14813
Szczegóły |
Tytuł |
14813 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14813 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14813 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14813 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Arkadij Minczkowski ci dziwni dorośli
przełożyła Wiesława Karaczewska
Iskry Warszawa 1983
Tytuł oryginału Strannyje wzrosłyje Lenizdat 1979
Opracowanie graficzne Joanna Swierczyńska
Redaktor
Monika DUtkowska
Redaktor techniczny Elżbieta Kozak ?
Korektor
Jolanta Rososińska
MM4^
ISBN 83-207-0523-1
For the Polish edition copyright (c)
by Państwowe Wydawnictwo "Iskry" Warszawa 1983
Państwowe Wydawnictwo "Iskry", Warszawa 1983 r.
Wydanie I. Nakład 29 800+200 egz.
Ark. wyd. 7,7. Ark. druk. 13.
Papier druk. mat. ki. V, 70 g, 70X100.
Szczecińskie Zakłady Graficzne.
Zam. nr 549/11.10/1, M-16.
Cena zł 80,-
Michałowi Michajłowiczowi Zoszczence poświęcam
Rozdział pierwszy Przypadkowe spotkanie
Piotr Wasiliewicz Riabikow szedł do teatru. Rano lubił chodzić do pracy na piechotę. Miał zresztą bardzo niedaleko. Idąc pod starymi lipami mijał masyw Zamku Inżynieryjnego, dalej szedł aleją Klonową, potem przecinał Sadową, a stąd już było zupełnie blisko, dwa kroki.
Wrzesień zdarzył się akurat wyjątkowo ciepły i słoneczny. Gdyby nie jesiennie pożółkłe liście, można by pomyśleć, że lato trwa nadaL Nieczęsto tak bywa w naszych północnych stronach.
Nastrój też miałby Riabikow pogodny, niemal niezmącony, gdyby nie... Gdyby nie próba generalna, na którą właśnie szedł.
Ten, kto chociaż rok obijał sobie boki w ciasnych pomieszczeniach za kulisami, wiecznie przesyconych zapachem kleju stolarskiego, pudru i naftaliny, dobrze wie, jak niespokojny i pełen niedobrych przeczuć jest zawsze dzień próby generalnej.
Nie dalej jak wczoraj wybuchła awantura, ponieważ scenograf żądał rzeczy niemożliwych. Również wczo-
5
raj elektrycy pomylili się, tak że zamiast zachodu słońca panowała na scenie księżycowa noc z mrugającymi punkcikami gwiazd. Wczoraj też zawsze tak spokojny i zrównoważony Riabikow krzyczał na pomocników i zaklinał się, że rzuci teatr, a zupełnie ochrypły reżyser groził, że zostanie kierowcą taksówki. I oto nadeszła generalna.
Ale grunt to zachować spokój! Bez względu na to, jak wypadnie próba i czy się skończy hałaśliwą owacją, czy też zdawkowymi oklaskami zaproszonych na tę okazję krewnych i znajomych, i tak nikt nie odejdzie z teatru, Jeśli bowiem ktoś raz zwiąże się ze sceną - obojętne, czy jako pierwszy tancerz baletu, czy też pomocnik re-kwizytora - rzucić ją jest równie trudno jak odzyskać wolność nieszczęsnej musze, która nieostrożnie złapała się na lep.
Generalna została wyznaczona na dwunastą, dzisiaj więc Piotr Wasiliewicz szedł do teatru później niż zwykle. Był już przy placu i właśnie zamierzał go przeciąć, idąc prosto, przez skwer, ale zatrzymały go przejeżdżające polewaczki. Powoli, jedna za drugą, okrążały plac, wyrzucając fontanny wody na zbielały od słońca, suchy asfalt. Przez chwilę Piotr Wasiliewicz cieszył wzrok tym wspaniałym widowiskiem - przyglądał się porannej toalecie miasta.
Na lewo od niego dokazywała grupka małych dziewczynek. Prawdopodobnie były to uczennice pierwszej klasy, które wcześnie skończyły lekcje i nie śpieszyły się do domów. Wymachując pękatymi teczkami zeskakiwały z chodnika na jezdnię, a kiedy obryzgały je
6
chłodne krople, piszcząc jak szalone umykały przed kaskadami wody.
Najwidoczniej miały to być jakieś zawody w zręczności i próba odwagi. Poprzez szum lejącej się wody i huk silników dobiegały Riabikowa głośne wzajemne zaczepki dziewczynek:
- Boisz się?!
- A skąd, wcale nie!
- Ech, ty tchórzu, fajtłapo, popatrz tylko!
- Ra-a-az, dwa...
Mała dziewczynka o chudych nóżkach, w zielonym paletku, z którego już wyrastała, zeskoczyła z chodnika i pędem rzuciła się przez jezdnię tuż przed jedną z okrążających plac polewaczek.
Przebiegła tak blisko niej, że chmura wodnego pyłu na moment zasłoniła dziewczynkę przed wzrokiem Piotra Wasiliewicza. Ale już po sekundzie mała ukazała się z drugiej strony kaskady, zwycięsko uniosła nad głową teczkę, a potem, rozchlapując nóżkami wodę, biegiem ruszyła z powrotem do przyjaciółek, które piskiem i podskokami wyrażały swój zachwyt dla jej wyczynu.
Dławiące uczucie strachu o życie dziecka momentalnie zmieniło się w gwałtowny gniew. Piotr Wasiliewicz rzucił się ku dziewczynce, zanim jeszcze zdążyła dopaść chodnika.
Ale w tej samej chwili kierowca następnej polewaczki wychylił się z kabiny i wykrzykując jakieś niecenzuralne słowa pod adresem małej, pogroził jej pięścią, zaś potężny strumień wody dosięgną! Piotra Wasiliewicza i zmoczył go od stóp do głów.
7
Mimo to jednak Riabikow dogonił dziewczynkę, zanim zdążyła się zmieszać z grupką koleżanek, i mocno ścisnął powyżej łokcia chudą rączkę w mokrym rękawie.
- Co ty wyrabiasz, smarkulo! Mogłaś wpaść pod samochód... Gdzie twoi rodzice?
Krople wody jak kryształowe kolczyki zwisały z uszu i zadartego nosa małej psotnicy. Dziewczynka ledwie powstrzymywała śmiech.
Wzruszyła ramionami.
- Nigdzie.
- Będziesz mi się tu jeszcze stawiać! Riabikow był rozeźlony nie na żarty.
- Gdzie mieszkasz?
- Tam. - Smarkata machnęła teczką w nieokreślonym kierunku.
Nie, nie można tej sprawy tak zostawić. Trzeba tę małą natychmiast odprowadzić do domu. Jeśli rodziców nie ma, zawiadomić kogoś z sąsiadów. Niech opowiedzą ojcu i matce, co ich córka wyrabia. Musi koniecznie zostać surowo ukarana.
- No to pójdziemy razem!
Pozostałe uczestniczki zabawy, zobaczywszy, że wesołe igraszki z ruchomymi fontannami źle się skończyły, ucichły i z bojaźliwym współczuciem patrzyły na swą nieustraszoną koleżankę.
- Ona naprawdę tam mieszka? - surowo zapytał Riabikow tych, które stały najbliżej.
