącej, bankrutującej co drugi dzień, purpurowej i bladej, pełnej wstrzymywanych łez i bezsilnego buntu. Anny kapitulującej. Liczby pojedynczej wobec potęgi ich trzech mających po swojej stronie cały świat. Anny potulnej wobec tego faktu. Poddającej się mocy oczu Jacka. Uznającej jego wyższość nad sobą. Rozumiejącej, że jest tylko dziewczyną włażącą niepotrzebnie i zbyt często w ich ważne męskie sprawy. Taką Annę można by zaakceptować. Uznać nawet za potrzebną. Niech już będzie, skoro musi być. Głupi! Bał się Anny i co? Starał się jej nie lubić, tysiąc razy chciał, żeby zniknęła, Jacka zabrał mu i tak ktoś inny zupełnie. Obcy. Dlaczego nie Anna?! — Usnąłeś, Rafał? — Tak. Agat poderwał się, jakby chciał zaprzeczyć, ale Rafał przycisnął mu silnie łeb do poduszki i odwrócił się do Anny plecami. Niech sobie idzie wreszcie, da mu spokój i niech się nie waży go żałować. Może się litować nad sobą, proszę bardzo, jest czego. Okularnica odbiła Annie Jacka, zabrała go sobie i już! Jutro Rafał pójdzie do szkoły jakby nigdy nic. Świat się nie zawalił przecież. Pani go wezwie do tablicy i każe rozwiązywać jakieś piekielnie trudne zadanie. Tym razem Rafał będzie głupi jak osioł, nie w głowie mu lekcja i pani, nawet dwójka w dzienniczku. Nic. — Ty, Rafał, jesteś potęgą w matematyce — stwierdził kiedyś z uznaniem Jacek. — Założę się, że nie dasz się nikomu. Żadnemu chłopakowi w klasie. Co, stary? Da się jutro. A może i pojutrze. Na złość Jackowi. „Założę się!" Jacek to lubi, a jakże. — Założę się — zwiesił nos nad awangardowo czerwoną poręczą schodów i nad Rafałową schowaną w kolana głową — że wszystko będzie w porządku. Twoja babcia, bracie, jest silna, organizm ma, że ho, ho. Nigdy nie chorowała (łże, nie widział babci na oczy!), ani się obejrzysz, będziesz ją miał w domu z powrotem. Złaź teraz z tej kamiennej drabiny i marsz do chałupy. A, poznajmy się... to jest 8 Maciek, twój sąsiad z góry, aż spod dachu. Ja jestem Jacek. Obywatel tej samej planety co ty, obaj narodowości polskiej. Niekarani. Harcerze. Nie masz się czego bać. On się boi?! Wstał i, nie patrząc na Jacka, zaprowadził ich do pustego, ciemnego mieszkania. Agat piszczał w kącie, szczeniak był wtedy dygotliwy i nie po psiemu wystraszony. Jacek wyszczerzył do niego zęby w szerokim uśmiechu, podniósł do góry, poklepał, podrapał delikatnie za uchem (skąd wiedział, że Agat to lubi?) i oddał Maćkowi. — Zajmij się nim, ja małym. Małym był on, Rafał. Jacek wlał w niego pół szklanki gorącej herbaty, wcisnął na siłę kawałek bułki z serem (babcia nie pozwalała mu pić herbaty, a sera nie cierpiał), wsadził w usta jakieś gorzkie świństwo w tabletce i termometr pod pachę. Co Maciek robił z Agatem, tego Rafał nie wiedział. Pewnie coś podobnego, bo zobaczył potem szczeniaka w koszyku, przykrytego po czarny nos i kosmate uszy wełnianą, najlepszą „rękawicą" babci — taką ściereczką do zdejmowania gorących garnków z kuchni. Chciał powiedzieć, że tym nie, Agat śpi pod szarą welwetową kołderką, ale właśnie Maciek złożył ją starannie i wkładał do babcinego pudełka z włóczką. Rafał westchnął, nie wiadomo dlaczego dopiero teraz uspokojony zupełnie, chciał o coś spytać Jacka, o coś na pewno ważnego, ale nie zdążył i zasnął. — Duptuś — powiedział pieszczotliwie Jacek. — Spłakał się i zmarzł. Gnaj, Maciek, po mamę. Ja tu zostanę za siostrę czuwającego miłosierdzia. A może Jacek nic nie powiedział, może to już się Rafałowi śniło. Tej pierwszej nocy, kiedy Rafał został sam z Jackiem, działo się wiele różnych rzeczy. Anna mu dokładnie opowiedziała, Jacek nie chciał nic mówić, śmiał się tylko i szczuł Rafała Agatem. Psiak szalał, łaził Jackowi po rękach, drapał się na piersi, fikał na podłogę i znów się gramolił na wysokie kolana. Rafała gryźć nie umiał, ślinił Jacka palce różowym językiem i piszczał, zachłystując się zwariowanym szczęściem. Anna złożyła sprawozdanie po babsku-dziewczyńsku dokładnie. Tak na marginesie, jak mówi ta sama Anna — ani babcia, ani mama Anny i Maćka nie są babami. Baby plotą i plotkują, one nie. Anna czasem jest babą, ale pożyteczną, gdyby nie ona, nikt by Rafałowi 9 nie opowiedział tak dokładnie, co wtedy się działo, kiedy obaj z Agatem usnęli. — Maciek przyleciał z wywieszonym językiem, że wyłowili rozbitka. Wypadł za burtę i tonął we łzach. W piżamie i boso. Prawie niemowlę. Jacek go wciągnął na pokład, a on, Maciek, psa. Mama powiedziała, że ma się nie wygłupiać, a on, żeby nie była taka pochopna w ocenie sytuacji, bo co będzie, jak się myli? Zagadał mamę autorytetem rodzicielskim, koniecznie mu, powiedział, do szczęścia i życia potrzebnym, wdział na nią gwałtem swoją marynarkę, zmarzniesz, ten topielec też zlekceważył pogodę, pociągnął mamę za drzwi i tyle. Tata nie oponował, był w łazience i nic nie słyszał — albo niedokładnie, ja wylazłam z łóżka, kapitana Fracasse poświęciłam dla zbadania twojej sprawy, weź to pod uwagę. Tata właśnie wyszedł z łazienki i kazał mi zmienić kurs o sto osiemdziesiąt stopni. Ale wróciła akurat bardzo poważna mama i nie musiałam walczyć z tym kursem. I zatelefonowała do taty Jacka, że