Maria Borowa Dokąd Wracają Latawce ILUSTROWAŁA TERESA JASKIERNY — Nie bądź babą, Agatko — powiedział szorstko Jacek i Rafał umilkł natychmiast. Nie był babą. Może wtedy, na schodach, choć tamto zagubienie Jacek wybaczył mu od razu. Ulgowo, bo Rafał nie należał jeszcze do nich i wolno mu było nawet płakać. Ale nie teraz. Wygładził przełknięciem ostatnią szorstkość w gardle i podrzutem ramion przykrył nagły brak tchu. Zostanie. Jacek niech idzie, skoro chce. Latawca nie wyjmą z szafy; jutro Rafał go połamie, podrze, potnie, zniszczy na zawsze. Wyrzuci. (Latawiec w taki upał, zwariowałeś, Agatko?) Anna zawsze była zazdrosna o Jacka. Nikt tego nie zauważył, nawet ona sama, ale Rafał wiedział. Takie rzeczy wyczuwa się szóstym zmysłem lęku. Anna mogła zagrozić Rafałowi. „Ona" — powiedzieli tamte chłopaki. Więc wchodził między nią i Jacka jak ćma w światło. Niepotrzebnie. Bo Jacek odszedł, choć Anna została. — Głupiś, Rafale — stwierdziła wczoraj Anna. Doklejona starannie hermolem porcelanowa głowa pieska odpadła po raz dziesiąty i Rafał poddał się. — Nigdy się nie łam, choćbyś pękł. Ja tak robię i w nocy śpię spokojnie. Był niemądry, ale nie z powodu, o którym mówiła Anna. Chłopaki pletli głupstwa, a on wierzył. Taka zwyczajna Anna! Jak każda inna dziewczyna. Jacek odszedł, bo jego nie chce, nie Anny. Na latawcu Rafał namalował dwa koślawe stworki. Idą razem i lecą w niebo. Lotnicy. Oni dwaj. Bez Maćka, dla którego Rafał może zrobić jeszcze jednego latawca. # 5 — Agatka! — prychnęła raz pogardliwie Anna. — Jacek i Agatka. — On jest Rafał — powiedział spokojnie Jacek. — Rafał. Zapamiętaj. Anna zapamiętała. Jacek nie... Latawiec był rudy z zielonym ogonem. Oni też byli zieloni. Nie znalazł innych farb. U Maćka nie chciał żebrać, to miał być prezent tylko od niego, Rafała. I to, co chciał dziś powiedzieć Jackowi. Bo przemyślał wszystko dokładnie i wie. Wiedział... — Sam jesteś, Rafał? Gdzie babcia? Ruchem odwróconej głowy wskazał sufit. — U Magnolii? Nie mówisz poważnie?! — Poważnie. Łazienka zalana. — Aaa! Ta nimfa wiecznie włazi w szkodę. Jacka nie ma? Wzruszył ramionami. Anna nie czeka na odpowiedź i to jest dobre. Inna dziewczyna by czekała. Ślepa. Stół, lampa, piesek z doklejoną głową, Rafał i cała pusta reszta. — Masz zmartwienie, generale? — Nie. Tak. Za dużo mówisz. To mnie właśnie martwi. — W porządku, mądralo. Anna nie jest złem najgorszym. Żeby tylko nie gadała tyle. Dziewczyna. Wścibska dla zasady. Usiadła na Rafała tapczanie, gryzie jego, Rafała, długopis, zaraz go połknie. Mruży brązowe oczy i patrzy nie wiadomo na co. Teraz spyta, czy Rafał nie jest głodny. — Jadłeś kolację, Rafał? Spytała. Kobiety są dziwne, nawet babcia myśli, że jedzenie jest lekarstwem na każde zło. Na deszcz, film od lat osiemnastu, anginę, rozwalone kolano i na to, że Jacek... — Jadłem. Oczy ma Anna jak świeżo łuskane kasztany. Wilgotne i krągłe. Błyszczące. Rafał nie wie, co takimi oczami widać. Odbija się w nich piesek z doklejoną głową, czy strach tego pieska, że go jednak cisną do kosza? — Opowiem ci bajkę, chcesz? Zgaszę tylko światło. Bajki lubią tajemnicę i mrok, wtedy... O, jest babcia. Dobry wieczór. Go u gwiazdy? — Osobiste trzęsienie ziemi z potopem włącznie. # 6 Babcia ma oczy inne niż Anna. Różnokolorowe. Raz szare, raz niebieskie, to znów zielonkawe z rdzawymi plamkami. Czasem te plamki i zielonkawość błyszczą jak oczy Anny, czasem gubią się w nagłej utracie blasku. Rafał podchodzi wtedy i palcami przykrywa ich zmęczenie. Kiedy nacisnąć mocno powieki, w ciemności zapalają się słońca. Złotoczerwone fajerwerki i mozaikowe kwiaty czarodziejskiego kalejdoskopu. Potem trochę tego blasku zostaje w oczach i rdzawe plamki znów błyszczą łagodnie. Rafał oddycha z ulgą. Już jest dobrze. — Jakie mam oczy, babciu? Takie jak twoje? — Własne. Rafałowe. W sam raz. Jacek ma oczy stanowcze. Rafał boi się ich trochę. Im dłużej jest z Jackiem, tym boi się więcej. Wtedy na schodach, kiedy Jacek nachylił się nad nim, i kiedy Rafał zobaczył oczy Jacka po raz pierwszy, nie zląkł się ich wcale. Samego Jacka też nie. „Nikogo nie obchodzi, co tu robię. Podoba mi się, to siedzę, wieeesz?" I nic nie miał wobec tego do gadania, kiedy Jacek usiadł obok niego... — Anna. Dobrze, że jesteś. Nasza Magnolia... — Babcia wzdycha. — Powiedziałam na nią „ohydna baba" i jeszcze gorzej. Zbankrutuję przez tę gejszę, babciu. Ostatnie pieniądze... — Przez siebie. Ty, Rafał, nie waż się być echem. Nic nie słyszałeś. Anna prędzej mówi, niż myśli. Ale dziękuję ci za uczciwe przestrzeganie reguł naszej gry. — Nie ma za co. Frajda i dla mnie, bankruta, bo cały dom ci się poddał, babciu. Trzy domy. — Tata też? — Przede wszystkim. Tylko Jacek wierzgnął, chce zostać nowym patronem skautingu, „zawsze bez skazy..." — Harcerstwa — poprawił machinalnie Rafał. — Spudłowałeś, mistrzu. Jacek jest retro w swoim uporze. Sam nie wie, że można z nim zwariować. Babciu, on dla zasady gotów popełnić samobójstwo przez zamianę w posąg. Wiecie co? Przyszła mi do głowy genialna myśl. Opodatkujmy go! Dziesięć złotych dziennie, no, niech będzie tygodniowo, za upór. Babciu, zgódź się, błagam! Anna plecie jak zwykle. Wojuje z Jackiem nawet za jego plecami. W oczy — prowokuje systematycznie i zaciekle. Rafał na miejscu Jacka dawno by ją sprał albo wyrzucił przez okno. Jacek obrał inną 7 metodę. Jest obojętnie uprzejmy. Udaje, że nie widzi wściekłości Anny. Wściekłości, która ma tysiąc odmian. Dziewczyny to zupełne wariatki. Gdyby Rafał nie miał innego zajęcia, mnóstwa rzeczy do zrobienia, zająłby się obserwowaniem Anny. Anny obrażonej, złej, zaciętej, milczącej, prychającej jak kotka, wrzeszczącej, bankrutującej co drugi dzień, purpurowej i bladej, pełnej wstrzymywanych łez i bezsilnego buntu. Anny kapitulującej. Liczby pojedynczej wobec potęgi ich trzech mających po swojej stronie cały świat. Anny potulnej wobec tego faktu. Poddającej się mocy oczu Jacka. Uznającej jego wyższość nad sobą. Rozumiejącej, że jest tylko dziewczyną włażącą niepotrzebnie i zbyt często w ich ważne męskie sprawy. Taką Annę można by zaakceptować. Uznać nawet za potrzebną. Niech już będzie, skoro musi być. Głupi! Bał się Anny i co? Starał się jej nie lubić, tysiąc razy chciał, żeby zniknęła, Jacka zabrał mu i tak ktoś inny zupełnie. Obcy. Dlaczego nie Anna?! — Usnąłeś, Rafał? — Tak. Agat poderwał się, jakby chciał zaprzeczyć, ale Rafał przycisnął mu silnie łeb do poduszki i odwrócił się do Anny plecami. Niech sobie idzie wreszcie, da mu spokój i niech się nie waży go żałować. Może się litować nad sobą, proszę bardzo, jest czego. Okularnica odbiła Annie Jacka, zabrała go sobie i już! Jutro Rafał pójdzie do szkoły jakby nigdy nic. Świat się nie zawalił przecież. Pani go wezwie do tablicy i każe rozwiązywać jakieś piekielnie trudne zadanie. Tym razem Rafał będzie głupi jak osioł, nie w głowie mu lekcja i pani, nawet dwójka w dzienniczku. Nic. — Ty, Rafał, jesteś potęgą w matematyce — stwierdził kiedyś z uznaniem Jacek. — Założę się, że nie dasz się nikomu. Żadnemu chłopakowi w klasie. Co, stary? Da się jutro. A może i pojutrze. Na złość Jackowi. „Założę się!" Jacek to lubi, a jakże. — Założę się — zwiesił nos nad awangardowo czerwoną poręczą schodów i nad Rafałową schowaną w kolana głową — że wszystko będzie w porządku. Twoja babcia, bracie, jest silna, organizm ma, że ho, ho. Nigdy nie chorowała (łże, nie widział babci na oczy!), ani się obejrzysz, będziesz ją miał w domu z powrotem. Złaź teraz z tej kamiennej drabiny i marsz do chałupy. A, poznajmy się... to jest 8 Maciek, twój sąsiad z góry, aż spod dachu. Ja jestem Jacek. Obywatel tej samej planety co ty, obaj narodowości polskiej. Niekarani. Harcerze. Nie masz się czego bać. On się boi?! Wstał i, nie patrząc na Jacka, zaprowadził ich do pustego, ciemnego mieszkania. Agat piszczał w kącie, szczeniak był wtedy dygotliwy i nie po psiemu wystraszony. Jacek wyszczerzył do niego zęby w szerokim uśmiechu, podniósł do góry, poklepał, podrapał delikatnie za uchem (skąd wiedział, że Agat to lubi?) i oddał Maćkowi. — Zajmij się nim, ja małym. Małym był on, Rafał. Jacek wlał w niego pół szklanki gorącej herbaty, wcisnął na siłę kawałek bułki z serem (babcia nie pozwalała mu pić herbaty, a sera nie cierpiał), wsadził w usta jakieś gorzkie świństwo w tabletce i termometr pod pachę. Co Maciek robił z Agatem, tego Rafał nie wiedział. Pewnie coś podobnego, bo zobaczył potem szczeniaka w koszyku, przykrytego po czarny nos i kosmate uszy wełnianą, najlepszą „rękawicą" babci — taką ściereczką do zdejmowania gorących garnków z kuchni. Chciał powiedzieć, że tym nie, Agat śpi pod szarą welwetową kołderką, ale właśnie Maciek złożył ją starannie i wkładał do babcinego pudełka z włóczką. Rafał westchnął, nie wiadomo dlaczego dopiero teraz uspokojony zupełnie, chciał o coś spytać Jacka, o coś na pewno ważnego, ale nie zdążył i zasnął. — Duptuś — powiedział pieszczotliwie Jacek. — Spłakał się i zmarzł. Gnaj, Maciek, po mamę. Ja tu zostanę za siostrę czuwającego miłosierdzia. A może Jacek nic nie powiedział, może to już się Rafałowi śniło. Tej pierwszej nocy, kiedy Rafał został sam z Jackiem, działo się wiele różnych rzeczy. Anna mu dokładnie opowiedziała, Jacek nie chciał nic mówić, śmiał się tylko i szczuł Rafała Agatem. Psiak szalał, łaził Jackowi po rękach, drapał się na piersi, fikał na podłogę i znów się gramolił na wysokie kolana. Rafała gryźć nie umiał, ślinił Jacka palce różowym językiem i piszczał, zachłystując się zwariowanym szczęściem. Anna złożyła sprawozdanie po babsku-dziewczyńsku dokładnie. Tak na marginesie, jak mówi ta sama Anna — ani babcia, ani mama Anny i Maćka nie są babami. Baby plotą i plotkują, one nie. Anna czasem jest babą, ale pożyteczną, gdyby nie ona, nikt by Rafałowi 9 nie opowiedział tak dokładnie, co wtedy się działo, kiedy obaj z Agatem usnęli. — Maciek przyleciał z wywieszonym językiem, że wyłowili rozbitka. Wypadł za burtę i tonął we łzach. W piżamie i boso. Prawie niemowlę. Jacek go wciągnął na pokład, a on, Maciek, psa. Mama powiedziała, że ma się nie wygłupiać, a on, żeby nie była taka pochopna w ocenie sytuacji, bo co będzie, jak się myli? Zagadał mamę autorytetem rodzicielskim, koniecznie mu, powiedział, do szczęścia i życia potrzebnym, wdział na nią gwałtem swoją marynarkę, zmarzniesz, ten topielec też zlekceważył pogodę, pociągnął mamę za drzwi i tyle. Tata nie oponował, był w łazience i nic nie słyszał — albo niedokładnie, ja wylazłam z łóżka, kapitana Fracasse poświęciłam dla zbadania twojej sprawy, weź to pod uwagę. Tata właśnie wyszedł z łazienki i kazał mi zmienić kurs o sto osiemdziesiąt stopni. Ale wróciła akurat bardzo poważna mama i nie musiałam walczyć z tym kursem. I zatelefonowała do taty Jacka, że mały nie ma gorączki, sprawdziła, śpi. Jacek jest u niego, zostanie na noc. Tak, z psem. Jerzy, przecież mówię bardzo wyraźnie! Zaraz zadzwonię do szpitala, dowiem się, co z babcią. Nie mamy babci, nie wiem, jak się nazywa! Nic nie rozumiesz? Mały ma babcię. Nie Maciek, Maciek jest stary koń, ten mały Jacka. Jerzy, dlaczego zadajesz takie niemądre pytania? Babcię odwiozła do szpitala pani Kociołkiewiczowa. Ta, o której Anna powiedziała... mniejsza o to. Ona prosiła Magnolię, to znaczy sąsiadkę z góry... Co? Jaki dach? Nie chodzi o nas, a o sąsiadkę małego i babci. Skąd wiem? Jacek wie. Nie kwiat, kelnerka z restauracji. Wiesz, restauracja Magnolia, specjalność golonka. I ona, zamiast zająć się małym... Nie wiem, jak ma na imię. Niemowlę? Nie, duży. Jaki? Boże, mały. No więc ona pobiegła po piętrach rozgłaszać nowinę, dziecko się przeraziło, wyszło na schody... Chodzi, coś ty, tłumaczyłam przecież, że ma siedem lat. W piżamie, bosy, chłopcy weszli na niego. Całe szczęście. Agata położyli spać. To pies. Aaaa! Mały to Rafał, właśnie tak mówił o nim Jacek. Szczeniak. Jerzy, nie przerywaj, pies. Śpią obaj. Z Jackiem. Tak, wygodnie. Pies w koszyku. Rozumiesz teraz, dlaczego Jacek nie może wrócić na noc do domu. Dobrze, że jutro niedziela. Kazał ci powiedzieć, żebyś był spokojny. Nie martw się, z babcią na pewno nic groźnego. Nie martwisz się o babcię? Jerzy, jesteś bez serca... O mnie?... Dlaczego? 10 Anna demonstrowała wszystkie swoje sześćdziesiąt zębów olśniewającej urody, kaszlała i parskała wesołością. — Tata stał, ja stałam i patrzyliśmy na mamę z rozkoszą. Podziwialiśmy ją i podziwiali. Mama nas zwymyślała od różnych, potem mamę skrzyczała pani Kociołkiewiczowa, potem tata panią Kociołkiewiczowa, niby uprzejmie, po swojemu, ale ciarki jej chodziły po plecach, sama widziałam. Że skoro mama tam była, znaczy u ciebie, i Jacek tam jest, to ona może spać spokojnie. Szkoda, że nie pomyślała o małym (o tobie, rozumiesz) wcześniej, kiedy zostawiała dziecko pod opieką takiej nieodpowiedzialnej kobiety... Tata zreflektował się, chciał cofnąć to, co powiedział, ale nie mógł, rozumiesz. Mam to po tacie. Przeprosił panią Kociołkiewiczowa dobrowolnie. Ja nie, mama kazała. Mam to po sobie. No i pocałował ją w rękę. Była sympatyczna, słowo daję, przebaczyła tacie. Też dobrowolnie. Nooo... — zdziwiła się czemuś Anna i zboczyła z drogi głównej na swoje własne ścieżki. — Cztery razy dwa — policzyła z namysłem — i jeszcze dwa, aha, i tamten dług. Czternaście złotych dla mnie. Niedużo, ale lepszy rydz niż nic. Na czym stanęłam? Na Jacku. On nie spał, Rafał, całą noc. Przykrywał cię i Agata jak głupi, bo zrzucaliście z siebie wszystko na podłogę, a skąd miał wiedzieć, że no to co? Ale potem zdrzemnął się chyba trochę, bo rano ty zacząłeś robić śniadanie i rąbnąłeś garnkiem o podłogę... — Talerzem. — Atam. Łomot taki sam. Usmażyli wtedy jajka. Babcia do dziś nie wie, jak to się stało, że Rafał nie zaciska ust i nie blednie przy stole nad talerzem z jajecznicą. Nakarmili Agata mlekiem, sami pili herbatę. — Ty już nie pijesz mleka, co? — spytał niepewnie Jacek. — Coś ty! — zapewnił szybko. — Słowo daję! — krzywoprzysiągł bez drgnienia oka, dla najpewniejszej pewności, bo Jacek spojrzał, wydawało się, podejrzliwie. — Tylko herbatę! — Zjedz jeszcze ten ser. —Jacek chciał wierzyć, że Rafał nie padnie z głodu do obiadu. Jadł potem śniadanie w domu Maćka. Nikt nie miał głowy, by myśleć rozsądnie, nawet mama. On też nie, choć dostał czkawki i brzuch mało mu nie pękł. Rozsądek w tym dniu zachowała tylko Anna. 11 — Ludzie! Jacek, oszalałeś? Mamo, dajesz mu już piątą kanapkę! Rafał, czy ty jesteś niemowa? Powiedz, że masz dość i cześć. Wieczorem wszystko jako tako wróciło do normy. Mama z Anną były u babci, uspokoiły ją i siebie. On też niech się nie martwi, wszystko będzie dobrze. Babcia go całuje. Jacka również. — Zna go? — zdziwił się Rafał. — No! — Spojrzała na niego jak na matołka Anna. — Przecież jej wszystko opowiedziałam, nie? Prawda. Anna opowiedziała. Rafał przez cały dzień też poznał Jacka dobrze. A wieczorem westchnął tylko i Jacek powiedział: „jasne, stary". Poszli do Jacka po torbę, wzięli trochę rzeczy, książki. Tata dał Jackowi pieniądze, cały majątek, dwieście złotych, a Rafałowi kla-ser, prawie nową rakietę do gry w kometkę, drugą Jacek gdzieś zgubił w lecie na plaży, i pozwolił wziąć kawałek dratwy, którą Rafał znalazł w szufladzie kuchennego stołu. Dratwa leżała tam od niepamiętnych czasów, raz tylko użyta przez Jacka przy gotowaniu niedzielnego obiadu. Związał kawałkiem tej dratwy włoszczyznę do rosołu, zielsko rozpaćkało się w zupie, dratwa została i Jacek żuł ją długo, nim pojął, co stawia tak potężny opór jego zębom. Teraz mocna jak diabli nić przyda się Rafałowi do żaglowca. Robi go z drewna i prawdziwego płótna ze starej powłoczki. Jacek mu pomoże i wyszykują „Dar Pomorza" jak złoto. „Dar" jest piękny, nie ma co. W nocy spali wszyscy trzej razem: Jacek, Agat i Rafał. Trochę się pogubili na tym szerokim babci tapczanie, najbardziej on z Agatem, ale Jacek ich znalazł za każdym razem. I od poniedziałku już było w sam raz. Zaplanowali przed spaniem co i jak, kiedy, kto i z kim do szkoły, kto na kogo i gdzie czeka, co kto robi. Jacek był u babci po południu i babcia dała dla Rafała krótki, ale ważny list. Że czuje się zupełnie dobrze, ściska go i jest spokojna. Pewnie. O nią się martwili. Oni są zdrowi jak rydze. Chłopaki się dziwili, skąd wziął raptem takiego dużego brata. O rany, Rafał, i drugi! Założyłeś rodzinę? Właśnie — zbył krótko. Co się mieli wtrącać do jego spraw. No, ma brata. Dwóch. I siostrę. Cały dom rodziny. Żal im? Odchodzili obojętnie, ale Jacek miał metr osiemdziesiąt w skarpetkach (bez dwu centymetrów, nie musiał tego mówić chłopakom, zresztą Jacek rośnie i może dojść do metra dziewięćdziesięciu), Michalaka podniósł do góry jedną ręką, naprawił pani 12 w świetlicy wtyczkę do anteny i pokazał im, jak się robi latawce. Obojętność była więc fałszywa. Babcia zdrowiała coraz bardziej, odwiedzali ją w szpitalu wszyscy po kolei, hurmem, Anna biegała najczęściej. Miała najwięcej czasu, dziewczyny nie mają nic do roboty, raz chociaż się to przydało. Anna machała do Rafała z góry ręką, pokazywała mu zza szyby na migi to, co babcia do niego mówiła. Stał z zadartą głową i tak patrząc na Annę rozmawiał z babcią. Nie chcieli go wpuścić dalej niż portiernia. Że mały. Anna znów taka duża? Te głupie parę lat! U pani Kociołkiewiczowej to się nie liczy. Doda sobie czy odejmie dziesięć i tak na jedno wyjdzie. Jacek parsknął krótko i kazał mu zmienić temat. „Kobietom, młodzieńcze, do metryki się nie zagląda". Jakim kobietom? Anna i pani Kociołkiewiczowa to nie kobiety. Anny mama to kobieta. A babcia? — spytał chytrze Jacek. Babcia to babcia — odparował zaraz, choć tak naprawdę w pierwszej chwili stracił głowę. Jasne — skapitulował Jacek. Musi spytać mamę Anny o bardzo ważną rzecz. Myślał o tym i myślał, kręcił się, szukał okazji i tchórzył. Jacka pytać nie mógł, to tyczyło ich dwóch. Wlazł na stołek w kuchni i przyłożył mamie nos do ucha. Mama zaśmiała się, a jego załaskotało. Zszedł ze stołka, bo stracił odwagę. — Zamknij oczy — poradziła mama. Zamknął. — No? — Wolę kiedy indziej — wycofał się. Przys-zła do niego wieczorem. Jacek z Maćkiem uczyli się w sąsiednim pokoju, on grał sam z sobą w domino. — Jak idzie? — Mama omiotła wzrokiem pole byle jakiej bitwy. — Do chrzanu. Brak drugiego. — Rozrzucił kostki. — Można z tego zrobić dom — poradziła niepewnie mama. — Albo płot. — Albo barykadę. — Dlaczego barykadę? — zdziwiła się nastawiona pokojowo mama. — A po co dom? — spytał surowo i zaczepnie. Mama spłoszyła się wyraźnie, ale nie odtajał. Czy nie widzi, że już odrobił lekcje, zjadł sam kolację, nakarmił Agata, wyprowadził Agata, posprzątał po Agacie, narobił bałaganu w książkach i szpar- 13 gałach, był sto razy w kuchni i w łazience, szurał i tupał koło zamkniętych drzwi tamtego pokoju, zapalał i gasił światło... Mama tego nie widzi? — Oni się uczą, Rafał. Mają całą furę ważnych rzeczy do zrobienia. — Dlatego nic nie mówię — burknął. — U nas w klasie pani robi przerwę śródlekcyjną na odpoczynek. Wytłumaczyła, że pan minister jej kazał. Psuje jej to jakiś tam tok, ale nie może się migać, bo ją wyższe władze sprawdzają. — Zaproponuj i tym dwóm. — Ich nikt nie kontroluje. Sami siedzą. — Kiedyś skończą. Jacek... — Mama popatrzyła w bok i długo gładziła ręką łeb Agata. Pies westchnął zupełnie jak człowiek. Jacek... — powtórzyła z namysłem. — To o nim chciałeś ze mną mówić, Rafał? — Skąd pani wie? Ja... — umilkł bezradnie. — Jeśli nie chcesz, żebym wiedziała, nie będę pytać. Więc? — Tak. Najważniejsze zostało powiedziane. Odważył się. Myślał, że nigdy tego nie wykrztusi. Tak, właśnie tak. Niech mu odpowie. Czy kiedy babcia wróci, Jacek odejdzie? Czy mali chłopcy są potrzebni dużym, prawie dorosłym chłopcom? Czy Maciek nie krzyknie wreszcie, że Rafał ma się nie pętać i nie przeszkadzać? Czy może później mówić im to, o czym myśli i będą go słuchać? Czy babcia będzie chciała ich wszystkich? Jacka? A może Jacek odetchnie, kiedy babcia wróci ze szpitala do domu, bo spadnie mu kłopot z głowy i nie będzie musiał się poświęcać? Pani Magnolia powiedziała: widzisz, jacy dobrzy ludzie, poświęcają swój czas dla ciebie! A pani Kociołkiewiczowa, że ona nie miałaby nerwów dla takiego smarkacza, a Jacek i Maciek mają, i to ile czasu! Mama odeszła, i tata, nie mieli ochoty być razem ani chęci na niego, potem, dalekim, też nie stał się potrzebny, jak teraz będzie? Zostaną znów sami z babcią, prawda? Urwał, bo zabrakło mu tchu. Mama milczała, nie wiedział, co znaczyło to milczenie. Wieczór przysiadł w kącie i zamazał szarością twarz mamy. Agat wtulił się w dłoń Rafała, jakby swoją ufną bliskością chciał mu dodać otuchy. Czas był jak każdy inny — budzik tykał miarowo na półce, na korytarzu trzasnęły drzwi do windy, zza okna doleciał pisk opon hamującego gwałtownie samochodu. Co by 14 się nie stało — dziś było po prostu tak. A kiedy Jacek — za chwilę, za rok — wszedł do pokoju, zastał ich siedzących w miękkiej szarości wieczoru tak właśnie: Rafała z rękami oplecionymi mocno wokół mamy, twarz mamy schowaną w bure włosy Rafała i Agata gwałtownie gramolącego się do nich, do góry... — Dziwnie trzeźwo mruczysz przez ten swój sen, Rafał. Nie ciśnij Agata, pies ledwo dyszy! Chodź, Agat, tutaj. Twój zwariowany pan gotów rozdeptać cię na śmierć. — Ręką się nie depcze! — Więc jednak nie śpisz! Babcia chce cię widzieć w łazience. Z nosem w wodzie. Jazda! Anna jest twarda i zimna. Dyryguje, kim się da. Nikt jej się znów tak bardzo nie poddaje, więc wyżywa się na Rafale. Idź, słuchaj, pokaż, zrób, śpij. Nie będzie spał. Chciał powiedzieć Jackowi o latawcu. Jak robił go w tajemnicy przez dwa tygodnie. Zupełnie sam. I jak mu dobrze wyszedł. Czy Jacek widzi to, co Rafał namalował, i w ogóle wszystko? Kiedy będzie trochę wiatru (już dziś było trochę chłodniej, prawda?), pojadą na pola za bibliotekę. Zresztą dokąd Jacek będzie chciał, i będą latać. Powie chłopakom z klasy, że był z Jackiem na zawodach lotniczych. Nie skłamie! Może się z nimi umówić na następną sobotę? Gdy Jacek się zgodzi na chłopaków i na wszystko — a zgodzi się na pewno — Rafał powie mu coś jeszcze na ucho. Idiota! Zrobi, powie, polecą... Miał powiedzieć. Bo Jacek słuchał go zawsze uważnie i do końca. Nie to, co Anna, czy nawet Maciek. Anna zaraz jęczała: „o rany, streszczaj się", przerywała i cześć. Dziewczynom nie warto nic mówić. Maciek miał nos stale w książce, „aha, aha, no" kiwał głową i tyle go Rafałowe ważne sprawy obchodziły, co zeszłoroczny śnieg. Nawet nie zauważał, gdy Rafał przerywał w pół słowa. Nie zaraz zauważał. Można było potem mówić dalej, bo za chwilę odwracał się plecami do jakichś tam swoich Aleksandrów, Cezarów, Napoleonów i innych staroci, ale to już nie było to. Rafał wiedział, że mu przeszkadza. Jackowi do dzisiaj nie przeszkadzał nigdy. * 15 Był z Jackiem wszędzie. Z Maćkiem też, jeżeli akurat Maćkowi było po drodze. Siedem, no, może pięć razy w Muzeum Techniki, jeszcze więcej razy na trzydziestym piętrze Pałacu, w ZOO. U ryb pozwolił mu Jacek stać godzinę i nie wzdychał, że śmierdzi i że duszno — Maćkowi właśnie nie było tu po drodze; na żyrafy gapili się też długo. Gzy Jacek zauważył, że są najpiękniejsze ze wszystkich zwierząt? Takie normalne, choć dziwne. Zdrowe i błyszczące jak Agat po kąpieli. Wielbłądy są wyleniałe, bawoły smutne i mają zaropiałe oczy. Chorują, to widać. Niedźwiedzie wydają się zadowolone, ale czy to co wiadomo? Chociaż może i tak, bo ganiają i kotłują się zapamiętale, nikt byle jaki tak nie szaleje. Rafał bywał już byle jaki, wie, że wtedy nic się nie chce... Jacek pozwalał Rafałowi jeździć do woli na ruchomych schodach; jeździli tak, dopóki nie przegonił ich dozorca. To poszli na Stare Miasto, pod zegar ze spacerującymi rzemieślnikami, i na mury. Nikt w klasie nie zna tak Warszawy — jak Rafał dzięki Jackowi. I Maćkowi, musi to uczciwie przyznać. Z Jackiem był u kapucynów przy szopce, w Muzeum Wojska i na lotnisku. Też z pięć razy. Z Maćkiem — pod wszystkimi pomnikami. Najlepszy jest książę Józef i Lotnik. O Marii Skło-dowskiej-Curie Rafał nie chciał wyrazić zdania i zaraz zawrócił na przystanek. Pani na pomniku ma twarz podobną do mamy na fotografii. Jacek się śmiał, kiedy Maciek „nie rozumiał" Rafała, kpił, że „małemu" obce są widocznie Maćkowe przeżycia turystyczno--historyczne, i Rafałowi po raz pierwszy było przykro. To nic, że Jacek zaraz powiedział: „przepraszam, stary", na Wawelską już więcej nie poszli. Schodzili za to całe Powązki, jedne i drugie. Stali nad grobem Zośki, a Rafał przypiął do jednej z harcerskich chust, oplatających podstawę i ramiona brzozowego krzyża, swoją tarczę szkolną... Woźna złapała go na drugi dzień za rękę i jak zbrodniarza pociągnęła do dyżurnych w szatni. Ci dalej, niczym pałeczkę w sztafecie, podrzucili go dziewczynom z samorządu. Te oddały Rafała w ręce pani. Nie zaciął się na szczęście; pani była akurat w dobrym humorze i, zamiast Rafała, skrzyczała te ważniaczki. Że nie sztuka z małymi wojować, niech lepiej pilnują dryblasów, a i swoje tarcze przy okazji przyszyją, nie tak na szpilce... Mógł więc wyjaśnić co i jak; cała klasa siedziała cicho, pani kazała mu w poniedziałek wy- 16 stąpić na apelu, a Michalak dostał wypieków z zazdrości. Bo Rafał wystąpił w nagrodę, nie za karę. I nikt się nie śmiał ani głośno, ani po cichu, za plecami. Wszyscy w szkole wiedzą o Zośce. Oglądali film, Jacek im opowiadał na zbiórce i przyniósł książkę z kotwicą na okładce i zdjęciami w środku. Pani zorganizowała wycieczkę na Powązki, Rafał był przewodnikiem. Inni też chcieli przypinać tarcze, ale pani powiedziała, że jego, Rafała, wystarczy. Zyga był wściekły, musiał ustąpić, więc swoją tarczę — szybko, nim pani zdążyła coś powiedzieć — rzucił na grób Antka Rozpylacza. Pani go nie pochwaliła. — Zrobiłeś to nie dla niego — spojrzała na Zygę i patrzyła długo — a dla siebie. To się nie liczy. Zyga się zmieszał i podniósł tarczę. Chodzili jeszcze we trzech na Agrykolę i na Stadion, tak tylko, nie na mecze. Na mecze nie chcieli go brać, migali się od tłumaczeń na Rafała żałosne „dlaczego?". Babcia stawała nielitościwie po ich stronie i nie miał szans. Wziął go za to Jacek na Bielany, miał na AWF-ie kolegę, dużego Wojtka lekkoatletę, siatkarza, biegacza i co kto chce. Rafał potem w domu stawał przez miesiąc na głowie, odchudzał się, pił bohatersko sok z marchwi i kazał babci budzić się o wpół do szóstej na poranną gimnastykę. „Akurat, odparowała babcia. Budź się sam, skoroś taki entuzjasta". Nie wstał ani razu, choć próbował; za radą Anny przerzucił się na popołudnie. Ćwiczyli we trójkę — mama, Anna i Rafał. Mężczyźni stali w drzwiach i śmieli się z nich. Najgłośniej Jacek i tata... Mama odpadła z kadry pierwsza, potem zdenerwowała się i wycofała Anna: „Nie będę znosiła waszych złośliwych uwag! Rafał niech ćwiczy, skoro głupi". Został więc sam. Dosłownie, bo kibice też się wynieśli. Bez ich dopingu gimnastyka nie szła, gorzej, straciła jakikolwiek sens. Rafał postanowił, że rezygnuje z AWF-u. ...Gdzie był z Jackiem jeszcze? Wszędzie, absolutnie wszędzie. Na „Bolku i Lolku", w Bibliotece Narodowej i w cyrku. Gruby Kozłowski nie wierzył. „Na wyścigach byłeś?" Rafała zatkało. „No widzisz!" Gruby triumfował, to jasne. Dziewczyny stanęły po stronie Rafała. Wyścigi to hazard! Narkomania! Nałóg dla nałogowych dorosłych! Nie widział w aptece plakatu czy co? Ale głupie! Sam jest głupi! Zepsuty i robaczywy. Zagroziły, że zobaczy, powiedzą 2 — Dokąd wracaj;} laiawcr pani i wszystkim, komu trzeba. On, że je pogoni w kozi róg. Zapiszczały, uciekły, a potem zapomniały poskarżyć, bo Baśka Ku-śmierska przyniosła do klasy chomika. Na wyścigach, faktycznie, nie był. Jacek myślał przez dwie minuty, kiwnął głową, zgoda, zrobione. Zaliczymy i to. Ale nie gonitwy! Konie na wybiegu i przejeżdżanie — wystarczy tymczasem. Mam ojca kolegi na Służewcu, wejdziemy z nim. W porządku? Nie pojadą już nigdy do tych koni. — ...Nie bądź głupi, Rafał — troskliwie poradziła Anna. — Jacek nie odda nas... ciebie za żadną okularnicę. Wiedziała??? — Pewnie, ciemięgo. Ale my to my, a ona to ona. Jasne? Jackowi przejdzie. Mama powiedziała, że w tym wieku to jest jak katar. Zastrzegła, co prawda, że, być może, Jacek będzie wyjątkiem w tym względzie. Ale nie przypuszcza, bo okularnica jest, według mamy (mama mówi „Elżbieta"), tego samego co prawda autora, ale z innej powieści. Nie z rodziny Józefa... Nic nie poradzę, że nie rozumiesz! Cytuję mamy słowa, nie wiedziała, że trafią w uszy analfabety. Znaczy, że „Elżbieta" nie dorasta do Jacka. Ty też wiesz? Psycholog! A co, ty dorastasz? Rafał, przepraszam! No więc, że Jacek zauważy wreszcie „różne takie" i wróci skruszony. Ale popatrz — nie katar, bo trwa dłużej niż siedem dni. Chroniczny? No, przewlekły; czy ty, Rafał, nie możesz być bardziej douczony? Ja w twoim wieku wiedziałam, co to znaczy. Okularnica ma twarz średniowiecznej Madonny, powiedział Maciek. Historyk! Tata na to, że w średniowieczu nie znano okularów. Powymieniali parę zdań na ten temat, ale pogodziła ich mama. Jej się zdaje, że „Elżbieta" podbiła Jacka milczeniem. Nie rozumiem, czemu wszyscy spojrzeli na mnie. Ty znów wiesz? Bzdura, wredna insynuacja. I że jak ona wreszcie odezwie się pełnym zdaniem, Jacek odzyska wzrok. Co mają oczy do słuchu? Wszystko. Tylko czy ona zechce gadać? Może jest w tym akurat inteligentna i będzie milczeć do ołtarza? Dwa plus pięć to siedem, niechby nawet cztery, to sześć, nie wytrzyma tyle. Liczę lata, gamoniu. Jacek postanowi na pewno w sposób doskonały skończyć swoją ukochaną trygomatomechanikę, czy jak jej tam... Okularnica ledwie wyciąga na trójczyny ze ścisłych, nie będzie mógł z nią roztrząsać problemów wyższej matematyki. Przepadła. Żresz- 18 tą ma polipy w nosie, wiesz? Mówi „phum, bhum, thum, whum". Uszy więdną. Na wieczornicy deklamowała wzruszająco: „ozołeś tęczę basków phomienistą phede mną topisz w azuowej wodzie ghiazdę ognistą..." Cudownie! Maciek dostał zapalenia ucha środkowego. Raiałku! Uśmiechnij się, błagam! Spójrz na mnie! Nawet jeśli to wszystko jest dla Jacka ważne, inne, niż ci naplotłam, to przecież ty, Maciek, my... ja, też się liczymy. Liczymy się, rozumiesz? A ty przede wszystkim, jołopie! Rafał! Latawca podrze jeszcze dziś. Nie będzie czekał do rana. Anna zaraz się wyniesie. Znudzi jej się przemawianie do ściany. On, Rafał, jej nie słucha. Nie słucha! . Mariola ma grube nogi, czerwone plastykowe papucie, pomiętą sukienkę i skołtunione loki. Anna z obrzydzeniem wtyka ją na stare miejsce, za pudełko z rupieciami-skarbami. „Byłam kiedyś kretyn-ką" — mamrocze i daje głębokiego nurka za tapczan. Może posprzątać, czemu nie, ale dlaczego „zaraz i natychmiast"? Mamie pewnie dopiekł ktoś wczoraj w pracy, ani chybi Franciszek Józef. Ten pan kierownik usłyszy jeszcze, co Anna o nim myśli. Fałszywiec! W przeddzień mamy imienin przyleciał ze zwiędniętym pączkiem goździka w celofanie, pochłonął ćwierć tortu i siedział do dziesiątej. Nie można było oglądać filmu z Batałowem, Anna mu tego nigdy nie zapomni. Sam pan Jackiewicz powiedział, że uwielbia Batałowa. Przepadło na zawsze. Chyba że film powtórzą. Telewizja ciągle coś powtarza, zawsze jednak nie to, co by się chciało. Czy taka jedna półka nad podłogą nie może być chaotyczna? Mariola ma tam spokój i względną wygodę. Rupiecie z pudełka mogą się przydać, nigdy nic nie wiadomo. Zielnik też. Anna jak głupia łaziła całe lato po wertepach i co, ma go wyrzucić? Czterolistną koniczynę? Prawie unikat? Odkurzyła wszystko, dość. Dlaczego wgniotła obok Marioli i Mikę? Mika jest od początku w sam raz. Nogi ma cudownie długie i giętkie, dają się kręcić we wszystkie strony — w precelek, szpagat, mostek, przód na tył. Maciek wiedział, co kupić Annie, kiedy chorowała na świnkę. Rąbnęła wtedy Mariolą o ścianę, grubotrociniasta dziewoja zjechała na dół, złamała kark padając na najniższą półkę regału, i już tam została. Anna chuchnęła mocno a serdecznie w perkaty nos Miki, wygładziła bawełniane, zjadliwie żółte warkocze, zakręciła młynka tasiemcowymi nogami i chudym tułowiem. Przemebluje pokój! Mapę znad biurka powiesi nad tapczanem, obok regału, nad biurkiem na-plącze sznurów od bielizny, jest ich gdzieś w szafie w przedpokoju 20 do licha i trochę. Na sznurach zawiśnie Mika, Koziołek-Matołek, oślisko i dwa stare miśki. Dziewczyny oniemieją, kiedy to wszystko zobaczą. Mama najpierw jęknie, ale potem zaakceptuje pomysł Anny. Teraz jeszcze wcisnąć koszyk pod sufit. Ten, co stoi w przedpokoju na półce i spada wszystkim na głowy. Raz się przyda. Do koszyka włoży Mariolę, na samo dno, niech jej się zdaje, że jest ważna i potrzebna. Pani Rosłanowa dała Annie z plastyki dwie piątki, tuzin czwórek i dwójkę. Nie za lenistwo, skąd, za „trudności wychowawcze". Anna nie cierpi paćkania w kleju i mozaikowych kompozycji z drobno rwanych papierków, co z kolei szczególnie pasjonuje panią. Nic, kiedy opowie o sznurkach i Mice, sprawa dwójki pójdzie w niepamięć. Ciesz się, głupi!... Która to godzina? Trzecia? Już trzecia! Galopem do kuchni, ziemniaki nie wstawione, ryż w szafce. Maciek nie wyniósł śmieci, pożrą go teraz zarazki duru brzusznego i morowego powietrza... I nie kupił chleba! Zamiast do Jacka — pogna w kolejkę. Dobrze mu tak. Po południu nigdzie chleba nie ma. Obszuka całą dzielnicę, nim gdzie znajdzie świeży. Anna lubi szarogęsić się w kuchni. Mama trochę wzdycha nad rozsypaną mąką, nadtłuczonym talerzem, rozlanym mlekiem i przypaloną cebulą, ale czy to Anny wina, żerna tylko dwoje oczu i dwie ręce? Zagapi się tu — wykipi kasza, wsadzi nos tam — rozgotują się kartofle. Trudno. Anna jest najwcześniej w domu. Ma za sobą lekcje, drogę ze szkoły z Rafałem, rozmowę z babcią, towarzyską wymianę zdań z panią Kociołkiewiczową i chwilę oddechu dla siebie. W szkole było normalnie. Marcinkiewicz przepisał wypracowanie od Mirki Kądzieli i dostał trójkę z plusem. Co prawda tylko w zeszycie, ale zawsze. Mirka nie zdążyła ściągnąć zadania od Marcinkiewicza, zagadała się na przerwie z Borecką, i złapała dwójkę. Grubą, czerwoną, w dzienniku. Sprawiedliwość! Marcinkiewicz miał minę dosyć głupią. Może kocha się w Mirce? Gdzie tam, po „Kleopatrze" powiedział przy całej klasie, że tylko taka dziewczyna jak Elizabeth Taylor może liczyć na jego uznanie, żadna inna. A gdzie Mirce do boskiej, choć starej, Liz? Oczy ma, fakt, niczego sobie, ale reszta?... W szkole zamknęli stołówkę, „dezynsekcja", napisał ktoś koślawo na drzwiach i przez pół fizyki dochodzili, czy to wygłup, czy prawda. Kosiński oświadczył, że ostatni raz dał się nabrać na obiad w takiej parszywej garkuchni, więcej nigdy, choćby padał z gło- 21 du. Fizyk usłyszał i zaoponował, przysięgał Kosińskiemu, że z napisem to wredne kłamstwo, jest w komisji nadzorczej, to wie. Nie przekonał Kosińskiego... Pani od wuefu wyjechała na zawody i urwała się ostatnia lekcja. Nie było nikogo na zastępstwo... Rafał czekał na Annę pod kioskiem „Ruchu", czytał tytułowe strony wszystkich gazet i miał ponurą jak noc minę. Nie chciał nic gadać, całą drogę do domu przemilczeli. Babcia zaprosiła ją na obiad. Dziękuje, nie skorzysta, przytyła od stycznia pół kilo. To rezultat podwójnych obiadów. Od dziś koniec... Na korytarzu nie zauważyła pani Kociołkiewiczowej i usłyszała syczące „skaranie boskie". Odwarknęła (nie skłamie, warknięcie było wyraźne), że „nie będziesz wzywał imienia Bożego nadaremno", zawsze język działa u niej prędzej niż głowa. Ma to wrodzone, jak pieprzyk na ramieniu i apetyt na pomidory. A czy jest sens walczyć z przeznaczeniem? Pani Kociołkiewiczowa nie może tego zapamiętać, niestety, oniemiała więc i zbladła. Będzie dziś u mamy z wizytą, Anna już ją widzi i słyszy. „Cóż, droga pani, miałam znów scysję z Anną. To naprawdę jest przykre, naprawdę. Żeby taka duża dziewczynka..." Mama jest bezsensownie dobra, Anna będzie bezsensownie potulna i przeprosi. Oczywiście, przewiduje bezbłędnie. „Pani Kociołkiewiczowa — powie mama sucho po usatysfakcjonowanym, aczkolwiek nieco płaczliwym wyjściu tamtej — miała ciężkie przejścia, weź to p^od uwagę, Anno". Weźmie wszystko. Uwagę ma podzielną, doskonałą, pani psycholog w czasie badań była z niej bardzo zadowolona. Anna łapie na pomyłkach nawet tatę i panią od polskiego. Kręci się po kuchni i myśli. Uwielbia i jedno, i drugie. Czy mama uzna za ważne jej predyspozycje psychiczne i zgodzi się bez lamentów, by jej jedyna córka została kucharką? Pomiędzy śniadaniem a obiadem Anna może studiować filozofię, od obiadu do kolacji psychologię albo logikę, co mama zechce. Nigdzie tak dobrze się nie myśli jak w kuchni. Ryż — proszę bardzo, już zagotowany, „dochodzi do siebie" w tapczanie, w garnku owiniętym grubo gazetami. Babcia jest genialnym szefem kuchni! Czemu Rafał milczał całą drogę? Anna musi zweryfikować swój stosunek do niego. „Zweryfikować" to modne ostatnio słowo. Zweryfikuje też swe uczucia do pani Kociołkiewiczowej. Była taka uradowana, gdy Anna przyniosła jej kwiaty na imieniny. „Dziękuję ci, kochanie. Ja... ja wstawię je do wody, prawda?" Nie było więcej kwia- 22 tów w tym wazoniku i Anna musiała być na siebie wściekła. Po raz pierwszy w życiu, jeśli chodzi o panią Kociołkiewiczowa, ale nigdy nie jest za późno. Powie chłopcom, co o nich myśli. Nie znają pani Kociołkiewiczowej czy co? Nie powiedziała nic, ją samą mama wyprawiła gwałtem i po prawdziwie tronowej przemowie. A dziś znowu ta „scysja". Dobrymi chęciami piekło brukowane. Nic, zaprosi panią Kociołkiewiczowa na osobisty podwieczorek w sobotę. Zrobi kisiel ze śmietaną. Nie na wodzie, skąd, weźmie słoik kompotu. Wiśniowego albo wszystko jedno jakiego. Przecież nie wie, co pani Kociołkiewiczowa lubi. Zapyta ją i już. W sobotę pani Kociołkiewiczowa też zmieści się w ich kuchni. Kuchnia w domu Anny jest nieduża. Pastelowa i pachnąca, to prawda, ale za mała, by w niej mogli usiąść przy stole wszyscy czworo, nie mówiąc już o Jacku, Rafale i Reszcie. Ta bardzo ważna Reszta to oczywiście babcia, tata Jacka i Agat. W kuchni można jeść tylko „osobiste" posiłki. Osobistymi posiłkami nazywa tata wczesne Anny z mamą śniadania w niedzielę, kiedy ani jemu, ani Maćkowi „nie śni się wstawać", a one już dawno zapomniały o nocy. Osobiste posiłki to Maćka z Jackiem odgrzewane o szóstej obiady, gdy wracają głodni jak wilki z jakichś swoich ważnych długich zawieruszeń. To mamy z Rafałem kręcenie kogla--mogla i sprawiedliwe pół na pół wyjadanie mdlącej mazi czubkiem łyżeczki, z jednego kubka. To... Tak. W kuchni je się doskonale i osobiście. Gotuje się też wspaniale. Z mamą, rzecz prosta. Albo z babcią Rafała. Mężczyźni wypadają z tej konkurencji. Dlaczego mówi się „szef kuchni"? Dyskryminacja bezmyślna i jawna. Tata, taki mądry znawca niezrozumiałej i groźnej elektryczności, a nie umie usmażyć porządnej jajecznicy. Maciek też się do kuchni nie nadaje. Nawet jajka na miękko nie ugotuje. Harcerz! Jacek rżnie kartofle niczym drwal drzewo, widziała na filmie, takie same zżynki leciały. Ogromne. Był duży kartofel — został orzeszek. O Rafale i mówić nie ma co. Dzieciak. Dobrze, że choć wszyscy czterej sprawiedliwie chwalą to, co one, kobiety, ugotują. I pomagają, nie skłamie — dyżury pełnią bez szemrania. Sknocą coś przez nieuwagę albo z niedołęstwa — uszy po sobie i poprawka. Dyżury wymyślił tata. Słowo honoru! Kiedy Maciek miał dziesięć lat, ona kończyła edukację u starszaków w przedszkolu, a mama pa- 23 ■ dała z przepracowania. Dość tego, huknął tata (i to mama się zlękła, nie oni), wziął kartkę i napisał grubym mazakiem: REGULAMIN. DYŻURY. A niżej: PRZESTRZEGAĆ POD KARĄ ADMINISTRACYJNĄ. Ona nic nie zrozumiała, oczywiście, Maciek zainteresował się mazakiem, tata mazak schował i kazał Maćkowi wkuć na pamięć wszystkie dziesięć punktów regulaminu. Jedenasty, niczym dodatkowe przykazanie, był improwizacją zależną od okoliczności. Dziś na przykład tata wyrecytuje: „jedenaste — nie zapominaj o chlebie, wiesz, że dziewczyny nie lubią czerstwego". Nie wyniesionych śmieci na szczęście nie zauważy. Annę obowiązywał najpierw punkt pierwszy: „Kuchnia jest królestwem mamy. Wszystkie jej polecenia służba spełnia bez szemrania". Polecenie dla Anny brzmiało: „Aniu, skarbie (nieznośne dziecko i utrapienie), nie przeszkadzaj i wynoś się". Dziecko wynosiło się z rykiem dokądkolwiek — do taty, kąta, Maćka, usiłowało wchodzić do szafy — i mama miała w kuchni względny spokój. Przez pięć minut, bo po upływie tego czasu — nie później — Anna znajdowała się w kuchni z powrotem i niechby ją ktoś próbował mamie zabrać! Następnie rada familijna włączyła Annę do punktu trzeciego, czwartego i szóstego: 3. Pomagaj szefowi kuchni z całych sił, otwartym sercem, mądrą głową i sprawną ręką. (Maciek przekreślił „sprawną" i napisał „chętną", tata udał, że niczego nie spostrzegł.) 4. Zmywaj naczynia bez stłuczek i wyszczerbień. 6. Kto pierwszy wraca do domu, dobrze mu tak. Czyta, co szef kuchni napisał w rozkazach, i spełnia co do joty. Tej joty Anna nie akceptowała. Rozkazy, jako takie, owszem. Dziś rozkaz był ustny: — Anna, ziemniaki, ryż. Reszta gotowa. Doprawię po powrocie, cześć. Trzymaj się. Cześć. Trzyma się. Nawet prosto, wedle życzenia taty i Jacka. Wszyscy się trzymają na piątkę. Nauczyła ich tego babcia i Rafał. Tak właśnie. Anna wcale nie wiedziała, że jest „szczęśliwą rodziną", dopóki nie poznali Rafała. Chociaż już wcześniej, kiedy to się stało z mamą Jacka... Ale tak było, że dzięki Rafałowi zrozumieli różne rzeczy najlepiej. Wszyscy czworo, nie tylko Anna. Rafał! Anna wzdycha i obiecuje sobie, że, jeśli nie zapomni, opowie mu dziś wieczorem bajkę. Tę o śpiących rycerzach. Zmyśli, ile się da, a Rafał znie- 24 sie bez głupiego chichotania. W sobotę rżał przy królewnie Parysa-dzie zupełnie bezczelnie. Co Anna winna, że lubi opowiadać bajki i wydłużać je według własnego natchnienia? Jacka i Maćka w słuchanie nie wrobi, mamie oczy zachodzą senną mgłą, gdy Anna próbuje ją zainteresować historią małej Min, tata słucha podejrzanie uważnie i Anna zaczyna nagle się jąkać, przesadnie akcentuje wyrazy, nie radzi sobie z końcówkami, gubi wątek i milknie. Piękne, rozwinięte zdanie: „W zamku, w którym było trzech zbójców, hrabia pytając co się stało jeden siedział na stole z kartą w ręku i opartymi o poręcz krzesła zarośnięty z czarnym zarostem..." zamiera na ustach Anny na zawsze. Być może zresztą, że powiedziała: „czytając słowa pieśni z czarnym zarostem i opartymi na poręczy nogami". Nie pamięta. Tata sparaliżował jej umysł bardzo dokładnie. Skreśla więc tatę z listy słuchaczy bajek raz na zawsze. Rafał. Tylko Rafał jej został. No i babcia. Właściwie to Anna woli sama słuchać babci. Babcia, Boże! Jak ona opowiada! Choć wcale nie jest łatwo zmusić ją do mówienia. Nie chce, choć tak cudownie potrafi. Anna nabłaga, nażebrze się, napodlizuje, nazadaje dziesiątki pytań, nim wreszcie dopnie swego. Z wyschniętym od naciągania na to mówienie językiem może wreszcie odsapnąć, a babcia poddaje się. — Aniu, kochanie, kuchnia w naszym domu była duża, nie taka jak ta. — Babcia mierzy pobłażliwym wzrokiem osiem metrów kwadratowych przestrzeni wokół, a Anna zamiera i cała zamienia się w słuch. Babcia, mała przed laty Emilka, mieszkała z rodzicami, kulawą Józią, papugą Emmą, złotymi w akwarium rybkami, kosem Wojciechem — nieprzejednanym niczym wrogiem Emmy — i tysiącem najrozmaitszych rzeczy w dużym domu za miastem. Domu pilnował wyleniały ze starości Bryś, kundel z zasnutym bielmem lewym okiem, brama z wysokim daszkiem i zielone okiennice z wyciętymi pośrodku serduszkami. Drzwi na ganek zamykało się wieczorem na wielki klucz i równie potężną zasuwę. W sieni i pokojach skrzypiały stare podłogi, z pustego, nie zamieszkanego piętra patrzyła na małą Emilkę podniecająca za dnia tajemniczość i czarny o zmroku strach. Sień dzieliła dom na połowy — na lewo była kuchnia, spiżarnia, 25 schowek na gospodarskie drobne narzędzia, pokoik Józi — i jej kufer okuty żelaznymi ćwiekami i zamalowaną na brązowo blachą, zasłany grubym wełnianym kilimem. Kufer ten, kryjący jakieś tajemnicze bogactwo Józi, podniecał przez lata wyobraźnię Emilki i stanowił cel jej przeróżnych wybiegów i starań, nie szczędzonych dla przekonania jego kulawej właścicielki, że nikt lepiej niż ona, Emilka, nie pomoże w porządkowaniu i pilnowaniu ukrytych tam skarbów. I nie powie o nich nikomu, przenigdy, przecież Józia wie. Choćby miała paść trupem na miejscu, choćby ją kruki dzióbały i wrony, amen. Na prawo były pokoje rodziców. Duży, bawialny, z fortepianem i krytą atłasem szeroką kanapą, jadalnia z ogromnym stołem, dwunastoma ciężkimi krzesłami obitymi skórą i kredensem zajmującym całą ścianę, dalej sypialnia rodziców, mały pokój dziecinny z białymi meblami i różową na łóżku kapą, ciemny gabinet ojca i zamknięty zawsze dawny pokój dziadka. Trochę posępny stary dom, budowany przez ojca tegoż dziadka właśnie, pana z gęstą, siwą brodą, patrzącego na wnuczkę mądrymi, surowymi oczami z portretu w bawialni. Dziadek był podobny do Karola Marksa. Kiedy pierwszy raz zobaczyła Marksa na fotografii w jakimś zagranicznym czasopiśmie, była pewna, że to dziadek, a stojąca obok niego dziewczyna, w ciemnej sukni z krzyżem na piersiach, to mama. Nie wiedziała, że Marks solidaryzował się z Polakami w ich dążeniach wyzwoleńczych 1863 roku, a jego córka ubierała się przez pewien czas jak polskie kobiety, w żałobne stroje; nie wiedziała nic jeszcze o Powstaniu, nadziejach i żałobie, nie znała Marksa, dziadka i języka, w którym drukowano czasopismo. — Patrzcie — zawołała z triumfem — w gazecie jest dziadek z mamą! Czemu, mamusiu, byłaś tu taka smutna? — I nie spostrzegła konsternacji obecnych, przerażenia mamy i gniewnego milczenia ojca. Babcia uśmiechnęła się leciutko i pokiwała głową nad niepoważną pomyłką małej dziewczynki. Wieczorem, pamięta to doskonale, musiała pisać sto razy kaligraficznym pismem, z cieniowaną ozdobnie każdą dużą literą, zdanie: „Mój dziadek, świętej pamięci Mikołaj Szeptycki, był Polakiem, lekarzem i synem Powstańca. Jego córka, Barbara z Szeptyckich Zabłocka, jest moją Mamą". Ostatnie zdania wyszły trochę koślawo i niepewnie, duże litery 26 nie były już ozdobne, ale mama pokazała tacie tylko trzy pierwsze strony zeszytu i wzięła na swoje sumienie, ku śmiertelnemu przerażeniu Emilki, dalszą, nie tak starannie wykonaną, „karę". Tata zeszyt odsunął, na Emilkę ani spojrzał; dygnęła, truchlejąca i szczęśliwa, i umknęła do Józi, do kuchni. W kuchni było bezpiecznie. Nikogo nie musiała się bać i nikt na nią nie patrzył surowymi oczami. Ani dziadek z portretu, ani tata. — Pan — mruczała Józia i podtykała Emilce zabronione smakołyki (kawałek pieczonego boczku z chrzanem, kiszony ogórek lub śliwki z octu) — może i dobry człowiek, nie wiem, nie rozeznasz, ale hardy i nie przebaczający. Ani sobie, ani nikomu. A co takie dziecko winne, że plecie, co pomyśli, bo małe i durnowate, nic nie rozumiejące? Panu lżej nie będzie, gdyby i stetryczało przed czasem. Co się tak gapisz, dycht żabie oczy, wszystkie ludzie dziwaczeją na starość. I pan, znaczy, i ja też, sama widzisz, jakie ze mnie czuczeło, i inne naokoło. Pani, daj Boże, nie spróchnieje nigdy. Pani to pani, jaka jest — będzie, zapamiętaj sobie. I dziękuj co dzień w pacierzu za matkę. Ona trzyma ten dom, choć mała i słaba, rozumiesz? Gdzie zaś byś rozumiała. Grunt, że ja wiem, co wiem. Na, masz, zjedz jeszcze kawałek placka. A nie wygadaj z rozpędu, że świeży, bo pani, choć dobrota i uczona niby, a całą noc nie zaśnie, żeś się przejadła i zabolała. Akurat! Dziewucha jak rzepa, choć sinawa niczym pajęczyna, bez słońca chowana, wiecznie w kapelusie i rękawiczkach jak trędowaty. Mus z panią pogadać, wytłumaczyć co i jak. Niezwyczajna dzieci, sama dziecko, jedną tylko ma, a cały dom po prawo i pan na głowie. Ot, los zatabaczony. Ni splunąć, ni kichnąć. Anna słucha z wytrzeszczonymi oczami i wypiekami na twarzy. Boże, jak babcia opowiada! Gra, nie mówi. Anna widziała panią Kucównę w takim smutnym monodramie, nie pamięta tytułu, a choćby i w „Opowieściach mojej żony"; wszyscy wokół, nawet pan Hanuszkiewicz, tworzyli tło, Ona była najważniejsza i pierwsza. Tak jak babcia. Anna i Agat skulony pod stołkiem, kuchnia i cała reszta, to właśnie takie tło. Babcia jest wszystkim. Warta stu i więcej wieczorów, popołudni, kina i jutrzejszej dwói z chemii, bo Anna za nic nie będzie mieć dziś głowy do właściwości kwasu siarkowego... Tu w kuchni są tylko we dwie, nikt im nie przeszkadza. 27 # Tak jak nikt poza mamą i dochodzącą do pomocy Józi Genowefą nie zaglądał do tamtej kuchni po lewej stronie sieni. Kiedy tata był w domu, mamusia nie śmiała wyjść z „pokojów". Emilka mogła towarzyszyć Józi godzinami, byleby były ciclio. Nie dała się wypędzić na dwór, chyba że Józia była akurat zła i nie chciała mieć przy sobie nikogo. Takie złe dni „zdarzały się" Józi w każdą sobotę i niedzielę. Emilka dopiero później, jako dorosła panna Emilia, poznała tajemnicę kulawej gospodyni i swojej jedynej przyjaciółki z samotnego z dorosłymi dzieciństwa. Razem z tajemnicą kufra obitego ćwiekami i blachą, nie otwieranego nigdy. Kiedy ludzie w białych fartuchach nieśli Józię na noszach i kiedy Józia odwróciła głowę w stronę okna do kuchni, uczepiła się ręką słupa na ganku i, patrząc w oczy za-puchniętej od płaczu panny Emilii, powiedziała — krzyknęła surowo: „klucz od kufra w kredensie, w zielonym safianowym pudełku z pamiątkami po pani. Weź, i kiedy zostaniesz sama, otwórz. Potem spal wszystko. Emilka..." Ręka opadła, niosący nosze zachybotali nimi, Emilka jęknęła, jakby to nią targnął ból wykrzywiający twarz Józi. Potem trzasnęły drzwi samochodu, zakotłowało się na drodze. Józia zniknęła. To było później o całe wieki, teraz Józia patrzy kpiąco i dobrotliwie na Emilkę, gładzi jej włosy szorstką dłonią, wtyka w usta anyżowy cukierek... — ...dobry na kaszel, zjedz. A nie wypluń, bo poznam po oczach i pożałujesz. Leć na dwór, mam robotę, a nie zawracanie głowy z tobą. Poczytaj sobie albo pobiegaj. A cicho, pan pracuje. Tyle spokoju, co po obiedzie. Do pani nie chodź, niech pośpi kapkę. No, zmiataj, powiadam. I cmoka Emilkę w ucho. W uchu dzwoni, śmieją się obie, anyżowy cukierek wpada głęboko do gardła. Zdławiony kaszel, pisk, Józia wali Emilkę po plecach, cicho, Jezus, Maria, pan usłyszy! Cukierek wraca na swoje miejsce. W porządku. Jeszcze tylko obetrzeć łzy, nadstawić Józi policzek do pocałowania (skaranie boskie z taką dziewuchą, gorzej szczeniaka-piskały!) i można „zmiatać", nie przeszkadzać Józi w robocie. Józia sprzątała kuchnię co dzień. Do pucu, na glanc, do błysku--połysku. Każdy rondel, kąt, deskę, miskę. Niestrudzenie. Była silna jak koń i pracowita jak mrówka. Nie chorowała nigdy i spała nie 28 wiedzieć kiedy. Mniej niż Napoleon, to pewne. Tata powiedział, że cesarz spał pięć godzin na dobę. — A Józia? — odważyła się spytać Emilka. Mama uśmiechnęła się bezradnie i zabrała ją pospiesznie od stołu. Długość snu Józi została więc dla Emilki niewiadomą. Sama Józia, zagadnięta o to, machnęła ręką i splunęła z pogardą na świeżo zamiecione podwórko. Butem roztarta do czysta, popchnęła Emilkę. — Nie garb się, coś to, stary parobek? Snu mojego ciekawa, patrzcie ją. Kiedy śpię, to śpię, a kiedy nie, to nie. — I tyle się Emilka dowiedziała. Gdy ostatni talerz powędrował na półkę, ostatni rondel zawisł na gwoździu, a ostatnia wyprana do utraty kolorów ścierka suszyła się przy kuchni, Józia odgarniała włosy ze spoconego czoła, wierzchem czerwonej i pomarszczonej od wody dłoni pocierała usta, chrząkała, patrzyła bacznie po kątach, czy aby o czymś nie zapomniała, broń Boże, i stawała w drzwiach rozglądając się za Emilką. Genowefa z kubłem zlewek znikała właśnie za węgłem, pan już wyszedł (zaraz po kawie, o czwartej), w domu spokój, nie może to Emilka wracać? Tylko latałaby i latała. O, jakie skarpetki, jakie buty, poczeka, doigra się kiedy! Jakie kolana... Jezusie, pięta starta do krwi! Co pani powie?! No i coś ty, dziewucho, zrobiła najlepszego? Siedzą potem w kącie pod piecem i prawie usypiają z ciepła i błogości. Zaraz skrzypną drzwi i do kuchni wejdzie mama. Jakżeś ty, Józiu, pięknie uwinęła się ze wszystkim! Emilka była grzeczna, nie przeszkadzała? Ale, tyle z niej szkody, co z kota. A bo to zresztą dałabym sobie przeszkadzać? I to prawda. Czy tak powiedzą, czy inaczej, będzie to znaczyło jedno: dobrze im razem po tej lewej stronie domu, w królestwie kulawej Józi. Jaka była ta kuchnia? Babcia zamyśla się na chwilę. Jasna, ciepła, duża. Dwa okna wychodziły na gąszcz rosnących opodal krzaków dzikiego bzu i czeremchy, wysoko nad nimi chwiały się gałęzie drzewa chlebowego, przywiezionego krzaczkiem z dalekiej południowej podróży i sadzonego przez pradziadka, ojca surowego brodacza z portretu. Pod oknami stał stół. Emilka długo nie mogła dosięgnąć ręką, a potem dojrzeć oczami jego blatu. Złotego, pachnącego tatarakiem i lasem, świeżym chlebem i malinami, szorowanego zaciekle przez Józię co popołudnia. Nie przez Genowefę, skądże. (Genowefa nie na- 29 daje się do takiej roboty, idzie lepiej do kur, tam przy zwierzach jej miejsce, nie tutaj!) Przy stole rozłożyła się, szeroko, długa ława i jedyne w kuchni krzesło Dla Pani. One obie siadały na ławie. Genowefa przykucała na piętach zaraz za progiem. Bose nogi wycierała długo o słomiankę i patrzyła z nabożnym szacunkiem na kolorowy chodnik biegnący od krają jej fartucha, hen, aż do kredensu, pod przeciwległą ścianę. Kluczy od kredensu strzegła Józia jak skarbu, nawet mamie dawała niechętnie: Co se będzie pani głowę takimi głupstwami zawracać. Ja wiem co i jak, wystarczy. Usiądzie sobie lepiej, odpocznie, opowie co po swojemu. Śmietanki wypije, zaraz podam. Nie chce? Musi wypić, oczy wpadły i podkrążyły się. Chyba widzę? Kredensowe bogactwa Józi były Emilce najzupełniej obojętne. Nic jej po naczyniach, łyżkach i suszonych grzybach. Tylko środkowa, zawsze otwarta, szuflada warta była uwagi. Jej szuflada. Trzymała tam Józia rodzynki, figi, prasowane daktyle, ciasteczka z orzechami i miodem, chałwę w pudełku z tańczącą na wieczku bajaderą i słodkie rachatłukum. Z zębami zlepionymi czekoladowo-miodową mazią oddawała się Emilka łakomemu zapamiętaniu, dopóki stanowczy głos Józi nie ściągnął jej z mdlących słodkością obłoków na ziemię. — A dość wreszcie tego dobrego! Nie łykaj!!! Wypluń resztę i prze-płucz gardło. Zęby stracisz, tasiemca złapiesz od tego lukrowatego świństwa. Zamknę szufladę na klucz, raz będzie spokój. Wyplułaś? Zagryź skórką chleba, a od szuflady wara do niedzieli. Już jednak następnego dnia witała Emilkę w kuchni kusząco uchylona szuflada, a Józia, schylona nad dzieżą z zaczynionym na chleb ciastem, pytała obojętnie: — Nie szukasz to czego na ząb? Zajrzyj no do szuflady, wybierz, co chcesz. Zabieraj paluchy z ciasta! Jeszcze ciebie mi tu brakowało! Jeden strupek, ale za to na całą głowę. I tylko dzięki owym płukaniom gardła, zagryzaniu chlebem i wrodzonej, wbrew pozorom, wstrzemięźliwości do słodyczy nie „złapała" Emilka żadnego z opisywanych jej barwnie przez Józię nieszczęść. Bo o zęby mogła być spokojna. Ani myślały poddać się jadom chałwy i rachatłukum. Gryzły też zapamiętale orzechy, włoskie i laskowe — cały wielki kąt ogrodu zajęła, nie wiedzieć skąd tam przywle- 30 czona, leszczyna — gryzły i sznurki, patyki, ba, nawet drut w razie potrzeby. — Wiewiór! — wyrywała jej „te świństwa" z zębów i rąk Józia. Królik! Rzuć mi zaraz te ziele. Pani powiem! Panu! — padała ostateczna groźba. — Nie masz co żuć? Possij se gruszkę, nie odygi. No, mówię! Emilka śmieje się w duchu. Już dawno zauważyła, że Józia, zwykle elokwentna w dystyngowanie poprawny sposób, w chwilach wielkiego zdenerwowania gwizdała na poprawność. Swoją drogą — gruszka, czemu nie. Nigdy i nigdzie nie jadła Emilka równie wspaniale suszonych gruszek jak te, które podsuwała jej Józia. Gruszki — tylko z tej jednej się nadają, z salsbury, z żadnej innej, żebyś wiedziała! — wybierane i obierane starannie, krojone w ósemki, suszone na słońcu, w piecyku, na blasze kuchennej, znów w słońcu... — Pszczół z nich nie spędzaj, mucha wredne bydlę, gorzej świni, pszczoła i osa czyste, niech chodzą do woli. Gruszki przez to słodsze będą i rarytaśniejsze. Niechby i cały ul zleciał, podziękuję im jeszcze. I czego się boisz, głupia, co pszczole do chudy dziewuchy, kiedy ma takie gruchy! Zajadali się nimi goście, nawet ojciec lubił mieć na biurku spode-czek pachnących rajsko-miodowo-złotych delicji. — Figa! Prawdziwa figa! — piszczała cienko a podlizująco Genowefa i milkła studzona natychmiast przez Józię. — Figi! Patrzcie ją! Znasz się tyle, co osieł na rambarbarze. Dała Barszczowa swojemu na zupę, jak zachorował, doktór kazał, a Barszcz, że nie będzie jadł, bo niekraszone. Figa! — parska pogardliwie Józia. — Figa to betka przy moich gruszkach, byle co, nic, stara roba-czywa soczewica od Rumli, co ją spasam kurami. Wiesz teraz, co to figa? Genowefa kiwała pokornie głową, a oburzona do żywego Józia zabierała z zasięgu jej rąk miseczkę z gruszkami. ...co jeszcze lubiłam, pytasz? Wszystko, co zrobiła Józia. Ale po gruszkach najbardziej złamaną kawę. Tak ją obie nazywałyśmy — „złamana kawa". Sypała Józia do filiżanki zbożową kawę miałko mieloną, nie więcej niż dwie, trzy łyżeczki, na to cukier, parę kropli miodu, ucierała jak kogel-mogel i gotowe. Nigdy potem nie chcia- 31 łam jeść takiej kawy. Bez Józi nie była „złamana" i nie smakowała mi zupełnie. Uczyła też babcię gotować. Tak dla żartu i na wszelki wypadek. — Kiedy mnie zabraknie, będziesz miała jak znalazł. Pani, co nie zna się na garnkach, żadna pani. Każda gospodyni ją wykołuje albo i garkotłuk pierwszy lepszy. Sobie weźmie, zachachmęci, na stół poda byle co i byle jak, w chorobę zagna, kuchnię zapuści z przeproszeniem jak chlew. A pani czego zgląda? Też chętna? Nie potrzebuje, ma mnie! Jezusie, do czego to podobne! Emilce starczy, pani idzie na swoją stronę! Nie tykać garnka, mówię! Ucho gorące, blachy nagrzanej nie widzi czy co?! I tak obie, Emilka i mama, zdobywały umiejętności kulinarne przy boku Józi. A śmiechu było przy tym, a radości, satysfakcji Józi z siebie (nic nie potrafią, nie mogą pojąć, niemoty czyste, ja od maleń-kości glik do garnków miałam, a i do wszystkiego tak Bogiem a prawdą), jej lamentów i troski. — A nie zmęczy się, co? Usiądzie sobie, o, jak spociła się cała, a zbladła. Gdzie czerwona, zbladła, mówię, a choćby i poczerwieniała, też niepokojąco! I wreszcie pełny triumf: — Sameście tę kaczkę upiekły? Same nadziały? Jabłek wzięły? Potrafiły? Wszystko wiedziały jak? Potrafiły! A matka mówiła — psu na drodze odbierzesz, wtedy jeść będziesz, a tu patrzcie, na nauczycielkę panów zostałam się. Fach w ręku mam, niejeden, a dwa. Same świadczcie. Jeszcze mnie psa kupić, nawet sforę jak u hrabiego, jeść im dawać, nie odbierać. Nie sprawdziło się matczyne krakanie, ot tobie i masz. Mogę umierać spokojnie, nie zginą obie. I czegóż machają rękami, wieczysta nie jestem. Baba z dziadem też nie chcieli iść za kostuchą, a poszli. Kominem! Zapomniały? Józia była dla nich obu opoką. Ostoją i pocieszycielką, przyjaciółką i powiernicą. Wszystko umiała zrobić, wszystko wiedziała, znała się na gotowaniu, na chorobach, modzie, na historii Polski i nie tylko, na tym, co wypada, a co nie, na polityce i poezji. Józia to był dom, jego klimat i spokój. Kulawa gospodyni recytująca z pamięci „Ojca zadżumionych", pani, „na lewej stronie", w zwyczajnej, śmierdzącej — cudownie pachnącej cebulą, kapustą i praniem Józi kuchni. Pałacu ze stołem i ławami ciosanymi grubo przez małomiasteczkowego stolarza. 