- Naprawdę, naprawdę... - niechętnie kiwnęły głowami.
a
Piotr Wasiliewicz nie puszczając przemoczonego rękawa szybko szedł we wskazanym kierunku. Dziewczynka nadążała jakoś za nim, podbiegając co parę kroków. Nie płakała i nie prosiła, żeby jej darował i puścił ją. Nie starała się wzbudzić współczucia. Riabikow nie wiedział nawet dobrze, dokąd idzie, i szedł przed siebie, bo w tym kierunku podążała prowadzona przez niego winowajczyni, która ośmieliła się zakłócić ruch uliczny. Za nimi, w bezpiecznej odległości, sunęła wystraszona gromadka jej koleżanek.
- Tutaj mieszkam. - Dziewczynka nagle stanęła. Piotr Wasiliewicz zobaczył przed sobą kilka schodków
i szerokie drzwi. Kiedy wszedł po stopniach i stanął przed samymi drzwiami, ujrzał na nich skromną szklaną tabliczkę.
Mieścił się tu dzielnicowy dom dziecka. Riabikow mieszkał właśnie w tej dzielnicy.
Za późno już było na odwrót. Sprężyna jęknęła z wysiłkiem i ciężkie drzwi zatrzasnęły się za Piotrem Wa-siliewiczem i ujętą przez niego małą przestępczynią. Otworzyli jeszcze jedne drzwi i znaleźli się w niewielkim, bardzo zimnym holu. Stąd prowadziły na górę czysto wymyte schody. Przy schodach, na dole, stała obita na zielono ławeczka, a obok w wiedeńskim fotelu siedziała tęga kobieta w satynowym fartuchu i wolno poruszając wargami czytała pismo "Iskierka".
- Pan do kogo? - zapytała po chwili, odwracając się i podnosząc na Riabikowa oczy o niesamowicie powiększonych przez szkła okularów źrenicach. Spostrzegłszy jednak dziewczynkę, nie czekała nawet na
"
odpowiedź. - Aha, przyprowadził ją pan... Znowu ty, Antonowa. Dzisiaj też łaziłaś po drzewach?
Dziewczynka zdecydowanie pokręciła głową.
Portierka czy opiekunka - Riabikow nie wiedział, kim jest ta surowa starucha - podniosła z fotela swą masywną postać i nie wypuszczając z rąk pisemka ruszyła ku schodom.
- Zaraz poproszę Ninę Anisimownę... Niech jej zmyje głowę... Skaranie boskie z tą dziewczyną...
Powoli odrywając od stopni ciężkie stopy w papuciach z przydeptanymi zapiętkami, weszła na pierwsze piętro i zniknęła w głębi klatki schodowej, a na podeście zaczęli się zbierać tutejsi mieszkańcy. Najpierw przybiegł krótko ostrzyżony dziesięciolatek z rudą grzywką, przewiesił się przez poręcz i zaczął obserwować Piotra Wasiliewicza. Następnie pojawiło się jeszcze kilku okrągłogłowych chłopaczków i parę dziewczynek z warkoczykami. Z pewnością oboje, Riabikow i mała psotnica, kompletnie mokrzy, musieli stanowić dosyć zabawny widok, gdyż dzieciaki patrzyły na nich jakby z wyczekiwaniem, z nadzieją, że tam, na dole, zaraz wydarzy się coś wielce interesującego. Śmielsi widzowie zaczęli pomalutku schodzić ze schodów.
A zuchwała dziewczynka stała teraz z opuszczoną głową i robiła wrażenie tak nieśmiałej i cichej, że Riabikow już zaczął wątpić, czy się aby nie pomylił. Czy to stworzenie naprawdę mogło go tak rozgniewać?
- Pan jest ojcem Antenowej? Przyszedł pan po nią? - zapytała nagle z góry dziewczynka o chudziutkiej szyjce.
10
Winowajczyni przecząco pokręciła głową.
- A czyim pan jest ojcem? - rozległ się inny dziecięcy głos.
Piotr Wasiliewicz zmieszał się.
- Niczyim...
Na podeście nastąpiło poruszenie. Riabikow odniósł wrażenie, że jego odpowiedź rozczarowała dzieci.
- Przyszedł pan tylko tak? Odruchowo skinął głową.
Rzeczywiście, trudno było w tej sytuacji spodziewać się z ich strony zainteresowania.
Piotr Wasiliewicz w duchu już czynił sobie wyrzuty za to, że sam się wpakował w tę głupią historię. Nagle przeszła mu cała ochota, by domagać się surowego ukarania dziewczynki.
Kto wie, czym by się skończyło nieoczekiwane przesłuchanie, gdyby za plecami dzieci nie pojawiła się wychowawczyni w towarzystwie grubej kobiety.
- A wy skąd się tutaj wzięliście! Marsz do swoich zajęć! - skarciła surowo zgromadzone na podeście dzieci. - Nic tu nie ma ciekawego... No już!... Prędzej, prędzej!
Po paru sekundach w korytarzu na górze rozległ się tupot szybkich dziecięcych nóg.
- Słucham pana. Co się stało? - zapytała Riabiko-wa wychowawczyni, schodząc ze schodów. Była to kobieta w średnim wieku, biały fartuch leżał na niej jak schludna domowa sukienka. Wydawało się, że srogie spojrzenie, jakie rzuciła na przycichła dziewczynkę, nie pasowało do jej okrągłej, łagodnej twarzy.
li
Piotr Wasiliewicz miął w rękach czapkę, która już zaczynała wysychać.
- Dziewczynka jest stąd - zaczął niepewnie - więc ją przyprowadziłem... Widzi pani, zostaliśmy przypadkiem oblani przez polewaczkę na placu. Myślałem, że może się przeziębić...
Nie widział, raczej poczuł pełne wdzięczności szybkie spojrzenie z dołu.
Ale wychowawczyni widocznie nie bardzo uwierzyła jego mętnym wyjaśnieniom.
- Znowu coś zbroiłaś, Toniu? Dziewczynka milczała.
- Więc co, może mam posyłać po ciebie do szkoły Annę Polikarpownę? Wiesz przecież, że to niemożliwe. Idź teraz i przebierz się. Potem z tobą porozmawiam.
- Dobrze, Anno Anisimowno.
Tonią kiwnęła głową i ruszyła schodami w górę, spokojna i wyprostowana niczym źdźbło trawki w bezwietrzny dzień - uosobienie dobrego wychowania i posłuszeństwa.
- Przepraszamy bardzo, że pan się trudził - umyślnie głośno ciągnęła Nina Anisimowna, dopóki dziewczynka nie zniknęła z widoku.
- Ależ to nic, naprawdę... Pracuję tu niedaleko, w teatrze, więc po drodze...
Powinien się pożegnać i odejść. Ale coś nie pozwalało Piotrowi Wasiliewiczowi opuścić tak po prostu tego domu dziecka. Nie czuł się w porządku, zdawało mu się,
12
że czegoś nie dopowiedział. Wychowawczyni chyba też nie kwapiła się do odejścia.
- Dziewczynka oczywiście coś przeskrobała? - zapytała, gdy Tonią już nie mogła ich słyszeć.
- Nic takiego - zmieszał się Riabikow. - Była ich tam cała paczka... Biegały koło polewaczek, biegały, no i to są skutki...
- Nasza Tonią naturalnie była prowodyrem? Riabikow niepewnie wzruszył ramionami.
- Jest strasznie rozdokazywana - ciągnęła wychowawczyni, spojrzawszy w stronę, gdzie zniknęła dziewczynka - ale rozumna i miła, tylko... Czasami jakiś diabeł w nią wstępuje.
- Czy ma kogoś?
