Arkadij Minczkowski ci dziwni dorośli przełożyła Wiesława Karaczewska Iskry Warszawa 1983 Tytuł oryginału Strannyje wzrosłyje Lenizdat 1979 Opracowanie graficzne Joanna Swierczyńska Redaktor Monika DUtkowska Redaktor techniczny Elżbieta Kozak ? Korektor Jolanta Rososińska MM4^ ISBN 83-207-0523-1 For the Polish edition copyright (c) by Państwowe Wydawnictwo "Iskry" Warszawa 1983 Państwowe Wydawnictwo "Iskry", Warszawa 1983 r. Wydanie I. Nakład 29 800+200 egz. Ark. wyd. 7,7. Ark. druk. 13. Papier druk. mat. ki. V, 70 g, 70X100. Szczecińskie Zakłady Graficzne. Zam. nr 549/11.10/1, M-16. Cena zł 80,- Michałowi Michajłowiczowi Zoszczence poświęcam Rozdział pierwszy Przypadkowe spotkanie Piotr Wasiliewicz Riabikow szedł do teatru. Rano lubił chodzić do pracy na piechotę. Miał zresztą bardzo niedaleko. Idąc pod starymi lipami mijał masyw Zamku Inżynieryjnego, dalej szedł aleją Klonową, potem przecinał Sadową, a stąd już było zupełnie blisko, dwa kroki. Wrzesień zdarzył się akurat wyjątkowo ciepły i słoneczny. Gdyby nie jesiennie pożółkłe liście, można by pomyśleć, że lato trwa nadaL Nieczęsto tak bywa w naszych północnych stronach. Nastrój też miałby Riabikow pogodny, niemal niezmącony, gdyby nie... Gdyby nie próba generalna, na którą właśnie szedł. Ten, kto chociaż rok obijał sobie boki w ciasnych pomieszczeniach za kulisami, wiecznie przesyconych zapachem kleju stolarskiego, pudru i naftaliny, dobrze wie, jak niespokojny i pełen niedobrych przeczuć jest zawsze dzień próby generalnej. Nie dalej jak wczoraj wybuchła awantura, ponieważ scenograf żądał rzeczy niemożliwych. Również wczo- 5 raj elektrycy pomylili się, tak że zamiast zachodu słońca panowała na scenie księżycowa noc z mrugającymi punkcikami gwiazd. Wczoraj też zawsze tak spokojny i zrównoważony Riabikow krzyczał na pomocników i zaklinał się, że rzuci teatr, a zupełnie ochrypły reżyser groził, że zostanie kierowcą taksówki. I oto nadeszła generalna. Ale grunt to zachować spokój! Bez względu na to, jak wypadnie próba i czy się skończy hałaśliwą owacją, czy też zdawkowymi oklaskami zaproszonych na tę okazję krewnych i znajomych, i tak nikt nie odejdzie z teatru, Jeśli bowiem ktoś raz zwiąże się ze sceną - obojętne, czy jako pierwszy tancerz baletu, czy też pomocnik re-kwizytora - rzucić ją jest równie trudno jak odzyskać wolność nieszczęsnej musze, która nieostrożnie złapała się na lep. Generalna została wyznaczona na dwunastą, dzisiaj więc Piotr Wasiliewicz szedł do teatru później niż zwykle. Był już przy placu i właśnie zamierzał go przeciąć, idąc prosto, przez skwer, ale zatrzymały go przejeżdżające polewaczki. Powoli, jedna za drugą, okrążały plac, wyrzucając fontanny wody na zbielały od słońca, suchy asfalt. Przez chwilę Piotr Wasiliewicz cieszył wzrok tym wspaniałym widowiskiem - przyglądał się porannej toalecie miasta. Na lewo od niego dokazywała grupka małych dziewczynek. Prawdopodobnie były to uczennice pierwszej klasy, które wcześnie skończyły lekcje i nie śpieszyły się do domów. Wymachując pękatymi teczkami zeskakiwały z chodnika na jezdnię, a kiedy obryzgały je 6 chłodne krople, piszcząc jak szalone umykały przed kaskadami wody. Najwidoczniej miały to być jakieś zawody w zręczności i próba odwagi. Poprzez szum lejącej się wody i huk silników dobiegały Riabikowa głośne wzajemne zaczepki dziewczynek: - Boisz się?! - A skąd, wcale nie! - Ech, ty tchórzu, fajtłapo, popatrz tylko! - Ra-a-az, dwa... Mała dziewczynka o chudych nóżkach, w zielonym paletku, z którego już wyrastała, zeskoczyła z chodnika i pędem rzuciła się przez jezdnię tuż przed jedną z okrążających plac polewaczek. Przebiegła tak blisko niej, że chmura wodnego pyłu na moment zasłoniła dziewczynkę przed wzrokiem Piotra Wasiliewicza. Ale już po sekundzie mała ukazała się z drugiej strony kaskady, zwycięsko uniosła nad głową teczkę, a potem, rozchlapując nóżkami wodę, biegiem ruszyła z powrotem do przyjaciółek, które piskiem i podskokami wyrażały swój zachwyt dla jej wyczynu. Dławiące uczucie strachu o życie dziecka momentalnie zmieniło się w gwałtowny gniew. Piotr Wasiliewicz rzucił się ku dziewczynce, zanim jeszcze zdążyła dopaść chodnika. Ale w tej samej chwili kierowca następnej polewaczki wychylił się z kabiny i wykrzykując jakieś niecenzuralne słowa pod adresem małej, pogroził jej pięścią, zaś potężny strumień wody dosięgną! Piotra Wasiliewicza i zmoczył go od stóp do głów. 7 Mimo to jednak Riabikow dogonił dziewczynkę, zanim zdążyła się zmieszać z grupką koleżanek, i mocno ścisnął powyżej łokcia chudą rączkę w mokrym rękawie. - Co ty wyrabiasz, smarkulo! Mogłaś wpaść pod samochód... Gdzie twoi rodzice? Krople wody jak kryształowe kolczyki zwisały z uszu i zadartego nosa małej psotnicy. Dziewczynka ledwie powstrzymywała śmiech. Wzruszyła ramionami. - Nigdzie. - Będziesz mi się tu jeszcze stawiać! Riabikow był rozeźlony nie na żarty. - Gdzie mieszkasz? - Tam. - Smarkata machnęła teczką w nieokreślonym kierunku. Nie, nie można tej sprawy tak zostawić. Trzeba tę małą natychmiast odprowadzić do domu. Jeśli rodziców nie ma, zawiadomić kogoś z sąsiadów. Niech opowiedzą ojcu i matce, co ich córka wyrabia. Musi koniecznie zostać surowo ukarana. - No to pójdziemy razem! Pozostałe uczestniczki zabawy, zobaczywszy, że wesołe igraszki z ruchomymi fontannami źle się skończyły, ucichły i z bojaźliwym współczuciem patrzyły na swą nieustraszoną koleżankę. - Ona naprawdę tam mieszka? - surowo zapytał Riabikow tych, które stały najbliżej. - Naprawdę, naprawdę... - niechętnie kiwnęły głowami. a Piotr Wasiliewicz nie puszczając przemoczonego rękawa szybko szedł we wskazanym kierunku. Dziewczynka nadążała jakoś za nim, podbiegając co parę kroków. Nie płakała i nie prosiła, żeby jej darował i puścił ją. Nie starała się wzbudzić współczucia. Riabikow nie wiedział nawet dobrze, dokąd idzie, i szedł przed siebie, bo w tym kierunku podążała prowadzona przez niego winowajczyni, która ośmieliła się zakłócić ruch uliczny. Za nimi, w bezpiecznej odległości, sunęła wystraszona gromadka jej koleżanek. - Tutaj mieszkam. - Dziewczynka nagle stanęła. Piotr Wasiliewicz zobaczył przed sobą kilka schodków i szerokie drzwi. Kiedy wszedł po stopniach i stanął przed samymi drzwiami, ujrzał na nich skromną szklaną tabliczkę. Mieścił się tu dzielnicowy dom dziecka. Riabikow mieszkał właśnie w tej dzielnicy. Za późno już było na odwrót. Sprężyna jęknęła z wysiłkiem i ciężkie drzwi zatrzasnęły się za Piotrem Wa-siliewiczem i ujętą przez niego małą przestępczynią. Otworzyli jeszcze jedne drzwi i znaleźli się w niewielkim, bardzo zimnym holu. Stąd prowadziły na górę czysto wymyte schody. Przy schodach, na dole, stała obita na zielono ławeczka, a obok w wiedeńskim fotelu siedziała tęga kobieta w satynowym fartuchu i wolno poruszając wargami czytała pismo "Iskierka". - Pan do kogo? - zapytała po chwili, odwracając się i podnosząc na Riabikowa oczy o niesamowicie powiększonych przez szkła okularów źrenicach. Spostrzegłszy jednak dziewczynkę, nie czekała nawet na " odpowiedź. - Aha, przyprowadził ją pan... Znowu ty, Antonowa. Dzisiaj też łaziłaś po drzewach? Dziewczynka zdecydowanie pokręciła głową. Portierka czy opiekunka - Riabikow nie wiedział, kim jest ta surowa starucha - podniosła z fotela swą masywną postać i nie wypuszczając z rąk pisemka ruszyła ku schodom. - Zaraz poproszę Ninę Anisimownę... Niech jej zmyje głowę... Skaranie boskie z tą dziewczyną... Powoli odrywając od stopni ciężkie stopy w papuciach z przydeptanymi zapiętkami, weszła na pierwsze piętro i zniknęła w głębi klatki schodowej, a na podeście zaczęli się zbierać tutejsi mieszkańcy. Najpierw przybiegł krótko ostrzyżony dziesięciolatek z rudą grzywką, przewiesił się przez poręcz i zaczął obserwować Piotra Wasiliewicza. Następnie pojawiło się jeszcze kilku okrągłogłowych chłopaczków i parę dziewczynek z warkoczykami. Z pewnością oboje, Riabikow i mała psotnica, kompletnie mokrzy, musieli stanowić dosyć zabawny widok, gdyż dzieciaki patrzyły na nich jakby z wyczekiwaniem, z nadzieją, że tam, na dole, zaraz wydarzy się coś wielce interesującego. Śmielsi widzowie zaczęli pomalutku schodzić ze schodów. A zuchwała dziewczynka stała teraz z opuszczoną głową i robiła wrażenie tak nieśmiałej i cichej, że Riabikow już zaczął wątpić, czy się aby nie pomylił. Czy to stworzenie naprawdę mogło go tak rozgniewać? - Pan jest ojcem Antenowej? Przyszedł pan po nią? - zapytała nagle z góry dziewczynka o chudziutkiej szyjce. 