32 4 Babcia kiwa w zadumie głową i patrzy na Annę swoimi nieokreślonego koloru oczami. Rafał byłby ucieszony — myśli Anna. Nie dwie iskierki zobaczyłby w nich, a całe niebo blasków. Zdaje się jej, właściwie jest pewna, że babcia nie widzi teraz nic i nikogo. Nie ma domu w Warszawie, Rafała, Anny zamai lej obok i Agata. Babcia wróciła na długą, szczęśliwą chwilę do kuchni, do Józi. A zaczęło się tak zwyczajnie. Od niewinnego, pierwszego lepszego pytania, jakie się Annie nasunęło — czy kuchnia w domu babci była duża, czy mała. Aniu, kochanie... — odpowiedziała babcia. Anna miesza machinalnie w garnku, odkrywa i przykrywa ugotowany już ryż, zastanawia się nad wstawieniem ziemniaków i myśli intensywnie. Dowie się jeszcze czegoś o Józi i tamtym domu w Grabowie czy nie? Dlaczego po prawej stronie sieni było tak zimno choć pięknie? I czemu Józię wynosili na noszach ludzie w białych fartuchach? Dokąd odeszła mama małej Emilki? Czy Józia wróciła? Co było w kufrze? Właśnie, co mogło tam być? Rafał to ma szczęście! Taka babcia! Pewnie, jego rodzice poszli sobie, zapakowali manatki, powiedzieli cześć i problem z głowy. Co z oczu, to i z serca. Michalski od trzech lat jest w domu dziecka... I co, wojnę wypowie rodzinie? Od jutra Anna będzie mówić mu Edek, to świństwo, że wszyscy tykają go: „ty, Micha"; w klasie mają go trochę za nic. Jest inny jakiś, fakt, ale to co? Każdy byłby nienormalny na jego miejscu. Niby taki sam, a inny. I wcale nie o ubranie chodzi. Musi zapytać mamy, jak z tym jest. Ona też, zwyczajna Anna, nie do odróżnienia od innych dziewcząt, bez znaków szczególnych, z typowymi reakcjami i zachowaniem (nie bierzmy języka pod uwagę!) byłaby inna u podrzutków. Odpukać, Matko Boska! Zwariowała chyba. Ciekawe, czemu babcia miała taką wredną córkę. Nie potrafiła jej wychować? Bzdura. Córka czupiradło i niewdzięcznica. I głupia musi być. Zostawić takiego fajnego Rafała. Zakochała się, odkochała i znów zakochała. Greta Garbo. Dobrze, że babcia nie chce jej znać. Rafał też nic nie mówi. Zapomniał matkę? Ale! Jak można zapomnieć. No, czy nie dzięki Rafałowi zrozumiała wiele spraw? „Pusta mózgownica" powiedział o niej raz w złości Maciek. Walnęła go w kark, aż zadudniło, obraziła się śmiertelnie na całe dwa dni, ale nie było znów tak bardzo za co. Wydawało jej się, że wszystko musi być, jak jest. Normalnie musi. Rafał powiedział wtedy do Jacka, że chce z nim iść na wywiadówkę do szkoły. Chce! „Dobrze, Jacek?" i te oczy małego. „Babcia prosiła, źle się czuje". Całe Anny musi diabli wzięli. „Musi to na Rusi, a w Polsce, jak kto chce" mówi arcymądrze pani Kociołkiewiczowa i wzdycha nie wiedzieć czemu. Śmieszna, dziecinna choć dorosła pani Kociołkiewic/owa. Uwędzona w swojej ślepej kuchni (cztery metry kwadratowe), wbita w starą sukienkę, w wykoślawionych pantoflach na opuchniętych nogach. Babcia sama, bez nikogo, wygląda na profesorową, przy pani Kociołkiewiczowej jest królową belgijską bawiącą incognito w Polsce, z przelotną wizytą charytatywną w wieżowcu-pekinie jednej z dzielnic Warszawy. Pani Kociołkiewiczowa nie wie tego, na szczęście. „Może być" — mówi, gdy babcia wkłada piękną wełnianą kamizelę, czarodziejskim sposobem zrobioną zwykłym szydełkiem. „Może być" — akceptuje łaskawie starą cudowną broszę wpiętą w popielaty golf. „Dziękuję" — uśmiecha się babcia i pani Kociołkiewiczowa ma swoją małą chwilę zadowolenia. Anna grzebie pracowicie w garnku, zastanawia się, dlaczego jej ryż nigdy nie chce być sypki, i daje święty spokój pani Kociołkiewiczowej. Jest, jaka jest, a przy tym bezbronna, zagubiona w sobie, wcale nie cwana, nie egoistka. Co to, to nie. Anna postanawia umyć na sobotę okno w kuchni i kupić świeżą śmietankę do osobistego kisielu na wiśniowym kompocie. Niech pani Kociołkiewiczowa ma i smak w ustach dobry, i widok zza szyby wyraźny. Bo przepiękny to on nie będzie. Na wprost sterczy w niebo szara ściana sąsiedniego bloku z zakurzonymi prostokątami okien. Żeby nie wiem jak myć — tydzień, dwa i szyby brudne. W lewo — dachy niższych domów i kikuty rozcapierzonych anten. W prawo — plac z zielonością drzew. Ale czy to pani Kociołkiewiczowa wychyli się przez okno? Te drzewa są Annie koniecznie do życia potrzebne. Mamie też. Choć tyle przyjemności — cieszy się i ciągnie Annę na balkon. Wieszają oczy na zieleni skołtunionej w hulającym po placu wietrze i umawiają się, że patrzą na las. Niechby choć park. Zgoda? A pani Kociołkiewiczowa ma ciemną kuchnię i widok z okna pokoju na drugą stronę domu, nie na drzewa — ściana w lewo, ściana w prawo i na wprost. Dwadzieścia lat odpustu zupełnego — obliczył, 34 nie wiedzieć jakim sposobem, Maciek i zamiast wdzięcznego „Bóg zapłać", dostał w kark. — Nie bluźnij! — powiedziała surowo pani Kociołkiewiczowa. — W pani interesie. Dodałem nawet dziesiątkę — oburzył się, ale nie chciała słuchać. Dochodzi czwarta. Anna w popłochu soli kartofle, sprawdza któryś raz sypkość ryżu, kicha i przeczesuje palcami grzywkę z lecącej na oczy — w prawo. Zaraz wróci mama, za piętnaście minut (albo za dwie godziny) Maciek, potem tata. Wieczorem wpadnie Ciąg Dalszy — JAR. Jacek, Agat, Rafał. W kolejności, jak podano. Babcia zadzwoni o siódmej trzydzieści. AR jęknie i pożegna się. J odprowadzi ARa — kocha się w babci i nie przepuści okazji do spotkania — wróci i zamknie się z Maćkiem w „chłopców" pokoju. Mama będzie chodzić na palcach („ciii, chłopcy się uczą"), Anna, która się nie uczy i przy której nie trzeba chodzić na palcach, będzie zmuszona pokazać tacie wykres z geografii, mamie wypracowanie, wyczyścić buty, uprasować spódnicę i przyszyć dwa guziki... (Anna, coś ty robiła cały dzień?!)... zatkać uszy palcami i powtórzyć historię, słówka z niemieckiego... Dobranoc. Zwariować można. — Co ty wyprawiasz, Anno? Stało się coś? Dzwonię i nic, klucz oczywiście zawieruszył się na dnie torby... Kartofle nie ugotowane. Zresztą to dobrze. Czemu stoisz z zamkniętymi oczami i zatykasz uszy? Bolą cię? Chora jesteś? — przestraszyła się mama. — Skądże — rozkwitła Anna. — Kontemplowałam dom. — Słucham? — zdziwiła się przeciągle mama. — Właśnie. Babcię, Józię, brodatego dziadka, Karola Marksa, ciebie, tamtą mamę, wszystkie kuchnie, dwóch tatusiów — pierwszy był ojcem, Rafała i Genowefę. Sama widzisz, że było co. — Rozumiem — powiedziała niepewnie mama. — Dobrze się czujesz? — upewniła się na wszelki wypadek. — Dziewico-bohater, rzepo-ryba. Wiesz, pan Doroszewski mdleje na dźwięk klaso-pracowni! U nas w szkole powypisywali tak na całej kupie drzwi. Sekretarka zarządziła w ramach spontanicznego budowania lepszej przyszłości. Będą teraz łamać głowy, co? Pani Burzyńska nie maczała w tym palców i rozumu — więc klops. No, nasza wieszczka od polskiego... Coś ty, z szacunkiem! Namówię Szyn-dziela, niech spyta na wychowawczej, ile kosztowały wywieszki. Jeśli 35 już jesteśmy przy wydatkach... Mamo, mogę zaprosić panią Kocioł-kiewiczową na podwieczorek? Osobisty. Wiem, że się zgodzisz. Kupię śmietankę, co? Najlepszą. Na sobotę. Aaa, mama, błagam cię, zajrzyj do mojego pokoju. Bomba, co? Co mówisz? — Nic. Właśnie dostałam odłamkiem. Na piątek. — No. Wiedziałam! Może być piątek. Ale nie zdążę umyć okna. To jest scenografia, nie?... Znaczy, nieprawdaż? — Nieprawdaż. W poniedziałek pierzemy. — W porządku. Czemu tak nagle? Brudów tyle co nic. — Pomożemy babci. Zawiesimy całą suszarnię. Sznury będą potrzebne... Żeby w pierwszy wakacyjny świt obudziła człowieka ulewa, to już naprawdę trzeba nie mieć szczęścia i urodzić się pod nieodpowiednim znakiem zodiaku. Anna do niedawna uważała, że jej Baran, choć głupawy, nie jest najgorszy, ale od pewnego czasu, fakt, zaczął wycinać coraz rozpaczliwsze numery. Byk Maćka jest rozsąd-niejszy, zawsze znajdzie wyjście z robaczywej sytuacji. Zamkną go w oborze — rozwali łbem ścianę i wylezie na wolność, zapędzą pod las — kopnie się nad rzekę. Baranisko nie. Stoi jak cielę, tryka niemrawo łbem o ścianę, beczy smętnie i tyle. Nawet rogów nie umie użyć jak trzeba. Podwinęły mu się pod siebie, łagodne jak u wielkanocnego brata z cukru, przegrane niczym ogon Agata, gdy ten przez pomyłkę, zamiast sosu, pożarł babci Rafała powidła z garnka. I nie to, że ich babcia obu, wnuka i psa, precz wygnała z kuchni na całe pół dnia, ale że chorował potem. Stoi więc Baran Anny pod ścianą, ściana jest zimna i mokra, nieprzystępna, niebezpiecznie krucha, choć twarda. Rozmazuje się w baranich oczach, podzwania szklanic Widać przez nią szary, skurczony z zimna dzień bez żadnych perspektyw na lepsze. Anna wzdycha i odwraca się plecami do Barana, okna i mokrej za nim beznadziejności. Bez łaski. Nie ma sensu martwić się zbyt długo. Runie w kołdrę i prześpi zawiedzione nadzieje. Przez sen pomyśli, co robić dalej. Ostatecznie są kalosze i jeśliby przyszyć guziki do tej starej peleryny z kapturem, bo przecież za nic.nie weźmie parasolki... Guziki! No tak, jeszcze i to... Anna siada gwałtownie na łóżku, wali pięścią w poduszkę i ma ochotę wrzasnąć. Oczywiście, deszcz to za mało, musiała wyskoczyć i ciotka z guzikiem! Diabli wzięli spanie i cały zakichany dzień. Anna nie cierpi ciotki. Nie widziała jej nigdy i nie ma zamiaru oglądać. Przez tę ciotkę — odszczepieńca z dalekiego Southampton — 37 trzeba będzie wkrótce świecić oczami przed całą Komisją, zebraną uroczyście nad otwartym sezamem. Perłowego dowodu winy nie zakryje na pewno nic, rodzina jest beznadziejnie pozytywna, przestępstwa zdarzają się rzadko — za rzadko, jak na Anny gust. Ona sama grzeszyłaby częściej, ale honor i kieszeń nie pozwalają. Maćka prowokuje, i owszem, Jacka — ho, ho! Rodziców też, ale trzymają się twardo. Olimpijczycy. Gdyby nie deszcz, Anna i chłopcy wynieśliby się w cztery strony świata zaraz po śniadaniu, mama nie miałaby Komisji pod ręką, ona z tatą to żadne ąuorum, nie ruszą sami sezamu, zresztą przy pogodzie każdy ma co innego do roboty niż myślenie o prezentach dla ciotki. Ciotka spadła im na głowy dwa lata temu. Wiedzieli o niej mgliście, jak się wie o lochach w Tower, kotlinie Kongo i martwej urodzie Nefretete. Rokrocznie, w miesiąc po Bożym Narodzeniu i tyleż po imieninach mamy, przychodziły od niej kartki z życzeniami, a od przypadku do przypadku listy. Lakoniczne, pisane rozlazłymi, nieczytelnymi znaczkami. Mama sylabizowała je najpierw tacie, później — już płynnie — czytała w całości lub w starannie wybranych fragmentach Maćkowi i Annie, jeśli ta ostatnia znalazła się akurat pod ręką. Maciek milczał uprzejmie, Anna ziewała bezwstydnie, mama gasła i odkładała list na bok. Ciotczyny sprzed dwu lat „znak życia" zainteresował jednak nawet Annę. „Przyjeżdżamy na tydzień. Ojciec chce zobaczyć kraj. Termin wkrótce". „Wkrótce" wypadło w lipcu, właśnie wtedy, gdy Anna smażyła plecy i łydki w nadmorskim słońcu, a tata z mamą recytowali obok monotonnie i bezskutecznie, że jest niemądra czy co, zlezie z niej dziesiąta skóra, dostanie porażenia i do czego to podobne. Anna wzdychała, zabierała swój ręcznik i wynosiła się poza zasięg żalów. Rodzice oddychali z ulgą. Co z oczu, to z serca — myślała z nielogiczną goryczą Anna. Chowała się w cień kamiennego falochronu albo właziła do wody i miała spokój. W Darłówku nie można było utonąć, plażę od prawdziwie niebezpiecznej głębi oddzielał wał z dużych głazów, pas wody pomiędzy nim a brzegiem wystarczał do kąpieli w sam raz nie tylko Annie, choć nawet przy samych kamieniach woda nie sięgała jej wyżej niż do pasa. Żaba — prychał pogardliwie Maciek i skakał z tatą na drugą stronę kamiennego bezpie- 38 czeństwa. Anna pokazywała plecom brata język, chlapała modrozie-loną wodą wodę zielonoczarną i leniwie wystawiała w słońce nos i kolana znad głazów. Tamtego lata nikt jej nie wymyślał. Maciek został w Warszawie „prawie sam". Z Agatem (wyprowadzić, przyprowadzić, Rafała też), babcią (wynieść śmiecie, zrobić zakupy, pilnować Rafała, pomóc Rafałowi), z Rafałem (nie spuszczać z oczu, gdy się da), tatą Jacka (moralnym opiekunem i odpowiedzialnym za całość) oraz Jackiem oczywiście — przyszywanym bratem („jesteś naszym drugim synem" — wyrwało się raz głośno mamie, a oni spuścili oczy), kolegą, przyjacielem — wszystkim. Maciek i Jacek tego lata szaleli na punkcie motoryzacji. Poprzednio były latawce, rowery, treningi pod trzepakiem, na polach za blokami, wreszcie w klubie na Agrykoli; kurs judo, znaczki i archeologia. Teraz postanowili z części starej maszyny do szycia, maszynki do mięsa, tłuczka, wyrzuconej przez mamę patelni, Rafałowej hulajnogi i popsutego zegara zrobić przez wakacje dwuśladowe cudo MJ-XXI w. Być może „półfabrykatów", czy jak tam — wzruszała ramionami Anna, było więcej, ale dla niej nie miało to znaczenia. Lekceważyła konstruktorów razem z ich wizją MJ-XXI w. Ci nie zniżali się do reagowania i Anna wreszcie zmuszona była przyznać w duchu, że to lekceważenie waliło rykoszetem prosto w nią. Maciek podziękował pięknie za gorące jego i Jacka (i Rafała) zaproszenie do Darłówka, poczynił złośliwą uwagę pod adresem dziew-czyńskiego towarzystwa, i życząc rodzicom — a w ostatniej chwili i Annie — wesołych wakacji, zamknął się z Jackiem, Agatem i Rafałem w swoim pokoju nad schematem budowy mającego warczeć w przyszłości perpetuum mobile. Nazajutrz, zbyt gorliwie, by mogło to wypływać z wezbranego uczuciami rodzinnymi serca, odtransportował, w towarzystwie jak wyżej, całą rodzinę na dworzec. Obrażona tą podejrzaną gorliwością Anna niosła wyrywającego się, zbuntowanego nagle Agata. W tramwaju wdała się nieopatrznie w zbliżoną do dysputy filozoficznej rozmowę z jakąś ponurą przeciwniczką psich zalet i wdzięków, przegrała, ku uciesze najbliżej stojących, wreszcie, zdenerwowana i zła, na dworcu nie pożegnała się z niczego nie rozumiejącym kłapouchem. Agat szczekał, tata walczył z walizkami, mama całowała chłopców, najczulej — przez pomyłkę lub 39 nie — Rafała. Anna udawała głuchą i ślepą, mały sztywniał i tracił kontenans. Jacek bez sensu powtarzał „oczywiście". Rafał wziął to do siebie i zaczął uroczyście przyrzekać, że będzie się starał... Mama dopiero teraz przeraziła się naprawdę, na szczęście sytuację uratował tata Jacka. Wpadł na peron w ostatniej chwili i wręczył mamie trzy herbaciane róże. — Jerzy, zlituj się, co ja z nimi zrobię?! Zwiędną. Jakie piękne! Zanieś babci. Dziękuję ci, naprawdę... Anna chichotała przypominając tę scenę i cały, poprzedzający ją, bałagan. Jakiś piegowaty sześciolatek wylazł z wody, oślepły od słońca, czerwony jak rak i, przejęty szczęściem od stóp do głowy, potknął się o Anny wyciągnięte nogi. Runął jak długi, oblewając ją zawartością plastykowego wiaderka z wymalowaną na pomarańczowym obłoczku różową pszczółką. — Ofiaro — skwitowała dobrodusznie Anna, więc zostawił wiaderko i poleciał z rykiem i skargą do matki. — Sprawiedliwa oliwa — mruknęła Anna i natychmiast przeniosła tę oliwę na Maćka. Należało mu się! Zamiast „taaaakich" męskich wakacji miał z mety czarną niedzielę, poniedziałek i kawał wtorku z ciotką. Ciotka zaraz po ich wyjeździe przysłała telegram. „Przylatujemy w niedzielę Kraków via Warszawa". Anna żałuje, że nie widziała miny Maćka. Szalał — jak wydał go niechcący Rafał — przez cały dzień. Już we trzech radzili się babci, co robić, chcieli z a-stawić Agata, odnawiać mieszkanie, ściągać rodzinę z nadmorskich kamieni, uciekać... — Dosyć! — powiedziała ostro babcia i przycichli. Babcia obraziła się na „via Warszawa", kazała Maćkowi witać gości z szacunkiem, ale chłodno. Via to via, bez łaski tych cudzoziemców! — i Maciek uregulował oddech. Agat został, mieszkanie tyle, że odkurzyli, pokój Maćka zamknęli na klucz, Rafałowi umyli uszy, choć wierzgał, w kuchni pozmywali wszystko do ostatniej szklanki. W niedzielę wybrali się na lotnisko. — Tego... — zaczął Rafał i przełknął ślinę. — Właśnie, tego... — powtórzył niepewnie. — No? — warknął Maciek. — Czego? 40 — Sprawdziłem godzinę — mały odzyskał głos. — Do przylotu tych tam mamy jeszcze trzy i pół godziny. Tata Jacka twojej mamie róże... Babcia też się cieszyła. Jak kto przylatuje albo odjeżdża, to kwiaty są poniekąd niezbędne. Jacek popatrzył na małego z zainteresowaniem. Maciek z jawną niechęcią. — Musisz być taki „poniekąd" od Jana Kamyczka? Nie słyszałeś, co kazała babcia? Z szacunkiem, ale chłodno. Ile możemy wydać? — zwrócił się do Jacka. — Sto dwadzieścia złotych. Kino z całego miesiąca. Twoje też. — Jacek zrobił skłon w stronę Rafała. — Odpada, bracie. — To nie moja ciotka! — obruszył się Rafał. — Ale twój pomysł. Nie bądź prosię. Zresztą, jak chcesz. — Wolno przeniósł wzrok z małego w powietrze. — Nie musisz... — Coś ty! Ja tylko tak! Wypsnęło mi się żartem! — złapał go za rękaw Rafał. — Wobec tego nie słyszałem. Co kupujemy? Nie mieli pojęcia. Błękitnowłosa pani w kwiaciarni Dworca Centralnego poradziła im wziąć alstromerie. — Za długie i badylaste — skontrargumentował mały. Zdziwiła się. — Tak? Nie zauważyłam. Można przyciąć. A dla kogo to? Mały wypiął pierś i podniósł głos. — Dla rodziny z zagranicy — zagrzmiał uroczyście. — Z daleka okropnie, zapomniałem, jak się czyta. Lecą właśnie samolotem, bo nie byli od dziecka... — To goździki — przerwała obojętnie panienka i mały zmalał o pięć centymetrów. — Biało-czerwone. Siedem. Trzy na cztery. Wstążki też w tych kolorach. Z przybraniem sto czterdzieści osiem. — Możemy tylko sto dwadzieścia — pośpieszył z odpowiedzią Rafał. — Niech będzie trzy na dwa — uzupełnił już fachowo. — Może być? — szeptem spytał Maćka. — Zdecydowałeś. — Maciek rozłożył ręce. — Dlaczego kłamiesz, mały? — błękitnowłosa pani była oburzona. — Rodzinie z zagranicy byście nie żałowali. Z przybraniem? Kwiaty kazali nieść Rafałowi. Nie chciał, nawet zląkł się obłudnie, że złamie niechcący i co wtedy, ale skapitulował, gdy Jacek obliczył szybko, że może, kto wie, starczy na jedno kino, poranek dla dziecka. 41 Nie obraził się o to „dziecko", przekupstwa też nie brał zbyt dosłownie, zresztą faktycznie, gdyby oni nieśli, można by pomyśleć, że dla jakichś, nie daj Boże, dziewczyn. Natomiast gdy on trzyma, wiadomo, że w poważnym celu. Na przystanku Jacek kazał im zastanowić się. Mieli jeszcze dwie godziny piętnaście minut do lądowania samolotu. Kawał czasu, mogli się zastanawiać, czemu nie. Jacka żarły skrupuły. To „via" mogło potrwać do jutra, nie umyli okien, babcia umyła w tej sprawie ręce, ojciec miał dyżur w instytucie i mowy nie było o bawieniu cudzych gości, zapomnieli obmyślić menu wystawnej kolacji... Przecież c i nie będą tacy nachalni, by pytać o obiad. Zresztą t a m nie jedzą obiadów, tylko później... W domu był chleb, dżem, kawałek zeschniętego żółtego sera i coś jeszcze, ale mało. Nie poradzą sobie bez kobiet. Agat poszarpał serwetę ze stołu, nie mieli czasu na szukanie nowej... — Jasne — kiwnął głową Maciek. Zawsze rozumiał się z Jackiem w sposób dla małego zadziwiający i nieprawdopodobnie błyskawiczny. Zazdrościł im i czuł się w takich chwilach nieszczęśliwy. Tym bardziej że Agata nie było na pocieszenie pod ręką. Zostawili go babci; wył pewnie, to pora nie statecznego spaceru, a biegania z Rafałem po całym osiedlu. — ...jasne. Idziemy do Forum. — Zwariowaliście? — chciał krzyknąć mały, ale nie wydał głosu. Zatkało go. Poszli. Blady mężczyzna z wąsikiem, w mundurze, który Rafałowi wydał się generalski, w ogóle ich nie dostrzegł, dopóki Maciek nie zmusił go do tego dobitnym, bisowanym „dzień dobry". Chłodny, lekceważący wzrok był odpowiedzią i Rafał poczuł nagłą niechęć do miejsca, bytnością w którym chciał w przyszłości oczarować klasę. Fałszywy generał. Prawdziwi generałowie nie noszą takich pierścieni! Widział kto kiedy sygnet wielkości orzecha? Wąs też na pewno jest sztuczny. Farbowany albo przyklejony. Tu w środku, choć czerwono i błyszcząco od świateł, jest duszno i mroczno jak w kuchni u pani Kociołkiewiczowej. Dobrze pomyślał: zwariowali, żeby tu przychodzić?! Maciek tymczasem zmusił wąsacza do rozmowy. Jacek stał obok i uśmiechał się dziwnie, czym, Rafał widział to doskonale, zdenerwował tamtego. Mały uczuł ulgę i mógł rozejrzeć się uważnie dokoła. 42 Wrażenia pozostały nie zmienione. Ci milionerzy siedzący w głębi i spacerujący bez celu tam i z powrotem wyglądają byle jak. Niektórzy z nich są podobni do rybek w akwarium. To światło — podpowiedziały mu oczy Jacka. — My też jesteśmy tutaj nijacy. Nic podobnego! — przyjrzał się Jackowi mały. — Zobacz! Tam... Асі... Prrr, hamuj, bracie. — Bure oczy Jacka mrużą się i śmieją do Rafała z lekką drwiną. — Może pomożemy im wydostać się stąd, co? Czemu nie. Można by ich oprowadzić po mieście. Można... Gdyby chciał, ale nie chce... — Idziemy — Maciek zrobił wąsaczowi na pożegnanie zająca. Taką minę, którą kończył słowne boje z Anną, czym doprowadzał ją do białej gorączki. — Pokażemy małemu parter. Dziękujemy za informacje. Przyjemnego dnia. Duszno tu. Klimatyzacja pod psem? — spytał współczująco. Fałszywy generał zmierzył ich wściekłym spojrzeniem. — A... — zaczął i nie skończył. — Co zrobić? — rozłożył ręce Jacek. — Jeszcze jedno rozczarowanie więcej? Ulica przyjęła ich oślepiającym blaskiem i żarem mimo wczesnej pory. — Ufff! — odetchnęli z ulgą i wybuchnęli śmiechem. — Nic z tego, szary człowieku! — Maciek walnął Rafała, aż zadudniło. — Nie nadajesz się na bogacza. Jazda, autobus nam ucieknie! — I pognali na złamanie nóg w dół po schodach. — Jeżeli ciotka wybierze hotel zamiast domu, będzie skończoną snobką — skonkludował Maciek już w autobusie, gdy jako tako przyszli do siebie po morderczym biegu, a mały zaczął nawet oddychać. Na lotnisku targnęły nimi nowe niepokoje. Jak odróżnić ciotkę od nie-ciotki w tłumie pasażerów? Mało to ludzi wysiądzie z samolotu? — Mężczyźni odpadają — zauważył przytomnie Rafał. — Guzik. Ciotka leci przecież z wujkiem. — Z dziadkiem — poprawił Jacek. — Ciotecznym. To niczego nie zmienia. Facetów z babkami będzie na pęczki. — Trzeba wyławiać starszego pana z młodszą panią... — Cha, cha — zaśmiał się ponuro Maciek w języku, którego Rafał nie rozumiał. 43 — Jedenaste: nie przy dziecku — skarcił go Jacek. Rafał poczuł się dotknięty. — Idę. — Oznajmienie było chłodne. — Dokąd?! — zawołali za nim obydwaj. — Zwiedzać — zaspokoił już zimno ich ciekawość. — Byłeś tu tysiąc razy! — Siedem. I nie sam. Kwiaty niech weźmie któryś z was. Papier się rozlazł. Niewygodnie mi zresztą. Ryknęli, aż stojący najbliżej odwrócili ku nim głowy. — Raiał, nie bądź Anną. Stary, zwariowałeś? — Zwariowałem — przyznał po chwili. — Ale nie mówcie o mnie „dziecko". Nie jesteście babcią ani... ani w ogóle... — zająknął się. — Idziemy na piętro. Kwiaty mogę nieść, tylko papier wyrzucę. Na górze kupili Rafałowi coca-colę, pomogli jakiejś pani znaleźć schody, pooglądali sobie różnych, wartych uwagi pilotów, przyjrzeli się odprawie celnej. Rafał pomachał ręką małej dziewczynce wybierającej się z matką i pluszowym misiem do Wiednia, ale zamiast uśmiechu pokazała mu język. — To nie tobie — pocieszył go Maciek. — Zrobiłem jej zajączka. Ile jeszcze? — zwrócił się do Jacka. — Pół godziny. — Chodźmy na taras. Akceptujesz, Rafał? Akceptował. Przewiało ich zaraz, Ralałowi wydęło koszulę jak balon, potargało wszystkim trzem włosy, ostudziło przyjemnie. Samoloty w dole wyglądały jak dziwaczne, przedpotopowe olbrzymy. Ludzie, idący do nich gęsiego za stewardesami, byli mrówkami dobrowolnie oddającymi się na pożarcie potworom. Do stojących dalej stalowych kolosów podjeżdżały samochody, stwory stały obojętne lub zmieniały miejsca, kołowały i zamierały w bezruchu. Pozorny spokój trwał tylko na dalszym planie. Tu, niemal pod nogami stojących na tarasie, silniki warczały bez przerwy. Pęd powietrza walący od prawie niewidocznych w szalonym ruchu śmigieł zatykał oddech. Samoloty wzbijały się w niebo i ześlizgiwały zeń miękko na ziemię. Kołowały daleko i zupełnie blisko, robiły zwroty. Sto osiemdziesiąt stopni, dziewięćdziesiąt, stop. — Uwaga, samolot linii brytyjskich z Londynu... Poznali ich od razu. Po prostu. Nim sami mogli zostać spostrze- 44 żeni. Ta pani wysiadająca z autokaru pod budynkiem odprawy celnej, ten siwy pan obok — poruszający się z niejaką trudnością — to właśnie ciotka i jej ojciec. Spokojnie więc czekali. I kiedy wreszcie tamci weszli do hali, było naturalne, że Maciek podszedł do nich i powiedział: — Dzień dobry, witamy w Polsce. Jestem Maciek Klimecki. Pani Maria Lumdsen i pan Zarzecki, prawda? Rodzice... Ciotka nie pozwoliła mu skończyć. Rafałowi kręciło się w głowie z podziwu i nadmiaru wrażeń. Nigdy nie będzie taki spokojny jak chłopcy, choćby pękł... Maciek oszalał! Obejmuje go ramieniem i prowadzi do ciotki. Goździki trafiają wreszcie w miejsce przeznaczenia; Bogu dzięki, żaden nie jest złamany. Rafała ogarniają ręce w bieli, to bluzka, jaka pachnąca... Miękko jest i gładko, trochę kręci w nosie, to perfumy... Pani prawie płacze, siwy pan chrząka i ściska Rafałowi rękę jak dorosłemu. Już w taksówce — ciotka siedziała obok kierowcy, oni wszyscy z tyłu, Rafał u Jacka na kolanie — ciotka zwróciła się do nich, zaśmiała krótko i spytała: — Czy możecie mi powiedzieć, który jest który? Rafał, a... Ralał, wiem. Maciek... Jacek. Już dobrze. Wyglądała na zadowoloną. Siwy pan milczał i patrzył w szybę. Kierowca przyglądał się wszystkim w lusterku. — Jak dziwnie — potrząsnęła głową ciotka. — Auta (powiedziała „auta"!) jeżdżą tu u was prawą stroną jezdni. Dobrze, że przylecieliśmy samolotem. Zaraz spowodowałabym wypadek. Jak tu luźno! Jak mało ludzi i aut, prawda, Ziazia? Spojrzeli niepewnie. Do którego z nich zwróciła się z tym pytaniem? Do Rafała? — Prawda — przytaknął z roztargnieniem siwy pan. — Dokąd jedziemy? — spytał obojętnie kierowca. Podali adresy jednocześnie. Tamci oboje i Maciek. Różne adresy. Tak, tak, tu najpierw. Ojciec chce odwiedzić swojego ciotecznego brata. Łęczycka siedem... Nie był w Warszawie od 1936 roku, ale to nie szkodzi. Brat ucieszy się. Mieszka z matką staruszką, chyba już stuletnią, prawda, Maryniu? Oniemieli. Kierowca szarpnął wozem, zarzuciło w lewo i prawo... Ulica Filtrowa przywitała ich spokojem i zielenią. Starsi państwo wysiedli i zażądali walizek. 45 — Idziemy! — wujek (dziadek) zniecierpliwił się nagle. Maciek porozumiał się wzrokiem z Jackiem... Znów! — pomyślał tym razem bez zazdrości Rafał. Zniknęli w bramie, Maciek na końcu z ciężkim bagażem, mały neseser niosła w lewej ręce ciotka, prawą dłoń wsunęła ojcu pod ramię. Starszy pan potknął się i obejrzał za siebie. W oczach miał pustkę. — Pięćdziesiąt złotych — zwrócił się do Jacka kierowca. — Ale płacisz sto. Walizki były. Ciężkie — dodał z naciskiem. — Pięćdziesiąt — powtórzył Jacek i podał kierowcy banknot. — Proszę, jest akurat. Dziękujemy. Dobrych pasażerów i miłego dnia życzę. — Szczeniak — wycedził przez zęby kierowca. — Cwaniak. Udław się. — Nie przepadam aż tak. — Jacek zatrzasnął lekko drzwi taksówki. — Mnie nie grozi. Siedzieli na ławce i drzemali w słońcu. Rafał znudził się pierwszy. — Porozmawiajmy. — Potem. — Zobaczę... — Zobacz. Nie było co. W pięć minut później Maciek zastał ich na rozmowie z utytłanym jak nieboskie stworzenie wróblem. — Upał? — spytał ze współczuciem. — Spłoszyłeś nam kolegę — skarcił go Jacek. — Opowiadaj wrażenia. Co u Matuzalemów? — Żyją. Mieszkają. Wspominają nalewkę z tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego roku. Takie rzeczy mogą się zdarzyć tylko w Polsce... po tym wszystkim, co było. Nie zmienili mieszkania, skąd! Ani im się śniło. Co słychać? Po staremu. Jantara, wiesz, Filipie, trzeba było sprzedać w trzydziestym siódmym... Dobrze, że wpadliście. Marynia wyrosła, ho, ho! Do domu jechali tramwajem. Ciotka uśmiechała się bez przerwy. Rafał zauważył, że pozbyła się goździków... W drzwiach mieszkania stanęła i wydała słaby okrzyk, nie do przełożenia przez chłopców na żadną myśl. — Och! Jak... jak tu uroczo! Anna... Anna powinna była zostać żoną konsula! 46 Zbaranieli. Na pewno. W to Anna druga nie wątpi. Mama — Anna pierwsza — też by zastygła na moment. A potem roześmiałaby się. Z całego serca. Maciek nie — ruszył do ataku. Był wściekły. Wściekły tak, że mógłby podnieść ciotkę do góry i potrząsać nią jak szmacianą lalką. Jak śmie! Jak śmie kpić z nich! Mogła zostać na Łęczyckiej, pić rozcieńczony wodą, sfermentowany, ohydny sok, bajdurzyć o Wa-ciu, Wiciu, Kloci, ten był z Zającewa, tamten z Podgrzybowa, owa z Podsiadłowskich, ple, ple, ple... Ich dom jest taki, jaki jest! Nie mieszkają w służbowej, piętrowej willi jednorodzinnej należnej pani ordynator ekskluzywnego szpitala dla psychicznie chorych angielskich milionerów. Nie mają stylowych mebli, basenu i dwu samochodów. Chodzą po ziemi! Mają siebie! Są szczęśliwi! Och!... Jak może kpić z matki i lekceważyć ojca!... Idiota! Oszalał! Ta cudzoziemka mówiąca po polsku nie miała nic takiego na myśli... Powiedziała tak tylko... Niezręcznie... tylko to... — Och! — zająknął się. — Tak... Jeśli ciocia pozwoli, powtórzę mamie tylko pierwsze zdanie. Uwaga zawarta w drugim to nieporozumienie. Nasza mama jest szczęśliwą żoną nie-konsula. Sama go sobie wybrała. Konsulów odrzuciła pięciu. Byli nieciekawi. Nie umywali się do ojca. Zresztą... obydwoje rodzice nie lubią dalekich podróży na... na stałe. Proszę — uśmiechnął się — tu jest pokój rodziców... Ciotka zastygła w milczeniu. Potem wolno podeszła do Maćka i pocałowała go. Maciek, jeszcze w drzwiach (zablokowało go dokładnie — z przejęciem odtwarzał Annie scenę Rafał), poczerwieniał (słowo najwyższe ci daję — ciągnął dalej przeniewierczo) — zaskoczony ciotczynym gestem, swoim niemądrym wybuchem i całą sytuacją. Ciotka udawała, że nie dostrzega niczego albo rzeczywiście nie to było dla niej w tej chwili warte uwagi. — Powiedz swojemu ojcu, że mu zazdroszczę. Żony konsulowej i syna. Chcę... oczywiście! — ucieszyła się niespodziewanie. — Tak! Chcę, żebyś poznał moje córki. To znaczy, żeby one poznały ciebie. Są roz... paskudzone i zupełnie idiotyczne. Katharine kocha się w sąsiedzie o płot. Dżokeju. Tak go ochrzcił dziadek tu obecny. Sąsiad ma kuca, rozumiecie... Zwierzak niewiele większy od właściciela. Jeżdżą co dzień po zakupy do miasta. Najpierw ten ludzik wskakuje na konika, potem, za zakrętern... W każdym razie Ziazia tak utrzymuje. Sprawdzisz to, Maćku, dobrze? Mam nadzieję, że Kate cię 47 nie oskalpuje. Szalona dziewczyna! O właśnie! Czy to nie Mary wyrzuciła wczoraj piżamę przez okno? Chce spać bez ubrania, że zdrowo... Wyperswadujesz jej to, proszę cię, ona uznaje męskie autorytety. Języka nauczysz się błyskawicznie, głupstwo... Znasz trochę angielski? Świetnie. Anna... — ciotka przerwała z braku tchu. — O czym mówiłam, chłopcy? O Annie... Ziazia, prawda, jak tu pięknie? Chcę mieć takie zasłony. Usiądźmy, proszę. Jeśli dostaniemy herbatę, będzie niebo. Katharine ma dwanaście lat, Mary prawie siedemnaście. Jest jeszcze Doris, wiecie? Cały zespół. Okropność. Sadzam je w sobotę rządkiem i każę słuchać. Takie gdakanie złej i przestraszonej kwoki. Nie słuchają, oczywiście, ale mam czyste sumienie... Ziazia, nie uśmiechaj się. Względnie czyste. A propos, kto wczoraj wycisnął do dzbanka z mlekiem tubę pasty do zębów? Jasne, nie ty, tego nie powiedziałam. Kate nie lubi myć zębów... no więc tu pies pogrzebany. Ojtii prodest, jak mawiali Rzymianie. Czy u was w szkole uczą łaciny? Nie? Nic strasznego, naprawdę... — zmieszała się nie wiedzieć czemu ciotka. — I tak jesteście inteligentni. Starszy pan zachichotał. — Kwestionujesz? — Skądże. Przypomniałem sobie tylko, jak tłumaczyłaś: „wal, moja nadziejo, wal dalej". Albo to: „ja nie jestem jeszcze zupełne cielę..." Zupełne —r powiedziała dobitnie doktor Sopoćkowa i kazała ci wykuć na pamięć „Soracte". Od tej pory nie lubisz gór zimą. Inteligencja! Nielogicznie, nie uważacie, chłopcy? — Wujek-dziadek zwrócił się do szafy i stojącego obok Rafała. — Poniekąd — bąknął po raz drugi tego dnia mały i, świadom gafy, przeniósł zdesperowany wzrok na ciotkę. Ta machnęła ręką. — A Karol do dziś dnia mówi źle po angielsku. Twój ukochany jedyny syn. Że to forma niezależności. Akurat. Nie wierz mu, Maćku. Lekcje języka bierz już raczej u Kate i Sandry. Nasza gospodyni, Holenderka. Ona i Katharine są mistrzyniami w tworzeniu neologizmów. A prawda, znasz angielski... Byli nieprawdopodobni (zająkliwe i pełne dziwnych gardlanych bulgotów stwierdzenie Rafała). Przeskakiwali beztrosko z tematu na temat, nie istniały dla nich czasy — te gramatyczne i, warunkujące porozumienie, historyczne. Kłócili się zażarcie i cieszyli niepohamowanie, powoływali na świadectwo rówieśników Pasteura 48 i Skłodowskiej-Curie, poprawiali nawzajem swe relacje i uzupełniali je przecząc jedno drugiemu. — To oszołomienie — zreflektowała się pierwsza ciotka. — Szok, zagubienie, wszystko, co chcecie. Nie jestem sobą, rozumiecie? Patrzę — Polska, patrzę — Warszawa, pierwszy raz, rozumiecie? Wyszłam ze skóry, stoję obok i staram się pojąć, co czuje i o czym myśli niejaka Maria Lumdsen. Ziazia, rozdwojenie jaźni u psychiatry! Co sama stwierdza autorytatywnie. Bez zaleceń. Minie. Daję słowo. Ciotka całowała wszystkich po kolei, znieśli to mężnie, nawet starszy pan, Maciek już był zahartowany, a Rafała nawet załaskotało w gardle (ciotka była pachnąca, biała i przyjemna w gruncie rzeczy — usprawiedliwiał swą słabość przed Anną), zachwycała się i dziwiła, pokrzykiwała radośnie i wysoko, to znów rzewnie, all'octava bassa. Wreszcie ponowiła prośbę o herbatę. Zerwali się, przerażeni i zagubieni w stwierdzonych już rano, zbagatelizowanych, a kompromitujących teraz, niedostatkach kuchni. Rafał tylko, nieświadomy ich uczuć, zabawiał starego pana opowiadaniem prehistorycznych dowcipów. — Co to jest: czarne — białe, białe — czarne, czarne — białe... brzdęk? Śmiechy — cienki, piskliwy falsecik i chrypliwy tenor — niosły się przez całe mieszkanie. — Ja też chcę, powiedzcie i mnie! — dopominała się równouprawnienia ciotka. — Co to jest... — List? — spytał raczej, niż stwierdził, Jacek. — W lodówce? — odrzucił lekceważąco przypuszczenie Maciek. — Mózg ci nadmiękł w tej przesyconej rodzinnymi uczuciami, gorącej atmosferze polskiego do... a, faktycznie! „Podajcie wszystko na czeskich talerzach. Pieczarki w prodiżu, odgrzewać dwadzieścia minut. Rafał ma umyć ręce i nic nie ściągać z półmisków. Weźcie cukier w kostkach, ten szary z cukiernicy wysypać do torby i schować na dno piekła, zużyjecie kiedyś za karę. Jeśli IM nie będzie smakować, rycyna w brązowej butelce, trzecia półka od góry, lewa strona apteczki". — Babcia to zrobiła! Wszystko! — wydarł się mały na widok tacy wniesionej przez Jacka do pokoju. — I serwetę zmieniła! Agat ją 49 t — l)i,ka*••., • > І ł'l / # a' -■ , *і і ", ' f ■ Latawiec zginął tamtego wieczoru w tajemniczy sposób. Rafał obudził się o północy — spał odkryty, od uchylonego okna wiało i przemarzł porządnie — budzik miał fosforyzujące wskazówki; stały w pionie, od środka tarczy w górę, jedna na drugiej. Na palcach podszedł do szafy. Nie o babci myślał, tylko o tym, by nie obudzić Agata. Pies spał na podłodze. Przednie łapy wsunął pod chodnik, na chodniku oparł łeb — Jacek na taki widok milkł i tarmosił zwisłe malowniczo kosmate uszy Agata — słaby poblask księżyca wydobył z mroku jakby zafrasowaną lekko psią mordę. Rafał westchnął, ale cofnął rękę. Agat wrzaśnie, przestraszony i szczęśliwy, postawi na nogi nie tylko babcię, lecz cały dom z kawałkiem osiedla. Tego nie chcieliby obaj. Szafa nie skrzypi, otwiera się bezszelestnie, zresztą Rafał podnosi na wszelki wypadek drzwi w górę. Już. Teraz tylko włożyć rękę i... Latawca nie ma. Sprawdza gorączkowo jeszcze raz. Nie ma... Przełknął nerwowo ślinę i, zapominając o ostrożności, rzucił się szukać. Za walizką, w torbie, na półce, wyżej... Nic. Nie mógł tego zrozumieć. Gdzie jest latawiec? Miał go zaraz podrzeć, zgnieść, zniszczyć, resztki schować gdziekolwiek, wyrzucić potem. Nie mógł czekać! Usiadł bezradny na rozrzuconej pościeli i tępo patrzył w ciemność. Agat zapiszczał u nóg, z łbem już opartym o kolana. Mądry pies, nie zaszczekał, nie obudził babci. Zaraz... jak to było? Spokojnie, po kolei. Jacek powiedział to... Potem poszedł. Później była Anna. I babcia. Nie mógł się do nich odzywać, mężczyźni przecież nie płaczą. Zresztą przy nich... Jak to się stało, że usnął? Miał przecież od razu... Rano obudził się niewyspany, z piaskiem w oczach i bolącą trochę głową. Pozwolił babci iść samej po mleko, bułki... takie poranne 56 zwykłe zakupy. Zawsze błagał, żeby go wzięła ze sobą. Biegał z Agatem, pomagał babci nieść torbę, rozglądał się, czy nie widać Jacka, choć było wiadomo, że Jacek nadejdzie za godzinę. Dziś wolał zostać w domu. Babcia na szczęście nie pytała o nic. Przeszukał całe mieszkanie, zapędził do pomocy i Agata, sprawdził jeszcze raz w szafie. Zaglądał wszędzie, dosłownie wszędzie, i nic. Babcia za drzwiami dzwoni już drugi raz, pewnie nie może znaleźć kluczy; i ona ma swój zły dzień. Skoczył otwierać. Zniknęła zaraz w kuchni, mógł grzebać w szafie dalej, ale usiadł tylko na podłodze obok Agata. Latawca po prostu nie było nigdzie. Już to wiedział. Przy śniadaniu milczał i marudził, odstawił wreszcie talerz, nie będzie więcej udawał, że je. Babcia patrzyła dziwnie, wydawało mu się, że w jej oczach pełnych świetlików widać współczucie, więc szybko odwrócił głowę. — Nie chcesz mi nic powiedzieć? Pokręcił głową nie odważywszy się spojrzeć. Czuł, że ona i tak wie wszystko; nie trzeba nic mówić, bo po co? Słowa niczego nie zmienią. A mogłoby się też okazać, że zasłużył na Jackowe... „Baba. Agatka". Bolą jeszcze teraz. Siedzą gdzieś w środku i rozsadzają żebra; w pokoju duszno jak w szklanej kuli. Takie słowa mogą wyssać powietrze, przyprawić o szum w uszach, przygnieść do podłogi, podciąć nogi. Zburzyć dom i zawalić świat. Słowa. Mało to razy mówi się różne rzeczy? Jak to więc jest, że czasem nie można czegoś znieść? Dziewczynom łatwiej. Taka Anna przybiegłaby wieczorem do babci i wyspowiadała zmartwienia. Poszeptałyby, powiedziały, każda to, na co czeka druga — i wrzód pękł. On też tak zrobiłby jeszcze rok, dwa temu. Ale nie dziś. Odkąd Jacek i Maciek przyjęli go do siebie, zrozumiał, że jest mężczyzną. Koniec z narzekaniem i słabością. Swoje sprawy załatwiali po męsku. Rozstrzygali sami. Rozstrzygali. Do wczoraj. Dziś jest dziś. Ciekawe, co zrobiłaby babcia, gdyby umarł. Mama z Anną może i popłakałyby trochę, normalne. Szkoda, że nie mógłby ich pocieszyć, głównie mamy. Maciek i jego tata włożyliby ciemne garnitury. Nikt nie poszedłby do pracy ani do szkoły. Pomagaliby babci załatwiać różne niemiłe sprawy. Babci... Rafał nie może umrzeć, nie potrafi babci tego zrobić. Rozmawiał z nią kiedyś, dawno temu, 57 o śmierci, i babcia obiecała mu, że nigdy go nie zostawi samego. Ze nie będzie chorować i nie umrze. Powiedziała, że dopiero kiedyś, kiedy on już będzie... Krzyknął i zakrył jej usta ręką. Nie! Przysięgła więc, tak jak jej kazał, pamięta każde słowo, na słońce, na gwiazdy, na księżyc, że nigdy... Przysięgła na cały świat, amen. Rafał wie, że takie przysięgi obowiązują obie strony, Jacek mu to powiedział, więc i on nie może umrzeć, żeby nie zostawić babci samej. I Agata. We trójkę tworzą rodzinę. Dom. Musi więc być, żeby im nie było samotnie. A przez nich — i dla nich — nie może odejść na zawsze od Jacka. Ale może go nie widzieć już nigdy w życiu! Wyszedł z domu o ósmej, dziesięć minut wcześniej niż zwykle. Lekcje zaczynał o wpół do dziewiątej, nie miał pojęcia, co zrobi tam na dole sam, ale to nic. Na ulicy zmusił się, by nie spojrzeć w alejkę, którą zawsze nadchodził Jacek. Wyskakiwał z autobusu, mijał sklep z pamiątkami regionalnymi i kioskiem „Ruchu", i skręcał w lewo, do nich. Anna zbiegała ze schodów pierwsza, potem Maciek i na końcu Rafał. Pilnował, żeby było tak właśnie. Żeby nikt na niego nie patrzył, kiedy wolno podchodził rano do Jacka. Anna mu powiedziała, że ma w oczach wypisane wszystko. Więc Rafał uważa, żeby nikt tego nie czytał. Można się odwrócić, zasłonić to wypisanie powiekami, milczeniem i obojętnością. Jacek i tak wie. Wiedział... Dał susa w pustą jeszcze alejkę parku. Tędy nikt rano poza nimi nie chodził. Wszyscy wybierali drogę przez osiedle. Można było spotkać tam każdego, kogo się chciało i nie, poskakać po ławkach, wleźć do piaskownicy, zakręcić pustą karuzelą, postraszyć pierwszaków, że się spóźnią, porzucać kamykami do celu — oparcia ławki, drzewa, środka „nieba" z namalowanych przez dziewczyny na betonie klas. Przez park przeszedł wolno. Ostatni raz. Jutro pójdzie przez osiedle. Popędzi za jakim psem albo kotem, pogoni dziewczyny, rozwali babki w piaskownicy, podepcze butami wszystkie ławki. Do szkoły wejdzie nie przez bramę, a od tyłu, dziurą w siatce obok kotłowni. Można tam doskonale pobrudzić i rozedrzeć kurtkę, zaczepić o żelastwo tornistrem, zgubić guzik wyrwany z mięsem. Nowe trampki zamienić na wydeptane włóczęgi człapaki. Ręce też się dotrą. A jak dobrze pójdzie — nie ma wprawy w takich rzeczach — spóźni się 58 na lekcje. Chłopaki wytrzeszczą oczy, Jolka — ważna gospodyni — wyrecytuje: „popsuł nam wyniki na tabeli i opinię, proszę pani, jeszcze jeden!" Pani spojrzy, a Rafał powie, że się spóźnił, bo babcia zachorowała... Powspółczują mu i usprawie... — Szuja — szczeżuja! — krzyknął głośno. — Piekło i szatani! — uzupełnił wyraźnie. Tak mówił Edek po każdej nowej dwói i jego ojciec, gdy wychodził ostatni z klasy po wywiadówce. — Łobuzy! Z piekła nie wyjdą. Piorun na takich! — kopnął nogą kamień i uspokoił się trochę. Babcia to nie pan Kaczmarek. Co powiedziałaby mu oczami? Rafał zaciska usta. Wyciera o wierzch kieszeni teksasów spocone, nie wiadomo dlaczego, ręce "i wchodzi w drzwi szatni. Co za głupi pomysł takie jedenastolatki, szkoły tysiąclecia. W jednej budzie całe osiedle — od zerówki po wąsatych dryblasów, którym zaraz trzeba będzie mówić „proszę pana". Na każdym zakręcie korytarza, na każdych schodach i w każdym miejscu każdego można spotkać. Anna gotowa przylecieć... Rafał nie wystawi dziś nosa z klasy, powie dyżurnym, żeby nie wpuszczali nikogo. Że ma coś ważnego do zrobienia i niech mu nikt nie przeszkadza. Pani kazała namalować orła na gazetkę, wyśmieją go i pójdą sobie, pomyślą, że taki pracuś, kiśnie nad orłem nawet na przerwach. Dziewczyny odgoni. Niech mu dadzą wszyscy święty spokój. Dali. Tylko pani napisała w dzienniczku: „Rafał chyba niezdrów, proszę sprawdzić wieczorem, czy nie ma gorączki". Dzienniczek podarł, kartki wrzucił do kosza przy stołówce; stamtąd nikt nie wyciągnie, zawalą ogryzkami i innym świństwem, cześć. Pani powie, że dzienniczek gdzieś zginął. Gorączkę babcia sprawdzała, jest zdrów jak rydz, a to nowy dzienniczek, proszę. Pani uwierzy, nigdy nic nie przeskrobał, miłe cielę, tylko „naganiacze" byli na liście podejrzanych. Nie będzie miał wyrzutów sumienia, przecież nie uwagę mu wpisano, nie dwójkę... Anna nie przyszła. Śniadanie oddał Tadkowi. Orła oczywiście nie rysował. Po lekcjach zszedł do szatni długo po dyżurnych i Cześce marudzie. Teraz może iść spokojnie do domu, tylko młodsze klasy wychodzą ze szkoły tak wcześnie. Starsi są na lekcjach. Odczekał trzy razy po pięć minut na zapas. I kiedy już z tornistrem na plecach odwrócił się do drzwi, zobaczył stojącego tuż, opartego o te drzwi Jacka. 59 Jacek niczego nie udawał. Patrzył na Rafała i mały zrozumiał, że musi mu dorównać. Nie wiedział, czy potrafi, przestał myśleć, ale nie wiedząc nic, skamieniały i drżący jednocześnie, czuł, że nie wolno mu udawać obojętności. Że musi też patrzeć. I czekać na to, co Jacek powie. A może... To był łomot w piersiach, szum w głowie, ta myśl, że Jacek znalazł się w szatni przypadkiem, że wcale nie przyszedł do niego. — Rafał... — usłyszał od drzwi. I wiedział, że wszystko jest w porządku. — Tak — odrzekł po prostu. Spokojnie, jak mężczyzna. — Rafał — powtórzył Jacek. — Przepraszam. Nie pamiętaj. Powiedział „nie pamiętaj", a nie zwykłe „nie gniewaj się". Mały nie znał jeszcze wartości takich słów, nie pojmował różnicy, ale czuł, że stało się to najważniejsze, na co czekał, a bez czego było strasznie źle. — Nie ma sprawy. — Głos mu zadrżał lekko, ledwo słyszalnie, ale jednak, uciekł więc oczami w bok. Chwilę odetchnie. Niech Jacek poczeka. Stara mu się dorównać, ale przecież, do licha, nie jest jeszcze tak naprawdę mężczyzną. Niestety, ale... — Nie jestem Anną — skończył już pewnie. — Nie jesteś. Na szczęście. Dziękuję, stary. Masz u mnie dług. Kolosalny. Okropnie długo lazłeś z tej góry. Stało się co w klasie? — A co się miało stać? Normalnie. Rysowałe-m orła. — Wyszedł ci? — Zdechła kura. Jutro zrobię. Nie masz lekcji? — Mam. Ale wytłumaczyłem fizykowi, że muszę wyjść. Mam ważną sprawę. — I co, załatwiłeś? — Właśnie załatwiam. Rafał... Idź do świetlicy, poczekaj na... Albo nie. Leć do domu na obiad. O trzeciej jestem u was, dobrze? Powiedz babci, że pójdziemy potem do mnie. Mam coś, co... Sam zobaczysz. Musisz mi pomóc cieszyć się. To co, jest w porządku? — W porządku. — Cześć, Rafał. Nigdy nie będzie źle, choćby nie wiadomo co się stało. Głupi był, zmarnował masę czasu. Wieczór, noc i pół dnia. Kompletny idiota. O mało nie zwariował, a przecież jest, jak było. Nawet lepiej. Anna mądrzejsza od niego. Patrzcie, dziewczyna, a zagnała Rafała w kozi 60 róg. Jasne, że wszystko się liczy. Anna to Anna, Maciek to Maciek. Babcia. Okular... Elżbieta. Jacek. Przez park szedł wolno. Przystawał, zamykał oczy i znów szedł. — Głupi chłopak! — zawołały za nim dwie dziewczynki. Zaśmiały się i uciekły; tak na wszelki wypadek. A nuż pogoni i zacznie walić? Ciamajdy lezące jak ślimaki i gadające same do siebie też są groźne. Wrzaśnie taki, doskoczy i co? Nawet im nie odkrzyknął — „same jesteście głupie". Niższa, czarna jak Cyganka, odwróciła się. Odważna na końcu alei — pokazała język w całej okazałości. — ...upi! — doleciało jeszcze. W kuchni pachniało smakowicie gotowanymi na mięsie jarzynami, sałatką z papryki, pomidorami i czymś jeszcze nieokreślonym, ale na pewno równie doskonałym. Rafał poczuł głód tak potężny, że zakręciło mu się w głowie, a ciało ogarnęła obezwładniająca słabość. Nie jadł nic od wczoraj. Ani kolacji, ani... Pociągnął głęboko nosem. A potem schował głowę w babci fartuch. Objęła go mocno i tak stali, kołysząc się lekko w lewo i w prawo, babcia milcząca i cierpliwa, on szczęśliwy i spokojny. Westchnął, podniosła więc delikatnie twarz Rafała w górę i spojrzała swoimi nieokreślonego koloru oczami. Rafał dostrzegł, że czujne były teraz i ciemne. Uśmiechnął się. Już wszystko dobrze, naprawdę, czy babcia tego nie widzi? Widziała. Ciemne źrenice złagodniały, na moment zaszły mgłą i zapaliły latarenki blasków. „Głuptasie — zdawały się mówić. — Przecież to wszystko wczoraj była nieprawda". „Nieprawda — odpowiedziały oczy Rafała. — Ale ja nie wiedziałem". „Teraz już wiesz". „Wiem". — Głodny jestem, babciu! — zawołał. —Jak wilk! — Niech ten wilk najpierw umyje ręce. I pobiegnie z Agatem na dziesięć minut na dwór. Pies doprosić się nie może uwagi. Od godziny szarpie ci nogę i spodnie, to pierwsze mniejsza, ale drugie! Nie czujesz? Zmykajcie! — A co jest na obiad? — krzyknął już zza drzwi. — Nie mogłem dowąchać. 61 — Wróć, to zobaczysz. — Zjem! — Wobec tego pięć minut biegania. Skracam spacer o połowę! — zaśmiała się babcia. Na korytarzu wpadł na panią Kociołkiewiczową. Agat gnał już w dół po schodach, Rafał okręcił więc zdumioną damę w pędzie, wykrzywił się przepraszająco, na słowa nie miał czasu, i skoczył na łeb, na szyję za psem, świadom w pełni przestępstwa. Nic to! Darują mu dziś wszystko! Pani Kociołkiewiczowej opowie, co widział w kinie, przyniesie „Kurier"... i naprawi latarkę, Agatowi każe... Agat! Na parterze rąbnęli już razem w pana Adamowicza, grubego dozorcę; sunąca obok z godnością tłusta suczka Diana zaskrzeczała wrednie, a potem stanęła w miejscu niema z apoplektycznego oburzenia. — Te okropne, wstrętne, rozwydrzone bachory i te ohydne, wielkie, rozkudłane ich psy to plaga! Wytępić jak insekty! — wrzasnął Rafał do Agata już na dworze. Pan Adamowicz i suczka stali nieruchomo, jakby nie byli w stanie postąpić ni kroku bez pomocy dźwigu. Rafał nie lubił dozorcy, a Agat nie cierpiał Diany. Nie tłumaczył Rafałowi tej psiej niechęci; być może, iż miała ona głębsze uzasadnienie, niż wyglądało to na oko — Diana była otyła i fałdzista, z krzywymi kolebiącymi jej ciało nogami i fałszywymi niespokojnymi oczami. Żarła wszystko, co nie nadawało się do zjedzenia, i była postrachem starych pań sypiących ptakom okruchy na osiedlu. — Szanowna pani wybaczy — mówił przypochlebnie pan Adamowicz — wróbelki, znaczy, i te gołębie, za przeproszeniem, parszywe, to gorzej zarazy. Rafał przy takich spotkaniach kurczył się z nagłej niechęci i odwracał głowę, babcia mroczniała sztywniejąc, Agat jeżył sierść i patrzył na Dianę jak na nieświeże mięso. Wolałby, warczał Rafałowi psie słowo honoru, spotkać na swoim posłaniu w kącie żabę lub jeża. — Agat, hop! — Rafał rzucił daleko kawałek patyka. — Aport, gnaj! Nie będą psuć sobie zabawy rozpamiętywaniem zderzenia z panem Adamowiczem i Dianą. Nie myśleć o niczym nie chcianym! Cieszyć się i biec, biec przed siebie, do utraty tchu, prosto w słońce. 62 — Rafał?... — Anna uchyliła cicho drzwi. — Śpisz jeszcze? A... cześć. Generale, wskakuj w odzienie. Idziemy w świat. — Zwariowałaś? — Rafał odwrócił od zalanego deszczem okna zdumioną twarz. — A w ogóle skąd się tu wzięłaś tak rano? Nie powiesz, że nie mogłaś spać. Deszcz jak z cebra,_a ta... — Powiem. Wzięłam się z księżyca. „Tak rano". Stary borsuk! Dziewiąta dochodzi. Sameś z cebra. Zbieraj się! — Ani mi się śni. Agat nie ruszy ogonem w taką pogodę, a ja nie ruszę się bez niego. Tak moknąć, dziurawa parasolka! — Dziurawy mózg. Rafał, złotko, mam ochotę na deszcz! — To idź z Jackiem. On uwielbia spacery z dziewczynami... Rafał milknie, zawstydzony i zły. Przecież Anna o niczym nie wie! Gotowa pomyśleć, że jej wrednie i bezczelnie dokucza, że jest... Już mruga oczami! Zaraz przestanie zresztą mrugać i wścieknie się, Bogu dzięki. Mrugania Rafał nie zniesie. — Anka, chciałem powiedzieć, że... — Nie trzeba! Zostaw dla siebie ciąg dalszy. Cześć, Agat. — Anka! — Skoczył do drzwi i przywarł do nich plecami. — Nie pójdziesz! Agat, trzymaj ją! — Oszalałeś?! Oszaleliście obydwaj?! Wynoście się w tej chwili! Już!!! Głupia idiotka przyszła do małego sierotki, a sierotka okazał się zbójem! Wstrętnym smarkaczem... Rafał! Rafał, proszę... Stali pod drzwiami w milczeniu, aż Agat, zagubiony w ciszy i w ich bezruchu, odszedł niepewnie w kąt, na swoje posłanie za tapczanem Rafała. — Rafał, przepraszam, słowo daję, nie chciałam... Nie gniewaj się! Powiedziała „nie gniewaj się", a nie „nie pamiętaj". Tak też dobrze. Tylko Jacek rozumie różnicę. Nic gniewał się na Annę, skąd. To nie było to. Sam był winien, sam zaczął. Zremisowali. Pociągnął Annę w kąt do Agata i mordowali go, delikatnie zwijając i gniotąc w rękach długie, kosmate, jedwabiste psie uszy. Agat zamknął oczy, łapy wcisnął po swojemu pod chodnik, i oparłszy nisko głowę zdawał się drzemać, a może tylko pomagał im dochodzić do normy. — Jacek wcale nie... to nieprawda, że on i Elżbieta. Nie krzycz! Nie jest, jak myślisz. Słuchaj, Anka... * 63 Jacek przyszedł wtedy dokładnie za pięć trzecia. Pohałasowali w kuchni we czworo, Agat cieszył się najgłośniej, aż babcia się zlękła, że pani Kociołkiewiczowa przygna do nich z „ależ proszę ja was", po-krztusili się i ucichli. I poszli we trzech do Jacka. Jak to wszystko powiedzieć Annie? Pan Łukasiewicz wziął Agata do siebie, Jacek zniknął w kuchni (zrobię wam herbaty), Rafała pchnął lekko w stronę małego pokoju. (Wejdź, Rafał.) Ten pokój Rafał znał na pamięć. Surowa podłoga bez kawałka chodnika czy dywanu, półki pod sufit — płyty, książki, zwoje bry-stolu, teczki z notatkami, gazety i Bóg wie co jeszcze. Z boku radio, adapter, kolumny. Pod oknem kolos — biurko. Małego Agata kładli do wysuniętej środkowej szuflady, spał tam wygodnie i nie bali się, że w rozgardiaszu wejdzie kto na niego. Na biurku globus, atlasy, słowniki, drewniana beczułka pełna mazaków; na ścianie różne drewna geometryczne, pod ścianą kozetka. „Za krótka", martwił się ojciec Jacka i od roku wybierali się kupować nową. Kozetka była zresztą w sam raz — przynajmniej tak utrzymywał Jacek, który wyciągnięty sięgał dokładnie od brzegu do brzegu mebla, wliczając w ów brzeg i szerokość deski. Pan Łukasiewicz kręcił głową, Jacek śmiał się i odwracał ojca plecami do kozetki. Od sufitu zwieszały się cienkie białe sznurki (Anna mruczała z zadowolenia patrząc na nie), kołysały lekko modele kolorowych wizji współczesnych Ikarów. Stalowomleczny Ił-62 „Tadeusz Kościuszko" leciał najwyżej, mając pod sobą turkusowego „Ogara" i prostego, ciężkawego „Gawrona", niezbyt udane dzieło Rafała. Mały pociągnął szczodrze kartonową sanitarkę niebieską farbą, nakreślił ogniste krzyże, gdzie tylko się dało — choć według regulaminowej potrzeby: na ogonie, kadłubie, skrzydłach... Przez otwarte drzwi do kabiny pilota wciskał się cienki, iglicowaty „Jantar". Od tygodni złączone tak razem kołysały się nad biurkiem, nie pozwalając zwi-słej obok „Wildze" nabrać należytego jej zamiarom rozbiegu. Dwa modele pasażerskie: Li-2 oraz Ił-18 zajmowały niewygodne pozycje startowe na krótkim pasie pod oknem, ustępując od zawsze miejsca maszynom asów walczących. Niebo w Jacka pokoju należało niepodzielnie do samolotów bojowych, zwycięskich myśliwców z lat ostatniej wojny. 64 Mały mógł godzinami siedzieć w tym pokoju. Nawet samemu nie było tu nudno. Madejowe łoże Jacka starczało na dwóch Rafałów z kawałkiem Agata — na przednie łapy i głowę, akurat jak trzeba. Kiedy siadali we czterech — oni i pies — mieścili się też doskonale. Oparci o ścianę, nogi trzymali, jak któremu wypadło, różnie, ale wygodnie. Ściana za nimi była pusta. Maciek ogłosił konkurs na projekt jej wystroju i choć projektowali z całego serca, jury rodzinne pod przewodnictwem babci odrzucało wszelkie pomysły. Najwięcej miażdżących uwag od wysokiej komisji otrzymywała Anna. Doszło wreszcie do tego, że nazwali ścianę dekoratorskim Wa-terloo, Annę zaś Napoleonem na Świętej Helenie Scenografii. Anna obraziła się na wszystkich, do babci miała żal, i nie odzywała się do nikogo przez cały dzień. — Niemożliwe! — powątpiewał obraźliwie tata poinformowany o buncie dopiero wieczorem. Zsunął w dół nosa okulary i znad nich przyglądał się Annie. A że i uśmiech miał zagadkowy, Anna dołożyła do protestu pełną godzinę i trzy minuty milczenia, po którym to czasie,-sama mocno znużona ciszą, wrzasnęła w nagłym olśnieniu, że Jacek przekupił babcię! Nie chce niczego na tym swoim burym wapnie, a wszyscy się męczą jak jacy głupi, ona najbardziej. Dała się nabrać, naiwna oślica! — Babci nikt nie przekupi, nawet Jacek — wtrącił nazajutrz swoje trzy grosze mały. Uwaga była trafna i wypowiedziana we właściwej chwili — Anna chwytała akurat niebezpiecznie długi oddech. — Nikt, ale nie Jacek — padło zdecydowanie i sucho. — Znam go. To lis i wąż. Archanioł Gabriel z trucizną w ręce. Nie daruję mu! Nie powiedziała czego. Rozumieli, że chodziło o coś więcej niż ścienne Waterloo. Jacek się nawet nie bronił. Przyniósł Annie na Dzień Kobiet stokrotki, ale rąbnęła nimi o stół i wybyła z domu na całe dwie godziny. Agat pognał za nią, nie umiał jednak powiedzieć, co mruczała po drodze. Rafał chciał wzgardzony bukiecik włożyć w wodę, ale kwiatki przepadły nie wiedzieć gdzie. Szukał ich z mamą dokładnie w całym mieszkaniu — zdematerializowały się zdecydowanie. Anny o pomoc w poszukiwaniach nie prosili. Anna wyrzuciła też lizaki, których Jacek aż pięć kupił jej i Rafałowi na Dzień Dziecka. Mały łapał je w powietrzu, gdy szeleszczącym 5 - Dnk;ul u,„,aia l;mmw 65 celofanowym łukiem pokonywały przestrzeń od kąta z Anną do drzwi, w których stali obaj oszołomieni i nie chciani. Lizaki były kolorowe i słodkie, Anna zła jak osa i nieprzystępna. Smutna też, Rafał to widział, ale nie żałował jej. Niech się trochę pomęczy, zalazła im za dziesiątą skórę. Zmienił zdanie, kiedy pomiędzy nich trzech i Annę weszła okular-nica. Elżbieta... Nie tak! Przecież nie może wszystkiego powiedzieć Annie. Anna jest dziewczyną, nigdy nie wiadomo, co gotowa zrobić — wybuchnąć gniewem lub płaczem; Rafał nie ma ochoty być świadkiem jednego i drugiego. Zresztą teraz już nie chce martwić Anny. Sprawa ściany w Jacka pokoju została rozwiązana bez udziału zbuntowanej, która przyjęła to w milczeniu, w postawie obojętnego lekceważenia, uparcie nie dostrzegając zmiany. Było to najgłupsze, co mogła zrobić. Maciek trafił, jak się później okazało, w dziesiątkę. Przyniósł Jackowi na imieniny, sobie tylko wiadomym mistrzowskim sposobem przeniesione z byle jakiej odbitki na najlepszy fotograficzny papier, powiększone zdjęcie Jakiegoś Mężczyzny. Rafał nie miał pojęcia, kto to jest, a zdjęcie wcale mu się nie podobało. Człowiek jak człowiek, lepiej, że mężczyzna niż dziewczyna, ale co z tego? Ani sportowiec, nikt znany i ważny. Jacek co prawda pasjonował się nieprawdopodobnie dziwnymi rzeczami — wierszami Baczyńskiego, zbieraniem map i planów, wrzaskliwymi i długimi jak makaron filmami japońskimi, ale mężczyzna patrzący na Rafała ze ściany nie był pięknym młodym poetą ani groźnym Toshiro Mifune. — To twój wujek? — Rafał zaryzykował wreszcie najrozsądniejsze, jak mu się wydawało, pytanie. Anna wzruszyła ramionami i wyszła do kuchni. Doleciał ich stamtąd głośny szum zbyt energicznie puszczonej wody i zgiełk zmywanych wcale nie ostrożnie naczyń. Jacek machnął z rezygnacją ręką; Rafał nie wiedział — nad nim czy nad Anną. Potem usiadł na podłodze, Agata poskromił metodą zaklinaczy wężów, piorunująco i skutecznie. Rafałowi wskazał miejsce obok siebie, kazał mu słuchać i myśleć. I zdjął z półki cienką książkę w sztywnej okładce. — Bajki? — oburzył się mały. — Nie będę... 66 — Anna? — skarcił go Jacek. — Nic jeszcze nie wiesz, a krzyczysz „be". Ta Bajkaniebędę jest mądrzejsza i trudniejsza, niż ci się zdaje. Może cię rozłożyć na łopatki jak byk zająca... Rafał zastrzygł uchem z rosnącym wolno zaciekawieniem — sprawa może być interesująca, skoro Jacek wyraża się tak obrazowo. — ...rozumiesz? Poddasz się i poprosisz o przebaczenie. A wtedy ja powiem „nie". Zostaną ci kobiety — babcia, Anna i mama. Pamiętaj o kolejności, mamie często nie starcza po prostu dnia. Babcia... ta jest czarodziejką, jak wiesz. Dla tej książeczki podaruje ci wiele czasu. Zaproście na czytanie Annę. Jest równiejsza, niż myślisz. Ścianę ignoruje nie z urazy do fotografii, a z żalu do nas. Zapomni, lubi Małego Księcia i różę. Ten mężczyzna nad tobą był lotnikiem. Zginął w Afryce w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym, ale przedtem... Słuchaj: „Przepraszam wszystkie dzieci za poświęcenie tej książki dorosłemu. Mam ważne ku temu powody: ten dorosły jest moim najlepszym przyjacielem na świecie. Drugi powód: ten dorosły potrafi zrozumieć wszystko, nawet książki dla dzieci..." ...Maciek trafił w dziesiątkę, jasne. Ściana w Jacka pokoju nie mogła do nikogo i niczego więcej należeć. Czemu Anna się dąsa, skoro wie? Otworzył wtedy drzwi i stanął w nich oniemiały. Niebo pod sufitem było puste. Samoloty zniknęły, nie zostało po nich nawet śladu. Odleciały na zawsze. Nim zdążył pomyśleć „szkoda", krzyknąć: „Jacek, dlaczego?", zobaczył coś, co wcisnęło go, zmalałego raptem, w kąt przy drzwiach, poraziło oddech i rozhuśtało serce. Na ścianie obok portretu Saint-Exupery'ego, delikatnie muskając końcem zielonego warkocza brzeg ramy, wisiał Rafała — teraz już Jacka — latawiec. ...Rafał odwraca głowę od zalanego strugami deszczu okna, łyka ślinę i patrzy na Annę. — Ta Elżbieta... — mówi zacinając się. — Elżbieta? — w spojrzeniu Anny jest rozterka i strach. — Rafał, ja nic nie rozumiem! * 67 On też wtedy nic nie rozumiał. Jacek stanął obok, wyszedł z kuchni nie wiadomo kiedy, położył rękę na ramieniu małego, objął go i już razem patrzyli. — Wiesz — powiedział wolno Jacek — on też się cieszy, że nie jest sam. A latawiec to najlepsze, co mógł dostać. Dziękujemy, stary. Rafał milczał. I nie spytał, jak latawiec przebył drogę z najgłębszego kąta szafy na jasną ścianę z portretem człowieka, większego teraz już i dla Rafała od najsłynniejszego sportowca i artysty. Latawiec szybował miękko po ścianie, zdawał się płynąć w powietrzu i trwać w nim jednocześnie nieporuszenie. Był wspaniały i piękny. Czuli, że nigdy nie może mu się przytrafić nic złego, że muszą nad nim czuwać, strzec go, bo wraz z jego zniszczeniem zginęłoby coś, czego nie sposób powtórzyć. Rafał mógł teraz spokojnie słuchać wszystkiego, co Jacek będzie chciał mu powiedzieć. Może też nic nie tłumaczyć. Słowa nie są ważne. Już nie. Jacek wiedział o tym i nie wyjaśniał niczego. Spytał tylko Rafała, co robi jutro po południu. Nic wielkiego? To dobrze. Niech przyjdzie o piątej na próbę. XIc, drugie drzwi za pokojem-ciemnią. Woźnemu niech powie, że kazał mu się zgłosić Maciek Klimecki. Ma się nie spóźnić pod żadnym pozorem. Maciek i tak nie znosi widzów, jak mu Rafał wlezie do klasy po „uwaga, zaczynamy", wyrzuci go, choćby mały przybrał postać samego szacha perskiego. — Muszę do piątej odwalić furę lekcji. I pomóc babci. Mam zaległości — przyznał szczerze Rafał. — Do wpół do piątej. Weź poprawkę na drogę. Dasz radę? — Jasne. Nie ma sprawy. — Rafał czuł, że zdolny jest ruszyć świat z posad i ostrożnie postawić go na starym miejscu, co nieco tylko zmieniając na lepsze przy okazji. — No to szafa gra. Panowie, siadamy do stołu. Pili chłodną herbatę, jedli wyschnięte od śniadania kanapki (nędzne resztki — tłumaczył Jacek zaniepokojony nieco miną Agata, ależ skąd — zapewniali gorąco „panowie"'), potem przełknęli potulnie a profilaktycznie po żółtej tabletce, których cztery przyniósł tata Jacka z apteczki. Popili wodą i poczuli się świetnie. — Nie lepiej było gorącej herbaty?... — zastanowił się Jacek. — Słusznie! — ucieszył się pan Łukasiewicz. — Chcecie pić? Już nie chcieli. # 68 ...Woźnego na dole nie było. Rafał przemknął cicho jak duch przez pierwszy i drugi hol, na palcach pognał po schodach widocznych z dołu, za zakrętem półpiętra użył już do biegu całych stóp, z piętami włącznie, i dokładnie za minutę piąta ujął klamkę drzwi prowadzących do XIc. — Do brata? — kiwnął mu głową piegowaty olbrzym w granatowym swetrze. — Żle trafiłeś. Maciek jest wkurzony jak diabli, nie leź mu teraz w oczy, Skierka ma katar i chrypę, masz pojęcie, co się będzie tu działo? Ha! — ucieszył się. — Ciii! — przyłożył palec do ust i nie zwracając już uwagi na Rafała poszedł w kierunku, skąd ze stłoczonej grupy chłopców dobiegały zduszone gniewem okrzyki. — Taak? Oczywiste! Ty sobie będziesz szalał na rowerze, szalał na boisku, szalał wieczorami w jakiejś parszywej tancbudzie, a ja za ciebie będę „rezerwowym"! Kretyn! Pięcioboista olimpijczyk, Casanovą i Astaire w jednej osobie! Wybieraj — teatr albo sport! Jedno i drugie? To nos za drzwi, gardło za drzwi, maszeruj na środek i gadaj, co masz do powiedzenia. Ale po ludzku, nie jak zdychający astmatyk, mutujący eunuch, zrozumiano? — Rany! Oni się pobiją! — Piegowaty sweter westchnął z zachwytu. — Nasi wieszcze takich inscenizacji swych dzieł nie przewidzieli. Włodek, kiedy już ochłonie po tym ataku, znokautuje reżysera jak nic. Nawet mu zapalenie oskrzeli nie przeszkodzi. Rafał wycofał się przezornie. Przycupnął w ostatniej ławce i z daleka, żeby go Maciek nie spostrzegł, obserwował rozwój wypadków. Ktoś z impetem otworzył drzwi, więc machnął ręką zaniepokojony, że hałas zagłuszy słowa wybuchające tam pod tablicą jak race, ktoś podszedł blisko i usiadł obok niego. — Co się dzieje? — usłyszał. Głos był cichy, szept niewyraźny, zalękniony jakby, dziewczyński. — Spóźniłam się? — Też masz katar? — odszepnął. — To klops, Maciek szaleje, aktorzy mu zawalili teatr. Przeziębili się i chorują. Ty też? Boisz się? — Nie — padło już wyraźniej. — U mnie wszystko w porządku. Mam taki głos, naturalny, rozumiesz. Jesteś z zespołu? Rola dziecka? — Dorosła! Maciek to mój brat... Ławka chybotnęła się nagle, rąbnął głową o ścianę, krzesło z piskiem przesunęło po podłodze, na Rafała ramieniu spoczęła zaś wcale nie po dziewczyńsku mocna ręka. 69 — Zwar... — zdołał wykrztusić i zamilkł rażony piorunem. — Ty jesteś Rafał? — Okularnica-Elżbieta wlepiła weń zielone oczy błyszczące nawet zza szkieł jak podbarwione chlorofilem latarnie. — Cześć, Rafał. Fajnie, że przyszedłeś. Jesteś moim rywalem, wiesz? Nareszcie pogadamy i uzgodnimy warunki współpracy, dotychczasowe mi nie odpowiadają. Może dlatego, że zawierane nie bezpośrednio, co? Będę tu w przerwie, Maciek ani spojrzy do tyłu. Świat się kończy dla niego teraz pod tablicą. Siedź i czekaj. Idę. Okularnica! Ale bezczelna! Tak nawet Anna nie gada! Zachowuje się jak ważniak, kapral wrzeszczadło do rozkazywania. Rafał nie jest rekrutem ostrzyżonym na zero i skazanym na miesiąc kozy! Warunków współpracy jej się zachciało! Jacek nie myśli chyba, że on będzie z nią rozmawiał? Rywala znalazła, nienormalna! Okularnica szła przez całą długą klasę jakby nigdy nic. Nie obejrzała się i nie przyspieszyła kroku. Rafał nie ochłonął na tyle, żeby myśleć trzeźwo, ale oczy funkcjonowały mu bez zakłóceń. Miała zieloną spódnicę, brązowy golf, zielone pończochy i zamszowe pantofle koloni kawy z mlekiem. Lollobrigida! Kto się tak ubiera, powiedzcie, ludzie? Chłopaczara! Anna nigdy nic takiego by nie włożyła. Maciek zaraz ją przepędzi na zbitą głowę. Przyszła do Jacka, ruda lisica! Hałas pod tablicą umilkł nagle, to znaczy Maciek przestał krzyczeć. — Przepraszam — powiedział niewyraźnie, zacinając się. — Przepraszam was — powtórzył i potarł ręką czoło. Rafał zrozumiał, że Maćkowi było wstyd. Tak dotykała czoła mama, gdy była zmieszana lub wzruszona, a chciała ukryć jedno i drugie. Maciek ten gest przejął w dzieciństwie, naśladując mamę bezwiednie w chwilach, gdy był z czegoś — kogoś — niezadowolony. Teraz był zły na siebie, to jasne. Stojący obok odetchnęli. Zbita pod tablicą grupa rozluźniła się, jakby napięcie, które trzymało ich w miejscu, minęło wraz z wybuchem Maćka. Rafał dopiero teraz zauważył kilka dziewcząt. Dwie z ich znał. Niską, szczupłą szatynkę z kędzierzawym warkoczem i wyższą trochę, bladą Matyldę z Xb; obie przychodziły do Maćka po książki. O Matyldzie myślał, że jest Maćka dziewczyną, ale Anna wybiła mu z głowy to przypuszczenie. 