- Mówi pan o rodzicach? Nie. Matka zmarła w szpitalu.
- A ona, Tonią... - Riabikow nie wiadomo czemu zniżył głos. - Ona o tym wie?
- Ale skąd! Oczywiście że nie. U nas każde dziecko wierzy, że rodzice kiedyś przyjdą je zabrać. Bez tej nadziei trudno żyć. ,
- A jeśli się nie doczeka rodziców?
- Podrasta i zaczyna rozumieć. Potem staje się dorosłym człowiekiem. Ma własny los.
Wychowawczyni ledwie dostrzegalnie się uśmiechnęła, jakby chcąc się usprawiedliwić, że zatrzymała człowieka, który się śpieszy, rozmową o obojętnych dla niego sprawach.
- Ta-ak. - Piotr Wasiliewicz włożył czapkę, która tymczasem już zupełnie wyschła. - No cóż, przepra-
13
szam bardzo. Muszę iść, mamy dzisiaj próbę generalną. Jeśli zechce się pani kiedyś wybrać do teatru, służę pomocą.
- Dziękuję.
Były to zwykłe grzecznościowe, nie zobowiązujące słowa, uprzejme pożegnanie. Oczywiście ani Riabikow nie zamierzał w przyszłości odwiedzać domu dziecka, ani tym bardziej wychowawczyni nie przyszłoby do głowy zwracać się do niego z jakimiś prośbami. Na ulicy Piotr Wasiliewicz pośpiesznie zapalił papierosa i prawie biegiem ruszył do teatru, Nina Anisimowna zaś weszła na górę, żeby zająć się swoimi nie cierpiącymi zwłoki sprawami, a przede wszystkim dać porządną burę rozhukanej Antonowej.
Rozdział drugi
Mieszkanie nr 77
Dom, w którym mieszkali Riabikowowie, nie różnił się niczym od tysięcy podobnych domów w Leningradzie.
Stał na wąskiej ulicy, która zaczynała się przy Litiej-nym Prospekcie i na której przez cały dzień huczały ciężarówki i autobusy.
Z ulicy na podwórze prowadził długi kamienny tunel bramy, jak w każdym starym leningradzkim domu. W mroku tunelu, na ścianie, wisiała lista lokatorów - gęsto poliniowana tablica pod dawno nie mytym szkłem.
14
W środku ostatniej kolumny spisu znajdowała się informacja:
77
1. Zariecka A. J.
2. Gawriłowa M. G.
3. Naliwajko E. P.
4. Riabikow P. W.
5. Kuks O. O.
78 Bobro W. J. Mieszkania oznaczone tymi numerami znajdują się w drugiej oficynie, w drugim podwórzu kamienicy. Na to drugie podwórze, niczym się nie różniące od pierwszego, także prowadzi wąski kamienny tunel.
Dawniej mieszkania te były tańsze od frontowych. Teraz podwórko, piętro, dostęp światła słonecznego nie jest brany pod uwagę przy opłacie. To tylko kwestia szczęścia, czy trafi się komuś lepsze mieszkanie, czy gorsze.
Co prawda do mieszkania numer 77, tak samo jak do sąsiedniego, słońce zagląda na krótko. Czasem słoneczny promień wpadnie przez okno klatki schodowej i oświetli zmatowiałą metalową tabliczkę na starych dwuskrzydłowych drzwiach:
Lokal ubezpieczono w Towarzystwie , "Merkury" Kazał ją tu umieścić swego czasu młody adwokat Ilia Markowicz Zariecki. Pamięć o nim przechowuje także mosiężna blaszka z cyfrą "1".
15
Członka zespołu adwokackiego nazwiskiem Zariecki śmierć zabrała jeszcze przed wojną. Wdowa po nim, Augusta Jakowlewna, mieszka tu do tej pory i nadal figuruje jako główny lokator. Dzwoni się do niej jeden raz większym dzwonkiem. Trzy razy należy nacisnąć guzik, jeśli chce się, żeby otworzyła Maria Gawriłow-na lub jej siostrzenica Rita. Dwa razy nie dzwoni się do nikogo. Reszta lokatorów ma zainstalowane własne dzwonki.
W mieszkaniu numer 77 mieszkają jeszcze trzy rodziny, jeśli za rodzinę uważać także samotnego Olega Oskarowicza Kuksa. Oprócz dzwonka ma on również prywatny otwór, przez który wrzuca się pocztę. Nad szczeliną widnieje surowy ostrzegawczy napis:
Wyłącznie, do O. O. Kuksa
Jest też umieszczony na drzwiach pokaźnych rozmiarów metalowy koszyk, cały oklejony nagłówkami gazet. Gazety dostarczane są Eugeniuszowi Pawłowiczowi Naliwajce, lektorowi prasy zagranicznej. Inni mieszkańcy korzystają ze wspólnej skrzynki pocztowej. Riabikowowie prenumerują "Leningradzką Prawdę", Rita "Smienę", w której jej ciotka lubi czytać artykuły dotyczące moralności. Augusta Jakowlewna co roku załatwia dla siebie prenumeratę gazety popołudniowej.
Naprzeciwko mieszkania numer 77 znajdują się drzwi do lokalu oznaczonego numerem 78. Na solidnie obitych dermą drzwiach nie ma żadnych tabliczek oprócz napisu "Listy" nad szczeliną do wrzucania poczty. Zza
16
drzwi często dobiegają dźwięki wiolonczeli, na której ktoś ćwiczy oporne gamy.
To oddzielne mieszkanie zajmuje docent Bobro z żoną i jedynym synem Tolikiem.
Maria Gawriłowna i Rita
Pierwsza w mieszkaniu numer 77 wstaje Maria Gawriłowna. Nie potrzebuje przy tym żadnych budzików. Sama dla siebie jest niezawodnym budzikiem.
Starcza bezsenność każe jej otwierać oczy już około godziny siódmej. Bez względu na to, czy na dworze świeci jasne słońce, czy za oknem sinieje ponuro grudniowy poranek, Maria Gawriłowna nie uważa za potrzebne sprawdzać, która godzina na staromodnym zegarze w kształcie domku, tykającym nad jej głową.
Równie bezbłędnie nie zaglądając w okno określa, jaka jest danego dnia pogoda.
- Zmarzłam w pięty - musi być zimno.
Za pomocą swoich wrażliwych części ciała Maria Gawriłowna nie tylko potrafi ocenić aktualny stan pogody, ale również ją przepowiadać.
Prognozy są zawsze krótkie i nie podlegające dyskusji. Jeśli Marię Gawriłownę łamie w plecach - będzie plucha. Jeśli czuje bóle w stawach kolanowych - należy się spodziewać porządnego deszczu. Zdarzają się również przepowiednie o bardziej naukowym charakterze.
- Dzisiaj wstałam z uczuciem, że mam ołów w
2 - Ci dziwni dorośli
17
uszach. To ciśnienie... Szykuje się upał - wyjaśnia
W chwili gdy Maria Gawriłowna spuszczając z Józka ????-termometry wygłasza pierwszą opinią na temat pogody, Tej ???^????? Rita jeszcze leży z mocno za-oiśnietvmi powiekami na kanapie.
SłysCwszystko, co mówi ciotka. Słyszy jęk sprężyn i ?2??1????????? pantofli po podłodze. Słyszy -
L SRita wróciła późno. Przez cały wieczór tańczyła w Domu Oficera. Jest niewyspana, a musi wstać, zjesc śniadanie i biec do pracy.