mały nie ma gorączki, sprawdziła, śpi. Jacek jest u niego, zostanie na noc. Tak, z psem. Jerzy, przecież mówię bardzo wyraźnie! Zaraz zadzwonię do szpitala, dowiem się, co z babcią. Nie mamy babci, nie wiem, jak się nazywa! Nic nie rozumiesz? Mały ma babcię. Nie Maciek, Maciek jest stary koń, ten mały Jacka. Jerzy, dlaczego zadajesz takie niemądre pytania? Babcię odwiozła do szpitala pani Kociołkiewiczowa. Ta, o której Anna powiedziała... mniejsza o to. Ona prosiła Magnolię, to znaczy sąsiadkę z góry... Co? Jaki dach? Nie chodzi o nas, a o sąsiadkę małego i babci. Skąd wiem? Jacek wie. Nie kwiat, kelnerka z restauracji. Wiesz, restauracja Magnolia, specjalność golonka. I ona, zamiast zająć się małym... Nie wiem, jak ma na imię. Niemowlę? Nie, duży. Jaki? Boże, mały. No więc ona pobiegła po piętrach rozgłaszać nowinę, dziecko się przeraziło, wyszło na schody... Chodzi, coś ty, tłumaczyłam przecież, że ma siedem lat. W piżamie, bosy, chłopcy weszli na niego. Całe szczęście. Agata położyli spać. To pies. Aaaa! Mały to Rafał, właśnie tak mówił o nim Jacek. Szczeniak. Jerzy, nie przerywaj, pies. Śpią obaj. Z Jackiem. Tak, wygodnie. Pies w koszyku. Rozumiesz teraz, dlaczego Jacek nie może wrócić na noc do domu. Dobrze, że jutro niedziela. Kazał ci powiedzieć, żebyś był spokojny. Nie martw się, z babcią na pewno nic groźnego. Nie martwisz się o babcię? Jerzy, jesteś bez serca... O mnie?... Dlaczego? 10 Anna demonstrowała wszystkie swoje sześćdziesiąt zębów olśniewającej urody, kaszlała i parskała wesołością. — Tata stał, ja stałam i patrzyliśmy na mamę z rozkoszą. Podziwialiśmy ją i podziwiali. Mama nas zwymyślała od różnych, potem mamę skrzyczała pani Kociołkiewiczowa, potem tata panią Kociołkiewiczowa, niby uprzejmie, po swojemu, ale ciarki jej chodziły po plecach, sama widziałam. Że skoro mama tam była, znaczy u ciebie, i Jacek tam jest, to ona może spać spokojnie. Szkoda, że nie pomyślała o małym (o tobie, rozumiesz) wcześniej, kiedy zostawiała dziecko pod opieką takiej nieodpowiedzialnej kobiety... Tata zreflektował się, chciał cofnąć to, co powiedział, ale nie mógł, rozumiesz. Mam to po tacie. Przeprosił panią Kociołkiewiczowa dobrowolnie. Ja nie, mama kazała. Mam to po sobie. No i pocałował ją w rękę. Była sympatyczna, słowo daję, przebaczyła tacie. Też dobrowolnie. Nooo... — zdziwiła się czemuś Anna i zboczyła z drogi głównej na swoje własne ścieżki. — Cztery razy dwa — policzyła z namysłem — i jeszcze dwa, aha, i tamten dług. Czternaście złotych dla mnie. Niedużo, ale lepszy rydz niż nic. Na czym stanęłam? Na Jacku. On nie spał, Rafał, całą noc. Przykrywał cię i Agata jak głupi, bo zrzucaliście z siebie wszystko na podłogę, a skąd miał wiedzieć, że no to co? Ale potem zdrzemnął się chyba trochę, bo rano ty zacząłeś robić śniadanie i rąbnąłeś garnkiem o podłogę... — Talerzem. — Atam. Łomot taki sam. Usmażyli wtedy jajka. Babcia do dziś nie wie, jak to się stało, że Rafał nie zaciska ust i nie blednie przy stole nad talerzem z jajecznicą. Nakarmili Agata mlekiem, sami pili herbatę. — Ty już nie pijesz mleka, co? — spytał niepewnie Jacek. — Coś ty! — zapewnił szybko. — Słowo daję! — krzywoprzysiągł bez drgnienia oka, dla najpewniejszej pewności, bo Jacek spojrzał, wydawało się, podejrzliwie. — Tylko herbatę! — Zjedz jeszcze ten ser. —Jacek chciał wierzyć, że Rafał nie padnie z głodu do obiadu. Jadł potem śniadanie w domu Maćka. Nikt nie miał głowy, by myśleć rozsądnie, nawet mama. On też nie, choć dostał czkawki i brzuch mało mu nie pękł. Rozsądek w tym dniu zachowała tylko Anna. 11 — Ludzie! Jacek, oszalałeś? Mamo, dajesz mu już piątą kanapkę! Rafał, czy ty jesteś niemowa? Powiedz, że masz dość i cześć. Wieczorem wszystko jako tako wróciło do normy. Mama z Anną były u babci, uspokoiły ją i siebie. On też niech się nie martwi, wszystko będzie dobrze. Babcia go całuje. Jacka również. — Zna go? — zdziwił się Rafał. — No! — Spojrzała na niego jak na matołka Anna. — Przecież jej wszystko opowiedziałam, nie? Prawda. Anna opowiedziała. Rafał przez cały dzień też poznał Jacka dobrze. A wieczorem westchnął tylko i Jacek powiedział: „jasne, stary". Poszli do Jacka po torbę, wzięli trochę rzeczy, książki. Tata dał Jackowi pieniądze, cały majątek, dwieście złotych, a Rafałowi kla-ser, prawie nową rakietę do gry w kometkę, drugą Jacek gdzieś zgubił w lecie na plaży, i pozwolił wziąć kawałek dratwy, którą Rafał znalazł w szufladzie kuchennego stołu. Dratwa leżała tam od niepamiętnych czasów, raz tylko użyta przez Jacka przy gotowaniu niedzielnego obiadu. Związał kawałkiem tej dratwy włoszczyznę do rosołu, zielsko rozpaćkało się w zupie, dratwa została i Jacek żuł ją długo, nim pojął, co stawia tak potężny opór jego zębom. Teraz mocna jak diabli nić przyda się Rafałowi do żaglowca. Robi go z drewna i prawdziwego płótna ze starej powłoczki. Jacek mu pomoże i wyszykują „Dar Pomorza" jak złoto. „Dar" jest piękny, nie ma co. W nocy spali wszyscy trzej razem: Jacek, Agat i Rafał. Trochę się pogubili na tym szerokim babci tapczanie, najbardziej on z Agatem, ale Jacek ich znalazł za