70 — Matylda? Wykluczone. Mój brat czeka na Beatrycze. Obiecałam mu znaleźć taką... no, królową Jadwigę i Barbarę w jednej osobie. Zdał się na mnie, mam dobry gust. Na odczepnego? Jesteś bezczelny. Matylda nie jest zła, tylko zbyt do niego podobna. Wewnętrznie, jołopku, z charakteru. Z upodobań też. Widziałeś kiedy parę identyczną w zainteresowaniach i w ogóle? Prawda, co ty możesz wiedzieć... Wierz mi na słowo — albo by się pozabijali, albo zanudzili na śmierć. — Twoi rodzice... — Też porównanie! Oni to co innego. A Matylda i Maciek nawet myślą jednakowo — arcypoważnie i mądrze. O czym mieliby ze sobą gadać, skoro każde wie, co czuje i myśli drugie? Nawet o tym szkolnym zwariowanym teatrze mają bliźniacze zdanie: będzie Wielki. Być może Anna miała rację. Rafał nie znał się na takich sprawach. Jemu nie przeszkadzało zgadzać się z chłopcami i wiedzieć, co myślą; to pomagało nawet. Wszystko stawało się jasne i proste. Ale oni to oni, z dziewczynami życie jest skomplikowane. Matyldy nie znał bliżej, na próby do Maćka TS-u nie chodził, nie żałował więc zmarłych przed narodzinami nadziei. Teraz Matylda odrzuciła w tył włosy, podniosła rękę jak ktoś, kto prosi o głos i, półobrócona w stronę pustej klasy, dostrzegła oku-larnicę. — Elżbieta... Rafał nie wierzył, że to mogło być naprawdę, ale w głosie Matyldy nie czuło się wrogości. Mało, było to coś, co można nazwać ulgą. — Elżbieta, zaczniemy próbę od ciebie. Włodek przeziębiony, zmienimy plan spotkania, będziesz pierwsza, dobrze? Maciek, przestań! Sam mówiłeś, że w prawdziwym teatrze nieważna jest kolejność scen na próbach, że dopiero przed premierą... Ela, wejdziemy tym, kiedy Balladyna wbiega na scenę obłąkana po zabójstwie Aliny i woła: „wiatr goni г.г. mną i o siostrę pyta"... Wiesz, to spotkanie z Goplaną... Rafał przestał słuchać. Nic nie rozumiał i mało go obchodziły Maćkowe koncepcje przedstawienia. Ważne było to, co zrobi Maciek, kiedy zobaczy lisicę. Już on jej... Nie! Okularnica to „Ela-Elżbie-ta"! Ona ma grać! „Zaczniemy od ciebie", powiedziała Matylda. Okularnica jest w Maćka teatrze! Niemożliwe! Nic nie rozumiał. 71 Matylda mówiła chyba do kogo innego, o kim innym! Maciek przecież... A Jacek nigdy nie przychodzi na próby. Mówi, śmiejąc się, że taki z niego aktor jak z Maćka jakiś tam Machiavelli. Jacek nigdy nikomu głośno nie czyta książek. Chyba że jemu, Rafałowi. Ale Rafał a obcy ludzie — to co innego. Do kogo więc przyszła dziś okular-nica? Do kogo przychodziła zawsze? Nie do Jacka! Ona jest w Maćka teatrze. Gra... Gra naprawdę! „Wiatr goni za mną i o siostrę pyta, Krzyczę: zabita — zabita — zabita! Drzewa wołają: gdzie jest siostra twoja?... Chciałam krew obmyć... z błękitnego zdroja Patrzała twarz jej blada i milcząca... O... gdzie ja przyszła?... to wierzba płacząca... Ta sama... gdzie ja... — Siostra moja!... żywa!..." Rafał słucha zdumiony, patrzy szeroko otwartymi oczami i czuje, że twarz zaczyna go piec; robi się nieznośnie gorąco i duszno. Spuszcza głowę, zawstydzony nie wiedzieć dlaczego, ma ochotę zakryć palcami uszy i wejść pod ławkę. Nie widzieć i nie słyszeć okularnicy--Elżbiety. Chyba mniej by mu było głupio, gdyby sam przy tysiącach ludzi zrobił coś okropnego. Matylda mówiła do okularnicy, okular-nica krzyczała, wszyscy siedzieli bez ruchu, pewnie ich też poraziło jak Rafała. Maciek stał przy oknie, mały widział wyraźnie jego zmarszczone w napięciu czoło, rękę zaciśniętą na parapecie, aż kostki zbielały; miał go całego przed sobą w pełni światła, wyraźnie. Maciek słuchał z taką uwagą, jakby od tego, co wołała płacząc prawie okularnica, miał się zapaść lub zmartwychwstać porażony piorunem świat. Czemu jej nie przerwie, skoro ma tak zmienioną twarz? Nie można tak grać, jak gra okularnica. Matylda nazywa teraz Elżbietę siostrą. Jest jeszcze jakaś trzecia siostra... Była, bo tę okularnica zabiła. Nożem! Kryminał. Te tu mówią chyba wierszem, a Maciek... Co mu się stało? W domu nikt kryminałów nie bierze do ręki. Okularnica chce zabić i Matyldę. Bodaj byś umarła! — syczy. Ale wredna! Matylda nazywa okularni-cę szatanem... Okropność. Maciek patrzy na takie coś i nic. Aha, reżyseruje, sam wybierał. No, minę ma nieszczęśliwą. Jego też krew 72 zalewa ze wstydu. Rafał od dziś za nic nie podejdzie do Matyldy. Tak się wygłupiać! Publicznie, przy tylu świadkach. Nie lubił akademii i recytowania wierszy, chyba że śmiesznych, niewyraźnie się czuł i już. Powiedział raz o tym Jackowi. Ten przyznał mu w połowie rację — „sam bym też nie mógł", ale nie radził zwierzać sekretu Maćkowi. Maciek miał jak widać inne zdanie w tej sprawie. Chociaż może nie w tej chwili. Okularnica przeholowała, Matylda też. Znalazły się koleżanki! Taką grę można znieść od obcych, prawdziwych aktorów w teatrze i filmie, ale nie tutaj, od kogoś, kogo się zna. Bo zna już i okularnicę. Jeszcze mu kazała czekać na siebie! Rafał padnie trupem, gdy spojrzy z bliska w zielone latarnie. Umarłby też, gdyby to jemu kazał Maciek grać... Zaraz przerwie okularnicy! Odrywa się od parapetu, nie patrzy na nikogo, tylko na nią... Okularnica nie przeczuwa, co jej grozi, bierze z rąk Matyldy jakiś dzbanek i odchodzi. Kucnęła w kącie, głowę schowała w ramiona, boi się Maćka, głupio jej. I to, że będą się śmiać... Co mówi Matylda? Że okularnicy nie zejdzie plama czerwona z czoła. To niech nie schodzi. Maciek... Rafał odważył się odetchnąć głęboko, chciał coś krzyknąć, wejść w mysią dziurę lub uciec. Nie zdążył zrobić nic. Maciek powiedział tylko — „dziewczęta" — i już zagłuszyły go oklaski. Siedzący na podłodze, na ławkach, krzesłach, podpierający ściany śmieli się, coś krzyczeli. Dziewczyny biegły, ściskały Matyldę, biegły dalej, do okularnicy i całowały ją zupełnie oszalałe. Ktoś tarmosił Maćka... Maciek nie krzyczał jak inni, nie ściskał nikogo, ale Rafał znał dobrze jego głos. To „dziewczęta" brzmiało jak muzyka. Maciek był wzruszony, był zachwycony okularnica i Matyldą! Nie wyrzuci za drzwi nikogo, a małego nawet nie zauważy. Rafał musi stąd iść zaraz, porozmawiać z Jackiem. Jest głupi, fakt niezbity, nic nie rozumie. Spyta Jacka, dlaczego kazał mu przyjść na próbę. I dlaczego okularnica powiedziała na niego „rywal"? Siedzieli z Agatem pod niewidocznym w ciemności latawcem. Agat sapał; Rafał, mężczyzna na fotografii i ta ciemność słuchali Jacka uważnie; mały w coraz większym zdumieniu. W ciemności dobrze się słucha. Nawet takich trudnych słów. Ale jak zrozumieć nie znane 73 zupełnie Rafałowi rozterki Maćka, jego lęk i niepewność pełną niedomówień nawet wobec Elżbiety, jej z kolei zuchwałość i to, że Jacek ochraniał tamtych dwoje przed nimi wszystkimi? Jak to wszystko — i przecież nie wszystko — powiedzieć Annie? Teraz, w dzień, kiedy nie można schować oczu, twarzy i rąk w ciemności? Anna nie pozwoli mu patrzeć w deszcz. — Elżbieta... — zaczął po raz któryś. — Nie przeszkadzaj mi, Anka! Ja nie przerywałem Jackowi. W pudełku było czterysta osiemdziesiąt dwa złote pięćdziesiąt groszy, kawałek brązowej nitki, trochę kurzu i sześć białych guzików z masy perłowej. — Mało! — jęknęliśmy chórem. Cała Komisja, jak jeden mąż. Jęk był nielogiczny, bo z punktu widzenia wyższych zasad etyki, moralności i pedagogiki powinniśmy podskoczyć do góry ze szczęścia. — Mało — dodał na bis tata i natychmiast podniósł głos o ćwierć nuty. — Hej! — omiótł Komisję podejrzliwym wzrokiem. — Odkąd to guziki, choćby z masy perłowej, są walutą obiegową w naszym państwie, co? — Odnikąd — bąknęła ze skruchą mama i, jako że Wielkiemu Skarbnikowi nie wypada wyrażać się nieściśle, niepewme potarła dłonią czoło, co znaczyło, że jest na dokładkę i zdenerwowana. — Właśnie. — Tata wspaniałomyślnie przeszedł do porządku dziennego nad formą maminego nieprecyzyjnego wyjaśnienia. Udaliśmy, że nie dostrzegamy tego nowego dowodu faworyzowania naszej Ani Kochanie, ale udajemy od lat i nabraliśmy wprawy. — A skoro nie są — ciągnął dalej tata — to co one tu robią? Milczeliśmy. Ja i Anna bardzo zgodnie i dokładnie; Anna z cichym świstem w nosie i pomrukiem gdzieś w okolicy trzonowych zębów, ja ze wzrokiem utkwionym w nieszczęsnych guzikach. — Maciej, Anna! — powiedział grubym teraz głosem tata. — Amhm... — zamamrotałem i Anna spojrzała na mnie z odrazą. — To moje guziki — oświadczyła łagodnie i bez drgnienia powiek wytrzymała spojrzenie taty. — Moje własne i bardzo mi potrzebne, od kiedy moja jedyna biała bluzka z kokardą jest moim jedynym wizytowym strojem i od kiedy poświęciłam sięęę... odtąd szczególnie, czego nikt nie zauważył, niestety, i chodzę na wszystkie uroczystości szkolne, do teatru, w ogóle wszędzie! z wami też i nie tylko! w starej ohydnej granatowej sukience, której nie cierpię 75 i która jest zupełnie beznadziejna... Tak, nie cierpię, mamo! Właśnie odtąd, kiedy ciocia Iwony powiedziała, że jak to dobrze, że noszę granatową sukienkę, bo granatowe sukienki są takie niewinne i najodpowiedniejsze dla dzieci (tu Anna pogardliwie prychnęła) w moim wieku. (Prychnięcie zastąpił pełen dystyngowanej ironii uśmiech.) A przecież mama wie — Anna zwróciła się, widocznie przez pomyłkę, w stronę taty — że nie lubię, jeśli ktoś... — ...jeśli zaraz nie zamilkniesz — tata skwapliwie skorzystał z okazji — dowiesz się, czego ja nie lubię, a nie będzie to... — ...jeśli ktoś, mówię — ciągnęła dalej z godnością Anna — jest niewinnie posądzony, ma prawo obrony. To znaczy nie chciałam zrymować, samo wyszło, ale wszyscy wiecie, o co chodzi, więc proszę cię, tato, nie przerywaj mi, a nie jak Joannę d'Arc na stos, a potem, że bohaterka, więc nie lubię, jeśli ktoś obcy wtrąca się do moich strojów, a zresztą ta sukienka jest za długa i zupełnie niemodna, nie powiesz, mama, że nie prosiłam cię o skrócenie, i co? No właśnie. Więc rozumiecie teraz sami, co dla mnie znaczyły guziki jedynej wizytowej bluzki, którą... które poświęciłam w zamian dwu złotych kary, jaką mi mama ciągle wymierzała. A to za to, że na prima aprilis powiedziałam pani Kociołkiewiczowej, że ma piękne... — Pamiętam! — próbowała wtrącić mama, ale bezskutecznie. — Sama wiesz, jak się cieszyła. To właśnie od pani Kociołkiewiczowej się zaczęło, bo ty zdenerwowałaś się i nie dopuszczając mnie do głosu kazałaś mi włożyć dwa złote kary do pudełka, chociaż już ukarała mnie dostatecznie pani Kociołkiewiczowa donosząc wam nie proszona o tym guzie Wacka, a wiecie, że należało się smarkaczowi... Co ja mówiłam? Aha... a ja właśnie nie miałam dwu złotych, bo całe kieszonkowe wydałam trzy dni przed piętnastym, a wy dostajecie pensje pierwszego, a my, to znaczy Maciek i ja, byliśmy bardzo szlachetni i cierpliwi nienatrętnie, a potem zaraz było mi potrzebne całe kwietniowe kieszonkowe, nawet musiałam zapożyczyć się u taty i wystawiłam mu pokwitowanie, choć machnął ręką, ale u mnie jak w banku, z pełnym i wyraźnym podpisem i datą, bo miałam bardzo ważne osobiste wydatki, więc skąd — głos Anny zabrzmiał goryczą — miałam wziąć coś innego niż guziki? A... Tu moja siostra zamilkła, ponieważ zabrakło jej tchu. Owo zaś „a" przepadło na zawsze, pokryte dokładnie dwoma harmonijnie wyszeptanymi „aa" rodziców. 76 — Aa... dlaczego... — zaczął tata i urwał. — A... Anno, na litość boską — zająknęła się mama i spojrzała z rozpaczą na tatę. Tata jako dżentelmen ustąpił jej pierwszeństwa w komentowaniu zajścia, ale mama straciła głowę i doszczętnie zbiła się z pantałyku. Chrząknąłem. — Sądzę... — zdecydowałem się zabrać głos, ale nie dane mi było dokończyć. — Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni — powiedzieli chórem, cała trójka. Że Anna, rozumiem, ale oni? Nie było to automatyczne, bo Agat zawstydzony spuścił oczy. On jeden, stojąc dwiema łapami po ich stronie (uczucie, któremu obcy jest obiektywizm), brzydszą część tułowia, tę z ogonem, sprawiedliwie postawił na mnie. — Sądzę, znaczy myślę, nic więcej. — Nie dałem się tak łatwo wyrzucić poza nawias. — Anna działała w najlepszych intencjach i nie może być mowy o paleniu na stosie. Nic z przestępstwa. Czarne słowo padło ciężko pod nasze nogi, drgnęliśmy lekko i zakryli je co prędzej najlepszymi intencjami i wyrozumiałością. — To szlachetnie z jej strony — ciągnąłem dalej z taką powagą, na jaką mnie było stać — że poświęciła swą urodę i złożyła w ofierze uczciwości swój jedyny wizytowy strój. Szlachetność, poświęcenie i ofiara spłynęły miękko na najlepsze intencje; przestępstwa leżącego najniżej już zupełnie nie było widać. Oddechy pełne ulgi zamgliły pokój, mój głos zmatowiał w tej mgle wyraźnie i było oczywiste, że w tak sprzyjającej atmosferze mogę bez przeszkód kontynuować myśl. — Anna jest w absolutnym porządku. Jasne, że niczego nie chciała ukrywać przed nami, skoro włożyła do pudełka swoje guziki. Są jak podpis na wekslu, prawda? Lekki niepokój i podejrzliwość, które widziałem w lewym oku taty jeszcze przed chwilą, zniknęły zdecydowanie. Odetchnęliśmy pełną piersią, wszyscy pięcioro, bo i Agat mógł wreszcie złożyć w jedną całość rozdarty wątpliwościami kudłaty tułów. Niebo nad naszymi głowami pojaśniało lazurowe Umorzyliśmy dług Anny. Granatowa sukienka zostanie skrócona. Nie? Moda chyba się zmienia. Ale guziki, Bogu dzięki, wreszcie można przyszyć. Anna odeszła, otoczona ramieniem mamy; nad otwartym sezamem zostało nas trzech — tata, ja i Agat. 77 — Postanówcie coś — rzuciła już zza drzwi mama. — Ja z Anną tymczasem... Zostaliśmy tedy, owym mimochodem rzuconym „postanówcie", wklepani w zakup ostatniego dla ciotki prezentu. Nigdy nie kupowałem upominków dla ciotek-cudzoziemek. Dla ciotek w krajowym wydaniu też nie. I to za sumę czterystu osiemdziesięciu dwóch złotych. Pięćdziesiąt groszy mogłem sobie darować. Z miny taty widziałem, że również nie kupował. Nie pozostawało nam nic innego, jak udać się do babci. Chyba, że mama... — Daj spokój — zgasił moją wątłą nadzieję tata. — Nie widzisz, że mama gotowa jest zrezygnować z podróży? Ma dość wszystkiego. Miała, co do tego nie było od dawna wątpliwości. Biegaliśmy po ambasadach, biurach podróży, wertowaliśmy dziesiątki rozkładów jazdy i prospektów turystycznych, nasze trzy domy od trzech miesięcy były wzorowo działającymi ośrodkami przyjaźni i kultury międzynarodowej o orientacji konserwatywno-labourzystowskiej. Dzwoniliśmy do informacji takiej i owej, karcono nas i nie dostrzegano, czekaliśmy długie godziny i odchodzili z niczym. Przychodziliśmy „jutro", by usłyszeć, że „te sprawy" załatwia kto inny gdzie indziej. Konferowaliśmy z babcią i milczeliśmy razem z mamą. Jednym słowem, wyruszaliśmy w świat. I gromadzili upominki, bez których mama nie chciała i nie mogła zjawić się w Londynie. Płyty, len, drobiazgi ze srebra i skóry. Drobiazgi... Mama nie umiała kupować brzydkich i nijakich rzeczy. Wędrowaliśmy z nią, zaaferowaną i pełną wyrzutów sumienia, po całej Warszawie, od jednej Cepelii do drugiej, z Lądu do Jubilera, od Emilii Plater po Waszyngtona i Puławską. Kiedy już wydaliśmy trzy razy tyle, ile było można, powyciągaliśmy zaskórniaki, jakie kto na co miał, i poznajdowali powty-kane w dziury zapomniane oszczędności, zabrakło upominku dla Sandry. I wtedy Anna powiedziała „do diabła". Odetchnęliśmy z ulgą. Pudełko! Reszta nie jest milczeniem. Właśnie zapadła kurtyna po ostatniej kwestii i odsłonie. Czterysta osiemdziesiąt dwa złote postanowiliśmy oddać babci. Tata wrzucił machinalnie do portmonetki pięćdziesiąt groszy, puste pudełko postawiliśmy obok „Klubu Pickwicka", doskonale się na nim opierali obaj — klub i Pickwick; wziąłem Agata pod rękę i pomaszerowaliśmy na spacer. (Agat był u nas na przechowaniu, babcia 78 z Rafałem wyjechała w odwiedziny do kogoś mieszkającego poza Warszawą. Nie pisnęli, do kogo; nie przyszło nam do głowy, że to początek operacji kryptonim Ho-Ho!) Babcia kazała przeznaczyć pieniądze na zakup biletów do Teatru Wielkiego („Jezioro Łabędzie"); dla Sandry wyciągnęła'z komody wełnianą chustę z frędzlami. Rdzawą, miękką, piękną, o ile w ogóle znam się na damskich rzeczach. Za piękną — zaoponowała Anna. Zostaliśmy wypędzeni. Chustę niósł Rafał. Chciałbym, żeby za sto— tysiąc lat moja dziewczyna była podobna dc babci. Za pięćdziesiąt—pięćset do mamy. Niezupełnie. Do Anny ani trochę, niech ją licho! Anna, zapytana, czy akceptuje program kulturalny babci, zawirowała wokół stołu, wokół Agata i z Agatem dookoła nocnej lampy, w kuchni porwała wiklinowy koszyczek do szklanki, postawiła mamie na głowie i oświadczyła, że mama jest Giselle! Oznaczało to pantomimiczny podpis Anny pod propozycją babci. — Tralala! — zakręciła oniemiałą, nowo kreowaną primabaleriną, piruet wyszedł trochę zachwiany; podtrzymał je obie tata, ofuknął Annę, mamie zaproponował wieczorem kino (amerykański film „Zgadnij, kto przyjdzie na kolację" z Katharine Hepburn, którą oboje z Anną uwielbialiśmy, ale tata zignorował nasze uczucia), koszyczek odstawił na miejsce, mnie i Annę wyrzucił z kuchni. — Wiesz — zaskrobała w drzwi nie poddająca się nigdy łatwo Anna — jakaś imitacja przedwojennej hrabiny spytała wczoraj mamę, a było to, musisz wiedzieć, w przedpokoju prowadzącym do pierwszego przedpokoju ambasady angielskiej, czy „te pantofle, przepraszam, kupiła pani w Paryżu?" — Co ona plecie? — podniósł brwi tata. Anna skorzystała z okazji, by wleźć do kuchni. — Słowo daję, mama, prawda? Wiesz, o które pantofle chodziło? O te przeznaczone od trzech lat do wyrzucenia, sam mówiłeś; białe, na płaskim korku. No i teraz oczyszczone najlepszym kremem stoją w najnowszym pudełku po butach na półce „tylko dla ekskluzywnych". Co ty na to? Aha, i mama już miała zaprzeczyć pozytywnie — „skądże, przy Marszałkowskiej dawno te...", ale ją uszczypnęłam... Coś ty, w rękę! Zresztą lekko. I powiedziałam: „w Amsterdamie, proszę pani". Imitacja skrzywiła twarz, myślała, że się uśmiecha, i odeszła. Całą drogę do domu patrzyłyśmy na te pantofle. Mama 79 zwierzyła mi się, że nie wiedziała, iż jest tak modnie, wielkoświato-wo obuta. Była bardzo dumna! Anna pleciuga i mama dumna ze swoich białych, dawno przeznaczonych do wyrzucenia, pantofli. Dlaczego chciałem, żeby moja dziewczyna była kiedyś tylko trochę do mamy podobna? Bo nie wiem, czy umiałbym jej bronić przed nią samą. Mamę poznałem trzy lata temu. Głupi smarkacz, bezmyślnie zadowolony z życia i z siebie, patrzący na świat przez pryzmat ścianek egzemplarza zwanego Maciejem Klimeckim. Dom jak dom, rodzina jak rodzina, zle i dobize jak wszędzie. Że bardziej dobrze niż źle? Normalne. Dają ci na kino, kupują rower i narty, pozwalają na to i owo. Masz własny pokój i spokój, w najważniejszych sprawach dogadasz się, o błahych nie wspominasz, w czasie świąt w domu jest świątecznie — pachnąco, smakowicie i nudno, ale zawsze przecież można wyjść. Z ojcem do Muzeum Techniki... Już nie. Dziękujesz, właśnie umówiłeś się z chłopakami. Dopiero byłaby heca, gdybyś, dorosły i ważny, szedł z ojcem tak zwyczajnie niczym przedszkolak. Uważasz, że dajesz im żyć — uczysz się bez poślizgów, szkoła do domu sygnałów SOS nie wysyła, nawet z każdą promocją wciskają ci w rękę książkę z autografami, a jakże, znosisz to w milczeniu i cierpliwie, niczym brzęczyk włączony przez natrętnego gościa. Jesteś uprzejmy, bo dlaczego nie? Uprzejmość daje spokój, zresztą przywykłeś do rodziców, są dobrzy i nie przeszkadzają ci, nie masz z nimi i przez nich problemów. Jest w porządku? Nie zastanawiasz się nad tym, nad nimi też nie. Chyba nie mają innego wyjścia? Są kulturalni i wreszcie to ich obowiązek. Z ojcem można pogadać, z matką pożartować, umie się śmiać zupełnie jak dziewczyna. Jakoś leci, szafa gra. I nagle ten grom z nieba, którego, jak ci się zdawało, wcale nie było. I nie to, że rąbnęło w ciebie, skąd. Ale strach cię obleciał, stałeś tak blisko, że zacząłeś się zastanawiać. Bo mogło trafić nie obok. Porazić ciebie —ją. Nie umiałeś nic powiedzieć, nic zrobić, pamiętasz? Szedłeś otumaniony, przerażenie lazło ci po karku, właziło na głowę, wwiercało się w czaszkę, w mózg drętwiejący i pusty, tylko to cykanie, skąd i co... Sztywny manekin, ani wyciągnąć ręki i dotknąć Jacka, ani odezwać się. Słowa to bełkot, gesty nic nie znaczą; nie te, co trzeba, 80 sztuczne ruchy pajaca, fałszywe. Nigdy nie pomyślałeś, że można tak płakać mając tyle, aż czternaście lat. Nawet w kinie nie widziałeś, żeby kto tak płakał. — Co mamy robić, co robić? — powtarzał. Nie czekał odpowiedzi. Nie wiedział, co mówi, o co pyta. Czy w ogóle czegoś chce od ciebie. Chciał. Wyciągnął mnie z domu, był późny wieczór — „przejdziemy się kawałek..." — powiedział jakoś niemrawo. Nie roześmiałem się, na szczęście, pokłóciłem się właśnie z Anną; ta zarozumiała gęś znowu wtrąciła nie tam gdzie trzeba swoje trzy grosze, musiałem jej ustąpić, oczywiście; nie do śmiechu mi było. „Przejdziemy się" — wymówka pierwsza lepsza, byle starzy puścili nas z domu. Nawet nie zauważyłem, jak spojrzeli na siebie, na pewno spojrzeli, nie widziałem tego, co odmalowało się w ich oczach, zmieniło twarze; bo musiało być i jedno, i drugie. Oni wiedzieli dawno, ale chronili nas milczeniem. Było to wygodne, nie chcieliśmy przecież o niczym myśleć; Anna — w porządku, dzieciak, ale ja? Szliśmy długą, pustą ulicą pod murem filtrów. Jacek był cichy, jakby go nie było. Nie przeszkadzało mi to. W domu znów pewnie jakiś problem, mówił kiedyś, że matka trochę choruje. Ojciec zapracowany, fizyk-naukowiec o bożym świecie nie wiedzący. Dom stanął na głowie — powiedział Jacek parę tygodni temu. I nagle ten dziwny odgłos obok. Skrzek jakby, zduszony i brzydki pisk, hamowanie starej wyciszonej wywrotki, bulgot wody w rurze, przeciskanie się dławionego ciśnieniem powietrza przez szczelnie zatkaną gumową dyszę. Jeszcze nic nie rozumiałem, a już zrobiło się zimno i strasznie, w środku zaczęło rosnąć przerażenie i przeczucie, że stał się kataklizm, skoro Jacek płakał. Łaziliśmy wtedy pod filtrami i łazili. Zrobiło się ciemno i zupełnie pusto. Tramwaje przemykały ze zgrzytliwym hałasem, rzadko prześliznął się cicho samochód, to wszystko. Od ściskania zębów bolały mnie szczęki, drętwiały dłonie od kurczowego chwytania jedna drugiej, gardło nie chciało przełykać śliny, paliła i lodowaciała twarz. Jacek milczał. Stawaliśmy pod murem, opierał się plecami, z głową opuszczoną nisko na piersi jak stary człowiek. Chował ją zaraz w ramiona, wciskał w ten mur i kamieniał razem z nim. Nie umiałem mu pomóc ani sprawić, by ożył. Sam przestałem oddychać, gdy wreszcie zaczął mówić. (i —lbkąil «taran lalautf ОІ Powiedział mi wszystko. — Rozumiesz? — spytał na koniec bezradnie jak małe dziecko. — Ja nie! Tego nie można zrozumieć. Ona... Jej nie będzie! Wróciłem do domu i nie spałem do rana. Nic nie powiedzieli, że przyszedłem tak późno. Nie spytali o nic, bo wiedzieli wszystko. Kretyn! Matka Jacka chorowała parę miesięcy. I prawie do końca uśmiechała się... Nauczyciele w szkole przestali Jacka pytać. Siedział w ławce nieobecny, jakby spał, poruszał się niczym robot. Odrabiałem z nim lekcje, czasem rozumiał, co do niego mówię, odpisywał, co mu podsuwałem, Bogu dzięki; tak mógłby rysować egipskie hieroglify, ale ponieważ nie wiedział, że coś robi, dociągał nawet wypracowania do ostatnich słów. Gorzej było z klasówkami. Nigdy się nie dowiemy, czy stopnie, jakie mu stawiali, nie były zaliczeniem pustych w treści kartek, podpisem in blanco. Do Jacka nie docierało, że coś zaliczał. Wyprzedali wtedy z domu wszystko. Najpierw poszły pieniądze, ich własne i moich rodziców, to byłoby oczywiste nawet dla Anny, gdyby wiedziała. Potem samochód i cenna biblioteka pana Łukasiewicza. Na końcu telewizor, od tygodni nikomu niepotrzebny; radio, którego nikt nie słuchał. Jacek sam zaniósł do antykwariatu płyty, a rower zaprowadził do warsztatu małego Karolka zwanego Żelazną Rączką. Pieniądze, ogromna suma tysiąca dolarów, były potrzebne na drugą operację. Tę w Paryżu, do której nie doszło. I wtedy właśnie, przez Jacka matkę i dzięki niej... Dzięki, Jezu Chryste, co za słowo, jestem kwadratowym durniem!... Wtedy właśnie zacząłem poznawać swoją mamę. Zacząłem się o nią bać. Śmiertelnie. Że przecież to ona mogła... Zrywałem się w nocy przerażony, z walącym jak u chorego sercem, łomotem w skroniach i zablokowanym przełykiem. Zrozumiałem ludzki atawizm, gdy sam począłem nawracać do reakcji przodków na groźne i niepojęte zjawiska świata. Przysiągłem, między innymi nieprawdopodobnymi przysięgami, że nigdy nie wezmę do ust papierosa, bo karą za palenie stanie się ta jedna, która naprawdę mnie dotknie... A byłem właśnie na etapie udowadniania wszystkim, że jestem bardziej od dorosłych dorosły, papieros zaś miał być tej dorosłości atrybutem. Zacząłem dalej — jak dziewięciolatek, zuch z zastępu Niewidzialnej Ręki — 82 spełniać dobre uczynki. Podnosiłem paniom starszym i młodszym, nawet tym najbardziej niesympatycznym, ciężary większe i mniejsze, wskazywałem drogę, mówiłem dzień dobry, przepuszczałem w kolejce i ustępowałem miejsca. Chłopaki myśleli, że to zgrywa, na szczęście; Jacek jeszcze nie zaczął zauważać niczego. Zawieziony przez szkołę na pole, na wykopki do podwarszawskiego PGR-u, nie pozwalałem zostać w bruździe ani jednemu ziemniakowi, bo jeśli... Robiłem wszystkie rzeczy, na które nie miałem ochoty. Zbuntowany wreszcie i przerażony swoją głupotą rzucałem się po godzinie na nowy dobry uczynek jak na łup wojenny, okupując bunt w dwójnasób. Musiałem zachowywać się arcynienormalnie, skoro ojciec wziął mnie wreszcie na rozmowę. Gniótł mnie oczami i słowami tak długo, aż przyznałem się do strachu, który robił ze mną, co chciał, łącznie z dziwactwami i samoudręczeniem. Ojciec najzwyczajniej mnie skrzyczał i wyśmiał. Spytał, czy pomyślałem o tym, że prowokuję los. Tak powiedział; argument wybrał trafny, klin klinem. Zastraszenie matołka będącego na etapie całkowitego zastraszenia. Dodał też, że mama naprawdę mogłaby się rozchorować, gdyby choć trochę wiedziała o dziwnych i infantylnych objawach miłości jej syna. Dobił mnie infantylizmem. Po tej rozmowie, wróciłem do normy. Zacząłem się tylko rozglądać wokół i patrzeć na ludzi. Poznawać ich. A przede wszystkim bliskich. Chciałem o nich wiedzieć wszystko. Najpierw odkryłem mamę. Była obok czternaście lat, ale dopiero po tamtym nocnym powrocie do domu z ulicy Filtrowej, kiedy leżałem w ciemności z szeroko otwartymi oczami, zobaczyłem ją po raz pierwszy. I już nie przestałem widzieć. Zrozumiałem ojca, a przez nią zacząłem i jego podziwiać. Za mądrość, że wiedział, jak ją kochać. Mama do tej pory była tylko miła, niekłopotliwa i ładna. Uśmiechała się i milczała, żartowała i wychodziła w porę, wracała, gdy była potrzebna, i nigdy nie zapominała o ważnych rzeczach. Taka powinna być, rozumowałem przekonany o normalności tego, co jest. Świat nazywał się Maciej Klimecki, nie inaczej. Ten świat czuł to, co tyczyło jego, nie odbierał wrażeń drugiego świata, gdy wpadał nań w zderzeniu czołowym. Rozcierał swoje siniaki, składał swoje złamania, sklejał pęknięcia, zszywał własne rozdarcia. Teraz — od wtedy zobaczyłem inne światy. 83 Mama miała na imię Anna. Anna Pierwsza. Nazywaliśmy ją jeszcze „Naszą Anią Kochanie" za ojcem, który mówił często: „Aniu, kochanie". Za często, jak nam się wydawało, Anna Druga była tylko Anną i kropka. Jeszcze Anicą, gdy byłem zły. „Tylko Anna" była podobna do wszystkich. I wszystkiego. Miała oczy jak spadłe dopiero co kasztany, ale to ich kolor był brązowy, blask i wilgotność były już jej własne. Zębów nosiła za dużo, wystarczyłoby na światową reklamę pasty i tuzin sympozjów międzynarodowego stowarzyszenia stomatologów. Reszta była normalna, jak u innych dziewczyn. Ale Anna była też Szwejkiem i Sancho Pansą, Gelsominą i chapli-nowskim brzdącem, Shirley Tempie z uwielbianej przez siebie iluzji starego kina i paryskim Gawroche'em... Nie była więc tylko Anną? No proszę. Ania Kochanie nie przypomina nikogo. Tak od razu nie zauważa się też tego, że jest piękna. Delikatną, pastelową perłowością ptasiego pióra. Jacek powiedział mi raz o urodzie swojej matki. Byłem zdumiony, nie pamiętałem jej takiej. Może więc i moja matka wygląda tak tylko dla mnie? Może zupełnie inaczej widzi ją Anna, ojciec — każdy? Wiem za to, jaka jest. Najpierw odkrywałem rzeczy najprostsze. Gdy dzwoni telefon, nie mówi „halo" ani „proszę?". Pyta „tak?" albo „słucham". Lubi filmy Disneya i westerny. Chodzą na to do kina razem — dwie Anny, czasem z Rafałem. Jej akwarium — jej, nie nasze, jest arcydziełem. Pozwala łaskawie pomagać sobie przy jego czyszczeniu, a my serio jesteśmy z tego zadowoleni. Zamyka oczy, gdy Niemen śpiewa „Bema pamięci rapsod żałobny" i odwraca się do nas plecami, kiedy słyszy recytującą Eichlerównę. Nie lubi operetki, ale przepada za „Tańcami połowieckimi" Borodina i baletem klasycznym. I za Agatem, Ogrodem Botanicznym wiosną, latarniami Agrykoli... Mówiła raz Annie taki wiersz: „...jeśli to jest naprawdę ulica, nie zmieniajcie jej, taką zostawcie z tą jedyną latarnią księżyca..." Na to wszedłem, tyle usłyszałem. Uśmiechnęła się, spłoszona, i umilkła. Anna syknęła. To było przed „wtedy" i nie poczułem się intruzem. Mama wspaniale pływa i smaży najwspanialsze placki kartoflane. Jej włosy są poematem, powiedział tata. Anna przytaknęła. Mama lubi szarości, granat i biel. Las i zapach siana. Paprykę i czereśnie. Wieczorne z ojcem rozmowy i deszcz. Autentyczne — sprawiła nam 84 wszystkim kalosze, gumowe płaszcze z kapturami i — Annę i mnie od osesków, tatę od zawsze — nauczyła łazić po wodzie. Uważa, że Homer, Szekspir, Lejzorek Rojtszwaniec i Kubuś Puchatek byli — są geniuszami. Każdy tak uważa — powiedział machinalnie tata, spojrzał na mamę i roześmiał się. Znów przegrałem — uzupełnił. Mama woli Słowackiego od Mickiewicza i Michała Anioła od Leonarda. O pierwszym z drugiej pary myśli z uśmiechem, o drugim mówi z szacunkiem. Tylko. Nie lubi wiatru i komiksów. Woli cień niż słońce. Nie chce nigdy iść do ZOO i cyrku. Kocha ojca. Bez niego byłaby nieszczęśliwa, bez nas tylko smutna. A to najważniejsze, czego nie powiedziałem, odkrywałem ppwoli. Nie umiem o niej mówić. Profesor Stawska pokiwałaby z politowaniem głową nad tak napisanym wypracowaniem. Ale nie piszę zadania — rozprawy psychologicznej dla profesor Stawskiej. Tworzę w sobie obraz matki. Nakładam wrażenia, chwile i fakty na siebie. To wszystko, czym jest. Taka a nie inna. Niepowtarzalna. Nic o niej zresztą jeszcze nie powiedziałem. Może kiedyś jej obraz we mnie będzie pełny. Skończony. Dziś wszystko nie to. Ojciec, trzeźwy realista, bywa złośliwy i ironiczny. Nie darowuje sentymentalizmu, głupoty i chamstwa. Nie znosi pozy i snobizmu. Nienawidzi kłamstwa. Potrafi być twardy i bezwzględny. Boi się go nie tylko pani Kociołkiewiczowa. Lęka się jego gniewu Anna, ja nie potrafiłbym żyć długo bez jego zaufania. Ojciec jest mądry. I ta jego cała wyważona mądrość, ścisły umysł wybitnego specjalisty, poddają się bez sprzeciwu nie zawsze dość uzasadnionym racjom mamy. Jakby uznawał ich wyższość niczym nie uwarunkowaną, niewymierną w konkretnych normach, irracjonalną jak talent, klimat, nastrój. Jest to poddanie warunkowe, podpisane co prawda dobrowolnie i na zawsze, tak myślę, ale z wyraźnym zastrzeżeniem: przyjmuję jak aksjomat, wierzę nie sprawdzając, uznaję nie rozumiejąc, bo przerasta możliwości mojego poznania. Mama bije na głowę nas wszystkich. Jedna może babcia Rafała jest partnerką mamy w jej skomplikowanych poczynaniach sobie w świecie, ale babcia uśmiecha się, kiedy chce, i kiedy chce dzieli myślami z innymi. Mama nigdy nie krzyczy. Patrzy. Częściej słucha, niż sama mówi; umie słuchać cudownie. Jest absolutnie sprawiedliwa, a jednocześnie nie męcząco pedantyczna. Wymagająca, konsekwentna — i wy- 85 rozumiała. Nie licytująca swoich zasług i przeżyć, nie przebijająca kartą „ja". Dobra, do bezwzględnego w bezmyślności wykorzystania tej dobroci przez innych. Zniszczylibyśmy ją oboje z Anną już dawno, gdyby nie czuwanie ojca. Obyczaje mamy („bo takie są moje obyczaje") polegają na dawaniu siebie. Jej mądrość — na wiedzy o tym, że graniczy to czasem z naiwnością; szlachetność — że nie daje nigdy tego poznać, iż wie o wykorzystywaniu jej. „Nie chce zawstydzać hipopotama, gdyby ten raptem pojął, czym jest" — mruczy czasem tata. Ojciec to wszystko rozumie. I broni jej skutecznie przed nią samą... Od tego właśnie zacząłem. I od Elżbiety (?), że nie umiałbym nad nią czuwać, gdyby okazała się podobna — zupełnie podobna do mamy. Niech więc nie będzie. Tamten obiad, kiedyśmy o niej, okularnicy, mówili. To znaczy gadała Anna. Moja siostra walczy z Jackiem. Robi to w desperacji, nietypowo, na zasadzie obrony w ataku. Jeszcze nie dziewczyna, a już nie dzieciak. Gotowa umrzeć raczej, niż przyznać się sobie, że bez Jacka dzień jest tylko czarno-biały, niepełny. Opryskliwa i niemiła dla naszych znajomych dziewcząt. Zbyt często odkładająca słuchawkę telefoniczną z przesadnie obojętnym „pomyłka". Pokazująca światu hardo wyprostowane plecy, gdy słyszy Jacka „dzień dobry" lub „do widzenia". Poprawiająca idealnie ściągnięte zasłony, podlewająca ociekające wodą kwiaty na oknie w minutę po zamknięciu przez niego drzwi. Biedna Anna. Za nic nie chciałbym być dorastającą dziewczyną. I te słowa mamy o milczeniu „tępej" i nie dorastającej do Jacka okularnicy. Pardon, mama mówiła „Elżbieta". Słowa — echo niepokoju Anny. Tylko to. Bo mama nie znała jeszcze Elżbiety. Elżbieta zaś... — To moja mama, patrz — pokazałem jej na ulicy szary kostium i panią w tym kostiumie. Wydawało mi się, że patrzyła uważnie i zaczerwieniła się lekko; policzki, czoło, aż po nasadę włosów. Zrobiło mi się dziwnie radośnie i miałem ochotę obwieścić to uczucie całej Warszawie. — Twoja mama i Jacek tyle znaczą? — spytała swoim niskim, nosowym trochę, starszym od niej głosem. „Phumbhum" Anny. „Maćkowi uszy spuchły od takiego gadania..." 86 — I Rafał — wpadłem w jej ton. Obojętny, rzeczowy. — I jeszcze inni. Małego nazwałaś rywalem. Dlaczego? Zapomniałem. Wiedziała, że kłamię. Chciałem po prostu jeszcze raz to usłyszeć. „Maćkowi uszy..." — Jest bezbronny — powiedziała wzruszając ramionami. — Przegram z nim jeszcze przez rok—dwa co najmniej. Pamiętasz, jak pełen winy był wtedy Jacek? Wyszedł w połowie spotkania. A tak mu zależało... Mówił, że, do diabła, nie może zapomnieć oczu małego. Rafał związał nasze domy bardziej, niżby chciał. Elżbieta ma rację, mądra dziewczyna. Był bezbronny. Nawet Anna, nawet mój ojciec uciszali przy nim swe nieposkromione racje. Nieprawda, że słabość jest zawsze zagrożona. Tylko warunki ekstremalne ją niszczą. W normalnych, dlatego, że jest tak delikatna, otacza się ją niejako machinalnie, spontanicznie, opieką głębszą, niż tego potrzebuje. Słabość mała może stać się niebezpieczna, zagrozić otoczeniu niczym wirus. A ta wrażliwa i otwarta dla innych, nie wsłuchana w siebie, wyrosnąć silna, sama stać się źródłem siły i radości. Dobrze, że Jacek nie słyszy tych myśli! I mama... Zaraz by je, nie daj Boże, wzięła do siebie. Zamrugała rzęsami i wycofała się w analizę dnia, Rafała i Macieja. Jacek — ten by podjął dyskusję, w której udowodniłby mi po pięciu minutach, że pływam ślizgiem po wierzchu, wymądrzam się zupełnie niestrawnie, jestem zidiocia-łym okazem karłowatego neurastenika, osobnika porażonego — nie powie czym — i że poczeka, aż wrócą mi na miejsce poprzestawiane w mózgu klepki. Co zaś do Rafała, uważa, że Elżbieta ma rację, mały jest bezbronny, otaczamy go opieką jak jasny gwint, za jasny, ale Rafała nie sposób nie otaczać, nie urosły mu rogi, nie jest egocentrycznym pawianem, my zaś czerpiemy siłę i radość z faktu sprawowania nad nim opieki... Uśmieliśmy się i tyle. Elżbieta, której próbowałem streścić rozmowę — tę, co jej nie było — pomilczała, pokiwała głową i powiedziała „aha". Co się w tym „aha" kryło, nie mogłem z niej wyciągnąć. Rafała, którego w dalszym ciągu nazywała rywalem, postanowiła poznać i polubić. (Nie pójdziemy dziś do kina, bo masz u Rafała w piwnicy sprzątanie, co? — Nie miałem żadnego sprzątania w piwnicy i co miał piernik do wiatraka — Rafał — babcina piwnica, do której, fakt, babcia bała się chodzić?) 87 — ...tylko poczekam trochę — kontynuowała niejasno Elżbieta. — Gdy będę mieć dużo czasu, by nie bać się Anny. Co miała Anna do Rafała? I do lęku odważnej zawsze Elżbiety? Elżbieta czekała na siebie i na mnie, nie na wakacje i swoją przewagę nad Anną. Miała ją, tak jak Anna miała przewagę nad nią. Były to dwie różne wartości, nieporównywalne. Problem tkwił w nas samych, w niczym więcej. Nie chciało mi się przekonywać Elżbiety. Mogła robić, co chciała. Była w porządku, cokolwiek by postanowiła. Poznałem ją dzięki Jackowi. W szkole i wszędzie są tłumy dziewczyn -ąt, poprawiłaby z punktu mama, -ąt. Jasne, ciemne, beżowe, wysokie, małe i smarkate, grube, cienkie i zgrabne, z sensem i obojętnie ubrane, hałaśliwe i o dobrych głosach, ustawionych już przez naturę, jak trzeba. A może tylko mądre, nie zastanawiałem się. Pierwszą moją miłością była Krysia Zamecka, w szóstej lub piątej, o całe epoki odległej klasie. Gapiłem się na jej profil — taki miałem punkt widzenia — przez trzy tygodnie, dostałem tyleż dwój i pięć uwag w dzienniczku, mama zaczynała być przerażona, ojciec postanowił mi się przyjrzeć, czekało mnie domowe, gruntowne leczenie, ani chybi, gdyby nie to, że sam przeciąłem wrzód — trach, bez znieczulenia. Któregoś dnia podjąłem nieodwołalną decyzję działania. Odbiłem się od ziemi i skoczyłem w przepaść o wpół do drugiej, po lekcjach, w szatni. Kryska była tego dnia dyżurną i wyszła z klasy pięć minut po ostatnim maruderze. — Może koleżanka idzie do domu? — spytałem najsurowiej i najspokojniej, jak mogłem. Scena — bez balkonu — działa się w suterenie, hałas zatrzaskiwanych w sąsiednich boksach drzwi i wołanie woźnego: „uszy pourywam, łobuzy, nie trzaskajcie tak, mury pękają" — miał zagłuszyć nie tyle mój głos, co niepewność i strach, których, mimo wysiłku, nie mogłem ukryć. Moje bóstwo odwróciło anielską twarz w stronę kołka z numerem 17, gdzie stałem zbaraniały ze szczęścia i nieprzytomny z lęku. — Głupi czy co? — usłyszałem wyraźnie. — A gdzie mam iść? Znalazł się jeszcze jeden. Na klasówce to nie widzi, a tu zaczepia. Niech się kolega odsunie i da przejść spokojnie. Nic zawieram znajomości na ulicy. Odsunąłem się. Dałem przejść spokojnie. Zostałem przy kołku nieruchomy i mądry jak on. Nie potrafiłem nic, nawet bronić się. 88 Że nie widziałem, bo nie miałem pojęcia o klasówce, no to co, że byłem w klasie, gdybym wiedział, posłałbym ściągę przez samą profesor Janeczko... Woźny wrzasnął, żebym się wynosił, więc odszczekną-łem mu, że szatnia to nie ulica, idiotka, i niech hrabianka nauczy się mówić po polsku, „gdzie" — to w szufladzie, oślica! Porażkę przeżyłem. Potem jeszcze parę, aż wreszcie obaj z Jackiem postanowiliśmy wykreślić — przynajmniej na lat dwadzieścia — wszystkie dziewczyny z naszego życia. I wtedy Jacek wyjechał na obóz do Zakopanego. Było to w ubiegłe wakacje. — ...na miesiąc, stary. Jedź ze mną — namawiał. Nie mogłem i nie chciałem. Podjąłem się czwartej próby zaliczenia Bałtyku, roli dromadera w podróży, uczenia pływania dwóch siekier, Anny i Rafała, bawienia rozmową znajomych mamy z Dar-łówka, aprowizacji rodziny i tuzina temu podobnych obowiązków. Jacek, zwariowany na punkcie: „bracie, harcerstwa nie ze sprawozdań, a prawdziwego, rozumiesz, i nie, że każdy, kto się zgłosi, byle był", miał być przewodnikiem po górkach i górach czterdziestoosobowej grupy harcerzy z województwa. Mieszkali w namiotach przy Drodze do Olczy. Jacek już w czerwcu rozpracował plan każdego dnia. Kręciliśmy nad tym gigantem głowami; Jacek był szalony, gdy chodziło o robotę, nic po łebkach i byle zaliczyć. Obłożył się przewodnikami, książkami, czym można. Przeczytał trzeci raz „Księgę Tatr", rozkochał babcię (a w każdym razie takie miał nadzieje) w Klimku Bachledzie (nawet sama Modrzejewska...), Annę próbował w Kostce Napierskim, aż mama w porę wyrwała mu Tetmajera z ręki. — Oszalałeś? Anna zemdleje, gdy dojdzie do egzekucji. Na litość boską, to nie dla niej! — Do jakiej egzekucji? — poruszyła się niespokojnie moja siostra. — Okrutnej. Nie uczyłaś się w szkole, jak zginął Napierski? Całe szczęście... — mama nie chciała mówić dalej. Anna zbladła. Jacek, zawstydzony i pełen winy, przepraszał. Tetmajer wrócił na półkę. Zmienił tylko miejsce. Z pierwszego rzędu na drugi. Potem zniknął. Jacek był przewodnikiem — karą boską. Włóczył obojętne jego entuzjazmowi koziołki-matołki po muzeach, zabytkach, cmentarzach, opowiadał o księdzu Stolarczyku i muzyce Bartusia Obrochty. 89 Kazał czytać napisy na tablicach i nagrobkach, zawlókł nawet, ku głośnemu oburzeniu kościelnego, całą czterdziestkę do bocznej kaplicy w nowym kościele i polecił podziwiać obraz Witkiewicza — Jana Chrzciciela z twarzą artysty. Umundurowanych na szaro-zielono ignorantów nie obchodziły autoportrety, rzeźby Rząsy ani historia Chochołowa, nawet Sabała i Kasprowicz. Jacek skapitulował i pozostał tylko przy szlakach. Już wtedy zauważył Elżbietę. Przyszła na stary cmentarz z ciotką. Starszą panią, z którą, w zastępstwie nie mającej urlopu matki, przyjechała do Zakopanego. Stały właśnie nad grobem Obertyńskiej, gdy Jacek z grupą podszedł i próbował namówić do uwagi. Starsza niepozorna pani machinalnie zeszła ze ścieżki, a potem, nieco pochylona nad mogiłą, zwiedziona chwilową ciszą za plecami, zaczęła mówić — sobie, leżącej daleko od zakopiańskiej tablicy poetce, Elżbiecie, nikomu: „Na ogród, gdzie jest to wszystko, co nigdy się nie stanie, patrzy, patrzy i patrzy... przez dziurę w parkanie..." Za plecami gruchnął głośny śmiech. Jacek poszarzał. Ale nim zdążył powiedzieć cokolwiek, zobaczył oczy stojącej obok starszej pani dziewczyny. Zielone, pociemniałe z gniewu, groźne nawet zza okularów. Błysnęły i zgasły. Dziewczyna nie powiedziała nic. Omiotła stojących tymi zielonymi fajerwerkami, odwróciła twarz, ujęła starszą panią pod rękę i odeszły. Dogonił je na drodze sto metrów dalej. — Przepraszam — powiedział niezręcznie. — Niech im pani daruje. Ja... ja to kiedyś przeczytam. Zielone oczy patrzyły zimno. Milczały. Starsza pani uśmiechnęła się niepewnie. Jacek ukłonił się i odszedł. Czterdzieści postaci stało w pozach figur z wosku. Nikt już się nie śmiał. Wieczorem trzyosobowa delegacja zapukała w brezent namiotu generalicji, poprosiła druha Jacka na rozmowę w cztery oczy i spytała, „co my mamy zrobić?" Kazał im odszukać starszą panią... Elżbietę pokazał mi na boisku we wrześniu. Skakała w dal. — Spójrz na tę miedzianą — podniósł brodę w kierunku skoczni. — Nieźle to robi. — Nogi ma dobre i wybicie — przytaknąłem. — Idziemy. — Czekaj. — Przystanął. — Znam ją. — Z naszej szkoły? Skąd? 90 — Dziewiąta francuska. Z Zakopanego — Obóz? — Niezupełnie. Spytaj, czy nie chce przyjść do TS-u. Interesuje się poezją. Będziesz miał za jednym zamachem serię zastrzyków entuzjazmu i reprezentacji na swoje anemiczne wieczory literackie. A to drugie, mistrzu, przyciągnie nawet Hanlewicza. Idę. Kuj żelazo, póki gorące, patrzy na nas. Miedziana, człowieku, nie Hanlewicz... Będę gdzieś, jakby co! Elżbieta nie patrzyła na nas, w tym Jacek się pomylił, patrzyła na niego. Chciała przyjść do TS-u. Wniosła nie tylko reprezentację. Dlaczego nie wcześniej? Nie lubiła mnie. Wydawałem jej się za pewny siebie i despotyczny, nie liczący się z nikim i nie przebierający w środkach, by przeprowadzić swój zamiar. Te wrażenia były nie do zargu-mentowania, ale skoro chcę wiedzieć, co czuła naprawdę... Bez kija nie przystąp, taki jej się wydawałem. A zdecydowała się przyjść do nas ze względu na Jacka. Bardzo go jej brakowało na próbach. Gdzie indziej też. Opowiedziała mi o starym cmentarzu w Zakopanem. Kiedy spytałem o to Jacka, wzruszył ramionami. „Zwariowałeś?" Spotykała się z nim częściej niż ze mną. Siedziałem w TS-ie jak idiota, nieraz całe wieczory, ona nie zawsze była potrzebna. Prosiłem: „powiedz Jackowi"... Elżbieta w tych rozmowach atakowała mnie, Jacek bronił. Przyznała, że kiedyś krzyknął: „ślepa idiotka". Tak naprawdę kto inny był i jest ślepy. Nie wiem, czy wtedy zależało mu na niej. Za dużo i za lekko mówił. Jacek poruszony czymś milczy. Nie wiedziałem, co wtedy czuła Elżbieta. Jacka nie pytałem. Najpierw to nie było ważne, później bałem się. Nie puścił pary z ust, chyba że liczyło się to zdanie wypowiedziane przezeń przed wyjazdem z ojcem i" Rafałem na narty. — Stary, niczego nie poświęcam. Chcę wziąć małego i biorę, chcę jechać i jadę. Żaden uczynek. Gdybym naprawdę chciał zostać, narciarska szkółka Rafała nie byłaby przeszkodą. Mogliby sami zaliczyć ferie w górach. Ucałuj swoje trzy damy ode mnie... aaa, cztery — Elżbietę też. Powiedz jej, że jest gęś, skoro uważa, że Hamlet kochał Ofelię. Zapłatę za gęś odbiorę po powrocie. Trzymaj się, Gotfrydzie. Powiedział: „gdybym naprawdę chciał zostać..." I nie miałem podstaw, by mu nie wierzyć. Nie, Anna ma stanowczo za słabe nerwy, żeby znieść tyle stresów. Nie taka jak jej głowa pękłaby dawno. Zycie wali w nią niczym tornado, widziała w telewizji, co taki huragan wyprawia z ziemią. Właśnie tak, Anna jest jak wyspa po tajfunie. Powiedziała tornado? Wszystko jedno. Gdyby była zawodzącą katarynką albo płaksiwą Gośką Mazanek (nomen — omen!), albo... mniejsza z tym. Jest Anną i kropka. Nikomu się nie poskarży, że głowa jej pęka. Póki nie zobaczą sami... I będzie za późno! Głowa nie beczka, obręczą nie ściśniesz. Co prawda nigdy nie widziała beczki, chyba że na obrazku. Przeżytek, powiedział Stasiu Kowalczyk. Zwrócił się z tym do pani Strzem-boszowej i dziesięciu wieków historii Polski. I pani, i historia zbladły na taką zniewagę. Klasa ucichła; kodeks Behema, który im pani kazała oglądać, poszarzał; bednarz, pochylony nad beczką czy balią, spojrzał na Stasia z wyraźną wrogością. Właśnie, beczki... Więc... Wieszczka nie pozwala zaczynać zdania od „więc", ale czy się wyda, jak Anna myśli? Jeszcze, Bogu dzięki, tak daleko cywilizacja nie doszła, żeby czytać w cudzych głowach. I chyba nie dojdzie. Gdyby zaś — niech anieli mają w opiece Anny prawnuki. Więc tak się stało, że Annie pęka głowa. Daje słowo, czasem słychać jakby trzaski. I te szmery podejrzane za uszami. Tata powiedział o pani Kociołkiewiczowej „hipochondryczka", Anna sprawdziła, żadne przekleństwo, nie musiał kłaść do pudełka dwu złotych. Od tamtej pory prędzej umrze, niż piśnie, że coś ją boli. Najwyżej, gdyby co, poprzewraca oczami, siądzie w kącie i pomilczy — mamie wystarczy. Zresztą zaraz „boli", trzymajmy się faktów — nie chorowała nigdy. Ta świnka i odra w dzieciństwie nie liczą się. Nawet nie pamięta, czy to było przykre, obojętne, osłodzone przywilejami, czy dokuczliwe przez lekarstwa, których nie znosi. No proszę, już skołowaciała od stresów. Wspomina niepoważne dziecinne choroby. 92 Siedzi baba na wozie i ma retrospekcje — skwitowałby pan Kałużyński. Anna przepada za panem Kałużyńskim. Inaczej niż za Bata-łowem i Jamesem Stewardem, ale to co. Okręci głowę szalikiem, tak jak pani Kociołkiewiczowa, gdy robi sobie turban. Jak wygląda? Okropność. Może chustka? Dziewczynka z zapałkami. Przepaska? Akurat będą ją podziwiać. Wyśmieją raczej. Tylko mama... Właśnie, od tego przecież trzeba było zacząć. Nikt jej nie pożałuje, bo mamy nie ma. Wyjechała. Wczoraj. Z tatą, który odwoził ją do Poznania. Sam jeden. — Uzurpator — stwierdziła z goryczą Anna już przy taksówce, ale że oczy miała pełne łez, a w głosie właśnie tę gorycz, tata nie wyciągnął konsekwencji. Tylko rękę, którą delikatnie dotknął rozpalonego policzka Anny. Mama nic nie słyszała i nie widziała na szczęście. Siedziała już w środku, wepchnięta tam łagodnie przez tatę, i próbowała objąć ich wzrokiem raz jeszcze. Tata powiedział głośno: „jedziemy" — i pojechali. Co się Anna natłumaczyła, że wcale się nie zmęczy, wielka rzecz nocny powrót do domu. Może tata, może i ona. Byłaby dłużej z mamą. Nie — uparli się oboje. Do Poznania pojedzie tylko tata. Prawdziwy Sulla! Nic dziwnego, że się nie obraził. Prawda jest prawdą i cześć. I jeszcze to, co Annie mówił Rafał. Zostawmy, jest jak granat. Wybuchnie, jeśli wyjąć zawleczkę. Rafał powiedział też co innego; Gałczyński, nazwał mamę Niedzielą. Że zostali jak tydzień bez niedzieli. I poprzydzielał ich do kalendarza. Babcię zamienił w sobotę, taką ze słońcem, wyjazdem do lasu i tortem jagodowym na deser. Jacka w piątkowe popołudnie, kiedy wszystkie lekcje są odrobione i można iść, dokąd się chce. Po prostu w świat. Z pewnością, że wieczorem wróci się do domu. Annę nazwał poniedziałkiem. Wstrętny typ, bez łaski, nie potrzebuje dalszego ciągu. Obu ojców przypisał do wtorku, Maćka do środy, dla siebie zostawił czwartek. Wiadomo! Wszyscy zainteresowali się tym Rafałowym kalendarzem. Pytali dlaczego... Rafał milczał i tata Jacka kazał im uszanować to milczenie, Rafałową wizję rodziny. Że jeśli Anna (lub kto inny) chce, niech sobie interpretuje tak czy inaczej to, co Rafał czuł nazywając ich tak. To „czuł" było z przyciskiem. Potem pan Łukasiewicz potargał bure włosy małego i zaproponował mu wyprawę na lody. 93 — To ja wolę iść z panem do instytutu — powiedział szybko mały. Sprawa musiała być poważna, skoro zrezygnował z ambrozji. — Po co? — zdziwili się głośno. — Chłopaki mówili, że w prawdziwym instytucie fizyki konstruuje się roboty,' kroi atomy na kawałki, topi złoto i zamienia światło w ogień. Powiedziałem im, że zwariowali czy co. A oni — „byłeś"? Nie byłem. No to wolę nie na lody. I co? Pewnie, że go pan Łukasiewicz zabierze do instytutu. Rafała wszyscy lubią. Ma szczęście w życiu... Anna gryzie się w język. Ładne szczęście, tępa idiotka. Mama wyjechała z domu na miesiąc, nie ma jej od wczoraj, Anna już sto razy zdążyła być z tego powodu niepocieszona, a o Rafale myśli z zazdrością. Stanowczo pani Kociołkie-wiczowa ma rację, gdy twierdzi, że Anna jest niedojrzała. Dojrzeje. A mama obiecała napisać zaraz po przyjeździe na miejsce. Z drogi wysłać kartkę... Oni tu w domu mają słuchać babci (jakby nie słuchali z ochoty, bez przypominania i na rozkaz), dbać o tatę... A jakże, tata da sobie co powiedzieć! O dwóch ojców... No, z panem Łukasiewiczem sprawa jest prosta, zresztą Jacek sam dba o niego doskonale. Dalej mama kazała Annie być miłą dla chłopców (jest niemiła?), nie szaleć z Agatem i bez Agata, nie zamęczać babci i, jeśli to możliwe, mniej... Tu mama zająknęła się, spojrzała na Annę zupełnie łagodnie, „cieplutko", i nie dokończyła zdania. — Kochanie — powiedziała miękko — uważaj. Oczywiście, Anna zrobi to wszystko. Ciekawe, co mama miała na myśli mówiąc „i, jeśli to możliwe, mniej"... Mama jest sprawiedliwa i nigdy nie przypisuje Annie niezgodnych z faktami rzeczy. Nie mogła więc... Mniejsza z tym. Głowa jej pęka i tak. Jasne! Mama chciała powiedzieć „mniej się przejmuj wszystkim, Anno". Mamo, Aniu Kochanie... Jak można przejmować się mniej? Tyle wokół się dzieje — Elżbieta... Do diabła! Nie! I dwu złotych też nie da. Diabeł to nie przekleństwo, zresztą tata mówi też „do diabła", a nikt, poza Rafałem, nie ma mu tego za złe. Rafał jest w tym wypadku pozytywny ze zwykłego strachu, ona nie. Tacie wolno, jest dorosły — jej też. Już nie jest dzieckiem. Wczoraj jakaś pani w tramwaju zwróciła się do niej „panienko". Zawsze to coś. Jeszcze trochę, a wszyscy będą tak mówić. Gdzie mama jest teraz i co robi? Tata wróci jutro w południe, 94 opowie im wszystko. Pobędą trochę sami i zacznie się następne pakowanie — przed wyjazdem do Mątew! Anna kręci głową i stwierdza ze zdziwieniem, że trzaskania i szmery za uszami minęły. Widocznie nie jest tak źle z jej klepkami. Mocne ma, dożyje stu lat albo i dłużej. Po co jej tyle? Stuletnia Anna to coś nieprawdopodobnego. Będzie kiedyś dorosła, może nawet zacznie się malować i wyprowadzi się do innego domu, ale żeby zaraz sto lat? I do jakiego „innego"? Dlaczego „wyprowadzi"? Będą mieszkać wszyscy razem, z jakimiś nowymi bliskimi, bo kiedy Rafał dorośnie... Zbudują duży dom! Posadzą wokół drzewa, mama zawsze chciała mieć „zielono" za oknem; do jadalni kupią ogromny stół na dwanaście albo więcej osób. Bo dom będzie miał jadalnię. Będzie taki jak u babci, gdy była małą Emilką. Właśnie! Przecież zaczęła o Mątwach. To dzięki babci tam jadą. Babcia wsiadła pewnego popołudnia do pociągu, zabrała ze sobą pudło z hortexowskim tortem, słońce, Rafała, ich wszystkich głośne „szybko wracajcie", Agata wręczyła Maćkowi, poszeptała z mamą i zniknęła z oczu zdumionej tą tajemniczością stolicy. Na dziesiątej stacji przesiadła się, potem marsz trzy kilometry polną drogą i zaczął się Wielki Spisek. Przewrotu dokonano bezkrwawo, co nie znaczy, że dopuszczono możliwość kompromisu. Annie i chłopcom, tak jak stali, kazano wynosić się z Warszawy i basta. Rafał promieniał nie wiedzieć czemu. Koziołek. Chłopcy milczeli uprzejmie i — niestety — nie kwestionowali nawet wzrokiem. Anna, która obiecała mamie być „grzeczna", nie mogła buntować się nawet dla zasady. — Ci mówię! — podskakiwał i śpiewał Rafał. — Ci mówię, tam jest fajnie. Jest babcia Natalia i dziadek. Prawdziwy, z wąsami i z brodą. Wcale nie ma twarzy, tylko oczy i nos. I zwierzęta są, całe stada. Psy, kaczki, kury, bociany i nietoperze. Sowa siada wieczorem na gałęzi, a gacki latają nisko nad drogą. Czarne jak duchy, słowo daję. Żaby kumkają i można spotkać jeża. Komary żrą strasznie. Mnie wcale, dziadek powiedział, że mam dobrą krew, złą znaczy, jak jakiś cyjanek czy co, komary wyczuły to, mądrale. Do domu nie lecą, w oknach są siatki, ale na dworze, mówię ci, nie wytrzymasz. Dziadek pali fajkę, może i chłopcy by mogli? Tobie babcia Natalia da krem, ma taki śmierdzący w sam raz. Posmarujesz sobie twarz i ręce, i wszystkie komary trupem padną. Jezioro jest w lesie. Duże i dwie 95 łódki. Jedna dziadka. Nauczy mnie wiosłować. On i Jacek. A ryby można łowić od wschodu słońca. Obudzę cię, chcesz? Ja będę spać z chłopcami na strychu, tam jest pokoik, nazywa się matecznik. Ty w dużym pokoju. Najlepszym, ma drzwi na werandę i w nocy możesz sobie wyjść. Mątwy są piękne i zdrowe, powiedziała babcia. Nic pięknego nie widziałem, ale może co znajdziemy. Ludzi nie ma, dopiero za łąką i lasem jest wieś. Zdrowo jest i w Warszawie, ale nie chciałem sprzeczać się z babcią. Może konie tam są? Powiem Jackowi, poszukamy. Pokaże mi, jak się jeździ... Oczywiście Rafał mógłby mówić długo. Anna ma go dość, przeszkadza jej w biciu się z myślami, ale że trochę jest ciekawa Mątew i wszystkiego, jednym uchem słucha. Chłopcy już wiedzą. Skoczyli tam we środę na rekonesans. Stąd te uprzejme miny; z nieodgadnio-nego powodu zaakceptowali antypody. Anna nie. Obraz, jaki namalowała piszcząca uciecha Rafała, wcale nie był złoty i wakacyjny. Zielony może, ale też i to wszystko. Ona umrze z nudów. Pożrą ją komary, wyssie krew wampir-nieto-perz, utopi się w błocku jeziora i zatraci w nicości. Sama jedna! Czy nie mogłaby zostać w Warszawie z babcią? Bo babcia do tego wyraju nie jedzie „Może wpadnę na dzień, dwa". Towarzystwa chłopców Anna nie potrzebuje, ma ich dość przez cały rok. Oczywiście babci tego nic powie. Babcia chciała jak najlepiej. No dobrze, nie ma dość „towarzystwa", ale nie przemyślała wszystkiego i nie załatwiła całej masy rzeczy. — Chłopcy chcą jechać? — spytała z udanym powątpiewaniem. — Jasne! — rozpalił twarz mały. — Powiedzieli ci dlaczego? — Nnnie... — zdziwił się, ale nie zaniepokoił. — Normalne. Jedziemy i już. Nie wszystko jedno dokąd? Tam jeszcze nie byliśmy. Rafałowi może wszystko jedno. Mamy wyjazd skazał ich, ze względów finansowych, na spędzenie wakacji w Warszawie. Nic strasznego, naprawdę chcieli, żeby mama zobaczyła świat. Bo oglądanie ciotki jako atrakcja turystyczna nie było brane przez Annę pod uwagę. Tata dwa czy ileś tam razy był za granicą — blisko, w Czechosłowacji, Rumunii, NRD, takie służbowe wyjazdy, prawie nic nie miał czasu zwiedzić. Mogli czytać o wszystkim, prawda, ale czy to to samo? Mama miała jechać do Grecji, dawno temu, ze swoją grupą seminaryjną, jeszcze jako studentka. I nie wyszło — tydzień przed 96 wielką przygodą złamała paskudnie nogę. Do dziś nie może bez bólu nacisnąć tego miejsca. Noga drętwieje, a po kości rozchodzą się mrówki. Bogu dzięki, powiedział pan doktor, że tylko tym się skończyło. Dla pewności kazał mamie co trzy lata prześwietlać tę kość. Mama dawno nie prześwietlała, ale nie może tą nogą tupnąć ani skoczyć na nią, kość się buntuje i krzyczy o swoim naruszeniu. Tata burczy na mamę, wygania do lekarza, nie pozwala długo stać, chodzić i nic dźwigać. Pewnie, od tego i wszyscy oni są, żeby o mamę dbali. Ciekawe, czy tam w Anglii dadzą mamie trochę spokoju. Anna zapomniała powtórzyć mamie przed wyjazdem, że ma na siebie uważać. Na nogę też. Nic, zaraz jutro wyśle polecony ekspres lotniczy. Albo telegram, jeśli tata pozwoli. Nie pozwoli, powie: „oszalałaś, Anno, dopiero by się mama przeraziła, gdyby powiedziano jej o depeszy od nas". No i słusznie, list wystarczy. Widziała wczoraj na poczcie murzyńską studentkę. Miała włosy splecione w dziesiątki warkoczyków z nanizanymi na nie koralikami, coś fantastycznego. Dziewczyna stała tyłem do Anny i nim Anna zorientowała się, w czym rzecz, myślała, że to czapka zimowa, gruba, z czarnej wełny, puchata i kolorowa od błyskotek. Aż ją zatkało ze zdumienia. Tu przy placu Narutowicza w akademiku Politechniki mieszka sporo studentów Murzynów. Zimą marzną, Anna nieraz widziała. No, ale i ubrania mają lichutkie, wiatrem podszyte, zamiast kożucha. I nie noszą rękawiczek. Na ciemnej twarzy nie widać, czy zsiniała z zimna, czy nie, ale można to poznać po tym, jak taki biedak się kuli, tak wewnętrznie. Jeden to dygotał nawet. Aż mu ludzie głośno współczuli. Ciekawe, czy rozumiał, o czym mówili, Anna przyglądała mu się ukradkiem, ale nic z jego twarzy nie mogła odczytać. Gdyby była odpowiednim ministrem, przyznałaby studentom Murzynom specjalne stypendium zimowe. Niechby kupili sobie ciepłe ubrania. Bo tak, to zamiast dyplomów, przywiozą z Polski zapalenie płuc, nie mówiąc już o gruźlicy. Dobrze, że teraz lato. Nie marzną. Choć takie marne trzydzieści stopni w cieniu nic nie znaczy dla człowieka, któremu w jego ojczyźnie jajko gotuje się na słońcu. To jest dopiero upał, bagatela. Kiedy dorośnie, pojedzie do Afryki. Wszędzie zresztą, zwiedzi cały świat. Przez Mątwy, póki co. Śmieje się pod nosem i gna do „Przewodnika po Polsce". Będzie mądra i bez rekonesansów. 