Trudna rada. Długie rzęsy w końcu się unoszą, odsłaniając bystre szare oczy.
Dwa energiczne susy, i Rita już się ubiera. Robi to z taką wprawą i precyzją, że jej ruchami można by
odmierzać czas.
Błyskawicznie i zręcznie zapina podwiązki, a szwy pończoch biegną idealnie pionowo. Stopy same znajdu-"ą panele i wsuwają się w nie gładko. Wciągnięcie snódnicy i zasunięcie zamka błyskawicznego to zaledwie sprawa sekund. Dwa, trzy ruchy grzebienia i wieczorowa fryzura, wysoka niczym ułańskie czako, zamienia się w skromne uczesanie. Pięć minut w łazien-S cLwila czasu na śniadanie, i Rita, ubrana w lekki płaszczyk, z grubą książką pod pachą, już biegnie do tramwaju na Litiejny.
To śpieszy do fabryki dzienna Rita.
Dzienna Rita wygląda bardzo skromnie. Można nawet powiedzieć - niepozornie. Wsiada przednim wej-
18
ściem do drugiego wagonu, pokazuje konduktorowi bilet miesięczny, j jeśli udaje jej się zdobyć miejsce siedzące, natychmiast zagłębia się w książce.
Czyta wszystko, co jej wpadnie w ręce. Wymaga jedynie, żeby książka była jak najgrubsza i cała "o jednym". Krótkich opowiadań nie uznaje, a ich autorów nie uważa za pisarzy. Jeśli powieść ją wciąga, zapomina o całym świecie i czasami ledwie zdąża wyskoczyć w porę z tramwaju.
W fabryce Rita ma opinię dobrej pracownicy.
Jej ręce montują telewizory. Dziesiątki różnokolorowych przewodów trzeba dokładnie umocować we właściwych miejscach. Rita lubi to zajęcie i pracuje z przyjemnością. W dawnych czasach dziewczęta tak samo lubiły pewnie robótki ręczne. I jak kiedyś, gdy hafciarki śpiewały przy pracy, tak dzisiaj Rita śpiewa przy montażu. Bez przerwy, niby z taśmy magnetofonowej, płyną jedna za drugą piosenki: "Wśród stepów, za dzikim Bajkałem...", "Wszyscy chłopcy na świecie...", "Morski diabeł".
Czasem Rita kończy pracę przy kolejnym aparacie, zanim taśma podsunie jej następny. Wtedy zachwyca się splątanym labiryntem telewizyjnych drucików niby jakimś subtelnym, pięknym haftem.
Dzienna Rita nadaje się świetnie na okładki młodzieżowych czasopism. Operatywni dziennikarze mogą pisać reportaże o pracy w przemyśle, czyniąc dziewczynę ich główną bohaterką.
Ale istnieje także druga Rita - Rita wieczorna.
Ta budzi się do życia po godzinie szóstej. Przed
19
ściennym lustrem, które pamięta jeszcze odbicie młodziutkiej Marii Gawriłowny, Rita pedantycznie odtwarza wczorajszą fryzurę. Trochę później, na tańcach, tej misternej konstrukcji będą jej zazdrościć inne dziewczęta.
Wieczorna Rita lubi się modnie ubierać. Należy do tych dziewczyn, które potrafią sobie uszyć sukienkę "z niczego" i są zadowolone, kiedy kreacja zwróci uwagę na ulicy.
Ale przede wszystkim wieczorna Rita kocha tańczyć. Po to, żeby pójść na zabawę, gotowa jest jechać na drugi koniec miasta i cierpliwie stać w długiej kolejce do kasy "Marmurowej Sali".
Zamiast grubej powieści wieczorna Rita niesie pod pachą pantofle-szpilki zawinięte w gazetę. W tramwaju zaś nigdy nie siada, żeby nie pognieść sobie wykroch-malonej spódnicy.
Dzienna Rita w fabryce je wszystko, byleby nasycić' głód. Wieczorna pije tylko mleko i zjada kilka herbatników. Bardzo dba o figurę i z niepokojem sprawdza swój obwód w talii.
Na etażerce dziennej Rity pośród niewielu książek stoi gruby tom "Młodej Gwardii" i biografia Zofii Pie-rowskiej. Nad kanapą, gdzie zasypia Rita wieczorna, wisi fotografia Tichonowa w roli miczmana Panina i wycięte z polskiego tygodnika zdjęcie rudej Babette. Dzienna Rita ma czasami wyrzuty sumienia, że czas płynie, a ona nie uczy się dalej. Wieczorna wracając z tańców myśli o tym, żeby tylko nie minęły lata.
20
kiedy można dobrze wyjść za mąż. Potem ściera szminkę i tusz z rzęs, i kładzie się spać.
Rita wieczorna nadaje się do karykatur, można też o niej pisać estradowe kuplety.
Zresztą śpi już, żeby obudzić się jako dzienna Rita.
Rankiem, w jakąś godzinę po niej, wychodzi z domu Maria Gawriłowna.
Uzbrojona w ceratową torbę i starą portmonetkę zapinaną na zatrzask zaczyna obchód pobliskich sklepów.
Wszystkie zakupy mogłaby załatwić w ciągu pół godziny. Przedtem, kiedy pracowała, tak właśnie robiła. Ale to było dawniej, zanim Maria Gawriłowna przeszła na emeryturę.
Od tego czasu zaczęło jej się wydawać, że produkty spożywcze w innych sklepach, tam gdzie nie zdążyła wstąpić, są na pewno lepsze i tańsze. Teraz chodzi od sklepu do sklepu, ale nawet w ostatnim jest przekonana, że pyskaci rzeźnicy tylko czyhają na to, żeby ją oszukać, więc postanawia raczej wybrać kawałek mięsa na rynku.
Ale jej prawdziwy żywioł - to artykuły przemysłowe.
Staruszce przychodzi nagle na myśl, że warto by sobie uszyć nową sukienkę. Towarzyszy temu naturalnie przekonanie, że odpowiedniego materiału nie znajdzie w pobliskim sklepie. Może jednak da się coś wybrać w domu towarowym koło Narewskiej Bramy, więc Maria Gawriłowna chwyta modną torbę Rity, zasuwaną na zamek błyskawiczny, i wyprawia się na drugi koniec miasta.
21
Jeśli cała rzecz kończy się niepowodzeniem, nie mart-wr jej to ani trochę i wieczorem oświadcza Ricie:
- Jutro zajrzę na Ochtę, może tam coś znajdę.
Przemierzywszy dziesiątki kilometrów i zwiedziwszy wszystkie najdalsze peryferie, Maria Gawriłowna raptem, zapominając o celu swych podróży, opowiada sąsiadkom w kuchni:
- Ależ nabudowali tych domów! Coś strasznego! Jedzie człowiek, jedzie, i końca nie widać.
Starcza jej wrażeń na trzy tygodnie, po czym dochodzi do wniosku, że pora zmienić wypłowiałe firanki, i znów rusza na daleką wyprawę.
Doktor Naliwajko i Maria Erastowna
Podczas gdy Maria Gawriłowna ostrożnie zamyka za sobą drzwi, lektor prasy zagranicznej, specjalista od spraw międzynarodowych, zaczyna właśnie codzienną porcję ruchu - "rower".
Jazdę ćwiczy Eugeniusz Pawłowicz w łóżku, z którego wstała już żona.