10 Winowajczyni przecząco pokręciła głową. - A czyim pan jest ojcem? - rozległ się inny dziecięcy głos. Piotr Wasiliewicz zmieszał się. - Niczyim... Na podeście nastąpiło poruszenie. Riabikow odniósł wrażenie, że jego odpowiedź rozczarowała dzieci. - Przyszedł pan tylko tak? Odruchowo skinął głową. Rzeczywiście, trudno było w tej sytuacji spodziewać się z ich strony zainteresowania. Piotr Wasiliewicz w duchu już czynił sobie wyrzuty za to, że sam się wpakował w tę głupią historię. Nagle przeszła mu cała ochota, by domagać się surowego ukarania dziewczynki. Kto wie, czym by się skończyło nieoczekiwane przesłuchanie, gdyby za plecami dzieci nie pojawiła się wychowawczyni w towarzystwie grubej kobiety. - A wy skąd się tutaj wzięliście! Marsz do swoich zajęć! - skarciła surowo zgromadzone na podeście dzieci. - Nic tu nie ma ciekawego... No już!... Prędzej, prędzej! Po paru sekundach w korytarzu na górze rozległ się tupot szybkich dziecięcych nóg. - Słucham pana. Co się stało? - zapytała Riabiko-wa wychowawczyni, schodząc ze schodów. Była to kobieta w średnim wieku, biały fartuch leżał na niej jak schludna domowa sukienka. Wydawało się, że srogie spojrzenie, jakie rzuciła na przycichła dziewczynkę, nie pasowało do jej okrągłej, łagodnej twarzy. li Piotr Wasiliewicz miął w rękach czapkę, która już zaczynała wysychać. - Dziewczynka jest stąd - zaczął niepewnie - więc ją przyprowadziłem... Widzi pani, zostaliśmy przypadkiem oblani przez polewaczkę na placu. Myślałem, że może się przeziębić... Nie widział, raczej poczuł pełne wdzięczności szybkie spojrzenie z dołu. Ale wychowawczyni widocznie nie bardzo uwierzyła jego mętnym wyjaśnieniom. - Znowu coś zbroiłaś, Toniu? Dziewczynka milczała. - Więc co, może mam posyłać po ciebie do szkoły Annę Polikarpownę? Wiesz przecież, że to niemożliwe. Idź teraz i przebierz się. Potem z tobą porozmawiam. - Dobrze, Anno Anisimowno. Tonią kiwnęła głową i ruszyła schodami w górę, spokojna i wyprostowana niczym źdźbło trawki w bezwietrzny dzień - uosobienie dobrego wychowania i posłuszeństwa. - Przepraszamy bardzo, że pan się trudził - umyślnie głośno ciągnęła Nina Anisimowna, dopóki dziewczynka nie zniknęła z widoku. - Ależ to nic, naprawdę... Pracuję tu niedaleko, w teatrze, więc po drodze... Powinien się pożegnać i odejść. Ale coś nie pozwalało Piotrowi Wasiliewiczowi opuścić tak po prostu tego domu dziecka. Nie czuł się w porządku, zdawało mu się, 12 że czegoś nie dopowiedział. Wychowawczyni chyba też nie kwapiła się do odejścia. - Dziewczynka oczywiście coś przeskrobała? - zapytała, gdy Tonią już nie mogła ich słyszeć. - Nic takiego - zmieszał się Riabikow. - Była ich tam cała paczka... Biegały koło polewaczek, biegały, no i to są skutki... - Nasza Tonią naturalnie była prowodyrem? Riabikow niepewnie wzruszył ramionami. - Jest strasznie rozdokazywana - ciągnęła wychowawczyni, spojrzawszy w stronę, gdzie zniknęła dziewczynka - ale rozumna i miła, tylko... Czasami jakiś diabeł w nią wstępuje. - Czy ma kogoś? - Mówi pan o rodzicach? Nie. Matka zmarła w szpitalu. - A ona, Tonią... - Riabikow nie wiadomo czemu zniżył głos. - Ona o tym wie? - Ale skąd! Oczywiście że nie. U nas każde dziecko wierzy, że rodzice kiedyś przyjdą je zabrać. Bez tej nadziei trudno żyć. , - A jeśli się nie doczeka rodziców? - Podrasta i zaczyna rozumieć. Potem staje się dorosłym człowiekiem. Ma własny los. Wychowawczyni ledwie dostrzegalnie się uśmiechnęła, jakby chcąc się usprawiedliwić, że zatrzymała człowieka, który się śpieszy, rozmową o obojętnych dla niego sprawach. - Ta-ak. - Piotr Wasiliewicz włożył czapkę, która tymczasem już zupełnie wyschła. - No cóż, przepra- 13 szam bardzo. Muszę iść, mamy dzisiaj próbę generalną. Jeśli zechce się pani kiedyś wybrać do teatru, służę pomocą. - Dziękuję. Były to zwykłe grzecznościowe, nie zobowiązujące słowa, uprzejme pożegnanie. Oczywiście ani Riabikow nie zamierzał w przyszłości odwiedzać domu dziecka, ani tym bardziej wychowawczyni nie przyszłoby do głowy zwracać się do niego z jakimiś prośbami. Na ulicy Piotr Wasiliewicz pośpiesznie zapalił papierosa i prawie biegiem ruszył do teatru, Nina Anisimowna zaś weszła na górę, żeby zająć się swoimi nie cierpiącymi zwłoki sprawami, a przede wszystkim dać porządną burę rozhukanej Antonowej. Rozdział drugi Mieszkanie nr 77 Dom, w którym mieszkali Riabikowowie, nie różnił się niczym od tysięcy podobnych domów w Leningradzie. Stał na wąskiej ulicy, która zaczynała się przy Litiej-nym Prospekcie i na której przez cały dzień huczały ciężarówki i autobusy. Z ulicy na podwórze prowadził długi kamienny tunel bramy, jak w każdym starym leningradzkim domu. W mroku tunelu, na ścianie, wisiała lista lokatorów - gęsto poliniowana tablica pod dawno nie mytym szkłem. 14 W środku ostatniej kolumny spisu znajdowała się informacja: 77 1. Zariecka A. J. 2. Gawriłowa M. G. 3. Naliwajko E. P. 4. Riabikow P. W. 5. Kuks O. O. 78 Bobro W. J. Mieszkania oznaczone tymi numerami znajdują się w drugiej oficynie, w drugim podwórzu kamienicy. Na to drugie podwórze, niczym się nie różniące od pierwszego, także prowadzi wąski kamienny tunel. Dawniej mieszkania te były tańsze od frontowych. Teraz podwórko, piętro, dostęp światła słonecznego nie jest brany pod uwagę przy opłacie. To tylko kwestia szczęścia, czy trafi się komuś lepsze mieszkanie, czy gorsze. Co prawda do mieszkania numer 77, tak samo jak do sąsiedniego, słońce zagląda na krótko. Czasem słoneczny promień wpadnie przez okno klatki schodowej i oświetli zmatowiałą metalową tabliczkę na starych dwuskrzydłowych drzwiach: Lokal ubezpieczono w Towarzystwie , "Merkury" Kazał ją tu umieścić swego czasu młody adwokat Ilia Markowicz Zariecki. Pamięć o nim przechowuje także mosiężna blaszka z cyfrą "1". 