7 — Dokąd wracają latawce 97 Ma... Mar... Maz... Mą... Nie ma. To znaczy są, ale nie te. Dopiero dziura! Anna skiśnie tam przez miesiąc. Ogórek w zalewie. Niejadalny. Oglądać jak eksponat. Ciekawe, skąd babcia Pierwsza wynalazła tę drugą. Natalię. Imię niezłe, jak z Gałczyńskiego. „Kocham cię w deszczu i na karuzeli, w płaszczu i boso". Musi to przeczytać raz jeszcze. Elżbieta dopiero by deklamowała! („Maćkowi uszy zwiędną od takiego gadania".) Anna była głupia. Rafał mądrzejszy, choć mały. Anna nie potrafi mówić wierszy. Wszystko jest nie tak i w dodatku ma połknięte końcówki. Próbowała do lustra. Szło idiotycznie. Lepiej mówić w przestrzeń, do nikogo, ale przecież wierszy nie gada się do ściany. Aktorką nie będzie, pewne jak dwa razy dwa cztery. Elżbieta obejmie kiedyś tron po pani Kucównie. Choć głos ma inny, zupełnie jak... Mniejsza z tym, Anna nie będzie więcej nikogo obrażać. Zresztą Maćkowi głos Elżbiety się podoba. Do zbielałych kostek zaciśniętej na parapecie okna ręki. No proszę. Rafał pewnie zostanie poetą, genialne dziecko. Anna postanawia być lepsza dla małego. I dla Maćka. Jacek... Nie teraz. Przecież powiedziała, że nie przemyślała wszystkiego. Postanowi w Mątwach, co robić dalej. Romeo i Julia zgodzili się na rozstanie? Nie pyta o to z przekąsem, skądże. To raczej podziw. I może trochę zazdrości. Elżbieta musi być równa, skoro Maciek tak bardzo jej chce. Że przedtem myślała inaczej? Bo i kogo innego tyczyło. Przyjrzała się wtedy Elżbiecie, Oczy ma, niech ją licho. Włosy też udane. W ogóle cała jest niezła. Tyle że nie ma szans na opalenie. No ale może moda się zmieni i jak w dziewiętnastym wieku zapanuje szał na blade arystokratki. Choć Elżbieta nie jest zupełnie biała jak śmierć. Może zimą, Anna zobaczy. Teraz ma lekko złotawą skórę, przewianą latem i wiatrem. A jak się ubiera! Annie ani przez myśl przejdzie zawracać sobie głowę ciuchami dłużej niż minutę. Wrzuci na siebie, co jest pod ręką, a wygodne, i cześć. Mama westchnie „Anna", i tyle. Jeszcze jedna sprawa do przemyślenia przy sposobności. Stanowczo brak zajęcia jej nie grozi. Dorośleje czy co? Różne rzeczy w niej się zmieniają. Może i charakter? Spyta mamę, czy to zauważyła. Póki co — babcię. Od tamtej deszczowej rozmowy z Rafałem załatwiła parę ważnych 98 spraw. Po pierwsze — 0 czym Maciek nigdy nie powinien się dowiedzieć — pobiegła do okularnicy. Do Elżbiety. — Wiesz, gdzie ona mieszka? — spytała wreszcie Rafała po długim milczeniu. — Pi razy drzwi — odpowiedział. — Więc? — Po mleko chodzi do tego sklepu przy aptece i cukierni, to chyba gdzieś tam... — A po chleb i masło? — dodała uszczypliwie Anna. — No dobrze, Rafał, nie bój się, nic złego nie zrobię, żadnego głupstwa, przysięgam. Należą im się ode mnie różne wyjaśnienia. Tej tam szczególnie. Stary, genialnie, że już wiem. Dzięki. Nigdzie nie wychodź w ten deszcz. Cześć. Koło apteki, mówisz? Łaziła po parku pół dnia. Gdyby nie żelazne zdrowie i płaszcz, już wieczorem umarłaby na grypę, zapalenie dróg oddechowych i reumatyzm. Nie było zimno, ale kto by przeżył taki potop? Namyślała się różności za całe życie, zgubiła oczy wypatrując okularnicy, potem zaczęła liczyć przechodniów. Elżbieta była siedemdziesiąta ósma. W drugiej setce. — Cześć! — zawołała Anna niby to obojętnie i opryskała ją wodą z najgłębszej kałuży, w którą wskoczyła w desperacji i z rozbiegu. — Cześć — odpowiedziała zaskoczona okularnica i podniosła na Annę swoje wielkie szkła. — Mówisz do mnie? Aaa... Jasne. Maciek musiał jej Annę pokazać niczym szczegół w krajobrazie. To mercedes, to nowy program teatralny, to moja siostra Anna. Zostawmy. Taka okularnica nie ma życia w czasie deszczu. Co ona widzi przez zalane wodą okulary? Wlezie kiedy pod samochód i tyle. — Chciałam z tobą porozmawiać. Jestem Anna... — Wiem. Coś się stało? Penelopa. Odysek zdrów i cały, może się nie martwić. O wojnie pod Troją jeszcze nawet wróble-nie ćwierkają. Ukochany wyruszył, ot, tak sobie, może na ryby, może by wyładować energię. Ma nawet wiatr w żagiel, szczęściarz. — Nie. Ja sama. — To chodźmy do mnie- Masz czas? Nie będziemy mokły na deszczu, co? 99 Nie będą. Okularnica ma tupet. Wlec Annę do siebie jakby nigdy nic, jakby znały się od stu lat. I jaka pewna, że Anna pójdzie. Idą i milczą. Anna spogląda ukradkiem w bok, strąca raz po raz krople spływające jej po nosie niczym po rynnie, nienaturalnie uważnie omija kałuże i wpada pomału w panikę. O czym, na Boga, będzie mówić z tą dziewczyną? Maciek ma rację, jest nieobliczalna. Ta tu jest od niej starsza o dwa lata, pewnie zarozumiała z tej racji i przemądrzała. Te stare ważniaczki z dziesiątych i jedenastych klas nie chciały z nimi, „ósmakami", gadać. Chodziły z zadartymi nosami, śmiały się i złościły na zawołanie i nie proszone rządziły całą szkołą. O tym, że tylko im wolno było chodzić z chłopakami, Anna nie wspomina. Łażą też na filmy od lat osiemnastu, flirtują nawet z nauczycielami i malują się w szatni po lekcjach. Raz nawet Anna widziała, jak taka jedna ściskała chłopaka. I to publicznie, przy całej sekcji sportowej. No to co, że wygrał. Kiedy Jacek zwyciężył w zawodach, Anna nie dała poznać po sobie, że wariuje z radości. — To tutaj — mówi okularnica i patrzy na Annę dziwnym wzrokiem. Widzi. Nie jest ślepa. Skoro okularnica skręca w bramę, jasne, że „tutaj", a nie na Mokotowie. Chyba jest zdenerwowana czy co? Przecież przy Rafale mówiła „Elżbieta", sumienie miała miękkie jak wosk, obiecała też sobie i małemu, że więcej o niej złego słowa nie piśnie. Obiecanki cacanki. Okular... Elżbieta ciągnie ją na trzecie piętro, windy ani śladu, piętra wysokie, nie dwa pięćdziesiąt, a cztery metry z okładem każde. Dom przedwojenny, schody z ozdobną balustradą, jakieś stiuki czy ki diabeł nad oknami i wysoko na ścianach. Maciek wrzuca jej takie mądre słowa do głowy. Czytał niedawno historię architektury, dzielili się z mamą uwagami, stąd zapamiętała. O... Elżbieta mieszka jak zachodnia kapitalistka. Tyle, że jej niewygodnie — ganiać ileś razy dziennie po takich wysokościach, piękne dzięki. Mieszkanie numer 11. Trzy tabliczki. Trzy dzwonki. Wspólne mieszkanie! Koszmar. Elżbieta wyciąga z kieszeni klucz, otwiera potężne rygle i wpuszcza Annę przed sobą do środka. Ależ ogromny korytarz! — W lewo — mówi Elżbieta. Znika za drzwiami na wprost z płaszczem Anny i swoim (łazienka?), Annę przedtem popycha lekko w drzwi pokoju. 100 Anna staje w progu i patrzy. Pokój jak sala gimnastyczna. Przedzielony regałami, wielką szafą i ażurową ścianką pełną kwiatów tworzy dwa duże pokoje, przedpokój — kącik i coś jeszcze. One nie mają kuchni? Nie wygląda to wszystko źle, naprawdę nie, ale Anna stoi ciągle oniemiała. — Tak mieszkamy — odzywa się za jej plecami Elżbieta. — Mama i ja. Siadaj, proszę. Napijesz się herbaty? Zrobię, dobrze? Tak mokro... Gada jak dorosła. Anna by tak nie potrafiła. Po prostu nie przy-szłoby jej do głowy. „Siadaj, proszę". Elżbieta bierze jej milczenie za zgodę. Znika za szaroperłową zasłoną: dywanem-gobelinem rozwieszonym nie wiadomo na czym w środku tego dziwnego mieszkania. Sufit za tą ruchomą ścianą jaśnieje, widocznie Elżbieta zapaliła światło. Słychać szmery i odgłos wlewanej do naczynia wody. One nie mają kuchni! Anna siada w fotelu, wysokim, z narzuconym na oparcie futrzakiem, przed sobą ma kąt z drugim fotelem — bujanym; ten z pledem frędzlastym, nad nim na ścianie wiklinowe płaskie kosze jeden nad drugim, w koszach trawy i zwisające nisko cepeliowskie krajki! Stół — cały zarzucony papierami i skrawkami materiałów. W oknie stoi krawiecki manekin okręcony niczym indyjskim sari błyszczącym aksamitem. Elżbiety mama jest krawcową, to jasne. Stąd szałowe ciuchy okularnicy... pardon, córki. ELŻBIETY. Pozszywane przemyślnie kolorowe skrawki zamszu na podłodze. Pełno kwiatów i książek. Ładnie. Nad tapczanem Elżbiety — chyba jej, bo mniejszy, półki i półeczki. Najniższa prezentuje wystawę dzbanuszków, najwyższa — kogutków i innych glinianych ptasich Szkaradków. Ale dom! — Podoba ci się... trochę? — Elżbieta uśmiecha się do Anny i jest to uśmiech niepewny, nie zarozumiały. Anna czuje nagle podejrzaną suchość w gardle i oczach. — Nie mamy nic do herbaty —mówi po chwili Elżbieta. — Nie wiedziałam, że będziesz. Nie szkodzi? — Coś ty! — uspokaja ją Anna. — Same tu mieszkacie? — Tak. To nie zachęca do dalszych pytań. Takie „tak", to właściwie koniec kwestii. A może i rozmowy? Nie! — Tu śpię — Elżbieta pokazuje tapczanik pod kogutkami. — 101 A tu mama. To jej „pokój". Siedzisz w moim. Kuchnia jest tam. Chcesz zobaczyć? Anna chciała. — Nie mieścimy się tu we dwie z mamą, chyba że stojąc na baczność. Pewnie dlatego nigdy nie nauczę się gotować. Bo jak? Nie gotujemy nic zresztą. Herbata, jajka. Wystarczy. Obiady jemy w stołówce; ja w szkole, mama w pracy. W niedzielę chodzimy do restauracji. Albo zostajemy w domu i urządzamy orgie owocowe. Mama dba o linię. Lubisz pomidory? Ja przepadam. Mama woli jabłka. Jest woda... herbatę pijesz mocną? — Słomkową — bąknęła oszołomiona Anna. Nigdy w niedzielę nie jadła obiadu w restauracji i nie przeprowadzała owocowych diet. Te tutaj najnormalniej w świecie głodują. Nic dziwnego, że Elżbieta jest biała jak tabletka aspiryny. Piły gorący płyn w pięknych chińskich filiżankach i nie bardzo wiedziały, co począć z oczami. Przynajmniej Anna. — Wolisz, żebyśmy posłuchały płyt czy porozmawiały? Mam Dalidę, jeśli chcesz, Gotta, Milvę, Gilberta Becaud... Wybierzesz sobie coś? — Rozmowę. — Okay. Kto zaczyna? — Nie wiem. Rafał był wtedy na próbie... --Dobrze weszłaś. Też się zląkł. Jestem taka straszna? Tak kochacie siebie i tylko w liczbie, jaka jest, że każdy obcy byłby intruzem? To znaczy, ty tak myślisz, Anno? Tak cię wołają w domu, prawda? — Maciek mówi jeszcze „Anica" — uciekła od odpowiedzi na tak po prostu postawione, zaskakujące w swej szczerości pytanie. — A ty „Maciuś". Nie uważasz, że to pierwsze jest lepsze? — Elżbieta nie przypierała Anny do muru. Miała gest. — „Anica-donica". Szkoda, że tego nie słyszysz. — Mnie przezywają „okularnica". Anna poruszyła się niespokojnie. — W domu? — Ale! W szkole. Odkrywcze, co? Trzy dioptrie i dwie. Astygma-tyzm. I nie wie lewica, co widzi prawica. Jak ci się podoba? — Może być — powiedziała niezręcznie. — Nie znam się. Ale ładny kolor. I duże. 102 — Zza okularów — zbagatelizowała Elżbieta. — Ale dzięki. Lubisz zieleń? — Zgniłą. Wolę granat. I czerwień... — Mnie bogowie skazali na zimne kolory. Wiesz, rudy, takie tam... Chodź, pokażę ci projekty mamy. Elżbieta pociągnęła Annę do stołu. Papiery okazały się idącymi w dziesiątki arkuszami brystolu, na które mocnymi, pewnymi krechami mazaków rzucił ktoś wizje bajecznie kolorowych strojów. — Mamy propozycje na nowy sezon. Precz z praktycznością. Ciekawe, kto to będzie nosił. Wyobrażasz sobie pranie w tej sukni, zakupy w tym, wsiadanie do tramwaju w czymś takim? Mama jest ma-rzycielką. Bałaganiarą też. Wiecznie kłócimy się o dostęp do stołu. Oczywiście wygrywa mama... — Twoja mama nie jest... — Krawcową? Skąd, w ogóle nie umie szyć. Sama tego nie rozumie. Mówi, że to upośledzenie w jej zawodzie. Projektuje dla Mody Polskiej. Nawiasem mówiąc, robi to genialnie. Wiesz, kto chodzi w jej szmatkach? Usiądziesz, jak ci powiem... Elżbieta mówi to wszystko z uśmiechem. Anna nie rozumie jej spokoju. Mówi o niczym. O niczym? Odkrywa przed Anną swój dom. Obcemu się tego nie pokazuje. Na takie poznanie przyszła tutaj? Nie. Ale skoro się okazało, że nie umie nic innego — jak słuchać? Elżbieta nawet nie wie (a może tak?), że pomaga Annie. I zdobywa punkt po punkcie w tabeli rozgrywek. Anna sędziuje sprawiedliwie. Już dawno jest w tyle. — Co powiesz na tę suknię? Szał, co? A na to? Elżbieta ściąga z manekina aksamit, suknia-szał leci z papierowym szelestem na podłogę, Anna zamienia się w jasnowłosą Hinduskę z ustami rozciągniętymi w szerokim uśmiechu od ucha do ucha. — Wiesz co? — Elżbieta klaszcze w dłonie jak mała dziewczynka — pójdziemy na pokaz mody do mamy! Będzie bomba. Chcesz? Jeszcze jak! Anna dostaje wypieków. Gorąco w tym aksamicie. Czy mogłaby napić się wody? Zimnej. Dostaje sok grejpfrutowy i marmoladki. — To znalazłam! — Elżbieta podaje jej z triumfem pudełko. — Mama się ucieszy, że byłaś. Jesteśmy same... — Twój tata? — pyta wolno Anna. — Odszedł od nas. Dawno. Siedem lat. I osiem miesięcy — do- 103 daje ze śmiechem, w którym Anna słyszy jeszcze coś prócz dźwięku. — Mieszka blisko. Pech, co? Widzimy go dość często. Za często... Ma fajnych dwóch synów. Jarek i Darek. Po pięć lat. Fajni, naprawdę. Moi bracia. Ich matka jest... Nieważne. Bardzo miła. Przyniosła nam na wigilię karpia. Mama poczęstowała ją makowcem i herbatą. Zimno było... — kończy cicho. Taka jest więc Elżbieta. Tylko Anna mogła pomyśleć, że Jacek... że ktokolwiek odkocha się, kiedy ona zacznie mówić. I że „uszy więdną..." Chyba Annie ze wstydu. Słucha Elżbiety i jest dobrze. Nie potrzeba mieć innego głosu. Co mówi Elżbieta? — Pytam, kiedy wracacie do Warszawy. Mątwy! Wie i o tym! Anna cofa się nieco i jej zapał stygnie gwałtownie. Nie rozumie, do kogo ma żal — do tej tu czy do chłopców? — Gniewasz się? Elżbieta czyta w niej bezbłędnie. — Ciągle ten intruz, prawda? Podchodzi do okna i staje tyłem do Anny. Niebo za szybą jaśnieje. Przestaje padać. — Wieczorem będzie ładna pogoda — słyszy Anna z bardzo daleka. — Pamiętam — ciągnie Elżbieta tym swoim niskim, spokojnym głosem — że też źle przechodziłam koniec dzieciństwa. Bolało jak diabli. Byle co. Teraz też różne rzeczy uwierają. Żeby było już wszystko: najpierw był Jacek... Anna oblizuje suche wargi. Więc jednak. Czuje, że gorąca fala zalewa jej twarz, pitką uszy i ręce zrobiły się niepotrzebne. Elżbieta jest bezwstydna. Tak lekko, od niechcenia mówi. Anna prędzej by umarła. I powiedziała „był"... — Był? — powtarza głośno i nawet nie wie, że pyta. Tamta odwraca się gwałtownie. — No proszę — mówi ostro. — „Był" — znaczy chciałam, żeby był. Tylko tyle. Jeszcze nic. Rozumiesz? Jesteś bardziej dorosła, niż myślałam — kończy ze zdziwieniem i patrzy na Annę z uwagą, a trochę ze smutkiem. Nie ma racji. Tego jej Anna tłumaczyć jednak nie będzie. Elżbieta nie wszystko rozumie. To tylko Anny strach, nic więcej, że mogłaby stracić coś, na co czeka. Elżbieta mówi to samo? — On nawet nie wie, że czeka na ciebie, Anno. A jeśli nie... To, co czujesz, też jest ważne. Liczy się, zobaczysz. 104 Siada obok Anny i obejmuje ją ramieniem. Jak to się stało, że Anna mówi o Jacku z Elżbietą? Nigdy z nikim — z mamą, babcią, nawet ze sobą nie. Ma ochotę zamknąć oczy i usnąć. Nie uciec, odpocząć tylko, zmęczyła się sobą, tą nowo odkrytą dzięki Elżbiecie Anną. Już „tak dorosłą". — Dobrze byłoby mieć siostrę — mruczy. Elżbieta palcem lekko spłaszcza jej nos. — Spróbujemy? — pyta surowo. Anna głęboko wzdycha. — Sami chłopcy! — parska lekceważąco. Odważyła się odezwać. I, dzięki Bogu, nie ma chrypki. — Właśnie — wzrusza ramionami Elżbieta. — Czas wyrównać tę niesprawiedliwość. — Lubisz Maćka? — pyta Anna. — Wiem, że... ale... — Lubię — mówi Elżbieta. — Bardzo? — Bardzo. — A Jacka? — I Jacka. Ale to z Maćkiem chcę czasem być sama. Rozumiesz to? — Przepraszam — mamrocze Anna. Włazi Elżbiecie w kaloszach do duszy i ma tego nie wiedzieć? Rozumie. To było ostatnie pytanie — Powiedz coś — prosi. — Wiersz. Chcesz? — Dwa. Trzy. Te, które słyszał Rafał. — Te, które mówiłam Maćkowi... ) Las ucichł w upale. Stary bór sosnowy, czerniejący za ogrodem, porębą i mroczną resztką lasu liściastego, „dziedzicowego ostatka", z daleka niósł silną, żywiczną woń. Ostatnia rezydentka, stuletnia lipa drobnolistna, nie należąca do nikogo i niczego — ni z boru ona, ni z lasu, powiedział pan Gastoł — obsypała swą bujną koronę późnymi kwiatami. Ich zapach i złocista barwa południa ściągnęły na Sarnią Drogę, granicę „lasu i boru", roje motyli. Najpiękniejsze pazie królowej, rusałki i cytrynki zrywają się do tanecznego lotu jak świetliste cienie, trzepoczą w powietrzu i opadają na zręby leśne, przecinki, na strome grzbiety wydm, południowe krańce ostępu. Z daleka, skąd patrzy Anna, widać w drgającym od blasku i upału powietrzu bogate kiście nawłoci i duże, żółte koszyczki wysokich jastrzębców, Nie do wiary, jak cudownie jest w lipcu na wsi! Czy mogła myśleć jeszcze tydzień temu, że słowa nawłoć i jastrzębiec nie będą pustym dźwiękiem, obojętnym, a może nawet śmiesznym? Skąd pan Gastoł, dziadek Mikołaj, wie wszystko p lesie? Rafałowy dziadek (też „nieprawdziwy", tak jak babcia Emilia nie jest ich naprawdę), dla niej pan Mikołaj, stary leśniczy z wiecznie pykającą fajką, który już tyle zdążył Annę nauczyć. — Niemądra jesteś, Anno — powiedziała pani (babcia) Natalia. — Mój mąż całe życie spędził w lesie. To jego zawód i pasja. Musi wiedzieć o nim wszystko. — Całe życie? — zdumiał się i przeraził Rafał. I choć nie słowa Rafała były powodem nagłego milczenia babci, bo skąd, zdumienie małego było jak szept liścia spadłego na mroczną w swej tajemniczości taflę leśnego jeziora, pani Natalia rzuciła na męża szybkie, dla niego tylko zrozumiałe spojrzenie. 106 Anna mruży oczy i wychyla się głębiej z okna pokoju na strychu. Ma stąd cały zielony leśny świat jak na dłoni. Dach ganku wsparty na dwu kolumnach — omszałych pniach sosny, łąkę podwórza i drogę prowadzącą do borowego nieba. Przynależną drzewom, uważnym krokom pana Mikołaja, susom Flinty — suki najmądrzejszej z wiernych, nie lękającym się tu ludzi sarnom i im wszystkim, „tym ze starej leśniczówki Gastoła". Anna wyżebrała u Rafała pozwolenie na wejście do matecznika, bo Maciek i Jacek zgodzili się od razu, bez proszenia. Maciek nabazgrał na kartce, którą potem przybił koślawo na drzwiach, akurat na wysokości Rafałowej wzniesionej ręki: „Kobietom wstęp wzbroniony. Wyjątek — miłościwie nam panująca Żywiczna Natalia ze Swoimi Osobistymi Gośćmi, przez Nią wprowadzanymi. Uwaga: oprócz — bez wytykania palcem — indywiduów w rodzaju Anny Wścibskiej. Odwołania ewentualnie przyjmuje się". Zawsze mogła powiedzieć, że się odwoływała. Jeden tylko Rafał zaprotestował. — Dziewczyna w męskim pokoju? Po licho?... — i przypiął niżej kartkę drugą: „Ewentualnie od 1200 do ІЗ00. Ze sprzątaniem". Anna dopisała krótko: „Wstrętny typ!" Nie sprzątała, chyba że zrzucała z krzesła stojącego pod oknem Rafałowe bałagany — skarpetki, szarą od poniewierania chustkę do nosa, ubrudzony trawą podkoszulek. Godziny: 1200—ІЗ00, przestrzegała skrupulatnie. Widok z okna matecznika wart Dył kompromisu. Poza tym... A całe Mątwy warte były wakacji. Zaraz po przyjeździe Jacek, stary harcerz, zrobił zbiórkę ich wszystkich. Psom przedstawił Agata... Trwało to godzinę, głupstwo, wrzask był na kilometr, żadna ze szczekających stron nie chciała przyjąć zaleceń protokołu dyplomatycznego. Pan Mikołaj wziął Flintę na stronę, rozkazy były krótkie, podporządkowanie natychmiastowe, bez analizy uczuć głęboko tym razem zdławionych. Potem Jacek wygłosił przemówienie. Powitał Mątwy i ich miesz- 107 kańców, przedstawił jeszcze raz przybyszów — Annę elegancko wysuwając na plan pierwszy — i zaproponował, co następuje: bezwzględną dyscyplinę, przyjęcie zwyczajów Domu za własne, dyżury w kuchni, wyjazdy do miasta po wszystko, co potrzebne na pokładzie statku tudzież pod pokładem, generalny przegląd ewentualnych usterek materialnych całości i ich naprawę, po służbie czas wolny z prawem wyjścia na ląd, prawo zadawania pytań i otrzymywania odpowiedzi, „reszta w trakcie". Przyjęli przez aklamację. Rafał połowy nie strawił, ale mu Jacek pomrugał uspokajająco i mały, acz z ociąganiem, podniósł rękę. Najgorsze były dyżury w kuchni. Nie, że uciążliwe, ale Anna przeraźliwie bała się kompromitacji. Bo wrobili ją w gotowanie na spółkę z panem Mikołajem! Poniedziałek: obaj dyktatorzy-samozwańcy, wtorek: babcia Natalia z Rafałem, środa: pan Mikołaj z Anną. Czwartek: da capo. Był poniedziałek. Maciek (znów!) nagryzmolił na kartce: „Menu — makaron ze słoniną i białym serem, zupa owocowa z grzankami. Repeta — makaron bez sera. Może być chleb. Czerstwy". Mądrale! Od Anny i pana Mikołaja bezczelnie zażądali pierogów z jagodami i urągali naleśnikom, że grube. Aż ich pan Mikołaj uciszył propozycją zabrania półmiska. Rafał jest gacek wielkouch. Annie pomóc nie chce, a do chłopców do kuchni gna nie proszony. I co im za pomoc potrzebna? Kluski z pudełka, reszta tyle co nic. A rżą przy tym, aż na strychu słychać. Psy rządkiem zasiadły pod oknem, zadarły pyski do góry i szczerzą zęby w uśmiechu. Widział kto kiedy sześć kudłatych diabłów „w dwuszeregu zbiórka"? Agat z Flintą wpakowali się do domu, wybrańcy władców; gdyby nie to, kudłate towarzystwo na grządce liczyłoby trzydzieści dwie nogi, szesnaście sterczących do góry uszu, osiem ogonów i tyleż wywalonych do ziemi języków! Ci w kuchni zwariowali zupełnie. Drą się teraz koncertowo a przeraźliwie, niby to wokalnie, na cześć swojej radości z oszukańczego kucharzowania, że: 108 „Stryj Abraham miał siedmiu synów, siedmiu synów miał stryj Abraham, a oni siedli i nic nie jedli, tylko śpiewali sobie tak!" Dałaby im po uszach, gdyby była na clolc. Psy zaczęły szczekać z zachwytu, żar lał się z nieba, dom trzeszczał od upału lub protestu, pan Mikołaj zniknął, o makaronie (niechby już i makaron!) ci tam pewnie zapomnieli („i nic nie jedli!"), na strych zaś niosło się gromko: „O!... i jeszcze lewa ręka, prawa ręka, lewa noga, prawa noga, lewe ucho... Stryj Abraham miał siedmiu synów, siedmiu synów miał stryj Abraham..." — I oni siedli, i nic nie jedli... — zaśpiewała Annie za plecami babcia Natalia i obie roześmiały się głośno. — Musimy być miłe dla naszych kucharzy, Anno. Prosiłam Mikołaja, by chwalił zupę. Powiesz, że grzanki są w sam raz? Chrupiące i „ho-ho"? Oni się denerwują, wiesz? — Wrzeszczą przecież na cały dom... — Właśnie. Strach, moja miła, czyni z mężczyzn bohaterów. Udają, że co im tam. A spróbuj wyśmiać — nim się oburzą, zbledną i skurczą się jak po ciosie. Zaobserwuj. Schodzimy? Duszno tu. Przyjdziemy wieczorem podziwiać burzę nad lasem. Flinta powiedziała już o deszczu dziadkowi. Zeszły, objęte wpół, po trzeszczących pod ich nogami schodach. Na zakręcie ślimaka Anna puściła się pierwsza i, z wyciągniętą ręką, asekurowała panią Natalię niby wierna dama dworu królową zstępującą ze stromych skał zawieszonego pod obłokami zamku. — Anno, nie wpędzaj mnie w kompleksy niedołęstwa i starości! — zaprotestowała pani Natalia. — Słuchaj — zatrzymała się nagle — dlaczego my wszyscy mówimy na ciebie „Anna"? Anna machnęła ręką. — Zaakceptowałam. Anią Kochanie jest mama. Ona była pierwsza i tak już zostało. Dla odróżnienia. Każdy wie, o kogo chodzi. — A tu nie wolałabyś... — Nie. Zresztą chłopcy by się śmiali. — Chłopcy? — spojrzała na Annę bystro pani Natalia. — Śmiali się, powiadasz... Tak... Zobaczymy — zamknęła sprawę i pokiwała 109 Annie dłonią nad jej zadartym do góry nosem, że mają schodzić szybciej, bez zawracania głowy. Pani Natalia „mieszkała" w zachodniej części domu. Tam miała swój pokój; złote królestwo, orzekli chłopcy. Rzeczywiście, pokój był jasny i pachnący żywicą. Ściany, sufit i meble robił „w drzewie własnoręcznie" pan Mikołaj, jak z naciskiem podkreślał znaczenie tego faktu Rafał. Jeszcze przed ślubem, czterdzieści lat temu, wyobrażasz sobie, Anno? Wyobrażała sobie. Nie, nie wyobrażała. — I wiesz czemu na zachód? — triumfująco śpiewał mały. On wiedział! — Pojęcia nie mam — godziła się z przegraną Anna. — No! Bo dziadek kochał babcię do szaleństwa, więc żeby jej rano nie budziło słońce! „Niech śpi sobie — mówił — a ja z Flintą pójdę do lasu przed świtem". — Czterdzieści lat temu, powiadasz? — spytała niewinnie Anna. — Właśnie!... Tego... — wytrzeszczył oczy mały. — Faktycznie... — zająknął się pełen zdziwienia. — Nic, zdarza się — zlitowała się nad nim Anna. — To był pewnie pradziadek Flinty. A o tym szaleństwie skąd wiesz? Nie, żebym nie była przekonana, ale tobie się dziadek chyba nie zwierzał? — Właśnie tak! — dumnie wrzasnął mały. — Nad rybami siedzieliśmy, znaczy nad wodą, w tej starej łódce, co przeciekała, aż ją obaj z Jackiem zalepili takim czarnym świństwem. Ja też im pomagałem, choć śmierdziało. Pilnowałem kociołka, żeby się mazidło nie wylało. No i te ryby nam nie brały. Może wcale ich nie ma? Są, powiedział dziadek, za późno wstaliśmy. Jak się człowiek zabiera do czego, to musi porządnie. Ryby to ryby, spanie to spanie. I poszliśmy pod drzewo zdrzemnąć się, bo okropnie ziewaliśmy. I nim usnąłem, dziadek mi zdążył wytłumaczyć, że do wszystkiego potrzebna jest jakaś tam szczypta szaleństwa. Wtedy się uda. No to i do babci Natalii też mu była potrzebna, nie? I do tego pokoju. Anna kręci z podziwem głową nad Rafałową przemądrą wiedzą. Nie ma w pobliżu Jacka ani Maćka, nikt im więc nie powie, że mały wcześnie pojął prawdę, której do śmierci nie pozna wielu. Pokój był rzeczywiście piękny. Babcia urządziła go po swojemu miękko i złociście, na przekór niepokojącej czerwieni zachodu. Nic z mdlących kącików pani Kociołkiewiczowej ani serwetkowo-abażuro- 110 wej salonowości wysp starych dam, o których (damach i wyspach) czytała Anna w książkach. Znad tapczanu straszyła babcię niedźwiedzia skóra, z podłogi dwie wilcze. Uspokajał srebrny ryngraf zawieszony na bursztynowej desce, w oknie cieszyła pajęcza firanka. Zasłon pani Natalia nie uznawała. Nie bała się świata za oknem nawet w nocy. Lubiła patrzeć w niebo i na las w kolorach, jakie chciały mieć. Z tym oknem miała tysiące cudownych przygód. Opowiedziała je Annie. Nie wszystkie, oczywiście, ale i te poznane były miłe. Raz na parapecie okna usiadł dzięcioł. Pani Natalia spała spokojnie, ranek był wczesny, jeszcze nie ptasi. Ale nie dla dzięcioła. Chciał czegoś, a może przyfrunął tak sobie. I dalejże walić dziobem w blaszany parapet, zrobiony tak przez pana Mikołaja, by deszcz nie zalewał i nie czernił drewna. Łomot był i dźwięk jak na alarm. Babci o mało serce nie wyskoczyło, nim zrozumiała muzykę. A raz do pokoju postanowił wskoczyć przez okno kot. Przybłęda z końca świata. Babcia nie lubi kotów, nie wiadomo dlaczego. Nie, żeby im mogła zrobić co złego, broń Boże, nie chciała ich tylko w leśniczówce i tyle. Może kiedyś Zły Kot wyrządził babci krzywdę? Takie rzeczy się zdarzają, Anna zapyta przy sposobności. Ten dziki kot przybłęda nie wiedział nic o pani Natalii, podobało mu się otwarte okno, skoczył — i już w pędzie, zawieszony nad parapetem, połową ciała w pokoju, połową na dworze — zobaczył ją siedzącą tuż w fotelu. To był ułamek sekundy, to kocie zamarcie w powietrzu — arcymistrzowskie hamowanie, zwrot — i nim oszołomiona babcia zdążyła westchnąć, kot lądował gwałtownie, ale miękko, na ziemi. A bażanty zimą w ogródku? A sikorki od jesieni do wiosny? Babcia nasadza na hak po zdjętych okiennicach rosochatą gałąź i na niej, jak na choince, wiesza słoninę i pudełeczka z tłuszczem. Anna wyżebrze u niej pozwolenie na przyjazd do Mątew w zimie! Choć na jeden dzień! To musi być widok! Ile ptaków gości babcia na choinkowym obiedzie? — Może ze dwadzieścia? — wyciąga w śmieszny dzióbek usta Rafał. I oczy małego, i bure włosy, i cała postać wyrażają głębokie skupienie. To jest pytanie! Ile?! — Coś ty! — gwałtownie zaprzecza Anna. — Stawiam sto dwadzieścia na sto, że sto! 111 Grzebiący obok w książkach Maciek patrzy na nich z zainteresowaniem. — Nie za dużo tych sto po sto? Wy gania ich obu — Rafała i Maćka. Przeszkadzają jej myśleć... Właśnie! Przypomniała sobie wiewiórkę. Wiewiórka odwiedziła okno złotego pokoju też bez uprzedzenia. Wskoczyła na listewki otwartych dwóch lufcików, przednie łapki oparła na pierwszej deseczce, tylne na zewnętrznej, wsadziła łebek do pokoju i rozglądała się bystro. Pani Natalia siedząca w kącie pod oknem przestała oddychać. Wiewiórka nie dostrzegła jej, przeniosła tylne łapki do przodu, przednie uniosła do pyszczka i, balansując zręcznie, już na wewnętrznej listwie lufcika, penetrowała wnętrze pokoju jak wódz pole walki przed wydaniem rozkazu do ataku. Siedziała tak długą chwilę rozważając — wskoczyć do tej dziwnej dziupli czy dać sobie spokój — ale czy się pani Natalia poruszyła, czy wiewiórka zrezygnowała ze zwiedzania obcych domów, parsknęła, prychnęła, zawróciła na pięcie i tyle ją było widać! A wiewiórcze gonitwy po drzewach! A słowiki w maju w ogrodzie! A szpak Caruso śpiewający hymny do słońca, oślepły od blasku, nieprzytomny z zapamiętania i szczęścia? Pewnie, do wszystkiego potrzebne jest szaleństwo. Pan Mikołaj ma rację. — Nim piorun trząsł, obejrzał sobie las — mruknął złośliwie Maciek, gdy próbowała chłopcojn opowiedzieć o swoim — prawie swoim — odkryciu. — Typ! — obraziła się. — Zły szeląg! Kostyczny starzec! — Dlaczego „starzec"? — zdziwił się Jacek. — A wiesz, co to „kostyczny"? Bo ja nie. I w ogóle to nie Maciek, a Lec, zważ. — Wszyscyście jednakowi! Wart Pac pałaca! Razem z tym nowym z bandy zbójów! Zaśmieli się i tyle wygrała. U pani Natalii znalazła później „Myśli nieuczesane" i przyłączyła się do ich śmiechu już po swojemu, na chichotliwą nutę, nie obrażona, zachwycona niedozwoloną trochę lekturą. Chłopcom do odkrycia nie przyznała się. Niech im będzie, że tylko oni są mądrzy. Przy drzwiach prowadzących do babcinej złotej dziupli wisi duży, sięgający podłogi, pasiak, po drugiej stronie szeleszczą i pachną zaschnięte bukiety. Cały las, łąki i pola związane kolorowymi sznurami, babci zielnik i wspomnienia spacerów. Odbija się ta krucha 112 i wonna ściana w lustrze na wprost, do którego wdzięczy się niezmordowanie kukułka ze ściennego zegara, wyśpiewująca mu swoje kokieteryjne kuku z denerwującą dokładnością kwadransa. — A w nocy, babciu? — spytał Rafał. — Też „kuku". Przywykłyśmy do siebie. Mały pokręcił głową. — To ja nie mógłbym tu spać. — Trudno — rozłożyła ręce pani Natalia. — Ale można ją uciszyć... — zaproponowała. — Dziękuję! — przestraszył się lekko mały. — Wolę z chłopcami. — Nie wątpię — wycofała wyrozumiale propozycję babcia. — Spanie z niezbyt znajomymi damami bywa krępujące, nieprawda? — W ogóle z dziewczynami — odął usta mały. — Wiercą się i gadają do północy sekrety. My na górze zasypiamy od razu. No! — postanowił dorzucić coś grzecznego na pociechę — wiem, że babcia nie jest gadułą jak Anna, ale... ale nie ma tu drugiego łóżka! — dokończył rad z argumentu. Łaciate cielę! Pod tym lustrem oprawnym w rzeźbione drewniane ramy stoi mały stół-biurko. Trzyma na nim pani Natalia chińskie, z ciemnozielonego nefrytu przybory do pisania, jaspisowy posążek Buddy i rżniętą w kwarcu głowę pierrota, skórzane i drewniane pudełeczka, kryształowe flakoniki, szkatułki z laki i zwykłe, wiklinowe, i te dwie najpiękniejsze — z mahoniowego drzewa inkrustowaną srebrem i drugą, intarsjowaną nie znanymi Annie nawet z nazwy gatunkami równie szlachetnego drewna. W szufladach po prawej stronie biurka pełno jest grubych zeszytów, jeden w pięknej skórzanej oprawie, albumów i listów związanych wyblakłymi wstążeczkami. W pionie, nad biurkiem, obok niespożytej w przypominaniu o rzeczywistości kukułki, wiszą czarno-białe akwarele i tuszem nałożone na papier chałupki, kapliczki przydrożne, jesienne pole i dom na wzgórzu. Trochę smutny kącik, aż dziw, bo przecież pani Natalia jest taka wewnętrznie pogodna. Nawet Rafał to zauważył. — Wiesz, babciu — powiedział przy stole i, niebywałe, przestał zwracać uwagę na placek z marmoladą, którego ogromny kawał kroił sobie właśnie Maciek — nam jest tu dobrze, bo ty jesteś radosna. Maciek zastygł z pajdą unoszoną do ust, Anna zaczerwieniła się 113 S — Dokąd wracają latawce ± i. ^> ■■<■'- '. '■ ■ ". ■ .-.- ■ - . '• ' .■ '. nie wiedzieć czemu. Jacek patrzył na pana Mikołaja. Pani Natalia uśmiechała się. — To dlatego — odpowiedziała poważnie małemu — że bardzo długo bawiłam się z Pollyanną. — Po... jaką Anną? Aaa!... — pokiwał na koniec głową Rafał, że rozumie, ale minę miał wyjątkowo tępą. — Potem znudziło ci się? — Właśnie. Spotkałam dziadka i już nie musiałam się bawić. — Zabronił ci? — mały puścił mimo uszu to „nie musiałam", zresztą i Anna nie zrozumiała babci. — Pewnie nie miałaś czasu — bąknął, bo nie chciał jednak robić przykrości panu Mikołajowi. — Wznoszę toast za zdrowie pana Gastoła. Pierwszy, ale odtąd nie ustający. — Jacek wstał i skłonił się przed panem Mikołajem głęboko. I choć słowa nie były te wybrane z najwspanialszych, ton, jakim je wypowiedział, ukłon, a przede wszystkim twarz, były poważne. — O! — poruszyła się z żywością pani Natalia i oczy jej pojaśniały. — Znasz Pollyannę? Niemożliwe! Mów! — rozkazała. — Nie — zaprzeczył Jacek. — Tylko ze słyszenia. — Matka ci opowiadała? Kiedyś? — Nie. Jedna dziewczyna. Alina, choć była Balladyną. Maciek przełknął nerwowo ślinę. — Mnie nie mówiła — zamruczał z wyrzutem. — Ooo! — obrzuciła ich spojrzeniami pani Natalia. — O! — powtórzyła ze zdziwieniem. — Zaczynam was poznawać, moi mili. Przekażcie tej młodej damie ukłony.ode mnie. Który?... — zawiesiła głos. — Maciek, proszę babci, to jasne — odpowiedział prawie dorośle Rafał. — Anna myślała, że.., alee... właśnieee... Przy stole zapadło milczenie. Anna czuła, że płoną jej policzki. Bała się, że wszyscy zaraz to spostrzegą, spojrzą na nią przecież!, że pani Natalia spyta, a może tylko uniesie brwi... I te jej wszystkowi-dzące oczy! Anna nie zniesie tego, napięcie jest zbyt duże. Rozpłacze się... Nie! Zerwała się gwałtownie i wymamrotawszy coś (czy mogło to znaczyć „przepraszam", nie wiedziała), wypadła z pokoju. Za krzakami dzikiego bzu w kącie ogrodu był rów. Płynęła w nim wóda — smętna struga w czas niepogody i jasny strumień w słoneczny dzień. Była niepogoda! Papierowy okręcik Rafała, puszczony 114 w podróż dzień temu na łące, utknął o sto metrów od spuszczonych ze stromego brzegu nóg Anny, na czarnej mieliźnie lewego, błotnistego skraja. Zdążył go już przykryć szary nalot kurzu i brudnych oparów mazistej wilgoci. Zszargany żagiel rozlał się smutno i brzydko. Anna rzuciła garść żółtej ziemi na papierowy wrak, pogrzebała uczciwie, przykryła suchą, zmatowiałą trawą. — Morze przepłynął, u brzegu zatonął — zamruczała w ostatniej pożegnalnej mowie. Pożałowała wchłoniętej przez maź bieli. Schyliła się nad rowem i rozgarnęła patykiem szary kopczyk. — Nie będziesz leżał w błocie — powiedziała. Zepchnęła do wody, rzuciła kamień, wcisnęła gałęzią w dno. Zaszyta w wysokie trawy bez zmrużenia oczu patrzyła w zasnute mgłami, zamazane przedburzowym niebem słońce. — Jestem idiotka, wiesz? — krzyknęła słońcu prosto w twarz. Milczało, obojętne i dalekie na równie dalekim niebie. — Bagatela, te głupie sto pięćdziesiąt milionów kilometrów — wzruszyła ramionami słońcu na usprawiedliwienie. — Jestem głupia, wiesz? — zwróciła się z kolei do łąki i przywarła do niej mocno, tuląc rozognioną twarz do szorstkich, odurzająco pachnących, szeleszczących pod nią traw. — Dziadek Mikołaj wie, jak się wszystkie po kolei nazywacie. Babcia Natalia zna wasze zapachy i barwy. Dziadek Mikołaj jest trzmielem, a babcia pszczołą. Maciek jest Kallimachem. Rafał mądrym Małym Księciem. Jacek — Jackiem. A ja zwyczajną Anną, głupią dziewczyną. Co wy na to? — I roześmiała się głośno, bo usłyszała „nic". Zeszła potem do rowu, wilgotną dłonią otarła policzki i, jakby ta chwila skupionej samotności dodała jej sił, a trzeźwa obojętność traw niczego nie nauczyła, spokojnie — bo co znaczy bijące mocno serce, nie widać tego na szczęście — czekała na Jacka. Usiadł obok i patrzyli razem na rozniebieszczoną nagle wodę. — Anna?... — Pochowałam Rafała okręcik. Przypłynął aż tu. Nie mów mu, że zatonął. Niech myśli, że jego „Kapitan Nemo", tak go nazwał, wiesz?, jest już na Bałtyku co najmniej. Spójrz, jakie niebo! Flinta miała rację, będzie burza. Jacek milczał. To dobrze, Anna jest mu wdzięczna. Zrozumiał od razu, że ona nie chce mówić o niczym, co jest trudne. Nie umie 115 jeszcze. Boi się. Wystarczy, że Jacek przyszedł. Darowali jej głupi wyskok przy stole. Zagubienie w nowym świecie. Zmieszanie, które paraliżuje rozum. Czy długo jeszcze, na Boga, nie potrafi nad sobą panować? Niańczą ją przecież, przebaczają, udają, że nie widzą niczego. Urodziła się durną dziewczyną... — Szkoda, że nie jestem chłopcem — użaliła się nad sobą. — Mielibyście czwartego kumpla i cześć. — Uchowaj Boże! — żachnął się Jacek. Szczerze, czy znów był szlachetny? Nie poznała. — A po licha nam czwarty? W brydża jeszcze nie gramy. Anna śmieje się cicho. Jacek mógł tak powiedzieć. Patrzy gdzieś obok, nad nią; a nawet jeśli na Annę, to przez nią, w świat zakryty jej letnią sukienką, czerwone groszki na białym tle, lamówka przy ramiączkach, przy praniu trzeba uważać, żeby nie pofarbowała. Jacek też z Anną rozmawiać nie umie. Zniża się do niej, zawsze się zniża, nawet kuca, psiakrew, o właśnie, to jest właściwe słowo — i nic. Anna odważyła się spojrzeć w oczy siedzącego blisko niej chłopca. Rafał ma rację — myśli w popłochu — że się ich boi, choć Jacka kocha, a oczy wydają się łagodne. „Wytrzymam — postanawia desperacko. Muszę zobaczyć, co Jacek myśli". Czy choć raz w życiu — skoro już przyszedł nad ten kaczy dołek — o niej myśli, o Annie? Myśli o niej. Była obok — rozszyfrowuje Anna szare spojrzenie i poprawia „była" na „jest"; i kurczy się od tej trzeciej osoby; od lat, dziecko, prawie siostra, brzękadło, zawalidroga, trzeba było na toto uważać, najpierw niańczyć, wycierać nos (zdarzało się!), uczyć trzymania roweru, łyżew, pomagać w „matmie" i innych „ścisłych", nie tylko Elżbiecie zdarzają się trójki, wyganiać precz, gdy była .natrętna. Później Anna oddaliła się. Nawet tego obaj z Maćkiem nie zauważyli, zaczęła mieć swoje własne sprawy i życie pełne sekretów szeptanych koleżankom, mamie, babci Rafała i sobie do ucha, niepojętych w swej dziwności oczywistych tajemnic. Zhardziała, obrażała się mrukliwie lub zupełnie milcząco, wpadała w gniew sięgający szczytów uniesień, w jednej chwili mogła przejść od tragicznego smutku do radości o włos graniczącej z euforią. Uciekali od niej wszyscy trzej, nie tyle z niechęci — poza nastrojami była zupełnie równym kumplem — co ze strachu, że powiedzą, zrobią coś nie tak i to coś zadziała jak przycisk wprawiający w ruch nieznane urządzenie, z ostrze- 116 gawczym, co prawda, ale lekceważonym przez nich napisem: „uwaga, działanie nieznane, może być niebezpieczne i nieobliczalne w skutkach"... Anna złazi do rowu. Nie pamięta, który raz. Jacek tak myśli? — pyta sennego, znużonego upałem żuka odpoczywającego na zakurzonym liściu łopianu. Zuk nie wie. Anna wzrusza ramionami. — Nikt nie wie — mówi z pretensją. — To skąd ja mam być mądrzejsza, co? — dorzuca gniewnie. Oblizuje suche wargi, są słone, jakby płakała; to tylko kurz, wszędzie kurz, piasek, pył, niechby już lunęło. Podciąga sukienkę na opalone na brąz uda. I, przekrzywiając głowę jak ptak, próbuje przejrzeć się w wodzie. — Tere-fere — mruczy zniechęcona. — Nic nie widać. Zaczęła myśleć o Jacku, bo Jacek, on... a teraz... — Hej! — zawołała półgłosem. — Hej, wiecie? Już to umiałam powiedzieć sobie. „Proszę to przeliterować, mówisz tak cicho". A może napisać? Może w powietrzu? Na papierze, na piasku, na szarym od kurzu liściu łopianu, ułożyć z rzepich głów, z trawy... Musi zamknąć oczy. Słońce świeci zbyt mocno, woda w rowie jest za niebieska, trawa za zielona, świat za piękny. Jacek za blisko... — Jesteś za blisko. Idź sobie, proszę. Potem cię zawołam. Teraz myślę, przeszkadzasz mi. I Jacek niechętnie, tak niechętnie, odchodzi, rozpływa się w drgającym nad rowem gorącym blasku, przenika w gąszcz krzewów skołtunionych nad prawym, urwistym brzegiem strugi. Można grać dalej w teatrze, w którym się jest reżyserem, autorem i głównym wykonawcą. Zacisnąć mocno powieki, ręce podłożyć pod głowę, liście na oczach, będzie ciemniej... W takiej ciemności łatwiej odszukać ukryty w zieleni cień, gdyby okazał się nagle, koniecznie potrzebny. Ale nie teraz. Jeszcze nie. Anna staje przed lustrem i przygląda się sobie. Uważnie. Patrzy jak dawniej, przedtem, na Elżbietę, na wszystkie dziewczyny, które... na które mógłby patrzeć Jacek. Najpierw włosy. Podnosi je do góry, wysoko, ściągnięte mocno w dłoni. Potem kita nad uchem. Na ramiona, luźno, jeszcze swobodniej. Tak. Nie wiadomo jak lepiej. Można co dzień inaczej! Dopóki Jacek nie powie: — uczesałaś się dzisiaj tak? Wczoraj było w sam raz. I już jest jak wczoraj. 117 Teraz oczy. Szeroko otwarte; większe, gdy spuścić głowę, patrzeć w górę. Nie. Nos lepszy, gdy nie na kwintę. Zadarte nieco nosy lubią być „na wprost". Spojrzenie spod opuszczonych rzęs. Rzęsy dobre, czarne, jak to szczęśliwie, że urodziła się z takim pigmentem w skórze i włosach. Rzęsy można podnieść palcami, przycisnąć mocno do powiek, wywiną się bardziej. Dostatecznie długie? Sprawdza uważnie. Mogą być. Rośnie przecież, może i rzęsy... Brwi? Rzuca się do lustra. I oddycha z ulgą. W porządku. Nawet więcej. Kto — zastyga z ręką w powietrzu — kto powiedział o nich „jaskółki"? Chyba się nie śmiał? Nie pamięta, szkoda. Musi pokazać Jackowi brwi. Żeby i on zauważył. Może nazwie je inaczej? Zatrzepotało coś w środku, aż zabolało, zaśmiała się przestraszona i szczęśliwa. Powie! Ciii... Nie teraz. Dalej, patrzeć dalej. Musi ocenić wszystko... — I jak? — pyta babcia Natalia. Weszła niespodziewanie, cicho jak duch. Czemu nie zapukałaś? — chce krzyknąć Anna. Człowiek przed lustrem jest bezbronny jak we śnie, ona była podwójnie bezbronna, dziesięciokrotnie bezbronna, czy babcia tego nie zauważyła? Widziała wszystko. Oczy Anny, jej myśli — ją całą, więc Anna rumieni się po nasadę włosów, chce zapaść pod ziemię razem ze swoją zwycięską nadzieją, odkryciem, akceptacją i zdumieniem, jeszcze przed chwilą tak radosnym, że wygrała, że jest pięknie, że nie musi się niczego bać! — Podobasz się sobie, Anno? — słyszy z tyłu. — Tak! — mówi wyzywająco. — Tak. Podobam się sobie. Wszystkim się będę podobała. Tobie, babciu, nie? — pyta zaczepnie. I wojowniczo, gotowa do walki — o co, dlaczego, jeszcze nie wie, ale nie wolno jej nie przyjmować, zaprzeczać stwierdzeniom-odkryciom, podawać w wątpliwość ich wartości, niech nikt nie myśli, że ona, Anna... i*4 Nie! — krzyczy prosto w twarz babci, a jeszcze nie wbrew sobie. — Nie można tak na mnie patrzeć! Ja tylko... Babciu, proszę cię!... Bo nie brak akceptacji, o którą przed chwilą tak jej chodziło, nie lęk przed ośmieszeniem (na drwinę babcia była za dobra), a właśnie to wszystko, na co Anna czekała, a co zobaczyła w babci oczach, zbiło ją z nóg i zachwiało w pewności. Bo to było zdumienie, radość, zrozumienie, przyjęcie, podziw, milczenie, troska, łagodność, smutek... 118 Może zresztą nie tak. Za dużo uczuć malowało się w babci oczach, waliło w Annę. Obraz babci zamglił się, oddalił, teraz już wiele par oczu wpatruje się w nią... Widzi oczy mamy, babci Emilii, Elżbiety, jej ciotki recytującej Obertyńską (wie, że to ciotka, choć wcale jej nie zna), oczy Rafała śledzą ją uważnie, tata podnosi nad czoło okulary... A mówiła przy nim na Elżbietę „okularnica"! Surowo patrzy na Annę pani od polskiego, niech Anna się nie wymądrza, i tak nie dostanie więcej nad czwórkę, na tyle jest dobra i kropka; z roztargnieniem spogląda pan Łukasiewicz, z naganą Maciek, ze zdziwieniem pan Mikołaj. Jacek nie! Nie może go tu być! Pomyliła się, coś musi być nie tak, skoro mają takie twarze. To lustro jest niedobre, na zdjęciach też nie zawsze jest się jednakowym. Spyta mamę, o co im chodzi. Czemu, choć ją kochają, zlękła się ich oczu? — Podobasz mi się, Anno — odpowiada babcia-niczyja-Nata-lia. — Nos tylko spiekłaś za bardzo. Wyglądasz jak gil albo rak. Przyłóż okład ze zsiadłego mleka. Zlezie ci skóra jak nic. Dopiero będziesz piękna! Rafał zaraz ułoży piosenkę, chłopcy, nawet jak nie podchwycą, wybiją takt nogami, i co im zrobisz? — Nic! — woła Anna. Woła wesoło. Nic się nie stało! Babcia — oni wszyscy — wcale się z niej stojącej przed lustrem nie śmiali; babcia mówiła nawet miękko. Jak do Rafała albo do pana Mikołaja. Lubi i Annę! Z rakowo-gilowym nosem zadartym do góry! — Nie zejdę do ciebie więcej — zwraca się do wody. Uderza leniwą taflę raz i drugi patykiem, rozmazuje resztki odbitego w niej portretu, swoje tak niedawno odkryte i zadziwiająco udane dziś. Za wyskok przy stole przeprosi babcię. Rodzaju męskiego przepraszać nie będzie. Panu Mikołajowi nie zależy na smarkatej pokucie, a chłopcom nic do niej, do Anny. Głupio wracać do domu po takim wyjściu. Dobrze jej tak! Jak będzie miała pecha, pierwszą osobą, na którą wpadnie, okaże się — odpukać! — Jacek. Siedział przy stole zupełnie oszołomiony. Chociaż sama nieprzytomna (i był powód, wariatko?), widziała wszystko. Zostawiła ich porażonych prądem wysokiego napięcia. Gnała przez ogród jak szalona. Aż padła nad wodą, tuż obok wraka Rafa-łowego żaglowca. Długo tu była czy nie? Pojęcia nie ma. — Ostatni raz! — powiedziała głośno. — Przysięgam. 119 I na chwiejących się nieco nogach — co powie im wszystkim, gdy nie udadzą, że nic się nie stało? — pomaszerowała do domu. Nie miała pecha. Chłopcy zniknęli, pan Mikołaj zaszył się z Flintą w „czarnym" pokoju na poobiednią drzemkę, babcia w kuchni kończyła ścieranie nie istniejącego kurzu. — Nie pomogłam ci... — zajęczała ze skruchą Anna. — Nazywasz to pracą? — obraziła się babcia. — Bratankowie stryjka Abrahama zrobili wszystko. Łącznie ze zmywaniem. I zbiciem szklanki. Została jedna z dwudziestu czterech, jakie, dasz wiarę?, podarowała mi w ślubnym prezencie pewna niemiła pani. Przez całe czterdzieści lat ta szklanka nie chciała się stłuc. Inne poddały się dawno. Ta — nie. Za grosz ambicji. Przez wzgląd na dziadka nie upuściłam jej nigdy niechcący; czeski kryształ, szlif rzeczywiście piękny. A tamtej pani Mikołaj nie znał tak dobrze jak ja. Pamiątka, mówił. No i Jacek załatwił sprawę. Trach! Nie wiedział, dlaczego byłam zadowolona. Chciał przepraszać. Nic nie wiesz — mówię i śmieję się. Rafał myślał, że zwariowałam z żalu po tej szklance. Tak trochę, oczywiście... Wyrzuciłam ich z domu nad wodę. Chłopców. Niech nam dadzą odetchnąć od siebie, co, Anno? Taka jest babcia. Anna obejmuje ją mocno, wciąga głęboko leciutki zapach lawendy i jest pełna szczęścia. — Całe czterdzieści lat mieszkałaś tu, babciu? Razem z tą szklanką? — pyta wreszcie. Babcia kiwa głową. — Masz rację, Anno. Zuch z ciebie. Szkoda, że cię wcześniej nie było. Całe życie wytrzymać z pamiątką, której się nie chce. Karygodne. Za dużo jak na uprzejmość. — Ja nie o tym — bąka Anna. — To znaczy, że nie wyjeżdżałaś stąd nigdzie? — Wyjeżdżałam i wracałam, wścibska panno... Aniu! — pani Natalia dotyka łagodnie kącików zgasłych nagle oczu Anny. — Nie wolno tak. Jesteś naga w swej wrażliwości. Osłoń ją, nie pokazuj. To twoja tajemnica i nie mów o niej nawet najbliższym. Zmęczą się ciągłą troską o ciebie, a nie chcesz tego, prawda? Za „wścibska" przepraszam, nie znaczyła aż tyle, jak odebrałaś. No? — babcia całuje Annę w brzoskwiniowe policzki i przygarnia do siebie. — Jestem okropna? — mruczy Anna pytająco i niewyraźnie. 120 — Troszeczkę. Ale mniej niż inni. Każdy na swój sposób jest zły. Ja też, nie myśl sobie. Nawet bardzo. — Babcia parska krótko, wcale nie wesołym śmiechem. — A... a pan Mikołaj? — Jacek nie. — Uśmiecha się babcia. — Naprawdę ліе. Mikołaj też nie. Wada wrodzona i nieuleczalna. Dlatego wracałam zawsze — dodaje niespodziewanie babcia i milknie z głową tuż przy głowie Anny. Anna wie, że te słowa są dowodem jeszcze jednej miłości, które ją w życiu tak szczodrze spotykają. Rozumie to, na szczęście; babcia tym krótkim zwierzeniem wprowadza Annę na zawsze do swego domu, nobilituje ją. Anna odtąd stanie się kimś swoim. Bliskim. Już nie obcym. Nawet gdy o coś spyta, nie będzie wścibska. Babcia pozwoliła jej na poufałość. Jeśli Anna będzie mądra, nie spyta o nic. Poczeka, może babcia zechce sama otworzyć przed nią szerzej drzwi leśnego domu. Nie czeka długo. — Wiesz — mówi nie patrząc na Annę pani Natalia — chciałam mieć córkę, teraz myślę, że taką jak ty. Ale nie przyszła nigdy. Mikołaj mi to wybaczył... Mężczyzna musi mieć córkę, zapamiętaj. Bardziej tego chce niż kobieta. To nieprawda, że woli synów. Córka sprawia, że staje się łagodny i dobry, jak przed laty, w dzieciństwie; może to zrobić bez obawy ośmieszenia i posądzenia o słabość. Jest dumny ze swoich uczuć, choć to nie łagodność uczyniła z niego mężczyznę. Czuje się silny i dobry jednocześnie. Wiesz, jakie to ważne? Twój ojciec musi być bardzo szczęśliwy. Mikołajowi tego zabrakło. Dlatego teraz jest dobrze, że przyjechaliście. Emilka też miała córkę... — kończy nagle babcia nie swoim głosem. — Emilka? — pyta bezwiednie Anna. — Ale nie miała Mikołaja! — dodaje zaraz i w tym mocnym „nie miała", słyszy Anna triumf. Podnosi na babcię zdumioną twarz i doznaje olśnienia. Pani Natalia mówi o babci Rafała! „Emilka"! Jasne! Więc dlatego... — Nie jestem aż tak niedobra, nie myśl, Anno. Szkoda, że nie miała. Warta była tego... zawsze. Ale miała córkę; tyle że Ewa była jak ojciec, nie jak matka. Odeszła. Ale ją miała długo, rozumiesz? I moją matkę miała, a ja nie... 121 Babcia opiera się mocno na ramieniu Anny. Milczą obie; Anna zdruzgotana i zawstydzona, tak, zawstydzona tym, co usłyszała, czego może jeszcze się dowie i właściwie dlaczego... — Chcę, żebyś wiedziała, czemu Emilii nie ma tu z nami. Jej tu nigdy nie było. Mikołaj chciał tego, było mu przykro... Ale nie mogłyśmy, nie chciałyśmy być razem. Weszłaś w nasz krąg, Anno, ona to postanowiła, dlatego was przywiozła. Zrobiła to dla Mikołaja, wiem. Jestem jej za to wdzięczna, naprawdę. Mikołaj odżył, zauważyłaś? Prawda, nie znałaś go wcześniej. Wybrał Rafała, nie ciebie, jest już za stary na córkę. A wnuczką mu być nie mogłaś. Emilka... — babcia urywa nagle. — Nie dla Mikołaja... — mówi ze zdziwieniem. — Nie pomyślałam o tym. To nie o Mikołaja... Już tylko Rafał?... Drżąca nagle ręka oderwała się od ramienia Anny. Niepewnie dotknęła firanki i przesunęła się w dół, opadła na sosnowy kuchenny parapet. — No widzisz — szepcze pani Natalia. — A Mikołaj dobrze się czuje — dodaje z ożywieniem. — Już nie chodzi co dzień do czarnego pokoju... Dziś wyjątkowo, przed burzą. Wziął lekarstwo? — zaniepokoiła się. — To dobrze... Anna milczy oszołomiona. Za dużo, o wiele za dużo zostało powiedziane. Nie wszystko zrozumiała, co prawda, ale i to, czego się domyśla — wystarczy. Tylko dlaczego „miała moją matkę"? Musi, o to jedno musi spytać. — Dlaczego... — odwraca od okna poważną, pobladłą twarz — dlaczego powiedziałaś, babciu, „miała moją matkę"? — Moja matka miała na imię Józefa. Józia... — odpowiada nie patrząc na Annę, nie widząc nic pani Natalia. I z tym pustym spojrzeniem wychodzi z kuchni zostawiając przerażoną Annę przy oknie z firanką targaną już pierwszymi zrywami gwałtownego, zwiastującego burzę wiatru. u ■ ., .:•■:■■ Młyn stał na wzgórzu. Tak się mówiło we wsi, choć naprawdę na wzgórzu stał dom. Sam młyn oddalony od niego c dobre trzy pacierze podciągał pod szczyt wzgórza swoje ściany z czerwonej, wypalanej cegły, pokryte nowymi, błyszczącymi w słońcu gontami. Deszczułki gontowe przywiózł Błażej Matula aż z Odolan. Kupił je za bezcen od Jeszki Bucholtza, gdy ten po haniebnej ucieczce córki Sary — Sary czarownicy, Sary róży jerychońskiej (zależy z czyich ust padało przezwisko) — przeklął Odolany, córkę Sarę, goja, co mu ją ukradł i wywiózł w świat, przeklął jej dzieci i dzieci tych dzieci do dziesiątego pokolenia włącznie, a potem sprzedał za bezcen, za pół, za ćwierć, za nic ceny wymarzony przez Sarę dom. Ten przyszły, nigdy w Odolanach nie wybudowany. Cegły Matula od Jeszki nie kupował. Młyn na stokach wzgórza czerwieniał już nad przycupniętą u jego stóp wsią, w dołach przykrytych białą skorupą lasowało się wapno na zaprawę; Matulowa zaczęła wkładać nowe trzewiki nie tylko do kościoła, a dobrą jeszcze bluzkę, haftowaną na rękawach i przy szyi, podarła na ścierki. Sabinie włosy splatała co rano w porządny warkocz, wiązała na co dzień zrudziałą czerwoną wstążką zamiast wąskiej krajki, na niedzielę świeżą, krzyczącą ostrym karminem, i przestała mówić pierwsza „pochwalony" kobietom we wsi. Matula tych bezeceństw nie był świadomy, co mu zresztą baby i ich świat, zakląłby najwyżej nad podartą na ścierki koszulą, ale i ta szkoda nie zaprzątnęłaby na długo męskiego, grubymi interesami zajętego umysłu. Obliczył straty poniesione na kupnie cegły nie od Jeszki, a od Brzeziniaków, strycharzy-ceglarzy z Zabielić; szaleństwo córki Bucholtza waliło w kieszeń i starego Jeszkę, i jego, Matulę, zysk przynosząc innym kupcom tego rozbieranego, nigdy do wiechy nie wystawionego domu. 123 Nie było nawet na kogo zrzucić winy. Z kupnem cegły Matula pospieszył się sam, Matulowej nic było do decyzji wyższych rangą od krowiego grzbietu, a teraz Bucholtzową cegłą ogradza swoją kamienicę aptekarz w Odolanach. Fortecę robi — prześmiewały kobiety, złe, że wysoki mur nie pozwoli im więcej podglądać gości aptekarzowej w czasie, gdy aptekarz z podobnymi sobie głupcami za zającami po polach uganiał. Jakoż aptekarzowa asekurowała się nad podziw. Na potężnej furtce przybić kazała staremu Ignacowi tabliczkę z napisem „zły pies", psa rzeczywiście kupiła, biegał z wywieszonym jęzorem po całej posesji i szczekał jak wściekły. Do domu, ba, nawet do furtki, ani podejść. Diabeł nie pies, z czarnych owczarków niemieckich. Alzackich — prostował uczony, łysawy pomocnik aptekarza, ale kobiety wzruszały tylko ramionami lekceważąco. Alzacki czy niemiecki — jednakowo ujada, jednakowo gryzie. Bestia z piekła rodem. Ciekawe, jak goście aptekarzowej wejdą do takiej twierdzy. Co odważniejsze chciały nawet pilnować, wartę w oknach albo i pod domami trzymać, ale gdy miesiąc i więcej minęło, a psiego alarmu ani żadnej gwałtownej ucieczki z podartą, nie daj Boże, wstydliwą garderobą nie było, dały spokój. Matula fortecy ni gości aptekarzowej ciekaw nie był, gontem z domu Sary, tego, co miał stanąć na Bucholtzowej parceli nad rzeką, swój młyn na wzgórzu pokrył, ściany otynkował, wybielił i czekał na zięcia. Miejsce do czekania mieli dobre — wysokie; na zięcia czekała i milcząca Matulowa, i Sabina z warkoczem nie wstążką już przybranym, a owiniętym wokół głowy, jak na pannę dojrzałą przystało, miejskich, odolańskich zwyczajów świadomą. Patrzyło się więc na tego zięcia-męża z samej góry, ze szczytu dawniej Łysego, od teraz — niedawna Matulowego albo inaczej Mły-narzowego Wzgórza. Miejsce było piękne, dawało szeroki widok, zależało zresztą, co kto chciał zobaczyć, na co czekać. Mógł to być wóz jeden, piąty, a może — strach pomyśleć, ile groszy sypnie Matula do skórzanego mieszka odziedziczonego po ojcu, miastowym cieśli — i dziesiąty, jak żniwa będą w pogodę, a urodzajne. Mógł pod górę na białym koniu, koniecznie ze strzałką na czole i roztańczonymi kopytami, wjechać wprost na Matulowe podwórze królewicz i rękę Sabiny młynarzówny w swoją włożyć. Matce widziały się na drodze, zygzakowatej mimo łagodności wzgórza, kobiety — 124 kowalowa pierwsza, niech się nie sadzi, że taka mądra, kształcona, na książkach różnych, nie tylko do nabożeństwa, czytać potrafiąca — jak ze spłoszonymi, niepewnymi twarzami proszą Matulowa o... Nieważne, o co proszą. Młynarzowa stoi w progu, zajęta niby, kobiet nie dostrzega, mogą postać, poczekać, jej ważniejsze i pierwsze. Nie ona do nich zeszła, a wieś pod babskimi chustami, przygięta, szła pod górę do młyna. I ta najhardziejsza, kowalowa, o mąkę pyta, o jajko choć jedno, o kredyt, o borg... Matulowa jeszcze nie wie, czy da, pewnie tak; to też zysk takie dawanie, choć go do mieszka nie schować, nie policzyć. W głowie go zatrzyma, przypominanie radośniejsze, niż kiedy mąż układa na stole, chowa pod obrus błyszczące srebrem rublów-ki z najjaśniejszym. Tamta musi zejść od teraz z drogi, z każdej ścieżki, pierwsza pozdrowić Pana Boga, a przez Niego i ją, młynarzowa. Nawet w kościele będzie kowalichę mieć za plecami, za sobą, za drugą, niechby i trzecią ławką, nie zajmowaną przez nikogo, odkąd Matula sypnął groszem na nowy dzwon i poświęcenie młyna godne dworu. Młyn terkotał, dawał mąkę, kaszę, śrutę i plewy, miedziane i lepsze, grubsze krążki do Matulowego — ojcowskiego mieszka, młynarzowa schła i czerniała z ważności i utajonego gdzieś głęboko, ale ssącego uparcie lęku, że pewnego dnia obudzi się w złej baśni, czar pryśnie, a Sabina... Sabina czekała. Królewicz przyszedł pieszo, chociaż od strony dworu. — Rządca mnie przysłał — powiedział śmiało jeszcze przed progiem. — Dla mnie tam — machnął ręką za siebie, w dół, ku wsi — roboty nie było. Idź, mówi, do Matuli do młyna, może on parobka potrzebuje. To i jestem. Nadam się? Sabinie, przycupniętej za białą zasłonką, wyszywaną w kwiaty, z ręcznie u dołu robioną koronką, za rozkwitłym świeżo amarylisem i „floksją", nadał się od razu. Wysoki był, jasnowłosy, szeroki w barach, aż mu kurtka z brązowego, grubego samodziału zdawała się pękać na piersi i pod potężnymi