każdym razem. I od poniedziałku już było w sam raz. Zaplanowali przed spaniem co i jak, kiedy, kto i z kim do szkoły, kto na kogo i gdzie czeka, co kto robi. Jacek był u babci po południu i babcia dała dla Rafała krótki, ale ważny list. Że czuje się zupełnie dobrze, ściska go i jest spokojna. Pewnie. O nią się martwili. Oni są zdrowi jak rydze. Chłopaki się dziwili, skąd wziął raptem takiego dużego brata. O rany, Rafał, i drugi! Założyłeś rodzinę? Właśnie — zbył krótko. Co się mieli wtrącać do jego spraw. No, ma brata. Dwóch. I siostrę. Cały dom rodziny. Żal im? Odchodzili obojętnie, ale Jacek miał metr osiemdziesiąt w skarpetkach (bez dwu centymetrów, nie musiał tego mówić chłopakom, zresztą Jacek rośnie i może dojść do metra dziewięćdziesięciu), Michalaka podniósł do góry jedną ręką, naprawił pani 12 w świetlicy wtyczkę do anteny i pokazał im, jak się robi latawce. Obojętność była więc fałszywa. Babcia zdrowiała coraz bardziej, odwiedzali ją w szpitalu wszyscy po kolei, hurmem, Anna biegała najczęściej. Miała najwięcej czasu, dziewczyny nie mają nic do roboty, raz chociaż się to przydało. Anna machała do Rafała z góry ręką, pokazywała mu zza szyby na migi to, co babcia do niego mówiła. Stał z zadartą głową i tak patrząc na Annę rozmawiał z babcią. Nie chcieli go wpuścić dalej niż portiernia. Że mały. Anna znów taka duża? Te głupie parę lat! U pani Kociołkiewiczowej to się nie liczy. Doda sobie czy odejmie dziesięć i tak na jedno wyjdzie. Jacek parsknął krótko i kazał mu zmienić temat. „Kobietom, młodzieńcze, do metryki się nie zagląda". Jakim kobietom? Anna i pani Kociołkiewiczowa to nie kobiety. Anny mama to kobieta. A babcia? — spytał chytrze Jacek. Babcia to babcia — odparował zaraz, choć tak naprawdę w pierwszej chwili stracił głowę. Jasne — skapitulował Jacek. Musi spytać mamę Anny o bardzo ważną rzecz. Myślał o tym i myślał, kręcił się, szukał okazji i tchórzył. Jacka pytać nie mógł, to tyczyło ich dwóch. Wlazł na stołek w kuchni i przyłożył mamie nos do ucha. Mama zaśmiała się, a jego załaskotało. Zszedł ze stołka, bo stracił odwagę. — Zamknij oczy — poradziła mama. Zamknął. — No? — Wolę kiedy indziej — wycofał się. Przys-zła do niego wieczorem. Jacek z Maćkiem uczyli się w sąsiednim pokoju, on grał sam z sobą w domino. — Jak idzie? — Mama omiotła wzrokiem pole byle jakiej bitwy. — Do chrzanu. Brak drugiego. — Rozrzucił kostki. — Można z tego zrobić dom — poradziła niepewnie mama. — Albo płot. — Albo barykadę. — Dlaczego barykadę? — zdziwiła się nastawiona pokojowo mama. — A po co dom? — spytał surowo i zaczepnie. Mama spłoszyła się wyraźnie, ale nie odtajał. Czy nie widzi, że już odrobił lekcje, zjadł sam kolację, nakarmił Agata, wyprowadził Agata, posprzątał po Agacie, narobił bałaganu w książkach i szpar- 13 gałach, był sto razy w kuchni i w łazience, szurał i tupał koło zamkniętych drzwi tamtego pokoju, zapalał i gasił światło... Mama tego nie widzi? — Oni się uczą, Rafał. Mają całą furę ważnych rzeczy do zrobienia. — Dlatego nic nie mówię — burknął. — U nas w klasie pani robi przerwę śródlekcyjną na odpoczynek. Wytłumaczyła, że pan minister jej kazał. Psuje jej to jakiś tam tok, ale nie może się migać, bo ją wyższe władze sprawdzają. — Zaproponuj i tym dwóm. — Ich nikt nie kontroluje. Sami siedzą. — Kiedyś skończą. Jacek... — Mama popatrzyła w bok i długo gładziła ręką łeb Agata. Pies westchnął zupełnie jak człowiek. Jacek... — powtórzyła z namysłem. — To o nim chciałeś ze mną mówić, Rafał? — Skąd pani wie? Ja... — umilkł bezradnie. — Jeśli nie chcesz, żebym wiedziała, nie będę pytać. Więc? — Tak. Najważniejsze zostało powiedziane. Odważył się. Myślał, że nigdy tego nie wykrztusi. Tak, właśnie tak. Niech mu odpowie. Czy kiedy babcia wróci, Jacek odejdzie? Czy mali chłopcy są potrzebni dużym, prawie dorosłym chłopcom? Czy Maciek nie krzyknie wreszcie, że Rafał ma się nie pętać i nie przeszkadzać? Czy może później mówić im to, o czym myśli i będą go słuchać? Czy babcia będzie chciała ich wszystkich? Jacka? A może Jacek odetchnie, kiedy babcia wróci ze szpitala do domu, bo spadnie mu kłopot z głowy i nie będzie musiał się poświęcać? Pani Magnolia powiedziała: widzisz, jacy dobrzy ludzie, poświęcają swój czas dla ciebie! A pani Kociołkiewiczowa, że ona nie miałaby nerwów dla takiego smarkacza, a Jacek i Maciek mają, i to ile czasu! Mama odeszła, i tata, nie mieli ochoty być razem ani chęci na niego, potem, dalekim, też nie stał się potrzebny, jak teraz będzie? Zostaną znów sami z babcią, prawda? Urwał, bo zabrakło mu tchu. Mama milczała, nie wiedział, co znaczyło to milczenie. Wieczór przysiadł w kącie i zamazał szarością twarz mamy. Agat wtulił się w dłoń Rafała, jakby swoją ufną bliskością chciał mu dodać otuchy. Czas był jak każdy inny — budzik tykał miarowo na półce, na korytarzu trzasnęły drzwi do windy, zza okna doleciał pisk opon hamującego gwałtownie samochodu. Co by 14 się nie stało — dziś było po prostu tak. A kiedy Jacek — za chwilę, za rok — wszedł do pokoju, zastał ich siedzących w miękkiej szarości wieczoru tak właśnie: Rafała z rękami