Doktorowi, który w ciągu ostatnich lat mocno przytył, zalecono poranną gimnastykę. W piśmie dla kobiet Naliwajko wyczytał, że mięśnie brzucha można sobie wyrabiać leżąc na plecach. Taka gimnastyka najzupełniej mu odpowiada. Uważa, że w jego wieku jest całkiem stosowna.
Pedałowanie nie trwa nawet minuty, po czym Naliwajko robi wdech i wydech, żwawo wyskakuje z łóżks i w pidżamie biegnie do skrzynki na drzwiach wejścio-
22
wych. Następnie z pokaźnym plikiem gazet pod pachą gna z powrotem w takim tempie, że można by pomyśleć, iż lęka się, by ktoś mu ich nie odebrał.
Nie zważając na długoletnie protesty żony, Eugeniusz Pawłowicz przystępuje natychmiast do wstępnego, pobieżnego przeglądu wydarzeń. Z błyskawiczną szybkością, niby na przyśpieszonej taśmie, stojąc przebiega wzrokiem rozłożone na stole metrowe płachty. Czynności tej towarzyszą krótkie okrzyki: "Aha! Należało się tego spodziewać!...", "No jasne, ma się rozumieć!...", "Tak jak myślałem!...", "A to łobuzy!..."
Upewniwszy się, że w polityce międzynarodowej wszystko toczy się zgodnie z jego przewidywaniami, Eugeniusz Pawłowicz układa gazety w stos i rusza do łazienki.
W tym czasie jego żona, Olga Erastowna, w sukni ¦ciasno opinającej posągowe biodra, krząta się przy swym modnym, lśniącym niby nowa plastikowa zabawka, kuchennym stoliku.
Część kuchni należąca do Naliwajków przypomina witrynę sklepu "Nowości". Smietankowobiałe półeczki zastawione są i obwieszone najdoskonalszym sprzętem kuchennym i robotami. Oślepiającym blaskiem niklu i czystymi barwami tęczy lśnią najnowsze przyrządy do obierania, ucierania, gotowania, duszenia i innych czynności kulinarnych. Na półeczki Olgi Erastowny nie sposób patrzeć bez poczucia niższości.
Olga Erastowna wysoko ceni mechanizację w kuchni, ale gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że wszystkie te mechaniczne krajalnice, młynki elektrycz-
23
ne, najróżniejsze wyciskacze i wymyślne komplety chochli i chochelek cieszą wprawdzie oko, lecz nigdy do niczego nie są używane. Jeśli chodzi o przyrządzanie jedzenia, to Olga Erastowna obchodzi się doskonale jednym nożem o skośnie startym ostrzu i starą łyżką.
Z domu wychodzi wcześniej od męża. Od wielu już lat pracuje jako sekretarka w instytucie naukowo-ba-dawczym polimeryzowanych tworzyw sztucznych i bardzo jest dumna ze swojej posady.
- Kiedy wrócisz? - już w drzwiach pyta męża i niezmiennie słyszy w odpowiedzi:
- Postaram się jak najwcześniej. Olga Erastowna zadowolona kiwa głową i zamyka
drzwi, a Naliwajko uzbrojony w nożyce zaczyna dokładnie studiować prasę.
Augusta
Trochę później, kiedy mieszkanie pustoszeje, a z aparatu w korytarzu zaczyna telefonować doktor Naliwajko, Augusta Jakowlewna wstaje ze swego drewnianego łóżka, które niegdyś było koloru kości słoniowej.
Pokój Augusty, jak nazywają ją między sobą wszyscy mieszkańcy, przypomina magazyn sklepu ze starociami. Czego tu nie ma! Sekretera z epoki Dyrektoriatu o rozeschniętych szufladkach, żyrandol z niebieskiego kryształu z dawno przepalonymi żaróweczkami w kształcie świeczek, fotel, ostatni z kompletu mebli, które dwakroć w historii miasta były rąbane na opał, ogromne litografie w wyłysiałych, obciągniętych plu-
24
szem ramach: jest tu i bujnobiodra Leda z Łabędziem, i blady skrzypek, zza którego pleców wygląda beznosa śmierć z kosą. Rzeczy nie mieszczą się w pokoju, niegdyś służącym mecenasowi Zarieckiemu jako gabinet, zawalają komórkę, kuchnię, strych. Nawet w przedpokoju od niepamiętnych czasów stoi masywne metalowe łóżko, a Augusta Jakowlewna wciąż marzy, że znajdzie na nie nabywcę.
Za każdym razem, gdy potyka się o nie niechcący, wykrzykuje ze złością:
- Boże kochany, nie mogę już patrzeć na tę zawalidrogę! Żeby mi tak ktoś wreszcie pomógł ją stąd wyrzucić!
Mimo to wszyscy lokatorzy wiedzą, że podobnych wybuchów nie należy traktować poważnie. I łóżko już trzeci dziesiątek lat rdzewieje w ciemnym kącie.
Nie sądźcie jednak, że muzeum staroci i bezużytecznych pamiątek przeszłości to całe życie głównej lokatorki mieszkania numer 77. O nie, nowiutki aparat radiowy "Świt" sąsiaduje tu z pozieleniałym ze starości satyrem z brązu. Białozęby Gagarin uśmiecha się z kalendarza, nie skrępowany bynajmniej widokiem wyblakłej pod szkłem nagiej modelki Degasa. A przyciśnięte starą francuską powieścią leżą starannie przepisane na maszynie i uporządkowane protokoły sądu społecznego, którego sekretarzem Augusta Jakowlewna jest od pierwszych dni jego istnienia.
Zaparzenie porannej kawy na dnie starego dzbanka nie zajmuje Auguście nawet dziesięciu minut, ale gdyby wszystko to, co piętrzy się na jej ogromnych ni-
25
czym w przedziale kolejowym półkach, porównać z nowoczesnym sprzętem Olgi Erastowny, mógłby się człowiek naocznie przekonać, że technika kuchenna w clą- ] gu pół wieku uczyniła skok równy temu, jaki dzieli pojazd Cugnota i samochód na poduszce powietrznej. | W jednym miedzianym rondlu Augusty zmieściłyby się wszystkie lśniące naczynia i plastikowe cudeńka Olgi ; Erastowny. Ważąca pół puda maszynka do mięsa i żeliwne sagany mogłyby służyć jako balast dla nurka ' głębinowego. Ale te przerażające tasaki-halabardy i tłuczki-młoty kowalskie przypominają rekwizyty dawno zdjętej z afisza bajki, gdyż Augusta Jakowlewna korzysta ze wspólnej kuchni w podobny sposób jak
wszyscy.
Po wypiciu kawy czyta dostarczoną rano wczorajszą popołudniową gazetę, z której dowiaduje się o miejskich nowinach. Na ostatniej stronie przegląda zawiadomienia o sprawach rozwodowych, i jeśli nie znajduje znajomych nazwisk, zadowolona odkłada gazetę.
Kiedy do Augusty Jakowlewny ktoś dzwoni i zaprasza ją do siebie, ta energicznie krzyczy w słuchawkę:
- Dziękuję, kochana! Na pewno przyjdę. Tylko nie spodziewajcie się mnie w ciągu najbliższych dni, mam
masę spraw!
Przez całe długie życie maszynistki i tłumaczki tekstów Augusta Jakowlewna nie wiedziała, co znaczy bezczynność, dlatego teraz, jeśli nie starcza jej zajęć, sama je sobie wymyśla.