15 Członka zespołu adwokackiego nazwiskiem Zariecki śmierć zabrała jeszcze przed wojną. Wdowa po nim, Augusta Jakowlewna, mieszka tu do tej pory i nadal figuruje jako główny lokator. Dzwoni się do niej jeden raz większym dzwonkiem. Trzy razy należy nacisnąć guzik, jeśli chce się, żeby otworzyła Maria Gawriłow-na lub jej siostrzenica Rita. Dwa razy nie dzwoni się do nikogo. Reszta lokatorów ma zainstalowane własne dzwonki. W mieszkaniu numer 77 mieszkają jeszcze trzy rodziny, jeśli za rodzinę uważać także samotnego Olega Oskarowicza Kuksa. Oprócz dzwonka ma on również prywatny otwór, przez który wrzuca się pocztę. Nad szczeliną widnieje surowy ostrzegawczy napis: Wyłącznie, do O. O. Kuksa Jest też umieszczony na drzwiach pokaźnych rozmiarów metalowy koszyk, cały oklejony nagłówkami gazet. Gazety dostarczane są Eugeniuszowi Pawłowiczowi Naliwajce, lektorowi prasy zagranicznej. Inni mieszkańcy korzystają ze wspólnej skrzynki pocztowej. Riabikowowie prenumerują "Leningradzką Prawdę", Rita "Smienę", w której jej ciotka lubi czytać artykuły dotyczące moralności. Augusta Jakowlewna co roku załatwia dla siebie prenumeratę gazety popołudniowej. Naprzeciwko mieszkania numer 77 znajdują się drzwi do lokalu oznaczonego numerem 78. Na solidnie obitych dermą drzwiach nie ma żadnych tabliczek oprócz napisu "Listy" nad szczeliną do wrzucania poczty. Zza 16 drzwi często dobiegają dźwięki wiolonczeli, na której ktoś ćwiczy oporne gamy. To oddzielne mieszkanie zajmuje docent Bobro z żoną i jedynym synem Tolikiem. Maria Gawriłowna i Rita Pierwsza w mieszkaniu numer 77 wstaje Maria Gawriłowna. Nie potrzebuje przy tym żadnych budzików. Sama dla siebie jest niezawodnym budzikiem. Starcza bezsenność każe jej otwierać oczy już około godziny siódmej. Bez względu na to, czy na dworze świeci jasne słońce, czy za oknem sinieje ponuro grudniowy poranek, Maria Gawriłowna nie uważa za potrzebne sprawdzać, która godzina na staromodnym zegarze w kształcie domku, tykającym nad jej głową. Równie bezbłędnie nie zaglądając w okno określa, jaka jest danego dnia pogoda. - Zmarzłam w pięty - musi być zimno. Za pomocą swoich wrażliwych części ciała Maria Gawriłowna nie tylko potrafi ocenić aktualny stan pogody, ale również ją przepowiadać. Prognozy są zawsze krótkie i nie podlegające dyskusji. Jeśli Marię Gawriłownę łamie w plecach - będzie plucha. Jeśli czuje bóle w stawach kolanowych - należy się spodziewać porządnego deszczu. Zdarzają się również przepowiednie o bardziej naukowym charakterze. - Dzisiaj wstałam z uczuciem, że mam ołów w 2 - Ci dziwni dorośli 17 uszach. To ciśnienie... Szykuje się upał - wyjaśnia W chwili gdy Maria Gawriłowna spuszczając z Józka ????-termometry wygłasza pierwszą opinią na temat pogody, Tej ???^????? Rita jeszcze leży z mocno za-oiśnietvmi powiekami na kanapie. SłysCwszystko, co mówi ciotka. Słyszy jęk sprężyn i ?2??1????????? pantofli po podłodze. Słyszy - L SRita wróciła późno. Przez cały wieczór tańczyła w Domu Oficera. Jest niewyspana, a musi wstać, zjesc śniadanie i biec do pracy. Trudna rada. Długie rzęsy w końcu się unoszą, odsłaniając bystre szare oczy. Dwa energiczne susy, i Rita już się ubiera. Robi to z taką wprawą i precyzją, że jej ruchami można by odmierzać czas. Błyskawicznie i zręcznie zapina podwiązki, a szwy pończoch biegną idealnie pionowo. Stopy same znajdu-"ą panele i wsuwają się w nie gładko. Wciągnięcie snódnicy i zasunięcie zamka błyskawicznego to zaledwie sprawa sekund. Dwa, trzy ruchy grzebienia i wieczorowa fryzura, wysoka niczym ułańskie czako, zamienia się w skromne uczesanie. Pięć minut w łazien-S cLwila czasu na śniadanie, i Rita, ubrana w lekki płaszczyk, z grubą książką pod pachą, już biegnie do tramwaju na Litiejny. To śpieszy do fabryki dzienna Rita. Dzienna Rita wygląda bardzo skromnie. Można nawet powiedzieć - niepozornie. Wsiada przednim wej- 18 ściem do drugiego wagonu, pokazuje konduktorowi bilet miesięczny, j jeśli udaje jej się zdobyć miejsce siedzące, natychmiast zagłębia się w książce. Czyta wszystko, co jej wpadnie w ręce. Wymaga jedynie, żeby książka była jak najgrubsza i cała "o jednym". Krótkich opowiadań nie uznaje, a ich autorów nie uważa za pisarzy. Jeśli powieść ją wciąga, zapomina o całym świecie i czasami ledwie zdąża wyskoczyć w porę z tramwaju. W fabryce Rita ma opinię dobrej pracownicy. Jej ręce montują telewizory. Dziesiątki różnokolorowych przewodów trzeba dokładnie umocować we właściwych miejscach. Rita lubi to zajęcie i pracuje z przyjemnością. W dawnych czasach dziewczęta tak samo lubiły pewnie robótki ręczne. I jak kiedyś, gdy hafciarki śpiewały przy pracy, tak dzisiaj Rita śpiewa przy montażu. Bez przerwy, niby z taśmy magnetofonowej, płyną jedna za drugą piosenki: "Wśród stepów, za dzikim Bajkałem...", "Wszyscy chłopcy na świecie...", "Morski diabeł". Czasem Rita kończy pracę przy kolejnym aparacie, zanim taśma podsunie jej następny. Wtedy zachwyca się splątanym labiryntem telewizyjnych drucików niby jakimś subtelnym, pięknym haftem. Dzienna Rita nadaje się świetnie na okładki młodzieżowych czasopism. Operatywni dziennikarze mogą pisać reportaże o pracy w przemyśle, czyniąc dziewczynę ich główną bohaterką. Ale istnieje także druga Rita - Rita wieczorna. Ta budzi się do życia po godzinie szóstej. Przed 19 ściennym lustrem, które pamięta jeszcze odbicie młodziutkiej Marii Gawriłowny, Rita pedantycznie odtwarza wczorajszą fryzurę. Trochę później, na tańcach, tej misternej konstrukcji będą jej zazdrościć inne dziewczęta. Wieczorna Rita lubi się modnie ubierać. Należy do tych dziewczyn, które potrafią sobie uszyć sukienkę "z niczego" i są zadowolone, kiedy kreacja zwróci uwagę na ulicy. Ale przede wszystkim wieczorna Rita kocha tańczyć. Po to, żeby pójść na zabawę, gotowa jest jechać na drugi koniec miasta i cierpliwie stać w długiej kolejce do kasy "Marmurowej Sali". Zamiast grubej powieści wieczorna Rita niesie pod pachą pantofle-szpilki zawinięte w gazetę. W tramwaju zaś nigdy nie siada, żeby nie pognieść sobie wykroch-malonej spódnicy. Dzienna Rita w fabryce je wszystko, byleby nasycić' głód. Wieczorna pije tylko mleko i zjada kilka herbatników. Bardzo dba o figurę i z niepokojem sprawdza swój obwód w talii. Na etażerce dziennej Rity pośród niewielu książek stoi gruby tom "Młodej Gwardii" i biografia Zofii Pie-rowskiej. Nad kanapą, gdzie zasypia Rita wieczorna, wisi fotografia Tichonowa w roli miczmana Panina i wycięte z polskiego tygodnika zdjęcie rudej Babette. Dzienna Rita ma czasami wyrzuty sumienia, że czas płynie, a ona nie uczy się dalej. Wieczorna wracając z tańców myśli o tym, żeby tylko nie minęły lata. 20 kiedy można dobrze wyjść za mąż. Potem ściera szminkę i tusz z rzęs, i kładzie się spać. Rita wieczorna nadaje się do karykatur, można też o niej pisać estradowe kuplety. Zresztą śpi już, żeby obudzić się jako dzienna Rita. Rankiem, w jakąś godzinę po niej, wychodzi z domu Maria Gawriłowna. Uzbrojona w ceratową torbę i starą portmonetkę zapinaną na zatrzask zaczyna obchód pobliskich sklepów. Wszystkie zakupy mogłaby załatwić w ciągu pół godziny. Przedtem, kiedy pracowała, tak właśnie robiła. Ale to było dawniej, zanim Maria Gawriłowna przeszła na emeryturę. Od tego czasu zaczęło jej się wydawać, że produkty spożywcze w innych sklepach, tam gdzie nie zdążyła wstąpić, są na pewno lepsze i tańsze. Teraz chodzi od sklepu do sklepu, ale nawet w ostatnim jest przekonana, że pyskaci rzeźnicy tylko czyhają na to, żeby ją oszukać, więc postanawia raczej wybrać kawałek mięsa na rynku. Ale jej prawdziwy żywioł - to artykuły przemysłowe. Staruszce przychodzi nagle na myśl, że warto by sobie uszyć nową sukienkę. Towarzyszy temu naturalnie przekonanie, że odpowiedniego materiału nie znajdzie w pobliskim sklepie. Może jednak da się coś wybrać w domu towarowym koło Narewskiej Bramy, więc Maria Gawriłowna chwyta modną torbę Rity, zasuwaną na zamek błyskawiczny, i wyprawia się na drugi koniec miasta. 