oplecionymi mocno wokół mamy, twarz mamy schowaną w bure włosy Rafała i Agata gwałtownie gramolącego się do nich, do góry... — Dziwnie trzeźwo mruczysz przez ten swój sen, Rafał. Nie ciśnij Agata, pies ledwo dyszy! Chodź, Agat, tutaj. Twój zwariowany pan gotów rozdeptać cię na śmierć. — Ręką się nie depcze! — Więc jednak nie śpisz! Babcia chce cię widzieć w łazience. Z nosem w wodzie. Jazda! Anna jest twarda i zimna. Dyryguje, kim się da. Nikt jej się znów tak bardzo nie poddaje, więc wyżywa się na Rafale. Idź, słuchaj, pokaż, zrób, śpij. Nie będzie spał. Chciał powiedzieć Jackowi o latawcu. Jak robił go w tajemnicy przez dwa tygodnie. Zupełnie sam. I jak mu dobrze wyszedł. Czy Jacek widzi to, co Rafał namalował, i w ogóle wszystko? Kiedy będzie trochę wiatru (już dziś było trochę chłodniej, prawda?), pojadą na pola za bibliotekę. Zresztą dokąd Jacek będzie chciał, i będą latać. Powie chłopakom z klasy, że był z Jackiem na zawodach lotniczych. Nie skłamie! Może się z nimi umówić na następną sobotę? Gdy Jacek się zgodzi na chłopaków i na wszystko — a zgodzi się na pewno — Rafał powie mu coś jeszcze na ucho. Idiota! Zrobi, powie, polecą... Miał powiedzieć. Bo Jacek słuchał go zawsze uważnie i do końca. Nie to, co Anna, czy nawet Maciek. Anna zaraz jęczała: „o rany, streszczaj się", przerywała i cześć. Dziewczynom nie warto nic mówić. Maciek miał nos stale w książce, „aha, aha, no" kiwał głową i tyle go Rafałowe ważne sprawy obchodziły, co zeszłoroczny śnieg. Nawet nie zauważał, gdy Rafał przerywał w pół słowa. Nie zaraz zauważał. Można było potem mówić dalej, bo za chwilę odwracał się plecami do jakichś tam swoich Aleksandrów, Cezarów, Napoleonów i innych staroci, ale to już nie było to. Rafał wiedział, że mu przeszkadza. Jackowi do dzisiaj nie przeszkadzał nigdy. * 15 Był z Jackiem wszędzie. Z Maćkiem też, jeżeli akurat Maćkowi było po drodze. Siedem, no, może pięć razy w Muzeum Techniki, jeszcze więcej razy na trzydziestym piętrze Pałacu, w ZOO. U ryb pozwolił mu Jacek stać godzinę i nie wzdychał, że śmierdzi i że duszno — Maćkowi właśnie nie było tu po drodze; na żyrafy gapili się też długo. Gzy Jacek zauważył, że są najpiękniejsze ze wszystkich zwierząt? Takie normalne, choć dziwne. Zdrowe i błyszczące jak Agat po kąpieli. Wielbłądy są wyleniałe, bawoły smutne i mają zaropiałe oczy. Chorują, to widać. Niedźwiedzie wydają się zadowolone, ale czy to co wiadomo? Chociaż może i tak, bo ganiają i kotłują się zapamiętale, nikt byle jaki tak nie szaleje. Rafał bywał już byle jaki, wie, że wtedy nic się nie chce... Jacek pozwalał Rafałowi jeździć do woli na ruchomych schodach; jeździli tak, dopóki nie przegonił ich dozorca. To poszli na Stare Miasto, pod zegar ze spacerującymi rzemieślnikami, i na mury. Nikt w klasie nie zna tak Warszawy — jak Rafał dzięki Jackowi. I Maćkowi, musi to uczciwie przyznać. Z Jackiem był u kapucynów przy szopce, w Muzeum Wojska i na lotnisku. Też z pięć razy. Z Maćkiem — pod wszystkimi pomnikami. Najlepszy jest książę Józef i Lotnik. O Marii Skło-dowskiej-Curie Rafał nie chciał wyrazić zdania i zaraz zawrócił na przystanek. Pani na pomniku ma twarz podobną do mamy na fotografii. Jacek się śmiał, kiedy Maciek „nie rozumiał" Rafała, kpił, że „małemu" obce są widocznie Maćkowe przeżycia turystyczno--historyczne, i Rafałowi po raz pierwszy było przykro. To nic, że Jacek zaraz powiedział: „przepraszam, stary", na Wawelską już więcej nie poszli. Schodzili za to całe Powązki, jedne i drugie. Stali nad grobem Zośki, a Rafał przypiął do jednej z harcerskich chust, oplatających podstawę i ramiona brzozowego krzyża, swoją tarczę szkolną... Woźna złapała go na drugi dzień za rękę i jak zbrodniarza pociągnęła do dyżurnych w szatni. Ci dalej, niczym pałeczkę w sztafecie, podrzucili go dziewczynom z samorządu. Te oddały Rafała w ręce pani. Nie zaciął się na szczęście; pani była akurat w dobrym humorze i, zamiast Rafała, skrzyczała te ważniaczki. Że nie sztuka z małymi wojować, niech lepiej pilnują dryblasów, a i swoje tarcze przy okazji przyszyją, nie tak na szpilce... Mógł więc wyjaśnić co i jak; cała klasa siedziała cicho, pani kazała mu w poniedziałek wy- 16 stąpić na apelu, a Michalak dostał wypieków z zazdrości. Bo Rafał wystąpił w nagrodę, nie za karę. I nikt się nie śmiał ani głośno, ani po cichu, za plecami. Wszyscy w szkole wiedzą o Zośce. Oglądali film, Jacek im opowiadał na zbiórce i przyniósł książkę z kotwicą na okładce i zdjęciami w środku. Pani zorganizowała wycieczkę na Powązki, Rafał był przewodnikiem. Inni też chcieli przypinać tarcze, ale pani powiedziała, że jego, Rafała, wystarczy. Zyga był wściekły, musiał ustąpić, więc swoją tarczę — szybko, nim pani zdążyła coś powiedzieć — rzucił na grób Antka Rozpylacza. Pani go nie pochwaliła. — Zrobiłeś to nie dla niego — spojrzała na Zygę i patrzyła długo — a dla siebie. To się nie liczy. Zyga się zmieszał i podniósł tarczę. Chodzili jeszcze we trzech na Agrykolę i na Stadion, tak tylko, nie na mecze. Na mecze nie chcieli go brać, migali się od tłumaczeń na Rafała żałosne „dlaczego?". Babcia stawała