W swoich sprawach wychodzi z domu około godziny dwunastej. Przechodzi obojętnie mimo najdłuższych ko-
26
lejek. Gardzi staniem w ogonku. Ale są i takie kolejki, w których potrafi stać niejeden dzień - to te po bilety na koncerty znakomitych wykonawców. W tych stoi wytrwale i marznie, ale po stoicku znosi wszystkie przeciwności losu.
Gdyby jednak ktoś zaproponował jej bilet na jakiś nadzwyczajny koncert w filharmonii, nie byłaby szczególnie uradowana, gdyż niełatwa sztuka zdobywania biletów jest teraz tym, co wypełnia życie starej kobiety-
Nikt nie wie, ile Augusta Jakowlewna ma lat. Ona
sama woli nie poruszać tego tematu, ale niestety grono jej przyjaciółek i rówieśnic wciąż się zmniejsza.
Pogrzebów Augusta Jakowlewna nie lubi, ale bywa na nich z konieczności, nigdy jednak nie zostaje na stypie. Wróciwszy z cmentarza bez zbytnich sentymentów zwierza się Oldze Erastownie:
- Wie pani, dzisiaj odprowadzałam siostrę mojej starej przyjaciółki. Proszę sobie wyobrazić, co za głupia historia! Zmarła na zapalenie płuc! Przypomniało mi się, jak razem chodziłyśmy witać ???? Lindera... Był taki komik, przypominał trochę Charlie Chaplina... Nas, gimnazjalistek, omal wtedy nie zaduszono w tłumie... Kiedy to było?... Chyba jeszcze przed wizytą Poincarego... Dawno... Bóg wie jak dawno!.,.
I wraca do swego pokoju, żeby przeczytać "Niedie-lę", którą kupiła po drodze do domu.
*
27
Eugeniusz Pawłowicz Naliwajko przeważnie wychodzi nieco wcześniej niż Augusta Jakowlewna.
Zamyka pokój, sprawdza, czy dobrze zamknął, poruszając klamką (instrukcja Olgi Erastowny), chwyta stojącą na podłodze ciężką walizko-teczkę i biegnie do
wyjścia.
Na klatce schodowej Naliwajko spotyka niekiedy wychodzącego właśnie z mieszkania naprzeciwko docenta Bóbr o. Wówczas obaj uczeni mężowie muskają uprzejmie ronda identycznych, stanowiących niejako część umundurowania kapeluszy, mamroczą pod nosem coś, co z grubsza przypomina "...ńbry", i na wyścigi zbiegają po schodach.
Na dole zwykle czeka na docenta samochód, więc Naliwajko usiłuje przegonić sąsiada, by znaleźć się na ulicy przed nim i odejść, demonstrując całym swym zachowaniem absolutną obojętność wobec osiągnięć naukowych i stanowiska tamtego.
Jeśli natomiast los zetknie docenta na podeście schodów z Augustą Jakowlewna, Bobro uchyla kapelusza, a staruszka wdaje się w uprzejmą pogawędkę z sąsiadem:
- Dzień dobry, Witaliju Juliczu. Jak pana zdrowie? Co tam u Tamary Borisowny? Z Tolikiem wszystko w porządku? Słyszałam, że robi postępy.
Zwalisty, niezgrabny docent w grubych okularach, z taką samą pudową teczką jak Naliwajko, mamrocze
speszony:
- Dziękuję, dziękuję... Na razie jakoś nie najgorzej... Tamara też... No i Tolik...
28
Zatrzymywany przez Augustę Jakowlewnę, towarzyszy jej aż do bramy, a na ulicy, wskazując na samochód, proponuje:
- A może panią podwieźć? W jakie strony pani się wybiera?
Ale Augusta energicznie odmawia:
- Nie, nie, dziękuję! Gdzież tam, idę zupełnie blisko.
Bobro znów uchyla kapelusza i daje nura do samochodu, Augusta Jakowlewna zaś rusza w stronę Litiej-nego Prospektu. Nie cierpi żadnych przysług towarzyskich. Mrużąc krótkowzroczne oczy dostrzega znajomych i kiwa im głową z uśmiechem. Czasem przystaje pod rozklejonymi płachtami porannych gazet, wyjmuje z torebki okulary, i nie wkładając ich na nos, czyta przez nie jak przez lornetkę najnowsze wiadomości. Przypomniawszy sobie jednak, że czekają ją obowiązki, pośpiesznie chowa okulary i rusza do tramwaju.
Riabikowowie
Riabikowowie mieszkali pod numerem 77 od chwili, gdy pewnej jesieni po powrocie z urlopu Piotr Wasi-liewicz zmieszany oświadczył sąsiadom, że poznał miłą kobietę i postanowił się ożenić. Od tamtej pory minęło przeszło dziesięć lat. Rabikowowie żyli w zgodzie ze sobą i ze wszystkimi. Zasmucała ich tylko jedna sprawa... Ale nie będziemy wybiegać naprzód. Czeka nas bliska znajomość z Riabikowami i dowiemy się o nich jeszcze wielu rzeczy.
Mijały dni. Piotr Wasiliewicz wracał do domu
29
o czwartej, ta*k samo jak przedtem, zanim przypadek zetknął go na placu z psotną dziewczynką. Ania zwykle przychodziła później. W mieszkaniu panowała cisza, większość lokatorów była jeszcze o tej porze poza domem. Nawet drzwi do pokoju Olega Oskarowicza bywały zamknięte. Oleg Oskarowicz wprowadził się tutaj parę lat temu w wyniku zamiany mieszkania. W ciągu dnia wychodził najpóźniej ze wszystkich. Zresztą - zawrzyjmy i z nim znajomość.
Oleg Oskarowicz Kuks
Oleg Oskarowicz jest niezłomnym indywidualistą. Za dnia rozkoszuje się samotnością w opustoszałym wspólnym mieszkaniu.
Gdy tylko z korytarza dobiegnie go trzask zamka w drzwiach, które zamknął za sobą ostatni z lokatorów, Oleg Oskarowicz otwiera drzwi swego pokoju.
Kuks pracuje jako planista w pewnej bardzo poważnej firmie budowlanej. Cenią go tam, ponieważ jest doświadczonym pracownikiem o wysokich kwalifikacjach. Powierzają mu najtrudniejsze i najważniejsze koszto^ rysy. Kuks ma tak wyrobioną pozycję w swoim biurze, że wyjednał sobie prawo opracowywania niektórych kosztorysów w domu. Z początku dyrekcja niechętnie przystała na jego prośbę, kiedy jednak Oleg Oskarowicz dowiódł niezbicie, że jego wydajność podczas pracy w domu, w samotności i skupieniu, wzrasta niemal dwukrotnie, zwierzchnictwo na własne ryzyko zagwarantowało mu ów przywilej.
30
Jeśli chodzi o Olega Oskarowicza, kierował się w tej sprawie własnymi racjami. Obłożony grubymi podręcznikami i informatorami siedział nad kosztorysami do południa, wykonując w tym czasie co najmniej półtorej dniówki.
Przyczyną tak intensywnej pracy była chęć jak najszybszego uwolnienia się od nudnego obcowania z cyframi i oddania się bez reszty prawdziwemu powołaniu.
W rzeczywistości Kuks lekceważył zupełnie swą opinię utalentowanego planisty i bynajmniej się nie szczycił osiągnięciami w tej dziedzinie. W duchu uważał się za poetę, i to nie zwykłego poetę, lecz urodzonego satyryka. Całym swym niemłodym już i samotnym jestestwem rwał się ku satyrze.
