13849
Szczegóły |
Tytuł |
13849 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13849 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13849 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13849 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Gerard Durrell
Ogr�d bog�w
Gerald Durrell
Powie�ci Geralda Durrella wydane w serii
Biblioteczka Konesera:
Moje ptaki, zwierzaki i krewni
Moja rodzina i inne zwierz�ta
Zapiski ze zwierzy�ca
Przeci��ona arka Mena�eria
Gerard Durrell
Ogr�d bog�w
Prze�o�y�a Ewa Horodyska
Tytu� orygina�u: THE GARDEN OF THE GODS
Ksi��k� t� dedykuj� Ann Peters,
niegdy� mojej sekretarce, a zawsze przyjaci�ce
-poniewa� kocha wysp� Korfu i pozna�a j�
chyba lepiej ni� ja
S�owo wst�pne
Jest to trzecia ksi��ka o pobycie naszej rodziny na wyspie Korfu przed
drug� wojn� �wiatow�. Niekt�rym mo�e wydawa� si� dziwne, �e ten
okres mojego �ycia nadal dostarcza mi materia�u do pisania; pozwol�
sobie jednak zaznaczy�, �e byli�my w�wczas - a ju� z pewno�ci� we-
d�ug kryteri�w greckich - stosunkowo zamo�ni. �adne z nas nie pra-
cowa�o w og�lnie przyj�tym znaczeniu tego s�owa, a zatem wi�kszo��
czasu sp�dzali�my ciesz�c si� �yciem. Po pi�ciu latach prze�ytych
w ten spos�b cz�owiek gromadzi spory baga� do�wiadcze�.
K�opot podczas pisania cyklu ksi��ek, w kt�rych wyst�puj� ci sa-
mi - lub przewa�nie ci sami - bohaterowie polega na tym, �e autor
nie chce zanudza� czytelnika poprzednich cz�ci nieko�cz�cymi si�
opisami postaci. Jednocze�nie nie powinien by� a� tak pr�ny, by
przypuszcza�, �e wszyscy przeczytali poprzednie ksi��ki - dlatego
musi za�o�y�, i� czytelnik styka si� z jego tw�rczo�ci� po raz pierw-
szy. Trudno wytyczy� kurs w taki spos�b, by nie zirytowa� sta�ego
czytelnika, a zarazem nie wymaga� zbyt wiele od nowego. Mam na-
dziej�, �e da�em sobie z tym rad�.
W pierwszej cz�ci trylogii, zatytu�owanej �Moja rodzina i inne
zwierz�ta", napisa�em, co nast�puje:
�Stara�em si� namalowa� tu nie przesadzony, odpowiadaj�cy
prawdzie obraz mojej rodziny: s� tacy, jacy mi si� w�wczas wydawa-
li. S�dz� jednak, �e dla usprawiedliwienia ich do�� osobliwego spo-
sobu zachowania powinienem wyja�ni�, i� w okresie naszego pobytu
na Korfu byli�my m�odzi: Larry, najstarszy, mia� dwadzie�cia trzy
lata, Leslie dziewi�tna�cie, Margo osiemna�cie, a ja, najm�odszy, by-
�em we wra�liwym, pobudliwym wieku lat dziesi�ciu. Nigdy nie mie-
li�my pewno�ci co do wieku naszej matki, a to z tej prostej przyczy-
ny, �e nie pami�ta�a swojej daty urodzenia. Mog� tylko powiedzie�
jedno, �e by�a dostatecznie doros�a na to, by mie� czworo dzieci.
Matka ��da r�wnie�, bym tu zaznaczy�, i� jest wdow�, gdy�, jak to
bystrze zauwa�y�a, nigdy nie wiadomo, co sobie ludzie pomy�l�.
Staraj�c si� zamkn�� pi�� lat wydarze�, obserwacji i pogodnego
bytowania w ksi��ce nieco mniej obszernej od �Encyklopedii Brytyj-
skiej�, zmuszony by�em ca�o�� skr�ci�, przyci�� i ujednolici�, tak �e
niewiele pozosta�o z autentycznego toku wydarze�".
Zaznaczy�em r�wnie�, �e pomin��em wiele wydarze� i postaci,
kt�re pragn��bym opisa�. Pr�buj� wype�ni� t� luk� w niniejszej
ksi��ce. Mam nadziej�, �e sprawi ona czytelnikom tak� sam� przy-
jemno��, jak jej poprzedniczki: �Moja rodzina i inne zwierz�ta" oraz
�Moje ptaki, zwierzaki i krewni". Ukazuje bardzo istotn� cz�stk�
mego �ycia, a tak�e co�, czego niestety obecnie brakuje wielu dzie-
ciom - prawdziwie szcz�liwe i s�oneczne dzieci�stwo.
Kundelki, koszatki i katastrofa
Winni�my niezw�ocznie pozby� si� obmierz�ego Turka.
Carlyle
By�o to wyj�tkowo bujne lato, jak gdyby s�o�ce pobudzi�o wysp� do
szczeg�lnie obfitych plon�w, nigdy bowiem nie widzieli�my takiego
bogactwa owoc�w i kwiat�w, nigdy morze nie by�o r�wnie ciep�e
i pe�ne ryb, nigdy ptactwo nie wychowywa�o tak licznego potomstwa
ani tak wielkie mn�stwo motyli i innych owad�w nie ubarwia�o kraj-
obrazu. Arbuzy o mi��szu kruchym i ch�odnym jak r�owy �nieg
przypomina�y pot�ne, ro�linne kule armatnie, wystarczaj�co du�e
i masywne, by zniszczy� miasto; brzoskwinie, pomara�czowe b�d�
r�owe niczym wrze�niowy ksi�yc w pe�ni, wyziera�y spomi�dzy li-
�ci, a ich gruba, aksamitna sk�rka puch�a od s�odkiego soku; zielone
i czarne figi a� p�ka�y od nadmiaru si� �ywotnych, a w r�owawych
szczelinach siada�y l�ni�ce z�otawce, oszo�omione tym niezmierzo-
nym bogactwem. Drzewa wi�niowe ugina�y si� pod ci�arem owo-
c�w i sady wygl�da�y tak, jakby u�miercono tam olbrzymiego smo-
ka, kt�rego krew zbryzga�a li�cie szkar�atnymi i ciemnoczerwonymi
kroplami. Kolby kukurydzy mia�y d�ugo�� ludzkiego ramienia i po
wgryzieniu si� w kanarkowo��t� mozaik� ziaren tryska� do ust
mlecznobia�y sok; z ga��zi drzew zwisa�y, wzbieraj�c w oczekiwaniu
jesieni, g�adkie i zielone jak jadeit migda�y, orzechy i oliwki, jasne
i l�ni�ce niczym ptasie jajka zawieszone w�r�d li�ci.
Na wyspie tak t�tni�cej �yciem si�� rzeczy zdwoi�em cz�stotliwo��
kolekcjonerskich wypraw. Opr�cz cotygodniowych spotka� z Teo-
dorem podejmowa�em znacznie �mielsze niz dawniej i zakrojone na
szersz� skal� ekspedycje, wszed�em bowiem w posiadanie o�liczki.
Zwierz� to, imieniem Sally, dosta�em w prezencie na urodziny; oka-
za�a si� nieocenion�, acz upart� towarzyszk�, gdy przysz�o nam po-
konywa� d�ugie odleg�o�ci z poka�nym ekwipunkiem. Jej up�r r�w-
nowa�y�a jedna cenna zaleta: jak wszystkie os�y, Sally by�a niesko�-
czenie cierpliwa. Podczas gdy ja obserwowa�em jakie� stworzenie,
wpatrywa�a si� pogodnie w przestrze� albo zapada�a w o�l� drzemk� -
szcz�liwy stan, podobny do transu, kiedy to os�y wydaj� si� �ni� z
p�przymkni�tymi oczyma o nirwanie i staj� si� oboj�tne na krzyki,
gro�by, a nawet uderzenia kijem. Psy po kr�tkiej chwili cierpliwego
oczekiwania zaczyna�y ziewa�, wzdycha�, drapa� si� i dyskretnie
dawa� do zrozumienia, �e ich zdaniem po�wi�cili�my ju� do�� czasu
paj�kowi czy innemu stworzeniu i pora rusza� w dalsz� drog�. Sally
natomiast, pogr��ona w drzemce, sprawia�a wra�enie, i� z ch�ci� po-
sta�aby tak przez kilka dni, gdyby okaza�o si� to konieczne.