nielitościwie po ich stronie i nie miał szans. Wziął go za to Jacek na Bielany, miał na AWF-ie kolegę, dużego Wojtka lekkoatletę, siatkarza, biegacza i co kto chce. Rafał potem w domu stawał przez miesiąc na głowie, odchudzał się, pił bohatersko sok z marchwi i kazał babci budzić się o wpół do szóstej na poranną gimnastykę. „Akurat, odparowała babcia. Budź się sam, skoroś taki entuzjasta". Nie wstał ani razu, choć próbował; za radą Anny przerzucił się na popołudnie. Ćwiczyli we trójkę — mama, Anna i Rafał. Mężczyźni stali w drzwiach i śmieli się z nich. Najgłośniej Jacek i tata... Mama odpadła z kadry pierwsza, potem zdenerwowała się i wycofała Anna: „Nie będę znosiła waszych złośliwych uwag! Rafał niech ćwiczy, skoro głupi". Został więc sam. Dosłownie, bo kibice też się wynieśli. Bez ich dopingu gimnastyka nie szła, gorzej, straciła jakikolwiek sens. Rafał postanowił, że rezygnuje z AWF-u. ...Gdzie był z Jackiem jeszcze? Wszędzie, absolutnie wszędzie. Na „Bolku i Lolku", w Bibliotece Narodowej i w cyrku. Gruby Kozłowski nie wierzył. „Na wyścigach byłeś?" Rafała zatkało. „No widzisz!" Gruby triumfował, to jasne. Dziewczyny stanęły po stronie Rafała. Wyścigi to hazard! Narkomania! Nałóg dla nałogowych dorosłych! Nie widział w aptece plakatu czy co? Ale głupie! Sam jest głupi! Zepsuty i robaczywy. Zagroziły, że zobaczy, powiedzą 2 — Dokąd wracaj;} laiawcr pani i wszystkim, komu trzeba. On, że je pogoni w kozi róg. Zapiszczały, uciekły, a potem zapomniały poskarżyć, bo Baśka Ku-śmierska przyniosła do klasy chomika. Na wyścigach, faktycznie, nie był. Jacek myślał przez dwie minuty, kiwnął głową, zgoda, zrobione. Zaliczymy i to. Ale nie gonitwy! Konie na wybiegu i przejeżdżanie — wystarczy tymczasem. Mam ojca kolegi na Służewcu, wejdziemy z nim. W porządku? Nie pojadą już nigdy do tych koni. — ...Nie bądź głupi, Rafał — troskliwie poradziła Anna. — Jacek nie odda nas... ciebie za żadną okularnicę. Wiedziała??? — Pewnie, ciemięgo. Ale my to my, a ona to ona. Jasne? Jackowi przejdzie. Mama powiedziała, że w tym wieku to jest jak katar. Zastrzegła, co prawda, że, być może, Jacek będzie wyjątkiem w tym względzie. Ale nie przypuszcza, bo okularnica jest, według mamy (mama mówi „Elżbieta"), tego samego co prawda autora, ale z innej powieści. Nie z rodziny Józefa... Nic nie poradzę, że nie rozumiesz! Cytuję mamy słowa, nie wiedziała, że trafią w uszy analfabety. Znaczy, że „Elżbieta" nie dorasta do Jacka. Ty też wiesz? Psycholog! A co, ty dorastasz? Rafał, przepraszam! No więc, że Jacek zauważy wreszcie „różne takie" i wróci skruszony. Ale popatrz — nie katar, bo trwa dłużej niż siedem dni. Chroniczny? No, przewlekły; czy ty, Rafał, nie możesz być bardziej douczony? Ja w twoim wieku wiedziałam, co to znaczy. Okularnica ma twarz średniowiecznej Madonny, powiedział Maciek. Historyk! Tata na to, że w średniowieczu nie znano okularów. Powymieniali parę zdań na ten temat, ale pogodziła ich mama. Jej się zdaje, że „Elżbieta" podbiła Jacka milczeniem. Nie rozumiem, czemu wszyscy spojrzeli na mnie. Ty znów wiesz? Bzdura, wredna insynuacja. I że jak ona wreszcie odezwie się pełnym zdaniem, Jacek odzyska wzrok. Co mają oczy do słuchu? Wszystko. Tylko czy ona zechce gadać? Może jest w tym akurat inteligentna i będzie milczeć do ołtarza? Dwa plus pięć to siedem, niechby nawet cztery, to sześć, nie wytrzyma tyle. Liczę lata, gamoniu. Jacek postanowi na pewno w sposób doskonały skończyć swoją ukochaną trygomatomechanikę, czy jak jej tam... Okularnica ledwie wyciąga na trójczyny ze ścisłych, nie będzie mógł z nią roztrząsać problemów wyższej matematyki. Przepadła. Żresz- 18 tą ma polipy w nosie, wiesz? Mówi „phum, bhum, thum, whum". Uszy więdną. Na wieczornicy deklamowała wzruszająco: „ozołeś tęczę basków phomienistą phede mną topisz w azuowej wodzie ghiazdę ognistą..." Cudownie! Maciek dostał zapalenia ucha środkowego. Raiałku! Uśmiechnij się, błagam! Spójrz na mnie! Nawet jeśli to wszystko jest dla Jacka ważne, inne, niż ci naplotłam, to przecież ty, Maciek, my... ja, też się liczymy. Liczymy się, rozumiesz? A ty przede wszystkim, jołopie! Rafał! Latawca podrze jeszcze dziś. Nie będzie czekał do rana. Anna zaraz się wyniesie. Znudzi jej się przemawianie do ściany. On, Rafał, jej nie słucha. Nie słucha! . Mariola ma grube nogi, czerwone plastykowe papucie, pomiętą sukienkę i skołtunione loki. Anna z obrzydzeniem wtyka ją na stare miejsce, za pudełko z rupieciami-skarbami. „Byłam kiedyś kretyn-ką" — mamrocze i daje głębokiego nurka za tapczan. Może posprzątać, czemu nie, ale dlaczego „zaraz i natychmiast"? Mamie pewnie dopiekł ktoś wczoraj w pracy, ani chybi Franciszek Józef. Ten pan kierownik usłyszy jeszcze, co Anna o nim myśli. Fałszywiec! W przeddzień mamy imienin przyleciał ze zwiędniętym pączkiem goździka w celofanie, pochłonął ćwierć tortu i siedział do dziesiątej. Nie można było oglądać filmu z Batałowem, Anna mu tego nigdy nie zapomni. Sam pan Jackiewicz powiedział, że uwielbia Batałowa. Przepadło na zawsze. Chyba że film powtórzą. Telewizja ciągle coś powtarza, zawsze jednak