Zaczęło się to przed kilku laty. Któregoś dnia Oleg Oskarowicz, rozzłoszczony długim terminem naprawy zegarka u zegarmistrza, napisał bajkę o tym, jak to w mieście zatrzymał się czas, i posłał utwór do redakcji popołudniowej gazety.
Bajkę Kuksa wydrukowano, a nieostrożny kierownik działu napisał do niego list, zachęcając, by przysyłał nowe utwory. Oleg Oskarowicz przypomniał sobie, że jeszcze w dzieciństwie pisywał wiersze wymierzone przeciwko łobuzującym kolegom szkolnym, za co nieraz obrywał, i od tej pory zaczął uważać, że urodził się poetą, a swoje wykształcenie planisty zawdzięcza jedynie praktycznym życiowo rodzicom, którzy zmusili go do tego, by na zawsze związał się z kalkulatorem zamiast chwycić za pióro. Lecz na nic nie jest za późno, póki człowiek chodzi
o-i
^1
po świecie. I Kuks zabrał się do satyry, nadrabiając
stracone lata.
"Oto kto nam truje życie..." - pisał w swoich zjadliwych kupletach.
Wynikało z nich, że zatruwają Kuksowi życie młodzi ludzie w wąskich spodniach i dziewczyny o wysokich, kunsztownych fryzurach, osobnicy z czarnymi wąsikami sprzedający gruszki na bazarze i żony rozwodzące się ze swymi mężami.
Jednak po pierwszych sukcesach w prasie jakoś nie: następował prawdziwy tryumf. Bajki i fraszki Kuksa przyjmowano i drukowano z wielkimi oporami. W dodatku z czasem Oleg Oskarowicz zaobserwował, że wokół coraz mniej jest postaci i zjawisk godnych ciętego
pióra satyryka.
Na ulicach zrobiło się czysto. W licznych zakładach krawieckich nie tylko zniknęły kolejki wyczekujących na odległy termin usługi, lecz przeciwnie, w witrynach pojawiły się ogłoszenia uprzejmie zachęcające klientów do korzystania z możliwości ekspresowego uszycia palta czy ubrania. W dodatku nauczono się tam wreszcie szyć. Nawet ulubiony temat satyryków - wspólne mieszkania - utracił swe poprzednie złowieszcze oblicze. Oleg Oskarowicz na przykład mieszkał w czystym i przyzwoitym mieszkaniu, gdzie od dawna nie kopciły prymusy, a kobiety żyły ze sobą zgodnie, bez kłótni, nie dostarczając żadnej pożywki pióru satyryka.
Z jednej strony cieszyły Kuksa zmiany na lepsze, jakie dokonały się w ostatnich latach. Bądź co bądś uważał, że jest w tym również zasługa jego ciętegc
32
pióra. Z drugiej jednak ze skrywanym smutkiem patrzył na to, że powoli znikają z życia drobnomieszcza-nie, chuligani, że coraz mniej pozostaje negatywnych zjawisk do piętnowania, i często myślał z niepokojem o swej przyszłości jako poety.
Mimo to nie chciał się poddać. Skończywszy z obowiązkami służbowymi, Oleg Oskarowicz zdecydowanym ruchem odsuwał na bok porubrykowane arkusze, zasiadał przy maszynie do pisania marki "Mercedes" - wspaniałym okazyjnym nabytku - po czym szybko przepisywał wszystko, co stworzył poprzedniego dnia wieczorem. Śmiał się przy tym głośno. Uważał, że jego twórczość jest bardzo zabawna.
We wspólnym mieszkaniu na Kuksie spoczywał obowiązek prowadzenia całościowej buchalterii. W określone dni wywieszał przepisaną na maszynie listę lokatorów z najdokładniejszym wyliczeniem przy każdym nazwisku, ile kto ma zapłacić za gaz, elektryczność i inne świadczenia.
Z domu wychodził o godzinie drugiej. Kuchennym wyjściem. Było bliżej jego pokoju i uważał je za własne. Indywidualista.
Schodząc źle oświetlonymi kuchennymi schodami Oleg Oskarowicz mocno przyciskał do siebie żółtą plastikową teczkę. Oprócz doskonale opracowanych kosztorysów zawierała wszystko, co stanowiło świadectwo literackich losów Kuksa. Znajdowały się w niej dwie dawno napisane, ale nie przyjęte przez żaden teatr jednoaktówki, wycięta z gazety recenzja, w której ostro krytykowano grupę tekściarzy estradowych, ale nie
3 - Cl dziwni dorośli
33
wymieniano nazwiska Kuksa, cienki zbiorek skeczy dla zespołów amatorskich, gdzie zamieszczono jego bajkę "Przenieśli raz słonia na emeryturę...", dwa zawiadomienia o źle obliczonych honorariach oraz zeszłoroczne zaproszenie na sympozjum młodych satyryków. Przechodząc przez podwórze, na którym o tej porze uganiali się z krzykiem malcy po powrocie ze szkoły, Oleg Oskarowicz często myślał o tym, jak bardzo mu się poszczęściło - tam gdzie mieszka, nie ma dzieci, dzięki temu panuje spokój i porządek.
Tak, w mieszkaniu numer 77 na skutek szczęśliwego zbiegu okoliczności nie było dzieci. Nikt nie wpadał w drzwi ze zwycięskim pohukiwaniem ani z głośnym bekiem i skargami na kolegę z podwórka. Nikt nie rysował diabełków na tapetach i nie strugał łódeczek w
kuchni.
Mieszkali tu sami ludzie dorośli, poważni, zajęci swoimi sprawami.
Po wyjściu Olega Oskarowicza zostawała w mieszkaniu tylko ulubienica Marii Gawriłowhy, kotka Wasyli-sa, krócej po prostu Waśka, leniwa i obojętna na wszystko, co nie miało związku z jej kocimi interesami i namiętnościami. Zresztą Wasylisa także wolała spędzać godziny, kiedy w mieszkaniu panowała pustka, na spacerach po klatkach schodowych i piwnicach.
Ta jesień, podobnie jak wiele poprzednich, nie wniosła żadnych zmian w życie lokatorów mieszkania numer 77. Jedynie Maria Gawriłowna trochę chorowała,
34
ale gdy tylko wydobrzała, na nowo podjęła swoje wędrówki po sklepach. Małżonkowie Naliwajko spędzili tegoroczny urlop nie w Gagrze, lecz w Złotych Piaskach w Bułgarii. Kuksowi udało się zamieścić dwa aforyzmy w "Krokodylu", więc chodził szczęśliwy i dumny. Rita wygrała na loterii trzydzieści tomów dzieł zebranych Dickensa i tak się zachwyciła jego grubymi powieściami, że nawet jej namiętność do tańca trochę przygasła.
Poza tym wszystko było jak zwykle, jedynie ze spokojnym i zrównoważonym Piotrem Wasiliewiczem działo się coś niedobrego.
Od tamtego pamiętnego dnia, kiedy to przez Tonie omal się nie spóźnił na próbę generalną, stał się jakiś zamyślony i roztargniony, a na pytania odpowiadał bez sensu i na odczepnego.