21 Jeśli cała rzecz kończy się niepowodzeniem, nie mart-wr jej to ani trochę i wieczorem oświadcza Ricie: - Jutro zajrzę na Ochtę, może tam coś znajdę. Przemierzywszy dziesiątki kilometrów i zwiedziwszy wszystkie najdalsze peryferie, Maria Gawriłowna raptem, zapominając o celu swych podróży, opowiada sąsiadkom w kuchni: - Ależ nabudowali tych domów! Coś strasznego! Jedzie człowiek, jedzie, i końca nie widać. Starcza jej wrażeń na trzy tygodnie, po czym dochodzi do wniosku, że pora zmienić wypłowiałe firanki, i znów rusza na daleką wyprawę. Doktor Naliwajko i Maria Erastowna Podczas gdy Maria Gawriłowna ostrożnie zamyka za sobą drzwi, lektor prasy zagranicznej, specjalista od spraw międzynarodowych, zaczyna właśnie codzienną porcję ruchu - "rower". Jazdę ćwiczy Eugeniusz Pawłowicz w łóżku, z którego wstała już żona. Doktorowi, który w ciągu ostatnich lat mocno przytył, zalecono poranną gimnastykę. W piśmie dla kobiet Naliwajko wyczytał, że mięśnie brzucha można sobie wyrabiać leżąc na plecach. Taka gimnastyka najzupełniej mu odpowiada. Uważa, że w jego wieku jest całkiem stosowna. Pedałowanie nie trwa nawet minuty, po czym Naliwajko robi wdech i wydech, żwawo wyskakuje z łóżks i w pidżamie biegnie do skrzynki na drzwiach wejścio- 22 wych. Następnie z pokaźnym plikiem gazet pod pachą gna z powrotem w takim tempie, że można by pomyśleć, iż lęka się, by ktoś mu ich nie odebrał. Nie zważając na długoletnie protesty żony, Eugeniusz Pawłowicz przystępuje natychmiast do wstępnego, pobieżnego przeglądu wydarzeń. Z błyskawiczną szybkością, niby na przyśpieszonej taśmie, stojąc przebiega wzrokiem rozłożone na stole metrowe płachty. Czynności tej towarzyszą krótkie okrzyki: "Aha! Należało się tego spodziewać!...", "No jasne, ma się rozumieć!...", "Tak jak myślałem!...", "A to łobuzy!..." Upewniwszy się, że w polityce międzynarodowej wszystko toczy się zgodnie z jego przewidywaniami, Eugeniusz Pawłowicz układa gazety w stos i rusza do łazienki. W tym czasie jego żona, Olga Erastowna, w sukni ¦ciasno opinającej posągowe biodra, krząta się przy swym modnym, lśniącym niby nowa plastikowa zabawka, kuchennym stoliku. Część kuchni należąca do Naliwajków przypomina witrynę sklepu "Nowości". Smietankowobiałe półeczki zastawione są i obwieszone najdoskonalszym sprzętem kuchennym i robotami. Oślepiającym blaskiem niklu i czystymi barwami tęczy lśnią najnowsze przyrządy do obierania, ucierania, gotowania, duszenia i innych czynności kulinarnych. Na półeczki Olgi Erastowny nie sposób patrzeć bez poczucia niższości. Olga Erastowna wysoko ceni mechanizację w kuchni, ale gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że wszystkie te mechaniczne krajalnice, młynki elektrycz- 23 ne, najróżniejsze wyciskacze i wymyślne komplety chochli i chochelek cieszą wprawdzie oko, lecz nigdy do niczego nie są używane. Jeśli chodzi o przyrządzanie jedzenia, to Olga Erastowna obchodzi się doskonale jednym nożem o skośnie startym ostrzu i starą łyżką. Z domu wychodzi wcześniej od męża. Od wielu już lat pracuje jako sekretarka w instytucie naukowo-ba-dawczym polimeryzowanych tworzyw sztucznych i bardzo jest dumna ze swojej posady. - Kiedy wrócisz? - już w drzwiach pyta męża i niezmiennie słyszy w odpowiedzi: - Postaram się jak najwcześniej. Olga Erastowna zadowolona kiwa głową i zamyka drzwi, a Naliwajko uzbrojony w nożyce zaczyna dokładnie studiować prasę. Augusta Trochę później, kiedy mieszkanie pustoszeje, a z aparatu w korytarzu zaczyna telefonować doktor Naliwajko, Augusta Jakowlewna wstaje ze swego drewnianego łóżka, które niegdyś było koloru kości słoniowej. Pokój Augusty, jak nazywają ją między sobą wszyscy mieszkańcy, przypomina magazyn sklepu ze starociami. Czego tu nie ma! Sekretera z epoki Dyrektoriatu o rozeschniętych szufladkach, żyrandol z niebieskiego kryształu z dawno przepalonymi żaróweczkami w kształcie świeczek, fotel, ostatni z kompletu mebli, które dwakroć w historii miasta były rąbane na opał, ogromne litografie w wyłysiałych, obciągniętych plu- 24 szem ramach: jest tu i bujnobiodra Leda z Łabędziem, i blady skrzypek, zza którego pleców wygląda beznosa śmierć z kosą. Rzeczy nie mieszczą się w pokoju, niegdyś służącym mecenasowi Zarieckiemu jako gabinet, zawalają komórkę, kuchnię, strych. Nawet w przedpokoju od niepamiętnych czasów stoi masywne metalowe łóżko, a Augusta Jakowlewna wciąż marzy, że znajdzie na nie nabywcę. Za każdym razem, gdy potyka się o nie niechcący, wykrzykuje ze złością: - Boże kochany, nie mogę już patrzeć na tę zawalidrogę! Żeby mi tak ktoś wreszcie pomógł ją stąd wyrzucić! Mimo to wszyscy lokatorzy wiedzą, że podobnych wybuchów nie należy traktować poważnie. I łóżko już trzeci dziesiątek lat rdzewieje w ciemnym kącie. Nie sądźcie jednak, że muzeum staroci i bezużytecznych pamiątek przeszłości to całe życie głównej lokatorki mieszkania numer 77. O nie, nowiutki aparat radiowy "Świt" sąsiaduje tu z pozieleniałym ze starości satyrem z brązu. Białozęby Gagarin uśmiecha się z kalendarza, nie skrępowany bynajmniej widokiem wyblakłej pod szkłem nagiej modelki Degasa. A przyciśnięte starą francuską powieścią leżą starannie przepisane na maszynie i uporządkowane protokoły sądu społecznego, którego sekretarzem Augusta Jakowlewna jest od pierwszych dni jego istnienia. Zaparzenie porannej kawy na dnie starego dzbanka nie zajmuje Auguście nawet dziesięciu minut, ale gdyby wszystko to, co piętrzy się na jej ogromnych ni- 25 czym w przedziale kolejowym półkach, porównać z nowoczesnym sprzętem Olgi Erastowny, mógłby się człowiek naocznie przekonać, że technika kuchenna w clą- ] gu pół wieku uczyniła skok równy temu, jaki dzieli pojazd Cugnota i samochód na poduszce powietrznej. | W jednym miedzianym rondlu Augusty zmieściłyby się wszystkie lśniące naczynia i plastikowe cudeńka Olgi ; Erastowny. Ważąca pół puda maszynka do mięsa i żeliwne sagany mogłyby służyć jako balast dla nurka ' głębinowego. Ale te przerażające tasaki-halabardy i tłuczki-młoty kowalskie przypominają rekwizyty dawno zdjętej z afisza bajki, gdyż Augusta Jakowlewna korzysta ze wspólnej kuchni w podobny sposób jak wszyscy. Po wypiciu kawy czyta dostarczoną rano wczorajszą popołudniową gazetę, z której dowiaduje się o miejskich nowinach. Na ostatniej stronie przegląda zawiadomienia o sprawach rozwodowych, i jeśli nie znajduje znajomych nazwisk, zadowolona odkłada gazetę. Kiedy do Augusty Jakowlewny ktoś dzwoni i zaprasza ją do siebie, ta energicznie krzyczy w słuchawkę: - Dziękuję, kochana! Na pewno przyjdę. Tylko nie spodziewajcie się mnie w ciągu najbliższych dni, mam masę spraw! Przez całe długie życie maszynistki i tłumaczki tekstów Augusta Jakowlewna nie wiedziała, co znaczy bezczynność, dlatego teraz, jeśli nie starcza jej zajęć, sama je sobie wymyśla. W swoich sprawach wychodzi z domu około godziny dwunastej. Przechodzi obojętnie mimo najdłuższych ko- 26 lejek. Gardzi staniem w ogonku. Ale są i takie kolejki, w których potrafi stać niejeden dzień - to te po bilety na koncerty znakomitych wykonawców. W tych stoi wytrwale i marznie, ale po stoicku znosi wszystkie przeciwności losu. Gdyby jednak ktoś zaproponował jej bilet na jakiś nadzwyczajny koncert w filharmonii, nie byłaby szczególnie uradowana, gdyż niełatwa sztuka zdobywania biletów jest teraz tym, co wypełnia życie starej kobiety- Nikt nie wie, ile Augusta Jakowlewna ma lat. Ona sama woli nie poruszać tego tematu, ale niestety grono jej przyjaciółek i rówieśnic wciąż się zmniejsza. Pogrzebów Augusta Jakowlewna nie lubi, ale bywa na nich z konieczności, nigdy jednak nie zostaje na stypie. Wróciwszy z cmentarza bez zbytnich sentymentów zwierza się Oldze Erastownie: - Wie pani, dzisiaj odprowadzałam siostrę mojej starej przyjaciółki. Proszę sobie wyobrazić, co za głupia historia! Zmarła na zapalenie płuc! Przypomniało mi się, jak razem chodziłyśmy witać ???? Lindera... Był taki komik, przypominał trochę Charlie Chaplina... Nas, gimnazjalistek, omal wtedy nie zaduszono w tłumie... Kiedy to było?... Chyba jeszcze przed wizytą Poincarego... Dawno... Bóg wie jak dawno!.,. I wraca do swego pokoju, żeby przeczytać "Niedie-lę", którą kupiła po drodze do domu. * 27 Eugeniusz Pawłowicz Naliwajko przeważnie wychodzi nieco wcześniej niż Augusta Jakowlewna. Zamyka pokój, sprawdza, czy dobrze zamknął, poruszając klamką (instrukcja Olgi Erastowny), chwyta stojącą na podłodze ciężką walizko-teczkę i biegnie do wyjścia. Na klatce schodowej Naliwajko spotyka niekiedy wychodzącego właśnie z mieszkania naprzeciwko docenta Bóbr o. Wówczas obaj uczeni mężowie muskają uprzejmie ronda identycznych, stanowiących niejako część umundurowania kapeluszy, mamroczą pod nosem coś, co z grubsza przypomina "...