ramionami. Nogi obute w zakurzone, zniszczone juchtowe buty z cholewami mocno wparł w ziemię. Dobrze, że podmiotłam podwórze, matka sroga, mądra, przydało się — mignęło jak błyskawica przez głowę struchlałej ze szczęścia za ową floksją Sabiny. I co ojciec powie, Jezusie... Czy i jemu się nada? 125 Spraw, Panie, zdrowaś, Maryjo, co dzień, do śmierci mówić będę, byle się nadał!... — Izydor jestem... — usłyszała nieznane, obco i śmiesznie brzmiące imię. I nazwisko jakieś dziwaczne, niepolskie, chyba nieżydowskie ani niemieckie? — przeraziła się. A niechby! Nieśmieszne, nieobce, skoro je nosił. — Takie sobie przyniosłem, matka dała. Miałem nie brać? — śmiał się, aż echo pod młyn, na dół, za olszyny u stoku rosnące niosło. Dowiedziała się potem, że bał się idąc ku nim pod górę. Ostatni pieniądz wieczorem na chleb i kapuśniak postny wydał, głód mu kiszki skręcał, zmęczony był, niewyspany. Go tam spanie w stogu, choć niby niewygód zwyczajny. Szczaw na śniadanie kozie dobry, nie człowiekowi. Nic, tylko kraść przyjdzie, myślał, albo co, jak nie przyjmą. Zmroku doczekam, młynarza okradnę, nie złapią, pójdę dalej — w desperacji postanowił. I z tej samej desperacji śmiały taki był, młynarzową w rękę pocałował, zęby raz jeszcze w uśmiechu pokazał, drzewo rwał się rąbać, worki nosić. I takiego zobaczył Błażej Matula — rozognionego, nad worem schylonego, a potem z ciężarem jak z piórkiem idącego przez podwórze ku młynowi w dół. I żonę z bystro patrzącymi oczami, zmarszczoną brwią, coś ważnego rozważającą pod niezwyczajnym takiego myślenia czołem. Sabiny na szczęście obydwoje starzy nie widzieli. Może by wszystko inaczej się potoczyło, a może i nie... Matula przybyszowi ręce nad łokciem obmacał jak koniowi, w dłonie zajrzał, nad palcami chwilę się zatrzymując. Izydor —jak go nazywać będę? Takie imię! — miotała się w trwodze za zasłonką w kwiatki Sabina — nawet nie drgnął, aż młynarz popatrzył uważnie. Bez honoru czy udaje spokój, pokorny taki; nie rozeznał jeszcze, w kark huknął niespodziewanie, nie zgiął się. W zęby już nie zaglądał, nijako było, pewnym uległości nie będąc, widział je zresztą z daleka. Obiad jedli we czworo. Parobek Izydor na końcu stołu, z osobnej miski, kaszę ze skwarkami popijaną zsiadłym, głęboko kożusznym, śmietannym mlekiem. Ślub wypadł we wrześniu, wieś nie wiedziała, dziwować się czy zazdrościć. Pan młody silny był, urodziwy i jak z bajki — nie hultaj a robotny i, wbrew tamtej pierwszej podwórkowej śmiałości, spokojny, nie gadatliwy. Nie żeby milczek, od takiego uchowaj Boże; 126 zagadniesz — odpowie, grzecznie, poważnie; na księdza się szykował, nim do Matuli trafił? — zastanawiały się kobiety. I już go widziały przed ołtarzem, rosłego, do nich całego zwróconego, błogosławiącego wszystkie jednakowo, a każdą z osobna. Kazającego pięknie, do łez, niechby nawet pokrzykującego groźnie, szepczącego potem przy kracie do ucha... Odganiały grzeszne myśli, żegnając się krzyżem świętym. Tfu, bezbożnik, na pokuszenie wiodący. Niech go sobie Matulowa trzyma, szczwana jędza, dla córki za posag i młyn otumanionego. Ksiądz, patrzcie! Może by się i nadał, pewnie nie stać było na duchowe kształcenie, seminarium, miała szczęście Sabina, że z chudą kieszenią przywędrował. Miała. Gdy syn się urodził, coś w trzy lata dopiero, Sabina mimo wyglądu nie za mocna w sobie była, dali mu Mikołaj na imię. Że, jak ojciec, sam je sobie przyniósł, świtaniem szóstego grudnia w domu na wzgórzu usta do pierwszego krzyku składając. Młynarzową triumfowała. Nic jej teraz zagrozić nie mogło, nawet śmierć nie była straszna, zresztą, Bogiem a prawdą, zawsze bardziej się nędzy, poniewierki bała niż kostuchy. Starego Błażeja zastępował godnie we młynie, mądrze w gospodarstwie Izydor, można było na nim polegać jak na samym sobie. Mikołajek żyć będzie i sto lat, zdrowy dzieciak, drze się, aż uszy pękają, nogami wierzga, rękami macha. Jak matkę onegdaj trzepnął w nos, o mało krew nie poszła. Co tam królowa jaka albo i dziedziczka przy niej, Matulo-wej ze młyna. Co kowalowa... Młynarzową zanosi się nagłym śmiechem i plaska w ręce, zaciera dłonie i śmieje się dalej, aż jej z tej radości chustka z czoła na tył głowy zjeżdża. Nie wyprzedzi jej nigdy kowalicha w niczym! Żadną miarą. Ona za młoda, za głupia była, płakała po kowalu — Jasiu Brzezickim, tak o nim mówili, jeszcze nie kowal. Zabrakło jej bladej urody tamtej i książkowego, innego niż do kościoła potrzebnego czytania. Nastka ją pokonała, za brzydkiego, burkliwego i starszego od niej o piętnaście lat Błażeja Matulę iść zmusiła. Bo trzeba było pokazać, że nie jest gorsza, co jej po gołowąsie, chudzinie Jasiu, Błażej gospodarz całą gębą, jedynak, po ojcu Łyse Wzgórze dostanie; a i mieszek skórzany, co go stary cieśla jak szkaplerz na piersiach chowa, mówią, pełny. Kowalowa do dziś mieszka w starej chałupie przy kuźni, Jasio prędko ręce po łokcie urobił i nic, tyle że mu zgrubiały, i sczerniał na twarzy, ani poznać, i nie z troski o straty 127 jak ona, Jezu, odpukać w nie malowane drzewo, a o to, co ma ukochana Nastusia do garnka włożyć. Nie przyszła, harda gadzina, nigdy po nic. Nie zobaczyła jej Ma-tulowa przed progiem o mąkę, o jajko, o kredyt proszącą, o borg... I niech nie przychodzi. Nie młynarzowej w brzuchu Cygany tańce z muzyką z głodu wyprawiają, a tamtym. Nastusi policzki wklęsły jak wierzch chałki z zakalcem, oczy tylko zostały, jej, Matulowej, nigdy nie widzące. Nic, usłyszy jeszcze pierwsza „pochwalony", doczeka się. A zięć, Izydor znaczy, uczony, mądry, księdzem mógłby zostać albo rządcą. Czyta wieczorami głośno, książkę po książce, aż stary słucha z ustami rozdziawionymi, istny gawron, bo o Sabinie i wspominać nie trzeba. Nawet mały w kołysce zdaje się lepiej spać przy tym ojca czytaniu. Niech no tylko Mikołajek podrośnie! — myślą wszyscy, każdy inaczej. Młynarzowa widzi to w ich oczach, marzenie — nadzieję. Córka głupia, za Izydorem świata nie widzi, nie jej sprawa, co z synem się stanie. Błażej zdziadział, tylko jej i zięcia zdanie będzie •się liczyło. Zobaczymy, kto zwycięży. Jak mądrze, dobrze rozegrać — na jej stanie. Izydor jest miękki; nie że słaby, ale dobry, głupi znaczy, nie na pieniądze lecący. Łżą jak psy, te co szczekają, że Sabinę za posag wziął. — W warkoczach twoich, w oczach się zakochałem od pierwszego spojrzenia — mówił Sabinie płaczącej ze szczęścia. Podsłuchiwała nieraz, śpiącą udając, wie prawdę. Jej Jasio Brzezicki tak nie przysięgał. Nastusi też chyba nie? — wybucha złym śmiechem. Tamta kudły miała postrzępione, nie warkocze. Sabina ma włosy po matce, Izydor się poznał na czarnej urodzie jej córki. Mądry choć durny, miękki chłop. Dla niej starej to dobrze. Mikołaj będzie jej. Dwóch chłopów, męża nie licząc, ma w rodzinie. A tamta... — młynarzowa śmieje się jeszcze głośniej, aż Sabina odwraca ku matce zdumioną twarz, a malec w kołysce budzi się i wybucha gwałtownym protestem płaczu. Jej mężczyznom, miej Boże w opiece Błażeja, Nastusia kowalowa mogła przeciwstawić dwie dziewczyny. Nie syna. Ze był zięć? Nie od razu i zawsze znaczył nawet mniej niż stary Matula. Mały, żadnej postawy ni urody, kołodziej z Ciszycy. Takiego męża złapała starsza, Zyta ją ochrzcili cudacznie, nieładnie, choć po chrześcijańsku. O dwa 128 miesiące wcześniej przed Sabiną na świat przyszła; chowała się, jedna na górce, w białym młynie, druga na dole, w czarnej kuźni. Bliźniaczki prawie, a nie znające się, nie gadające ze sobą, jak ich matki. W powietrzu się ta niechęć niosła, sama z siebie do dwu córek weszła od zarania, nic przecież Matulowa Sabinie nie nakazywała, a i Nastka swojej nie wspominała nic, tego młynarzowa mogła być pewna. Tyle, że Sabina do przybycia Izydora sama była jak palec, a kowalowa coś w pięć lat po Zycie urodziła drugą dziewczynę. Myśleli, że będzie chłopak, głupcy. Niedoczekanie! Za wiele w młynarzowej narosło żalu, za wiele złości, żeby tamtym takie błogosławieństwo. Druga córka kowalów przyszła na świat w maju. I czy to wiosna, czy łaskawy dla wsi rok sprawił — nikt zimą w okolicy nie zmarł, nawet ze starych, w roztopy nikt nie utonął, nikogo proboszcz z ambony za grzechy nie przeklął, dziedzic łaskawy był, córkę bogato do miasta za mąż wydał, z folwarku precz nikogo nie wyrzucił, u kowala coraz to nowe zamówienie składał i płacił gotówką, a i chłopi za panem, choć marne groszaki przynoszący — fakt, że druga ko-walówna udana była nad podziw od pierwszego swojego dnia w świecie. Musiała to przyznać w duchu i Matulowa, choć kiedy już weszły gdzie na siebie, stara udawała, że nie dostrzega dziewczyny; patrzyła jak na powietrze. Tamta — gdy to zdarzyło się po raz pierwszy, o mało młynarzowej nie zbiło z nóg — pozdrowiła ją wyraźnym „pochwalony". A że kiedyś dodała do niego prawie nie znane we wsi „dobry dzień", Matulowa stanęła i zdumiona ogarnęła spojrzeniem całą niedużą postać od nie obutych nóg po wypłowiałą na włosach chustczynę. „Ładna!" — mignęło jej w myśli i to wrażenie pozostało w niej na zawsze. Nie musiała już więcej patrzeć na Józefkę, słuchać szczerych i zawistnych zachwytów kobiet nad mniejszą ko-walówną; wiedziała, że równej dziewczynie we wsi, okolicy, a bodaj i w Odolanach, nie znajdzie. Józefka po pierwszych nieudanych, choć ponawianych, próbach zawarcia znajomości nie odezwała się więcej do młynarzowej. Zyta szeptała coś do siostry, gdy Matulowej przyszło przechodzić koło kuźni; Józefka ignorowała szepty siostry na równi z mijającą ich dom kobietą. Głupia — zdawały się mówić jej patrzące obok mły- 'I-Dokąd «wsljll lalawrr 1 аУ narzowej oczy — to twoje gadanie to woda na młyn Matulowej. Znaczy, że ją widzimy. Że nas obchodzi. A jej nie ma, rozumiesz? Jej nie ma. To młynarzowa, nie Zyta, rozumiała Józefkę. Pojmując — podziwiała. A że obok rosła czarnowłosa, śniada córka Sabina, zaczęła bać się tamtej i nienawidzić jej. Że może być niebezpieczna jak kiedyś matka. Taka sama cicha i blada, a piękniejsza. Młodsza kowalówna wcześnie zaczęła ściągać na siebie spojrzenia nie tylko kobiet. Nastka mądrze robiła nie puszczając córek samych do lasu, w pole za wsią i na odpust, a nawet targ w Odolanach. Przy sobie trzymała, krótko, w starszej Zycie gustując, Józkę zaś, choć robotniejsza i zmyślniejsza do wszystkiego, na drugim miejscu stawiając. Może bała się o nią, a może i jej samej, choć dumę czuć powinna, nie strach? Józka, jakby własnej urody było jej mało, głos miała jak słowik. Wsłuchiwali się w jej piosenki chłopaki z całej wsi, bo letnimi ciepłymi wieczorami nad strugę chodzić lubiła i niosło się stamtąd jej wysokie trelowanie aż pod las albo i dalej. Wiadomo, głos po wodzie niesie. Stanął raz nim przejęty, a zdumiony trwożnie, sąsiad Brzezińskich, Jędrzej, pole pod wieczór orzący, ojciec dzieciom, najstarszemu Frankowi na czternasty rok szło —jakby Józefkę i jej śpiewanie pierwszy raz sam Pan Bóg mu objawił, aż mu żona od miedzy ostrym krzykiem rzuciła, że orać ma, a nie głupiejąc piszczenia smarkatej dziewuchy słuchać. Raz i drugi tak go upomnieć musiała, bo Jędrzej konia ściągnął, o rączki pługa dłonie i ramiona' oparł, zgarbił się, oczy mu w czaszkę zapadły, i stał, jakby go nie było na ziemi, a do nieba bez umierania i sądu się dostał. Może i zmęczony był, tak tłumaczył potem wstydliwie przy stole, ale od tamtego wieczoru Jędrzejowa chętnym uchem słuchała kąśliwych uwag Matulowej o suchotnicach bladych, z kudłatymi głowami, boso, w kieckach lada jakich po wsi latających. Stary organista, co od ćwierć wieku przy kościele i proboszczu już trzecim przy organach siadał, rad też słuchał wysokiego Józefki śpiewania i umyślił ją brać do chóru, na pierwszą samośpiewającą postawić. Dodał do Józefczynego wysokiego tonu matowy, nisko się po kościele niosący głos Agaty Bartłomieja Tkacza i wyśpiewywały odtąd we dwie na sumie albo nieszporach, choć Józefka prym wiodła, tamta często tylko „amen" dodając. 130 Przestała Matulowa chodzić na nieszpory, przestała i na sumy; msze najranniejsze, ciche, bez śpiewu wybierając. Skakało w niej tylko serce i kluska jakaś nagła w gardle gniotła, przełknąć się nie dająca, na rezurekcji i pasterce, jako że Wielka Niedziela i Boże Narodzenie wymagały obecności w śpiewanych, uroczystych nabożeństwach. Już wychodząc z domu wiedziała, że modlić się nie będzie. Mało tego, im bardziej dzieci, wyrostki, nawet całkiem godni gospodarze, a i kobiety, głowy ku chórowi odwracały, skąd niosło się ponad mmi stojącymi w dole, płynęło ponad ołtarz, do samego obrazu, odsłanianego przed mszą, Józefczyne „Chrystus zmartwychwstań jest, nam na przykład dan jest..." albo jeszcze piękniejsze, bo rzewne, wprost za duszę chwytające „Lulajże Jezuniu, moja Perełko...", tym usilniej ów diabeł, co aż w święte miejsce za Matulowa się wciskał, za kołnierz wkręcał, oddech porażał i bluźnierczo, grzechośmiertel-nie modlitwę kazał przekręcać. „Szczęśliwy, kto za patrona Józefa ma za opiekuna..." szło, tłukło się po głowie Matulowej, bez związku z księdzowym po łacinie u ołtarza kazanym pacierzem, bez ładu z mszą całą, rezurekcją i pasterką. „Niechaj się śmierci swojej boi, choć święty Józef przy nim stoi, to zginie..." — szeptały wyschłe raptem wargi, szumiało w głowie, trzepotało w niej całej. „To zginie". Chciała czy nie, niech tylko usłyszała Józefki śpiewanie, samo w niej zaczynało śpiewać: „Niechaj się śmierci swojej boi..." Poszła z tym do księdza, wyspowiadała, pokutę zadał. Odprawiła. Pomogło na krótko. Krzyknął tedy już mocno, karę dał stosowną do grzechu. Żeby było skuteczniej, woskiem uszy zalepiała na śpiewane msze idąc. Zaczęło w niej śpiewać tedy gdzie indziej — w domu, przy statkach, przy obrządku. Zrozumiała, że bies ją opętał, Nastka przeklęła, zgubienia jej duszy — nie wiedzieć za co, skoro Janka dostała — pragnąc. Czując się zaś zgubioną, czekała Matulowa spokojnie zgubienia — nieszczęścia Józefki. Niech będzie po równo, sprawiedliwie — tej i tej. Doczekała się, choć nieprędko. 1 nie tak, jak myślała. Zaczęło się od dobrego, od owej kolędy „Lulajże, Jezuniu...", którą o północy, stojąc w zatłoczonym kościele, Łukasz Górka, syn zarządcy klucza maniewickiego, usłyszał. „Lulajże, ulubione me Pieścidełko..." śpiewała Józefka, a młynarzowa uszy mając woskiem założone, zapatrzona w ołtarz do łez, nie 131 przeinaczoną grzesznie modlitwą z własnym sumieniem rozmawiała. Młody Górka uszy miał wolne. Pierwszy raz w Leśnej Woli się znalazł, z kolegami dwoma, co ich do domu na święta z dalekich szkół przywiózł, na nocną wyprawę się namówiwszy. Dom cały nie spał, w światłach był i gwarze, chłopcy jak młode dębczaki, zimy i mrozu się nie bojący, konie do sań zaprzęgli, dzwonek do dyszla przypięli, baranicą nogi nakryli i hajda! Jeszcze ich Górczyna na drogę krzyżem przeżegnała, ucałowała każdego w czoło, że pobożni, choć młodzi, i trudu nie żałują — daleko, nie do miejskiego kościoła, na pasterkę wybierając się. Im w głowie jazda, sanna była, nie tak bardzo pobożne skupienie nocnego świętowania, ale tego już Łukasz matce tłumaczyć nie musiał. Stali w tłumie pod chórem, bo spóźnili się po drodze marudząc, lepszej szukając, gdy im nagle nad głowami jak słońca i wszystkich gwiazd wzejście, śpiew ptaków z Betlejem albo i same głosy anielskie niebo otworzyły. Ledwie ustali do końca, tak im pilno było na drewniany chór skoczyć. Dopchali się nieco do przodu, głowy w tył zadzierając, ale — oprócz soczyście zielonych, pachnących nawet wśród kadzideł, gałęzi jedliny, którymi balustrada chóru była przybrana, i masywu organów — nic ciekawego dojrzeć nie mogli. Kraciaste i w kwiaty chusty na plecach śpiewających kobiet, barwniejsze na głowach, kożusze kołnierze, niewyraźne, półobrócone ku grającemu twarze. Żadna nie zdawała się należeć do tej, której wypatrywali pilnie. Bo nie znając, pewni byli, że na równi z głosem, musi być najpierwszej piękności. — Rozumiesz — szeptał z przejęciem do Łukasza młodszy odeń o dwa lata Adam. — Jeśli głos taki, jaki buziak być musi? — Niekoniecznie — odszepnął nie proszony czarny niedowiarek Eustachy, dla wiecznej przekory Malkontentem zwany. — Może być na odwrót: głos anielski, fizjonomia szpetna. Albo stara, co chciałem dodać. — Głos młody — zamruczał niewyraźnie Górka. — Zatem nie stara fizis, tylko brzydka. Zobaczymy zresztą — syknął, bo go obaj jednocześnie w kostkę, jeden z lewej, drugi z prawej strony, kopnęli. 132 Ich szepty zaczęły budzić zainteresowanie pełne nagany, umilkli przeto i bałamutnie, o czym zgoła innym niż o pacierzach myśląc, głowy ku ziemi pochylili. Ale to nie wtedy zobaczył Łukasz Górka Józelkę. Nie sposób im było w tłumie nieznajomą wyśledzić; rzucili się co prawda ku schodkom na chór prowadzącym, ale ich ciżba wychodząca z kościoła w bok odrzuciła, cmentarz i drogę hen zajmując. Popędzili na oślep gubiąc się sami wśród tłoku, sań i koni, kiedy zaś do swoich dopadli — szukaj wiatru w polu. Mieli ganiać za każdą kobietą, nie patrząc czy stara, czy młoda — bo jak w okutanym tołubie rozeznać lata, w twarz, ku księżycowi obróciwszy, zaglądać? Porachowaliby kości, hoć zarządcy syn z kolegami, i nawet pisnąć by się nie godziło. Co słuszne, to słuszne. Łukasz do miasta po świętach wrócił, w mieście o głosie kołysankę śpiewającym zapomniał. Ale święta idą po świętach, po Bożym Narodzeniu przyjść musiała Wielkanoc. Szkoły od wieków studentów na ferie puszczały, korzystał z tego przywileju i Łukasz. Sam przyjechał. Adamowi i Eustachemu za propozycję spędzenia wakacji w ich domach podziękował, obiecał ucałować od nich Słowika, jak śpiewającą między sobą nazwali, i już w Wielki Czwartek był w Leśnej Woli. Tym razem wybrał się konno. Wiosna sucha była, błoto na drogach obeschło, nawet dolnego lasu objeżdżać wzgórzami nie musiał. Sułtan gnał jak wiatr, parskał raźno, na dobrą wróżbę. Zwolnił, zatrzymali się na skraju wsi. Chłopak poklepał konia łagodnie po karku, zwierzę strzygło uszami drobiąc jak w tańcu. Którędy teraz i dokąd? Do kowala, kuźnię widać — przemknęło mu przez głowę. Przednia myśl, w kuźni wiele usłyszeć można, a i zjawienie się obcego na koniu nie wyda się nikomu dziwne. Pomyślał, że głupio zrobił, zawczasu przy podkowie której nie majstrując. Ale i tak o sprawdzenie prosić można. Wiele razy potem, Józia i on, wspominali, a każde inaczej, jak na Sułtanie na podwórze wjechał i konia do słupa przywiązał. Wchodząc do kuźni, niskie choć szerokie wrota miała, boleśnie się w głowę o belkę uderzył, potem, w ciemność kuźni wpadając, o mało nie runął, bo z wysokiego progu o dobre dwie stopy w dół nogę trzeba było stawiać. Aż go Jan Brzezicki za ramiona mocno chwycił ratując przed upadkiem. 133 Zamroczony, z guzem na czole, z bólem rozsadzającym głowę, nie wiedział, co się dzieje i gdzie jest. Bali się, czy zdoła sam do domu wrócić, bo choć krew nie szła, uderzenie potężne było. Na szczęście przyszedł szybko do siebie. Nowy surdut cały w mazi i sadzy od czarnych kowalowych dłoni trzepał bez skutku i, wściekły na cały świat i na siebie, złość przeciw nieznanej dziewczynie obrócił. Zaklął, za głowę się przy ruchu zbyt gwałtownym z sykiem chwycił, nie bardzo słów kowala słuchając. — A tata mówił, że matka ze starszą córką są u księdza, do pomocy na plebanii poszły, gospodyni proboszcza chora... — szeptała mu potem Józia. — Tak mówił? Nie pamiętam. Tylko to, że młodsza głowę owinie i surdut wyczyści. — A ty, że... — Józia wybucha śmiechem po raz nie wiedzieć który — że po diabła ci szmaty jakieś na głowie. Wody chcesz i do domu. — Ale ojciec nie ustąpił! — Nie ustąpił! — zaperliło się w gardle Józi. — Mądry!... — z przekonaniem zamknął tę jedną sprawę Łukasz. Wprowadził go wtqdy kowal do izby, na ławie posadził i klnącego, opierającego się, siłą na niej przytrzymał. Surdut ściągnął, do głowy nóż przyłożył... — Ale! — zaśpiewała Józia. — Dwa, na zmianę. Go jeden odejmował, gorący jak ogień, już mu drugi podawałam, ten pierwszy w wodzie chłodząc. — Byłaś przy mnie już wtedy. Nie wiedziałem... — Bo oczy miałeś zamknięte! — Widzisz zatem jasno, żem głupi jak but. Nie śmiałaś się ze mnie takiego z głową w powijakach? — Ale! — zaprzeczyła po raz setny. — Bałam się, aż umierałam prawie. Że coś ci w głowie pękło, że... — załamała głos. — Pękło! — potwierdził radośnie. — Taka szpara, o!... — rozwarł szeroko ramiona. — Ty w nią wpadłaś razem ze swoim śpiewaniem. Wejście się zamknęło i już nie uciekniesz! Hu-ha! — Hu-ha! — śmiała się Józia. — Figę! Ucieknę! — Złapię! 134 Nie od razu tak umieli rozmawiać. A i śmiałości nie było. Nie tylko u Józi, nawet w qhłopaku w świecie bywałym, wiele dziewcząt, panien znającym. Kiedy w izbie przy kuźni oczy wreszcie otworzył, by porwawszy się z ławy i rękę kowala precz odtrąciwszy z przeklętego miejsca uciekać, ją stojącą przed sobą zobaczył... — Wiesz, jaka piękna byłaś? — szepnął. — Ale! — powiedziała równie cicho Józia. Zaprzeczała, potwierdzając blaskiem oczu i śpiewem w głosie. — Widzisz. Sama wiesz. I jesteś! — dodał z triumfem. — Głupi Malkontent! — zaśmiał się. — Sto rozumów zjadł, własnym się udławił... Prawda! — walnął się w czoło. — Miałem cię od nich ucałować! Tak... — podniósł do ust oporną rękę. — I tak... — ujął drugą. — A ode mnie tak... ...i na ławę pokornie zaraz opadł, zupełnie ogłupiały. Kowal myślał, że chłopaka uderzenie tak z nóg zbiło, westchnął ciężko prosząc Boga o rychły powrót żony i wybawienie z kłopotu. Do księdza by skoczyć... — Nie! — rzucił się Łukasz. —Już mi lepiej. Odpocznę. — To posiedźcie, panie. — Stary odetchnął. — Józefka, uważaj. Wodę przyłóż, zrobi się gorąca, zmień okład. — Toć wiem — wyszeptała. — Dzięki ci, dobry Boże, za ową chorobę księżej gospodyni! — zawołał wesoło chłopak. — Gdyby nie to, matka by do mnie wyszła. Uciekać i tak miałem, anibym nogi w Leśnej postawił. — Wyzdrowiała rychło — znów szeptem powiedziała Józia. — Ty o gospodyni? Na co nam ona! Swoje zrobiła, na zdrowie jej. Ale moja głowa ciężko zaniemogła, ot co! ...Prawda. Okłady zmieniać trzeba było raz po raz. Gorące się robiły, przytrzymywała obiema rękami. Pomagał. — Jak ci na imię? — spytał wreszcie. Że ojciec mówił, nie liczyło się. — Józefa. Józia... A panu? — Łukasz. I nie pan dla ciebie. Powtórzysz? Tak się poznali. Nie wiedział jeszcze, że była Słowikiem. Ze wszyst- 135 kim zapomniał, po co do wsi przyjechał, głowę w izbie przy kuźni kurując. — Gdzie się spotkamy? — Nie wiem — zmartwiła się. — Matka sroga. Nie puści. A i po co?... — pytała i czekała zaprzeczenia. Zaprzeczył gorąco. — To może wieczorem? — zawahała się. — Do kościoła przyjdę... — Dobrze! — ucieszył się. — Dopiero wieczorem?... — z żalem, jakby tej radości przed chwilą nie było. — Wieczorem... Dlaczego w kościele? — Nigdzie indziej nie puszczą. Nie można. Tam też niby przypadkiem. Organista czekać będzie, na śpiew się umówiłam, na próbę przed świętem... Zerwał się z ławy śmiejąc się i krzycząc radośnie. Nie czuł bólu, od dawna nie czuł! Nic nie rozumiała? Niemądra! Przecież to ona! Gały czas! Była Słowikiem! Patrzyła zdumiona, więc porwał za ręce i po izbie, wokół siebie, wokół niej... Mruczał coś, śmiał się, a twarz miał taką, że aż jej tchu w piersiach ze szczęścia zabrakło. Kowal w progu stanął, zaniepokojony, więc puścił ramiona dziewczyny i do Brzezickiego skoczył. — Zdrowiście? — spytał tamten. — Tak! Dzięki. Sułtan w porządku? — Koń znaczy? A jakże. Piękne zwierzę. Ogniste. Nogi i podkowy jak należy. Nie trzeba było do kuźni. Guza by nie było... Słuchał jej śpiewu w kościele co dzień. I tyle. Zabroniła mu podchodzić do siebie, nie zamienili także więcej słowa w izbie. Kowal stał przy niej, więc podziękował za staranie i wyszedł. — Z Bogiem — szepnęła, ale tak cicho, że nie dosłyszał. ...Śpiewała mu tedy całą Wielkanoc, a tak pięknie, że kobiety co miększe oczy tarły. Ksiądz nawet raz czy dwa sprzed ołtarza zerknął, zamyślił się, coś w głowie rozważał. Że nagłe młodego Łukasza Górki nabożne w Leśnej wizyty nikogo nie dziwiły? Może i dziwiły, ale skoro nic się poza śpiewaniem nie działo, tyle że baby poszeptały jedna z drugą, pooglądały chłopaka, pokiwały głowami, i starczy. Po świętach młody Górka do szkół odjechał. A w czerwcu, edu- 136 kację skończywszy, do ojca, do Maniewic wrócił. Z pięknymi papierami w kieszeni, uczony. Całe lato miał w domu siedzieć, od jesieni do miasta na posadę wyjechać. We wsi go więcej nie widziano. Kobiety, zawiedzione, szeptać przestały. Pomyliły się, choć bystre, bo Józefka ni zbladła, ni posmutniała, tyle że poważniejsza się zrobiła. Zyta wybierała się za mąż. Ślub odkładano, póki się pan młody, niebogaty kołodziej z Ciszycy, nie dorobi na tyle, by z warsztatu rodzinę utrzymać, żonie na służbę iść nie pozwalając. Czekać trzeba było rok i dłużej, obie matki miały młodym pieniądze i dobytek na nowe gospodarstwo zbierać. Wtedy to Józefka pocałowawszy Nastkę w rękę ośmieliła się prosić o pozwolenie pójścia do miasta. Patronka siostry będzie nad nią czuwać, zresztą nie do zwykłego obowiązku się godzi. Zaczepiła ją sama dziedziczka po sumie przed kościołem, kazała przyjść do pałacu na rozmowę i poleciła Aleksandrę Zarańską, właścicielkę pracowni hafciarskiej w Odolanach. — Zręczne masz palce, Józefko — powiedziała — kto wie, czy głosowi nie równe. Uczciwa jesteś, pobożna, na złą drogę nie zejdziesz. Odolany nie na końcu świata. Przybiegniesz do domu co sobota, przez niedzielę ze swoimi pobędziesz. Podwiezie cię kto raz i drugi, a jakby i nie, droga uczęszczana, nie ma się czego lękać. Las kończy się zaraz za wsią, dalej już pola, prosto jak strzelił do miasta. Pomów z matką, dobrze wam radzę. — Tak myślę, matko — Józefka odważyła się pierwsza zabrać głos po milczeniu, jakie po jej słowach w izbie zapadło — że dziedziczka dobrze mówiła. Przez rok, a niechby i dłużej, odłożę, ile zdołam. Zycie na posag będzie; mnie tu ona zastąpi, nacieszycie się nią, póki jest jeszcze z nami. Zgodzili się, choć Nastka ostatnia. Zyta i ojciec argumenty przebili. Obojgu racja Józefki do gustu przypadła. Skoro chce matce, siostrze pomóc, ręce zająć, poduczyć, i jej w przyszłości się przyda. Będzie, jak znalazł. Dostała list polecający od pani Kuklińskiej, dziedziczki, i pierwszego lipcowego wtorku zabrał ją ojciec do miasta, z sąsiadem Jędrzejem zmówiwszy się, bo ten właśnie na targ w Odolanach jechał. Pracownia Zarańskiej mieściła się w niskim, parterowym domku z ogródkiem, zaraz za pierwszą przecznicą od rynku. Na bramie 137 wisiał szyld „Haft artystyczny mereżka cerowanie oraz inne bieliźnia-ne damskie i męskie naprawy ALEKSANDRA ZARAŃSKA". W pokoiku za pracownią, miejscem długich debat z klientkami, siedziały stłoczone pod niskim oknem cztery dziewczyny. Józefka została piątą. Na początek dostała cerowanie, a właściwie łatanie starej bielizny. Sługą — pomywaczką być nie musiała. Prace te spełniała milcząca, zahukana przez Zarańską jej krewna daleka jakaś, bezwolne stworzenie tyrać sobą pozwalające, szczęśliwe, że ma dach nad głową i jeść dostanie trzy razy dziennie. Stare ubranie po „ciotce" Zarańskiej znaszała. Cztery panny podręczne o piątej po południu każdego dnia dygały przed gospodynią, młodsze ją w rękę całując, i szły do domu. Pokoik z małym okienkiem pustoszał. Przed nocą Józefka rozkładała pod oknem łóżko, nakrywała się starą, z resztek materiałów uszytą, kołdrą i czekała rana. Każdy dzień przybliżał sobotę. Spotykali się w lesie na wzgórzach. Tu las był suchy, o słonecznych polanach, ostre kolce gęsto rosnących jeżyn zamykały ścieżki wiodące do dzikich, bujną zielenią pokrytych jarów i rozpadlin. Trzeba było dobrze znać wzgórza, wszystkie ich zdradliwe tajemnice, topografię podszycia, bieg strumieni i miejsca bezpieczne, by nie zgubić się w mrocznym chłodzie, a po wędrówce znaleźć kąt suchy, do spoczynku odpowiedni. Las i wzgórza znali od zawsze kłusownicy. Dzieci i kobiety nie miały nic do tych części lasu, które niepisanym prawem do „polujących na zwierza" należały. Zastawiano tu wnyki, paście, pętle, „haki" i „szczypce", kopano jamy, maskowano pułapki. Łup stanowiły zające, dzikie króliki, ptactwo leśne, wiewiórki. Zdarzały się kuny, lisy, borsuki, te dla uzdrawiającego sadła poszukiwane były; nawet wilki i jelenie — rzadziej i dawniej. Dzieciom i babom nic do mordu było, las niegrzybowy, jeżynami obwarowany. Starczało, jeśli biegały dołem, wytyczonymi duktami, ścieżkami albo i najniższą drogą, za borówkami i gąskami, a innymi betkami. Mało która zresztą z kobiet odważyłaby się wejść sama, a choćby i we dwie lub z dzieciakiem głębiej w las. Męska, kłusownicza wieść niosła o nieprzystępności, nieprzychyl-ności ludziom dalekich ostępów i choć od lat już jako skutek zaludnienia okolicy można ją było między bajki włożyć, swoją dawną moc miała. 138 Teraz wzgórza i las, pozostawione nawet przez kłusowników w spokoju, dawały bezpieczne schronienie im dwojgu. Lato było suche, gorące, w sam raz dla bezdomnych. Bo Łukasz Górka po powrocie ze szkół odnalazł Józię. I umyślili sobie wszystko dokładnie tak... Nie, nie od razu. I jeszcze nie razem. Łukasz umyślił, dziewczyna nie wierzyła obietnicom i marzeniom. Syn dumnego zarządcy największego klucza w tej części ziemi, panicz prawie, do tego w mieście kształcony, bogaty, z nią, prostą biedulą, wiązać by się chciał na co więcej niż zabawę? Długo ją musiał przekonywać. Pięknie, rozumnie, kochająco mówił, że nic mu żadna ponad nią, Józię Brzezicką. Żadna panna, którą znał, którą miał poznać. Niech to zrozumie i uwierzy! Józia podnosiła nań oczy jak dwa stawy zielone, bladła jeszcze bardziej, pod gęstwiną kasztanowych, kędzierzawych włosów twarz jej mała się wydawała jak u dziecka, tylko zmarszczenie brwi i czujny, wszystko rozumiejący, wzrok dorosłe były. — Widzisz — mówił żarliwie Łukasz — nie mógłbym kłamać patrząc w takie oczy! Stań tu — rozkazał nagle — nad wodą, spójrz, jaka jesteś! Patrzyła — i na widok rosłej, tak blisko niej stojącej postaci, lekko i zabawnie falującej w szemrzącym wodą lustrze, uśmiechała się, odrzucając na krótką chwilę strach. — Widzisz! — powtarzał wychwytując w lot cień uśmiechu na jej ustach.— Taka właśnie jesteś! — Jaka? — pytała wpatrzona w niewyraźne, bo wodne, odbicie ciemnej Łukaszowej głowy. — Piękna! — odpowiadał w zachwycie. — Najpiękniejsza. Zgrabna jak posąg. Wszystko w tobie jest piękne. Mądra jesteś i dobra. Rozumiesz wszystko. Inna... Słowiku... — głos przechodził w szept i milkł. — To za mało... — kręciła smutnie głową. — Dla kogo za mało? — krzyczał. — Dla mnie... — Dla nich tam... — robiła ruch dłonią w dół, ku wsi i dalej. — Dla ludzi. — Co mi... co nam ludzie! — buntował się. — A ojciec, a matka? — pytała. Wtedy milkł. Ale ponieważ czekała na odpowiedź, umyślił wszystko tak. 139 Nie będzie czekał jesieni, by do miasta na posadę jechać. Przez czerwiec w domu zostanie, nią się nacieszy, spotkaniami, które w pamięci i sercu zachowa na zawsze. Potem wyjedzie. Nie, nie na zawsze! Blisko, jak się uda najbliżej, pracy poszuka, a papiery ma dobre, najlepsze, wszędzie go przyjmą; i co sobota, co niedziela do niej na Sułtanie przyleci. Rodzice zdziwią się, skąd taki pracowity się zrobił, burczeć nawet, krzyczeć będą, głównie matka. Wakacje mu się należą przecież — powie. Nie chce wakacji, nie ma odpoczynku bez niej! Pracę, zabezpieczenie mieć musi, by przed ojcem stanąć i prośbę, która decyzją jest zarazem, przedstawić. Nie może być inaczej! Już nie! — Nie może być inaczej... — szeptała Józia i głos, choć drżący, miał w sobie odwagę nadziei. A lato wciąż było dla nich łaskawe. Ciepłe, słoneczne, mchem i zielonymi wiechami leśnych traw pachnące, owocne w poziomki i pierwsze maliny, soczyste w czerwień i matową czerń porzeczek wyrosłych dziko w wilgotnych nadrzecznych łęgach i olszynkach. Niżej położone torfowiska ciągnące się hen, po szuwarową odnogę Łady, postrzępione były połyskliwymi kioskami zakwitłej właśnie modrej trzęślicy, nadającej bagnu nie-bieskosinawą, zjawową trochę barwę. — Pięknie tu — mówiła Józia i wsparta bezpiecznie o mocne ramię Łukasza bez trwogi szła z nim w gąszcz a bezludzie. — Sama głęboko w las się nie zapuszczaj, pamiętaj — ostrzegał. — Nad jeziorkiem czekaj, pod dębem, nie dalej. — Ludzi tylko się boję — odpowiadała. — Niczego więcej. A tu pusto, nie strach. Kręcił głową zatrwożony i niespokojny. — Jutro, pojutrze przed ojcem stanę. Nie może dłużej być... — Nie! — przerwała gwałtownie. — Nie możesz. Nie trzeba... Jeszcze nie teraz. Boję się... Bała się wszystkiego. Łukasza siły i stanowczości, niewiadomego jutra, gniewu Wincentego Górki (to niemożliwe, by ośmieliła się przed nim stanąć), dumnej, wrogiej obcości jego żony, Łukaszowej matki. Swojej matki, Anastazji, zaciętości i rozpaczy (takie to nieszczęście w dom przyniosłaś, córko...). Bo matka dumna ani radosna nie będzie. Swój honor, hardość i mądrość ma. (Nie przesadza się 140 kwiatów z pańskich ogrodów na chłopskie grzędy ani chłopskiej floksji w salonie, u dziedziczki na oknie, na meblu miejsce...). I milczenia ojca, surowego wzroku księdza proboszcza, zmieszanej twarzy Zyty, nawet zdziwienia cichego kołodzieja się bała. Najbardziej zaś szeptów kobiet za plecami, zza płotów, ich chichotania i złośliwych dogadywań. — Nie może być — powiedziała z rozpaczą — by ojciec twój pozwolenie dał. — To je sam sobie wezmę! Sami sobie powiemy „tak!". — Jakże to? — stanęła bez tchu. — Bez błogosławieństwa? — Siłą go nikomu z gardła nie wydrzemy. Nie dadzą — w świat pójdziemy, a daleko. I nie wrócimy, choćby na kolanach błagali. Masz... — drżącą ręką rwał medalik z szyi. — Od dziecka noszę, matka chrzestna, pierwsza pani maniewicka z Lourdes przywiozła. Święty, szczęście ci przyniesie jak i mnie, żem cię spotkał. A od ciebie... Twój, ze wstążeczką wezmę. Daj, w surducie, w kieszeni... Nie, w portfelu... O tu, w tej kieszonce będę nosił. Zawsze. — Chował gorączkowo, nieprzytomny i rozdygotany. Jakże to, ma się im nic spełnić, skoro tak chcą, tak oboje chcą? Już milczała, fali, co ją porwała, nieść się pozwalając, bezwolna i przeznaczeniu zawierzająca. — Tylko nie teraz. Jeszcze nie... Choć miesiąc, przez lato poczekamy — prosiła. Zgodził się, ku jej uldze, nawet nie oponując zbytnio. Dobrze, niech będzie, jeśli ona tego naprawdę chce. Miejsce stałe, pracę, grunt pod nogami mieć musi, wtedy ją — za wolą rodziców lub nie — weźmie. Znalazł to wszystko w zaniedbanym, starym majątku wdowy po carskim bodaj generale, adiutancie samego wielkiego księcia, majątku Natalii Glińskiej. Pani przed laty w Petersburgu błyszczała, lożę w operze dla niej trzymano, miała pozycję, sławę i pieniądze. Potem, po zbyt wczesnej i zagadkowej śmierci męża, wyjechać ze stolicy musiała, wegetując na starość w strzechą krytym dworku w Zarzeczu. Całej służby troje było. Klucznica i gospodyni, mrukliwa, spode łba patrząca, ale do Glińskiej od lat przywiązana Ołena, przygłuchy parobek i stajenny w jednej osobie, Jasio, i najstarszy z nich wszystkich, zarządca i ogrodnik, imiennik parobka, panem Janem dla honoru i odróżnienia zwany. 141 Ogród w Zarzeczu był zaniedbany mocno, sad jeszcze bardziej, do pola wynajmowano ze wsi na czas żniw i innych koniecznych robót. Część ziemi dzierżawiono bogatemu cukrownikowi w Odolanach, Chrzanowskiemu, który żywił cichą nadzieję wykupić ją w przyszłości, wraz z ogrodem, sadem i dworem, a nawet wdową, gdyby do tego czasu umrzeć lub gdzie indziej przenieść się nie chciała. Ta nadzieja i plany musiały zbyt wyraźnie malować się na czerwonej, tłuszczem nalanej twarzy Chrzanowskiego, bo po którymś z nim spotkaniu, gdy uiszczał kolejną należność za dzierżawę, Natalia Glińska pożegnała go chłodniej niż zwykle a rychło, bólem głowy („pan darować raczy") się wymówiła, a po odejściu gościa-inte-resanta długo, z zaciśniętymi ustami, siedziała przy oknie w niskim, mrocznym saloniku drewnianego dworku. Ołenie wodę odświeżającą podać sobie kazała, spać wcześnie bez kolacji poszła, gospodynię uspokoiła złym czustwowanijem, nie cielesnym, a od samej duszy wywodzącym się. — Nie bój, miła moja, niestraszne ono, sił zbiorę, powojuję jeszcze — powiedziała i nazajutrz panu Janowi zaraz po pierwszym śniadaniu na rozmowę przyjść poleciła. Skutek tej rozmowy był taki, że ogrodnik-zarządca, który do każdego ziemiańskiego domu w okolicy — przez wzgląd na generałową — wstęp miał, stanął pewnego dnia przed panem Koryckim, właścicielem Maniewic. O czym mówili — tego już Łukasz nie wiedział, ale dopuszczony do spraw Wincenty Górka mimochodem przy obiedzie słówko rzucił. Łukasz na krześle skoczył, nóż i widelec z rąk wypuścił; jak z ma-rudności posiłku niezadowolony, tak od stołu rwać się przestał i do ojca z pytaniami się rzucił. — Zrozum, dziewczyno! — wołał, ściskając ręce Józi w swoich. — Kochanie moje, to cud prawdziwy! Zrządzenie losu! Ojcu przez godzinę, potem przez dwa dni, a i panu Koryckiemu, dowodziłem, że do Zarzecza nikt inny, tylko ja! Praca w Maniewicach, gdzie ojciec tak doskonale przez ćwierć wieku gospodarzy, przy jego boku i pomocy, żadne dla mnie pole, żaden egzamin. Ojciec za rękę będzie prowadził, nic sam, bez niego, nie zrobię. Nawet na błędach uczyć się nie przyjdzie. Dopiero w Zarzeczu mogę pokazać, ile potrafię, co wart jestem. Z tego, co ojciec mówił, ruina i upadek, nawet ge- 142 niusz tego majątku nie dźwignie. Nie jestem geniuszem, ledwie co szkołę skończyłem, ale chcę, rozumiecie?, chcę jak wariat spróbować zrobić rzecz niemożliwą. Niech się ojciec zgodzi, niech pozwoli! Gadałem jak w transie, całe Maniewice w powietrze by od tego ognia, com z siebie wyrzucił, poszły! Mówiłem i mówiłem, przekonywałem, błagałem i groziłem niemal. Ojciec milczał, pan Korycki ołówkiem w blat biurka stukał, na mnie z ukosa zerkał jak na szalonego, wreszcie ołówek położył, wstał i roześmiał się. I wtedy zrozumiałem, żem wygrał! — Panie Wincenty kochany — mówi do ojca — niech idzie, skoro chce. Co? Niech pokaże, co potrafi. Cudu nie zrobi, Zarzecza nikt uratować nie jest w stanie, ale może na rok, dwa upadek odwlecze? Glińska śmierci w domu doczeka, nie będzie starych kości po zajazdach, nie daj Boże, poniewierać, albo na stancji wynajętej w mieście, lada jakiej. I jak, panie Wincenty? Ojciec milczał nadal, ręką wreszcie machnął, cośmy za oczywistą zgodę odczytali. No i tak oto — śmiał się Łukasz — masz przed sobą pana administratora, zarządcę, rządcę, gospodarza — co chcesz — Zarzecza generałowej Glińskiej. Jutro tam z ojcem jedziemy. List już przez człowieka z Maniewic wysłany. Dziewczyno! — wołał i jak w tańcu wokół siebie, do góry podrzucając, obracał. — Az ojcem uzgodniłem, że będę co sobota, co niedziela do domu przyjeżdżał! Raporty złożę, on je przejrzy, poradzi. Nie wierzy w skutek, ale „przyda ci się taka szkoła", powiedział. Co sobota, co niedziela, rozumiesz? Rozumiała to jedno. Spotykali się tak cały lipiec i w sierpniu, gdy już wieczory chłodne były. W dzień jednak lato gorącość swą i pogodę utrzymywało, ponownie zakwitły łąki, chwasty na nie zoranych ścierniskach, a po Marii w lasach i po ugorach wrzosy. W sadach przy domach, na miedzach i gdzie tam rosły, dojrzewały owoce różnych drzew i krzewów; w lasach, po wilgotnych od rosy nocach, pojawiła się obfitość grzybów. Uciekali od ludzi w odległe, zdradliwe dla nie znających terenu, części lasu i wzgórz, kluczenie i przepadanie do perfekcji doprowadzając. Szczególnie Józia... Pytał ją nieraz o dom, o pracę u Zarańskiej w mieście. Jak jej jest, nie ciężko? Czy wytrzyma? 143 Śmiała się, zapewniając, że nawet nie wie, jak żyje — dobrze czy źle, co robi — o nim tylko i o spotkaniach myśląc. Niech się o nią nie martwi, niech mówi o sobie, co tam w Zarzeczu? Jak? Opowiadał jej same wesołe i dobre rzeczy. Sułtan, cudowny koń, niesie go do niej jak wicher, a polubił! Kiedy idą przez las, jej towarzyszy, nie jemu, łeb na ramię dziewczyny skłania. A przecież niełaskawy jest, inni boją się podejść, bo uszami strzyże, głową rzuca, nogami przebiera, jakby skoczyć na człowieka chciał. — Zna mnie już długo, dlatego... — ujmowała sobie. Albo to prawda! Od początku przecież! Nie pamięta? Rzeczywiście. Od początku... Mądry, łaskawy koń. I pogoda, jak od dawna nie bywała, jakby dla nich specjalnie. Ojciec rad, matka też, bo Łukasz niezbyt daleko z domu wyjechał, wyrósł i siły majak nigdy dotąd. Tyle jej źle, matce znaczy, że czarny się zrobił od słońca jak Cygan. Jakaż panna cię zechce! — martwi się. — Zechciała, co? — pytał szeptem. Jej, Józi, to nie strata? Niech więc powtórzy raz jeszcze... Że go w domu więcej nie ma, niż jest, na te dwa dni przyjeżdżając? Przywykł do gonienia po polach, Sułtan młody, gorący koń, w stajni nie ustoi. Rachunki z ojcem wieczorem późnym przy lampie, gdy wszyscy spać pójdą, najlepiej im się przegląda. W Zarzeczu niczego mu nie brakuje. Ołena go polubiła, przyjęła i nie trzaska za nim drzwiami jak za innymi. A kiedyś placek z kapustą i grzybami dla niego upiekła, dziwny, nietutejszy. Jadł i chwalił, choć nie było co. Ołenie oczy błyszczały, dobrze, Natalio — mówi do generałowej — ptaszka moja, że my jego wzięły. O i masz, stara kobieta ptaszka dla Ołeny została! ...Jasio robotny choć głuchy, pilnować go nie trzeba, dokładny, nie ladaco. Już umyślił na wiosnę pomocnika mu wziąć. ...Pan Jan zbywszy kłopotów z zarządzaniem, o którym i pojęcia wielkiego nie miał, ogrodem i sadem pięknie się zajął. Jeszcze na okolicę pierwszy będzie! Generałowa go, bodaj w poniedziałek zaraz, do siebie poprosiła, herbatą z konfiturą wiśniową poczęstowała, mdliło go, zauważyła zaraz, nie to, co Ołena przy pierogu, mądra staruszka! Talerzyki zabrać kazała, Ołenie nie wpuszczać nikogo, i „sekret" mu wyjawiła. — Niech się nie boi — tłumaczyła poważnie — u niej w Zarzeczu młodości, jak we wsi i dalej mówią, a i czasu nie zmarnuje. Już co 144 ^^^^^^^^^ trzeba, choć póki co niewiele, zauważyła. Jej nie oszuka. Że Ołena go widzi, to dopiero pół. Ona pewność gdy posiądzie, jego jak syna, którego jej Bóg poskąpił, będzie traktować. I to, co na czarną godzinę z Ołeną trzymały, oddadzą mu, by Zarzecze do piękności i rozkwitło-ści doprowadził. Nie pożałuje. On, znaczy. — Tak powiedziała — „rozkwitłości"! Co za kobieta! — śmiał się i podziwiał Łukasz. — Dasz wiarę — tłumaczył zasłuchanej i coś głęboko rozważającej w powadze Józi — że one gotowe ostatnie grosze na tę rozkwitłość zza komina wyciągnąć? Chciał pięknie podziękować i uciekać, ale generałowa nie dała mu ust otworzyć. — W sobotę — rozkazała — po obiedzie, znaczy, zostanie, minutkę tylko poczekawszy, aż ona upał i duszność za firanką, w półmroku pokoju przedrzemie lekko. Albo nie! Lepiej wieczorem, Ołena niespodziankę kulinarną przyrządzi, wtedy sposobność będzie. Pana Jana za świadka posadzą, podpisze, co trzeba. Albo nie! Do ojca, znaczy do pana Wincentego Górki, umyślnego pchnie, zaprosi, i obaj z synem dowiedzą się, co postanowiła. Zgadza się, a? — I co miałem robić? — rozłożył ręce Łukasz. — Ojciec list dostał, przez „umyślnego", a jakże! Jasio awansował ani wiedząc! A ojciec napisał, że wielce rad, poleca osobę i usługi. W sobotę! Ucieknę albo zwariuję. Nie można?... — pytał bezradny. Nie można. I wytłumaczyła mu pięknie, uspokajając, że to dla ich dobra, że skoro pani Glińska tak go polubiła, że tak weń wierzy, a nie mogło być inaczej, to może prędzej, niż myśleli, razem będą? Może generałowa łaskawym uchem wysłuchać go zechce, kiedy jej powie... gdy o niej... o tym, że... Zająknęła się, zapłakała cicho. Teraz on, przerażony, uspokajał i już razem plany snuli. A w sobotę wcześniej do domu przyjdzie — tłumaczyła potem Józia — matka się zdziwi i ucieszy. Z drogi tylko na ich las i wzgórza spojrzy. W niedzielę się spotkają, wieczorem. Albo nie... — uśmiechnęła się, generałowej niezdecydowanie przypominając. Skoro obojgu taki smutek — choć i radość, nadzieja zarazem — niech on też rodziców swoich uraduje do końca. I kiedy ojca do domu odwiezie, niech zostanie dłużej, przez całą niedzielę. Jak ona. Jej ojciec od dawna do miasta interes miał, pójdą razem w poniedziałek z samego rana. Na pewno trafią wóz jakiś, co ich podwiezie. Dwa tygodnie rozłąki to długo, ale pierwszy i ostatni raz będzie. Niech się nie KI — Dokąd wracają latawce Martwił się. A uważać po drodze będzie? — pytał. Będzie! — śmiała się. Wilków nie ma ani zbójców. Lasu się nie boi, drogi by się lękała? Prawda. Wilków ni zbójców nie ma. Zresztą niedługo już! Zbój by się może jeden znalazł, ale nie chciała niepokoić, i, co gorsze, gniewać Łukasza. Nie na nią, dla niej był jak ojciec i matka, najlepszy na świecie, bała się, że mógłby co zrobić tamtemu. Łukasz gwałtowny był, gorączka, mógł niewiele myśląc krzywdę niewinnemu wyrządzić. Bo przecież tamten, ponury, milczący Antoni, nic poza patrzeniem od niej nie chciał. Nie zaczepił nawet, słowa nie powiedział, i choć jego czarnej twarzy zlęknąć by się można, wiedziała, że nie złość ma w niej, a w oczach nie gwałtowność. Milczkiem go albo zgoła wilkiem przezywali, że niby jak wilk ślepiami ponuro błyska, zęby szczerzy, patrzeć tylko, jak warknie, gdy zaczepiają i dokuczają za wiele. Ojciec go wziął do kuźni do pomocy, zdawał się rad z tego, niedużo żądał, tyle co jedzenie i kąt do spania, ale niedługo miejsce zagrzał. Ledwie go miesiąc w domu widziała, odszedł, nawet nic nie tłumacząc. Z drogi tylko obejrzał się na dom — stała w progu, spotkali się oczami, i pojęła w jednej chwili, czemu odchodzi. Matka z Zytą dziwiły się głośno, ojciec głową kręcił, nikt poza nią nie zrozumiał spojrzenia. Mówili potem, że w sąsiedniej wsi do dworu, do koni się dostał. Zmyślny był, nawet ojciec, choć krótko u nich Antoni był, przyznał, że ponury chłopak, od ludzi stroniąc, ze zwierzętami jak z równymi obcował. A już konie najpłochliwsze, najbardziej dzikie czy złośliwe, z ręki mu chleb jadły, a łby do szyi tuliły parskając. — Nie może być zły człowiek, choć ślepia ma wilcze — tłumaczył matce żegnającej się krzyżem świętym na widok czarnej głowy za oknem. — Koń mądry, pozna, kto zły, kto dobry. Antoni nie zbój, skoro go zwierzęta słuchają. Matka milczała i nie żałowała odejścia chłopaka. Ten zaś, choć zaraz na początku lata ze wsi i kuźni poszedł, nie przepadł na zawsze. Widziała go Józia w niedziele przed kościołem, jak w tłum się wciskał i uchodził w bok, i dziewczyńską zmyślnością poznała, że dla niej taki szmat drogi przyszedł. Zjawiał się tak całe lato. Widywała go i na drodze, i w miasteczku, dokąd wysyłany końmi przyjeżdżał, dostrzegła i w lesie. Zawsze z daleka, ale wiedziała, że nie ma tygodnia, by nie był, gdzie ona. 146 Kluczył z odległości, przepadał i znów był, zdawało się jej wreszcie, że jest wszędzie. Pilnuje, by mnie złe nie spotkało — pomyślała raz i żachnęła się, pełna niechęci. Łukasz obok, a tamten miałby nad nią czuwać? Gniew w niej narastał i wrogość. Ale że tamten był, jakby go nie było, gniew minął, niechęć ustąpiła litości. Chłopak bez domu, od ludzi uciekał, błąkał się tam, gdzie ich nie ma, jej też unikając jak innych. Tyle było, a posądzała go o najgorsze. Bać się zaś nie ma czego. Ojciec zna się na ludziach. Ona też ma taki dar. Spojrzy na człowieka i już wie — wart co albo nie. Z Łukaszem tak było. Od razu poznała, że jest jeden na świecie. Antoni niech chodzi po boru, i za sto lat spotkać się nie muszą. Byle go Łukasz nie zauważył. Gwałtowny jest, o nią się lęka, mógłby rzucić się na odludka. W tamtą sobotę, kiedy nie miała spotkać Łukasza, nie biegła do domu — do lasu jak zawsze. Nie spieszyło jej się. W powietrzu cisza była jak przed burzą, ale niebo czyste, chmury jasne, wysokie, dal przejrzysta. Od wzgórz powiew szedł rześki, od dołu zapachy leśne, wilgotne i wonne, mdłe od kwiatów, cierpkie od traw, znad wody gorzkie i duszące. Droga jak co tydzień pusta była. Ich droga, wyższa od szerokiej, podnóżnej, przez ludzi uczęszczanej. — Zbóje ją przed laty wydeptali, kłusownicy potem od leśników uciekając, a jeszcze wcześniej dziwożony i rusałki tędy biegały — straszył Łukasz bezpieczną w jego ramionach. Nie bała się i śmiała, sama wilkołaki i smoki do strachów dodając. I już oboje kończyli bajkę o świętym Jerzym ratującym na owej drodze dziewczynę z siedmiu paszcz smoka olbrzyma. Święty miał twarz Łukasza, na Sułtanie gnał, koń chrapy rozdymał, parskał, kopytami padłe smocze cielsko tratował. Zaśmiała się na wspomnienie, jakby teraz się działo, i w las zboczyła od drogi. Tyle zdarzyć się miało wkrótce, może już nigdy na wzgórze nie przyjdą? Zresztą co tam, musi iść sama, dokąd biegała z Łukaszem. Od niego, od nich dwojga powie lasowi ich sekret. Miejscu nad jeziorkiem, młodemu dębowi, jeszcze nie kwitnącemu nigdy. Prawda to, że dąb siedemdziesiąt lat żyć musi, by żołędzi doczekać? Dziw, ale prawda, skoro Łukasz mówił. Obok dębu rósł buk, dalej graby, olchy, jarzębiny. Wyżej i szerzej las był jasny, sosnowy. Biegali, chodzili i tam. Pomyślała, że dziś daleko nie pójdzie, tylko do dębu, nad wodę. Skoczy przez doi- 147 ną brzezinę, olchy, łąkę z błotnistą strugą, dalej przez kotlinki odkryte przez nich już w czerwcu. Maliny tam rosły, gąszcz jeżyn poplątany i dziki, teren zapadał się i wznosił. Raz tylko czy dwa szli tędy, ale zapamiętała. Skróci drogę bokiem, przez dziki jar... Nie. Lepiej przez owe kotlinki przebiegnie. Kiedy tu byli, Łukasz gałęzie rwał, wielki pęk zielony, pachnący jej wręczył. Sułtan szedł z tyłu, prowadzony przez nią za uzdę. Nie lubił drogi, potykał się i buntował podrzucaniem łba i strzyżeniem uszu. Zboczyła z dróżki na sobie tylko wiadomą ścieżkę. Tędy szli, a jeśli nawet nie, cały las zna, nie zabłądzi. Teraz w prawo. Znów kaliny, wykrot jakiś... Trawa pod nogami gęsta, wysoka. Weszła w mech, paprocie... Zgrzytnęło coś, trzask głuchy, ziemia zapada się. Gwałtowny, rozpaczliwy rzut ciała, trzepot rąk. Ból rozsadza serce, rwie nogę w kawały. Czarna chmura spada na głowę. Ostatnie szarpnięcie. Żelazna paszcza rwie ciało i kości. Krzyk. Runęła w ciemność. ■ Burza przyszła wczesnym wieczorem. Chłopcy zdążyli wrócić do domu przed samą nawałnicą, przegrali jednak wyścig z wiatrem i deszczem. Przemoknięci do nitki, w trampkach rozmiękłych na papkę (mokre określenie Rafała), parskający i tryskający wodą z czupryn, suszyli w kuchni pokryte gęsią skórą opalone kości. — I dobrze wam tak — powiedziała bezlitośnie babcia Natalia. — „Nad wodę" to nie znaczy bez opamiętania długo. Nie widzieliście chmur? — Kąpaliśmy się — próbował tłumaczyć Rafał. — Interesujące. A oczy wam wpadły do jeziora? — spytała ironicznie i surowo babcia. — Nieee... — mały przełknął z gulgotem ślinę. Zbity z tropu przestąpił nerwowo z nogi na nogę. Nie myślał, że babcia może być zła. Nic się przecież nie stało, nie? Ubranie wyschnie, oni też. Podłogę wy trą... — Koziołku — odezwał się z kąta pan Mikołaj. — Nie znasz babci. Nie jest zła, tylko przestraszona. Jak kura, Natalio, wybacz niezręczne porównanie, co w czasie deszczu pogubiła kurczęta. Boi się, że zachorujecie, a przedtem myślała, że nie zdążycie przed burzą do domu. — Nie rozchorujecie, tylko rozchorujesz. Liczba pojedyncza — sprostowała sucho babcia. — Tamtym — wskazała głową w stronę Jacka i Maćka — nic nie będzie. Rafał chuchro. Co powiem Emilii? — zdenerwowała się, jakby Rafał leżał umierający, z czterdziestoma kreskami gorączki. — Nie mogliście uważać? — zwróciła się groźnie do głównych winowajców. Nie zdążyli odpowiedzieć, a Anna wyjść taktownie na palcach z kuchni, kiedy za oknem, wokół domu i nad lasem rozpętało się piekło. Rafał pisnął i nie zważając na męski honor, dał nurka pod 149 babci skrzydła; Anna przypadła z drugiej strony. Nawet chłopcy mimo woli wcisnęli głowy w ramiona. Babcia westchnęła jakby z ulgą i uspokajająco przytuliła Annę i Rafała do siebie. — Mikołaju, sprawdź, proszę, czy wszystko w domu w porządku. A gdzie psy? Okno na górze zamknięte? Nie w głowie nam teraz — co, Anno? — oglądanie lasu z matecznika? Anna zaprzecza gorąco z twarzą wciśniętą w babci bluzkę. Delikatna szorstkość materiału drażni jej nos słyszy równo i mocno bijące babci serce, ramię Rafała gniecie ją' w szyję. Poruszyła się, ale-nie otworzyła*oczu. — Już? — Kicha i odważnie unosi nieco lewą powiekę. — Można patrzeć? — Nie radzę — przestraszył ją pan Mikołaj. Pisnęła jednocześnie z błyskiem za oknem i zapadła w pachnącą lekko perfumami przystań. Zamykali tak oczy i otwierali je przez godzinę. — Dwadzieścia pięć minut, nie przesadzajcie — zmitygowała ich babcia. — I złaźcie mi z kolan. Ważycie sto pudów. A głowy macie jak kamienie. Jazda — pogładziła obydwoje miękko, głos też był ciepły, ani więc im przeszło przez myśl tłumaczyć słowa babci, jak brzmiały. Chłopcy i pan Mikołaj zniknęli. — Mikołaj drży o las — odpowiedziała niejasno babcia na Anny lękliwe i pytające spojrzenie. Anna nie zrozumiała, ale nie śmiała się odezwać. To Rafał ruszył do ataku. Nie darował babci pretensji do chłopców! — Zmokną przecież! — wrzasnął z wyrzutem. — Wyschną — odparowała natychmiast cios babcia. — I nie ja im kazałam iść, więc nie krzycz, z łaski swojej. Taka burza — pomyślała Anna — wyprowadza ludzi z równowagi. Babcia boi się o nich wszystkich, boi się o psy, dom, las i zwierzęta w lesie tak samo jak pan Mikołaj. Nie mówi tego, ale nie może ukryć niepokoju. Anna podchodzi ostrożnie do okna i zerka przez zalane ulewą szyby. Wiatr wali w okno, rzuca w nie zerwanymi z sosen iglastymi gałęziami. Dom drży od ganku po strych, jakby się kulił pod ciosami i potopem. Błyskawice rozświetlają las, już daieko od podwórza, niebo grzmi jeszcze nad jeziorem. Czyżby burza w pomrukach odchodziła? 150 Zostaje. Dopiero teraz rozrywają się tamy zatrzymujące morze wody, wiatr zmienia się w wichurę. — Nie bójcie się — mówi babcia Natalia i Anna tym razem nie wychwytuje nuty niepokoju w jej głosie. — Najgorsze za nami. Drzewa osłonią dach. Nie takie wichury przetrzymał... Chłopcy wracają. Weszli żywi i cali, ociekający wodą z nieprzemakalnych płaszczy, z kapturami zasłaniającymi im pół twarzy. Pan Mikołaj zaopatrzył ich nawet w głębokie gumowe buty, sam wdział wysokie, rybackie, za kolana. Zgubił gdzieś swoją fajkę i Anna przez chwilę zastanawiała się, czego brakuje brodatej twarzy, co czyni ją inną, trochę bezbronną i młodszą. — Psy w oborze z Melanią. Flinta pilnuje porządku. Agat udaje, że tego nie dostrzega, i drażni się z krową. Mela mądra, nie zwraca na niego uwagi. Kury spokojne. Piwnica zalana, wiatr wyrwał skobel. Zamknęliśmy, ale jutro roboty na pół dnia. Do półek woda nie doszła, tylko kartofle pływają. Na podwórzu jezioro. Nie wyjdziecie, panny, przez tydzień z domu — nastraszył Annę, nie babcię. — Runął płot od strony ogrodu, głupstwo, i tak mieliśmy go naprawiać. Drzewa najgorzej... — zasępił się. — Mokrej Kępy chyba nie zaleje całej, sucho dotąd było, zwierzęta poradzą sobie, uciekną. Ale drzewa... Rwie wszystko i łamie jak zapałki. Pamiętasz, Natalio — zwrócił się do babci — w listopadzie dwa lata temu wichura podobna dzisiejszej powaliła nam sosnę na dach. I nic — dodał na spojrzenia wszystkich czworga. — Dom jak twierdza. W lesie stawiany, mocny. Dwie inne sosny poszły na ogrodzenie, akacja na studnię. Te drzewa, które zostały przy domu, rozchwiane są i pochylone od zachodu, zauważyliście? Nie mają podpory, zabezpieczenia w sąsiednich. Ale może wytrzymają. Drogę tylko zawali, las przetrzebi. Boję się o brzezinę, urosła pięknie. Gdzie moja fajka, Natalio? Zapalili naftową lampę, światła nie było już od popołudnia. — Zawsze tak jest przed burzą — powiedziała babcia. — Uważajcie ze świecami w pokojach. A najlepiej, jak pójdziemy spać. Zmokliście... myślę o Rafale — sprecyzowała, widząc zdecydowane „nic" podobnego" na twarzach starszych chłopców. — Wrażenia też zwaliły niektórych z nóg. Co, Anno? — przygarnęła ją miękko, z zachętą w głosie. — Zmienimy kącik sypialniany? — spytała cicho, żeby nikt nie usłyszał. — Ja się boję — odezwał się niespodziewanie pan Mikołaj. — 151 Skoro kobiety przyznają się do strachu, mogę i ja. Rafał, hę? Zostawimy tamtych samych na górze, co ty na to? Nie uważasz, że czarny pokój jest w sam raz na taką noc? Anna przytula się do babci, odwraca od okna głowę, ale wichura wciska się w jej uszy z całą gwałtowną nieustępliwością. W domu słychać trzaski i pogwizdywania, za oknem stukoty i walące raz po raz w ścianę gałęzie. Szum od lasu dochodzi aż do złotego pokoju. Firanka w oknie faluje, zimny podmuch studzi rozpalone policzki Anny. Nieprzenikniona czerń spływa na świat, czas wlecze się wolno, kukułka woła nie co kwadrans, a co godzinę. — Śpij, Anno — mówi babcia. — Wichura nie jest straszna w domu, z ludźmi. Do rana minie i zapomnisz o strachu, no! — Gładzi Annę po twarzy i ramieniu. — Spij. — Nie porozmawiamy? — pyta z nadzieją w głosie Anna. — Dobrze — zgadza się babcia. — O czym chcesz? — O wszystkim. Tylko... — Anna milknie gwałtownie, a nadzieja ustępuje miejsca potężnemu zdumieniu. — Zrozumiałam nagle, że jestem śpiąca! — „I sen spadł na nią szalony..." — roześmiała się babcia. — To cytat z bajki. Dobranoc. — Jakiej? — mruczy Anna. — Dobranockowej. — ...noc... — mamrocze już zupełnie niezrozumiale Anna. Chce powiedzieć, że burza uratowała ją od tłumaczeń i przeprosin; do jutra wszyscy o tym, co było przed wichurą, zapomną. Wodę z piwnicy trzeba będzie... dziadek Mikołaj zapomniał zapalić fajkę i trzymał ją zgasłą w zębach... Agat śpi w oborze... Czy Melania go nie kopnie wreszcie... dlaczego pokój obok nazywają „czarny"... czy wiatr ma początek i koniec... musi być miejsce, gdzie nie wieje... strasznie dobrze jest spać u babci... mama dopiero się zdziwi, że Anna taka odważna... poszła wysoko po schodach... aż na dach... skoczyła... i pofrunęła... z wiatrem... Ranek po burzy wstał zamglony i nijaki. Babcia czuła się zmęczona, Rafała pierwszy raz w życiu „tak" bolała głowa, dziadek był milczący, śniadania nikt prawie nie jadł. Źle spali wszyscy czy co? — zastanawia się Anna. Ona też długo usnąć nie mogła! — Właśnie! — uśmiechnęła się babcia i jakoś wszystkim zrobiło się lżej. 152 — To zmiana pogody. Ciśnienie — zauważył pan Mikołaj. — Są za młodzi, nie reagują na żadne niże czy wyże, poza niezadowoleniem, że na przykład wycieczkę licho wzięło — nie zgodziła się babcia. — Są wrażliwi — bronił swej myśli i młodych pan Mikołaj. — Właśnie! — powtórzył niedawny babciny uśmiech Rafał. Nie wiedzieli, komu przyznał rację, ale nieważne, czeka ich przecież cały doskonale długi dzień, w którym jest tyle do zrobienia i tyle zdarzyć się może! Chcieli iść zaraz do lasu, ale piwnica! Rafał zapomniał z mety 0 bólu głowy. Calcipirynę połknął, nie było rady, babcia stała obok z miną zbyt stanowczą, by mógł się wykręcić, wypił i gorące mleko z miodem, wciągnął posłusznie skarpetki. Widać jednak uczucia malujące się na jego twarzy zdecydowanie mówiły o zbliżaniu się do granic uległości, bo leżący w zasięgu babci rąk gruby sweter nie został nadziany na Rafałowe ramiona. Mały odetchnął jednak dopiero za progiem. Poczuł się bezpieczny. — „Lataj, synku, nisko i powoli", co? Takie jest życie. Dobre życie — pokiwał głową pan Mikołaj. — Nie troszczą się o ciebie, czujesz się nieszczęśliwy. Dbają — prosisz Boga o czapkę niewidkę. 