Pewnego razu znajomy wie�niak, kt�ry dostarczy� mi pewn� ilo��
okaz�w i by� przy tym bystrym obserwatorem, powiadomi� mnie, �e w
skalistej dolinie, oddalonej od willi o jakie� pi�� mil, pojawi�y si� dwa
wielkie ptaki. Przypuszcza�, �e za�o�y�y tam gniazda. Z jego opisu
wynika�o, i� mog�y to by� or�y albo s�py, a ja pa�a�em ��dz� zdobycia
piskl�t obu tych gatunk�w. Moja kolekcja ptak�w drapie�nych
obejmowa�a trzy gatunki s�w, krogulca, kobuza i pustu�k�, a zatem
orze� lub s�p by�by po��danym dodatkiem. Oczywi�cie nie zwierzy�em
si� z tych pragnie� rodzinie, gdy� rachunki za wy�ywienie moich
zwierz�t by�y i tak astronomiczne. Ponadto mog�em sobie wyobrazi�,
jak zareaguje Larry na propozycj� umieszczenia w domu s�pa.
Sprowadzaj�c nowe zwierzaki zawsze lepiej by�o postawi� brata przed
faktem dokonanym, poniewa� z chwil�, gdy znalaz�y si� w domu,
mog�em liczy� na poparcie ze strony matki i Margo.
Przygotowa�em si� do wyprawy bardzo starannie, szykuj�c porcje
jedzenia dla siebie i ps�w, zaopatruj�c si� w spor� ilo�� gasozy, zapas
puszek i pude�ek, siatk� na motyle oraz du�y worek, w kt�rym
zamierza�em umie�ci� mojego s�pa b�d� or�a. Zabra�em r�wnie� lor-
netk� Lesliego, kt�ra by�a silniejsza ni� moja. W�a�ciciel by� na
szcz�cie nieobecny, lecz z ca�� pewno�ci� po�yczy�by mi j� ch�tnie,
gdybym go poprosi�. Sprawdziwszy po raz ostatni, czy niczego nie
brakuje w ekwipunku, zacz��em �adowa� najrozmaitsze przedmioty na
grzbiet Sally. By�a akurat w wyj�tkowo ponurym - nawet jak na os�a -
nastroju i z�o�liwie nadepn�a mi na nog�, a nast�pnie uszczypn�a w
po�ladek, gdy schyli�em si� po siatk� na motyle. Poczu�a si� mocno
ura�ona szturcha�cem, kt�rego jej za kar� wymierzy�em, wi�c
wyruszyli�my w drog� w atmosferze wzajemnych pre-
tensji. Ch�odnym gestem okry�em jej �eb z kosmatymi uszami s�om-
kowym kapeluszem, zagwizda�em na psy i ruszyli�my przed siebie.
Mimo wczesnej pory s�o�ce przygrzewa�o mocno; niebo mia�o
barw� jasnego, roz�arzonego b��kitu, niczym s�l wrzucona do ognia,
a jego kra�ce osnuwa�a upalna mgie�ka. Wyruszyli�my drog� g�st�
od kurzu, bia�ego i lepkiego jak kwietny py�ek, mijaj�c znajomych
wie�niak�w na os�ach, kt�rzy zmierzali na jarmark lub na w�asne
poletka. Spotkania te zwalnia�y tempo mojej podr�y, poniewa� z
ka�dym wie�niakiem musia�em wymieni� uprzejmo�ci. Na Korfu
zawsze nale�y po�wi�ci� stosowny czas plotkom i pozwoli� si� obda-
rowa� sk�rk� chleba, pestkami arbuza lub ki�ci� winogron na znak
mi�o�ci i sympatii. Dzi�ki temu, skr�caj�c z rozgrzanej, pylistej drogi
w ch�odne gaje oliwne d�wiga�em spory zapas prowiantu, w kt�rym
najwi�kszymi rozmiarami odznacza� si� arbuz, wmuszony hojn� r�k�
mojej znajomej, Mamy Agaty, przekonanej, �e skoro nie widzieli�my
si� a� od tygodnia, na pewno przymieram g�odem.
W por�wnaniu z rozs�onecznion� drog� gaje oliwne by�y cieniste
i ch�odne niczym studnia. Psy, jak zwykle, pobieg�y przodem, buszu-
j�c w�r�d s�katych pni i p�osz�c rozg�o�nym szczekaniem pikuj�ce
zuchwale jask�ki. Poniewa� nie potrafi�y ich z�apa�, przelewa�y
z�o�� na niewinne owieczki lub kurcz�ta o nieobecnym spojrzeniu, za
co nale�a�o je surowo skarci�. Sally, pu�ciwszy w niepami�� poranne
d�sy, kroczy�a �wawo, z jednym uchem stercz�cym do przodu, a
drugim do ty�u, dzi�ki czemu mog�a s�ucha� mojego �piewu oraz
komentarzy krajoznawczych.
Opu�ciwszy cie� oliwek wspi�li�my si� na rozpalone wzg�rza,
przedzieraj�c si� przez g�szcz mirt�w, zagajniki skalnych d�b�w
i wiechcie �arnowc�w. Kopyta Sally tratowa�y zio�a i w ciep�ym po-
wietrzu unosi�a si� wo� sza�wii i tymianku. Zanim nadesz�o po�u-
dnie, znale�li�my si� - zdyszane psy oraz Sally i ja, sp�ywaj�cy potem
- wysoko w�r�d z�otych i rdzawoczerwonych ska�ek g��wnego pa-
sma wzg�rz, a nisko w dole rozci�ga�o si� morze, b��kitne jak kwiaty
lnu. O wp� do trzeciej, g��boko rozczarowany, odpoczywa�em w
cieniu pot�nego nawisu skalnego. Id�c za wskaz�wkami przyjaciela
istotnie znale�li�my gniazdo, kt�re - ku memu podnieceniu -nale�a�o
do s�pa Griffina, a ponadto w gnie�dzie tym, uwitym na skalnej
p�ce, dostrzeg�em dwa t�uste i niemal ca�kowicie wypierzone
piskl�ta, kt�re znakomicie nadawa�y si� do adopcji. S�k w tym, �e
nie mog�em dosi�gn�� gniazda - ani z g�ry, ani z do�u. Sp�dziwszy
11
godzin� na bezowocnych pr�bach porwania piskl�t zmuszony by�em
zrezygnowa�, acz bardzo niech�tnie, z w��czenia s�p�w do mojej ko-
lekcji ptak�w drapie�nych. Zeszli�my ze wzg�rza i przystan�li�my w
cieniu, aby si� posili� i odpocz��. Zjad�em kanapki z jajkiem na twardo,
skromny lunch Sally sk�ada� si� z suchych kolb kukurydzy i arbuza, psy
za� syci�y pragnienie arbuzem i winogronami, po�ykaj�c �apczywie
soczyste owoce i kaszl�c od czasu do czasu, gdy pestka utkn�a im w
gardle. �ar�oczno�� i ca�kowita nieznajomo�� zasad zachowania si�
przy stole sprawi�y, i� psy zako�czy�y uczt� znacznie wcze�niej ni�
Sally i ja, po czym, pogodziwszy si� niech�tnie z tym, �e nic wi�cej nie
dostan�, wyruszy�y na ma�e, prywatne polowanie na zboczu wzg�rza.
Le�a�em na brzuchu pogryzaj�c kruchego, ch�odnego, r�owego jak
koral arbuza i bada�em wzg�rze. Oko�o pi��dziesi�ciu st�p poni�ej
znajdowa�y si� ruiny wiejskiej chaty. Tu i �wdzie rozpoznawa�em
sierpowate, p�askie poletka, kt�re niegdy� nale�a�y do farmy. W�a�ciciel
musia� w ko�cu dostrzec, �e na tej ja�owej glebie nie wyro�nie ani
kukurydza, ani warzywa, wi�c postanowi� przenie�� si� gdzie indziej.
Dom si� zawali�, a poletka zaros�y chwastami i mirtem. Wpatruj�c si� w
ruiny domku i rozmy�laj�c, kto m�g� tam mieszka�, spostrzeg�em nagle
czerwonawy kszta�t przemykaj�cy w�r�d tymianku pod jedn� ze �cian.
Ostro�nie si�gn��em po lornetk� i zbli�y�em j� do oczu. Przyjrza�em
si� dok�adnie stercie kamieni, lecz przez d�u�sz� chwil� nie mog�em
wy�owi� tego, co przyci�gn�o moj� uwag�. P�niej, ku memu
zdumieniu, wynurzy�o si� zza k�py tymianku male�kie, gibkie zwie-
rz�tko, rude jak jesienny li��. By�a to �asica, m�oda i - s�dz�c z wygl�du
- raczej niedo�wiadczona. Nigdy przedtem nie widzia�em na Korfu
�asicy i by�em oczarowany. Rozejrza�a si� z zamy�lonym wyrazem
pyszczka, po czym wspi�a si� na tylne �apki, w�sz�c z zapa�em.
Poniewa� najwyra�niej nie zw�szy�a niczego jadalnego, usiad�a i
zacz�a si� drapa� z widoczn� werw� i zadowoleniem. Raptem
przerwa�a toalet� i podj�a pr�b� schwytania jaskrawo��tego motyla
szlaczkonia. Owad zdo�a� jednak umkn��, pozostawiaj�c �asic� z
g�upkowato opadni�t� szcz�k�. Przysiad�a ponownie na tylnych
�apkach, ogl�daj�c si� za niedosz�� zdobycz�, przy czym omal nie ze-
�lizn�a si� z kamienia, na kt�rym siedzia�a.