ńbry", i na wyścigi zbiegają po schodach. Na dole zwykle czeka na docenta samochód, więc Naliwajko usiłuje przegonić sąsiada, by znaleźć się na ulicy przed nim i odejść, demonstrując całym swym zachowaniem absolutną obojętność wobec osiągnięć naukowych i stanowiska tamtego. Jeśli natomiast los zetknie docenta na podeście schodów z Augustą Jakowlewna, Bobro uchyla kapelusza, a staruszka wdaje się w uprzejmą pogawędkę z sąsiadem: - Dzień dobry, Witaliju Juliczu. Jak pana zdrowie? Co tam u Tamary Borisowny? Z Tolikiem wszystko w porządku? Słyszałam, że robi postępy. Zwalisty, niezgrabny docent w grubych okularach, z taką samą pudową teczką jak Naliwajko, mamrocze speszony: - Dziękuję, dziękuję... Na razie jakoś nie najgorzej... Tamara też... No i Tolik... 28 Zatrzymywany przez Augustę Jakowlewnę, towarzyszy jej aż do bramy, a na ulicy, wskazując na samochód, proponuje: - A może panią podwieźć? W jakie strony pani się wybiera? Ale Augusta energicznie odmawia: - Nie, nie, dziękuję! Gdzież tam, idę zupełnie blisko. Bobro znów uchyla kapelusza i daje nura do samochodu, Augusta Jakowlewna zaś rusza w stronę Litiej-nego Prospektu. Nie cierpi żadnych przysług towarzyskich. Mrużąc krótkowzroczne oczy dostrzega znajomych i kiwa im głową z uśmiechem. Czasem przystaje pod rozklejonymi płachtami porannych gazet, wyjmuje z torebki okulary, i nie wkładając ich na nos, czyta przez nie jak przez lornetkę najnowsze wiadomości. Przypomniawszy sobie jednak, że czekają ją obowiązki, pośpiesznie chowa okulary i rusza do tramwaju. Riabikowowie Riabikowowie mieszkali pod numerem 77 od chwili, gdy pewnej jesieni po powrocie z urlopu Piotr Wasi-liewicz zmieszany oświadczył sąsiadom, że poznał miłą kobietę i postanowił się ożenić. Od tamtej pory minęło przeszło dziesięć lat. Rabikowowie żyli w zgodzie ze sobą i ze wszystkimi. Zasmucała ich tylko jedna sprawa... Ale nie będziemy wybiegać naprzód. Czeka nas bliska znajomość z Riabikowami i dowiemy się o nich jeszcze wielu rzeczy. Mijały dni. Piotr Wasiliewicz wracał do domu 29 o czwartej, ta*k samo jak przedtem, zanim przypadek zetknął go na placu z psotną dziewczynką. Ania zwykle przychodziła później. W mieszkaniu panowała cisza, większość lokatorów była jeszcze o tej porze poza domem. Nawet drzwi do pokoju Olega Oskarowicza bywały zamknięte. Oleg Oskarowicz wprowadził się tutaj parę lat temu w wyniku zamiany mieszkania. W ciągu dnia wychodził najpóźniej ze wszystkich. Zresztą - zawrzyjmy i z nim znajomość. Oleg Oskarowicz Kuks Oleg Oskarowicz jest niezłomnym indywidualistą. Za dnia rozkoszuje się samotnością w opustoszałym wspólnym mieszkaniu. Gdy tylko z korytarza dobiegnie go trzask zamka w drzwiach, które zamknął za sobą ostatni z lokatorów, Oleg Oskarowicz otwiera drzwi swego pokoju. Kuks pracuje jako planista w pewnej bardzo poważnej firmie budowlanej. Cenią go tam, ponieważ jest doświadczonym pracownikiem o wysokich kwalifikacjach. Powierzają mu najtrudniejsze i najważniejsze koszto^ rysy. Kuks ma tak wyrobioną pozycję w swoim biurze, że wyjednał sobie prawo opracowywania niektórych kosztorysów w domu. Z początku dyrekcja niechętnie przystała na jego prośbę, kiedy jednak Oleg Oskarowicz dowiódł niezbicie, że jego wydajność podczas pracy w domu, w samotności i skupieniu, wzrasta niemal dwukrotnie, zwierzchnictwo na własne ryzyko zagwarantowało mu ów przywilej. 30 Jeśli chodzi o Olega Oskarowicza, kierował się w tej sprawie własnymi racjami. Obłożony grubymi podręcznikami i informatorami siedział nad kosztorysami do południa, wykonując w tym czasie co najmniej półtorej dniówki. Przyczyną tak intensywnej pracy była chęć jak najszybszego uwolnienia się od nudnego obcowania z cyframi i oddania się bez reszty prawdziwemu powołaniu. W rzeczywistości Kuks lekceważył zupełnie swą opinię utalentowanego planisty i bynajmniej się nie szczycił osiągnięciami w tej dziedzinie. W duchu uważał się za poetę, i to nie zwykłego poetę, lecz urodzonego satyryka. Całym swym niemłodym już i samotnym jestestwem rwał się ku satyrze. Zaczęło się to przed kilku laty. Któregoś dnia Oleg Oskarowicz, rozzłoszczony długim terminem naprawy zegarka u zegarmistrza, napisał bajkę o tym, jak to w mieście zatrzymał się czas, i posłał utwór do redakcji popołudniowej gazety. Bajkę Kuksa wydrukowano, a nieostrożny kierownik działu napisał do niego list, zachęcając, by przysyłał nowe utwory. Oleg Oskarowicz przypomniał sobie, że jeszcze w dzieciństwie pisywał wiersze wymierzone przeciwko łobuzującym kolegom szkolnym, za co nieraz obrywał, i od tej pory zaczął uważać, że urodził się poetą, a swoje wykształcenie planisty zawdzięcza jedynie praktycznym życiowo rodzicom, którzy zmusili go do tego, by na zawsze związał się z kalkulatorem zamiast chwycić za pióro. Lecz na nic nie jest za późno, póki człowiek chodzi o-i ^1 po świecie. I Kuks zabrał się do satyry, nadrabiając stracone lata. "Oto kto nam truje życie..." - pisał w swoich zjadliwych kupletach. Wynikało z nich, że zatruwają Kuksowi życie młodzi ludzie w wąskich spodniach i dziewczyny o wysokich, kunsztownych fryzurach, osobnicy z czarnymi wąsikami sprzedający gruszki na bazarze i żony rozwodzące się ze swymi mężami. Jednak po pierwszych sukcesach w prasie jakoś nie: następował prawdziwy tryumf. Bajki i fraszki Kuksa przyjmowano i drukowano z wielkimi oporami. W dodatku z czasem Oleg Oskarowicz zaobserwował, że wokół coraz mniej jest postaci i zjawisk godnych ciętego pióra satyryka. Na ulicach zrobiło się czysto. W licznych zakładach krawieckich nie tylko zniknęły kolejki wyczekujących na odległy termin usługi, lecz przeciwnie, w witrynach pojawiły się ogłoszenia uprzejmie zachęcające klientów do korzystania z możliwości ekspresowego uszycia palta czy ubrania. W dodatku nauczono się tam wreszcie szyć. Nawet ulubiony temat satyryków - wspólne mieszkania - utracił swe poprzednie złowieszcze oblicze. Oleg Oskarowicz na przykład mieszkał w czystym i przyzwoitym mieszkaniu, gdzie od dawna nie kopciły prymusy, a kobiety żyły ze sobą zgodnie, bez kłótni, nie dostarczając żadnej pożywki pióru satyryka. Z jednej strony cieszyły Kuksa zmiany na lepsze, jakie dokonały się w ostatnich latach. Bądź co bądś uważał, że jest w tym również zasługa jego ciętegc 32 pióra. Z drugiej jednak ze skrywanym smutkiem patrzył na to, że powoli znikają z życia drobnomieszcza-nie, chuligani, że coraz mniej pozostaje negatywnych zjawisk do piętnowania, i często myślał z niepokojem o swej przyszłości jako poety. Mimo to nie chciał się poddać. Skończywszy z obowiązkami służbowymi, Oleg Oskarowicz zdecydowanym ruchem odsuwał na bok porubrykowane arkusze, zasiadał przy maszynie do pisania marki "Mercedes" - wspaniałym okazyjnym nabytku - po czym szybko przepisywał wszystko, co stworzył poprzedniego dnia wieczorem. Śmiał się przy tym głośno. Uważał, że jego twórczość jest bardzo zabawna. We wspólnym mieszkaniu na Kuksie spoczywał obowiązek prowadzenia całościowej buchalterii. W określone dni wywieszał przepisaną na maszynie listę lokatorów z