Niezależnie od tego jednak życie Riabikowów toczyło się zwykłym torem. Pomalowali sufit i zmienili tapety na ścianach. Wszystko robili sami, bez pomocy fachowców. Bielili i kleili zgodnie i sprawnie. W odnowionym pokoju było teraz jaśniej i jakby przestronniej. W wolne wieczory chodzili do kina, po powrocie do domu pili herbatę ze świeżymi obwarzankami, a Piotr Wasiliewicz łyknął czasem także coś mocniejszego. To Ania, sądząc, że robi mężowi miłą niespodziankę, z figlarnym uśmiechem stawiała przed nim niekiedy ćwiarteczkę. Niech mąż nie myśli, że jest taka nieczuła i nie wie, że on czasem lubi sobie wypić kieliszek...
Słowem, wszystko było niby jak dawniej, a jednak - dla Piotra Iwanowicza - niezupełnie tak samo.
35
Czy śpieszył do teatru po krwawo-żółtym dywanie klonowych liści, które zasypały chodnik, czy odział w swojej kabinie, kierując oświetleniem sceny, czy drzemał w domu na kanapie, wypuściwszy z rąk gazetę wciąż widział przed sobą dziewczynkę, o bystrychgezach koloru agatu. To dziwne, ale mała psotnica z kropelka mi wody na zadartym nosie-guziczku nie wychodziła
mu z głowy. _
Dawniej Riabikowowi nic takiego się me zdarzało. Owszem, czasami, w pogodny słoneczny dzień, kiedy wracał z pracy, zwalniał kroku i przystawał na skwe-Tze obcując pracowitą krzątanin, maluchów Niekiedy nawet nachylał się nad jakimś bąkiem z łapkami S oblepionymi piaskiem, jakby były w ^wiczkach, i pomagał mu usunąć awarię wywrotki. Albo z cieką wości przyglądał się na ulicy zwlekającym z powrotem do domu pierwszoklasistom, tak małym, że i czapki, i teczki wydawały się nie na ich miarę. Czasami przystawał, pytał, jakie dostali stopnie, salutował im z uśmiechem i szedł dalej.
Teraz jednak było zupełnie inaczej. To dziwne, ale Riabikowa ogarnęło niespodziewanie takie uczucie, jakby w czymś zawinił, jakby postąpił niewłaściwie i w pamięci dziewczynki pozostał kimś szorstkim i bez-
dusznym.
Przypominały mu się wciąż oczy dzieci stojących na schodach i ich nie skrywane rozczarowanie, gdy się dowiedziały, że nie jest "niczyim ojcem i przyszedł tylko tak" Pamiętał słowa wychowawczym, która powiej
36
działa: "Każde z nich oczekuje, że ktoś kiedyś przyjdzie je stąd zabrać".
Piotr Wasiliewicz wychował się w rodzinie, gdzie było sześcioro dzieci. Dwoje zmarło, czworo wyżyło, i tylko jeden brat nie wrócił z wojny. W domu nigdy nie panował wielki dostatek. Ojciec pracował w tramwajowej bazie remontowej, matka dorabiała mereżkowa-niem i robiła sztuczne kwiaty na sprzedaż, a wszyscy w rodzinie, zwłaszcza córki, jej w tym pomagali. Rodzice traktowali dzieci jednakowo, żadnego nie wyróżniali i żadnego nie zaniedbywali. Piotr rozpoczął samodzielne życie w wieku osiemnastu lat, kiedy to wyprowadził się z domu, ale na zawsze zachował w pamięci skąpe słowa ojcowskiej miłości i matczyną troskę - czyste koszule na niedzielę i półrublówki, które potrafiła dla niego wygospodarować na dziecięce przyjemności. Na ile mógł, pomagał rodzicom i młodszemu rodzeństwu. Trudno mu było sobie wyobrazić dzieciństwo, bez sióstr i braci, nawet w domu dziecka.
Dobrze pamiętał swoje najmłodsze lata. Straszne niczym mary bezdomne dzieci, wyłażące z kanałów na placach. Obdarte, z czarnym ciałem przeświecającym przez łachmany, błyskające tylko białkami oczu. Dawno już zniknęli ci nieszczęśnicy. Wiele trudu kosztowała państwo likwidacja tego zjawiska. A dzisiejsi mieszkańcy domu dziecka! Czyż mógłby odróżnić małą psotnicę od jej rówieśnic?! Porządny płaszczyk, gładko przyczesane włosy. Widać, że nieźle im się żyje. A jednak wciąż czekają! Czekają na swoje matki i ojców.
Riabikow przypomniał sobie, jak kiedyś poszedł do
37
internatu szkolnego, którym opiekował się ich teatr. Trzeba było gdzieś wymienić przewód elektryczny. Wybrał się w niedzielę, internat był pusty. Zastał tylko intendenta, dyżurnego wychowawcę i kilkoro dzieci, które nie miały dokąd pójść. Nie dopytywał się o przyczyny, ale długo nie mógł zapomnieć widoku snujących się po opustoszałych salach, markotnych dzieciaków i ich radości, gdy poprosił któregoś o podanie młotka czy przyniesienie wody do rozrobienia gipsu.
Nie. Nawet najlepszy dom dziecka nie zastąpi rodziny - pieszczotliwego słowa matki, dotknięcia spracowanej ręki ojca.
Riabikow próbował sobie tłumaczyć na wszelkie sposoby, że dzisiejsze domy dziecka to wielkie, zgodne rodziny. Ale nie mógł wymazać z pamięci pełnych zazdrości spojrzeń: "Pan jest ojcem Toni?"
Miał też inną troskę. Troskę, która przez długie lata z wolna narastała i dręczyła serce.
Był czas - zaraz po ślubie-kiedy Riabikowowie nie zastanawiali się nad tym, że jakoś nie mają dzieci. Może nawet cieszyło ich to, że dłużej mogą być sami, tylko we dwoje. Ania była troskliwa i wesoła. Piotr Wasiliewicz, wówczas jeszcze młody, starał się sprawiać żonie jak najwięcej przyjemności. Zabierał ją na przedstawienia do teatru, gdzie pracował wtedy jako pomocnik głównego elektryka. Czasem znajdował dla niej miejsce w loży, czasem na przystawce, a niekiedy brał ją ze sobą do kabiny. Ania siedziała cichutko, dumna z tego, że od jej męża tyle zależy w czasie każdego spektaklu. Na urlopy Piotr Wasiliewicz - zamiłowany
38
rybak - zabierał żonę ze sobą i wiózł ją pod Ługę, nad rzekę Oriedeż, do znajomej leśniczówki. Tam odpoczywali od życia w mieście.
Tak płynęły dni.
Pewnego razu Riabikow przechodził koło rynku. Siedział tam wiejski dziadek o siwych włosach, które aż zżółkły ze starości, i sprzedawał różne malowane wyroby z drewna brzozowego. Srokate konie na biegunach, łopatki, dziecinne ławeczki i foteliki.
Towar dziadka rozchodził się szybko. Piotr Wasiliewicz też uległ pokusie i nie wiadomo po co kupił od niego maleńki fotelik z pawiami o liliowych ogonach na oparciu.
Kiedy wchodził do domu, natknął się w korytarzu na Augustę Jakowlewnę. Ta od razu zauważyła fotelik w jego rękach.
- Ach, co za śliczna rzecz! Wyrób ludowy! Nie mylę się chyba, kupił pan mebelek w określonym celu?
- Ależ nie, przypadkowo mi się trafił, tak po prostu - zmieszał się Riabikow. - Jeden staruszek sprzedawał. No i postanowiłem zasilić jego kasę. Niech sobie fotelik stoi dla zabawy.
Ania zdziwiła się zakupem, obejrzała sprzęcik, uznała, że jest bardzo ładny, a