1 tak źle, i tak niedobrze. Bądź mądry, co lepsze. — Ja wolę środek — odpowiedział krótko. — Sweter przecież został, niewdzięczniku — stanął wiernie po stronie babci pan Mikołaj. Wylewali tę wodę z piwnicy we czterech i wylewali. Ustawili się gęsiego, pracując systemem „podaj cegłę". Przyszła i Anna po godzinie, ale ją przepędzili grzecznie. „Nie dla panieńskich rąk czarna robota". Wyniosła się. Po obiedzie zabrali się za płot. Dziadek robił się coraz bardziej ponury, Maciek porozumiał się z Jackiem wzrokiem i spytał, czy nie warto by było iść do lasu. Oni sami dokończą naprawy, a pan Gastoł z Rafałem mógłby tymczasem... — Naprawdę dacie radę? — w głosie dziadka Mikołaja słychać było wyrywającą się precz od płotu nadzieję. — Jasne! — odpowiedział Rafał. Poszli, zabierając ze sobą Annę. Ani Rafał, ani Anna nie znali się na lesie, patrzyli teraz na wszystko wokół trochę jak na obrazek ze złamanym przez wiatr 153 drzewkiem, wkrótce jednak zrozumieli, że są świadkami straszliwego zniszczenia. Brzezina była cmentarzem. Powyrywane z korzeniami drzewa, połamane gałęzie. Ocalałe brzozy okaleczone przez padające obok. Inne, z korzeniami mocniej wrosłymi w ziemię, rozdarte przez pół, z odrzuconą daleko koroną, z zielenią ciśniętą na ziemię lub zwisła na kawałku kory, z otwartą, postrzępioną po bokach świeżą raną. Bolesne, ostre drzazgi wdzierające się w pootwierane ciała, rzucone z ogromną siłą strzępy tego, co jeszcze tak niedawno było drzewem, zwisie w dół, wplatane w sąsiednie, oszczędzone przez wichurę towarzyszki. Poszarpana jak po wybuchu ziemia pełna wyrw i lejów. Przechodzili ponad powalonymi pniami, odgarniali żywe jeszcze, z niezgasłą zielenią gałęzie. Tam, gdzie przejść się nie dało, obchodzili bokiem, wspinali się na pnie, sterczące nienaturalnie w górę korzenie, zapadali w miękką, uginającą się pod nogami i chlupoczącą nawilgłym mchem ziemię. Las sosnowy był inny, choć i on równie ciężko przeżył kataklizm. Potężne drzewa wspierały się jak mogły, jedne drugim użyczając ramion na podparcie. Tylko rosnące na polanach, przy drodze i w przerzedzonych częściach lasu zapłaciły za swobodę dzieląc przeznaczenie brzóz. Z góry dochodziły niepokojące trzaski, aż pan Mikołaj ocknął się z posępnego zamyślenia i odciągnął Annę i Rafała na drogę. — Jeszcze jedna, dwie takie wichury i leśniczówkę na kilometry widać będzie! Sam środek huraganu szedł tędy... Stanęli na widok potężnej, szerokiej na sto metrów wyrwy, jakby wielkolud jaki przez las kroczył i ogromną kosą ciął w lewo i prawo, nie przepuszczając niczemu. Ostałe po bokach drzewa kalekie były, nie do życia — okręcone wokół siebie po kilka razy, jak słomiane powrósła, ze zdartymi żyłami, długimi na metry, rozwleczonymi, aż można by było przez środek drzewa jak przez wielkie okno świat oglądać. Na drodze do leśniczówki naliczyli jedenaście zwalonych drzew. — Nie przejedzie tędy nic przez tydzień. Kuśmider wojsko do pomocy musi wezwać. Nie-poradzi z ludźmi sam... Jesteśmy odcięci od świata, moi mili. A te wiatrołomy... — pan Mikołaj rozgląda się wokoło, nerwowo wyjmuje i wkłada do ust po raz drugi już od wczoraj zgasłą fajkę. 154 — O świetle przez parę dni nie ma mowy. O telefonie też. Do miasta po chleb per pedes apostolorum trzeba będzie. Chyba że chłopcy na rowerach skoczą. Mniejsza o chleb... — machnął ręką. — Takie sosny, takie brzozy! Nawet dąb Natalii od pioruna czub stracił. Jak jej to powiem... — spochmurniał jeszcze bardziej. — Wracajmy. Do Mokrej Kępy nie dojdzie nikt. Zwierzęta pochowały się i pouciekały na koniec świata. Nory zalało... Rafał, który jeszcze wczoraj cieszył się, że burzę w lesie przeżyje, będzie o czym opowiadać chłopakom w szkole, pożałował dziadka jak nikogo dotąd. Bo i co z tego, że pan Mikołaj już dziesięć lat temu zdał opiekę nad lasem panu Kuśmidrowi, nowemu leśniczemu, kiedy myśli o wszystkim i martwi się jak dawniej. A robi to za dziesięciu inżynierów Kuśmidrów! Rafał to widzi. — My ci, dziadku, zrobimy wszystko koło domu, a do lasu wojsko przyjedzie, sam mówiłeś — powiedział na pocieszenie, najserdeczniej, jak umiał. Niewiele to było, ale co mógł zrobić innego? A dziadek ucieszył się, słowo daję. Nawet uśmiechnął się pierwszy raz, odkąd wyszli z domu. I zapalił wreszcie swoją zgasłą fajkę. Pani Natalii o dębie nie pisnęli. A nuż korona odrośnie? Nim się babcia do lasu wybierze, dużo zdarzyć się może. Chłopcy naprawili płot, uporządkowali całe obejście, zagrabili gałęzie na stertę pod szopę, zmienili „pościel" Melanii, pomogli babci i Annie w porządkach w ogrodzie. Anna wykąpała Agata, wrócił po hultajskiej nocy skołtuniony i brudny, owinęła go w koc, zmusiła do statecznego leżenia w kącie, „póki nie wyschniesz, ła-zęgo". Rafał obserwował wszystkich uważnie. Siedzieli za stołem, Anna podała herbatę i konfitury wiśniowe, mały dostał renklody z kompotu, za którymi przepadał. Jacek wymienił wiśnie na chleb ze smalcem. Po kolacji? — podniosła brwi Anna, ale nic nie powiedziała. Omawiali plany na jutro. Dziadek do nadleśnictwa, Anna z panią Natalią dom, babcia życzy sobie generalnego sprzątania „po burzy". Pani Kisielnicka przyjdzie do pomocy. Jest niezawodna. Przed laty, w dramatycznych, choć niejasnych, okolicznościach, nauczyła babcię doić jakąś poprzedniczkę Melanii i odtąd babcia odnosi się do niej (pani Kisielnickiej) z szacunkiem. Chłopcy są non grata i mogą zniknąć. Im, kobietom, jutro niepotrzebni absolutnie. 155 Rafał zastrzygł w popłochu uszami. On też? Dziadek go do nadleśnictwa wziąć ze sobą nie chce, zostanie bez przydziału? Pójdzie sam na Mokrą Kępę!... — Akurat! — powiedziała babcia i wycelowała w małego widel-czykiem do ciasta. Była jasnowidzem, to oczywiste! — Rafał może zostać z nami. — To „z nami" było z przyciskiem. — Ale jeśli chce z nimi — ruch głową w lewo, ku trzeciej już pajdzie ze smalcem — to proszę bardzo, nie będziemy płakać. — My jedziemy do miasta po chleb i różne takie — odezwał się Maciek znad swojej pierwszej potężnej kromki (ze smalcem). Anna poczuła nieprawdopodobną chęć zatopienia zębów w pozostawionej na talerzu —jeszcze nie ściągniętej przez nikogo! — przylepce, ale w porę zapanowała nad odruchem już, już wyciągającej się w tamtą stronę ręki. Zwariowała czy co? Miesiąc w Mątwact i utyje jak świnka! — Po jakie „różne takie"? — zabrała oczy znad talerza. — Męskie sprawy, kobieto, nic ci do nich — zbył ją eleganckc Maciek. — Nieważne, Anna, naprawdę — załagodził Jacek. „Kicham na was", chce powiedzieć Anna, ale w ostatniej chwili gryzie się w język. Przecież omówiła z babcią wszystko dokładnie! Że ma być damą, nie dać się prowokować, panować nad sobą i językiem, być wręcz słodką (niech to gęś kopnie!) — aż chłopcom dech zaprze z wrażenia, że t a Anna to naprawdę jest! — Skoro nieważne... — odezwała się łagodnie i z godnością. Babcia miała rację? Maciek zakrztusił się (drugą pajdą), Jacek podniósł na nią oczy, Rafał z dziadkiem przestali liczyć renklody w salaterce. Twarzy babci nie widziała, pani Natalia patrzyła właśnie w okno. — ...siem — powiedział bezmyślnie Rafał i odstawił salaterkę. — Dziękuję, mam dość. Ta Anna! Nigdy nie wiadomo, co powie. Musiała mocno przestraszyć się burzy, skoro jest taka grzeczna. Gdyby wichury były łagodne, nie waliły w dziadka las, mogłyby wiać co drugi dzień. Doczekaliby czasu „potulnej Anny"! To by była frajda! Wydarzenie warte zjazdu całej rodziny. Właśnie, rodziny. Rafał wlazł w kąt, do Agata, czym uszczęśliwił psa niepomiernie, i zaczął skomplikowane rozważania. Miał szczęście! A wszystko zaczęło się źle, od choroby babci. 156 Siostra Klara na religii mówiła im o siedmiu chudych i siedmiu tłustych latach. Słuchali, bo było ciekawe. Zyga nie wierzył, ale czy kto przekona niedowiarka? Na nim, na Rafale, sprawdziło się piorunem. Siedem lat miał chudych, same złe rzeczy, odkąd pamiętał, ani wspominać, chociaż dziś już nie piecze w środku, gdy na myśl przyjdą. I bęc! — od ósmego roku jakby film nowy do aparatu włożył. Wszystko najlepsze. Do czternastu lat tak będzie. Jeszcze pięć, potem znowu chude, złe znaczy. Trudno, pięć lat, nim minie — urośnie, silny się zrobi, wytrzyma. Ważne jest teraz. Przedtem był sam z babcią; Agat mały, babcia chora, ciężko było, aż strach. I proszę — Agat urósł, babcia zdrowa jak nigdy, śmieje się, radosna, on skończył już dziecinną pierwszą i drugą klasę, zdał do trzeciej, poważnej, nie to co ple, ple w młodszych — wycinanki, malowanki, Ala ma kota. Przejrzał nowe książki — czytanki długie, a jakie zadania! Gdyby co, Jacek mu pomoże. Bo ma teraz dużą, prawie ogromną rodzinę. Sami byli — a pełno ich. To jest dom! Jacek jest najważniejszy, ale inni też się liczą. Babcia Natalia, dziadek, całkiem fajnie jest mieć dziadka, Anna i Maciek, ich mama, pan Łukasiewicz i Klimecki. Jeszcze pani Kociołkiewiczowa na dokładkę... Potargał Agatowi uczesane przez Annę porządnie kudły, pies zaskomlił z zadowolenia, pociągnął go więc jeszcze za ucho. Niech ma. Spyta, czy mogą przyjechać do Mątew w zimie. Ale byłyby święta! Dlaczego nie ma tu z nimi babci Emilii? — Przyjedzie w sobotę — odpowiedziała babcia Natalia. Spytał głośno? Myślał sobie przecież tylko. — W sobotę? — Anna skoczyła na krześle. — Napisała ci, babciu? — Ja napisałam. Zaprosiłam ją — sprostowała pani Natalia. Anna milknie. Pan Mikołaj patrzy na żonę, chłopcy krzyczą „hura". Rafał zrywa się, ciągnie za sobą Agata i obaj rzucają się babci na szyję. Zbijają babcię z nóg, spieszy im na pomoc dziadek i Flinta. Reszta psów z ganku wpada do pokoju, pisk i harmider podnosi się do nieba. — I czego szalejecie, zwariowane półgłówki! — doprowadza do porządku całe towarzystwo pani Natalia. — Rad głupi, że oszalał, jak mówiła moja babka. Psy, marsz z pokoju! Rafał-z Agatem do kąta. Flinta!... oczywiście, tej zawsze wszystko wolno. Ale reszta niech się wynosi! Anna, proszę mi pomóc sprzątnąć ze stołu. Maciek, 157 wyjmij świece z kredensu. Jak my bez światła przygotujemy dom na sobotę? Bogu dzięki, jest Kisielnicka. Mężczyźni przyjadą z Emilią... Wasi ojcowie, gamonie! — rzuciła groźnie w przestrzeń pokoju, skąd młodociane towarzystwo patrzyło na nią z zachwytem. ...więc Rafał jest szczęśliwy i kropka. Rano wybrali się po zakupy do miasta. Stara, przysadzista warszawa pana Gastoła została w szopie, pogrążona w drzemce. Z jedenastu powalonych na drogę drzew usunięto cztery. Podróż w stronę cywilizacji i z powrotem należało odbyć na rowerach. Wyciągnęli na światło dzienne dwa — zupełnie przyzwoity dziadka i babciną emerytkę „damkę". — Jak my na tym pojedziemy we trzech, a potem jeszcze wrócimy z zakupami? — zwątpił Rafał. — Mierz siły na zamiary — pouczył go Jacek. — Wsadzimy cię na ramę, jedziesz z nami, nie?, a zakupy weźmiemy na bagażniki. Chyba że rąbniemy gdzie w błoto po drodze i wszystko diabli wezmą, ale w takim wypadku, synu, liczba nie gra roli. Nie rąbnęli, przynajmniej jadąc w tamtą stronę, ale wytrzęsło Rafała porządnie, za wszystkie dotąd przeżyte wycieczki. Pocierał ukradkiem obolałe miejsca. Dobrze, że nikt nie zobaczy siniaków. I zaraz za pierwszymi domkami przedmieścia „wolał iść i zwiedzać". Przeraziła go ulica wyłożona okrągłymi kamieniami, kocimi łbami, i wysokie zjazdy z drogi na chodniki. Ulice były puste, jeszcze by chłopcy zaczęli rowerowy cross. — Coś ty — odpowiedział jego myślom Maciek. — Hej, człowieku! — zawołał na Jacka. — Twój pasażer ledwie żyje. Nie należałoby podnieść klasy? — Serio? —Jacek zahamował. — Tapicerka, proszę pana? Faktycznie! — poszedł wzrokiem za Rafałową ręką. — Najmocniej mi przykro. Ile kosztuje poduszka? — spytał trzeźwo. — Kocyk dla niemowlaka wystarczy — ostudził go Maciek. W rezultacie okręcili ramę dwiema ścierkami do podłogi kupionymi w sklepiku Resztki Gatunki Czwarte. — Tanie i duże, przydadzą się w domu, jak znalazł. Rafał nie zaprzeczał. Fakt. Były duże. I miękkie. Flanelowe. Samo miasto zaś było brudne. Brzydkie i odrapane, bez drzew, szare, w śmieciach nie sprzątanych od ostatniego święta, z klepiskami wokół bloków nowego osiedla. Czteropiętrowe pudełka podnosiły 158 do nieba ciężkie, płaskie głowy najeżone antenami. Niebo było jak one, nijakie i smętne. — Ja bym tu nie mieszkał za żadne skarby — odezwał się mały. — Jakbyś musiał, tobyś mieszkał. — Kto by mnie zmusił? Uciekłbym i cześć. Przystanęli koło śmietnika przy głównej ulicy. Był to początek osiedla, gdzie „zaraz za blokiem jest blaszak, esdeh znaczy, i w tym esdehu kupicie wszystko". Nie kupili. Łazili po sklepach dwie godziny i z kartki „spis rzeczy" skreślili połowę życzeń pani Natalii. Spytali o drogę na pocztę. — Stara od trzeciej zamknięta, nowej jeszcze nie otworzyli — wyjaśniła pani z kiosku „Ruchu". — Nie porozmawiasz z „niektórymi ważnymi sprawami". — Rafał powiedział to poważnie, ale Maciek nie uwierzył. Spojrzał podejrzliwie, zaskoczony domyślnością małego. — A kiedy otworzą? — Jacek nie ustępował tak łatwo. — A kto ich wie? — wpadła mu w słowo pani. Była sceptyczką. — Powiedzieli na dwudziestego drugiego. Można przyjść, sprawdzić. — Dziękujemy, sprawdzimy. A gdzie można kupić... — Jacek wetknął w okienko zmiętą nieco kartkę. — Nietutejsi? Letnicy? — obojętnie spytała pani. — To źle się wybraliście. Dziś środa, w sklepach pusto, bo wieś po targu wszystko wykupiła. Nie wiecie? Może jeszcze co w blaszaku zostało? — Pani ziewnęła. Widać sama nie wierzyła w to, co powiedziała. — Byliśmy — poinformował Rafał. — To już nigdzie. — Pani, znudzona rozmową, oddała im kartkę. — W piątek przyjedźcie na targ. Tam dostaniecie wszystko. A rano!... W cukierni (Ciastka torty lody wyrób własny H. Woźniak) zjedli po pączku, Rafałowi kupili loda. Wypluł, wyrzucił, otrząsnął się. — Woda ze słodkim mlekiem — oświadczył. — Świństwo. Nie nadaje się do jedzenia. Wracali koło śmietnika i „esdehu". — Dlaczego tu śmietniki stoją przy ulicach? — zdziwił się niemądrze Rafał. — Wszędzie! — Wizja architektoniczna — wyjaśnił mu Jacek. — Śmierdząca — skrzywił się mały. — I brzydko. Annie też by się nie podobało. 159 — A komu „by się"? — wzruszył ramionami Maciek. — Teraz wiesz, dlaczego babci rower stoi nie używany? Myślałeś, że babcia jest za stara na taki sport, a tu, bracie, gdzie indziej pies pogrzebany. — Gdzie? — nie pojął mały, zapatrzony w dwa kundle grzebiące w stercie śmieci. Odpadki piętrzyły się wokół pustych pojemników, na ziemi, wokół ażurowego murku śmietnika stojącego tuż koło bloku, pod ścianą z balkonami. Jakiś Rafałowy rówieśnik wyszedł z najbliższej klatki schodowej, warknął na psy, nie odpowiedziały, dorzucił zawartość plastykowego wiaderka na górę brudów. Spojrzał obojętnie na rowery, na pustynny krajobraz i człapiąc wielkimi, ojcowskimi sandałami, zniknął w czeluści otwartych drzwi. Po drodze kopał wypadłe z przepełnionego kosza obierki. — Można by przywieźć tu naszego Adamowicza, co, Rafał? — zaproponował Maciek. — Przestałby latać na skargi do administracji na łobuzów i chuliganów. „Te bachory z trzeciego В znów na-śmieciły na trawnik..." — „...a te spod szóstki złamały gałąź od lipy" — naśladując wiernie głos grubego dozorcy (gospodarza domu) uzupełnił Rafał. I ruchem głowy wskazał chłopcom trawnik między domami. — Trawnik to brzmi dumnie — powiedział Maciek. Na spalonej mimo niedawnego deszczu ziemi, zdeptanej przez dziesiątki dużych i małych nóg chodzących tędy na skróty we wszystkich kierunkach, próbowało żyć gdzieniegdzie coś, co projektanci osiedla nazwali przed laty „trawnikiem". Resztki zielonych suchotniczych badylków, zajęczego szczawiu i koniczyny, bujniejsze pokrzywy, trochę ostu i perz... Żyło to wszystko mimo kataklizmu, z odpowiedniej odległości udając trawnik. Próby czasu nie wytrzymały drzewa. Kilkanaście kikutów, trzy ze złamanymi koronami, dwie ocalałe cudem młode jarzębiny i zwiędnięty, chory śmiertelnie modrzew. Pomiędzy jarzębinami na grubym, zginającym je wpół, sznurze, wietrzyła się ciężka pierzyna. — Idziemy! — szarpnął małego za rękę Jacek. — „W piątek, rano..." Moja noga tu więcej nie postanie! — Postanie — odezwał się spokojnie Maciek. — A co powiesz pani Natalii? — Że niech to najjaśniejszy szlag trafi! Jedziemy! Nie byłoby katastrofy, gdyby Rafał nie zaproponował wyścigu. 160 Jasne, że oni dwaj wygrają mimo obciążenia roweru. Babcina „damka" rozpadnie się jeszcze przed zakrętem do lasu! Rozpadli się za zakrętem oni. Mały wpadł do rowu, Jacek nadział się na kępę czeremchy. — Karrrambol! — obwieścił gromko światu Maciek hamując w miejscu z czterdziestki na godzinę. — Żyjecie? Rafał?... — Żyję — doleciało jękliwie z rowu. — Ale tu jest mokro! Taka czarna maź z żabami... Wrzeszczeli i śmieli się dobre pięć minut. Rafała uprali w jeziorze, zabrało im to godzinę, dodając — głupstwo — trzy kilometry „skoku w bok". Do domu wrócili... — ...skandalicznie późno! — zagrzmiała groźnie z ganku pani Natalia. — Was posłać po śmierć! Kupiliście chociaż co? Wykładali wstydliwie na stół — ser żółty, majeranek, chleb, pomidory, proszek do prania... Ser wpadł do proszku „tylko trochę", majeranek wysypał się „tylko trochę", chleb zamoczył się „gdzieś tylko trochę"... Aaa! To są ścierki do podłogi, nowe, przydadzą się, prawda? Tanio kupili. I musztar... — Rafał zamilkł, uśmiechając się „tylko trochę" niemądrze. — Musztardy nie kupiliśmy. Nie było nigdzie. Właśnie. — A to co? — Babcia podniosła w górę palec umazany burozie-loną mazią pokrywającą dno plecaka. — No, proszę! Czy to czasem nie jest szkło ze słoika po musztardzie? — Właśnie! — ucieszył się Rafał. — Szkło! Ze słoika! — Byliście w łaźni? — omiotła małego wzrokiem od stóp po górny koniec spodni. — Właśnie. W łaźni — mały kiwał głową jak (mokra) pacynka. Babcia przygryzła usta. — Anna! Chłopcy... — westchnęła i przeszła w skrajnie zrezygnowany ton — nigdy więcej nie pojadą po zakupy. Zapamiętajcie! Tylko Anna i Mikołaj. Nikt poza tym. I swojego roweru nie dam. Mikołaju, poproś do mnie Kuśmidra. Niech do piątku oczyści z drzew drogę. Pojedziesz z Anną na targ. Tamci — babcia spojrzała w powietrze nad głowami winowajców — mogą jechać za wami. Na rowerze. Tym z ramą. Bez ścierek. A teraz niech zejdą mi z oczu. Przez godzinę nie odpowiadam za siebie. 11 — Dokąd wracają latawce 161 — Ale wygraliśmy, nie? — Rafał szedł po schodach przed Jackiem, kulawo. Bolało go nie tylko siedzenie, ale i stłuczone w rowie kolano. — Ta największa żaba siedziała na kamieniu — szepnął — i wylądowałem właśnie na niej! A babcia nie wytrzyma, Anna też, i kiedy się odzłoszczą, same zapytają, cośmy robili! Siedzieli przy kolacji, gdy pani Natalia, nie patrząc na nikogo, obojętnie rzuciła w przestrzeń: — Bądźcie uprzejmi poinformować nas o tym, co robiliście tak długo poza domem. Mikołaj i Anna są ciekawi. Historię Rafałowych spodni dajcie na początek. — Już dosychają, babciu — bąknął niewinnie bardzo poważny Rafał. I nawet nie drgnął na nowe „co robiliście", tyle że odrobinę pokiwał nogą, do lekkiego skrzypnięcia krzesła, ale spojrzenie, które rzucił Jackowi, zezujące było, jednooczne, nic z triumfu. Inżynier Kuśmider zameldował się u babci po kolacji. We czwartek usunięto do ostatniej gałęzi tarasujące drogę drzewa. W piątek pojechali na targ. Zasapaną warszawę prowadził pan Mikołaj, obok siedziała bardzo przejęta Anna, trzej chłopcy z tyłu, podejrzanie nonszalanccy, prawie znudzeni. Babcia machała za nimi z ganku packą na muchy. Kupili wszystko. Osiedle „Przyszłość" objechali daleko, bokiem. Maciek zdążył na pocztę przed jej zamknięciem... Nie wpadli do rowu i niczego nie pognietli. Słoik z musztardą trzymał pieczołowicie na kolanach Rafał. Po południu i przez całe sobotnie „niedługo" babcia i Anna robiły w kuchni rewolucję. Z domu wypędzono nawet Flintę i Agata. Dwuszereg pod oknem spotężniał. „Stan osiem" — zameldował żałośnie Agat. Zwracał się niby do Rafała, ale właściwie miał żal do całego świata. Psi los. A mówią, że lubią. Hau, że nawet kochają. Czasem... Rafał próbował całe towarzystwo odciągnąć z grządki. Tłumaczył mętnie o kulturze (nie deptać trawników), o honorze (nie chodź, gdzie cię nie proszą), służbistym nietwarzowym wyglądzie i braku godności. Nie pomogło. Kudłate łapy mocno wparły się w ziemię, jęzory wachlowały pyski, oczy zamykały się błogo na wizje obrazów za oknem, nozdrza chwytały zapachy, uszy strzygły wyłapując czujnie 162 podniecające odgłosy. Mały skapitulował i nie patrząc na Agata poszedł żebrać u Anny „choć piętkę z masłem albo z czym..." — Głodny jesteś? — zaniepokoiła się surowo babcia. — Tego... nie. Ale zapachy... — Już cię nie ma! — Zamaskowany surowością niepokój zniknął w jednej chwili. — Popatrz, Anno, co za głodomory. Pękniecie kiedy jak przedmuchane balony. Doczekasz do kolacji, będzie za małą godzinę. Szykuj się lepiej z dziadkiem na stację. Stój! Znalazłyśmy... to znaczy Anna znalazła resztkę placka ze śniadania. Weź, wysycha. A gdzie chłopcy? — obojętnie zmieniła temat. — W lesie z panem Kuśmidrem. Zgodzili się na pomocników! — odkrzyknął już w pędzie. Agata zwabił gwizdanym fałszywie „Marszem toreadora", psom rzucił sprawiedliwie pół placka, Agata wsadził pod pachę, ścisnął przyduszając bunt. ■—-Głupi! — tłumaczył wyrywającemu się. — Babcia przyjeżdża, a ten warczy! Wstydu za grosz. Żebrze o jedzenie, kudłaty żarłok! Pękniesz kiedy jak przedmuchany balon. Flinta wyśmieje grubasa--baryłę. No? Kolacja ciągnęła się do północy, nawet Rafał nie spadał z krzesła, dopiero na schodach podparł go nieco Maciek, bo szedł nietypowo — schodek w górę, schodek w dół. Anna bezwstydnie wisiała u ramienia ojca, pan Łukasiewicz patrzył zdumiony na Jacka. — Urosłeś? — uśmiechał się niepewnie. — Tapczan za mały będzie! — powiedzieli obaj i roześmieli się. Jacek wesoło, pan Łukasiewicz bezradnie. Obie panie siedziały naprzeciwko siebie, po obu stronach długiego, nakrytego białym, najcieńszym z cienkich, artystycznie haftowanym richelieu obrusem i przez głowy żółtych lilii wodnych stojących w czarze-ikebanie, przez płomienie palących się w srebrnych świecznikach świec uśmiechały się do siebie. „Są szczęśliwe?" — zastanawia się Anna i nie wie. Ona tak! Sam wieczór to jeszcze nie wszystko. Tata przywiózł list! Z Anglii, od mamy! Jak to możliwe, skoro na własne uszy słyszała sto razy: „nie masz co czekać, Anno, list będzie później, niż mama wróci..."? Mama jest mądrala! Ciotka znalazła jej Polaka, znajomego „znajomych", który wracał do kraju. Przygnała swoim kapitalistycznym 163 wozem („autem") do domu, czym wprawiła w osłupienie całą rodzinę. Ciotka nigdy nie urywa się z pracy, nawet gdyby dom walił się w gruzy, i zakomunikowała rakietowym stylem już od ulicy: — ...pisz list do Warszawy, wiem, że jesteś chora z tęsknoty i niepokoju, bzdura, nic złego się nie dzieje, ci tam nie umierają, zaręczam, znajomi moich znajomych żegnają kuzyna z Polski, list ci pomoże, a ja nie mam zamiaru wcześniej, niż to było umówione, puszczać cię od siebie, on list weźmie, będzie tu za godzinę, nazywa się jakiś Ski, jest z Kalisia, widzisz, jak dobrze znam wasz kraj, tam wyśle list dalej, pozdrów panią Emilię i Maćka, Rafała ucałuj, tego drugiego też, konsulowi napisz, że przyjadę go obejrzeć, Mary, Kate, marsz na górę, Anna ma mieć spokój, Doris, pilnuj drzwi, będę o ...ej... — dobiegło już z samochodu razem z warkotem silnika zapuszczanego fachowo, niczym na torze wyścigowym. Anna to sobie wyobraża! Ta ciotka! Pal ją licho, że Anny nie uznaje. Może jakby i ona miała w domu menażerię dziewcząt, nie chciałaby dodatkowej rekrutacji? Wyobraża więc sobie dalej: Oniemiałą mamę, nadrabiającą minutę porażenia biegiem do pokoju, do stołu, do papieru, do pióra! I oto list od niej! W zielonej, wąskiej, grubej — cudownie grubej! — oklejonej znaczkami kopercie. Niechże tata czyta prędzej! Maciek?... Dobrze, ale ona najpierw dotknie, weźmie w ręce... No... już! „Kochani moi Wszyscy! Burza w postaci Marii (cioci) nadeszła przed chwilą grzmiąc groźnie, że mam — nie mieszkając i w tempie asa stenotypistek — pisać do Was list, boża godzinę (60 min.!) jakiś Polak wraca do kraju i weźmie... Boże, jaki niepotrzebny wstęp, nic poprawić (tylko 60 min.!), a przecież chcę co innego! Że całuję Was, myślę (dzień i noc) zagubiona w Świecie. Wyobrażacie sobie ufoludka w Warszawie, w naszym osiedlu, bloku? Właśnie. Absolutna dezorientacja. Zagubienie identyczne. Strach — tylko dzięki cioci Marii — mniejszy. Ale Marii prawie nigdy nie ma w domu! Obiecany na moją cześć urlop przesunięto na... Robert powiedział mi w zaufaniu, że Maria rozniosła oddział na wieść o tym. Ponoć nawet na dyrektora padł blady strach. Zdaje się, że skapituluje od przyszłego poniedziałku. Maria jest ży- 164 wiołem. Eksplozją energii. Boże, nie o tym!!! Wybaczcie chaos, list będzie bez korekty (53 min.!). Kate walczy na dole z Mary i Doris, chce asystować. Ona wszystkiego chce, czego nie ma — nie wolno — zabrakło. Anna, Rafałku, J. i M. — jesteście Aniołami! Jeśli coś zrobicie, czego-co nie wolno, robicie to elegancko, mniej wrzaskliwie przede wszystkim. I nie tak zaborczo. Biedna Doris! Nie Maria — tej, jak powiedziałam, nigdy (prawie) nie ma w domu. Mam pisać o sobie? Jestem zdrowa. Biegam po domu (i wokół), jeżdżę ekskluzywnie i wielkoświatowo samochodem — wieeelkim!: sobota — niedziela — z Marią — Robertem — Doris — Mary — Kate — i Poznaję. Odbywa się to na zasadzie kompletnej przypadkowości i zaskakujących decyzji. Ale o tym za chwilę (50 min.). Dojechałam tutaj dobrze. Andrzeju, a Ty do domu? W Poznaniu zapomniałam o wielu sprawach i nie powiedziałam Ci, że... Powiem już wkrótce. Dzieci, bądźcie mniej przedsiębiorcze, poskramiajcie się nawzajem, konsultujcie pomysły z ojcami. I Babcią. Całuję Was, mam na to ochotę w tej chwili. Szaloną. (Anno, nie gnieć mi bluzki!) Bluzkę noszę oszałamiającą, kosztowała majątek. Kupował Robert, wybierały dziewczęta. Wkładam ją na wizytowe — szałowe wyjścia. Jeśli pozwolicie, w domu wrócę do swoich szat. Co nie znaczy, że bluzka nie jest piękna. I, Anno, zabraniam ci roześmiać się na mój widok (w tej bluzce). Sąsiad dżokej „zza płotu" stanął wczoraj jak wryty. Szłam właśnie (vide: b.). On — sąsiad —jest rzeczywiście nieprawdopodobny. Kuc ognisty. Na szczęście żywopłot urósł bujnie, przeszkadza w widzeniu. Mnie. Dziewczęta mieszkają na piętrze, widok, nie tylko na sąsiada, mają panoramiczny. Rafał, Anna, uważajcie w windzie! Nie korzystajcie z lewej, psuje się i lubi stawać między piętrami. Nie mówię, że cierpicie na klaustrofobię, i nie zrzędzę, to tylko myśl z racji „dziewczęta mieszkają na piętrze". One wszędzie mieszkają. W całym domu. I, dacie wiarę, potrafią być w stu miejscach naraz. Nie uznają kluczy, zamków-, tajemnic osobistych i spokoju. Maria miała rację: są indywidualnościami. Prezenty bardzo się podobały. „Na sto procent" — powiedziała w imieniu dziewcząt ciocia. Anno, nie masz racji — ciocia jest fantastyczna. Naprawdę. Oglądała twoje zdjęcia i osądziła przez „yhy" — 165 co oznaczało najwyższy pomruk uznania. Opowiadała d/.icwczętor o Polsce — takiej Polski nie ma na całym świecie! Słabo znam angielski, jak wiecie, ale tego, co zrozumiałam — wystarczyłoby na powieść Lema. Reakcje dziewcząt ziewające. Fama o angielskiej flegmie nie jest przesadzona. Ciocia też była zaskoczona. Maćku, ona тг nadzieję, że ty je (tzn. dziewczęta) „przeobrazisz"! Bo zaprasza cię nieodwołalnie i rozkazująco na wakacje za rok. Masz być gościer „panienek". Mary zaciska zęby i strzyże uszami — oznaka dezaprobaty. Obawiam się, że ciotka przedstawiła cię zbyt słodko i pozytywnie, wybacz — mdląco, ale przecież Mary nie może wiedzieć, że już po godzinie twojego tam pobytu zmieni zdanie, nieprawda? Jesteś ciekawy, co mam na myśli — komplementuję cię czy wprost przeciwnie? To dobrze. Pomyśl sobie, a jakże. Maćku, tak a propos, pamiętajcie obaj z Jackiem, że Anna jest młodsza i też „panienka" (nie wyjcie „uuu!"), bądźcie szlachetni i tolerancyjni. Anno, „wyjcie, uuu, tolerancyjni" nie było przemyślane, „wypsnęło mi się", jak mówi Rafał. Rozumiesz, że nie tak chciałam powiedzieć. Anna, jeśli ty natomiast będziesz wykorzystywać chłopcó\ i dasz się ponosić swojemu temperamentowi bez opamiętania (te nie jest nie przemyślane), czeka cię Canossa, jakiej nie znało średniowiecze. Weź to pod uwagę, skarbie. Aha, co do prezentów, które były na sto... Sandra nie zdejmowała z ramion chusty od babci (mimo upałów!), podejrzewaliśmy, że albo śpi z nią, albo kładzie pod poduszkę. Mam dla Was cudowne drobiazgi — to takie „przypomniałam sobie". Maria zaprowadziła mnie do magazynu, gdzie można kupić wszystko. Oczopląs. Myślę, że spodoba Wam się to, co wybrałam. Jeśli nie — urządzicie loterię fantową „każdy los wygrywa" i pozamieniacie się. O ile Was znam, bez loterii nie będzie ciekawie. Co robię „w ogóle" i całe dnie? Od poniedziałku do piątku byłam z Sandrą. Dziewczęta — w pięć minut po wyjściu Marii — ulatniały się po angielsku i wracały pięć minut przed jej powrotem. Podobno odwiedzały matkę Roberta... Andrzeju, proszę, nie złość się i nie denerwuj. Mnie z tym dobrze. Sama boję się wychodzić (!), a Sandra to urocze stworzenie. Mówi po angielsku gorzej jeszcze niż ja, rozmawiałyśmy zatem na migi i mieszaniną wszystkich języków świata. Taki pidgin English. Bardzo ciekawe. „Byłam z Sandrą", bo ona od wczoraj jest na urlopie w domu. (Holandia.) Podarowała mi na po- 166 wm żegnanie osiem chusteczek z monogramem „S". Jak „Sophie". Myślała, że jestem podobna do Loren, tak w każdym razie miała o mnie mówić Maria! Co Wy na to? Ja też. Biedna Sophie! Sandra (= Aleksandra) powiedziała mi potem, że „pani doktor pomyliła się, nic dziwnego, psychiatra"!!! I że „to nie szkodzi, prawda?" To „S" oczywiście. Uspokoiłam ją. Nie szkodzi absolutnie. Dla dziewcząt jestem „anti". Akcent jest najważniejszy, szkoda, że nie słyszycie. Postaram się wiernie powtórzyć. Oczywiście zależy ten akcent od różnych okazji. Więc w domu byłam z Sandrą. Ona w kuchni, ja poznawałam planetę. Dom ogromny. Pusty i pełen fantazji po przejściu dziewcząt. One sobie co jakiś czas wybierają nowy „kąt do życia", do którego innym wstęp surowo wzbroniony. Ściągają tam Wszystko, co się da, i „zaprowadzają siebie" — wygląda to jak księżycowy krajobraz. Za dwa— trzy dni zwijają dobytek i szukają nowej przystani. Uładzałyśmy pozostałości. Sandra mruczała, ja podziwiałam. Dziewczęta są bardzo samodzielne. Od lat Mary, od niedawna Kate, od zawsze Doris stanowią o sobie. Nie wyciągajcie stąd żadnych wniosków, to nie precedens do zastosowania w domu Klimeckich. Maria daje im raz w tygodniu pieniądze i mają „nie zawracać jej głowy i operować nimi mądrze" — kupować, co im potrzeba do szkoły, do domu, do ubrania... Wyobrażacie sobie? Anno, moja bluzka (o której tyle...) jest niewinnym przykładem takiej operacji. Co sobota Maria sadza dziewczęta rządkiem i wygłasza przemówienie. Takie ABC życia. Obawiam się, że do D nigdy nie dojdzie. Słuchaczki wyłączają się po prologu, siedzą nieruchome i senne, Maria tego nie widzi na szczęście i — zmęczona i triumfująca, pełną radości z dobrze spełnionego macierzyńskiego obowiązku — zostawia je w spokoju na całe następne siedem dni. Sandra gotuje... tzn. robi dobre wrażenie w kuchni. Tu pije się hektolitry mleka, je niesmaczne, słodkie, jak z waty pieczywo (ponoć z Holandii), pomarańczowe nie pachnące i bez smaku masło, góry sałaty, zimne pieczone kurczęta i puree ziemniaczane (z pudełka) oi*az nieokreślone w smaku i rodzaju zupy (z puszki). Tylko soki są pyszne. Cudownie schudłam.. „Skóra i kości!" — cieszy się Maria nie uznająca kobiet innych niż okazy anatomiczne. Kochani, nie bierzcie tego dosłownie! Koloryzuję oczywiście. Zaproponowałam naszą kuchnię — odrzucili ze wstrętem. Mleko 167 zsiadłe — zepsute, zupy — niestrawne (nie czytajcie tego Babci!), pierogi i placki (moje według Was cudowne placki) — niejadalne, mięso — zbyt spieczone itp. Piję więc mleko, jako że angielskie obiady są dla mnie zepsute. Wejść z tobą, Anno, i z Babcią do naszej kuchni! Ta tu ogromna jak wszystko: dom, „auto", schody, basen (hura!). W sobotę Kate „cierpiała na ból głowy" i umościła się w „aucie" razem z czymś, co przypominało nasze swojskie — wiejskie pierzyny. Stłoczyliśmy się pokornie i współczująco obok, Maria prowadziła wyjątkowo ostrożnie, Robert nie palił, Mary milczała. Doris była obojętna. Przed restauracją (chińską) w Londynie (!) wzbudziliśmy tylko umiarkowaną sensację. Ale Kate gwiżdże na reakcje bliźnich. Chińska restauracja, Kochani, to bajkowy koszmar. Maria patrzyła na mnie z naganą, mało — z niesmakiem — niczym ja w swój talerz-miskę pełen czegoś podejrzanie kolorowego, pachnącego rybą, oliwą, wodorostami, tortem waniliowym i czym chcecie. A miałam to jeść łyżką porcelanową — dużą — spełniającą rolę widelca i noża. Nie mogłam! Kompromitowałam ją — Marię — to było oczywiste. Obawiam się, że do Oxfordu mnie już nie zabierze. Bo dostała zaproszenie na jakieś tam przyjęcie z racji... I uparła się, żeby jej towarzyszyć. „Włożysz tę swoją haftowaną bluzkę, długą spódnicę z czarnego kaszmiru i..." Chyba nie włożę. 39 min.! Czy odczytacie te hieroglify? Nie panuję nad ręką. Chcę z Wami rozmawiać! Piszę o głupstwach... dlaczego nie prowadziłam dziennika? Byłoby po kolei i inaczej, dopisałabym czytelnie i spokojnie w PS „Kocham Was i całuję" i już pan Ski mógłby przyjeżdżać. Anno, właśnie! Czy nie zechciałabyś od dziś prowadzić dziennika z wakacji? Weź to pod uwagę, kochanie. Po powrocie dowiedziałabym się wszystkiego. Nic nie skreślaj! Zauważyłaś, że przyjęłam to za rzecz postanowioną? To nieładnie, wiem. Uważajcie na siebie! Taki pełen troski okrzyk, nie śmiejcie się. Southampton — żeby wybrnąć z zaułka zapędzenia — jest dla mnie zagadką. Przemknęłyśmy parę razy przez miasto, Maria prowadzi pewnie i szybko, i tyle. I ten lewostronny ruch! Zdaje mi się, że za chwilę wpadniemy na kogoś — coś, a ktoś — coś na nas. Dom Marii i Roberta stoi daleko za miastem, w cichej i spokojnej dzielnicy. Domy — najwyższe jednopiętrowe — ogródki, trawniki, drzewa, żywopłoty, podjazdy, samochody. Psychiczny komfort. 168 Ludzie kolorowi. Aniu, jakże pastelowe i piękne są nasze dziewczęta! Mili moi, powiedzcie Polkom, że są jedyne na świecie. Mieliście szczęście, panowie. Ale te tutaj dziewczęta i panie są bardzo miłe i dystyngowane. Nawet Kate i Mary szanują na swój sposób cudzą nietykalność. I są urocze. I bardzo inteligentne. W domu nie ma psa. (Ściskam Agata.) Ani żadnego innego zwierzęcia. Trochę to zwiększa pustkę, a wcale nie zmniejsza hałasu. U wuja w Newcastle jest podobno cała menażeria. Psy, koty, ptaki (tukan!) i coś jeszcze. O jednym psie wiem — duży doberman Ted-dy (!) z bujnym temperamentem, nie lubi obcych. Boję się tam jechać, jako że jestem obca! Czeka mnie — zapominając o Teddym — cudowna droga przez Szkocję. Pamiętacie „Wichrowe wzgórza"? „O, te przejmujące wichury, to posępne północne niebo, te drogi nie do przebycia..." Wiejskich lekarzy opuszczam, wypadli ze sceny. Drogi, mam nadzieję, dobre, ale wujek może je uczynić nieprzejezdnymi. Maria w każdym razie zaciska usta w podejrzaną kreskę po każdym: „ojciec sam chce cię zawieźć". To brzmi złowróżbnie, ale i intrygująco. Pal sześć, jak mówi Babcia, zobaczę przecież wrzosowiska. I będziemy przez nie jechali i jechali... Andrzeju, nie uśmiechaj się! „Słońce zachodziło za Drozdowym Gniazdem, gdy skręciliśmy na wrzosowiska. Sądząc z tego, była godzina szósta". Tak też powiedziała Maria — „o szóstej powinniście być na miejscu". I westchnęła. Jakbym miała zobaczyć i wejść „do kuchni, a raczej do nędznej zaśmieconej nory", w której zastanę Karola (wuja syn, jak pamiętacie) i na moje — „jak się masz, kochanie" (!), usłyszę „w nagrodę przekleństwo i pogróżkę, że jeśli się nie odczepię, poszczuje na mnie Dusiciela". Czytaj — Teddy'ego dobermana. Dobrze cytuję Bronte, Anno? Ty to wiesz najlepiej. Kochani moi, nie chcę już wrzosowisk, chcę do Was! Ale skoro już tu jestem... Narwę Babci i Annie wrzosów! Jeszcze nie kwitną, wiem. No to co, prawda, Kochane? Dalej Tylko Dla Anny: Aniu, kochanie, twoje imieniny „za trochę", całuję cię imieninowo, kocham „najosobiściej". Pamiętasz? Tak mnie kochasz, powiedziałaś kiedyś. Ja pamiętam. Mam coś zupełnie małego, ale ślicznego, dla Ciebie. Nie zgadniesz! Zaczyna się na „n". Chcę ci napisać wiersz — 169 mówię go dla ciebie. Nie przeszkadza ci, że to „tylko" Różewicz? (Kto Tuwima wiersze pisał, jako swoje potem wysłał, kto? No powiedz, kto?...) Kanarek żółty jak cytryna w drucianym koszyku babcia w czepku złowiona w siatkę zmarszczek ojciec z czołem ukrytym w chmurze dymu chłopcy rżą rozpuszczają grzywy na wiatr biją kopytem w niecierpliwą ziemię matka chwyciła wspaniałego rumaka w białych szelkach i całuje kwaśną mordkę pełną szczawiu. . Jacek i Maciek mieli być końmi — ty tak chciałaś, dzielny, mały woźnico, oni buntowali się po minucie, płakałaś rozdzierająco i pełna krzywdy padałaś we mnie. Mordkę miałaś zalepioną cukierkiem. Czasem trawą zgniecioną do zielonego soku... Wszystkiego najlepszego, Kochanie. Dalej mogą już czytać Inni. Przepraszam Innych, ale to Anna jest Solenizantką. Mój czas (listowy!) kończy się. „Bawię się" dobrze, naprawdę. Teraz postaram się szybko i skutecznie napisać Wam o tym, co widziałam i co mi się podobało. Reszta w domu po powrocie. Zanudzę Was na śmierć! U cioci są cudowne reprodukcje sztychów średniowiecznych. Wiszą w salonie na głównej ścianie. Plany miast walijskich i szkockich, stolic hrabstw, a wokół miniatury ich fragmentów. Najpiękniejszy jest jeden — jakiś korsarski galeon na morzu. Gna z rozpiętymi ża- 170 glami, leżąc prawie jedną burtą na falach. Passe-partout tworzy dwanaście (policzyłam) innych rodzajów kaperskich okrętów. Robert ma u siebie kolekcję fajek — piękna! Najstarsze pamiętają pewnie Elżbietę. Na kominku w holu leżą kawałki marmurów — Maria je ściąga nie wiem skąd. Takie dziwne, ciężkie hobby. Czy w Anglii w przyrodzie występują marmury? Maćku, ty wiesz, ich tu'nie śmiem pytać. Za wiele pytam. Obawiam się, że Kate nazwie mnie — jeśli już nie nazwała — anti ZZ (znak zapytania). Zaraz pognam do encyklopedii. O właśnie... Biblioteka ogromna. Wspaniała. Nie znalazłam żadnej polskiej książki. Dziewczęta — obie córki Marii — nie mówią słowa po polsku. Też nie pytałam-dlaczego. Boję się, że to dawne kompleksy matki. Poza domem natomiast... Wczoraj w kawiarni jakaś starsza pani uśmiechnęła się do mnie bardzo miło tak sobie, a długowłosy, cudacznie odziany młodzieniec dotknąwszy mnie lekko, a niechcący, w drzwiach, bezradnie rozłożył ręce i wzruszająco wyszeptał „sorry". Zabytki... Podobał mi się Windsor Castle — jedna z rezydencji królowej. Piękny park — my staruszki spacer, dziewczęta jeździły konno! Trzy godziny drogi od Marii. Do centrum Londynu — dwie. To dla ciebie, Maćku, na przyszłość, jeśli dasz się skusić. W samym Londynie „dotykałam" wielu rzeczy. Dla Maćka posągu Boadicei. Myślę, że taką ją sobie wyobrażałeś. Czy wiedziałeś, że na kołach swojego wojennego wozu miała noże? Królowa pędzi wprost na Big Ben (tak, ten sam), a raczej na wieżę parlamentu z zegarem. Dla was obu, J. M. — byłam w katedrze westminsterskiej. O niej osobno — w domu. Sprawozdanie poprę slajdami. Dziewczęta są tak wspaniałomyślne, że zasypały nimi całą moją walizkę. Westminster to cudo. Dziękuję przypadkowi, który pchnął Marię w tę stronę. A może był to świadomy wybór? Maria bywa nieodgadniona. Aniu — plotka: tu — tzn. w katedrze — po dziś dzień odbywają się śluby członków rodziny królewskiej. Od XI wieku, bagatela. Chór i boczne nawy to grobowce. Londyński Wawel — królowie i Wielcy. A dochodzi do tej sławy i chwały Architektura. J. M. zapędźcie dzieci (P. T. oczywiście!) do swoich skarbów i poczytajcie im co nieco. I pokażcie. Już?... Przepraszam. Koło turkusowej półkuli planetarium przemknęliśmy niczym czterokołowa rakieta kosmiczna. Nigdy się nie dowiem, na ile i w czym przewyższa gorzowską. Czerwony piętrowy 171 (a jakże) autobus zasłonił mi część parterową i napis na otoku piętra. Ale zatrzymaliśmy się „na chwilę" przed katedrą św. Pawła. Bogu dzięki. Dorin, Maria i ja weszłyśmy do środka, reszta czekała na nas popędzając. Byli głodni. Przyjechaliśmy przed piątą i nie usłyszałam głosu Wielkiego Pawła. Dzwoni o pierwszej (przez pięć minut). Dlatego też nie wiem, czy przypomina Zygmunta. Ale, Jacku, znalazłam twoje „resurgam". Wyryto je nad wejściem od strony południowej, pod rzeźbą Feniksa. Aniu, Piotrusiowi Panu nie mówiłam jeszcze od ciebie dzień dobry. Robert obiecał mnie tam zawieźć ,jak najszybciej". Nie był zdziwiony! To ładnie z jego strony, naprawdę. Wiecie, co szalenie podoba mi się tutaj? Nikt niczemu się nie dziwi. To napawa otuchą. Niekonwencjonalna, kolorowa londyńska ulica może spokojnie być taką do późnej starości. Tak jak dystyngowane, pomarszczone panie mogą godnie nosić swoje kapelusze z pstrymi girlandami kwiatów i papugą w tych kwiatach. Nikt ich nie obrazi chichotem. Po obiedzie (bardzo jadalny, przyznaję ze wstydem, z marcepanowymi lodami na deser... Rafał, hura! twoja — nasza ambrozja jest doskonalsza) nie było czasu już na nic. Błagałam o Tower. Obiecano mi go „od środka" za tydzień. Ale widziałam zachód słońca nad Tamizą! Wieczór był cudowny i gorący, jak nie w umiarkowanej, nie tylko w emocjach, ale i klimacie, Anglii. Słońce nagrzało tak ulice i domy za dnia, że unoszące się nad nimi powietrze było namacalnie gęste — nie od smogu, a od ciepła — jak spod gorącej prasy. Tłumy londyń-czyków obsiadły brzegi — porozstawiane wszędzie ławki i krzesła, także tarasy, schodki, skrawki trawników. Rzeka lśniła odbitymi w niej światłami miasta. Była czerwona, złota, czarna — królewska. Nie jest szeroka, nie ma tu więcej niż sto, może sto dwadzieścia metrów. Prawy brzeg na przestrzeni paru kilometrów ocieniają za dnia drzewa — znajduje się tu królewski ogród botaniczny. Zaś mosty,... Imponujący, nawet z bliska nie tracący monumentalnej urody, Tower Bridge — pierwszy londyński most od strony morza. Symbol--pomnik. Tu kiedyś cumował „Batory". Pamiętacie urok mostu w Dar-łówku? Coś z niego mają londyńskie mosty. Łamią się nagle i niespodziewanie na dwie części, ustawiają w pionie, robią drogę statkom. Myślę, że dopiero teraz rozumiem Turnera. 172 Kochani, zanudzam Was, to wszystko nie jest takie, „jak było". Wracając na ziemię — dziewczęta zaprowadziły mnie do nóg królowej Wiktorii — na schody pod jej pomnikiem stojącym przed Buckingham Palące, kazały stanąć na baczność i zrobiły zdjęcie. Obawiam się, że wyjdę „cała zmieszana". No i oczywiście do Madame Tussaud! To cd. „dziewczęta zaprowadziły mnie". A. R., to byłoby coś dla was! Zaręczam najuczciwszym słowem, że wszyscy woskowi wyglądali jak żywi. O wszystkich żyjących nie można było tego powiedzieć. Ja w każdym razie byłam wosków; żoną Lota. Tradycja musi mi wybaczyć — nie wypadało w tym miejscu proponować soli jako tworzywa. Inwencja dziewcząt na tym się skończyła. Przestały interesować się mną i Londynem. To Maria i Robert obiecali mi jeszcze... Klakson przed domem! Ten Polak przyjechał! Któż inny mógłby tu zatrąbić? Może Kate, ale ta jest w domu. Kochani! Tak niemądrze skończyłam ten list. Ma równe siedemdziesiąt minut — pan Ski najzwyczajniej i po polsku spóźnił się. Cudowny zwyczaj! O całe dziesięć minut byłam z Wami dłużej. Chciałam Wam tyle napisać! Że... Całuję Was Wszystkich. Przybiegnę wkrótce — Wasza Anna (pierwsza-starsza) [ \ —Ł 1 ""B' F Poniedziałek. W Warszawie był to najgorszy dzień tygodnia. Trzeba było iść do szkoły „od nowa" i tak samo od początku zaczynać całe życie. Nim się zdążyło jako tako wszystko poukładać i wdrożyć się — trach! — sobota z niedzielą, a po nich Poniedziałek. Wszyscy nie lubią poniedziałku — czy lepiej „nikt nie lubi poniedziałku"? Wieszczka by wiedziała, Anna nie. Jedynie w wakacje poniedziałek jest obojętny, piątek czy świątek, są wakacje i kropka. W Mątwach ponura poniedziałkowa magia traci podwójnie swą moc. W Mątwach po prostu nie ma kalendarza. Mątwy to las, psy, drewniana leśniczówka z matecznikiem, Jacek na co dzień — zawsze, babcia Natalia i jej tajemnice, fajka pana Gastoła, słońce, jagody ze śmietaną (Mela daje nie mleko, a śmietankowy krem), zielone spacery i jezioro, rozmowy na werandzie wieczorem, ćmy, bociani klekot, żaby i nietoperze. Wystarczy wyliczania, choć miałaby ochotę robić to dalej. Przyszło jej do głowy, że wcale nie musi mieszkać w Warszawie! Chłopcy na pewno zrobią kiedyś to swoje planowane i zarzucone potem dwuśladowe cudo MJ-XXI w., będą ją podwozić do miasta. Nie do tego tutaj! Była raz, wystarczy. Tylko targ był wspaniały, „rynek", mówi babcia, ale reszta — okropność. Nic dziwnego, że Rafał zamiast w okno patrzył w słoik z musztardą jak na księżniczkę Parysadę. Kupili na tym rynku całe mnóstwo wspaniałych rzeczy. Nic nie było zwiędnięte i stare, a pachnące, zielone, czerwone — kolorowe. I drogie — niestety. Pan Mikołaj zapłacił masę pieniędzy. Widzieli i aż im było głupio. Ale dziadek minę miał obojętną, babcia zakupy pochwaliła, widać wszystko było w porządku. Przyjęcie wypadło jeszcze lepiej. Wszyscy się zachwycali, nawet babcia Emilia — mistrzyni. To była wizyta! I list od mamy... Anna wzdycha i przewraca się na drugi bok. Spostrzega przy okazji, że ma gości na kocu. Dwie mrówki, biedronkę, długonogiego pa- 174 jąka, żuka, muchę i zieloną liche. Przeprasza całe towarzystwo i strąca je na trawę. Pomyliły mu się owadzie drogi, gotowa coś przygnieść niechcący i zbiorowy mord kamieniem padłby na jej duszę. Licha zresztą (gąsienica — syknąłby pan od biologii) — przydu-szona — włochata — jakakolwiek — dziękuje pięknie. O czym... Aha, o liście od mamy. Podarowali go jej wspaniałomyślnie. Że mama do niej najwięcej, bo solenizantka (niedaleka). Fakt. Co może być na „n"? Notes, naparstek, nożyczki, nożyk (do rozcinania kartek), niespodzianka niecodzienna, nieporozumienie. W postaci np. kolczyków. Nie, mama nigdy nic takiego Annie by nie kupiła. Kiedy Gośka Mazanek przywędrowała do nich z dziurawymi uszami, w złotych półksiężycach, tata — który przecież tych uszu przed zagojeniem nie widział — oświadczył chłodno, że gdyby Anna coś podobnego ze sobą zrobiła, a mama zaakceptowała, to on przeprasza, ale bierze rozwód z obiema. W porządku. Anna zrobiła obłudnie zbolałą minę i powiedziała parę równie zbolałych i obłudnych zdań o tyranii. Ani jej się śniło kłuć uszy, obie z mamą kichały na kolczyki, ale była okazja do naciągnięcia taty na pewne innego rodzaju ustępstwa. Wycisnęła z niego pozwolenie pójścia na sobotnią prywatkę do Angieszki i na wyjazd z klasą do Kazimierza, Puław, Nałęczowa, Płocka i Czerwińska, drobiazg, tylko pięćset złotych — trochę przestraszyła się, ale tata pieniądze dał lekko, widocznie kryzys im nie groził, a przynajmniej nierychło. Tata był miękki (po tyranii kolczyków), to mama popatrzyła dziwnie na Annę. — Chciałabyś mieć kolczyki, Anno? — spytała niewinnie. Dobrze znała Anny stosunek do sprawy i ani drgnęła litościwie, gdy zaczerwieniona nieco Anna mamrotała coś piąte przez dziesiąte dobry kwadrans. Anna wzdycha po raz drugi. Ma zbyt zasadniczych rodziców. Takich głupio człowiekowi nieznacznie nawet wprowadzać w błąd. Żadne nic nie powie, tylko patrzy. Dobrze, pamięta swoje odszczekiwanie spod ławy, kiedy przegrała zakład z babcią Emilią. Nie wycofuje się, teoretyzuje tylko. I do czego doszła? Sprawa kolczyków umarła, stanęła na prezencie na „n". Zwariuje do mamy powrotu, nie wytrzyma! Pytała wszystkich, co to może być. Powiedzieli, że nie mają pojęcia. 175 Rafał, gdy mu kazała wytężyć inteligencję, wrzasnął „nitrogliceryna!" Maciek wysilił się na „nabytek nabolałego nababa nabiegłe-go na bakier na barana", Jacek wzruszył ramionami: „na cóż ci, dziewczyno, nadaremnie nadwerężać nerwy", babcia rozłożyła ręce:' „nie wiem, Anno". Pana Mikołaja wolała już nie pytać. I wtedy na Annę bliską smętnej rezygnacji przyszła chwila olśnie-na. Naszyjnik! To jest to i tylko to być może! Srebrny, nieduży, śliczny! Narysowała ze dwadzieścia wzorów, aż Rafał spytał, czy projektuje obroże dla psów? Obraziła się dumnie i schowała zeszyt głęboko do torby. Na samo dno! Profan! Niedouczek gruboskórny! Obroże! Tak, tó jest naszyjnik. A co ona da mamie w prezencie? Próbowała wybadać chłopców i ojca. Wykręcili się sianem. Dziękują za spółkę, wolą bez niej. Egoiści! Musi sama pomyśleć. Ma sto pięćdziesiąt złotych. Żaden kapitał. Kupno odpada. Pozostaje rękodzieło. Anna patrzy krytycznie na swoje ręce. Prześwietla je w słońcu i studiuje ich kształt w cieniu. Niby normalne, ale czy skleci nimi coś sensownego? Nie rysuje, nie szyje, nie — nic. Pobiegła rano ze zmartwieniem do babci. Natalii. Bo ojcowie i babcia Emilia wyjechali wczoraj po kolacji. Ale o tym potem... „Babcia Natalia rozłożyła ręce, nie wiem, Anno." Anna wzdycha po raz trzeci (już więcej tego nie zrobi). Nie zrobi — zrobi — tu w Mątwach dla mamy — błysk — piorun — właśnie tak! Zerwała się na równe nogi. I jak się zerwała — tak runęła na koc. I jedno, i drugie było spowodowane szczęściem. Taki pomysł! Ma jeszcze całe dwa tygodnie do powrotu mamy. Zdąży w sam raz. Hura! Mama się ucieszy, chłopcy pękną z zazdrości. Bo prezent od niej będzie najprawdziwszą pamiątką. Jak latawiec małego. Zielony warkocz na ścianie pokoju Jacka. Jacek przywiązał się do tej ściany jak niemądry. Nigdy nie wiadomo, co ile może dla człowieka znaczyć. Chciałaby kiedyś zrobić dla Jacka coś tak ważnego. Gośka i inne dziewczyny zbierają różne pamiątki, a potem wyrzucają albo zapominają. Ona swój list od mamy chować będzie do śmierci. Mama na pewno też pilnuje swoich osobistych pamiątek. To może być coś małego, można tego wcale nie widzieć, a mieć w głowie. Bo 176 to może być pamiątka niematerialna. Jak chwila, kiedy Jacek na nią patrzył, gdy czytała swój fragment listu od mamy. Czytała w myśli, chciało się jej płakać, że mama tak... że wiersz był dla niej. Przy stole było cicho, ani szelestu, podniosła nagle oczy znad papieru i zobaczyła, że Jacek patrzy na nią inaczej niż zwykle. Wydało jej się, że... Zbladła i poczuła w gardle dławiące okrutnie serce. Jacek się nie śmiał, choć Anna miała na pewno niemądrą minę i daleko jej było do urody Elżbiety. Jacek patrzył na nią jak na Rafała i latawca razem. Co najmniej! Anna zrozumiała, że takie sprzężenie uczuć oznacza coś niezmiernie wielkiego — Jacek zauważył w niej prawdziwą Annę. Nie Annę-przy-zwyczajenie, a nową, letnią — wakacyjną Annę, na jesień i nie udawaną zabawę w czarnego luda, Annę z wodnego zwierciadła, Annę do wyboru — „a ja sobie ciebie wolę", już prawie dorosłą, prawie piętnastoletnią, nie smarkulę! Anna wzdycha (a jednak!) po raz czwarty i jest to westchnienie pełne ulgi. Koniecznie musi podzielić się z kimś swoim błogostanem. Chłopcy nie wchodzą w rachubę. Pan Mikołaj również, babcia Natalia wydaje się być wytrącona ze zwykłej równowagi. Wizyta, właśnie... I list! „Kochana Elżbieto — pisze Anna wieczorem — siedzę rozkudła-na w swoim kątku w Mątwach. Prywatnie i codziennie nazywa się to »pokój obok«. I piszę do Ciebie. Chcesz? Nie mam nikogo, do kogo mogłabym pisać, nie przeszkadza Ci, że jesteś moją Deską Ratunku? Nasza Wieszczka... Ciekawe, jak wy ją nazywacie?... rąbnęłaby mi za ten wstęp dwójkę. »I zadała karę«. Np. przeczytać sześć stron słownika pana Doroszewskiego! I streścić!!! O rany! A wściekłaby się za »nikogo-do kogo, nie przeszkadza-ci, wiesz-nasza-wieszczka...« Na lekcjach przedrzeźnia nas zjadliwie i zła jak osa trąbi (osa — trąbi?): »nota-ta, rata-ta, mata-ta, strata-ta!« Albo wabi (wrednie): »poeci-ci, dyplomaci-ci, patrioci-ci!« I »się dziwi«, że potem cała klasa woła »faceci-ci«, kiedy obaj przewodniczący — samorządu i rady (sama wiesz, jakiej) — wkraczają drętwo na poniedziałkowe apele. Ciało — poza nią — nie kojarzy. Nie przyczepia się do »ci-ci«, tylko do facetów! Że to slang! Heca, nie? Elżbieta, Rafał miał rację, kiedy powiedział, że jestem stuknięta. 12 — Dokąd wracają latawce 177 Siedzę w lesie, żaby grechoczą — tak mówi pani Kisielnicka, a ona się zna. Nie kumkają, bo już jest po sianokosach. (Mówi.) Nie wiem, co żaby mają do sianokosów. Ty wiesz? No i zamiast pisać o Mątwach, zawracam dwie głowy Wieszczką. A niech sobie! To takie niewinne przekleństwo babci Natalii. Na inne babcia sobie nie pozwala. Pan Mikołaj (dziadek) Gastoł nigdy nie klnie. Nawet »do diabła« nie mówi. On jest nieskazitelny. Skąd wiem? Pani Kisielnicka wie. Myślę, że ona kocha się w panu Mikołaju. I przez tę miłość pomaga babci w gospodarstwie. Ja uważam, że dziadek jest fajny. A babci nie zdradzi, nie bój się. Rafał to wie, całe Mątwy i pani Kisielnicka. Ona jest zza lasu, nie z Mątew. Wdowa. O dziadku podobnie wyraził się gospodarz-przewodniczący dożynek w ubiegłym roku. Wiem to też od p. K. Dziadek był chory i nie mógł stanąć na wysokościach — choć go zaprosili na piśmie z pieczątką. Ten tam, wiesz, zdenerwował się, że dziadek jest aspołeczny, i dodał jeszcze to właśnie. Z przekąsem. Babcia Natalia odtąd mu się (temu tam) nie odkłania. Bo jej o tym przekąsie powiedzieli. I obraziła się. A swoją drogą nikt nie ma prawa dziadka się czepiać. A już najmniej obcy. Babcia słusznie się obraziła. To już jest o Mątwach? Dobrze. Elżbieta, pamiętasz — powiedziałaś, że jestem dorosła. Mnie też tak się zdaje od poniedziałku, a najbardziej od wczoraj, kiedy Jacek patrzył... No nic. Obiecałam babci Natalii, że najpierw będą Myśleć, potem Mówić. Ona uważa, że czternaście lat »na odwrót« wystarczy. Nawet za dużo. Staram się, dałam nawet słowo — ale póki co, zapominam. Czy mogę pisać do Ciebie jak do siostry i przyjaciółki? Fajnie. Chłopców jest cała masa, a ja jedna. Sama mówiłaś, że to niesprawiedliwe. I jeszcze powiedziałaś, że no to co, że jesteś ode mnie starsza. Ja też będę mieć siedemnaście lat. Niedługo! Wtedy obie będziemy absolutnie dorosłe i różnica się zatrze, co? Chcę Ci napisać, że te wakacje są dobre, choć' bez morza. Byłaś w Darłówku? Mama mnie tam wlecze co roku. Daję się pakować i zabierać, bo lubię, ale wiesz, narzekam dla zasady. Nasza mama jest okropnie w dechę. Twoja też, jasne. One mogłyby się poznać, nie uważasz? Maciek wciąż o Tobie myśli. To znaczy nie jestem pewna, bo mi się nie zwierzał, ale przypuszczam. Strasznie zważniał; co prawda widzę go rzadko i specjalnie nie zwracam na niego uwagi. Jeśli chcesz, 178 mogę mu się poprzyglądać i dokładnie Ci napiszę. Mnie wydaje się bardzo śmieszny, chciałam powiedzieć — inny niż w Warszawie. Chłopcy tu robią swoje i my z babcią swoje. Rafał jest rozdarty na parę kawałków: raz z nimi, raz z dziadkiem, raz ze mną, raz z Agatem, raz... Różnie. Ja myślę, że to może niekorzystnie odbić się na jego osobowości. Ale Jacek nic nie mówi, widocznie nie jest źle. Jacek lubi Rafała. Wiesz, bardzo. Rafał Jacka tak samo. Kąpiemy się w jeziorze. Jacek uczy pływać Rafała i mnie. Małego już nauczył. Ze mnie się śmieją, więc bez łaski, wolę poczekać na mamę. Już nie będę jej uciekać z wody jak dotąd. Mama pływa od niemowlęcia, urodziła się nad Narwią. Wstyd, żeby jej córka była taką siekierą. Chłopcy zbaranieją, kiedy im pokażę klasyczną żabkę czy motylka. Jak jeszcze można pływać? Mniejsza o to. Opaliliśmy się jak Murzyni. Mamy już trzecią skórę, a Rafał i Jacek piątą. Babcia mówi »opalone kości«. Oni są bardzo chudzi, fakt. Mały je dużo, ale nic po nim nie widać. Jacek nigdy nie był »jadkiem«. Babcia się martwi, dziadek ją uspokoił, że to tylko perystaltyka jelit. Wzmożona. Jacek się roześmiał, mały przestraszył. Nie mam pojęcia, co to takiego. Ja jestem taka sobie. Cienko-gruba. Czterdzieści cztery kg. Maciek mówi to drugie i dokłada »dziewucha«, ale on jest wredny. Przepraszam Cię, ale jakbyś była jego siostrą, to też byś nie myślała, że jest nie wiadomo co. Normalnie i w ogóle można z nim wytrzymać, nie przeczę. Jacek z nim przecież wytrzymuje. Ale Jacek może i umie wszystko. Każdy to wie. Wczoraj rozmawiał z dziadkiem Mikołajem o drzewach. Nie takie tam tere-fere, sosna, brzoza, igły, liście, tylko okropnie fachowo. Nic nie rozumiałam i nudziłam się. Wstyd mi, ale tak było. Maciek przyłączył się do rozmowy, on się nie nudził, możesz być zadowolona. Dowiedziałam się wtedy, że czarny pokój jest cały zrobiony przez dziadka. Nie wiesz nic o czarnym pokoju? Elżbieta, nic na to nie poradzę, ale zagadam cię na śmierć po powrocie do Warszawy..." Zagada Elżbietę, co do tego nie ma najmniejszej wątpliwości. — Obawiam się, że wszystkich — mruknęła i wskoczyła pod kołdrę. Nie dokończony list bielił się na stole. — A mama prosiła o dziennik. Dziennika nie umiem, wolę list — rozgrzeszyła się od ręki. — Mamie wszystko opowiem... — Zaczęła się śmiać z nosem wtulo- 179 nym w poduszkę. Pani Natalia stanęła w drzwiach i przez chwilę patrzyła na podrygujący rytmicznie pagórek. — Mam nadzieję, że wszystko dobrze, Anno? Pagórek znieruchomiał. — Aha. W najzupełniejszym. Dziękuję — odpowiedział głucho spod waty i pierza. — Myślę sobie. — To dobranoc. Życzę sukcesów. Przez pomyłkę nie odkryj Ameryki. To byłby plagiat. Vespucci zrobił to za ciebie. — Vespucci? — Pagórek pękł jak od wybuchu wulkanu i trzęsienia ziemi jednocześnie., — A pan Zamecki mówił „Kolumb". Udowodnię mu, że nie zna szczegółów. Powołam się na ciebie, pozwalasz? Babcia była wspaniałomyślna. — Dziękuję, nie trzeba. Wystarczy mi, jak poczytasz co nieco. Czasem. To już była niesprawiedliwość! Ona nie czyta? Nie każdy może być Maćkiem, ale... I taką milcząco-oburzoną zostawiła babcia gasząc przed wyjściem własnoręcznie światło. — Dobranoc — pożegnała Anna (też wspaniałomyślnie) cień za drzwiami. Nic, jutro z babcią porozmawia i obali oskarżenie. Zapomniała powiedzieć, że... Wyskoczyła z łóżka w jednej chwili, potykająca się i bez tchu, z włosami nie nadążającymi za nią w pędzie przez cały dom, z grzywką opadłą na twarz („za długa, Anno, czas to skrócić" — mama), z koszulą po pięty („Anno, jeśli łaska, wyrzuć piżamę, nie znoszę u k o-biet" — babcia), boso, wpadła do jasnej mimo nocy jadalni. — Babciu! — w głosie Anny było niebo melodramatu ze szczęśliwym zakończeniem. — Babciu, muszę ci coś ważnego powiedzieć! Jeszcze dziś! Nie mogę iść spać, póki ci nie powiem! Krzyczałaś na mnie i zapomniałam! Wytłumaczę ci! Wcale nie miałaś racji! Kocham cię! Wszystkich kocham! Wszystko! I będę żyć do końca świata! Zawsze! Nie mogę krócej! Tyle chcę! Muszę wszystko z wami przemyśleć i omówić! Razem! Babciu... Stojący pod ścianą Maciek, Jacek od okna i pan Mikołaj z fotela, z doskonale od wczoraj ciągnącą fajką, patrzyli na nią i słuchali z podziwem. I taką zapamiętali — niecierpliwą, szczęśliwą do łez, zachwyconą światem i tym, że jest tak pięknie! Taką opisze Elżbie- 180 cie Maciek, gdy ta któregoś październikowego wieczoru przeczyta mu chaotyczny, pełen wykrzykników, przerywanych, nie dokończonych zdań, długi i wysłany jednak list z Mątew. Taką będzie pamiętał Jacek. Nawet wtedy, gdy się na niego na zawsze — na całe długie dwie godziny obrazi, gdy z opalonego nosa zlezie jej dziesiąta już skóra, a marcowa plucha zarazi nos katarem. I do takiej będą się uśmiechać, gdy z piskiem: „byliście tu?, cały czas?", czerwona i zmieszana odskoczy od babci i wypadnie z jadalni. Taką przypomną, gdy nazajutrz, z włosami ściągniętymi gumką w koński ogon, układna i opanowana, powie im grzecznie przy śniadaniu „dzień dobry". — Cześć. — Rafał przestał patrzeć z podejrzliwością w talerz pełen płatków na mleku. Co się stało tej zwariowanej Annie? Czy dziewczyny muszą być dorosłe i zupełnie stare, jak babcie, żeby można było z nimi normalnie żyć? Maciek jest święty. Wytrzymać z Anną dwadzieścia cztery godziny dzień po dniu przez całe lata... Anna układna i prawie potulna to zapowiedź katastrofy. Wymyśli zaraz coś takiego, że człowiekowi w pięty zajdzie. Trzeba ją obchodzić z daleka. Ale się wystroiła! Prawie okularnica... tego, Elżbieta. Nowa sukienka... Rafał nie zna się na szmatach, ale widzi, że cudaczna; na takie coś dziewczyny mówią „szałowy ciuch". I gumkę we włosach przykryła jakimś trokiem. Wie, że to się. nazywa aksamitka, ale po babsku nie będzie gadał. Nic jej nie pomoże to sznurowadło, bo skórę na nosie ma jak tynk odlazły ze ściany. Na miejscu Jacka roześmiałby się w głos. Dokuczała mu, niech ma teraz za swoje. Zerknął w bok. No jasne. Jacek się uśmiecha. Tylko jakoś dziwnie. Wcale nie jest zły. I babcia?... Wzruszył ramionami. Za dużo myśli o Annie. — Ta zupa jest za gęsta — oświadczył stanowczo. — A gęstej jeść nie mogę. Szkodzi mi. — Doleję ci mleka — zaofiarowała się niemądrze Anna. — To się zrobi górowato! — zaprotestował przerażony i już porządnie zły. — Więc jedz taką, jaka jest — rozkazała oschle babcia. Nie zależało jej na małym, to jasne! — Tyle? — Był pochmurny jak noc i rozżalony na cały świat. — Ile możesz. — Dziadek był litościwszy. Rozumiał Rafała. — Tyle to ja mogę... o! — dziobnął łyżką w dno talerza. 