nie to, co by się chciało. Czy taka jedna półka nad podłogą nie może być chaotyczna? Mariola ma tam spokój i względną wygodę. Rupiecie z pudełka mogą się przydać, nigdy nic nie wiadomo. Zielnik też. Anna jak głupia łaziła całe lato po wertepach i co, ma go wyrzucić? Czterolistną koniczynę? Prawie unikat? Odkurzyła wszystko, dość. Dlaczego wgniotła obok Marioli i Mikę? Mika jest od początku w sam raz. Nogi ma cudownie długie i giętkie, dają się kręcić we wszystkie strony — w precelek, szpagat, mostek, przód na tył. Maciek wiedział, co kupić Annie, kiedy chorowała na świnkę. Rąbnęła wtedy Mariolą o ścianę, grubotrociniasta dziewoja zjechała na dół, złamała kark padając na najniższą półkę regału, i już tam została. Anna chuchnęła mocno a serdecznie w perkaty nos Miki, wygładziła bawełniane, zjadliwie żółte warkocze, zakręciła młynka tasiemcowymi nogami i chudym tułowiem. Przemebluje pokój! Mapę znad biurka powiesi nad tapczanem, obok regału, nad biurkiem na-plącze sznurów od bielizny, jest ich gdzieś w szafie w przedpokoju 20 do licha i trochę. Na sznurach zawiśnie Mika, Koziołek-Matołek, oślisko i dwa stare miśki. Dziewczyny oniemieją, kiedy to wszystko zobaczą. Mama najpierw jęknie, ale potem zaakceptuje pomysł Anny. Teraz jeszcze wcisnąć koszyk pod sufit. Ten, co stoi w przedpokoju na półce i spada wszystkim na głowy. Raz się przyda. Do koszyka włoży Mariolę, na samo dno, niech jej się zdaje, że jest ważna i potrzebna. Pani Rosłanowa dała Annie z plastyki dwie piątki, tuzin czwórek i dwójkę. Nie za lenistwo, skąd, za „trudności wychowawcze". Anna nie cierpi paćkania w kleju i mozaikowych kompozycji z drobno rwanych papierków, co z kolei szczególnie pasjonuje panią. Nic, kiedy opowie o sznurkach i Mice, sprawa dwójki pójdzie w niepamięć. Ciesz się, głupi!... Która to godzina? Trzecia? Już trzecia! Galopem do kuchni, ziemniaki nie wstawione, ryż w szafce. Maciek nie wyniósł śmieci, pożrą go teraz zarazki duru brzusznego i morowego powietrza... I nie kupił chleba! Zamiast do Jacka — pogna w kolejkę. Dobrze mu tak. Po południu nigdzie chleba nie ma. Obszuka całą dzielnicę, nim gdzie znajdzie świeży. Anna lubi szarogęsić się w kuchni. Mama trochę wzdycha nad rozsypaną mąką, nadtłuczonym talerzem, rozlanym mlekiem i przypaloną cebulą, ale czy to Anny wina, żerna tylko dwoje oczu i dwie ręce? Zagapi się tu — wykipi kasza, wsadzi nos tam — rozgotują się kartofle. Trudno. Anna jest najwcześniej w domu. Ma za sobą lekcje, drogę ze szkoły z Rafałem, rozmowę z babcią, towarzyską wymianę zdań z panią Kociołkiewiczową i chwilę oddechu dla siebie. W szkole było normalnie. Marcinkiewicz przepisał wypracowanie od Mirki Kądzieli i dostał trójkę z plusem. Co prawda tylko w zeszycie, ale zawsze. Mirka nie zdążyła ściągnąć zadania od Marcinkiewicza, zagadała się na przerwie z Borecką, i złapała dwójkę. Grubą, czerwoną, w dzienniku. Sprawiedliwość! Marcinkiewicz miał minę dosyć głupią. Może kocha się w Mirce? Gdzie tam, po „Kleopatrze" powiedział przy całej klasie, że tylko taka dziewczyna jak Elizabeth Taylor może liczyć na jego uznanie, żadna inna. A gdzie Mirce do boskiej, choć starej, Liz? Oczy ma, fakt, niczego sobie, ale reszta?... W szkole zamknęli stołówkę, „dezynsekcja", napisał ktoś koślawo na drzwiach i przez pół fizyki dochodzili, czy to wygłup, czy prawda. Kosiński oświadczył, że ostatni raz dał się nabrać na obiad w takiej parszywej garkuchni, więcej nigdy, choćby padał z gło- 21 du. Fizyk usłyszał i zaoponował, przysięgał Kosińskiemu, że z napisem to wredne kłamstwo, jest w komisji nadzorczej, to wie. Nie przekonał Kosińskiego... Pani od wuefu wyjechała na zawody i urwała się ostatnia lekcja. Nie było nikogo na zastępstwo... Rafał czekał na Annę pod kioskiem „Ruchu", czytał tytułowe strony wszystkich gazet i miał ponurą jak noc minę. Nie chciał nic gadać, całą drogę do domu przemilczeli. Babcia zaprosiła ją na obiad. Dziękuje, nie skorzysta, przytyła od stycznia pół kilo. To rezultat podwójnych obiadów. Od dziś koniec... Na korytarzu nie zauważyła pani Kociołkiewiczowej i usłyszała syczące „skaranie boskie". Odwarknęła (nie skłamie, warknięcie było wyraźne), że „nie będziesz wzywał imienia Bożego nadaremno", zawsze język działa u niej prędzej niż głowa. Ma to wrodzone, jak pieprzyk na ramieniu i apetyt na pomidory. A czy jest sens walczyć z przeznaczeniem? Pani Kociołkiewiczowa nie może tego zapamiętać, niestety, oniemiała więc i zbladła. Będzie dziś u mamy z wizytą, Anna już ją widzi i słyszy. „Cóż, droga pani, miałam znów scysję z Anną. To naprawdę jest przykre, naprawdę. Żeby taka duża dziewczynka..." Mama jest bezsensownie dobra, Anna będzie bezsensownie potulna i przeprosi. Oczywiście, przewiduje bezbłędnie. „Pani Kociołkiewiczowa — powie mama sucho po usatysfakcjonowanym, aczkolwiek nieco płaczliwym wyjściu tamtej — miała ciężkie przejścia, weź to p^od uwagę, Anno". Weźmie wszystko. Uwagę ma podzielną, doskonałą, pani psycholog w czasie badań była z niej bardzo zadowolona. Anna łapie na pomyłkach nawet tatę i panią od polskiego. Kręci się po kuchni i myśli. Uwielbia