najdokładniejszym wyliczeniem przy każdym nazwisku, ile kto ma zapłacić za gaz, elektryczność i inne świadczenia. Z domu wychodził o godzinie drugiej. Kuchennym wyjściem. Było bliżej jego pokoju i uważał je za własne. Indywidualista. Schodząc źle oświetlonymi kuchennymi schodami Oleg Oskarowicz mocno przyciskał do siebie żółtą plastikową teczkę. Oprócz doskonale opracowanych kosztorysów zawierała wszystko, co stanowiło świadectwo literackich losów Kuksa. Znajdowały się w niej dwie dawno napisane, ale nie przyjęte przez żaden teatr jednoaktówki, wycięta z gazety recenzja, w której ostro krytykowano grupę tekściarzy estradowych, ale nie 3 - Cl dziwni dorośli 33 wymieniano nazwiska Kuksa, cienki zbiorek skeczy dla zespołów amatorskich, gdzie zamieszczono jego bajkę "Przenieśli raz słonia na emeryturę...", dwa zawiadomienia o źle obliczonych honorariach oraz zeszłoroczne zaproszenie na sympozjum młodych satyryków. Przechodząc przez podwórze, na którym o tej porze uganiali się z krzykiem malcy po powrocie ze szkoły, Oleg Oskarowicz często myślał o tym, jak bardzo mu się poszczęściło - tam gdzie mieszka, nie ma dzieci, dzięki temu panuje spokój i porządek. Tak, w mieszkaniu numer 77 na skutek szczęśliwego zbiegu okoliczności nie było dzieci. Nikt nie wpadał w drzwi ze zwycięskim pohukiwaniem ani z głośnym bekiem i skargami na kolegę z podwórka. Nikt nie rysował diabełków na tapetach i nie strugał łódeczek w kuchni. Mieszkali tu sami ludzie dorośli, poważni, zajęci swoimi sprawami. Po wyjściu Olega Oskarowicza zostawała w mieszkaniu tylko ulubienica Marii Gawriłowhy, kotka Wasyli-sa, krócej po prostu Waśka, leniwa i obojętna na wszystko, co nie miało związku z jej kocimi interesami i namiętnościami. Zresztą Wasylisa także wolała spędzać godziny, kiedy w mieszkaniu panowała pustka, na spacerach po klatkach schodowych i piwnicach. Ta jesień, podobnie jak wiele poprzednich, nie wniosła żadnych zmian w życie lokatorów mieszkania numer 77. Jedynie Maria Gawriłowna trochę chorowała, 34 ale gdy tylko wydobrzała, na nowo podjęła swoje wędrówki po sklepach. Małżonkowie Naliwajko spędzili tegoroczny urlop nie w Gagrze, lecz w Złotych Piaskach w Bułgarii. Kuksowi udało się zamieścić dwa aforyzmy w "Krokodylu", więc chodził szczęśliwy i dumny. Rita wygrała na loterii trzydzieści tomów dzieł zebranych Dickensa i tak się zachwyciła jego grubymi powieściami, że nawet jej namiętność do tańca trochę przygasła. Poza tym wszystko było jak zwykle, jedynie ze spokojnym i zrównoważonym Piotrem Wasiliewiczem działo się coś niedobrego. Od tamtego pamiętnego dnia, kiedy to przez Tonie omal się nie spóźnił na próbę generalną, stał się jakiś zamyślony i roztargniony, a na pytania odpowiadał bez sensu i na odczepnego. Niezależnie od tego jednak życie Riabikowów toczyło się zwykłym torem. Pomalowali sufit i zmienili tapety na ścianach. Wszystko robili sami, bez pomocy fachowców. Bielili i kleili zgodnie i sprawnie. W odnowionym pokoju było teraz jaśniej i jakby przestronniej. W wolne wieczory chodzili do kina, po powrocie do domu pili herbatę ze świeżymi obwarzankami, a Piotr Wasiliewicz łyknął czasem także coś mocniejszego. To Ania, sądząc, że robi mężowi miłą niespodziankę, z figlarnym uśmiechem stawiała przed nim niekiedy ćwiarteczkę. Niech mąż nie myśli, że jest taka nieczuła i nie wie, że on czasem lubi sobie wypić kieliszek... Słowem, wszystko było niby jak dawniej, a jednak - dla Piotra Iwanowicza - niezupełnie tak samo. 35 Czy śpieszył do teatru po krwawo-żółtym dywanie klonowych liści, które zasypały chodnik, czy odział w swojej kabinie, kierując oświetleniem sceny, czy drzemał w domu na kanapie, wypuściwszy z rąk gazetę wciąż widział przed sobą dziewczynkę, o bystrychgezach koloru agatu. To dziwne, ale mała psotnica z kropelka mi wody na zadartym nosie-guziczku nie wychodziła mu z głowy. _ Dawniej Riabikowowi nic takiego się me zdarzało. Owszem, czasami, w pogodny słoneczny dzień, kiedy wracał z pracy, zwalniał kroku i przystawał na skwe-Tze obcując pracowitą krzątanin, maluchów Niekiedy nawet nachylał się nad jakimś bąkiem z łapkami S oblepionymi piaskiem, jakby były w ^wiczkach, i pomagał mu usunąć awarię wywrotki. Albo z cieką wości przyglądał się na ulicy zwlekającym z powrotem do domu pierwszoklasistom, tak małym, że i czapki, i teczki wydawały się nie na ich miarę. Czasami przystawał, pytał, jakie dostali stopnie, salutował im z uśmiechem i szedł dalej. Teraz jednak było zupełnie inaczej. To dziwne, ale Riabikowa ogarnęło niespodziewanie takie uczucie, jakby w czymś zawinił, jakby postąpił niewłaściwie i w pamięci dziewczynki pozostał kimś szorstkim i bez- dusznym. Przypominały mu się wciąż oczy dzieci stojących na schodach i ich nie skrywane rozczarowanie, gdy się dowiedziały, że nie jest "niczyim ojcem i przyszedł tylko tak" Pamiętał słowa wychowawczym, która powiej 36 działa: "Każde z nich oczekuje, że ktoś kiedyś przyjdzie je stąd zabrać". Piotr Wasiliewicz wychował się w rodzinie, gdzie było sześcioro dzieci. Dwoje zmarło, czworo wyżyło, i tylko jeden brat nie wrócił z wojny. W domu nigdy nie panował wielki dostatek. Ojciec pracował w tramwajowej bazie remontowej, matka dorabiała mereżkowa-niem i robiła sztuczne kwiaty na sprzedaż, a wszyscy w rodzinie, zwłaszcza córki, jej w tym pomagali. Rodzice traktowali dzieci jednakowo, żadnego nie wyróżniali i żadnego nie zaniedbywali. Piotr rozpoczął samodzielne życie w wieku osiemnastu lat, kiedy to wyprowadził się z domu, ale na zawsze zachował w pamięci skąpe słowa ojcowskiej miłości i matczyną troskę - czyste koszule na niedzielę i półrublówki, które potrafiła dla niego wygospodarować na dziecięce przyjemności. Na ile mógł, pomagał rodzicom i młodszemu rodzeństwu. Trudno mu było sobie wyobrazić dzieciństwo, bez sióstr i braci, nawet w domu dziecka. Dobrze pamiętał swoje najmłodsze lata. Straszne niczym mary bezdomne dzieci, wyłażące z kanałów na placach. Obdarte, z czarnym ciałem przeświecającym przez łachmany, błyskające tylko białkami oczu. Dawno już zniknęli ci nieszczęśnicy. Wiele trudu kosztowała państwo likwidacja tego zjawiska. A dzisiejsi mieszkańcy domu dziecka! Czyż mógłby odróżnić małą psotnicę od jej rówieśnic?! Porządny płaszczyk, gładko przyczesane włosy. Widać, że nieźle im się żyje. A jednak wciąż czekają! Czekają na swoje matki i ojców. Riabikow przypomniał sobie, jak kiedyś poszedł do 37 internatu szkolnego, którym opiekował się ich teatr. Trzeba było gdzieś wymienić przewód elektryczny. Wybrał się w niedzielę, internat był pusty. Zastał tylko intendenta, dyżurnego wychowawcę i kilkoro dzieci, które nie miały dokąd pójść. Nie dopytywał się o przyczyny, ale długo nie mógł zapomnieć widoku snujących się po opustoszałych salach, markotnych dzieciaków i ich radości, gdy poprosił któregoś o podanie młotka czy przyniesienie wody do rozrobienia gipsu. Nie. Nawet najlepszy dom dziecka nie zastąpi rodziny - pieszczotliwego słowa matki, dotknięcia spracowanej ręki ojca. Riabikow próbował sobie tłumaczyć na wszelkie sposoby, że dzisiejsze domy dziecka to wielkie, zgodne rodziny. Ale nie mógł wymazać z pamięci pełnych zazdrości spojrzeń: "Pan jest ojcem Toni?" Miał też inną troskę. Troskę, która przez długie lata z wolna narastała i dręczyła serce. Był czas - zaraz po ślubie-kiedy Riabikowowie nie zastanawiali się nad tym, że jakoś nie mają dzieci. Może nawet cieszyło ich to, że dłużej mogą być sami, tylko we dwoje. Ania była troskliwa i wesoła. Piotr Wasiliewicz, wówczas jeszcze młody, starał się sprawiać żonie jak najwięcej przyjemności. Zabierał ją na