181 — Zjesz wszystko albo nici z łazęgi po lesie. Łaska boska, jeśli wrócicie na czwartą. Nieboszczyka przyniosą. Dość już o tym! — przecięła babcia sprawę równiutko, głosem niby nóż. Nie przyniesie dziś. z lasu żadnego bukietu! Najwyżej trzy badyle! Pierwsze lepsze, jakie mu wpadną w ręce. Chyba że zapomni... Jadł już zupełnie pogodzony z losem, myślami w lesie i nad jeziorem. Mogą szaleć do czwartej, sama babcia to powiedziała! Nie wyprze się! Tylko dla zasady przesadnie ostrożnie wkładał łyżkę do ust. Nie cierpi tej niemowlęcej papki. Zupełnie jakby ślimaki w krochmalu. Dobrze, że tak szybko ubywa. I niech Jacek nie chrząka! Mało mu, że zjadł wszystko? Na drogę dostali furę kanapek, nie chcieli brać, ale babcia była ponad ich sprzeciwy. Albo — albo. „To się nazywa alternatywa" — mruknął małemu nad uchem Jacek. Wzięli. I papierówki, bo o żadnym termosie nie mogło być mowy. Nie mieścił się w tej, jak jej tam, alternatywie. Prędzej by trupem padli niż taki wstyd. Anna uzgadniała na boku z babcią jakieś ostatnie damskie sprawy, czekali cierpliwie. Tamte pokiwały głowami i — Rafał z niesmakiem odwrócił głowę — cmoknęły się na koniec. On się przy świadkach nie całuje! I do tego bez okazji. Babcia wetknęła Annie w rękę jakąś szmatę. Kocyk! Jęknął. — Stary... — Maciek popatrzył współczująco. — Przyzwyczaisz się. A swoją drogą, co ci przeszkadza? — Nic — odburknął. Przeszkadzało mu! Taszczyli piłkę, rakietki, pudełko na znaleziska „co mogą się przydać", książki, płetwy, nóż — zwyczajny i finkę, zwój sznura (nigdy nic nie wiadomo), wiosła i „wszystkie psy". Z babcią został nie liczący się w sforze stary, wyleniały i leniwy Nugat. Procesja! Pani Kisielnicka znieruchomiała przy studni, z dłoni zrobiła daszek nad oczami i odprowadziła ich długim, obojętnym niby wzrokiem. — Wyglądamy aż tak? — zaniepokoił się Rafał. — Ona patrzy nie na ciebie — odszepnął mu Maciek. — A na kogo? — zainteresował się równie cicho mały. — Niewidomy? — domyślił się raczej z ruchu warg, niż usłyszał. Pan Mikołaj zamykał pochód. Flinta szła za nim, potem Agat włażący jej na pięty i ogon, reszta kudłatego towarzystwa, gdzie popadło, wybiegając to w przód, to na boki. — Nie obrazi się pani Natalia, że się wtrącam w nie swoje spra- 182 wy... — pani Kisielnicka zdecydowanym, choć może nieco za gwałtownym ruchem ujęła dzieżkę z mąką i postawiła ją z rozmachem na ławie pod oknem, nie strącając jednak ni pyłku na podłogę. — Nie moja to rzecz, ale do czego to podobne, żeby pan leśniczy na taki gorąc do lasu z dzieciakami latał. Zmęczy się, zdenerwuje na które i co? Bachory teraz gorzej szarańczy. Nie mówię, że te, tak w ogólności tylko. Sama pani Natalia pamięta, jakie dawniej dzieci dobre były. Posłuchane, ujmujące, strachliwe. Jednym słowem grzeczne. Zrobiła to pani co na opak kiedy? Znaczy mało lat mając? Właśnie. A teraz... — omączona ręka uniosła się w górę i opadła zrezygnowana. — Sama pani widzi. I pan zobaczy. Doleci to do telefonu po doktora? Pan leśniczy serce ma słabe. Wie to najlepiej, nie? Nasz zepsuty. Telefon mówię, niech tak nie patrzy — zdenerwowała się pani Kisielnicka. — Wlecze się ten lipiec, że nie daj Boże. Niechby już... Ale co ja tam głupia baba będę panią rozumu uczyć, pewnie, sama rozeznaje, co najlepsze... — urwała na widok twarzy pani Ga-stołowej. — Moja droga pani Kisielnicka — powiedziała spokojnie pani Natalia. — Jemu tego właśnie było potrzeba. Latania z dziećmi po lesie. Co zaś do mojej w dzieciństwie grzeczności... Dobrze, że pani przy tym nie było. I cieszę się, że przyszła pani tak wcześnie. Dziękuję. Dopiero Mikołaj ucieszy się z bułeczek! Przepada za nimi. Zawsze mówił, że miód od jego pszczół, mój pasztet z zająca i maślane bułeczki pani, to trzy doskonałości warte stołu królowej angielskiej. Nie wiem czemu akurat angielskiej, ale nie w tym rzecz. Ma rację, nie uważa pani? Pani Kisielnicka miesiła starannie mąkę i, zaabsorbowana bez reszty wlewaniem odpowiedniej ilości mleka do dzieżki, nie usłyszała pytania. Bułki były gotowe na czwartą. O czwartej pięć Agat wpadł na podwórze, niebotycznym szczekaniem ogłaszając nowinę tylko trochę spóźnionego powrotu. — Pięć minut to nie trochę — ofuknęła go pani Natalia. — Punktualność jest uprzejmością królów. Powiedz to wszystkim. A gdzie reszta? Pomachał ogonem w stronę bramy, z nosem w babcinej sukni, przy kolanach. — Jak było? W porządku? — pytała dalej. 183 Zaskomlił radośnie. — To dobrze. Głodni jesteście, co? Skomlenie przeszło w potulny, zawstydzony nieco pisk. — Widzicie ich! Wracaj i powiedz, że czekam. Obiad na stole. Popędził z radosnym wrzaskiem,, aż Flinta odskoczyła zdumiona z drogi w bok. Szalony! Niedojrzały pies! Tak się cieszyć z głupiej, o sto metrów wygranej. Dała mu wspaniałomyślnie zwyciężyć, niech myśli, że jest od niej lepszy, ale żeby wariować aż tak? Mężczyźni są stanowczo dziecinni. Nie myślała, że Agat jest aż takim młokosem. A światowiec, z wielkiego miasta, nie to co Rów i Madej, domowi, leśni. Przy stole Flinta usiądzie przy nogach pani Natalii; była z panem Mikołajem cały dzień, kocha go, ale wystarczy. Musi komu innemu dotrzymać teraz towarzystwa. Obiad był wspaniały. Cudowne zsiadłe mleko „choć nożem kroić" i kasza gryczana z pieczarkami. A bułeczki! Rafał mrużył oczy, łykał ślinę i pochłaniał koncertowo zawartość talerza. O rannych ślimakach w krochmalu zapomniał na wieki. Już w progu wręczył babci ogromny bukiet-wiechę, sapał, wzdychał i zupełnie machinalnie pocierał burą czupryną o Anny ramię. — Tego... — zamruczał na koniec sennie — jejku, fajny był ten dzień. Wieczorem Anna usiadła do listu. „Elżbieta! — zaczęła z wykrzyknikiem i włożyła koniec długopisu w środek grzywki. — Elżbieta — postawiła zaraz bufiasty przecinek — jak mam Ci wszystko opowiedzieć? To był fajny dzień. Nawet Rafał musiał to głośno przyznać, a wiesz, że on publicznie się nie zwierza. Nie to co ja, prawda? Wczoraj zachowałam się skandalicznie. Coś ważnego mi się pomyślało, o czym natychmiast musiałam powiedzieć babci Natalii, wylazłam więc z łóżka, rozkudłana, w koszuli, i wpadłam na nich wszystkich, bo nie zauważyłam lecąc do babci, że oni są w jadalni! Dziadek mniejsza, Maciek też, mały już spał, ale... Śmiali się ze mnie! Wyobrażam sobie, jak długo. Jeszcze dziś Jacek co spojrzał, to się uśmiechał. Elżbieta! Co mam zrobić, żeby być inną? Taką, wiesz, dorosłą i mądrą? Nie mogę się doczekać, kiedy mi powiesz. Aha, zaczęłam o dniu. Już Wieszczka mi ze sto razy powiedziała, że jestem chaotyczna i rozko jarzona. Wredne określenie, prawda? Ona jest anty-pedagog i nie da się lubić. Walić takie rzeczy prosto z mostu i przy 184 całej klasie! I jaka pewna, że się nie myli! Jasne, że jej nie lubię. I że za ten chaos, wiesz, stawia mi tylko czwórkę. Ty masz piątkę, nie wyobrażam sobie czego innego! ...na półrocze i na świadectwo. Ona mówi »cenzura«! Archaizm sprzed wojny. A niech ją kaczki Brzechwy zdepczą, potrzebna mi jej nie rozkojarzona piątka! Mama pociesza, żebym się nie martwiła, że Wieszczka (w mamy wydaniu słyszy się «profesor Burzyńska«) trochę nie ma racji. Mama zna się na polskim nie gorzej od Wieszczki. I jeszcze dodaje (W.), że jestem klasycznym przykładem niezdyscyplinowania! Namacalnym przykładem, rozumiesz. No i dzisiejszy dzień, bo o nim zaczęłam, był cudowny. Mama uważa, że »cudowny« to określenie z amerykańskich filmów miłosnych (kiepskich), takich: »było cudownie, byłeś cudowny«, ale co zrobię, skoro tak po amerykańsku (kiepsko i miłośnie) mi się pomyślało? Maciek pisał do Ciebie list! Wlazł za krzak z książką, kartką i gęsim piórem — co mógł robić innego? Głowę daję, że książki nie czytał, tylko podłożył jako utwardzacz pod kartkę, żeby mu nie wyszło koślawo i dziurawo »Ukochana moja Julio-Elżbieto!« Ela, nie gniewaj się, strasznie się cieszę, że... Naprawdę. Nawet nie masz pojęcia jak... Masz pojęcie? Teraz ty jesteś szczypatielnaja. Tak czasem na babcię Natalię mówi pan Mikołaj. Coś ty! Kochają! Jeszcze jak! Nawet Rafał się na tym poznał. I pani Kisielnicka. Rafał, Jacek i ja nie wychodziliśmy z wody cały dzień. Już umiem pływać. No, prawie. Żabką na razie, ale to co, prawda? Rafał jest w tym lepszy, to sprawa wagi, nie sądzisz? Łatwiej mu utrzymać na powierzchni swoje kurczęce kilogramy. Dziadek i psy też byli z nami. A po kolacji pływaliśmy łódką. Babcia, Jacek i ja. Oni — reszta — nie chcieli. Babcia nie widziała dębu, przyszliśmy nad jezioro z drugiej strony. Jezioro jest kryształowe — piękne i przejrzyste. Czujemy się jak w prawdziwym świecie sprzed lat, takim nie zepsutym i nie-brudnym. Nie ma ludzi, nikogo poza nami. Nam to nie przeszkadza. Wcale. Siedziałam z babcią na pniu i babcia opowiadała różne rzeczy. Ja jej też. I o Tobie! Bardzo jej się podobałaś. Powiedziała, że zaprasza Cię za rok na wakacje! Hura! Pocałowałam ją od Ciebie. No! Mówiła mi o czarnym pokoju. Elżbieta! To jest jak książka. I o stu innych tajemnicach. Jak myślisz, potrafiłabym o tym wszystkim napisać wiersz? Bo pomyślałam, że chciałabym to robić. Pisać wiersze. Nie śmiej się! Książki nie potrafię, Wieszczka ma rację z tą czwórką. Jak 185 można pisać rozkojarzone książki? Taka współczesna poezja to co innego. Co sądzisz o tym? Bjałe wiersze. (»W starym kościółku na Woli zginął generał Sowiński starzec o drewnianej nodze...« Słowacki). Nie jestem mocna w znakach przestankowych, moje wiersze będą bez nich. I wszystko małą literą. Bezpiecznie. Wiem, treść jest ważna, te no, środki wyrazu i myśl. Głębia. Ale jak się poduczę porządnie? »Każde ciało zanurzone w cieczy traci pozornie na swym ciężarze tyle, ile wynosi ciężar cieczy wypartej przez to ciało«. Arch' medes. Proza. Moje ciało — cztery kąty piec piąty — zanurzone w zieleni jeziora waży niewiele. Tyle co płotka, z którą przegrałam wyścig, tyle co ważka pilotująca mnie do brzegu, bąbelek powietrza, promień słońca, liść — nic. Tyle, ile wynosi ciężar radości wyrzuconej w górę przy skoku w tę zieleń, siła krzyku — umiem, chcę, będę. Ważę więc nic czy dużo? Anna Klimecka No widzisz! To co, że obie pękamy ze śmiechu. Liczy się, że napisałam pierwszy wiersz. Przyślę Ci sto piąty. A tysięczny zadeklamujesz. Byłoby cudownie (!): Ty recytujesz, jest wieczór poezji w teatrze, Maciek reżyseruje, Jacek pisze recenzje jak prawdziwy krytyk (i jest nim), a my wszyscy — cała nasza Reszta —jesteśmy publicznością. I potem, jak już wystąpisz piętnasty raz przed kurtyną, a ludzie wstaną i będą bić brawo opuchniętymi (już) dłońmi, ktoś krzyknie: »autor, autork Coś jak «gorzko, gorzko!« na weselu. Widziałam w kinie i pani Risielnicka mówiła. Głupio, lepiej niech nikt nie woła. Przecież wy i tak będziecie wiedzieli, że to ja, prawda? Elżbieta! Muszę stawiać Wykrzykniki, bo strasznie mi dobrze. 186 A jak może być człowiekowi szczęśliwie ze zwyczajną kropką? Nie myśl, że nie opowiesz mi wszystkiego o swoich wakacjach! Opowiesz? Prószę! Do-tej pory miałam wiele koleżanek i parę prawie przyjaciółek, ale teraz wiem, że to nie było to. Nie chcę do nich pisać, tylko do Ciebie. Wysłałam stos kartek. Ale list tylko ten. Zgadzasz się być moją przyjaciółką? Ja «zgadzam się« bardzo. Jak to dobrze, że poznałyśmy się tak wcześnie! Potem człowiekowi głupio i ciągle myli się w wołaczu. Pamiętam, jak mama z panią Zosią — to mamy przyjaciółka z pracy — myliły się i przepraszały, nim przywykły do »ty«. Nie uważasz, że dorośli komplikują sobie życie? Ja też zaczynam komplikować. Czy to znaczy?... Jasne! Pani Zosia jest mamy kierowniczką. Najważniejszy jest co prawda Franciszek Józef. Nie lubimy go. To cesarstwo nadał mu Maciek. Okropnie ważny. F. J. oczywiście. Myślę, że one obie — mama i pani Zosia — są od niego mądrzejsze o pięć fakultetów (tak się mówi), ale... Co im zależy, żeby sobie myślał na odwrót, prawda? Najmądrzejsze są obie babcie. Elżbieta, jakie my będziemy mądre za pięćdziesiąt lat. Strasznie długo trzeba będzie na to czekać, ale to co. Nie spieszy nam się..." Czyjeś kroki zatrzymały się pod drzwiami. Potem usłyszała niepewne pukanie. — Anna? — dobiegł ją stłumiony głos Rafała. — Nie śpisz jeszcze? — Wchodź! — odkrzyknęła. — O takiej godzinie? Niemądry! — Idziemy oglądać las. Idziesz z nami? — Rafał z jakiegoś powodu wolał pozostać niewidoczny. — Z kim? — spytała niedorzecznie, przejęta wiadomością. — Samaś niemądra! — Rafał odzyskał dźwięczność głosu. — A kłamie, że nie śpi... Przez sen gadasz? Ludzie!... — wrzasnął już zupełnie bezczelnie w głąb domu — Anna nie wie, kto to jest „my"! Mówiłem, żeby dać jej święty spokój... — głos wyrażający najwyższe politowanie oddalił się i ucichł. Zerwała się od listu. Nie tak przecież miało być! Rafał nic nie zrozumiał! Chciała po prostu, żeby wymienił ich wszystkich, że i Jacek chce, żeby poszła... Że czekają na nią. Bo las bez niej... Idiotka! Usiadła na podłodze bliska płaczu. Teraz nie może wyjść za żadne skarby. Nie poniży się... 187 — Anna? — Głos był stłumiony, ale nie należał do Rafała. Zamarła — zdrętwiała — poraziło ją. Poczuła mrówki łażące po twarzy, koło nosa i ust, aż przeciągnęła ręką, czy nie ma ich naprawdę. — Anna? — powtórzono głośniej. — Jesteś gotowa? Czekamy. — Za chwilę... — miał to być okrzyk, ale nie wyszedł jej zupełnie. Szept tylko chrapliwy i niewyraźny. Chrząknęła pełna rozpaczy i zdenerwowania. — Idę. To już było lepsze. Dało się nawet zrozumieć. Zgasiła lampę, żeby ukryć twarz. Gorąco! Pewnie jest czerwona jak pomidor. Idiotyczny klimat. Przed chwilą czuła chłód aż do zlodowaciałych dłoni. — Czekasz?... czekacie na mnie? — przeraziła się, że odszedł. — Oczywiście. Przed domem. Hej! — Hej — powiedziała niemrawo. A może tylko zdawało się jej, że mówi. Krtań znów była niesprawna i nie mogła na niej polegać. Chwyciła sweter. Babcią inaczej nie wypuści jej z domu, to jasne. Plącząc stopy w kudłaczu leżącym przed tapczanem, z jednym sandałem w zębach gorączkowo szukała drugiego. Skarpetki! Do diabła! Jeszcze to! Wszyscy się uwzięli, by na nią uważać. „Masz chyba gorączkę, Anno..." powiedziała babcia przy kolacji. Babcia powinna się wstydzić! Jest taka mądra, a nie wie, że Anna po prostu czuje się szczęśliwa! Wyszła z pokoju powtarzając sobie w duchu wyraźnie i głośno — „tylko nie szalej, idź wolno i udawaj cały czas, że co ci tam..." — Że co ci... — zamamrotała i stanęła przerażona, że Jacek usłyszał. Wszędzie było cicho i pusto, światło paliło się tylko w długim korytarzu i pokoju służącym za hol, reszta domu tonęła w ciemności. Na palcach, nie wiadomo dlaczego, bo przecież nikt nie spał, przeszła przez jadalnię i warsztat — pracownię dziadka. Noc była gwiaździsta, ale jej wydawała się atramentowa. Nie przywykłe do ciemności oczy zatrzymały się na tej czerni i znieruchomiały. Jakaś deska skrzypnęła pod nogą. Anna oparła wyciągniętą rękę o odarty z kory, wygładzony przez deszcz i słońce pień podtrzymujący daszek ganku; drzewo było ciepłe, nagrzane upałem. Czuła pod palcami atłasową, miłą powierzchnię, dłoń lgnęła do niej jak skrawek papieru do laseczki ebonitowej, sama to widziała na ćwiczeniach 188 z fizyki, śmiali się, że dziecinada dobra dla przedszkolaków... Jasne, że ma gorączkę! Naprawdę zachorowała! Jeszcze przez chwilę nie odrywała ręki, omiotła ślepymi oczami noc i westchnęła usłyszawszy szelest obok. — Rafał? Ty zawsze musisz... -rr Oni poszli, Anno. Powiedzieli, że albo możemy ich gonić, albo jak chcemy. Latarki nam nie zostawią, nie ma głupich. Wzięli dziadka i Flintę. Psy w budach, Agat z Melanią. Ten pies oszalał. Mały uważa, że Melania go rozumie i stąd przyjaźń. Agata oczywiście, nie małego. Anna doszła do siebie jako tako. Jacek! Tamci powiedzieli „nie ma głupich". Oczywiście! Eleganckie określenie Rafała. — A babcia? — spytała najobojętniej, jak potrafiła. — Zniknęła. Pewnie jest u siebie. Nie myślisz, że może mieć dosyć dnia? Idziemy? A może i ty wolisz zostać? — Wolę. Nie miała pojęcia, dlaczego powiedziała tak właśnie. Po prostu te, a nie inne słowa nasunęły się jej i koniec. Czy ważne było zresztą, co powie? — To słońce... — wyciągnął niezrozumiały wniosek Jacek. Aha, że niby poraziło ją i stąd Anny niemrawość. — Nie musimy iść do lasu, by znaleźć noc. Stąd z ganku doskonale widać gwiazdy. Drzewa nie zasłaniają. Chodź tutaj — wziął Annę za rękę i pociągnął w stronę ławki. — Widzisz? Są wszystkie. — Gwiazdy? — spytała niemądrze próbując w ciemności zobaczyć twarz stojącego przy niej chłopca. — Gwiazdy. — Był zdziwiony. — Coś się stało? — Nie! Tak! To znaczy stąd nie widzę tak dobrze. Zaśmiał się. — Zaczynam przy tobie nie pojmować świata, Anno. Jakbym zmienił planetę. Przeszedł przez drzwi, za którymi wszystko jest inne, niż było dotychczas. Taka fantasmagoria. Jak w baśniach Andersena. Niezgrabne chłopisko wlazło w ciężkich butach i boi się ruszyć. A nuż nadepnie na trawę, która okaże się trenem sukni księżniczki? Już słyszę: „nie widzisz, drabie, prostaku, kogo potrącasz nieobyczaj-nie?" Księżniczki mówią „nieobyczajnie", co? — Ale nie mówią „drabie" — odważyła się dobyć głos. — Nie? Ty wiesz lepiej — zgodził się. — A jak mówią? 189 — „Nie śmiej się ze mnie, proszę cię". — Nic podobnego, ale niech ci będzie. Draby nie śmieją się z księżniczek, draby padają na kolana, ryms!, i doznają olśnienia. Wiesz, co czuje taki nieszczęsny facet? Jest zawstydzony, skruszony, świadom swego nieobycia przy blasku przymiotów księżniczki, oślepiony jej urodą, pokonany bez walki. Bije się w piersi prosząc kornie: „pani, wybacz twemu niegodnemu słudze, który od tej pory, ugodzon w samo serce twym dostojeństwem, pięknością i atłasem mowy, że nie wspomnę 0 obyczajach, pył spod twych nóg zdmuchiwać będzie"... — Do trawki tak będzie przemawiał? — przerwała mu Anna. Pozwolił jej dojść do siebie, ale nie może powiedzieć „dziękuję". — Do jakiej trawki? — zdumiał się Jacek. — Nie uważałaś. Mówiłem do księżniczki. — Na początku było: „potrąciłem trawę"... — Ale potem nastąpiła, no... metamorfoza! Wiesz, zły czarodziej itp. Zbiłaś mnie z pantałyku. A tak dobrze mi szło! I co teraz? — „Wstań — odpowiedziała księżniczka — przebaczam ci i puszczam w niepamięć, co było, jako,że winiąc, nie znałeś, kim jestem. Ninie, skoro wiesz, siądź koło mnie i czyń dyskurs o gwiazdach. Pora ku temu sposobna". — Anna! Jesteś nieprawdopodobna! Mam ochotę serio zacząć ci bić brawo. Nie miałem pojęcia, że masz taki talent. Maciek musiałby to słyszeć. I Elżbieta... Coś się stało? — Przestał się uśmiechać, gdy nie zareagowała. Jakby mówił w noc. Do nikogo. — Zimno ci? Stało się co? — powtórzył. J— Nie grałam — odpowiedziała wolno. — I nie myślałam o Maćku ani o Elżbiecie. Nie bij brawa. Ja... Dobranoc. Już pójdę. Zimno. Masz rację. — Anna! — zerwał się zasłaniając sobą blask światła w drzwiach. 1 tak ją zatrzymał, pełną niedowierzania, niedorzecznego żalu i chęci zaszycia się w kąt, żeby nikt... W głosie Jacka usłyszała coś, co kazało — pozwoliło jej zostać. Chyba śni, to nie może być... — Anna, drab prosi cię o wybaczenie. Jesteś naprawdę księżniczką. Nie wiedziałem o tym. Zostałem w tyle tak, że nigdy cię nie dogonię. Nie zauważyłem tego... — był zdziwiony, ale to zdziwienie nie było obraźliwe. — Miałem rację: Nowa Planeta. A ja w grubych buciorach. Niezręcznie. 190 Chmura zasłaniająca księżyc i wszystkie gwiazdy, całe niebo i świat — zniknęła. Anna oddycha z ulgą i opiera policzek o sosnową kolumnę. — Zobacz — odwróciła głowę w stronę cienia wciąż uniemożliwiającego jej ucieczkę do domu. — Jakie ciepłe i gładkie jest to drzewo. Jak żywe. Rafał by powiedział — głos był pogodny, z nutką uśmiechu — że zwariowałam czy co? „Stary pień, a ta jak o człowieku". — Nie znasz Rafała. — Jacek położył dłoń na drewnie obok bielejącego w mroku policzka. — On nie może wiedzieć, że jesteś nie tylko Anna. Kiedy to zrozumie, nie powie już tak nigdy. Objął słup wysoko, nad jej głową, i chwilę stali nic nie mówiąc. — Jest ciepły, gładki i żywy. — Ten pień? — Ten pień, Anno. Siedziała w kącie werandy i patrzyła w noc. Wtuliła się w ten kąt mocno, między balustrady, do końca, zmieszana, ale i spokojna. Który już raz przyszło jej do głowy, że jest szczęśliwa? W Mątwach, dokąd nie chciała jechać. Zawsze będzie lubić las i sosny. Jacek usiadł na schodkach, łokcie oparł na kolanach, twarz na dłoniach. Z miejsca, gdzie była, widziała pochylone plecy i nikły zarys głowy. „Niech tak będzie zawsze — pomyślała. Niech nigdy tego nie zapomnę". — Patrz, gwiazda spadła — przerwała ciszę. Zrozumiał, co miała na myśli. — W lipcu gwiazdy nie spadają, Anno. Wiedział więc tylko na pół. — Ale ta spadła — wytłumaczyła łagodnie. — Moja też? — Nie wiem. Chcesz tego? — Tak. — Spadła. Czy... czy teraz możesz mija podarować? — Jest twoja. — Dziękuję. Jak się nazywa? Muszę wiedzieć, skoro ją dostałam. — Jak chcesz? Drobny cień wysunął się z kąta i stanął przed gankiem. Zadarł głowę pod niebo i kontemplował je długo, choć oczy miał zamknięte, przykryte dłońmi. — Otwórz oczy, Anno. — Nie. Tak lepiej widać. — Znowu czegoś nie wiem — potrząsnął z rezygnacją głową. — Nauczę się tego wszystkiego, Anno? — Jeśli będziesz chciał... Moja gwiazda ma na imię Ta Sama. — W głosie Anny była ulga jak po wielkim wysiłku. — Chcesz tego?... — zająknął się, bo zrozumiał wszystko. — Już dawno. — Anna cicho wróciła do swego kąta. Nie wiedział, co ma powiedzieć, co zrobić. Była dziecinna i dorosła, ufna i niedostępna. Bezbronna. ,Jak Rafał" — pomyślał po raz drugi. Wtedy też nie mógł spać spokojnie, zapomnieć czarnych z żalu oczu małego. — A twoja? — usłyszał. Mówiła o Gwieździe. — Nie mogę powiedzieć. — Podszedł do niej i lekko dotknął pleców przykrytych sweterkiem, a potem ramienia siedzącej w milczeniu Anny. — Dlaczego? — W pytaniu był lęk. Przeraził się, że ona aż tak, więc wybiegł naprzeciw, by się nie bała. — Jeszcze nie teraz. — Dlaczego? — powtórzyła. Zrozumiał, że pobiegł złą drogą. — To nazwa od lat osiemnastu. Jak film albo śmierć Napierskie-go... pamiętasz? Poczekaj. Poczekajmy oboje... — Odejmij rok. Żeby było tyle, ile masz dziś. Umowa... — ...stoi. — Zgodził się. — Hej! To wcale nie jest tak. Kręcisz z tą arytmetyką. Mnie odjęłaś... — Ty też. Pierwszy. W lutym kończę piętnaście. — Powiedziała to tak poważnie i triumfująco, że musiał się roześmiać. Szkoda, że nie widać jej miny! W głębi domu zapaliło się światło. Blada smuga padła na próg i przecięła na pół schodki i podłogę ganku. Anna wstała. — Dziękuję ci. — Podeszła szybko do Jacka i lekko, przez chwilę — tak krótką, że mogło tego nie być — dotykała palcami twarzy chłopca, a potem wspinając się na palce przytuliła usta do jego policzka. — Więcej tego nie zrobię. Przyrzekam. I nie musisz pamiętać o umowie. Pozwalam ci ją złamać, jeśli chcesz... Babciu! — zawołała głośno. — Tu jesteśmy. Głos był pewny, dźwięczny. Znów dziecinny. „Elżbieta, pewnie nie wyślę tego listu, ale nie mogę nie pisać do 192 Ciebie. Stało się coś ważnego i jestem szczęśliwa. Czy Ty oświadczałaś się już komuś? Wiem, Maciek by Ci nie pozwolił. Aleja musiałam. Powiedziałam Jackowi, że go kocham. Wcale nie żałuję. Nie wstydzę się też. Przedtem się wstydziłam. Teraz jest dobrze. Jak trzeba. On się nie śmiał. Dlaczego miałby się śmiać, skoro to prawda? Jestem tym zmęczona i nie mogę zasnąć. Nie wiedziałam, że się zmęczę. Ale i tak bym to zrobiła. Wszyscy poszli do lasu. Zostaliśmy sami w domu. To znaczy na ganku. Była babcia Natalia, Agat i Mela. Mela to krowa. Psy spały w budach. Nie szczekały, stąd wiem. Maciek też poszedł. Wziął latarkę, nie bój się. To było w nocy. Było gorąco i ciemno. Jacek podarował mi gwiazdę. Poprosiłam go. Zgodził się od razu. Ze swoją mam dwie. Może mi ją odbierze kiedy? Byłoby smutno. Powiedział, że mamy czekać. On nie wie, że jestem dorosła. Elżbieta, Maciek też jest taki? Prawda, Ty jesteś piękna. O mnie wszyscy myślą, że jestem dzieckiem. Ty mówiłaś, że nie. Pamiętasz? Już jest dobrze. Jacek wie. Jest z nami co dzień. Powiedziałam mu! On mi tej gwiazdy nie odbierze, prawda? Babcia pytała nas, czy jesteśmy szczęśliwi w jej Mątwach. Jacek powiedział »tak«. I pocałował babcię. Ja myślę, że on pocałował trochę mnie. Bo ja pocałowałam go wcześniej pierwsza i sama. Powiedziałam mu, że może o tym nie pamiętać. Mnie wystarczy, że ja. Prawda, że lato jest piękne? Nie gniewaj się, ale chciałabym, żeby lipiec nigdy się nie skończył. Wiem, w sierpniu wraca mama i zobaczę Ciebie. Będę się cieszyć. Ale lipca już nie będzie. Rozumiesz mnie? Muszę gasić światło. Cały dom śpi. Dobranoc. Elżbieta... Ten wiersz, podrzyj go, proszę, zauważyłaś, on ma duże litery. I kropki. I przecinki. Co to znaczy, Elżbieta?" 13 — Dokąd wracają latawce • . іГі /'U і ' ''i J - * ! V' і Rysy twarzy dziewczynki były niewyraźne, mgiełka okrywająca je szarożółta, powiększająca wrażenie zatarcia i obcości. Całość robiła niesympatyczne wrażenie. Oczy patrzyły spode łba, niechętnie; wysunięta w przód dolna warga potęgowała wyzierające z nich niezadowolenie. Włosy ściągnięte w tył głowy odsłaniały wysokie czoło, uszy przy nagości czaszki wydawały się zbyt duże i bezwstydnie tę wielkość obnosiły — na złość. Oszołomiona Anna pobiegła wzrokiem za spojrzeniem dziewczynki z fotografii. Bukiety, ściana, gobelin z jesiennym drzewem. Kawałek niedźwiedziego futra. I pół klamki... „Na to wszystko się gniewasz?" — próbowała analizować wytarte rysy. Nie drgnęły. Wzrok zezował w lewo, odpychający i wrogi. ...Mała, opalona pięść nacisnęła deskę. Płot skrzypnął wysuszoną w słońcu duszą, suchy trzask spędził muchę grzejącą owadzie kości na jasnym sęku. — No! — Pięść uniosła się i opadła groźnie. — Wynocha stąd, czarny diable. Leć do swojej baby jędzy. Już! Przepadnij zaraz, czarcie nasienie! Zezujące oko pociemniało z gniewu. Prawe nadążało za lewym, jak mogło. Sterczące buntowniczo uszy poczerwieniały, żałosny kosmyk związany resztką czegoś, co w zamierzchłych czasach można było nazwać wstążką, podskoczył w zdenerwowaniu. — Bandyta! Zbój! Mało ci? Nasze wróble będziesz żarł? Poczekaj, wpadniesz w moje ręce, ukatrupię! Pasy żywcem zedrę! Zginiesz, antychryście, nim dolecisz ze skargą na górę! — Na kogo znów pyy...yskujesz, Natalka? — Głos dał się słyszeć z prawej, niespodziewanie. Przerzuciła spojrzenie gwałtownie, z podrzutem głowy nerwowego konia. Kosmyk opadł na ucho, pięść po- 194 wędrowała pod fartuch, szeroki, pasiasty, dobrze podniszczony, należący do kogoś o wiele większego od niej. — A tak tylko... — wytłumaczyła. — Babka wypędziła i na drugich złość przec.enosisz? — A nie! — prawie krzyknęła. — Babka w stodole. Jajka szuka od Czarnuszki. Tej, co ją pies Frankowy potargał i podskubał nieładnie. — Nie poszłaś pomóc? — Ale! — zaśmiała się. — Wygoniła! Odkąd jajko przed niedzielą zgniotłam, babka pod karą pędzi, szukać nie daje. Szczawiu narwać kazała. Już idę! — pokazała w niespodziewanym uśmiechu małe, zdrowe, trochę zbyt ostre zęby. „Pilnika by — mówiła babka. — Te dwa chociaż po bokach zetrzeć. Ostre jak u psa". Babka była Natalce niechętna. Mała wiedziała o tym i w milczeniu znosiła przymówki. Lepszy spokój niż piekło. Obiecała to matce przed jej śmiercią. Ojciec już o nic nie prosił. Przywieźli go cichego, obojętnego i na jej sprawy, i na światowe, ludzkie. Otrząsnęła się od myśli, ręką zaciśniętą w perkalu machnęła jakby. Czego nie ma, niech nie będzie. — Słuchaj babki, Natalka... — westchnęło nad głową. — Mądra. Wie, co robi. Nikogo nie maa...asz więcej. — Toć wiem — przyznała niechętnie. — I was, dziadku. — Ano ni...iby. Ale na mnie się nie oglądaj. Mnie nic do was. Choo...oćbym nawet chciał. — Toć wiem — powtórzyła. Nie musiał przypominać. — A szczawiu narwij, dziecko. Doo...obry — usłyszała już z daleka. Lubił ją? Wzruszyła ramionami. Nie wiedziała. Tak jak nie znała miłych słów; wstydziła się i nie radość jej sprawiały, a niepojętą i gwałtowną przykrość. Ostre słowa co innego. Nie darmo babka złą szczepką ją nazywała, pokaraniem boskim, czarnym wyrzutem sumienia. Babka miała prawo. Racji Natalka pewna nie była. Ale nie będzie się z babką kłócić. Swoją niechęć może przerzucać gdzie indziej. Na kogo, na co innego niż babka i dom. Kot siedział za płotem po drugiej stronie zielonej granicy z szorstkich słoneczników i patrzył na nią drwiąco zmrużonymi ślepiami. Błyszczały niesamowicie, czysto po diabelsku, wszystkimi kolorami 195 ognia i nocy, mieniące, wielkie i pełne prześmiechów z niej, z Na-talki! Plunęła jak od uroku, a wściekle, zatrzęsła się, zapieniła i zbladła. Ruszył się, ale nie ze strachu. „Mądry drań — pomyślała z mimowolnym podziwem — wie, że przez płot nie przeleżę. Dałaby babka za połamane słoneczniki!" Szedł drogą z leniwą godnością, obojętnie przenosząc ciało z łapy na łapę, nie po kociemu, krokiem starego Walentego Osucha, sąsiada kowalów. Tak samo przestępował z nogi na nogę, na boki patrzył, nierówności drogi ostrożnie omijał, oglądał się do tyłu, czy widzi go kto i docenia ważność. Nie wytrzymała. Porwała grudę ziemi i cisnęła z krzykiem. Gruda pękła w powietrzu, nie dolatując na pół celu. Kot miauknął pogardliwie i z parsknięciem pełnym uciechy skoczył w gąszcz zielska. Poszła od płotu pełna złości i żalu. Jeszcze i ten! Dopadnie kiedy kocura i w kawały rozerwie. Przysięga! Jedli szczawiową wodę z chlebem. Chleb babka podała jako wyrównanie braku jajka. Ziemniaki były wczoraj i przedwczoraj, i zawsze. Czarnuszka nieść się przestała czy babka jajka znaleźć nie mogła — nie wiedzieli, ale nie śmieli pytać. Kowal lewą, bezwładną rękę trzymał opartą o kolano, nogę podwinął pod ławę. Odwróciła głowę, by nie poznał smutku. Żal jej było dziadka, ale powie mu to? I na co? Tyle z jej żałości, co z przeszłorocznego śniegu. Dobrze, że nogą ciąga, podnosi się sam, na prawej, silnej dłoni wspierając. Jak upadł pod kuźnią, gdy wrócili z Ciszycy, z pogrzebu, tak myśleli, że nową trumnę zbijać trzeba będzie. Babkę zamurowało na całe tygodnie. Nie odezwała się do nikogo, na wnuczkę pętającą się w zagubieniu po obcej chałupie nawet nie spojrzała. Wróciła jej chęć do gadania po tym, jak felczer, aż z Odolan przez Jędrzeja sąsiada przywieziony, zadecydował, że kowal żyć będzie, a i chodzić pomału zacznie, choć nieprędko. Coś jeszcze babce tłumaczył, ale już nie słuchała. Odetchnęła, że nie będzie nowego pogrzebu. Nie o dziadka jej chodziło, jeszcze nie; obcy był, ani go znała. Ale gdyby jej przyszło znów zmarłego oglądać, uciekłaby i sama umarła, nie wróciła do przeklętego przez Boga domu, wie to na pewno. Tamtego starczy. Na zawsze. — Najadłaś się? — spytała surowo babka. — No — odpowiedziała tylko. 196 Babka miała usta zwarte w wąską linię. Natalka, białe zęby raz za nią ujrzawszy, zdziwiła się, bo rozsądnie rzecz biorąc nic za ową linią być nie powinno. Od nosa do końca ust biegły bruzdy, głębokie i ostre, brały twarz babki w obręcz, ani pozwalały na uśmiech. Ze babka śmiać się nie umiała, tego Natalka była pewna. Płakać prędzej by jej wypadało z owych zaciśniętych ust miarkując, ale płaczącej babki nie widziała również. Oczy suche były, omiatały dom, wnuczkę, ludzi, wieś całą jak dwie latarnie groźne jakoweś i nieod-gadnione. Natalka wolała mieć czyste sumienie, gdy wzrok babki choć kątem padał na nią. Nad tymi oczami, nad pochmurnym czołem z czarną blizną nieznanego pochodzenia, nosiła babka długie, gęste kasztanowe włosy, wcale nie siwe, do twarzy nie pasujące. Ściągała je w węzeł na czubku głowy, szpilek z dziesięć weń wsadzając, ale włosy niesforne były, nie chciały się owego czubka trzymać. Babka ujarzmiała je chustką. Przygniecione, ściśnięte, trzymały się jakoś. Patrzyła na babkę z zazdrością daleką od zawiści. Matka włosy miała proste, nie po babce, ona też nie inne mieć będzie. Póki babki nie znała, ani ją obchodziło, długie ma czy krótkie, gęste czy nie. Po ospie wietrznej, kostropatej i świerzbiącej, co ją wiosną oblazła całą, aż na głowę i we włosy wchodząc, osmyczyła ją babka dokładnie, za nic odrosnąć jej włosy nie chciały. Gołe placki na głowie zostały, do szkoły chodziła w chustce jak starucha łysa albo chora, na prześmiechy dziewczyn i chłopaków. Że parszywa, mówią. Jedna tylko pani, Janina Multanówna się nazywa, nie śmiała się z niej i innym nie dawała dokuczać. Pocieszała, że włosy odrosną, ani się Natalka spostrzeże, piękniejsze, niż były, naprawdę! Ramionami niegrzecznie ruszała, choć pani nie pozwala tak, ale zajęta, z odwróconą w bok głową, ramion Natalki nie widzi. Można chustkę rękami przytrzymać, by kto z głowy nie ściągnął. Ręce przywarły do chustki mocno. Silne są, jakby kogo walnąć przyszło albo unieść co ciężkiego, poradzą sobie nie gorzej od chłopczyńskich. Babka dłonie ma niespokojne. Małe i delikatne, jakby roboty nie znały. Inne niż u kobiet we wsi, co Natalka zauważyła niedługo po swoim przybyciu do domu przy kuźni. Babka w ogóle była dziwna. Słowo z niej wyciągnąć, było jak wodę z wyschniętej studni. Do dziadka zwracała się chętniej, ale wtedy, gdy wnuczki w pobliżu nie było. Przy Natalce milczała, z konieczności tylko słowo rzucając. 197 Zostało jej więc podsłuchiwanie. Tak rozgrzeszyła ciekawość tego: co babka mówi, gdy ona z izby precz pójdzie? I czy łaje? Narzeka? Może co innego jeszcze? Miejsce do podsłuchu znalazła doskonałe. Drabinę prowadzącą na stryszek, w ciemności sieni, babki oczom niepodejrzaną. Przykucała na piątym szczeblu. Raz... dwa... liczyła uważnie. Szczebel był akurat na wysokości górnej belki, a kiedy skulona w dół patrzyła, miała przed oczami szparę w drzwiach. Babka wychodziła czujnie do sieni, „Natalka?" — wołała. Wstrzymywała dech, zamierając ze strachu babce nad głową, ręką usta zaciskała z całej siły, jakby miały posłuszną odpowiedzią ją zdradzić. Babka wzdychała lub mruczała, zależało od okoliczności oraz nastrojów Natalce nie znanych, i wracała do izby. Czasem nie zamykała za sobą drzwi i w szparze widać było kawałek podłogi. Cztery deski — liczyła uszczęśliwiona Natalka, pewna, że dzięki owej szerokości szpary głos babki nieść się będzie wyraźniej. Ze i zająkliwy, chrapliwy szept dziadka do niej dojdzie. Nasłuchała się różności, ani jej przez głowę przeszło, że mogły być. O Zycie, matce swojej, jaka to cicha i milcząca, spokojna a robotna była. Prawda to, milcząca jak babka i do przygarnięcia do siebie nieskora. O kołodzieju, ojcu znaczy, że choć prosty człowiek, nieszczęście uszanować potrafił i nigdy im złego słowa nie powiedział, a i innym o hańbie też. O żadnym nieszczęściu nie wiedziała, pierwsze i jedyne się stało, gdy ich razem znad Łady przyniesiono, odchodzących — odeszłych od niej, czarnych, obcych, jakby im na niczym, więc i na niej, nie zależało. O hańbie też nie słyszała. O kogo innego musiało chodzić, nic jej do innych, drugich ludzi. Najwięcej zaś nasłuchała się Natalka o jakieś złej kobiecie, przez którą wszystko się stało. Babka rzucała złe słowo, cisza po nim na-stawała w izbie, dziadek łóżkiem skrzypiał, Natalka żegnała się krzyżem świętym pewna zgubienia babki duszy, tak słowo groźne i ciężkie było. Ale babka o tamtej mówiła później, po felczera zapewnieniu, że dziadek żyć będzie i wstanie. Wcześniej do dziadka o nim tylko mówiła, pytając bez końca, czy nie zostawi ich samych. Zależało jej na obecności chorego w świecie i domu. Aż się Natalka dziwiła, skąd u oschłej babki, u której ani na pogrzebie, ani wtedy przed kuźnią 198 łez nie widziała, tyle miękkości w głosie było. Do Zyty, matki, też tak przemawiała pewnie, bo gdy raz na nią w rozmowie zeszło, ko-walowej szept załamał się jakby w łkaniu. Mówiła „córka", i jeszcze, „taka piękna, taka mądra jak żadna inna". Aż Natalce głowa z podziwu poszła w lewo i prawo, bo choć matkę kochała — jakże nie kochać — nie wiedziała, by aż taka niezwykła była. Nie znała się, głupia, to pewne. Od tamtej chwili postanowiła babce w złości przed oczy nie wchodzić, babczyną darować, a swoją na kim bądź skrupić. Ma całą wieś, wszystkie dziewuchy i chłopaków, może i starszym dokuczyć, potrafi. Nade wszystko zaś tej tam przeklętej z babki ciężkiego słowa. Jeszcze nie wiedziała, kto taki. W czym zawinił, nieważne. Musiał być z piekła rodem, skoro babka tak rzekła. Odpłaci jak diabłu. Ona, Natalka. Wysiadywała na drabinie, póki dziadek z łóżka nie wstał. Potem rozmowy przeniosły się przed dom, gdy chory uparł się gospodarstwa doglądać. Do izby, głośne, kiedy przy stole albo tak, wieczorem, przed snem siedzieli. Babka była spokojniejsza, rozmowy zwyczajne, żadnego podsłuchiwania nie wymagające. Natalka przestała się nimi interesować zbytnio. Zajęła się obserwowaniem i poznawaniem wsi. A wieś przyglądała się Natalce. Mężczyźni jej nie obchodzili. Oni też nie zwracali na nią uwagi. Byli głośni, szorstcy, niemili i niecierpliwi. Domagali się miejsca w kościele, posłuchu u sąsiadów, milczenia kobiet, wódki w karczmie, gorącego w domu obiadu, szybkiej i sprawnej pomocy w polu. Reszta zdawała im się obojętna. Zaczepiali rubasznie znajome i nieznajome dziewczyny, nie litowali się ani nad sobą, ani nad nikim — żonami, dziećmi, końmi i psami, nie było ich za co lubić. Ale i nienawidzić też nie. Gorsze były kobiety. Wścibskie, głośne, piskliwie pyskate, rzucające się do całowania, uścisków i bicia z jednakową zachłannością, złe i śmiejące się na zawołanie, fałszywe i zawistne, nie do wytrzymania. A już najgorsze, gdy z niej, Natalki, rade wyciągnąć wszystko. A jak tam było w Ciszycy? Dużo miał ojciec obstalunków? Starczało, na co trzeba? Matki nie bił? Kłócili się, wymawiali sobie co? Jedną tylko ją mieli, może zmarło im co w kolebce, przed nią albo po niej? Ojciec nie pił, do domu na noc wracał? Matka nie musiała 199 sługować? Jeść było co? Dlaczego wcześniej do babki nie przyjeżdżała? I do kogo podobna, patrzcie, nie do Zyty, nie do kołodzieja, a do babki, Nastki jakby, co? Nie do ciotki? Ciii!... Ale! — trzepały rękami jak nastroszone kwoki skrzydłami, aż piasek na drodze w tuman się wzbijał od owego furkotu. — Zgłupiały czy co? Józka piękność była, wieczne jej odpoczywanie, choć dalekie, we świecie; a toto tutaj... Aż człowiekowi splunąć się chce. Małe, chude, łyse, kosę i ponure jak grzech! Zaśmiewały się, wkoło obchodząc. Nie płakała, stała jak kamienna, z zaciśniętymi do bólu szczękami, oczy tylko szeroko otwierała, wodziła od jednej do drugiej blednąc coraz bardziej. Przestawały chichotać, spluwały naprawdę i na psa urok, już spłoszone nie wiedzieć czemu, żegnając się w duchu albo i całkiem jawnie, albo ukradkiem, i umykały z drogi. Została niesamowitą. Zwyczajnie, tak oto. — Niesamowita! — wołały za nią powtarzając za matkami małe, usmarkane dzieciaki, gdy obojętnie, z głową w bok obróconą, mijała pół wsi do szkoły idąc. — Niesamowita! — piszczały dziewczyny, gdy stawała przed tablicą z głową owiązaną chustką, z rękami schowanymi pod długi babczyny fartuch, z bosymi, chudymi nogami, z kolanami jak jabłka wystającymi, wypychającymi brzydko spłowiałe perkale. — Niesamowita! — kręcili głową chłopaki, gdy rzuciła się na Walka Zgudkę i powaliła na ziemię, kopiąc, gryząc i drapiąc, po tym, jak nazwał babkę dziadówką, a dziadka kuśtolem. — Niesamowita jesteś, Natalko — powiedziała cicho pani, kiedy ją przywlekli i postawili pod ścianą, żeby zbić, ukarać, jak tę, no, co wczoraj na lekcji, pod pręgierzem, czarownicę, pamięta pani?, sama opowiadała. Pani dotknęła lekko skudlonej, już nie łysawej głowy, bo pierwsze, co zrobili z wrzaskiem, to ściągnęli z niej chustkę; nawet nie zauważyła sama, że jej włosy odrosły i na łysych plackach; chustkę zdejmowała w ciemności wieczoru i w szarym świcie wiązała mocno. Gdy babka jej głowę myła, oczy powiekami nakrywała szczelnie, by własnej szpetoty nawet przypadkiem w lusterku nie oglądać. Teraz drgnęła pod ręką pani, pewna, że bić zacznie. Sprężyła się, by nie krzyknąć, nie drgnąć i nie zasłonić się tchórzliwie przed ciosem, a wytrzymać bez ruchu. - 200 Cios nie spadł, ręka cofnęła się jakby niechętnie, z głowy miękko na ramię spadając. — Niesamowita jesteś, Natalko — usłyszała raz jeszcze. — To dobrze. — Ostatnie słowa były jak w nieznanym języku, nie do pojęcia, nie zdziwiły zatem ani jej, ani zbitej wokół inkwizycji. ...i dalej bądź taka. Wałkowi za mało oddałaś. Należałoby go pod pręgierz. To przecież proponowaliście, co? — Zaczynali rozumieć, bo już nie tylko słowa, ale i ton był znajomy. Tutaj nowy — domowy, spod znaku sądu ostatecznego. — Trzy dni wystarczą? — pani omiotła wzrokiem oniemiałą już teraz gromadę. — Nie uderzyłam nigdy nikogo... — Głos dotąd łagodny zaczynał mieć siłę gromu. Struchleli, przewidując karę, przy której bicie jest zabawą. — ..-ale jeśli coś podobnego powtórzy się raz jeszcze — zrobię to. Zapamiętajcie. I ze szkoły wyrzucę. A teraz przeprosicie Natalkę. Wszyscy. Mówiła cicho, ale odbierali jej słowa jak krzyk. To był gniew tak ostry, że aż ranił, nie pozwalał na próby wykrętów, obrazy, dumy, że mają takie byle co... Mierzyli się spojrzeniami, które z nich pierwsze będzie musiało podejść i przepraszać. Wałek... Robiło się koło niego luźno, pusto, coraz przestrzenniej. Zacisnął zęby, by przemóc się i podejść, jak kazano, gdy stojący dotąd nieruchomo pod tablicą posążek poruszył się. Krzyknął coś, odepchnął ich wszystkich, przemknął obok i runął w drzwi. Nie było jej w szkole coś z tydzień. Babka przyszła nazajutrz wytłumaczyć, że Natalka choruje. Nic ważnego, słaba po ospie, niech w domu posiedzi, póki do siebie nie dojdzie. Zrozumieli, że nie wiedziała nic. — Niech pobędzie — powiedziała pani nie patrząc na nikogo. Nie dokuczali jej więcej. To znaczy nie więcej niż innym. Bo żeby wcale, to niemożliwe. Przyjmowała zrównanie w prawach obojętnie, ciesząc się tylko, że pani do nakazu przeprosin nie wróciła. Mądra. Natalka nie zniosłaby Wałkowego przymuszonego kajania tak samo jak tamtego draństwa. Nie istnieli dla siebie, to najlepsze, co mogli zrobić. W klasie siedziała w kącie, słuchała tego, co mówiła pani, myślała i było jej różnie. Raz dobrze, raz źle, raz nudno. Lubiła słuchać głośnego czytania pani. Zamykała wtedy oczy i trwała tak, dopóki jej nie dopadły chichoty dziewczyn. 201 - Spi, pani, śpi! Natalka usnęła! Pani widzi, jaka głupia? — wołały przypochlebnie. Pani uśmiechała się. — Wstań, Natalko. Opowiedz nam, co zrozumiałaś. Wstawała posłusznie i, nie patrząc na panią ani na dziewczyny, mówiła. Chichoty ustawały. Pani uśmiechała się dalej. Otwierała zeszyt — ten najważniejszy, ze stopniami. Nie śmiały myśleć, że mogłyby mieć kiedy taki sam ;— oprawny w płótno, z wyszywaną fabrycznie różą, nie to, co one potrafią, zwyczajnie, ręcznie. Tam obok Natalczynego nazwiska z numerkiem stawiała pani wyraźną piątkę. Z kropką — szeptała blada z przejęcia Ludwika. Ta kropka dobijała wszystkie. Zniosłaby lżej rzymską. Zdarzyło się raz na religii — ksiądz postawił Jankowi Wielgoszowi na czole. Chłopak nie mył twarzy przez tydzień, a gdy wreszcie atrament zniknął, markotny był i nieszczęśliwy. Było to jednak dawno i chłopaka spotkało. Teraz Natalka... I nie pierwszy raz. Patrzyły, jak dygała, obojętnie prawie, siadała milcząc, ani zadowolona, ani co. Odętek! Nie rozumiały takiej hardości i nie mogły darować. Pani czytała dalej. Natalka patrzyła w okno, oczu już nie zamykała, choć dobrze wiedziała, że teraz aniby poskarżyły, że śpi. Lubiła też stawiać litery. Równe, jedna obok drugiej, okrągłe, a gdy chciała — chude i wysokie. Z zawijasami, ozdobne, jakie ksiądz na szatach niedzielnych haftowane miał. Gadały ze sobą, a przez to i do niej. Aż żal było ścierać, gdy doszła do końca tabliczki. I haftować lubiła. Mereżki, wzór wypełniany, wypukły, nawet ri-chelieu, tak trudny, że aż pani głową kręciła, bo nikt dotąd, tylko Natalka... Krowiooka, dorodna Antośka, przylepa-podlizuch, do tej pory pierwsza w szkole hafciarka, mieniła się na twarzy i zalewała łzami. Dziewczyny podchodziły do niej, wyjdzie i tobie — pocieszały — zobaczysz. I odwracały się plecami do kosej przybłędy. Z takimi ślepiami nic dziwnego — tłumaczyły siąpiącej nosem Antośce. — A palce ma cienkie jak kościane szydła, macha nimi jak igłami. Jeszcze jej pokażesz, Antośka. Natalka wzruszała ramionami i odkładała płótno. — Nie zależy mi — słyszały bluźnierstwo. Patrzyły ze zgrozą. No, 202 teraz pani się dowie, jaki gagatek im przybył. Ciekawe, co powie. Znowu nic? Nie zależało jej, naprawdę. Babka płótno dać mogła, ale skąd wełny i nici? Zresztą nie potrzebuje, żeby się przez nią mazała ta bryła sadła, tłuszcz wszystek wykapująca. Pani się martwi, że Natalka jest zła. To znów, że dziewczyny są złe. Ze chłopaki... Pani jest jak małe dziecko. A jacy mają być? Tacy jak przy niej? Niechby posłuchała, co mówią i robią, kiedy jej nie ma. Ona, Natalka, też nie chciałaby, żeby pani wiedziała o niej wszystko. Jaka jest zawzięta i pamiętliwa, jak umie cieszyć się z cudzego nieszczęścia, jak źle życzy nie lubianym. Że pójdzie do piekła? A nieprawda. Wszystko to złe należy się. Sprawiedliwość musi być na świecie i basta. Pani tego nie rozumie. Wie, co to życie? Ale! Natalka wzrusza ramionami nad pani naiwnością. Jak dziecko — mruczy pobłażliwie. Sprzedaliby ją wszyscy po kolei, aniby wiedziała. Ale jak oszukać kogoś, kto nic ze świata nie rozumie? Gorzej niżby chorego lub zwierzę uderzyć. Natalka zna życie, że ho-ho. I babka zna. Małej nie dziw, że babka milczek jest i nieskora do latania po wsi, do sąsiadek na pogadywa-nia przy studni albo przy drzwiach, że niby tak tylko, na chwilę stanęła. Babka jak już gdzie idzie, to wiadomo, że musi. A wybiera czas, gdy droga pusta, kobiety w chałupach albo w polu, kiedy siąpi deszcz, wczesnym rankiem, gdy świtem wstająca wieś trzyma się jeszcze nocy przed musem przebudzenia. Babka szuka zarobku. Pole pod lasem uprawia sąsiad Jędrzej, łąkę za olszyną dzierżawi Komosa kożusznik; zostawili sobie tylko ogródek przed domem i morgę za kuźnią. Tyle dadzą radę we dwie obrobić, tyle im starczy. Kury, dwie kaczki, psa Kryskę i krowę uchowają i przy tym. Co trzeba innego, da im Jędrzejowa za babki przędzenie i naprawę ubrania lepszą niż zwykła domowa. A pieniądze na grube sprawunki — na buty, ubranie, na dom i gospodarstwo — zarobi babka inaczej niż w polu. Tka w izbie na krosnach i parę razy do roku pomaga księdzowej gospodyni przy świętach na plebanii. Najadają się wtedy różności, że i tydzień wspominać można. Gospodyni skąpa, ale babkę szanuje i tak jej pomoc uważa, że nikogo innego nie chce, a babki z pustym koszykiem do domu nie puści. Pomiędzy świętami — pamiętnymi Natalce z jedzeniowych do- 203 broci, do błogiego drzemania i ciężaru żołądka, z którym nie wiadomo co począć, tak pełności niezwyczajny — siedzi babka przy krosnach i tka. Kilimy, zapaski, chodniki, narzuty, kapy, prześcieradła, worki nawet. Co od kogo dostanie, co kto zamówi, za co zimę i rok przeżyją. Tyle że podnosi się, by obiad zgotować, ale od wiosny, gdy Natalka pierwszy raz przy kuchni stanęła, a dziadek kaszę pochwalił, i tego babka nie musi. Chyba że na niedzielę albo gdy chce nogi zasiedziałe rozprostować. Do prania jeszcze wstaje, bo Natalce rąk nie starcza po tarze do dołu samego, do mydlin sięgać. A i kotła ciężkiego z bielizną, smrodliwie i dławiąco perkoczącego, nie dźwignie. Ale i do tego pomału dojdzie. Kiedy podłogę w izbie wyszoruje — bursztynowa, jak pani korale, co je nosi od święta. Nikt takich we wsi nie ma, ona jedna. Natalka wiele w życiu nie chce — żeby dziadek w kącie milczący nie siedział, a z nią chciał gadać i wychodzić na dwór, choćby do płotu zobaczyć, czy słoneczniki doszły do twardości w pestkach; żeby babka raz jeszcze wesoła była i zaśpiewała jak wtedy, gdy przy gałązce świerkowej usiedli; bombki na niej piękne, papierowe, karbowane przemyślnie były, dmuchanki, orzechy i łańcuch słomkowy; i żeby ona, Natalka, kiedy takie korale złote miała. Ot, dlaczego podłogę do rąk opuchłych i rakowych z czerwoności myje — niech jej pani bursztyny przypomina. Dziadek z kąta pogaduje, głową kiwa, od niechcenia zaczął Natalce zdrową rękę kłaść na włosach. Ręka ciężka, Natalka kark trzyma sztywno, nieswojo jej, ale nie niemiło. Może dziadkowi tak wygodniej siedzieć? Może mu się lżej wstaje? Idzie pewniej? Może rad, że włosy wnuczce odrastają, kędzierzawe jakby, gęste? Babka przestała się krzywo uśmiechać, tak jedną stroną ust, jakby je choroba wykręciła, przez to bruzdy spłyciły się; babce robota lepiej idzie, cieszy się, że dziadek z izby coraz chętniej rusza; a może stąd taka, że pani Natalkę chwali? Bo chwali, naprawdę, aż sąsiadki mają to pani za złe. Nawet próbowały podtykać jej takie i owakie sądy a wieści, że... Nie będzie powtarzać! Grunt, że pani ramionami ruszyła, chociaż dzieciakom nie pozwala, i tak spojrzała na kobiety, że prędko się z podwórka przed szkołą wyniosły. Babka uczyć się Natalce nie przeszkadza. Co to, to nie. Jeszcze jakby zachęca. A dziadek to już wprost do książki ją pędzi. Głośno 204 czytać każe i słucha, oczy zamknąwszy. A już najczęściej każe sobie czytać o tym, jak się Kubie Łokietkowi spalił dom. Sam koniec to i dwa, i trzy razy musi mu Natalka powtarzać. „Zwęglony trzon siekiery odrzucił, założył nowy i wziął się do roboty..." — mówi już z pamięci Natalka, a dziadek oczy odmyka, wesołe jakby, nogą zdrową postukuje i na babkę patrzy. — Tak to, tak, Nastusiu, zaa...apamiętaj sobie. Babka oczy znad nici podnosi, na dziadka spogląda, głową kręci, ale nie krzyczy, skąd. Tyle że powie, „nie wiadomo, Janie, nic jeszcze nie wiadomo" — kiedy dzień miała ciężki albo co jej na sercu leżało, czego nie znali, ale coraz rzadziej, bo częściej: „może i racja, może i prawda twoja, Janie, będzie" — patrząc na nich oboje, na Natalkę i dziadka, powtarza. „Na jałowiźnie piękne dzisiaj pola, na pogorzelisku nowy powstał dom..." — kończy Natalka. I widzi jak oboje, babka i dziadek, zgodnie nad tym, co usłyszą, głowami poważnie, ale nie smutno, kiwają. Dała jej pani „Pieśni polskie", małą książeczkę, sto pięć stron, nakładem T. Kręglewskiego jakiegoś, 1919 w Wągrowcu 1919 — tak dwa razy dla zapamiętania napisano — i „Czytania polskie" Marja-na Reitera, duże i grube, stron dwieście dwadzieścia trzy. Ma co czytać wieczorem, nim spać pójdą. Babce, dziadkowi, sobie i domowi całemu czyta. Wszyscy słuchają, takie to piękne. Pająki w kątach, świerszcze, myszy i księżyc za oknem. Nawet ogień w piecu mruczy cicho, zadowolony, że strach. Pani ma rację, że prezenty książkowe są najlepsze. Co Natalce po innych? Najmocniejsze buty się podrą, a książka, choć stara i zniszczona, zostanie. Książki Natalka stawia na komodzie — obok krzyża, krucyfiks się nazywa, bo z podstawką, obok glinianego dzbanka z kwiatami i figurki Matki Boskiej w białej gipsowej sukience. Ma ich, tych książek, już szesnaście. Obiecała sobie, że jak dorośnie, kupi albo za naukę w nagrodę dostanie jeszcze sto. Tyle to nawet ksiądz proboszcz nie ma. Była — widziała. Na półce nad łóżkiem ledwo dziewięć naliczyła. I cienkie, nie takie jak jej. — Jeść ci dadzą? — zaśmiała się Jędrzejowa, sąsiadka, gdy kiedyś nieopatrznie głośno pochwaliła się zamiarami. — Na grzbiet włożysz? Głupia dziewucha! Nie odzywa się więcej do Jędrzejowej, omija, jak może. Nie do niej jednej zresztą ma urazę. Jakby zliczyć do kogo — palców u rąk 205 i nóg nie starczy. Dziw, że mimo czytania charakter ma taki zawzięty, niepodatny na dobro, choć pani mówiła, że ludzie książki miłujący nie są źli, a wprost przeciwnie. Ona widać nie mieści się w pani przekonaniu. Ale tych paninych przekonań Natalka prostować nie będzie. Swoją drogą ciekawe, ile tego jest, co nie lubi, a ile, co tak. No, pierwszego więcej, nie ma co liczyć. Najbardziej nie znosi złej kobiety z babki dawnego przekleństwa i jej kota, czarnego diabła ze młyna. Młyn stał na wzgórzu. Tak się mówiło we wsi, choć naprawdę na wzgórzu stał dom. Mieszkał w nim młynarz, stary Błażej Matula z rodziną — z córką Sabiną, zięciem Izydorem (Ozorcio — Ozorek, prze-chrzciła noszącego cudaczne imię Natalka), babą jędzą czarną młynarzowa i kotem. Jakiś tam Mikołajek, wnuk i syn, w mieście ponoć, w szkole ważnej siedział. O tego Natalka nie dbała. Sabina i Izydor też jej obojętni byli. Błażeja dawno choroba dziwna z łóżkiem związała; wynosił go przy pogodzie na podwórze Izydor i na szerokiej, niskiej ławie z poręczami, wyłożonej pierzyną, sadzał. Chory oczy miał zamknięte, do słońca je ślepe podnosił, spał lub rozmyślał, czego Natalka podglądająca zza krzaków i płotu nie wiedziała. Ludzie we wsi mówili, że Błażejowi nogi przygniotło i krzyż, mowę odejmując na amen, kiedy dwór przed pożarem ratując, w środku pokojów za długo siedział. Płomień szedł z góry i boków, wszyscy od ognia odstąpili, a on został, taki dziedzicowi przychylny — nie wiedząc dlaczego. — Albo prawda... — cedziła przez zęby babka. — Zawsze chytry był. On i ta... — mroczniała. — Nie ratował dla ratunku, a przeżyć pożaru, choćby cudzej straty, nie swojej, nie mogąc. Dziadek głową kręcił, zły, aż z jąkania nic obie zrozumieć nie mogły. Tyle że babce przyganiał i przed karą bożą za oszczerstwo przestrzegał. — Mało ci? — pytała twardo i wrogo babka. — Jeszcze kary chcesz? Dla kogo jej wyglądasz? Może powiesz, co? Nas już pokarał. O Natalce myślisz? Dziadek milkł i powłócząc nogą do małej izby zawracał, w kąt się zaszywał. Bywało, że i dni parę do żadnej z nich się nie odezwał. Natalka w nocy słyszała szepty babki, jakby przepraszające, dziadka gniewne mruczenie, ale że mniej zająkliwe, uspokojona zasypiała. 206 Rozumiała to jedno, że stary Matula był niewinny, babce tylko przez złość na młynarzowa podejrzany i wróg. Odchodziła od płotu, nieciekawa ni starego, ni Sabiny z Izydorem. Tylko Matulowa i to, co jej, warte było uwagi i czuwania. Babka mówiła wtedy, przekleństwo rzucając, że choćby młynarzowa nie raz, jak się stało, a sto i więcej razy przed nią i dziadkiem w izbie ręce składała i o przebaczenie prosiła, tak ona nie przebaczy, nie daruje, nie zapomni, choćby jej przyszło duszę stracić, na wieczne potępienie iść. Bo objawiwszy winę, młynarzowa sprawiła, że babka myśleć o nieszczęściu nie może, grzechu tamtej nie wspominając, bo przez niego było. Niech więc obie cierpią, a każda inaczej, przebaczenia ni pokuty nie zaznawszy. Natalka obserwowała je obie. I z radością widziała, że babce lżej w złości niż młynarzowej w żalu. Babka rozmowniejsza coraz bardziej, do dziadka same miłe rzeczy gada, bywało, uśmiechnie się przy krosnach, a w święta śpiewała przy drzewku. Tyle że niedługo, bo kiedy Natalka zaczęła „Lulajże, Jezuniu...", babka porwała się z kaszlem i świeczki gasić zaczęła, że późno. Szkoda, wcale Natalce do spania nie było, mogłaby z babką śpiewać przez noc całą. I na pasterkę nie poszły przez babki zmęczenie nagłe... Prawda, i bruzdy przy ustach babki płytsze, i jajek od Czarnuszki szukać pozwala. Pojaśniała i spokojna się zrobiła. A tamta czarna jak kocur zielonooki, tyle że ślepiami nie błyska, a w ziemię wlepione je trzyma. I przechodząc koło kuźni „pochwalony" głośno mówi, choć wie, że odpowiedzi nie doczeka. Nie, żeby nie chwalili, ale babka nigdy na drodze jej nie stanie. Natalka nogi za pas bierze, gdzieś za dziesiątą ścianą i płotem odpowiada, by do młynarzowej nie doszło. Nie odpowiedzieć grzech, a tamta i tak nie słyszy. Dziadek z domu nie wyjrzy, gdy kto idzie, nie tylko Matulowa. Duży grzech mieć musiała, skoro taka kara i mus do powietrza gadać. Nie pobożność, nie ochota, widać, że czysty mus jakiś. Babka raz jeszcze dodała, że tamta sprawiedliwości się boi, kary słusznej, że do śmierci strachu nie pozbędzie o swoich drżąc. O Mikołajka najbardziej, jako że od dziecka świata za nim nie widzi. Nie widzi i samego Mikołajka. Daleko gdzieś siedzi, ani mu w głowie babka i wyczekiwane powroty. Nie tylko w sprawiedliwość, ale i w przeznaczenie wierzy Natal- 207 ka głęboko. Siedzi — niczym Mikołaj w nie znanym jej świecie —I na wzgórzu w olszynie, nogi podwinęła pod siebie, od przebrzydłego widoku młyna odgrodziła się plecami, patrzy w dół na wieś i, na palcach, a potem w pamięci, liczy nieszczęścia, jakie na Leśną spadły. Kuźnię i dom dziadków omija i okiem, i myślą. Swoje, znane, prze-smucone, nie do połączenia z cudzymi. Od dworu zacznie, tam Błażej Matula władzę w nogach, giętkość w krzyżu i mowę z porażenia jakiegoś, nie tylko od ognia, stracił. Dziedzic umarł na wojnie. Nie zabili go, a zmarł zwyczajnie, choć ciężko, na tyfus, którego się w okopach nabawił. Natalka i tyfus zna, i okopy. Resztki ich zostały, porośnięte trawą i krzakami na wzgórzach w lesie za wsią, dokąd babka pod karą naj-sroższą chodzić z niewiadomego powodu nie daje. A tyfus miała sama w Ciszycy. Do szpitala ją matka zaniosła na rękach, nie wie, jak uradziła, sama słaba i nieduża była. Pierwszy raz jej tam włosy ścięli. Nie wiedziała o niczym w gorączce leżąc, tylko tyle, że karaluchy są przy niej. Pełno ich wszędzie — na suficie, na ścianach, na łóżku. Nie mogła nic zrobić, ani ręką, ani nogą ruszyć, zamykała oczy i starała się spać lub umrzeć. Nie udało się ani jedno, ani drugie. Dziedziczka wyjechała po spaleniu dworu, nikt nie wie dokąd. Córka w mieście siedząca sprzedała majątek. Nazywa się to dziwnie, zapomniała jak, nie do jednego człowieka teraz Leśna należy, a do wielu. Z dworskich zabudowań został tylko gołębnik. Ozdobny taki, rzeźbiony czy jak tam, trzymają w nim pastusi płachty od deszczu, różne dla nich ważne rzeczy, im potrzebne, nikomu więcej. Staśka powiedziała, że i machorkę, ale nikt nie uwierzył. Daliby im ojce, no. Chodzący za wiejskim bydłem mają psy, te psy zbierają się wieczorami pod gołębnikiem, kłębią się i wojują ze sobą, nikt prócz chłopaków do owych płacht, machorki i czegoś tam jeszcze nie zajrzy. A w studnię stojącą pośrodku wsi walnął piorun. Obalił żuraw nie spalając go i utopił nowe wiadro zrobione przez bednarza Skobielę. Skobielowej wyrosła i zakwitła zła róża na twarzy, a zezowaty Jaca-karz po pijanemu z jarmarku wracając nogę na rowach skręcił. Ludzie mówią, że Skobielę nieszczęście przynoszą. (Jacakarz mieszka obok, a i rowy od Skobielów początek biorą.) Odsuwają się od nich, Jacakarza i wiadra żałują. Ciekawe, czemu nie Skobielowej. Babki spyta, jak nie zapomni. A żniwa w tamtym roku po wodzie i wiatrach były, późne i marne. 208 Kartofle też w błocie zbierali. Zima przyszła jesienna, mazista i przenikliwa od chłodu bez mrozu. Niezdrowa. Babka i ona chorowały. Dziadek nie, Bogu dziękować, ale nie dobre liczy, a złe. Nie wolno dziadka ze złem mieszać, jeszcze się przyczepi. Splunęła trzy razy od uroku, trzy na zapas. Potem jeszcze raz na pewne zamknięcie sprawy. A na cmentarzu żmije się zalęgły. Starsi dzieciakom nie pozwalają się tam bawić, nawet nogą stanąć. Szkoda, dobre miejsce do chowa-nek było. I do innej zabawy też. Olek mówi, że głupie plotą i głupie słuchają, węże to są, nie żmije, a te niegroźne. Nikt mu nie wierzy; mądry taki, skąd wie i jak rozpoznał? Pytali pani, powiedziała, że cmentarz nie majdan do gonitwy, niech się gdzie indziej w chowanego, berka i komórki bawią. Babka stanęła za panią. Który to raz? A starucha-żebraezka, zwariowana Ołena, od wojny po wsiach chodząca, zmarła przed Wielkanocą pod krzyżem i pode wsią. Pochowali ją w kącie cmentarza pod samym płotem. Nikt na pogrzeb nie przyszedł, obca była, nawet ciekawości zabrakło. Babka krzyżyk drewniany we wzgórek wsadziła. I Natalce przykazała wieczorem trzy razy wieczne odpoczywanie zmówić. Jędrasom wyrósł syn garbusek... Agnieszce Godule szyja gruba jak bania... Wojtas rękę w sieczkarnię wkręcił wnukowi... Michaś Szymek palce wielkie od nóg sobie odjął do wojska gorzej piekła iść się bojąc... Parobek Buczków spadł z wozu. Koło po nim przeszło i zachorował na płuca. Kaszle i ciężko mu oddychać. Mówią, że grzeszy pomstując na los, lepiej by mu było, gdyby umarł? I nie żałują, gdy mu oczy z kaszlu i duszności na wierzch wychodzą. Mostkom urodziła się dziewiąta córka. Mostek sklął żonę, posztur-chał mocno osiem córek, na kolebkę ani spojrzał... Przerwała liczenie. Tyle nieszczęść! Ani jej do głowy przyszło, że tyle. No, no. Jakiego nieszczęścia boi się młynarzowa? Zaszeleściło z tyłu. Zerwała się, ale bez popłochu choć spiesznie. Co mogło być groźnego w olszynie? Kot stał w zbitej zieleni i patrzył na nią. Ślepiami do liści podobny, sierścią do ziemi wyschłej w gorącu, patykami pokrytej i skruszałym błotem. 