i jedno, i drugie. Czy mama uzna za ważne jej predyspozycje psychiczne i zgodzi się bez lamentów, by jej jedyna córka została kucharką? Pomiędzy śniadaniem a obiadem Anna może studiować filozofię, od obiadu do kolacji psychologię albo logikę, co mama zechce. Nigdzie tak dobrze się nie myśli jak w kuchni. Ryż — proszę bardzo, już zagotowany, „dochodzi do siebie" w tapczanie, w garnku owiniętym grubo gazetami. Babcia jest genialnym szefem kuchni! Czemu Rafał milczał całą drogę? Anna musi zweryfikować swój stosunek do niego. „Zweryfikować" to modne ostatnio słowo. Zweryfikuje też swe uczucia do pani Kociołkiewiczowej. Była taka uradowana, gdy Anna przyniosła jej kwiaty na imieniny. „Dziękuję ci, kochanie. Ja... ja wstawię je do wody, prawda?" Nie było więcej kwia- 22 tów w tym wazoniku i Anna musiała być na siebie wściekła. Po raz pierwszy w życiu, jeśli chodzi o panią Kociołkiewiczowa, ale nigdy nie jest za późno. Powie chłopcom, co o nich myśli. Nie znają pani Kociołkiewiczowej czy co? Nie powiedziała nic, ją samą mama wyprawiła gwałtem i po prawdziwie tronowej przemowie. A dziś znowu ta „scysja". Dobrymi chęciami piekło brukowane. Nic, zaprosi panią Kociołkiewiczowa na osobisty podwieczorek w sobotę. Zrobi kisiel ze śmietaną. Nie na wodzie, skąd, weźmie słoik kompotu. Wiśniowego albo wszystko jedno jakiego. Przecież nie wie, co pani Kociołkiewiczowa lubi. Zapyta ją i już. W sobotę pani Kociołkiewiczowa też zmieści się w ich kuchni. Kuchnia w domu Anny jest nieduża. Pastelowa i pachnąca, to prawda, ale za mała, by w niej mogli usiąść przy stole wszyscy czworo, nie mówiąc już o Jacku, Rafale i Reszcie. Ta bardzo ważna Reszta to oczywiście babcia, tata Jacka i Agat. W kuchni można jeść tylko „osobiste" posiłki. Osobistymi posiłkami nazywa tata wczesne Anny z mamą śniadania w niedzielę, kiedy ani jemu, ani Maćkowi „nie śni się wstawać", a one już dawno zapomniały o nocy. Osobiste posiłki to Maćka z Jackiem odgrzewane o szóstej obiady, gdy wracają głodni jak wilki z jakichś swoich ważnych długich zawieruszeń. To mamy z Rafałem kręcenie kogla--mogla i sprawiedliwe pół na pół wyjadanie mdlącej mazi czubkiem łyżeczki, z jednego kubka. To... Tak. W kuchni je się doskonale i osobiście. Gotuje się też wspaniale. Z mamą, rzecz prosta. Albo z babcią Rafała. Mężczyźni wypadają z tej konkurencji. Dlaczego mówi się „szef kuchni"? Dyskryminacja bezmyślna i jawna. Tata, taki mądry znawca niezrozumiałej i groźnej elektryczności, a nie umie usmażyć porządnej jajecznicy. Maciek też się do kuchni nie nadaje. Nawet jajka na miękko nie ugotuje. Harcerz! Jacek rżnie kartofle niczym drwal drzewo, widziała na filmie, takie same zżynki leciały. Ogromne. Był duży kartofel — został orzeszek. O Rafale i mówić nie ma co. Dzieciak. Dobrze, że choć wszyscy czterej sprawiedliwie chwalą to, co one, kobiety, ugotują. I pomagają, nie skłamie — dyżury pełnią bez szemrania. Sknocą coś przez nieuwagę albo z niedołęstwa — uszy po sobie i poprawka. Dyżury wymyślił tata. Słowo honoru! Kiedy Maciek miał dziesięć lat, ona kończyła edukację u starszaków w przedszkolu, a mama pa- 23 ■ dała z przepracowania. Dość tego, huknął tata (i to mama się zlękła, nie oni), wziął kartkę i napisał grubym mazakiem: REGULAMIN. DYŻURY. A niżej: PRZESTRZEGAĆ POD KARĄ ADMINISTRACYJNĄ. Ona nic nie zrozumiała, oczywiście, Maciek zainteresował się mazakiem, tata mazak schował i kazał Maćkowi wkuć na pamięć wszystkie dziesięć punktów regulaminu. Jedenasty, niczym dodatkowe przykazanie, był improwizacją zależną od okoliczności. Dziś na przykład tata wyrecytuje: „jedenaste — nie zapominaj o chlebie, wiesz, że dziewczyny nie lubią czerstwego". Nie wyniesionych śmieci na szczęście nie zauważy. Annę obowiązywał najpierw punkt pierwszy: „Kuchnia jest królestwem mamy. Wszystkie jej polecenia służba spełnia bez szemrania". Polecenie dla Anny brzmiało: „Aniu, skarbie (nieznośne dziecko i utrapienie), nie przeszkadzaj i wynoś się". Dziecko wynosiło się z rykiem dokądkolwiek — do taty, kąta, Maćka, usiłowało wchodzić do szafy — i mama miała w kuchni względny spokój. Przez pięć minut, bo po upływie tego czasu — nie później — Anna znajdowała się w kuchni z powrotem i niechby ją ktoś próbował mamie zabrać! Następnie rada familijna włączyła Annę do punktu trzeciego, czwartego i szóstego: 3. Pomagaj szefowi kuchni z całych sił, otwartym sercem, mądrą głową i sprawną ręką. (Maciek przekreślił „sprawną" i napisał „chętną", tata udał, że niczego nie spostrzegł.) 4. Zmywaj naczynia bez stłuczek i wyszczerbień. 