Obserwowa�em j�, urzeczony drobnymi rozmiarami, barwnym
umaszczeniem i manierami niewini�tka. Nade wszystko pragn��em
j� schwyta� i do��czy� do mej domowej mena�erii, wiedzia�em jednak,
�e to nie�atwe. Kiedy rozmy�la�em, jak osi�gn�� �w cel, w zniszczonym
domku rozegra� si� dramat. Nad niskim poszyciem zawis� cie� podobny
do malta�skiego krzy�a i krogulec podfrun�� szybko do siedz�cej na
kamieniu i nie�wiadomej zagro�enia �asicy. Zauwa�y�a go w chwili, gdy
si� zastanawia�em, czy mam krzykn��, czy raczej zaklaska�
ostrzegawczo. �asica odwr�ci�a si� z niewiarygodn� szybko�ci�,
skoczy�a z wdzi�kiem ku zmursza�ej �cianie i znikn�a w kamiennej
szczelinie, kt�ra w mojej opinii nie pomie�ci�aby padalca, a co dopiero
ssaka o takich rozmiarach. Przypomina�o to magiczn� sztuczk�: �asica,
siedz�ca na kamieniu, wsi�k�a nagle w �cian� niczym kropla deszczu.
Krogulec szybowa� przez chwil� w nadziei, �e zwierz�tko znowu si�
pojawi. Po pewnym czasie, znudzony, sfrun�� ze zbocza w
poszukiwaniu mniej czujnej zwierzyny. Wkr�tce potem pyszczek �asicy
wyjrza� z kamiennej szczeliny. Stwierdziwszy, �e niebezpiecze�stwo
min�o, ostro�nie opu�ci�a kryj�wk�. Ruszy�a wzd�u� �ciany,
przemykaj�c w�r�d kamiennych nisz i zag��bie�, jak gdyby dozna�a
natchnienia pod wp�ywem niedawnej ucieczki. Zastanawia�em si�, jak
mam j� podej�� i niepostrze�enie nakry� koszul�. Nie by�o to �atwe
zadanie, skoro potrafi�a tak zr�cznie wymkn�� si� krogulcowi.
W tej w�a�nie chwili �asica zwinnie jak w�� w�lizn�a si� w szpar�
pod �cian�. Z norki po�o�onej nieco wy�ej wychyn�o inne zaniepo-
kojone zwierz�tko, wdrapa�o si� po �cianie i znikn�o w szczelinie
muru. By�em niezmiernie poruszony, gdy� w mgnieniu oka rozpo-
zna�em stworzenie, kt�re od dawna pr�bowa�em wy�ledzi� i schwyta�,
a mianowicie koszatk�, jednego z naj�adniejszych europejskich gryzoni.
By�a o po�ow� mniejsza od doros�ego szczura, sier�� mia�a barwy
cynamonu z l�ni�cym, bia�ym brzuszkiem i d�ugim, kosmatym ogonem,
zako�czonym czarno-bia�ym p�dzelkiem, a czarne futerko okala�o uszy
i oczy, nadaj�c jej wygl�d zamaskowanego w�amywacza.
M�j dylemat polega� na tym, �e mia�em przed sob� dwa okazy
zwierz�t, kt�re szczerze pragn��em posiada�. Jedno zaciekle �ciga�o
drugie, obydwa za� by�y nad wyraz czujne. �le obmy�lany atak nara�a�
mnie na utrat� obu okaz�w. Postanowi�em najpierw zwabi� �asic�, jako
zwierz� bardziej ruchliwe, gdy� koszatka bez wyra�nego bod�ca nie
by�aby sk�onna wyjrze� ze swej nory. Po chwili namys�u doszed�em do
wniosku, �e siatka na motyle b�dzie lepsza ni� koszula;
tak wyposa�ony, skierowa�em si� z najwy�sz� ostro�no�ci� ku zbo-
czu, zastygaj�c w bezruchu, ilekro� �asica wyjrza�a z nory. W ko�cu
dotar�em niepostrze�enie do domku. �cisn��em mocniej r�czk� siatki,
oczekuj�c, a� �asica wynurzy si� z g��bi badanych korytarzy. Gdy
wreszcie wyskoczy�a, sta�o si� to tak nagle, �e nie zd��y�em si� przy-
gotowa�. Przysiad�a na tylnych �apach i spojrza�a na mnie z ciekawo-
�ci�, bez niepokoju. Ju�-ju� mia�em schwyta� j� w sie�, gdy nagle
nadbieg�y z ha�asem, wywieszonymi ozorami i rozwianymi ogonami
trzy psy, ciesz�c si� na m�j widok tak, jakby�my nie widzieli si� od
miesi�cy. �asica przepad�a. Zamar�a na widok sfory ps�w, po czym
znik�a bez �ladu. Rzuci�em gorzkie kl�twy na g�owy ps�w i przep�-
dzi�em je w wy�sze partie wzg�rz, gdzie leg�y w cieniu, oburzone
i ura�one moim zachowaniem. Nast�pnie zabra�em si� do �apania
koszatki.
Z biegiem lat spoiwo mi�dzy kamieniami skrusza�o; wyp�uka�y je
ulewne zimowe deszcze i teraz z domku pozosta�y wy��cznie kamien-
ne �ciany. Drobne stworzenia znajdowa�y doskona�� kryj�wk� w
tych niszach i tunelach. Aby wykry� jakiekolwiek zwierz�, nale�a�o
rozebra� �cian� - i tym w�a�nie si� zaj��em. Po d�u�szym wysi�ku
dokopa�em si� do pary obra�onych skorpion�w, kilku ston�g oraz
m�odego gekona, kt�ry umkn��, pozostawiaj�c za sob� ruchliwy
ogon. By�o to wyczerpuj�ce zaj�cie i po godzinie usiad�em w cieniu
nietkni�tego - na razie - muru, aby nieco odpocz��.
Zastanawia�em si� w�a�nie, ile czasu zajmie mi niszczenie resztek
muru, gdy z nory le��cej oko�o trzech st�p ode mnie wynurzy�a si�
koszatka. Wspi�a si� na kamie� jak alpinistka z lekk� nadwag� i
usadowiwszy si� na szczycie, zacz�a starannie my� pyszczek, kom-
pletnie ignoruj�c moj� obecno��. Nie mog�em uwierzy� w tak szcz�-
�liwy traf. Wysun��em siatk� powoli i ostro�nie, po czym spu�ci�em
j� znienacka. Z pewno�ci� spe�ni�aby zadanie, gdyby szczyt muru
by� p�aski. Niestety, mi�dzy murem a siatk� pojawi�a si� szczelina.
Ku mojemu �alowi i rozczarowaniu koszatka, otrz�sn�wszy si� z
chwilowej paniki, wyprysn�a spod siatki, przebieg�a pod �cian� i
znikn�a w kolejnej szparze. Pope�ni�a jednak b��d, gdy� wybra�a
cul-de-sac, przed kt�rym zarzuci�em sie�.
Nast�pne moje zadanie polega�o na tym, by z�owi� j� do
worka i nie da� si� uk�si�. Nie by�o to �atwe i zanim z ni�
sko�czy�em, zatopi�a ostre z�by w moim kciuku, tak �e wkr�tce ja
sam, moja chusteczka i sama koszatka byli�my unurzani we krwi.
W ko�cu jednak
opanowa�em sytuacj�. Zachwycony powodzeniem dosiad�em Sally i
tryumfalnie zajecha�em przed dom z nowym nabytkiem.
Zanios�em koszatk� do swojego pokoju i umie�ci�em w klatce, kt�ra
do niedawna go�ci�a ma�ego czarnego szczura. Szczurz�tko sko�czy�o
marnie w szponach mojej sowy, Ulissesa, wyznaj�cego pogl�d, i�
dobrotliwa opatrzno�� stworzy�a wszelkie gryzonie tylko po to, by
zape�ni� jego �o��dek. Upewni�em si� zatem, �e cenna ko-szatka nie
ucieknie i nie spotka jej ten sam los. Z chwil�, gdy znalaz�a si� w
klatce, mog�em obejrze� j� dok�adniej. Odkry�em, �e jest to samiczka o
podejrzanie du�ym brzuszku, co sk�oni�o mnie do przypuszczenia, i�
spodziewa si� potomstwa. Po namy�le nazwa�em j� Esmerald�
(przeczyta�em w�a�nie �Dzwonnika z Notre Dam�" i by�em po uszy
zakochany w bohaterce) i zaopatrzy�em w tekturowe pude�ko z
ga�gankami i sianem, aby mia�a gdzie urodzi� dzieci.