przedstawienia do teatru, gdzie pracował wtedy jako pomocnik głównego elektryka. Czasem znajdował dla niej miejsce w loży, czasem na przystawce, a niekiedy brał ją ze sobą do kabiny. Ania siedziała cichutko, dumna z tego, że od jej męża tyle zależy w czasie każdego spektaklu. Na urlopy Piotr Wasiliewicz - zamiłowany 38 rybak - zabierał żonę ze sobą i wiózł ją pod Ługę, nad rzekę Oriedeż, do znajomej leśniczówki. Tam odpoczywali od życia w mieście. Tak płynęły dni. Pewnego razu Riabikow przechodził koło rynku. Siedział tam wiejski dziadek o siwych włosach, które aż zżółkły ze starości, i sprzedawał różne malowane wyroby z drewna brzozowego. Srokate konie na biegunach, łopatki, dziecinne ławeczki i foteliki. Towar dziadka rozchodził się szybko. Piotr Wasiliewicz też uległ pokusie i nie wiadomo po co kupił od niego maleńki fotelik z pawiami o liliowych ogonach na oparciu. Kiedy wchodził do domu, natknął się w korytarzu na Augustę Jakowlewnę. Ta od razu zauważyła fotelik w jego rękach. - Ach, co za śliczna rzecz! Wyrób ludowy! Nie mylę się chyba, kupił pan mebelek w określonym celu? - Ależ nie, przypadkowo mi się trafił, tak po prostu - zmieszał się Riabikow. - Jeden staruszek sprzedawał. No i postanowiłem zasilić jego kasę. Niech sobie fotelik stoi dla zabawy. Ania zdziwiła się zakupem, obejrzała sprzęcik, uznała, że jest bardzo ładny, ale zaraz spytała: - Tylko na co on się nam przyda? Piotr Wasiliewicz sam rozumiał, że z fotelikiem trochę się pośpieszył. Głupio to jakoś wyszło. Postanowił obrócić wszystko w żart. - Mamy mało eleganckich mebli, więc chciałem coś dokupić. Można na nim postawić jakiś kwiatek. No, a w 39 przyszłości może się komuś przyda. - 1 -porozumiewawczo mrugnął do żony. , Ale kolorowy wiejski fotelik się me pi^yua ło ta przestałw kącie za szafą, tkając na kogos_k -go się nie doczekał. Anilinowe farby zblakły Sraze niegdyś brzozowe drewno straciło połysk i zzołkta ??-zeschnięty od długiego stania koło kaloryferów fotelik "odczas któregoś sprzątania został wyniesiony na po-dworze i zapomniany. Czas płynął. Dzieci wciąż nie było. Pewnego dnia Ania powiedziała mężowi: _ To moja wina, że nie mamy dziecka. Zle wybra- łeŚ Pieticl Biabikow rozgniewał się na żonę. Skrzyczałt ją, ze mówi głupstwa. Potem zaczął Anię pocieszać przekonywacie uczynił bardzo dobry wybór, że jest zadowolo-ny i nikogo innego nie chce. Ale ona powtarzała uparcie: - Nie nie jest ci ze mną dobrze. Piotr Wasiliewicz sam się domyślał, że nie wszystko układa się, tak jak powinno. Dawno 3uz bytaporna dziecko, i rzeczywiście od dawna o tym mystał. Podobno każdy mężczyzna pragnie mieć syna. Ale on marzył o dziewczynce. Maleńkiej, śmiesznej i przymJnej. Widział siebifidącego ulicami miasta *"(tm)^^L trochę podrosła. Dziewuszka wypytuje go o wszystko, co widzi wokół, a on udziela jej szczegółowych, wyczerpujących, ale zrozumiałych odpowiedzi Chęó zorania ojcem z czasem nieco w nim przy,gadaj Ania także jakoś się uspokoiła. Znalazła sobie pociechę 40 w trosce o dom. Biabikow był coraz bardziej zajęty w teatrze. Wolny czas poświęcał na różne usprawnienia techniczne i racjonalizatorskie pomysły. Zdawało się, że oboje przywykli do myśli, iż pozostaną bezdzietni. I oto teraz Piotra Wasiliewicza znów ogarnęło uczucie jakiegoś niepokoju. Anna Andriejewna, jak to kobieta, od razu zauważyła, że z mężem dzieje się coś dziwnego. Najpierw udawała, że nic nie spostrzegła, ale wreszcie nie wytrzymała i zagadnęła męża: - Jesteś jakiś inny niż zwykle, Piotrze. Może masz do mnie o coś pretensję, to powiedz mi wprost. Biabikowa zdumiała przenikliwość żony. Boześmiał się z przymusem. - Ale skąd, Aniu. Wszystko jest w porządku, naprawdę. W najlepszym porządku. Może jestem trochę przemęczony... Ale to minie... Nie przejmuj się tym. I rzeczywiście, też znalazł powód do niepokoju! Musi wybić sobie z głowy te głupstwa. I to raz na zawsze! Rozdział trzeci Kolejne spotkanie To mu się jednak nie udało. Dlaczego - tego sam Piotr Wasiliewicz nie potrafiłby wytłumaczyć. Wkrótce po tamtej krótkiej rozmowie z Anią wracał któregoś dnia z teatru ulicą, gdzie mieszkała Tonią An- 41 tonowa. Zwykle szedł do domu inną drogą, ale wted> . jakiegoś, powodu wybrał właśnie tę. I to bliżej był: budynku, w którym mieścił się dom dziecka tym sil niejsze odczuwał pragnienie, by wejść do środka i zapy be jak się uczy i sprawuje mała psotnica^ Chociaż m by ? jakiej racji? Kimże jest dla niej? Zwyczajnym przypadkowo spotkanym przechodniem, o którym daw-no wszyscy zapomnieli. _ Pewnie się zdziwią i nie zechcą odpowiadać na jego bezsensowne pytania. Ale znalazłszy się pod domem odrzucił nagle wszelkie wątpliwości, wszedł na schodki i pociągnął gałkę i ciężkich drzwi. . J Ten sam hol i schody. Te same wymyte stopnie ze| śladami szybkich nóg, które tylko co po nich przebiegły. Głośny tupot i krzyki gdzieś na górze. Ta sama portierka z grubymi nogami w wełnianych pończochach i zniszczonych kapciach. Tyle tylko, że teraz czytała "Ognisko", a nie "Iskierkę". Powoli uniosła znad pisemka swoje okulary-lupy i wycelowała je w Piotra Wasiliewicza. Riabikow zdjął czapkę, ukłonił się i zapytał: _ Przepraszam, czy mógłbym się widzieć z wycho wawczynią Niną Anisimowną? _ Staruszka nie odpowiedziała od razu, jakby się zasta nawiała, czy warto w ogóle kogoś, dla niego fatygować W końcu powiedziała powoli i nie kierując swoich sło" wprost do Riabikowa, lecz jak gdyby gdzieś w prze strzeń: 42 - Nina Anisimowną jest u nas teraz dyrektorką. Dawny dyrektor poszedł wyżej, no i Nina Anisimowną zajęła jego miejsce. A wychowawczynią młodszej grupy została zamiast niej Olga Francewna. Więc o kogo panu chodzi i w jakiej sprawie? - No... - niezdecydowanie zaczął Riabikow - myślę, że chyba jednak o Ninę Anisimownę. Dyrektorkę... - Musi pan zostawić palto - ciągnęła dalej staruszka, odłożywszy pisemko na krzesło. - W palcie nie może pan wejść na górę. Piotr Wasiliewicz posłusznie zdjął okrycie. - Zaprowadzę pana. Sam pan nie trafi. Staruszka poprowadziła Riabikowa schodami i dalej korytarzem. Na ścianach wisiały wykonane kolorowymi kredkami rysunki - podobny do wielkiego domu lodołamacz "Lenin" wśród lodów, statek kosmiczny przypominający pocisk artyleryjski, co rozbłysnął kometą malinowego płomienia, dźwigi, dźwigi sięgające aż do nieba. - Czy Antonowa znowu coś zbroiła? - zapytała idąca przodem staruszka. - Nie, skąd. Przyszedłem w innej sprawie - uspokoił ją Piotr Wasiliewicz. - Aha, w innej. Nic dziwnego. Dziewczynka jak malowanie. I bystra, nie ma co. Co chwilę mijały ich biegnące albo spacerujące korytarzem dzieciaki. Małe, ośmioletnie, i starsze, z jednakowo przyciętymi grzywkami. Zatrzymywały się na ich widok, obrzucały szybkim, badawczym spojrzeniem Piotra Wasiliewicza i szły dalej. Ale Riabikow słyszał, 43 jak za jego plecami milkną kroki, czai, że dzieciaki I oglądają się za nim. Najbardziej ze wszystkiego na świecie nie chciałby j teraz spotkać Toni. Dziewczynka na pewno by go po- ] znała. Tego Piotr Wasiliewicz był pewien. A jeżeli za-1 trzyma go i spyta, po co przyszedł? Co jej wtedy od-1 powie? Wreszcie stanęli pod drzwiami z małą emaliowaną tabliczką. - Ktoś do pani, Nino Anisimowno. Można wpuścić? - zapytała przez uchylone drzwi staruszka z na-1 iwną bezceremonialnością, właściwą ludziom, którym ich mizerna pozycja pozwala w każdych okolicznoś-] ciach pozostawać po prostu sobą. Riabikow wszedł do gabinetu. Nina Anisimowna siedziała przy biurku i coś pisała. Pracowała w okularach i dlatego podniósłszy głowę znad papierów nie od razu poznała gościa. Piotr Wasiliewicz podszedł bliżej, Nina Anisimowna1 zdjęła okulary i widocznie natychmiast go sobie przypomniała, bo wykrzyknęła: - Ach, to pan! Riabikow miał wrażenie, że jego widok wcale jej nie zaskoczył. - Proszę bardzo, niech pan siada. Wskazała wzrokiem fotel z wysokim obitym derma oparciem. - Czy coś się stało? Riabikow usiadł i wyprostował się, żeby poczuć si< pewniej. 