6. Kto pierwszy wraca do domu, dobrze mu tak. Czyta, co szef kuchni napisał w rozkazach, i spełnia co do joty. Tej joty Anna nie akceptowała. Rozkazy, jako takie, owszem. Dziś rozkaz był ustny: — Anna, ziemniaki, ryż. Reszta gotowa. Doprawię po powrocie, cześć. Trzymaj się. Cześć. Trzyma się. Nawet prosto, wedle życzenia taty i Jacka. Wszyscy się trzymają na piątkę. Nauczyła ich tego babcia i Rafał. Tak właśnie. Anna wcale nie wiedziała, że jest „szczęśliwą rodziną", dopóki nie poznali Rafała. Chociaż już wcześniej, kiedy to się stało z mamą Jacka... Ale tak było, że dzięki Rafałowi zrozumieli różne rzeczy najlepiej. Wszyscy czworo, nie tylko Anna. Rafał! Anna wzdycha i obiecuje sobie, że, jeśli nie zapomni, opowie mu dziś wieczorem bajkę. Tę o śpiących rycerzach. Zmyśli, ile się da, a Rafał znie- 24 sie bez głupiego chichotania. W sobotę rżał przy królewnie Parysa-dzie zupełnie bezczelnie. Co Anna winna, że lubi opowiadać bajki i wydłużać je według własnego natchnienia? Jacka i Maćka w słuchanie nie wrobi, mamie oczy zachodzą senną mgłą, gdy Anna próbuje ją zainteresować historią małej Min, tata słucha podejrzanie uważnie i Anna zaczyna nagle się jąkać, przesadnie akcentuje wyrazy, nie radzi sobie z końcówkami, gubi wątek i milknie. Piękne, rozwinięte zdanie: „W zamku, w którym było trzech zbójców, hrabia pytając co się stało jeden siedział na stole z kartą w ręku i opartymi o poręcz krzesła zarośnięty z czarnym zarostem..." zamiera na ustach Anny na zawsze. Być może zresztą, że powiedziała: „czytając słowa pieśni z czarnym zarostem i opartymi na poręczy nogami". Nie pamięta. Tata sparaliżował jej umysł bardzo dokładnie. Skreśla więc tatę z listy słuchaczy bajek raz na zawsze. Rafał. Tylko Rafał jej został. No i babcia. Właściwie to Anna woli sama słuchać babci. Babcia, Boże! Jak ona opowiada! Choć wcale nie jest łatwo zmusić ją do mówienia. Nie chce, choć tak cudownie potrafi. Anna nabłaga, nażebrze się, napodlizuje, nazadaje dziesiątki pytań, nim wreszcie dopnie swego. Z wyschniętym od naciągania na to mówienie językiem może wreszcie odsapnąć, a babcia poddaje się. — Aniu, kochanie, kuchnia w naszym domu była duża, nie taka jak ta. — Babcia mierzy pobłażliwym wzrokiem osiem metrów kwadratowych przestrzeni wokół, a Anna zamiera i cała zamienia się w słuch. Babcia, mała przed laty Emilka, mieszkała z rodzicami, kulawą Józią, papugą Emmą, złotymi w akwarium rybkami, kosem Wojciechem — nieprzejednanym niczym wrogiem Emmy — i tysiącem najrozmaitszych rzeczy w dużym domu za miastem. Domu pilnował wyleniały ze starości Bryś, kundel z zasnutym bielmem lewym okiem, brama z wysokim daszkiem i zielone okiennice z wyciętymi pośrodku serduszkami. Drzwi na ganek zamykało się wieczorem na wielki klucz i równie potężną zasuwę. W sieni i pokojach skrzypiały stare podłogi, z pustego, nie zamieszkanego piętra patrzyła na małą Emilkę podniecająca za dnia tajemniczość i czarny o zmroku strach. Sień dzieliła dom na połowy — na lewo była kuchnia, spiżarnia, 25 schowek na gospodarskie drobne narzędzia, pokoik Józi — i jej kufer okuty żelaznymi ćwiekami i zamalowaną na brązowo blachą, zasłany grubym wełnianym kilimem. Kufer ten, kryjący jakieś tajemnicze bogactwo Józi, podniecał przez lata wyobraźnię Emilki i stanowił cel jej przeróżnych wybiegów i starań, nie szczędzonych dla przekonania jego kulawej właścicielki, że nikt lepiej niż ona, Emilka, nie pomoże w porządkowaniu i pilnowaniu ukrytych tam skarbów. I nie powie o nich nikomu, przenigdy, przecież Józia wie. Choćby miała paść trupem na miejscu, choćby ją kruki dzióbały i wrony, amen. Na prawo były pokoje rodziców. Duży, bawialny, z fortepianem i krytą atłasem szeroką kanapą, jadalnia z ogromnym stołem, dwunastoma ciężkimi krzesłami obitymi skórą i kredensem zajmującym całą ścianę, dalej sypialnia rodziców, mały pokój dziecinny z białymi meblami i różową na łóżku kapą, ciemny gabinet ojca i zamknięty zawsze dawny pokój dziadka. Trochę posępny stary dom, budowany przez ojca tegoż dziadka właśnie, pana z gęstą, siwą brodą, patrzącego na wnuczkę mądrymi, surowymi oczami z portretu w bawialni. Dziadek był podobny do Karola Marksa. Kiedy pierwszy raz zobaczyła Marksa na fotografii w jakimś zagranicznym czasopiśmie, była pewna, że to dziadek, a stojąca obok niego dziewczyna, w ciemnej sukni z krzyżem na piersiach, to mama. Nie wiedziała, że Marks solidaryzował się z Polakami w ich dążeniach wyzwoleńczych 1863 roku, a jego córka ubierała się przez pewien czas jak polskie kobiety, w żałobne stroje; nie wiedziała nic jeszcze o Powstaniu, nadziejach i żałobie, nie znała Marksa, dziadka i języka, w którym drukowano czasopismo. — Patrzcie — zawołała z triumfem — w gazecie jest dziadek z mamą! Czemu, mamusiu, byłaś tu taka smutna? — I nie spostrzegła konsternacji obecnych, przerażenia mamy i gniewnego milczenia ojca. Babcia uśmiechnęła się leciutko i pokiwała głową nad niepoważną pomyłką małej dziewczynki. Wieczorem, pamięta to doskonale, musiała pisać sto razy kaligraficznym pismem, z cieniowaną ozdobnie każdą dużą literą, zdanie: „Mój dziadek, świętej pamięci Mikołaj Szeptycki, był Polakiem, lekarzem i synem Powstańca. Jego córka, Barbara z Szeptyckich Zabłocka, jest moją Mamą". Ostatnie zdania wyszły trochę koślawo i niepewnie, duże litery 26 nie były już ozdobne, ale mama pokazała tacie tylko trzy pierwsze strony zeszytu i wzięła na swoje sumienie, ku śmiertelnemu przerażeniu Emilki, dalszą, nie tak starannie wykonaną, „karę". Tata zeszyt odsunął, na Emilkę ani spojrzał; dygnęła, truchlejąca i szczęśliwa, i umknęła do Józi, do kuchni. W kuchni było bezpiecznie. Nikogo nie musia