Przez kilka pierwszych dni Esmera�da rzuca�a si� na moj� d�o�
niczym buldog, kiedy czy�ci�em klatk� lub wsuwa�em do �rodka po-
�ywienie, lecz po tygodniu oswoi�a si� ze mn� i mimo pewnej rezerwy
zacz�a mnie tolerowa�. Co wiecz�r Ulisses, kt�ry siedzia� na specjalnej
p�ce nad oknem, budzi� si� i gdy otworzy�em okiennice, wylatywa� na
�owy do sk�panych w ksi�ycowej po�wiacie gaj�w oliwnych, sk�d
wraca� o drugiej w nocy, aby si� po�ywi� kawa�kami mi�sa. Kiedy
znika�, wypuszcza�em Esmerald� z klatki na kilka godzin, �eby sobie
pobiega�a. Okaza�a si� uroczym stworzeniem i mimo zaokr�glonych
kszta�t�w porusza�a si� z ogromnym wdzi�kiem, wykonuj�c d�ugie i
zapieraj�ce dech w piersi skoki z szafy na ��ko (od kt�rego odbija�a si�
jak od trampoliny), a z ��ka na biblioteczk� albo st�, przy czymjej
d�ugi ogon z p�dzelkowatym koniuszkiem s�u�y� jako ster. By�a bardzo
w�cibska i co noc poddawa�a pok�j wraz z zawarto�ci� drobiazgowemu
badaniu, marszcz�c czarny pyszczek i poruszaj�c wibrysami. Odkry�em,
�e przepada za du�ymi, brunatnymi pasikonikami - cz�sto, gdy ju�
le�a�em w ��ku, siada�a mi na nagiej piersi, chrupi�c owe przysmaki,
wskutek czego moje ��ko pokryte by�o zawsze k�uj�c� warstewk�
po�amanych skrzyde�, n�ek oraz twardych kad�ub�w, jako �e
Esmerald� by�a �akom� i niezbyt dobrze wychowan� sto�owniczk�.
Wreszcie nadszed� podniecaj�cy wiecz�r, kiedy to - po cichym
odlocie Ulissesa, nawo�uj�cego �toink, toink" w gaju oliwnym zgodnie
z zasadami swego gatunku - otworzy�em drzwi klatki, lecz Esmerald�
nie wysz�a na zewn�trz, tylko cofn�a si� do tekturowego pu-
de�ka, wydaj�c gniewne, �wiergotliwe odg�osy. Gdy chcia�em zbada�
jej sypialni�, wpi�a si� w m�j palec niczym tygrysica i oderwanie jej
kosztowa�o mnie wiele trudu. W ko�cu zdo�a�em to uczyni� i trzy-
maj�c j� mocno za sk�r� na karku obejrza�em zawarto�� pude�ka.
Ku swemu niezmiernemu zachwytowi odkry�em w nim o�mioro ma-
le�stw wielko�ci laskowego orzecha, r�owych jak p�czki cyklame-
n�w. Uradowany szcz�liwym wydarzeniem obsypa�em Esmerald�
pasikonikami, pestkami arbuza, winogronami i innymi przysmaka-
mi, kt�re szczeg�lnie lubi�a, a nast�pnie z zapartym tchem obserwo-
wa�em rozw�j jej potomstwa.
Male�stwa stopniowo dojrzewa�y. Otworzy�y oczka i poros�y fu-
terkiem. Wkr�tce te z miotu, kt�re by�y silniejsze i bardziej przedsi�-
biorcze, zacz�y wype�za� mozolnie z tekturowego kojca i �azi� po
klatce, korzystaj�c z nieuwagi Esmeraldy. Nape�nia�o j� to l�kiem
i chwyta�a zb��kane dziecko w pyszczek, po czym, piszcz�c i powar-
kuj�c, umieszcza�a je bezpiecznie w pude�ku. Spos�b okaza� si� sku-
teczny w przypadku jednego czy dwojga dzieci, lecz z chwil�, gdy ca�a
�semka zapragn�a wyruszy� w �wiat, matka utraci�a nad nimi
kontrol� i musia�a si� pogodzi� z ich w�dr�wkami. Wychodzi�y za
ni� z klatki i w�a�nie wtedy zauwa�y�em, �e koszatki, podobnie jak
ryj�wki, chodz� g�siego. Esmeralda sz�a przodem, pierwsze dziecko
trzyma�o si� jej ogona, drugie dziecko trzyma�o si� ogona pierwsze-
go i tak dalej. Czaruj�cy widok tworzy�o dziewi�� tych male�kich
stworzonek w czarnych maseczkach, gdy kr��y�y po pokoju niczym
�ywy, puchaty szal, przep�ywaj�c przez ��ko lub wspinaj�c si� po
nodze sto�u. Gdy po ��ku b�d� pod�odze skaka�y pasikoniki, ma�e
gromadzi�y si� wok� nich, popiskuj�c z podnieceniem, przez co sta-
wa�y si� w �mieszny spos�b podobne do bandy rozb�jnik�w.
Kiedy doros�y, musia�em je wynie�� do gaju oliwnego i wypu�ci�
na swobod�. Zdobywanie po�ywienia dla dziewi�ciu �ar�ocznych ko-
szatek okaza�o si� zaj�ciem zbyt czasoch�onnym. Wypu�ci�em je na
samym skraju, w pobli�u g�stych zaro�li skalnego d�bu, gdzie za�o-
�y�y kwitn�c� koloni�. Wieczorami, gdy zachodzi�o s�o�ce, a niebo
stawa�o si� zielone jak li�� poci�y pasmami chmur, zagl�da�em tam
i obserwowa�em koszatki o ciemnych pyszczkach, przemykaj�ce
z wdzi�kiem tancerzy mi�dzy ga��ziami i prowadz�ce szczebiotliwe
rozmowy w trakcie polowania na �my, robaczki �wi�toja�skie i inne
smako�yki.
Plaga ps�w, kt�ra na nas spad�a, by�a skutkiem jednej z moich licznych
wypraw na o�lim grzbiecie. Wracali�my ze wzg�rz, gdzie na gipsowych
urwiskach pr�bowa�em �apa� agamy. Zapad� ju� wiecz�r i wsz�dzie
zalega�y czarne jak w�giel cienie, a wszystko sk�pane by�o w uko�nym,
jasnoz�otym �wietle zachodz�cego s�o�ca. Byli�my zgrzani i zm�czeni,
spragnieni i g�odni, poniewa� zd��yli�my ju� dawno poch�on�� zabrane
zapasy. W ostatniej mijanej winnicy znale�li�my jedynie par� ki�ci
ciemnych winogron, tak kwa�nych, �e psy tylko wyszczerzy�y z�by i
zacz�y przewraca� oczyma, ja za� poczu�em jeszcze silniejszy g��d i
pragnienie.
Uzna�em, �e jako przyw�dca wyprawy powinienem zapewni� wikt
za�odze. �ci�gn��em cugle i zacz��em rozwa�a� problem. Znajdowali-
�my si� w jednakowej odleg�o�ci od trzech �r�de� po�ywienia. W pobli-
�u mieszka� stary pasterz Jani, kt�ry - jak wiedzia�em - obdarowa�by nas
chlebem i serem, lecz jego �ona mog�a jeszcze nie wr�ci� z pola, a sam
Jani zapewne wypasa� swoje stadko k�z. Niedaleko, w male�kiej,
wal�cej si� chacie, mieszka�a Agata, lecz by�a osob� tak ubog�, �e
czu�em si� winny, przyjmuj�c od niej cokolwiek, i zawsze stara�em si�
podzieli� z ni� jedzeniem, ilekro� znalaz�em si� w okolicy. No i by�a
jeszcze s�odka i �agodna Mama Kondos, wdowa licz�ca sobie oko�o
osiemdziesi�ciu wiosen, kt�ra mieszka�a z trzema niezam�nymi i -o ile
mog�em zauwa�y� - niezdatnymi do zam��p�j�cia c�rkami na za-
niedbanej, acz dobrze prosperuj�cej farmie w po�udniowej dolinie. By�y
stosunkowo zamo�ne i opr�cz pi�ciu czy sze�ciu akr�w oliwek oraz
ziemi uprawnej, mia�y dwa os�y, cztery owce i krow�. Nale�a�y do gro-
na miejscowych posiadaczy ziemskich, dlatego uzna�em, �e w�a�nie im
powinien przypa�� zaszczyt wspomo�enia zapasami mojej wyprawy.
Trzy niezmiernie grube, niezbyt urodziwe, lecz bardzo dobroduszne
panny wr�ci�y w�a�nie z pola i otoczy�y studzienk� niczym jaskrawe,
wrzaskliwe papugi, myj�c t�uste, ow�osione, br�zowe nogi. Mama
Kondos drepta�a tam i z powrotem jak miniaturowa nakr�cana zabawka,
sypi�c kukurydz� sk��bionemu, popiskuj�cemu stadku kurcz�t.