14 — Dokąd wracają latawce 209 ^г — Niechluj! — skrzywiła się pogardliwie. — Widział kto kota brudnego jak świnia? Od jedzenia na łeb koci mu padło i na psy zszedł. Pomiotło! Skoczył lekko w słońce. Sierść zalśniła atłasową czernią, gdzienie-/ gdzie przechodzącą w opalizujący brąz. I Zamrugała oczami, zdziwiona. — Z piekła rodem, mówiłam... — zbiegła ze wzgórza nie ogląda^ jąc się, choć wyśmiewał miauczeniem. Nad wodą stanęła sprawdzając jej przydatność do kąpieli. Zimna, nawet tak sobie wejść nieprzyjemnie. Zresztą przed Janem babka nie pozwoli. Chłopaki kąpią się już od tygodnia, ale wychodzą potem na brzeg sinozieleni, dzwoniący zębami. Dziewczyny chichoczą z bezpiecznej oddali, gdyby stały bliżej, oberwałyby za śmiechy i podglądanie. Chłopcy są niby źli, ale dla kogo, przed kim stawiają sztywne w kolanach nogi, wypinają się do przodu, że niby tacy silni? Na rękach stają, tłuką się pięściami, choć to ostatnie może nie dla dziewczyn na pokaz, a dla rozgrzewki. Natalce nic po takich gimnastykach. Żaden z dzwoniących nad wodą zębami nie podoba się jej i już. Choćby nie tylko na rękach, a na głowie stanął... Ktoś był w olszynie. Niewidoczny, ale słyszalny. Najpierw przez łomot jakiś, potem mruczenie, okrzyki zduszone wreszcie. Skoczyła za pień, a kiedy ucichło, wychyliła się i na palcach podkradła w stronę, skąd teraz słychać było trzask łamanych gałęzi. Głupi Juras! Odetchnęła i spokojnie, bez lęku, stojąc nieruchomo, by go nie przestraszyć, patrzyła. Juras toczył tego dnia walkę na bagnety. Przystrojony jak na paradę, w kurcie wojskowej zapiętej na wszystkie dwa guziki; resztę dziurek spiął z drugą połą agrafkami, przemyślnie splątał kawałkami sznurka; spodnie podwinął za kolana. Do wody wchodzić będzie? — zastanowiła się Natalka. Że butów nie zdjął, nie było przeszkodą ani przeoczeniem. Czy żołnierz w walce buty zdejmuje do wody za nieprzyjacielem biegnąc? Lewą pierś ustroił wszystkimi swoimi orderami — medalikami z odpustów, broszkami, guzikami na tasiemkach i wstążkach, nawet kolczykami i koralami naszytymi na kieszeń. Opowiadał nieraz, za co je dostał i od kogo. — Ten od samego Kościuszki za Racławice, ten od króla za Wiedeń, ten od Jagiełły po tym, jak mistrza ubiłem, ten od najjaśniejsze- 210 go nad jeziorami. Waliłem tam Niemców: trach! bach!, bagnetem. Ranny trach! bach! w głowę, o! — pokazywał blaszkę wyzierającą przerażająco z odkrytej jamy na czole. — Padam trach! bach!, sam car generał nade mną, na rękach do lazaretu niesie i ordery przypina. Ten od samego Kościuszki za Racławice, ten od króla... Boże, cara chrani i na pohybel carowi! — kończył groźnym śpiewem, z trudem dobywanym z przestrzelonych płuc. Nie śmieli się z niego. Tylko co młodsze dzieci, ale te matki odciągały ze współczującym wzdychaniem, Jurasiowi litościwe, dzieciakom gniewne. Pamiętały, jakim udanym parobkiem był najstarszy syn starej Krużlowej, nim papierek czarny do wojska dostał. Teraz Juras walczył pod Tannenbergiem. — Bei Tannenberg, bei Tannenberg grosz zbóju wygrosz, a wojnę przegrosz! — wykrzykiwał, by zaraz paść jako Niemiec Jurasia Polaka bagnetem przebity. Potem zrywał się i deptał zawzięcie wyimaginowane ciało-czapkę z głowy zdartą i rzuconą Jurasiowi zwycięzcy pod nogi. Wybierał miejsca do walki rozmaite. Raz środek drogi, plac przed kościołem, podwórze u kowalów, izbę u Jędrzejów, kuchnię na plebanii, skąd go z łajaniem goniła przerażona gospodyni. — ...ja jej orał nie będę! — dobiegło Natalkę żałosne zawodzenie od wody. Juras musiał przypomnieć sobie coś nie spełnionego, o zwycięstwie nad Niemcem zapominając. Wycofała się tyłem, cicho. Nie lubił, gdy go kto płaczącego widział. Nie patrząc na ziemię, bosą nogą sprawdzała, czy nie nastąpnie na zdradliwie trzaskający susz, na kolec jaki lub co innego jeszcze. Rękami odgarniała gałęzie, zapatrzona w żołnierza. Nachylony nad kimś, kogo sam tylko widział, w pokłonie-uścisku obejmował pustkę. Westchnęła pełna żalu i nie mogąc znieść dłużej widoku, rzuciła się na oślep do ucieczki rozmazując dłonią nagłą mokrość na policzkach. Potykająca się i nieszczęśliwa, wpadła wreszcie w rów przydrożny, raptem przed nią otwarty, i rozpłakała się już na dobre, głośno. Stopy obute w sznurowane trzewiki zsunęły się nisko, tuż do jej bosych nóg, ręka podsuwająca chustkę dotknęła rozbitego kolana. — Nie trzeba, Juras — przełknęła ostatnie cłilipnięcie. — Szkoda chustki. Ładna. Że nie cofał ręki, sięgnęła po kolorową szmatkę. 211 — Przyłożę, skoro chcesz. Upiorę potem i oddam. — Nie musisz — usłyszała nie Jurasiowy głos. Chłopak był od niej starszy, czarny jak Cygan, ubrany niby po wojskowemu w mundur, ale nie mógł być żołnierzem, bo nie widziała, by młodszych niż osiemnastoletni do wojska brali. „Może służący" — pomyślała, czujna i sztywna, gotowa do kulejącego, godnego jednak odejścia. Chustkę rzuciła w trawę, daleko od siebie. — Uciekałaś przed kim? Gonił cię kto? Tym ją zatrzymał. — Nikt! Tam nikogo nie ma! — rzuciła gwałtownie. Zbyt gwałtownie, by nie mógł poznać, że kłamie. — Idź sobie, dokąd miałeś iść. No? — zawiesiła głos pełna niechęci, bo nie ruszał się z miejsca. Nie rozumiał, że nie może odejść pierwsza, dopóki się nie upewni, że poszedł na dobre, a nie w olszynę, nad wodę, gdzie mógł zobaczyć Jurasia. „Śmiałby się!" — pomyślała z gniewem. Obcy, nic o Jurasiu i o jego nieszczęściu nie wiedzący. Do tego nie mogła dopuścić. — Idź, idź! — machnęła ręką przed siebie, w dalekość drogi. — Nic tu po tobie. — Takaś pewna? — uśmiechnął się. Teraz przeraziła się naprawdę, rozumiejąc, że chłopak nie daruje ciekawości i w olszynę jednak pójdzie. — Tu zbójów nie ma! — krzyknęła bez sensu, sama nie wiedząc co. — Ja niby nim jestem? — zdziwił się. — A może sama zbójową córką albo czym innym będąc, zbója ukrywasz i mnie do niego nie chcesz puścić? Kpił z niej, to nagle wyczuła. Dobrze, niech kpi, pomoże mu jeszcze. — Właśnie! — kiwnęła głową. — Właśnie tak. Cała góra, o! — wprawiła w gwałtowny ruch obie już ręce — do zbójów należy i chodzić tu nigdzie nie wolno. Mnie też przepędzili — skłamała gładko. — Bo im córką ani czym innym nie jestem, zapamiętaj sobie! Tam mieszkają — pokazała na młyn i dom. — Stamtąd uciekłam. Teraz wiesz? Nie z olszyny. Nie podchwycił ostatniego, jawnego kłamstwa, patrząc na nią z uważną ciekawością. — Dlaczego mówisz o nich „zbóje"? — spytał wolno. — Jak to „przepędzili"? Nie lubisz ich czy pleciesz tak sobie, dla głupiego żartu? 212 — Dlaczego? — parsknęła pogardliwie zapominając o Jurasiu i strachu o niego, który kazał jej obcym się zająć, pilnować, by nie spłoszył i nie śmiał się z kaleki. — „Nie lubisz?" — przedrzeźniała. — Nienawidzę! Nie cierpię! Teraz wiesz? Wszystkich! — tupnęła bosą nogą, ze złości nie czując bólu w stłuczonym w niedawnym upadku kolanie. — Zrobili ci co? — podniósł się i patrzył na nią z góry ze zmarszczoną brwią, zły, jakby go swoją złością zaraziła. Zdawało się jej, że surowy się zrobił i nagle niechętny, ale nie obchodziło jej to ani trochę. — Ale! — prawie krzyknęła. — Dałabym to?! — Więc dlaczego? — nie ustępował. — Bo tak! — odpowiedziała krótko. — Bo tak chcę. A tobie nic do mnie. Idź, skądeś przyszedł. — Właśnie idę — schylił się po kuferek, którego wcześniej nie zauważyła. — Jak ci na imię? Czyja jesteś? — spytał jeszcze. — Patrzcie go! — zaperzyła się. — Policjant jesteś czy co? — Tak chciałem wiedzieć. Po prostu. — To się nie dowiesz. Po prostu. Zrozumiałeś? — Niemiła jesteś, wiesz? — popatrzył na nią uważnie. — I niemądra. Nie lubią cię tu chyba, co? Nie pomyślałaś, że dziewczynie ze złością nie do twarzy? Powinno ci chyba zależeć na urodzie? Poczerwieniała, a potem zbladła, poruszona do żywego. Nawet nie przypuszczał, jak ją dotknął! Obcy, przybłęda na drodze spotkany, zauważył, jaka jest brzydka! Pełna żalu i niechęci przechodzącej w gniew bliski płaczu podniosła rękę do głowy w nieświadomym geście i jednym szarpnęciem zerwała z włosów ściągającą je brzydko wyrudziałą tasiemkę. Krótkie, nierówne odrostki wypełniły z boków drobną twarz, ale nie uczyniły jej ładniejszą. Żałośniejszą chyba i śmieszną, bo odchodzący chłopak zatrzymał się. — Nie powiedziałem, że jesteś brzydka — usłyszała niespodziewanie. — Mówiłem tylko, że jesteś niemiła. Robisz to specjalnie, ale rób, skoro chcesz. Odwrócił się i poszedł, nie oglądając więcej. Skoczyła za nim. — Chustkę zostawiłeś — zająknęła się. Minę miała ponurą, oczy obojętne. To jedno jej się udało. Roześmiał się, już bez niechęci, co stwierdziła z ulgą. — Dziękuję. Dziwna z ciebie dziewczyna... — zawiesił głos. 213 — Natalka — poddała się zupełnie, wbrew sobie. — Natalia. Ładnie. — Nie był już surowy, jak dobrze! Westchnęła z niedorzeczną radością. — A ty? No, jak się nazywasz? — Mikołaj Gastoł, do usług. — Podniósł rękę w żartobliwym geście. — Stamtąd, od zbójów, których tak nie lubisz. Znamy się już, zatem do widzenia. Bywaj. Odszedł naprawdę, zostawiając ją zdumioną, a potem przerażoną, że stało się coś strasznego, bo nie będzie mogła mu nigdy odpowiedzieć „bywaj", skoro był stamtąd, ze młyna. Kostrzewa (Festuca). Kłosy zebrane w wiechy, w Polsce rośnie dziko ponad 20 gatunków. Łąkowa (pratensis), czerwona (rubra), z rozłogami lub kępkowa, trzcinowata (arundinacea) o grubym źdźble, owcza (ovina) o szczeciniastych liściach, oścista — na ubogich łąkach i pastwiskach... Jastrzębiec (Hieracium) niedośpiałek — kosmaczek (pilosella), bal-daszkowaty o łodydze gęsto ulistnionej i kwiatostanie z licznymi koszyczkami barwy ciepłożółtej. Nawłoć (Solidaga) pospolita (virga-aurea) o drobnych kwiatkach... Wierzbówka kiprzyca (Chamaenerion helioscopia)... Szczotlicha siwa (Gorynephorus canescens)... Anna ma ochotę tańczyć. To wszystko, co pisze, jest poezją i brzmi jak muzyka. Jest muzyką! Matricaria chamomilla! Ole! — ręce same klaszczą, nogi zrywają się do drobnych, rytmicznie wystukiwanych kroków. Helichrysum arenarium! — obiega wokół ogromne biurko i stojące obok potężne krzesła. Ręce nad głową, głowa przechylona w bok, spódnica rozfurkotana w obrotach, włosy jak brzozowe gałęzie rozwiane w wichurze. Tak! Właśnie tak! I wszystko wklejone jak trzeba. Najlepszym specjalnym klejem. Paski z najcieńszej i najdroższej kalki technicznej. Napisy zrobione najczarniejszym, atłasowym chińskim tuszem. Piórkiem cieńszym od igły, nasadzonym na słomkowej grubości obsadkę. Kto w Warszawie zobaczy takie rzeczy? Czarny pokój odkrył przed Anną jeszcze jedną swoją tajemnicę: zawartość biurka i książki pana Mikołaja. Jego las i to wszystko, co na to pojęcie się składa. Sto czterdzieści pięć tomów, piętnaście różnych encyklopedii, dziesięć obcojęzycznych. Liczyła wczoraj całe popołudnie. Zagada mamę! I będą obie przeglądać album-zielnik, który Anna — właśnie to! — robi mamie na imieniny. Wszystkie kwiaty lipca w Mątwach. Zabierze do Warszawy las, łąki, pole, ogród, rowy i przypłocia. Mama na- 215 prawdę będzie się cieszyła. Zawsze żałowała, że jednak przed łaty nie wybrała botaniki. Więc Anna chociaż tak... Z Mątew, gdzie było — jest tak wspaniale. Vanessa io! Veronica polita! Ole. Ole! Pan Mikołaj pozwolił jej wsadzać nos w każdy kąt czarnego pokoju. Dotykać, wąchać i lizać! — powiedział niegodziwie Rafał. Był zły, że Anna nie chciała grać z nim w inteligencję. Od południa padał drobny, zawiesisty kapuśniaczek, chłopcy zaraz po śniadaniu wybyli z panem Kuśmidrem (udział dzieci w wyprawie zabroniony — spławił Rafała leśniczy, czego mu mały nigdy nie daruje), babcia drzemała w swojej dziupli, pan Mikołaj z Agatem leczyli osowiałą od rana i odmawiającą przyjmowania zielonych witamin Melanię i nie życzyli sobie asystowania osób trzecich przy pokątnej praktyce. Mały nudził się jak mops i był najbardziej milusiński ze wszystkich milusińskich z piosenki pani Kraftówny. Anna wyrzuciła go wreszcie z pokoju, obraził się na szczęście i mogła odetchnąć. Polazł do matecznika i umilkł dokładnie, Bogu dzięki. Mogła kontynuować swoje wyższe studia (Rafałowe burczenie z jedenastego stopnia schodów, połowy drogi do matecznika) sałatowo-buraczane (trzynasty stopień), przyda jej się, jak znalazł (czternasty...), kiedy awansuje na... Łomot, mały potknął się chyba, koniec uwag pod adresem jej kariery, mruczenie, milczenie, trzask. (Drzwi.) ...w każdy kąt czarnego pokoju. Na tym stanęła. Nawet zaglądać do teczek ze zbiorami. Otwierać pudełka, w których były cuda i dziwy. Dziadek opisał je wszystkie aż w dwunastu książkach! Nie rozumieli, dlaczego nikt im o tym wcześniej — od razu nie powiedział. Że tak zupełnie przypadkowo się wydało. Nie chciał, żeby się cieszyli, czy co? Że dziadek, to można zrozumieć, ale pani-babcia Natalia? Gdyby Anny mąż napisał chociaż kawałek takiej książki, obleciałaby z tym kawałkiem Polskę i pół świata. Pan Mikołaj jest przemądrym pisarzem. Anna powie o tym całej klasie. Już napisała Elżbiecie. I ojcom. Babcia Emilia pewno od dawna wie o wszystkim, tylko nie pisnęła słowa. Anna powie każdemu! Wieszczkę zatka ze zdumienia. I słusznie. Ich też zatkało. Rafała tak dokładnie, że zziele-niał i udławił się kartoflem. Dziadek Mikołaj pozwolił jej przepisywać, co tylko zechce. Ściągać — zrzynać bezwstydnie — skomentował Rafał jej plagiatowe poczynania — a potem czarować mamę cudzymi mądrościami. Nic, wybaczy Rafałowi jego naturę szczypawki. Fakt, zostawili go samego 216 i pęta się po domu od rana. Uprał babci szal (czyścić chemicznie), ufarbował na czarno swoje i chłopców chustki do nosa i skarpetki (ani babcia, ani Anna nie zdążyły interweniować), zepsuł dzbanek do gotowania wody (siódmy raz), naprawił pani Kisielnickiej starą, niepotrzebną kłódkę bez klucza, skaleczył palec o drzazgę i rozdarł nowe spodnie o gwóźdź w płocie. Gwóźdź wbił koślawo, spodnie schował do plecaka. Nasiąkł kapuśniaczkiem jak gąbka, zjadł z rozpaczy trzy talerze zupy, łaził za Anną, tłukł się jak Marek po piekle i wreszcie wlazł do matecznika. Poszłaby zobaczyć, co tam robi, ale nic z tego, schody skrzypią, nie pozna prawdy — czy mały śpi, nudzi się, buntuje, czy — odpukać — siąka nosem z rozpaczy. Rafał najpierw się buntował, potem zapomniał o żalach i myślał sobie o wszystkim. Że przy kolacji nie spojrzy na Annę. Na nikogo! Nie był im potrzebny cały dzień, bez łaski teraz. Zwariowali z tą pracą u pana Kuśmidra! Tłumaczą, że mają wydatki i muszą zarobić. On nie ma? Wydał wszystko co do grosza na tę srebrną koniczynkę dla Anny, czterolistną, na szczęście. Kosztowała go pół roku oszczędności, ale Annie nie będzie żałował. Dziewczyny lubią fidrygałki. Rozmawiał z dziadkiem Mikołajem, dziadek przyznał mu rację. No to nie jemu, Rafałowi, tłumaczyć o wydatkach. Do lasu mogli go wziąć tak, bez niczego, dla towarzystwa. Poprzyglądałby się, jak ścinają drzewa. Lecą jak zapałki — powiedział pan Kuśmider. Nie przy dziadku, broń Boże, dziadek nie znosi wyrębu. Pan Kuśmider dodał, że przy wycinaniu lasu dziadek nie odzywał się do nikogo przez całe tygodnie. Chyba że do pani Natalii. Wie, bo pani Kisielnicka wygadała, pepla. Ten inżynier też jest dobry, nie ma co. Odsunął jego, Rafała, z mety poza nawias. Niebezpiecznie — powiedział, choć chłopcy może by się i zgodzili go wziąć. Ale po takim „niebezpiecznie"... — Zrozum, Rafał... — tłumaczył mętnie Jacek. Rozumiał. Ale to było rano! Teraz zmienił zdanie i już. Żeby jeszcze nie ten deszcz! I Anna, zwariowana ze swoim zachwytem nad dziadkiem, czarnym pokojem i zielnikiem. Widział na własne oczy, jak tańczyła mrucząc pod nosem dziwaczną piosenkę. Gdyby żyła w średniowieczu, skazaliby ją na stos. A oni wszyscy, on, Jacek, Maciek... no, wszyscy, musieliby walczyć o nią i zginąć dla takiej pomylonej dziewczyny. Daliby radę tłumowi na rynku? Był film w telewizji, koszmar. Tamta dziewczyna też tańczyła i śpiewała niezro- 217 zumiałe piosenki. I taki jeden rzucił się na strażników... Do licha z tym! Dobrze, że urodzili się wszyscy w dwudziestym wieku, po wojnie. Anna może szaleć bez obawy. Nic jej nie grozi. Najwyżej oni popukają się w czoło. Rafał nie ożeni się nigdy w życiu. Za żadne skarby. Wytrzymałby z taką Anną na przykład? Chociaż Annę zna, jakaś obca dziewczyna byłaby jeszcze gorsza. Jemu najbardziej odpowiadałyby obie babcie. Poważne, wszystko wiedzą co i jak, człowiek może być spokojny, że nic głupiego nie wymyślą. Babcia Emilia nie wchodzi w rachubę, ale gdyby żyła gdzieś na świecie dziewczyna podobna do babci Natalii, kto wie... W czarnym pokoju wisi portret babci. Malował go jakiś ważny malarz, Rafał zapomniał nazwiska, kolega dziadka Mikołaja. Nawet więcej, przyjaciel, taki jak on, Rafał, i Jacek. Babcia na portrecie jest młoda i piękna. Patrzy na nich z góry, znad kanapy obitej skórą. Wszystko w tym pokoju jest czarne — belki na suficie, rzeźbione meble, skóra na kanapie i na krzesłach, tylko ramy obrazu są złotawe. Dziadek lubi ten pokój. Rafał tego nie rozumie, woli słoneczny, trochę duszny matecznik, a nawet kuchnię, ale to co, może mu dziadek wytłumaczy kiedy do końca swoją sympatię. Przyznał się Rafałowi, że dobrze mu się tu pisze, myśli i odpoczywa. Takie rzeczy można zrozumieć. On najlepiej myśli na podłodze, w kącie z Agatem, ale dziadek przecież nie będzie właził do kąta? — Kto wie? — zastanowił się poważnie pan Mikołaj. I spytał Rafała, czy słyszał ostatnią opowieść pani Kisielnickiej. — Kawał? — upewnił się mały. — Niech ci będzie... — O żurawiu? — zainteresował się. — Już słyszałem dwa. Jak żuraw poszedł kraść bocianom dzieci, bo chciał dorobić... — O pomidorach — przerwał mu szybko dziadek. — O pomidorach nie — ucieszył się Rafał i odłożył wędkę, by lepiej słyszeć. Szykowali się na ryby. I właśnie wtedy nadjechał pan Kuśmider. Nie było pomidorów, ryb, nic. Ciekawe, czy Melanii lepiej... skojarzył nieoczekiwanie. ...więc babcia na tym portrecie jest piękna i młoda. Smutna też, bo umarła jej mama, i patrzy na nich wcale niewesoło. Ma na sobie czarną suknię z frędzlami przy rękawach, wysoko upięte swoje ślicz- 218 ne włosy... Rafał się zna na pięknych włosach, wszystkie kobiety w jego rodzinie mają takie, nawet Anna, choć nie jest kobietą. Babcia siedzi na krześle z wysokim oparciem, krzesło też jest ciemne, tylko babci ręce i twarz są jasne. Z daleka widać je wyraźnie i tak jakoś ciepło. Światło pada na babcię z ukosa, może ten malarz zapalił sobie w kącie lampę. Twarz babci i ręce są jak żywe. Babcia Emilia powiedziała, że obraz jest piękny i cenny. Pewnie. Nie tylko Rafałowi się podoba. Dziadkowi i Jackowi najbardziej. Innym też. Jakiś strasznie bogaty Szwed chciał go kupić. Pisał listy, błagał dziadka i nic. Dziadek babci sprzedać nie chciał i kropka. Potrzebne mu jakieś zagraniczne pieniądze! Chyba babcia jest ważniejsza, nie? I skraść ten portret też chcieli. Niemcy, w czasie wojny. No! Łazili tu wszędzie, nachodzili leśniczówkę bez ustanku, żyć nie dawali. Ze partyzanci, że dziadkowie pomagają bandytom. Sami bandyci! A komu mieli pomagać? Im? Jeden taki oficer przyjeżdżał najczęściej. Najpierw samochodem z żołnierzami, a potem sam, konno. I zakochał się w babci! Ale bezczelny. Dobrze, że dziadek odważny i babci pilnował, nie dał jej zrobić krzywdy. Choć Niemiec nic złego może by nikomu nie zrobił, bo — jak mówi pani Kisielnicka — całkiem głowę stracił. Rafał go rozumie, mógł, ale jak śmiał? Z Austrii był, z Wiednia, może dlatego. Dzięki niemu leśniczówka się ostała i dziadek nie zginął, i przeżyli w lesie partyzanci. Dopiero złe przyszło, gdy oficera za jakąś karę zesłali na front wschodni, a nowy nie był dla leśniczówki łaskawy. Dziadek był ranny, ukrywał się w lesie, a babcia w stodole u pani Kisielnickiej. Niemiec leśniczówki nie spalił, bo mu żal było mebli, chciał je wywieźć razem z portretem babci. I nie zdążył, bo nasi przyszli i dobrali mu się do skóry. Ledwo uciekł. Niedaleko, to pewne. Szkoda, że Rafał tego nie widział, pogoniłby tchórza, że hej. Dziadek ma więc różne powody lubienia czarnego pokoju. Rafał też zaczyna w nim czuć się dobrze. Tylko przykro mu i dziwnie, gdy pomyśli, że umierał tu dziadka przyjaciel, lekarz z leśnego oddziału. Była wczesna jesień, drzewa stały za oknami czerwone i złote, a on umierał i koniec. Wojny już tu nie było, odeszła dalej na zachód, pod Warszawę, odszedł też dziadek i oddział, a babcia i lekarz bez nóg zostali. Potem już tylko babcia... Zrobiło się nijako. Pewnie dlatego, że za oknami deszcz p#da, a czas 219 się wlecze jak żółw. Rafał został w domu, żeby zrobić całą furę rzeczy i nic z tego nie wyszło. Jeszcze go Anna skrzyczała za farbowanie. Babcia jest lepsza, westchnęła tylko, a kiedy zrozumiała Rafała minę, użaliła się i wytłumaczyła Annie, że można to farbowanie uznać za eksperyment. Przez ten deszcz i cały do chrzanu dzień nie zrobił nic, o czym rano Jacek mu przypominał ze trzy razy. Że ma posprzątać swoje bałagany w mateczniku, narysować trzy laurki — dla Anny, dla babci na pożegnanie i dla mamy, bo potem w Warszawie nie zdąży... Wykorzystują to, co pani bez zastanowienia powiedziała Jackowi na wywiadówce, że on, Rafał, ma jakieś tam zdolności plastyczne, i każą mu jak przedszkolakowi różne głupstwa!... Całe szczęście, że drzazga wlazła mu w palec, trochę bolało, ale ma z głowy laurki. Laurki — od samego myślenia o czymś takim mogą rozboleć zęby. Dziadek mówił, że też ma uczulenie na takie wyrazy. Tylko że objawia mu się ono inaczej niż Rafałowi, mniej boleśnie. Dziadek ma ochotę na coś kwaśnego — na ogórek kiszony, kapustę albo czarną rzodkiew. Rafał nie aż tak żołądkowo przeżywa, ale rozumie dziadka. Pytał babcię, czy myśli podobnie. Zaproponowała, żeby zmienił miejsce pobytu, bo ona robi biszkopt, a jeśli jej siądzie, powiesi Rafała, przed egzekucją każąc mu zjeść cały zakalec. Poszedł do Anny. Też go przepędziła. I objaśniła wrednie, że od jego, Rafała, widoku i pytań strzykają czasem za uszami. I kupuj tu takiej biżuterię! Kazali mu jeszcze pomagać w domu. Prał, farbował, naprawiał, co trzeba, znaczy, że się wywiązał. Dotrzymywał Annie towarzystwa. Starczy na cały dzień, wycofuje poprzednią, pochopną samokrytykę. Wysypał na stolik zawartość trzech plecaków. Zrobi porządki, skoro mu kazali... Ludzie, czego tu nie ma! I że się zmieściło... Puste plecaki wytrzepał za oknem. Leciały różne śmiecie, z jego torby największe. — Rafał? — dobiegło z dołu, zza okna. — Co to ma znaczyć? Kurczę! Zapomniał, że matecznik jest nad babciną dziuplą. Wpadło jej co do pokoju? Może być, wiatr wieje prosto w okno. Nieduży, ale zawsze. Przyczaił się na krześle, nawet oderwał pięty od podłogi. Jak się przez pięć minut nie poruszy, babcia zapomni o sprawie. Pomyśli, że śmiecie spadły z dachu. A on zejdzie potem na dwór i sprawdzi, czy nie za bardzo nabrudził pod babci oknem. Ale dzień! Wśród nieprawdopodobnych rupieci wyrzuconych z plecaków na 220 stół znalazł dziwnie sobie znajome pudełeczka. Nie miał moralnych skrupułów i zajrzał do obu. Niech to gęś kopnie! W granatowym, identycznym jak jego pudełku, leżała bliźniacza czterolistna koniczynka... W bordowym.... Adriano Cielentano!, jak klnie zdenerwowany Zyga. Anna będzie mogła założyć sklep jubilerski. Trzy koniczynki! Jeśli i dziadek z babcią?!... A może każde z osobna? To byłaby heca. Można pęknąć ze śmiechu. Imieniny! — Rafał?... Anna stoi nad nim, minę ma zaniepokojoną. O co jej chodzi? Przecież nie umie czytać w myślach. — Niedźwiedź! Tak mnie przestraszyć. Myślałam, że umarłeś albo co. — Właśnie albo co! Chciałem mieć spokój. I mam... Wizytę księżniczki. — Skrzywił się ironicznie, nawet mu się udało, jak sądził. Niech wie, że wcale jej nie wyglądał. Potrzebna mu do czego, akurat. — Rafałku... — Anna przeszła do porządku dziennego nad jego pantomimicznymi zdolnościami. — Mam problem. — O! Poszło ci oczko w rajstopach? — Nie wyobrażaj sobie, że jesteś dowcipny. Oczko w lecie! Nie-dojrzałek. Chodzi mi o pieniądze. Prawie kapitał, rozumiesz. — I myślisz, że ja mam? — Sto złotych, Rafał. Muszę mieć na piątek. — Po co ci tyle? Zwariowałaś? — Oddam z procentem. Dwie kulki lodów z Hortexu. — Trzy. Ale i tak ci nie pożyczę. — Czemu, sobku kwadratowy? — Głucha dziewucha. Bo nie mam, mówiłem. Udaj się do chłopców. Zarobią u pana Kuśmidra majątek. Rąbią od rana. — Piłują, niedouczku. I nie oni. Od nich nie chcę. — To nie będziesz miała. A teraz złaź na dół. Przeszkadzasz mi. — Niewychowany! Chcę, żebyś je od nich dla mnie pożyczył. Do pierwszego sierpnia. Do kieszonkowego. — Znowu będziesz zbankrutowana. — Oddaję przecież! Słoń! — Nie wyrażaj się. — To mnie nie denerwuj. Pożyczysz? — Zobaczę. A przyszyjesz guziki? — Lichwiarz. Ile? 221 — Wszystkie. Urywają się strasznie. Niektóre z mięsem. I spodnie dziś mi się rozdarły. — Same? No dobrze, nie przewracaj oczami jak umierające cielę. I na więcej nie licz. — Ty też. Dobili umowy. Po co Annie pieniądze? Pojęcia nie miał. Solenizantki nie kupują prezentów. Same je dostają w zawrotnych ilościach. Właśnie! I na piątek? Na targ się Anna wybiera czy co? Wybierała się na wieś z panią Kisielnicka. Widziała u niej w kuchni wycinanki i spytała, skąd je ma, bo piękniejsze były niż te w warszawskiej Cepelii. — Tak? Od babci Węgrowskiej — powiedziała obojętnie pani Kisielnicka nie znająca wartości posiadanych skarbów. — Ta babcia... pani Węgrowska mieszka tu? — Anna truchleje na myśl, że może za dziesiątym lasem i wsią. — A gdzie ma mieszkać? — dziwi się wreszcie pani Kisielnicka. — Od urodzenia. Osiemdziesiąt lat. — I robi jeszcze takie wycinanki? — A dlaczego ma nie strzyc? Anna jest niemądra czy co? Pyta jak Rafał. Niedawno był ciekaw, czy pani Kisielnicka nie nudzi się sama. I czy w nocy nie boi się strachów. Gdyby był starszy, już by wiedziała, jaką dać mu nauczkę. Nie zadawałby więcej głupich pytań. — I sprzedaje? — nie ustępuje Anna ignorująca przycinki pani Kisielnickiej. — Zależy komu. Tym z miasta nie. Ma swój honor i handlować z obcymi nie chce. Gospodarska córka. Nam sprzedaje, znajomym. — A mnie? — Anna patrzy z nadzieją na panią Kisielnicka. — Jakby zaprowadzić... A po co ci to potrzebne? Handlować chcesz? — Co też pani! — zaperza się Anna. — Piękne są i pomyślałam, że na prezenty... — Piękne? — przyjrzała się wreszcie kolorowym obrazkom pani Kisielnicka. — Mnie się zdawały wesołe. Powiedz to starej Węgrowskiej, ucieszy się. I darmo da, nie za żadne pieniądze. Anna nie chciała za 4armo. Nie będzie ograbiać staruszki. Nie stać jej na wiele, ale może sto złotych wystarczy? 222 Starczyło. Nawet nie było potrzebne, ale Anna umiała przekonywać. Teraz siedzi pochylona nad kolorowymi pajęczynkami i nakłada je na karty brystolu. Chciała na szkło, potem tasiemka po bokach; uczyła ich tego Majsterklepka, czyli pani od prac ręcznych. Tasiemkę zawiesza się na gwoździu i obrazek gotowy. Ale dziadek Mikołaj zaproponował co innego — naklejenie na brystol, potem pod szkło i oprawę w jasne drewniane ramki. Zrobi to Annie z chęcią. — Co tylko chcesz, złotko — uśmiechnął się. Anna uściskała go z całej siły i zniknęli, ku cichej zazdrości Rafała, na całe piątkowe popołudnie w dziadka stolarskiej pracowni. Ten dziadek! „Złotko". A mówił, że kiszony ogórek, że kapusta... Piątek był pełen niespodzianek do końca. Po wczesnej kolacji pan Mikołaj zaproponował Rafałowi i Agatowi wyprawę samochodem. — Tylko im? — zamrugała niebezpiecznie oczami Anna, ale nie zauważyli tego. Mały poczerwieniał z radości. Więc jednak! Darował Annie stolarskie godziny. Dziadek i o nim pamięta! Tylko oni dwaj? Hura! Wrzasnął, ile sił w płucach. Aż psy przygnały z wywieszonymi językami, a zdrowa po dziadkowej kuracji Melania zaryczała zdziwiona. Pojechali w stronę miasta. — Nie do lasu? — zdziwił się Rafał. — Dziś nie. Staniemy pod zagajnikiem, narwiesz wszystkiego, co kwitnie. Traw też. — Babcia? — nie śmiał wierzyć. — Przecież dopiero w niedzielę... — Pani Emilia przyjeżdża już dziś. Pokaż no się! — rozkazał nagle zaniepokojony czymś dziadek. — Jak wyglądasz? — Normalnie — wytrzeszczył oczy Rafał. Czyżby mu czegoś brakowało? Niczego. Dobrze wyglądał. Nawet doskonale — uspokoił się pan Mikołaj. Że włosy za długie? Babcia, po powrocie do Warszawy, zaraz zawlecze Rafała do fryzjera i każe ostrzyc na zapałkę. Że tak dopiero jest prawdziwym mężczyzną. Niech to gęś kopnie! — Nie bluźnij! — skarcił go surowo dziadek. — „To" ma kopać, nie babcię. Nie bluźnię — nie chciał tak od razu ustąpić. — Mnie babka też kazała strzyc krótko włosy — odezwał się już pod miastem pan Mikołaj. 223 — Nie? — uwaga małego była mizerna, bo od mostu szedł odgłos pociągu. Temat został nie rozwinięty, a samochód zatrzymał fcię przed odrapanym budynkiem z napisem KANIE DUŻE. — Są i małe? — zainteresował się niespodziewanie Rafał, jakby pierwszy raz widział i napis, i stację. — Za Mątwami — zbył krótko pan Mikołaj, słusznie przewidując, że mały pyta tak sobie. Rzeczywiście, kiwnął głową w odpowiedzi zupełnie bezmyślnie; takie pół, nawet ćwierć kiwnięcia i już był na peronie. Przyprowadzili ją obaj — Rafał i Agat. Pan Mikołaj ratował bukiet przed zniszczeniem, bo pies skoczył z rozpędem do wozu, jakby chciał zająć babci najlepsze miejsce, ubiec tłum zagrażający jej wygodnej podróży. — Dziękuję, Mikołaju. Rafał znał babci uśmiech, ale ten był najpromienniejszy z radosnych. Oczy błyszczały światełkami wszystkich blasków świata. Babcia lubi przyjeżdżać do Mątew! Zupełnie jak on. ...i wszyscy lubili, gdy ona przyjeżdżała. Agat mało nie oszalał, obwieszczając domowi nowinę, kogo to przywiózł ze stacji. Biegał od Melanii po strych, od budy z wytrąconym ze zwykłej równowagi Nugatem po koniec podwórza. Wybierał się dalej, pewnie do pani Kisielnickiej, ale go Rafał w ostatniej chwili zawrócił z drogi. Anna nie reagowała doroślej. Chłopcy tylko przez przypadek nie wnieśli do domu razem z pakunkami samochodu, uśmiechał się pan Mikołaj i młoda babcia Natalia z portretu. Krótko, przez chwilę, ale i Rafał widział ten uśmiech, i Anna. Żywa pani Natalia podeszła szybko do babci Emilii i objęła ją. — Emilko! — powiedziała miękko. — Jak dobrze, że jesteś. — No! — odezwał się Rafał znad Agatowego grzbietu. Pies wpadł w rzepy i wyglądał jak monstrualny jeżozwierz. — Przywieźliśmy ją. Czekał pochwały, ale obie panie zignorowały chwalipiętę. Nic, wyciśnie z nich kawałek uczucia dla siebie. Później, przy stole. Ma czas, poczeka. Kolacja — ta druga — i po raz drugi — ciągnęła się do północy. Nie miał nic przeciwko temu, na stole stały pyszności, ale dzień po dniu tak nie wytrzyma. Dziś na cześć babci, jutro na cześć ojców, w niedzielę dla Anny. Tyle wszystkiego naraz! Pęknie z przejedze- 224 nia i umrze z niewyspania. Nie obudzi się przed południem... Odejść na górę? Za żadne skarby świata! Chyba że mu obiecają, że o niczym ważnym nie będą bez niego mówili. Obiecali, wyszedł więc z nieco tylko ciężkim sercem, za to z wyraźnie ciężkimi nogami, jeszcze cięższymi, opadającymi na oczy, powiekami i głową lecącą w dół. — Iść z tobą? ■— dobiegło z kąta, gdzie zostawił Agata. — Ale! — odpowiedział niewyraźnie. — Sam nie trafię? — Jesteś pewien? — spytał Agat głosem Anny. — N00... — zamruczał już zupełnie niemrawo. Trafił. Nie był pewien, czy do matecznika, w każdym razie łóżko było miękkie, a kołdra duża i ciepła. Pomyślał, że powinien zdjąć buty i coś jeszcze, zapomniał jednak co. „Potem sobie przypomnę", wystękał. I usnął z jednym sandałem i do połowy ściągniętą skarpetką w ręce. — Da ci babcia za rozciąganie! — wyszczerzył nań zęby Agat. Wlazł na sufit i stamtąd, bezpieczny, wymądrzał się. Spadnie na zbity łeb! Wygodnie mu tam? Rafał zdecydowanie woli łóżko. Miękkie, szerokie, w sam raz. — Jest u ciebie, babciu! — obwieściła Anna od progu. — Śpi jak zabity. Wiedziałam, że nie dolezie na górę. Usnął chyba w locie nad poduszką. W ubraniu, oczywiście. Jeden but tylko... o! — podniosła rękę z brązowym sandałem. — Idź, Jacek, rozbierz go. Nie ruszę kłody. Siedzieli w czarnym pokoju. Wszystkie światła były pogaszone, paliła się tylko boczna lampa nad fotelem, na którym gnietli się Maciek i Agat. — Rafał jest głupi — oświadczyła nagle Anna. — Dlaczego? — stanął pytaniem w obronie małego dziadek. — Spać w taką noc... — pokręciła głową. — Nie jest solenizantem, nie ma prawie piętnastu lat i wolał poduszkę od naszego towarzystwa? — No dobrze — wycofała się Anna. — Mogę dać dwa złote. — Dlaczego „mogę"? — wtrącił swoje trzy grosze Maciek. — Obraziłaś małego. I to za plecami. Płacisz i przepraszasz. To taka gra — zwrócił się do pana Mikołaja. — Jeśli ktoś ma za długi język, bije się w kieszeń. 15 — Dokad"wra< ają latawce 225 — Rozumiem. Anna oczywiście bankrutuje? — Dlaczego „oczywiście"? — obruszyła się Anna. — I ty, dziadku, przeciwko mnie? — Ależ skąd — pospieszyła na ratunek oskarżonemu o przenie-wierstwo babcia Natalia. — Mikołaj tylko tak... — Chyba że... — zgodziła się nastawiona jeszcze pokojowo Anna. — Wyszedł remis i nikt nikomu nic nie jest winien. — Dlaczego wyszedł, nie mieli pojęcia. — Babciu... to znaczy, babcie — zmieniła inteligentnie temat — czy mama tam u ciotki też będzie solenizantką? — Obawiam się, że nie. — Babcia Emilia udzieliła sobie głosu w imieniu obu pań. — Sama nie powie, a oni mogą nie wiedzieć. Chyba że ciotka Maria... — Guzik. Nie będzie pamiętać. Musimy wyprawić mamie bombowe imieniny! Za niedzielę i za powrót. I za ignorancję ciotki. Mam dla mamy dwa prezenty! — porwała się Anna. — Babciu! Ty nic nie wiesz! — skoczyła do pani Emilii. — Dlaczego dwa? — Maciek zainteresował się po raz drugi tego wieczoru oznajmującymi zdaniami Anny. — Te zielska wyrzuciłaś? — Jesteś wstrętny neandertalczyk! Żadne zielska! Mama będzie się z nich... znaczy z zielnika!, bardziej cieszyć niż z tego, co ty wymyśliłeś. Najbardziej! Bo włożyłam serce, kłapouchu szorstkoszcze-ciniasty! Nie odzywam się do ciebie! I nie dam dwu złotych. — Obrażona Anna przeniosła się pod kanapę, gdzie wzburzona usiadła na podłodze — i poduszce — przy kolanach obu babć. — Wam powiem — zaofiarowała się. — I dziadkowi. Tamtym nie. Mam piękną srebrną czterolistną koniczynkę... — zniżyła głos. — Przyszyję ją do albumu. Do płótna okładki. Będzie kapitalnie, prawda? A w albumie jest zielnik — poinformowała babcię Emilię. — Wszystkie kwiaty... — urwała, bo szepty chłopców w kącie przeszły w nader intrygujące odgłosy chrząkania, kaszlu, dławionego chichotu i zduszonych okrzyków podobnych do „niech to licho..." — Anna, my nie z ciebie... — wspaniałomyślnie udzielił wyjaśnienia Maciek. — Z nas, siostro. Z wszystkich trzech. — Tak? — zdziwiła sią uspokojona zupełnie Anna. — Popełniliśmy plagiat. Kosmiczną katastrofę. Klęskę imieninową... — Nie? — zainteresowanie było wyraźniejsze. 226 — Czterolistny klops. Każdy sam. Cztery koniczynki. Twoja dla mamy, nasze dla ciebie. I Rafała. Widzieliśmy niechcący. — To się nazywa nadmiar szczęścia — zauważyła babcia Natalia z upodobaniem obserwująca minę Anny. — Nie chcę czterech koniczyn! — wykrztusiła wreszcie ta ostatnia. — Trzech. Ale i tak o trzy za dużo. Woleliśmy powiedzieć to wcześniej. Co proponujesz? — Nie wiem. — Anna była zdenerwowana. — Jedna może być — dodała prędko. — Oczywiście. Ten zawsze wyjdzie obronną ręką w sporze z moją siostrą. — Maciek zrobił Annie najklasyczniejszego zajączka, a Jackowi puścił powłóczyste perskie oko. — Wpadłem razem z małym. Jutro narada. Może skończymy przed niedzielą? A... a co byś powiedziała na zielnik? — spytał poważnie. Roześmieli się. Nie, zielnika Anna nie chciała. — A może... — babcia Emilia spojrzała na nich wszystkich po kolei. — Może dopiero trzy koniczynki przyniosą Annie szczęście? Zastanów się, Anno. Ja bym nie rezygnowała z takiej szansy. — Serio myślisz, babciu? — Anna w skupieniu przyjrzała się oknu, potem sufitowi. — Myślę, że masz rację — zdecydowała się. — Macieju, odszczekuję kłapoucha. I tę tam szczecinę. Nigdy więcej. Dzięki. Trzy, oczywiście! — A co byś powiedziała, Anno, na szkatułkę? Taką, do której można włożyć wszystkie swoje skarby? Trzy koniczynki, jakiś list... — Co bym... na szkatułkę? — powtórzyła niezbyt mądrze, zaskoczona, Anna. — Właśnie. Zawsze mówiłaś, że te dwie moje są najpiękniejsze na świecie. Ta mahoniowa i różana. Którą wolisz naprawdę? — Ja? Którą?... Ja... nie wiem — bąka wciąż oszołomiona Anna. — Macieju, przynieś obie — prosi babcia. — Nie! — woła desperacko, ale pewnie, Anna. — Tę różaną... — Tę różaną, Maćku — powtarza babcia. W pokoju panuje pełna oczekiwania cisza. Anna wyraźnie jest zbita z pantałyku. Babcia Emilia patrzy na babcię Natalię. Pan Mikołaj wyjął z ust fajkę i też spogląda na żonę. Babcia uśmiecha się. Anna oddycha z niezrozumiałą ulgą. Wszystko jest w porządku. 227 Dziadek włożył fajkę do ust, pyk, pyk, ciągnie doskonale, aromatyczny zapach napełnia pokój. Anna przekona tatę, że tytoń fajkowy jest zdrowszy od papierosowego. A dziadek Mikołaj z fajką wygląda piękniej od kapitana Baranowskiego. No to co, że kapitan nie pali fajki, zresztą może pali, może też zapuścić brodę i wąsy jak dziadek. Dlaczego nie pomyślała o napisaniu listu do niego? Do licha, nigdy nie jest za późno. Napisze o tym, jak go uwielbiają oboje z Rafałem, jaki jest wspaniały i podobny do dziadka... Zwariowała, oczywiście. Wszyscy patrzą na nią, Maciek nawet z niepokojem. Stoi pochylony nad obiema paniami, babcia Natalia trzyma w ręce różaną szkatułkę. Jacek milczy, dziadek ma zmarszczone brwi. A ona myśli sobie o Bóg wie czym! Tak, ale to dlatego, że dziadek... Uśmiecha się przepraszająco, chce powiedzieć, że... — Rozumiemy, Anno — mówi ciepło babcia Natalia. — Miałaś radosną twarz i uśmiechałaś się. Te myśli były piękne, prawda? — Tak! — potwierdza żarliwie Anna. — Myślałam o dziadku i o kapitanie Baranowskim. Ze są obaj tacy piękni. W pokoju zapada zdumione milczenie. Wszyscy patrzą na dziadka. Ten chrząka. Jest naprawdę zmieszany. — Dziękuję ci, Anno — mówi wreszcie z niejakim wysiłkiem. — Jesteś pewna, że nie pomyliłaś się co do mojej... e... osoby? — Nie! Skądże! Absolutnie! — zaprzecza gorąco Anna. — Wprost przeciwnie! Jesteś, dziadku, jeszcze piękniejszy od niego! Prawda? Przypatrzcie się, proszę! — patrzy wokoło z żarliwą pewnością, że potwierdzą jej słowa. Przypatrują się i potwierdzają. Nawet babcia Natalia. — No widzisz! — Anna ściska triumfująco zupełnie już pogrążonego w konsternacji dziadka. — Dziękuję wam! — zwraca się grzecznie do obecnych. — Wszystkim dziękuję! — Anna chce, żeby nie było wątpliwości co do jej intencji. — I tobie, babciu Natalio. Ja... ja myślałam o takim pudełeczku. To znaczy nie o takim wspaniałym. Ono... ona... ta szkatułka... ono jest też piękne. Rozumieją, że „też" być musiało. Anna kocha w tej chwili wszystkich i wszystko. Cały świat. — Ta szkatułka, Anno... — babcia Natalia milknie. — Ta szkatułka, Anno... — odzywa się babcia Emilia i nie kończy. — W tej szkatułce, Anno, Natalia do dziś trzymała swój naj- 228 większy skarb. I to, że ją tu przyniesiono, że chce ci ją ofiarować, świadczy o tym, jak bardzo cię kocha. Nie gniewasz się, że używam tak dużych słów, Natalio? — Nie. Są w sam raz. Obie Natalie — ta piękna młoda z portretu i ta równie piękna siedząca na kanapie — patrzą na pana Mikołaja łagodnie. To właśnie chciały Annie i wszystkim zebranym w czarnym pokoju powiedzieć. — Anno... — babcia wichrzy włosy przypadłej do jej ramienia. — Anno... — powtarza już zupełnie cicho. — Nie wiedziałaś o tym? Gwałtowny ruch wciśniętej w babcine ramię głowy. Można go przyjąć jako tak i nie. — No widzisz — babcia rozumie takie niepewne ruchy i przesuwa dłonią po Anny policzku. — I nie płacz. Chcesz, żeby cię Rafał nazwał konewką? — Rafała tu nie ma... — chlipie rzewnie Anna. — Doniesiemy mu. — Przytula Annę do siebie. — Co teraz powiedziałby Rafał? — pyta. — Powiem ci sekret. — Anna przysuwa nos do babcinego ucha. — On w niedzielę będzie musiał mnie pocałować. — Jak to przeżyje? — Pojęcia nie mam! — śmieje się głośno Anna i zapomina o płaczu. Przypomni sobie o nim nazajutrz, gdy rano, jeszcze w łóżku, sięgnie ręką po stojącą obok na stoliku szkatułkę. Zmoczy łzami dokładnie poduszkę, pożyczoną od Rafała, a nie oddaną, chustkę do nosa i rękawy koszuli, którymi jej wreszcie przyjdzie suszyć zalane potopem oczy. — Sikawka, konewka, straż! — zaśpiewałby Rafał, gdyby ją zobaczył. Nie rozumiałby, że Anna musi być konewką i kropka. Otwiera pudełeczko i długo patrzy w jego puste wnętrze prowadząc palec po brzegu różanych ścianek. Włoży tu swoje trzy koniczynki. I wszystkie następne skarby — prawdziwe pamiątki, jakie będzie mieć. List od mamy. Ten z wierszem Różewicza. Nie ma na razie nic więcej. Babcia obiecała, że Anna dostanie kiedyś jej klucz. Anna nie chce tego „kiedyś", bo kiedyś ma znaczyć, że babcia... Ale pani Natalia powiedziała, że to nic, że tylko klucz jest ważny i to, że będzie o niego spokojna. Klucz był stary, duży i nieco zaśniedziały. Ozdobne zakończenie tworzyła stylizowana w roślinne wzory ósemka, długi trzon kończyły 229 k e f g- 7 3 5"° i' ■< •< з Г ""• 2^ ся. "ач ді 51 (Tl o. 3 P) p -p ■< f» s Ł, -• a- 5 гг 3 /m ' fi £• takie s 1 1- ncła g o, któ] hni jej a na p BI ir CL ГІ ES 3 5— NI 3 3 3 Łi 'i r^ ^ ł- — ■ jg w a 'з З 3- o- < -i O f*D П> 4 trzy zęby, z których środkowy, najgrubszy i najbardziej porowaty, był z jednej strony nadłamany. Musiało nań spaść coś ciężkiego albo skruszał ze starości i rdzy, i przy czyszczeniu — Anna wie, że klucz jest czyszczony — odłupała się zżarta przez czas metalowa opuszka. Klucz otwierał zamki kufra stojącego w pokoiku przy kuchni w domu w Grabowie... Józia strzegła kufra, a klucz chowała w niewiadomym miejscu. Nie pomagały ponawiane wielekroć prośby i zapewnienia, że Emilka nigdy i zawsze... Dobrze było leżeć pod różową kołdrą w białym pokoju i rozmyślać o dniu, który przecież musi przyjść, kiedy wreszcie Józia zrozumie, że Emilka naprawdę jest warta poznania tajemnicy. Złoty klucz otworzy zakryte wełnianym kilimem zamki, podniesie się wieko kufra i oczy zamarłej z wrażenie dziewczynki ujrzą cuda... Dzień klucza nadszedł wiele lat później. Emilka wyrosła na pannę Emilię, niedołężną Genowefę zastąpił przy pomocy w kuchni jej najmłodszy syn Jędraszek — ciężkie, niezgrabne chłopaczysko, któremu wszystko leciało z rąk. Zdechł ze starości półślepy Bryś, zginęła gdzieś w samowolnej wyprawie do ogrodu papuga Emma, stracił głos kos Wojtaszek... Zostały tylko złote rybki w akwarium, zawsze takie same. Na noc zaczęto zamykać okiennice i zasuwać ogromny rygiel w drzwiach prowadzących na werandę. Ojciec Emilki wyjechał. Zapamiętała go wyraźnie, jakby to było wczoraj, w wysoko pod szyję zapiętym mundurze z błyszczącymi na ramionach epoletami, jak pochylony nad nią stojącą sztywno zamruczał niezrozumiale: „pilnuj mamy, moje dziecko, i bądź zdrowa", a potem nawet pocałował ją, choć nie było żadnego święta. Pocałował też mamę i Józię, spojrzał na nie od progu i wyszedł. Czekały na niego długo. Miał wrócić, obiecał to; albo jednak zapomniał o obietnicy, albo nie mógł. Dziwne rzeczy działy się na świecie, w Grabowie i w domu za miastem. Emilka nie czułaby braku ojca, gdyby nie wieczorne przy świecach wzdychania mamy i głośniejsze Józi: „niechby już był, dom wielki, ludzie daleko, strach". Pierwszy raz, gdy to usłyszała, zdumiała się; zawsze jej się zdawało, że Józia nie boi się niczego, a ojca nie lubi. W przeciwieństwie do niej, która bała się wszystkiego, ojca najbardziej, a lubiła go, bo jakże? Zresztą mama kazała. 230 Ze strychu, dokąd Emilka wchodziła z Jędraszkiem, a coraz częściej sama, obserwowała okolicę. Widok był na cały Grabów i dalej. Niedługo po odejściu ojca nad miastem stanęły bure chmury dymów, echa dalekiego dudnienia dochodziły aż pod biały dom, nad pociemniałym horyzontem zapalały się błyski, różowiały dalekie łuny pożarów. — Altyleryja walom. Strzylajom — cieszył się Jędraszek. I zaraz uspokajał: — Do nas nie dojdom. Nie boi się. Bała się, ale udawała, że wcale a wcale... Ze strychu ściągała ich Józia, Jędraszka łając, że stary a głupi, ją wyganiając do matki. Do pani. Mama przeniosła się wtedy do jej białego pokoju. Mieściły się doskonale we dwie w łóżku Emilki, taka mama była krucha i mała. Kiedy już przestała z niego wstawać, przychodziła do nich na noc Józia. Na dostawionej, a zabranej z gabinetu ojca, kozetce rozkładała wielbłądzie koce — grube, długowłose, ciepłe, układała na nich Emilkę, sama śpiąc przy białym łóżku w fotelu. Często w nocy, w półśnie leżąc, widziała ją Emilka nachyloną nad mamą, szepczącą coś i szeptem „ciii" na szept mamy odpowiadającą. Potem mama szeptać przestawała, a Emilka z przerażeniem patrzyła, jak Józia kładła mamie rękę na czole, na szyi, na sercu. — Żyję, Józiu — dobiegało do Emilki. — Nie bój się, nie odejdę bez ciebie. — Wiem — odpowiadała Józia głosem, jakiego Emilka u niej nie znała. Łagodny był i ciepły, nic od głosu mamy nie inny. Miała go usłyszeć jeszcze łagodniejszym i miększym, choć wydawało się to niemożliwe, ale przyszło później i gdzie indziej. — Ja tak oddycham lekko — mówiła z wysiłkiem mama._ — Całe życie tak spałam. Mąż też sprawdzał jak ty, czy jestem... Śmiałam się, o, tak... — śmiech wypadał cichy, dławiony świstem, jakby mama gwizdać chciała. Józia przypadała z kroplami, podnosiła chorą na poduszce jak dziecko, Emilka kryła twarz w pościeli nie chcąc zdradzić się płaczem. — Już dobrze, Józiu... — szeptała chora. — Obudzimy Emilkę. Ciii... Wtedy, kiedy spać nie powinna, spała najmocniej. Obie usnęły, ona na kozetce i Józia przy łóżku, skulona na podłodze, z głową opartą na rękach, na poduszce przy głowie chorej, by lepiej słyszeć i czu- 231 wać. W której godzinie nocy, w której minucie snu oddech, co był tak lekki, że nigdy go słychać nie było, ustał? Rano śpiącą jeszcze Emilkę zabrano do pokoiku Józi, białą sypialnię wypełniły kwiaty, a jeszcze później ludzie. Było obco, chłodno choć duszno od oddechów i dymów świec, dławiąco od zapachu kadzidła. Zostały we dwie. Nie chciały Jędraszka. Teraz już nie musiały bać się niczego. Co gorszego mogło je spotkać, niż się stało? Były pewne, że nic. Huki wystrzałów, dudnienie i dalekie błyski odeszły na zachód. Potem, znad nigdy przez nich wcześniej nie widzianej Wisły, zaczęli wracać mężczyźni i już naprawdę nie trzeba było lękać się czegokolwiek. Myślała, że wróci i on, tak jak inni z miasteczka — doktor Iżycki, młody aplikant sądowy Kostek (pan Konstanty — poprawiała najsurowiej, jak umiała, mama), szewc Zawadzki, sklepikarze Samuel Muter i Joel Kaftal, krawiec Eliasz i ochotnik kantor Mojżesz, jak wróciło wielu innych. Dwuosobowe gospodarstwo szło kulawo, ale szło. Kulawo — według słów Józi; takie ono jak i ja — mówiła robiąc lekceważący ruch dłonią; najlepiej jak można — według odczucia Emilki. Jeżeli Józia nie spała kiedyś więcej niż cesarz Napoleon, teraz nie spała wcale. Emilka widziała ją na nogach, gdy budziła się rano, wieczorem — późnym wieczorem lub nocą zostawiała Józię nad robotą. Głupstwo, nie myśl o tym, zaraz skończę — słyszała. Skąd mogła wiedzieć, że Józia obiecała sobie i zmarłej wychować Emilkę tak, jakby dom dalej był domem? By jej niczego, nie brakowało? Brakowało, ale obie milczały o tym, jedna przed drugą udając, że ma wszystko, akurat „w sam raz". Że jest najlepiej. Że starcza na jedzenie, na ubranie, na książki do szkoły, na przyjęcie dla koleżanek, na lekcje gry na fortepianie z madame Towani, na wino dla tejże, którym lubi rozgrzać się przed lekcją i ochłodzić po... na bilet do objazdowego teatru, na... na wszystko. Emilka rosła, mogła już nosić suknie matki, które jej zmyślnie przerabiała Józia. Suknie były piękne, ale niemodne, w szkole i na ulicy szeptano za jej plecami, podnosiła głowę i uśmiechała się lekko, odpychająco. To ratowało przed dziecinnym, niedobrym płaczem. 232 Józia nie chciała niczego z domu sprzedać. Wszystko miało zostać, jak było, nienaruszone, by mogła bez wstydu stanąć kiedyś przed Panią, że nie zmarnowała niczego, nie zubożyła sieroty. Kosztowności, trochę złotych i srebrnych monet, porcelana, makaty, srebra, meble... Kiedy dorośniesz — słyszała Emilka — zrobisz, co zechcesz, ale Boga w sercu byś nie miała, gdybyś zmarnowała pamiątki po matce. Sobie wzięła jedną. Safianowe, zielone pudełeczko, które jej Emilka siłą niemal wcisnęła do ręki, wiedząc, jak Józia często je a z upodobaniem ogląda, delikatnie gładzi i odkurza. Wzięła niechętnie, z ociąganiem, płaczu trzeba było, żeby ją przekonać. I postawiła w kuchni na półce za szkłem, by mu para, sadze i dym nie zaszkodziły. Pieniądze na prowadzenie domu zdobywała Józia przemyślnie. Hodowała warzywa, kwiaty, doglądała sadu, robiła na sprzedaż konfitury, marmolady i soki. Wszystko za pół ceny oddawała żonie Hipolita Winiarka, który w trzech izbach przy Rynku prowadził „Interes Spożywczy Delikatesowy". Wieczorami szyła i haftowała, delikatne, z gustem wykończone drobiazgi zawierzając w komis wdowie po organiście, Kocięckiej, „Bielizna damska i dodatki artystyczne", Kościelna 7. Emilka pomagała jej, jak mogła, wtedy to nauczyła się robić szydełkiem i na drutach, ale nie na wiele się zdało, bo Józia goniła ją precz, do cięższych prac Jędraszka wykorzystując, wszystkie inne zostawiając sobie. Emilki sprawą miała być nauka. I była. Stopnie, nawet z algebry i fizyki, były celujące; radość po1 dwójna, bo przeżywana razem z Józią. Jak to się stało — Emilka (panna Emilia) podnosi w zamyśleniu dłoń do ust — że Józia stała się dla niej wszystkim: matką, przyjaciółką, powiernicą, autorytetem? Jej dobroć, poświęcenie — tak, to wszystko było zawsze, ale autorytet w sprawach, które kulawej gospodyni nie powinny były — bo skąd — być znane? I jej język... Inny, nie ten zapamiętany z dzieciństwa, szorstki, znany z wypraw do kuchni po orzechy, po czekoladę, po figi... Jak i kiedy się stało, że Józia; zostając tą samą, zmieniła się? Od śmierci mamy... Nie. Od odejścia ojca. Od wojny. Od choroby... Od wtedy. Dlaczego teraz tak i dlaczego przedtem inaczej? 233 Emilka patrzy w skupieniu w twarz Józi, ta uśmiecha się łagodnym, mądrym uśmiechem. — Idź do siebie, moje dziecko. Nie myśl o mnie. Pamiętaj o lekcjach na jutro. I Emilka posłusznie idzie i pamięta. To nie bierność, nie wygoda. To szacunek, podporządkowanie się i miłość. Tamtego kwietnia skończyła osiemnaście lat. Józia upiekła czekoladowy tort, przygotowano lekki kruszon, galaretkę z bitą śmietaną, bezy i ananasy w kompocie. Jędraszek ustroił girlandami werandę i okna. Stół w jadalni był nakryty najpiękniejszym obrusem, haftowanym w bukiety polnych kwiatów i kłosy zbóż, postawiono na nim porcelanę prababki Szeptyckiej, położono najcięższe srebra. Emilka grała walce Straussa, a przed dziesiątą, na pożegnanie dnia i gości, poloneza Ogińskiego. Jędraszek uśmiechał się szeroko; ogłuchła, z trudem utrzymująca w krześle plecy, Genowefa klaskała w ręce. Obok nakrycia Józi stały cztery puste talerze, przy stole cztery wolne krzesła. Dlaczego aż cztery, tego Emilka nie wiedziała, ale nie były to jedyne zagadki stawiane jej przez kulawą przyjaciółkę. Przed północą Józia przyszła sprawdzić, czy Emilce wygodnie, „dobrze" i czy śpi. Nie spała — „wiesz, Józiu, mam osiemnaście lat! Jestem dorosła i mogę robić, co chcę. Jeśli zgodzisz się na to, oczywiście..." Józia milczała, nie uśmiechała się i nie kpiła z dorosłej raptem Emilki, a potem powiedziała, że skoro to taki ważny dzień, może Emilka chce z nią, choć późno i czas najwyższy usnąć, porozmawiać? Chciała. Tajemnice Józi nie wtedy jednak zostały wyjawione. Tyle tylko, że pozwolono jej, dorosłej, zaraz od lipca, po maturze, zacząć pracę w sądzie. I to, że Józia (głupstwo, nie ma o czym myśleć), będzie dwa razy w tygodniu wychodzić z domu na popołudnia. (Zgodziłam się pomagać doktorowi.) Dopiero jesienią od doktora Iżyckiego dowiedziała się Emilka prawdy, I nim ochłonęła, nim zrozumiała trudniejsze od średniowiecznej francuszczyzny słowa — „chyba... to znaczy... to jest to najgorsze... nic nie można pomóc, Emilko... tylko cud..." — przyszedł dzień, w którym Józię zabrali z domu ludzie w białych fartuchach i kiedy z ganku, trzymając się go kurczowo, krzyknęła do Emilki tamte pamiętne słowa. 234 Jak kiedyś Józia, tak teraz Emilka siadywała nocami przy łóżku chorej. Pokój był obcy, nie biały domowy, a szpitalny, pełen wyziewów karbolu, choroby, lekarstw i śmierci. Dławił i przygniatał. Leżące obok chore stękały, płakały, chciały do domu, choć na dwa dni, na przepustkę, porozmawiać ze swoimi. Krzyczały lub patrzyły tępo w sufit. Modliły się głośno, żarliwie, z nadzieją i rezygnacją. Prosiły Emilkę o wodę, o proszki na sen lub uśmierzenie bólu, o basen. Pomagała im podnosić spocone głowy znad pogniecionych poduszek, trafiać opuchłymi stopami w zdeptane kapcie, okrywać plecy nieświeżymi kaftanami. Z sądu dostała bezpłatny urlop wraz z obietnicą sędziego, że nikogo na jej miejsce nie przyjmie. Przestała myśleć o śniadaniach i kolacjach. O czymkolwiek, co nie tyczyło szpitala. Obiady jadła z Józią, dławiąc się wstrzymywanymi łzami. Piekły w gardle, nie w oczach, Bogu dzięki, można było powiedzieć, że jest niegłodna, że po takim śniadaniu... Wtedy po raz pierwszy Józia kazała jej być dorosłą. Tak powiedziała — „musisz już odtąd zawsze być dorosłą, Emilko". Powiodła oczami po całej postaci siedzącej przy niej, po chorym, białym, nie domowym pokoju. — Tak czasem jest. I tak musi być, skoro się stało. A nade mną nie płacz. Byłam u was szczęśliwa. Czego mi brakuje, kiedy przy mnie jesteś? Mam wszystko. Potem, jak mnie nie będzie, pojedziesz stąd daleko. Musisz pojechać. Nakazuję ci. Jest taka wieś, nazywa się Leśna. Lasy są tam na wzgórzach... — Józia milknie i zamyka na długą chwilę oczy. — Matka kazała przysiąc, że nigdy... Dotrzymałam, żeby nikt się nie śmiał. Nie ze mnie... Z małej. Nie dokuczał. Zyta też przysięgła. Że zastąpi... — cichy głos Józi przeszedł w szept, Emilka przypadła do poduszki. Do twarzy. Objęła mocno a delikatnie ramieniem gorące, wychudłe ciało. Chciała być najbliżej, razem. Szeptały całą długą, ciężką szpitalną noc. Rano Emilka zostawiła bardziej niż zwykle słabą Józię, śpiącą płytkim, nie przynoszącym ulgi snem. Zachrypła od notorycznego zmęczenia, pochmurna i szorstka siostra Aniceta kazała dziewczynie zniknąć na czas obchodu. — Doktor zły, że tak długo tu przesiadujesz — wypchnęła ją zdecydowanie za drzwi. 235 Pobiegła, by umyć się, przebrać i powiedzieć Jędraszkowi, co ma robić. Musiała coś wymyślić, bo nie chciała, by dom przestał żyć. Zaraz potem wróci, nie wygonią jej przecież. Nie, nie zaraz. Przedtem dotknąć kufra, przesunąć dłonią po jego już nie kryjącym tajemnicy wieku, otworzyć, jak prosiła Józia. Zobaczyć. Zachwycić się. Powiedzieć, że piękne, że się podobało. Bardzo. Jak dobrze, że była z Józią całą noc. Nikt nie zauważył, chore nie wydadzą, siostra Aniceta ukryła ją przed wieczornym obchodem w swej salce. Pierwszy i ostatni raz, pamiętaj — zastrzegła surowo. Pierwszy, ale nie ostatni. Drzwi ganku były wyrwane z zawiasów, te drugie, z zasuwą, wyłamane; wybite okno jadalni i dawnego gabinetu ojca. Jędraszek siedział na schodach i płakał. — Pajęko... — podniósł na Emilkę twarz przerażoną, z burymi rozmaziskami łez — co tera będzie? Co my zrobim? Jezu, co? Weśli, bandyty, z ty strony, co nikoguj nie było. Spalim z matkom z tamty strony, ło... — pokazywał, jakby Emilka nie wiedziała, gdzie mieszkała z synem Genowefa. — Zabrali! — wykrzyknął żałośnie — zabrali wszystko dokumentnie, kainy, kalwiny przeklęte. I czemuście, pajęko, do'domu na noc nie przyśli? Rzuciła się do sieni nie słuchając dalej, w lewo, przez -kuchnię, do małego przy niej pokoju. Wszystko mogło przepaść, mogło nic nie zostać, ale nie kufer. Nie kufer! Żeby go wynieść, rozwalili siekierą futrynę. Dlaczego nie porąbali wieka, nie wiedziała. Porzuciliby, znalazłszy dziecięce szmatki — sukienki, haftowane koszulki, buciki, swetry. Małe, większe, od niemowlęcych — do rozmiarów kilkunastoletniej dziewuszki... Klucz był w szkatułce, tego nie mogli wiedzieć. Szkatułkę w wiele lat później znalazł Jędraszek u Żyda na jarmarcznym straganie. Żyd przysięgał, że kupił i nie od złodzieja, a od takiego, co cały był szlachetny, nawet twarz miał pańską i ubranie szyte u krawca. On też uczciwy, powiedzą sami — wygląda na co innego? Nie znają go same główne, najważniejsze w mieście? Klucz leżał pod gankiem, zgubiony w .pośpiesznej ucieczce. Przy przebudowie domu wygarnięty z gruzem i z od lat narosłymi warstwami śmieci. Przeżarty przez rdzę, z nadłamaną opuszką najgrubszego, środkowego zęba, nie otwierał już niczego. 236 Z tym kluczem i z wyszeptaną w szpitalnej sali tajemnicą przyjechała po latach poszukiwań do leśniczówki w Mątwach pani Emilia... Anna wzdycha ciężko raz po raz i ostrożnie stawia na stolik różane pudełeczko. Zdmuchuje niewidoczny pyłek, przeciera Rafałową chustką do nosa. Ten Rafał to ma dopiero babcię! Oni też mieli szczęście, że ją znaleźli. I tę drugą, Natalię. Mama jeszcze jej nie zna, dopiero się ucieszy, gdy Anna wszystko opowie! I trzy dni na to opowiadanie nie starczą. Potem przyjadą do Mątew. Kupią babci Natalii najpiękniejszy prezent, jaki można znaleźć w Warszawie. I najpiękniejsze kwiaty. Anna opodatkuje wszystkich pięciu mężczyzn. Siebie też, oczywiście. Siedziała wczoraj w nocy jak zaczarowana i słuchała babci Natalii. Było tak cicho, że słyszeli lot ćmy nad lampą. Dziadek odłożył fajkę, chłopcy tkwili w krzesłach nieporusze-nie, babcia Emilia stała przy oknie i patrzyła w noc. Pani Natalia kocha babcię Rafała. Ona, niemądra Anna, myślała, że nie. Że te ślubne szklanki... Ale durna! Co za wakacje! Co za dom! W głowie się wszystko nie mieści. Wieczorem, a może już po południu, przyjadą ojcowie. Jutro jej imieniny. Za parę dni wraca mama, a oni wyjeżdżają z Mątew. Powtórzy się kiedyś taki lipiec? Jacek powiedział, że mają szczęście, że ich dorośli są tacy, jacy są. Pewnie. Anna ma szczęście jeszcze z innego powodu, ale to już jej sprawa i tajemnica. Do zwierzenia Elżbiecie, mamie, obu babciom. Aż tylu osobom może mówić o sobie? Słowo daje, urodziła się pod dobrą gwiazdą. Niech żyje jej Baran! Odpukać... Wyskoczyła z łóżka i pognała do okna. Parapet drewniany, nie malowany, stuk, stuk. Stuk. Trzy razy, inaczej nieważne. Odpukane. I stanęła cicho, bo z góry dobiegł podniesiony głos małego. — Za żadne skarby świata! Żebym pękł! Szemranie Maćka, mruczenie Jacka i znów dudniący sprzeciw Rafała. — Nie zgadzam się! Po moim trupie! — Nie bądź taki Rejtan! — zdenerwował się głośno Jacek. — Żaden Rejtan. To abnegat. — Głos Maćka był chłodny, bez krzty uczucia dla małego. 237 — Co to takiego? — wrzasnął wyzwany, porządnie zły, gotów w każdej chwili do obrazy. — Taki, co wygląda jak yeti. — Maciek musiał stanąć przy samym oknie, bo „yeti" doszło do Anny wyraźnie. — Sam jesteś yeti! — Mały nie przejął się swoim domniemanym podobieństwem do potwora. — Polazłeś w trampkach na kolację na cześć babci i miałeś śmiecie w plecaku. Musiałem wyrzucić! — Za okno? — Maciek był realistą. — Ale pozbierałem — nie speszył się mały. — I dawno powinieneś iść do fryzjera. I złazi ci skóra z całych pleców. Annie tylko z nosa... — zakończył niespodziewanie, z eleganckim ukłonem w stronę przyczajonej o piętro niżej solenizantki in spe. — Rafał, nie gadaj tyle... — Jacek musiał być w głębi matecznika, bo dalszy ciąg zginął w niewyraźnym mruczeniu. — ...czę! Mogę nie gadać, ale białych skarpetek nie włożę! — Włożysz, cielę zielone, bo cię trzepnę! — Powiem twojej Julii, zobaczysz! Niech wie, jak się wyra... Zakotłowało się, coś z hukiem spadło na podłogę, mały zapiszczał, Maciek krzyknął krótko i ucichło. Pomruki przeszły w dłuższe, spokojniejsze kazanie — perswazje — mowę tronową — przemówienie przewodniczącego ONZ. Jacek włączył się poważnie do akcji Kultura Dla Mas — pomyślała Anna żywo łowiąca uchem odgłosy spektaklu z piętra. — ...ale krawata nie włożę! — rozległo się przejmująco. — Aksamitkę. Raz w życiu. Stary! — Maciek skapitulował i przeszedł w błagalny ton. — Dziadek Mikołaj ma - nie ustępowało przewidujące wszystko genialne dziecko. — Niech ci będzie. Ale wręczysz laurkę. — Za żadne skarby świata! Żebym pękł! — sprawa zaczynała się od początku. Anna mruknęła coś pod nosem i odeszła od okna. Wrobią Rafała w tę laurkę, nie było wątpliwości. Ona wzruszy się i będzie dziękowała. I zachwycała się, oczywiście. Wklepali go i w rysowanie, tego też była pewna. Słońce stało wysoko, wdrapywało się pomału, ale skutecznie, na stolik z różaną szkatułką, sięgało poręczy krzesła i haftowanego monogramu AK na odświętnej, szałowej kreacji Anny. Niebo było bez-, chmurne, imieninowe i wakacyjne, wiał lekki, nienatrętny wiatr. Zapowiadał się piękny dzień, taka sama niedziela i następne, aż po dziesiąty i setny słoneczny ranek. Text © Copyright by Maria Borowa, Warszawa 1986 Illustrations ©Copyright by Teresa Jaskierny, Warszawa 1986 Redaktor Elżbieta Jasztal-Kowalika Redaktor techniczny Janina Sciechowska Korektor Grażyna Majewska ISBN 83-10-09038-2 PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1986 r. Wydanie pierwsze. Nakład 29 750 + 250 egzemplarzy. Ark. wyd. 14,7. Ark. druk. 15,0. Oddano do składania w marcu 1986 r. Podpisano do druku w grudniu 1986 r. Łódzka Drukarnia Dziełowa. Zam. nr 304/1100/86. P-42. i^HHH^^M