Wszystko w niej by�o krzywe: jej drobne cia�o przybra�o kszta�t sierpu,
nogi wygi�y si� po wieloletnim d�wiganiu ci�ar�w na g�owie, a r�ce
wykrzywi�o ci�g�e podnoszenie r�nych przedmiot�w z ziemi; nawet
jej usta tworzy�y �uk wok� bezz�bnych dzi�se�, a �nie�nobia�e brwi
niby dmuchawce za�amywa�y si� nad czarnymi oczyma, okolonymi
b��kitn� obw�dk� i siatk� promienistych zmarszczek, przecinaj�cych
sk�e delikatn� jak m�oda pieczarka.
Na m�j widok c�rki wyda�y przenikliwe okrzyki rado�ci i otoczy�y
mnie jak dobrotliwe perszerony, przyciskaj�c do obfitych biust�w i
darz�c ca�usami, przy czym da�o si� wyczu� w r�wnych ilo�ciach
aur� sympatii, potu i czosnku. Mama Kondos jak drobny, zgarbiony
Dawid w otoczeniu woniej�cych Goliat�w, roztr�ca�a c�rki z prze-
ra�liwym okrzykiem: �Dajcie mi go, dajcie mi go! Moje z�otko, moje
serduszko, m�j kochany! Dajcie mi go". Przygarn�a mnie mocno
i posiniaczy�a mi twarz poca�unkami, gdy� jej dzi�s�a by�y twarde
jak pysk ��wia.
Gdy zosta�em ju� kok�adnie wyca�owany, wyklepany i obszczy-
pany dla upewnienia si� naprawd� istniej�, pozwolono mi usi��� i
wyja�ni�, dlaczego od tak dawna ich nie odwiedza�em. Czy nie zdaj�
sobie sprawy, �e up�yn�� ju� ca�y tydzie�? Jak moje kochanie mo�e
by� tak okrutne, tak opiesza�e, tak kapry�ne? A skoro wreszcie si�
zjawi�em, mo�e bym co� przek�si�? Odpar�em, �e owszem, z mi��
ch�ci�, a i Sally z przyjemno�ci� by co� zjad�a. Psy, gorzej wychowa-
ne, same da�y sobie rad�; Zb�j i Szachraj po�yka�y �apczywie s�odkie,
bia�e winogrona, zerwane z ga��zek oplataj�cych �cian�, Roger za�,
kt�ry wydawa� si� bardziej spragniony ni� g�odny, wypatroszy�
arbuza w cieniu drzewek figowych i migda�owc�w. Le�a� teraz z
nosem wtulonym w ch�odny, r�owy mi��sz, przymkn�wszy oczy w
ekstazie, i wysysa� s�odki, zimny sok. Sally natychmiast dosta�a trzy
kolby dojrza�ej kukurydzy i wiadro wody, podczas gdy mnie za-
oferowano olbrzymiego s�odkiego ziemniaka w smakowicie zw�glo-
nej �upinie, kryj�cej cudownie g�bczast� zawarto��, miseczk� migda-
��w, figi, dwie wielkie brzoskwinie, pajd� ��tego chleba, oliw� i czo-
snek.
Prze�kn�wszy �w pocz�stunek i zaspokoiwszy pierwszy g��d, mo-
g�em ju� skupi� si� na plotkach. Pepi, g�uptas, spad� z oliwki i z�ama�
r�k�; Leonora spodziewa�a si� kolejnego dziecka na miejsce tego,
kt�re umar�o; Jani - nie ten Jani, lecz tamten, z drugiej strony wzg�-
rza - pok��ci� si� z Takim o cen� os�a i Taki w z�o�ci ostrzela� z du-
belt�wki dom Janiego, ale noc by�a bardzo ciemna, Taki by� pijany
i okaza�o si� w ko�cu, ze dom nale�a� do Spira, dlatego teraz nie
rozmawiaj� ze sob�. Przez d�u�sz� chwil� z lubo�ci� omawiali�my
s�abostki bli�nich i analizowali�my ich charaktery, a� nagle u�wiado-
mi�em sobie, �e nigdzie nie widz� Lulu, chudej, d�ugonogiej suki Ma-
my Kondos, o du�ych, wyrazistych oczach i k�apciatych uszach spa-
niela. Jak wszystkie wiejskie psy by�a wyn�dznia�a i parchata, �ebra
stercza�y jej jak struny harfy, ale mia�a ujmuj�cy charakter i bardzo j�
lubi�em. Zazwyczaj wybiega�a mi na spotkanie, lecz tym razem nigdzie
jej nie by�o. Zapyta�em, czy co� si� z ni� sta�o.
- Ma szczeniaki - odpar�a Mama Kondos. - Po, po, po, po. Je
dena�cie! Mo�esz w to uwierzy�?
Przed porodem przywi�za�y Lulu do oliwki w pobli�u domu i suka
oszczeni�a si� w g��bokiej dziupli. Powita�a mnie z entuzjazmem i
bacznie �ledzi�a moje ruchy, gdy wpe�za�em na czworakach pod drze-
wo, by obejrze� szczeni�ta. Jak zawsze, by�em zdumiony, �e tak chuda,
na wp� zag�odzona matka mog�a wyda� na �wiat takie pulchne, silne
szczeniaki o sp�aszczonych, wojowniczych mordkach i dono�nym,
wrzaskliwym g�osie. Mieni�y si�, jak zwykle, ca�� gam� kolor�w,
czarno-bia�e, bia�o-brunatne, srebrzyste, niebieskoszare, ca�e czarne i
ca�e bia�e. Ka�dy psi miot na Korfu odznacza si� tak zr�nicowanym
umaszczeniem, �e kwestia ojcostwa jest niemo�liwa do ustalenia.
Piastuj�c na podo�ku skoml�cy dywanik piesk�w pochwali�em Lulu za
jej dzielno��. W odpowiedzi �arliwie pomacha�a ogonem.
- Dzielna, co? - zagadn�a kwa�no Mama Kondos. - Jedena�cie
szczeniak�w to nie dzielno��, tylko utrapienie. Musimy si� pozby�
wszystkich pr�cz jednego.
Dobrze wiedzia�em, �e Lulu nie pozwol� wychowa� wszystkich
szczeni�t i b�dzie mia�a szcz�cie, je�li pozostawi� jej cho� jedno. Po-
czu�em, �e mog� by� przydatny. Oznajmi�em, i� moja matka z pew-
no�ci� we�mie jednego szczeniaka i b�dzie przy tym niesko�czenie
wdzi�czna rodzinie Kondos i samej Lulu. Po d�u�szym namy�le wy-
bra�em pieska, kt�ry najbardziej mi si� podoba�: ruchliwego t�u�cio-cha
w czarne, bia�e i szare �atki, o brwiach i stopach barwy kukurydzy.
Poprosi�em, aby mi go zostawiono do czasu, gdy b�dzie mo�na
od��czy� go od Lulu; tymczasem powiadomi� matk� o nowym wspa-
nia�ym nabytku, dzi�ki kt�remu liczba naszych ps�w wzro�nie do
pi�ciu - co wydawa�o mi si� mi��, okr�g�� cyfr�.
Ku memu zdumieniu propozycja zwi�kszenia pog�owia naszych
ps�w wcale nie ucieszy�a mojej matki.
- Nie. kochanie - stwierdzi�a stanowczo. - Nie potrzebujemy no
wego psa. Cztery w zupe�no�ci wystarcz�. Te twoje sowy i wszystko
inne to i tak zbyt du�y wydatek. Jeszcze jeden pies... niestety, to wy
kluczone.
Daremnie przekonywa�em, �e szczeniak zginie, je�li w por� nie
zainterweniujemy. Matka trwa�a przy swoim. Mia�em tylko jedno
wyj�cie. Zauwa�y�em wcze�niej, �e na pytanie typu: �Czy chcia�aby�
wychowywa� piskl�ta pleszki?", matka odpowiada twardo i automa-
tycznie: �nie", ale na widok nar�cza piskl�t zaczyna�a si� waha� i w
ko�cu m�wi�a �tak". Pozosta�o mi zatem jedno: pokaza� jej szczeniaka.
By�em pewien, �e nie oprze si� jego z�ocistym brewkom i skarpetkom.
Przez pos�a�ca poprosi�em panie Kondos o wypo�yczenie szczeniaka i
nazajutrz jedna z t�ustych c�rek przynios�a pieska. Gdy jednak
odwin��em go z ga�gank�w, zauwa�y�em z irytacj�, �e Mama Kondos
przys�a�a mi innego szczeniaka. Wyja�ni�em spraw� c�rce, kt�ra
odparta, �e nic na to nie poradzi, gdy� wst�pi�a tu po drodze do wioski,
powinienem spotka� si� z jej matk�. Doda�a, �e wskazany jest po�piech,
gdy� Mama Kondos wspomnia�a, i� zamierza u�mierci� szczeni�ta
jeszcze przed po�udniem. Szybko dosiad�em Sally i pogalopowa�em
przez gaje oliwne.
Mama Kondos siedzia�a w s�o�cu, wi���c g��wki czosnku w bia�e,
gruz�owate warkocze, a wok� niej grzeba�y i popiskiwa�y zadowolone
kurcz�ta. U�cisn�a mnie, wypyta�a o zdrowie ca�ej rodziny i wr�czy�a
talerz zielonych fig, ja za� pokaza�em jej szczeniaka i wyja�ni�em cel
swego przybycia.
- Nie ten? - wykrzykn�a, zerkaj�c na skoml�cego pieska i tr�ca
j�c go palcem. - Nie ten? To przez moj� g�upot�. Po-po-po-pomy�la-
�am, �e chcesz tego z bia�ymi brwiami.
Zapyta�em z niepokojem, czy pozby�a si� pozosta�ych szczeni�t.
- Tak - odpar�a z roztargnieniem.
Oznajmi�em z rezygnacj�, �e skoro nie mog� dosta� pieska, kt�rego
wybra�em, wezm� tego, kt�rego oszcz�dzi�a.
- Nie, chyba uda mi si� da� ci tego drugiego - powiedzia�a wsta
j�c i si�gn�a po szerok� motyk�.
Zdziwi�em si�, jak to mo�liwe, skoro ju� u�mierci�a szczeni�ta.
Mo�e zamierza�a wykopa� zw�oki? Wcale sobie tego nie �yczy�em.
W�a�nie chcia�em to powiedzie�, gdy Mama Kondos, mamrocz�c do
siebie, podrepta�a w stron� przydomowego poletka, gdzie z rozgrzanej,
sp�kanej ziemi wyrasta�y pierwsze, ��te i kruche �odygi kukurydzy.
Rozejrza�a si� i po chwili zacz�a kopa�. Za drugim machni�ciem
motyki wydoby�a trzy piszcz�ce szczeniaki, kt�re przebiera�y rozpacz-
liwie �apkami, a uszy, oczy i r�owe pyszczki mia�y zatkane ziemi�.
Zamar�em, pora�ony groz�. Mama Kondos obejrza�a pieski,
stwierdzi�a, �e nie ma w�r�d nich mojego, odrzuci�a je na bok i podj�a
kopanie. Dopiero wtedy zda�em sobie w pe�ni spraw� z tego, co
zrobi�a. Poczu�em, jak w mojej piersi p�ka wielki, szkar�atny p�cherz
nienawi�ci, a �zy gniewu sp�ywaj� mi po policzkach. Z zasobu znanych
mi greckich wyzwisk wybra�em te najbardziej obel�ywe. Wy-
wrzaskuj�c je w stron� Mamy Kondos, odepchn��em j� tak mocno �e
oszo�omiona klapn�a na ziemi� w�r�d �odyg kukurydzy. Miotaj�c
kl�twy na wszystkich �wi�tych i b�stwa, jakie przysz�y mi na my�l,
z�apa�em motyk� i w po�piechu, cho� ostro�nie, odkopa�em pozosta�e,
dysz�ce szczeniaki. Mama Kondos by�a zbyt zdumiona moj� furi�, by
m�wi� cokolwiek; siedzia�a tylko z otwartymi ustami.
Bezceremonialnie wepchn��em pieski za pazuch�, zabra�em Lulu wraz z
pozostawionym jej potomkiem, dosiad�em Sally i ruszy�em, rzucaj�c
przez rami� obelgi na Mam� Kondos, kt�ra d�wign�a si� tymczasem na
nogi i bieg�a za mn�, wo�aj�c: �Co ci si� sta�o, z�otko? Dlaczego
p�aczesz? Mo�esz wzi�� je wszystkie. Co ci si� sta�o?"
Wpad�em do domu zgrzany, zap�akany i ubrudzony ziemi�, ze
szczeniakami k��bi�cymi si� pod koszul�, a tu� za mn� drepta�a Lulu,
zachwycona nieoczekiwan� odmian� losu, kt�ra spotka�a j� i jej
potomstwo. Matka, jak zwykle, tkwi�a w kuchni, szykuj�c rozmaite
przysmaki dla Margo, kt�ra wybra�a si� w podr� po Grecji, aby doj��
do siebie po kolejnym nieszcz�liwym romansie. By�a wstrz��ni�ta,
wys�uchawszy mojej niesp�jnej i przepe�nionej oburzeniem opowie�ci o
przedwczesnym pogrzebie szczeni�t.
- Doprawdy! - wykrzykn�a z przej�ciem. - Ci wie�niacy! Nie
pojmuj�, jak mog� by� tacy okrutni. Pogrzeba�a je �ywcem! Nigdy
nie s�ysza�am o podobnym barbarzy�stwie. Bardzo dobrze, �e je
uratowa�e�, kochanie. Gdzie s�?
Rozdar�em koszul�, jakbym pope�nia� harakiri i na kuchenny st�
spad�a kaskada wierc�cych si� szczeni�t, kt�re zacz�y pe�za� po
omacku, popiskuj�c.
- Gerry, kochanie, nie na st�. Wa�kuj� ciasto - zauwa�y�a mat
ka. - Te dzieci! Owszem, mo�e to czysta ziemia, ale nie chc� jej mie�
w wypiekach. Przynie� koszyk.
Przynios�em i w�o�yli�my do niego pieski. Matka przyjrza�a im si�
badawczo.
- Biedne male�stwa - powiedzia�a. - Wydaje mi si�, �e jest ich
strasznie du�o. He? Jedena�cie? Nie wiem, co z nimi zrobimy. Nie
mo�emy bra� jedenastu dodatkowych ps�w.
Po�pieszy�em z zapewnieniem, �e ju� o wszystkim pomy�la�em: gdy
tylko maluchy podrosn�, znajdziemy dla nich domy. Doda�em,
�e do tego czasu wr�ci Margo i b�dzie mog�a mi pom�c; dzi�ki temu
zaj�ciu przestanie my�le� o seksie.
- Gerry! - zawo�a�a ze zgroz� matka. - Nie m�w takich rzeczy.
Od kogo to s�ysza�e�?
Wyja�ni�em, �e zdaniem Larry'ego Margo powinna oderwa� si�
od my�li o seksie, i dlatego uzna�em, i� przybycie szczeni�t pomy�l-
nie rozwi��e ten problem.
- Nie wolno ci opowiada� takich rzeczy - oznajmi�a matka. -
Larry nie powinien tak m�wi�. Margo jest... jest po prostu troch�
zbyt uczuciowa. Seks nie ma z tym nic wsp�lnego, to zupe�nie inna
sprawa. Co by sobie ludzie pomy�leli, gdyby to us�yszeli? A teraz za
bierz te pieski w bezpieczne miejsce.
Zanios�em koszyk pod drzewo rosn�ce obok werandy, przywi�za-
�em do niego Lulu i wytar�em szczeni�ta wilgotn� szmatk�. Lulu, uzna-
j�c koszyk za wysoce nieodpowiednie miejsce do wychowywania dzie-
ci, natychmiast wykopa�a przytuln� nor� w�r�d korzeni drzewa i pie-
czo�owicie, jedno po drugim, przenios�a do niej maluchy. Swojego
wybra�ca, ku jego irytacji, pucowa�em znacznie d�u�ej ni� pozosta��
gromadk�, pr�buj�c wymy�li� dla niego imi�. W ko�cu postanowi�em
nazwa� go �azarz, w skr�cie �az. Ostro�nie umie�ci�em go w gronie
rodze�stwa i poszed�em zmieni� poplamion� ziemi� i moczem koszul�.
Zbli�aj�c si� do sto�u us�ysza�em, jak matka opowiada Lesliemu
i Larry'emu o szczeniakach.
- Niezwyk�e - stwierdzi� Leslie. - Nie s�dz�, aby to by�o celowe
okrucie�stwo, oni po prostu nie my�l�. Wystarczy popatrze�, jak
wpychaj� ranne ptaki do toreb my�liwskich. No i co by�o dalej? Ger-
ry utopi� te szczeniaki?
- Oczywi�cie, �e nie - odpar�a z oburzeniem matka. - Przyni�s�
je do domu.
- Dobry Bo�e! - zawo�a� Larry. - Tylko nie to! Mamy ju� cztery
psy.
- To s� szczeniaczki - broni�a si� matka. - Biedne male�stwa.
- Ile ich jest? - chcia� wiedzie� Larry.
- Jedena�cie - odpar�a matka z wahaniem.
Larry od�o�y� sztu�ce i utkwi� w niej spojrzenie.
- Jedena�cie? - powt�rzy� - Jedena�cie szczeniak�w? Chyba
oszala�a�.
- Powtarzam ci, �e to tylko malutkie stworzonka - oznajmi�a
matka ze wzburzeniem. - A Lulu znakomicie sobie z nimi radzi.
- Kto to jest Lulu, do diab�a? - spyta� Larry.
- Ich matka. Przemi�e stworzenie.
- Wi�c dosz�o nam dwana�cie cholernych ps�w.
- No c�, chyba tak - westchn�a matka. - Nie liczy�am dok�adnie.
- I w tym w�a�nie problem! - warkn�� Larry. - Nikt w tym domu nie
umie liczy�! I zanim cz�owiek si� obejrzy, brodzi po kolana w
zwierzynie. Zupe�nie jak przy cholernym akcie stworzenia, a nawet
gorzej. Ani si� spostrze�esz, jak z jednej sowy robi si� ca�y batalion,
op�tane seksem go��bie kr��� po wszystkich pokojach rzucaj�c
wyzwanie Marii Stopes1, a ca�y dom jest tak pe�en ptactwa, �e przy-
pomina cholerny kurnik. Ju� nie wspomn� o w�ach, ropuchach i in-
nych tego rodzaju zwierz�tkach, kt�rych ilo�� na wiele lat zaspokoi�aby
potrzeby makbetowskich wied�m. I jakby tego by�o ma�o, sprowadzacie
sobie dwana�cie ps�w. To najlepszy dow�d dziedzicznego ob��du w tej
rodzinie.
- Przesadzasz, Larry - uci�a matka. - Tyle ha�asu o kilka szcze-
niaczk�w.
- Jedena�cie to dla ciebie kilka? Dom zamieni si� w greck� fili�
Psich Pokaz�w Crufta2, a w dodatku b�d� to zapewne same suki i
wszystkie naraz dostan� cieczki. Nasze �ycie spadnie do poziomu jednej
wielkiej psiej orgii seksualnej.
- A w�a�nie - matka zmieni�a temat. - Nie opowiadaj wszystkim
woko�o, �e Margo my�li wy��cznie o seksie. Ludzie mog� to �le zro-
zumie�.
- Przecie� to prawda - odpar� Larry. - Nie widz� powodu, by co-
kolwiek ukrywa�.
- Doskonale wiesz, co mam na my�li - oznajmi�a stanowczo matka.
- Nie �ycz� sobie, �eby� tak m�wi�. Margo jest po prostu romantyczna.
To olbrzymia r�nica.
- Powiem ci jedno - zacz�� Larry. - Kiedy te wszystkie suki, kt�re
�ci�gn�a� do domu, zaczn� si� grza�, Margo b�dzie mia�a spor�
konkurencj�.
- Do�� tego, Larry - przerwa�a matka. - Uwa�am, �e podczas lunchu
nie powinni�my dyskutowa� o seksie.
' Maria Stopes (1880-1958), brytyjska sufra�ystka i zwolenniczka �wiadome-
go rodzicielstwa (przyp. t�um.).
2 Charles Cruft (1852-1939), hodowca i organizator pierwszej wystawy ps�w
w Londynie w 1886 r. (przyp. t�um.).
Kilka dni p�niej wr�ci�a Margo, opalona, zdrowa i z najwyra�niej
uleczonym sercem. Rozprawia�a bez ko�ca o swojej podr�y i barwnie
opisywa�a nowych znajomych, dodaj�c za ka�dym razem: �I
zaprosi�am ich do nas na Korfu".
- Mam nadziej�, �e nie zaprasza�a� ka�dej napotkanej osoby -
powiedzia�a matka z lekkim niepokojem.
- Oczywi�cie, �e nie - odpar�a ze zniecierpliwieniem Margo, za-
ko�czywszy w�a�nie opowie�� o pewnym przystojnym greckim ma-
rynarzu i jego o�miu braciach, kt�rym wielkodusznie zaproponowa�a
go�cin�. - Tylko tych naprawd� interesuj�cych. Wydawa�o mi si�, �e
ch�tnie poznasz paru interesuj�cych ludzi.
- Dzi�kuj�, wystarcz� mi go�cie Larry'ego - odrzek�a matka
kwa�no. - Nie musisz go na�ladowa�.
- Ta podr� otworzy�a mi oczy - ci�gn�a Margo dramatycznym
tonem. - Zda�am sobie spraw�, �e popadacie w stagnacj�. Jeste�cie
ograniczeni i... i... odizolowani.
- Nie s�dz�, aby sprzeciw wobec nieoczekiwanych go�ci stanowi�
przejaw ograniczenia - powiedzia�a matka. - W ko�cu to ja musz� dla
nich gotowa�.
- To nie s� nieoczekiwani go�cie - wyja�ni�a wynio�le Margo. -
Zaprosi�am ich.
- No c� - ust�pi�a matka, czuj�c, �e nie wyjdzie z tego sporu
obronn� r�k� - je�eli zawiadomi� nas o swoim przyje�dzie, to jako�
sobie poradzimy.
- Oczywi�cie, �e nas zawiadomi� - zapewni�a ch�odno Margo. -To
moi znajomi i nie s� tak �le wychowani, by przyje�d�a� bez
uprzedzenia.
Okaza�o si�, �e by�a w b��dzie.
Wr�ci�em do willi, sp�dziwszy bardzo mi�e popo�udnie na dryfo-
waniu wzd�u� wybrze�a w poszukiwaniu fok, i wtargn��em, rozgrzany i
g�odny, do bawialni, gdzie spodziewa�em si� znale�� herbat� oraz
pot�ny tort czekoladowy. Tymczasem moim oczom ukaza� si� widok
tak dziwaczny, �e zamar�em w drzwiach, otwar�szy usta ze zdumienia, a
zaskoczone psy przywar�y do moich n�g, je��c sier�� i powarkuj�c.
Matka siedzia�a na pod�odze, wsparta niezgrabnie o poduszk�,
przytrzymuj�c niepewnie sznurek, do kt�rego uwi�zany by� ma�y,
czarny, pe�en wigoru baranek. Obok matki siedzia� w kucki na poduszce
starszy m�czyzna o dzikim wygl�dzie, z fezem na g�owie, oraz trzy
kobiety w g�stych kwefach. Pod�oga zastawiona
by�a lemoniad�, herbat�, biskwitami, kanapkami i tortem czekola-
dowym. Gdy wszed�em, starzec pochyli� si�, wydoby� zza pasa
ogromny, bogato zdobiony kind�a� i ukroi� sobie spory kawa� tortu
kt�ry nast�pnie z wyra�nym zadowoleniem wepchn�� do ust. Przy-
pomina�o to scen� z opowie�ci �Tysi�ca i jednej nocy". Matka rzuci-
�a mi udr�czone spojrzenie.
- Dzi�ki Bogu, �e wr�ci�e�, kochanie - powiedzia�a zmagaj�c si�
z barankiem, kt�ry przez omy�k� wskoczy� jej na kolana. - Ci ludzie
nie znaj� angielskiego.
Zapyta�em, kim s� nasi go�cie.
- Nie wiem - odpar�a z rozpacz� matka. - Zjawili si�, kiedy pa
rzy�am herbat�, i siedz� tu od kilku godzin. Nie rozumiem ani s�owa
z tego, co m�wi�. Nalegali, �eby usi��� na pod�odze. To chyba zna
jomi Margo. Mog� oczywi�cie by� znajomymi Larry'ego, lecz na to
s� za ma�o wyrafinowani.
Na pr�b� odezwa�em si� do starca po grecku, on za�, zachwyco-
ny, �e kto� go rozumie, poderwa� si� na nogi. Mia� haczykowaty, orli
nos, bujne bia�e w�sy, przypominaj�ce okryty szronem wieche� na
kolbie kukurydzy, oraz czarne oczy, kt�re zdawa�y si� sypa� iskry.
Przyodziany by� w bia�� opo�cz� z czerwon� szarf�, za kt�r� zatkn��
kind�a�, obszerne, workowate spodnie, bia�e bawe�niane podkola-
n�wki oraz czerwone charukias z wygi�tymi noskami, ozdobione pa-
r� olbrzymich pompon�w. A wi�c jestem bratem czaruj�cej signori-
ty, zarycza� poruszony, a okruchy tortu dr�a�y na jego w�sach. To
wielki zaszczyt. Przygarn�� mnie i uca�owa� z takim zapa�em, �e
wszystkie psy, w obawie o moje �ycie, zacz�y szczeka�. W obliczu
czterech rozszczekanych ps�w baranek wpad� w panik� i j�� galopo-
wa� wok� matki, owijaj�c j� sznurkiem. Nast�pnie, po szczeg�lnie
z�owrogim warkni�ciu Rogera, zabecza� rozpaczliwie i salwowa� si�
ucieczk� przez oszklone drzwi, przewracaj�c matk� na wznak i k�-
pi�c j� w lemoniadzie zmieszanej z czekoladowym tortem. Rozp�ta-
�o si� piek�o.
Roger, w przekonaniu, �e stary Turek atakuje matk� i mnie, rzu-
ci� si� na jego charukias i z�apa� mocno jeden z pompon�w. Staru-
szek uni�s� drug� nog� do kopniaka i natychmiast run�� jak d�ugi.
Trzy kobiety siedzia�y nieruchomo na poduszkach, wydaj�c g�o�ne
wrzaski zza swoich jaszmak�w. Dodo, suka matki, kt�ra dawno ju�
dosz�a do wniosku, �e ka�dy zam�t grozi powa�nym niebezpiecze�-
stwem rodowodowemu psu rasy Dandie Dinmont, siedzia�a sm�tnie
w k�cie i wy�a. Stary Turek, zadziwiaj�co �wawy jak na sw�j wiek,
doby� kind�a�u i gwa�townie acz nieskutecznie pr�bowa� dosi�gn��
Rogera, kt�ry z �atwo�ci� unika� ostrza, skacz�c od pomponu do
pomponu i warcz�c zajadle. Zb�j i Szachraj usi�owa�y osaczy� baranka,
a matka, wypl�tuj�c si� rozpaczliwie ze sznurka, wykrzykiwa�a w moj�
stron� bez�adne polecenia.
- Zabierz owieczk�, Gerry! Zabierz owieczk�! One j� zabij� - po-
piskiwa�a zza szcz�tk�w lemoniady i tortu.
- Ty czarny diable! Nieprawy potomku wied�my! Moje buty!
Zostaw moje buty! Zabij� ci�... zniszcz�! - dysza� stary Turek, op�-
dzaj�c si� od Rogera.
- Ajaj! Ajaj! Ajaj! Jego buty! Jego buty! - krzycza�y ch�rem ko-
biety, nie ruszaj�c si� z poduszek.
Unikaj�c o w�os ciosu no�em, zdo�a�em oderwa� rozjuszonego
Rogera od pompon�w i zabra�em go razem ze Zb�jem i Szachrajem na
werand�. Nast�pnie zamkn��em baranka w jadalni i ukoi�em zranione
uczucia starego Turka. Matka z nerwowym u�miechem �wawo
przytakiwa�a ka�demu mojemu zdaniu, cho� nie rozumia�a, co m�wi�, i
pr�bowa�a doprowadzi� si� do porz�dku, raczej bezskutecznie, gdy�
tort czekoladowy, ociekaj�cy kremem, nale�a� do jej najwi�kszych i
najbardziej lepkich wypiek�w, a upadaj�c trafi�a �okciem w sam jego
�rodek. W ko�cu zdo�a�em u�agodzi� starego Turka i gdy matka posz�a
si� przebra�, nala�em brandy jemu i jego trzem �onom. Dolewa�em im
hojnie, wi�c zanim matka powr�ci�a, zza co najmniej jednego kwefu
dobiega�a cicha czkawka, a nos Turka zabarwi� si� ognist� czerwieni�.
- Twoja siostra jest... jak by to rzec?... czarodziejsk� istot�. Darem
bo�ym. Nigdy nie spotka�em takiej dziewczyny jak ona - o�wiadczy�,
podsuwaj�c skwapliwie kieliszek. - Ja, kt�ry, jak widzisz, mam trzy
�ony, nigdy jeszcze nie spotka�em takiej dziewczyny jak twoja siostra.
- Co on m�wi? - spyta�a matka, mierz�c kind�a� nerwowym
spojrzeniem. Powt�rzy�em jej s�owa Turka.
Odra�aj�cy starzec - orzek�a matka. - Doprawdy. Margo powinna
bardziej uwa�a�.
Turek opr�ni� kieliszek i podsun�� go nam z promiennym wyrazem
twarzy.
- Ta wasza s�u��ca - tu wskaza� kciukiem matk� - jest niezbyt
rozgarni�ta, co? Nie m�wi po grecku.
- Co on powiedzia�? - dopytywa�a si� matka.
Przet�umaczy�em sumiennie.
- Bezczelno��! - oburzy�a si�. - Doprawdy, ch�tnie da�abym
Margo w sk�r�. Powiedz mu kim jestem, Gerry.
Powiedzia�em, a skutek moich s��w przer�s� oczekiwania matki.
Turek z rykiem zerwa� si� z miejsca, podbieg� do niej, z�apa� za r�ce
i okry� je poca�unkami. Nast�pnie, wci�� dzier��c d�onie matki w
mocnym u�cisku, zajrza� jej g��boko w oczy; w�sy mu dr�a�y.
- Matka - zadeklamowa� �piewnie - matka mojego Migda�owe-
go Paczuszka.
- Co on m�wi? - spyta�a matka dr��cym g�osem.
Zanim zd��y�em przet�umaczy�, Turek wyda� szczekliwy rozkaz
�onom, kt�re okaza�y pierwsze oznaki o�ywienia. Zeskoczy�y z po-
duszek, przypad�y do matki unosz�c jaszmaki i z wielkim szacun-
kiem zacz�y ca�owa� jej r�ce.
- Wola�abym, �eby przesta�y - wysapa�a matka. - Gerry, po-
wiedz im, �e to zbyteczne.
Turek, usadowiwszy �ony na poduszkach, zwr�ci� si� ponownie
ku matce. Otoczy� j� krzepkim ramieniem, a� pisn�a, a drugie
wzni�s� w oratorskim ge�cie.
- Nie przypuszcza�em - zagrzmia�, spogl�daj�c jej w oczy - �e
b�d� mia� zaszczyt pozna� matk� mego Migda�owego Paczuszka.
- Co on m�wi? - denerwowa�a si� matka, uwi�ziona w nied�wie-
dzim u�cisku.
Przet�umaczy�em.
�
- Migda�owy Paczuszek? Co on opowiada? To jaki� szaleniec.
Wyja�ni�em, �e Turek najwyra�niej zakocha� si� po uszy w Mar-
go i dlatego tak j� nazywa. Potwierdzi�o to najgorsze obawy matki
co do jego zamiar�w.
- Paczuszek, rzeczywi�cie! - rzek�a z oburzeniem. - Niech no tyl
ko wr�ci, ju� ja jej poka�� paczuszek!
W tej w�a�nie chwili zjawi�a si� Margo, od�wie�ona po morskiej
k�pieli, w bardzo sk�pym kostiumie.
- Ooch! - wykrzykn�a z zachwytem. - Mustafa! Lena, Maria,
Telina! Jak to cudownie!
Turek rzuci� si� ku niej i z szacunkiem uca�owa� jej r�ce, podczas
gdy �ony t�oczy�y si� wok�, wydaj�c st�umione odg�osy zadowo-
lenia.
- Mamo, to jest Mustafa - oznajmi�a rozpromieniona Margo.
- Ju� si� poznali�my - odpar�a ponuro matka. - Zniszczy� mi no-
w� sukienk�, a raczej zrobi�a to jego owieczka. W�� co� na siebie.
- Jaka owieczka? - spyta�a oszo�omiona Margo.
- Przyprowadzi� j� dla swego Migda�owego Paczuszka, bo tak
ci� nazywa - u�ci�li�a matka oskar�ycielskim tonem.
- To tylko taki przydomek - broni�a si� zarumieniona Margo. -
On nie ma z�ych zamiar�w.
- Ju� ja wiem, jacy s� ci oble�ni starcy - o�wiadczy�a matka z�o-
wieszczo. - Doprawdy, Margo, powinna� by� m�drzejsza.
Stary Turek, �ypi�c bystrym okiem, przys�uchiwa� si� rozmowie
z b�ogim u�miechem, uzna�em jednak, �e k��tnia mi�dzy matk� i
Margo mo�e przekroczy� moje zdolno�ci translatorskie, otworzy�em
wi�c drzwi i wpu�ci�em baranka. Wkroczy� �wawo, wierzgaj�c
nogami, we�nisty i czarny jak burzowa chmura.
- Jak mo�esz! - wo�a�a Margo. - Jak mo�esz obra�a� moich
przyjaci�? On nie jest oble�ny. To jeden z najporz�dniejszych sta-
ruszk�w, jakich znam.
- Nic mnie to nie obchodzi. - Matka osi�gn�a ju� granice cier-
pliwo�ci. - Nie mo�e tu nocowa� razem z tymi swoimi... swoimi...
kobietami. Nie b�d� gotowa�a dla haremu.
- To cudowne, przys�uchiwa� si� rozmowie matki z c�rk� - wy-
zna� Turek. - Przypomina mi d�wi�k owczych dzwonk�w.
- Jeste� wstr�tna - m�wi�a Margo - wstr�tna! Nie chcesz, �ebym
mia�a przyjaci�. Jeste� ograniczona i drobnomieszcza�ska!
- To nie drobnomieszcza�stwo, �e trzy �ony budz� m�j sprzeciw
- oburza�a si� matka.
- To brzmi - ci�gn�� Turek ze �zami w oczach - jak �piew s�owi-
k�w w mojej dolinie.
- To nie jego wina, �e jest Turkiem! - krzycza�a przera�liwie
Margo. - To nie jego wina, �e musi mie� trzy �ony.
- �aden m�czyzna nie musi mie� trzech �on, je�li nie chce - od-
par�a stanowczo matka.
- Przypuszczam - odezwa� si� poufa�ym tonem Turek - �e Mig-
da�owy Paczuszek opowiada mamie, jak dobrze nam by�o w mojej
dolinie.
- Zawsze wywierasz na mnie nacisk - m�wi�a Margo. - Cokol-
wiek zrobi�, wszystko jest �le.
- S�k w ty