44 - Ależ nie, nic podobnego... - zaczął wyjaśniać szybko i nieskładnie. - Ja tylko tak, po drodze. Pamięta pani, mówiłem, że pracuję tu niedaleko, w teatrze. Przyprowadziłem wtedy przemoczoną dziewczynkę... Przepraszam bardzo, chciałem się tylko dowiedzieć, czy się nie przeziębiła, no i w ogóle... Jak się sprawuje. - A, chodzi o Antonową. Wszystko w porządku, zdrowa. Chce się pan z nią zobaczyć? Riabikow spodziewał się wszystkiego, tylko nie takiego pytania. Zmieszał się, nie wiedział, co powinien zrobić. - Więc mówi pani, że jest zdrowa? -¦ Najzupełniej. Jest teraz na spacerze. - To dobrze, że nic jej się nie stało - powiedział, myśląc usilnie, co by tu jeszcze dodać. A Nina Anisimowna wciąż nie spuszczała z niego oczu. Dobrze byłoby zapalić, papierosy i zapałki są w kieszeni, ale cóż - nie wypadało tego zrobić w gabinecie dyrektorki domu dziecka! Piotr Wasiliewicz wsunął nogi pod siedzenie, a dłońmi uchwycił się wypolerowanych do połysku lwich głów na poręczach fotela. Można było pomyśleć, że boi się z niego wypaść. Annie Anisimownie zrobiło się żal tego skrępowanego, nieporadnego człowieka, więc przyszła mu z pomocą: - Pracuje pan w teatrze? - Jako główny elektryk - przytaknął gorliwie Riabikow. " - Byłam u was na ,,Rigoletcie". Macie dobre głosy. 45 zkowsk "eg.. widzom tytuł I jest zapewne haterką jest ży adij ???> ci cfjiwr ? ? s- - Na przykład taki Czuwlajew, śpiewa partią księ-cia. Młody, a co za talent! - Tak, zdaje się, że właśnie jego widziałam. Oboje zdawali sobie sprawę, że mówią zupełnie nie na temat, ale gorliwie podtrzymywali rozmowę. Trze- ' ba było jednak w końcu przejść do rzeczy, więc Ria-bikow zebrał się na odwagę i powiedział: - Widzi pani, chciałem o coś zapytać. A gdybym i tak Tonie, z jakąś koleżanką, oczywiście, zaprosił na poranek do teatru? Niech sobie obejrzą przedstawienie... Wystawiamy balet dla dzieci, "Karaluszysko". Wychowawczyni się zamyśliła. Palce o paznokciach pokrytych bezbarwnym lakierem ścisnęły rączki okularów. - Widzi pan... Przepraszam, jak pańska godność? - Piotr Wasiliewicz Riabikow. | - Widzi pan, Piotrze Wasiliewiczu, w zasadzie tego się u nas nie praktykuje. Puszczamy dzieci tylko z bliskimi im osobami. Sam pan to z pewnością rozumie. Dłonie Riabikowa pracowicie polerowały głowy drewnianych lwów. - Rozumiem, ale przecież może pani zasięgnąć o mnie informacji... Pracuję w teatrze dwanaście lat... - Nie o to chodzi - powstrzymała go Nina Anisi-mowna lekkim ruchem ręki. - Nie mam co do pana żadnych zastrzeżeń... Oczywiście jest pan żonaty? - Ponad dziesięć lat. - I nie macie dzieci - raczej stwierdziła niż zapytała Nina Anisimowna. 46 - Z żoną żyjemy dobrze - pośpieszył z wyjaśnieniem Riabikow. - Widzi pan - znów po chwili milczenia wróciła do rozmowy wychowawczyni - chodzi o bardzo poważną sprawę. Nasze dzieci są niezwykle wrażliwe na wszelkie przejawy zainteresowania ze strony dorosłych. To bardzo niebezpieczne rozbudzić w nich jakieś mgliste nadzieje, a potem zostawić. Można je zranić na całe życie. No a Antonowa jest w ogóle bardzo wrażliwym dzieckiem. - Tak, tak, oczywiście, rozumiem... Nastąpiło niezręczne milczenie. Z korytarza dobiegał tupot i dziecięce głosy. - Spodobała się panu? - zapytała nagle wychowawczyni. - Jest zabawna. Dyrektorka uśmiechnęła się. - To prawda, ma pan rację. I straszny z niej urwis. Ale jej losy są bardzo smutne. Matka wyrzekła się jej zaraz po urodzeniu... Zresztą zmarła. Tyle że dała dziewczynce imię. - Antonina? - Nie. Naprawdę nazywa się Żulietta. Tonią to od nazwiska. Dzieci ją tak nazwały, a myśmy się przyzwyczaili. Żulietta to bardzo wymyślne imię. - Tak... A skąd się wzięło? - Pewnie z kina. - Nina Anisimowna zamyśliła się. - Dziewczynka ma też dość trudny charakter. Chociaż na pozór jest bardzo szczera i bezpośrednia. - Mnie się także zdawało - zgodził się Riabikow. - 47 A że charakter ma niełatwy, to chyba naturalne... } Własnych dzieci nie mam, ale cudzych widziałem wiele, j Wychowawczyni skrzyżowała rączki okularów i zdecydowanym ruchem odłożyła je na stół. - A więc tak - powiedziała dobitnie, patrząc ??? Riabikowa. - Pracuję tutaj od dawna i domyślam się, I że nie przyszedł pan ot tak sobie... Pociągnięte jasnym lakierem paznokcie zabębniły o szkła okularów. Riabikow czekał. I nagle dyrektorka] rzekła: - Dobrze. Puszczę ją z panem na poranek. I to sa-J mą, chociaż to niezgodne z naszym regulaminem. Alej nie wszystko w życiu dzieje się wedle regulaminu. -•] Westchnęła jakoś bardzo zwyczajnie, z ulgą. - O któ-l rej kończy się spektakl? Piotr Wasiliewicz wymienił godzinę. - To dobrze, że tak wcześnie. Proszę rano przyjść] tutaj po Tonie. Powiem jej, że jeśli się będzie dóbr za sprawowała przez cały tydzień, pójdzie na balet. Już| ona się o to postara, ja ją znam. Po przedstawieniu ktoś od nas będzie czekał,pod teatrem i zabierze ją do don mu. I jeszcze jedna sprawa. Proszę jej nic nie obiecy-l wać. Absolutnie nic. - Dobrze - przyrzekł Riabikow i wstał. Podali sobie ręce jak starzy znajomi. - Długo pan siedział - stwierdziła gruba staruszka kiedy zszedł na dół. Odłożyła pisemko i podała Piotrowi Wasiliewiczow palto. Była wyraźnie zaintrygowana jego wizytą i oka zywała mu żywe zainteresowanie. Strzepnęła nawa 48 dłonią jakiś niewidoczny pyłek z jego czapki i obciągnęła na nim palto. Riabikow czuł się jak po całym dniu ciężkiej pracy. Pchnął masywne drzwi i głęboko zaczerpnął świeżego powietrza. Nagle ktoś wpadł na niego z rozpędu, uderzając go głową w brzuch. Piotr Wasiliewicz usłyszał śmiech, krzyki i zobaczył grupę dzieci wracających ze spaceru. Na wyścigi biegły do wejścia. A z Riabikowem zderzyła się w samych drzwiach najszybsza z całej grupy dziewczynka. Podniosła głowę i Piotr Wasiliewicz ujrzał znajome bystre oczy i nos jak guziczek. Psotnica widać też go od razu poznała. Jej policzki zalał malinowy rumieniec. Oboje się zmieszali. - Jak się masz, Toniu - powiedział Piotr Wasiliewicz. Dzieci zbiły się w gromadkę wokół nich. - Znów przyszedł się pan na kogoś poskarżyć? - Co ci przyszło do głowy? - Riabikow nie spodziewał się tak gwałtownego ataku. - Poprzednim razem także się na ciebie nie skarżyłem. Dziewczynka milczała chwilę. - Racja. To dlaczego wychodzi pan z naszych drzwi? - A może przyszedłem kogoś zaprosić do teatru? - Jest pan aktorem? - Nie, niezupełnie. - A czym? - No, pracuję w teatrze... - W teatrze pracują aktorzy... - Nie tylko aktorzy. Kiedy przyjdziesz, zobaczysz, 4 co tam robię. / < - Ci dziwni dorośli 49 - Ale mnie nie puszczą do teatru! - No cóż, może puszczą. - Kiedy? - Nie wiem. Zależy, jak się będziesz zachowywała. Młoda wychowawczyni wyminęła grupę dzieci i otworzyła drzwi. - Proszę bardzo, wchodźcie, nie zatrzymujcie się! - poleciła stanowczym tonem. Piotr Wasiliewicz miał drogę wolną. Dzieciaki zniknęły w głębi domu. Tonią pomachała ręką i pośpieszyła za innymi. - No to do widzenia. Proszę nas zaprosić do teatru! Kiwnęła Riabikowowi na pożegnanie i zniknęła za drzwiami. Pogwizdując wesoło Piotr Wasiliewicz wbiegł po schodach do domu i przekręcił klucz w zamku. Ale w pokoju poczuł się jakoś dziwnie. Ukrył się za gazetą, jak gdyby miał coś na sumieniu, chowając spojrzenie przed krzątającą się wokół stołu Anią. Po obiedzie usiadł przy oknie i zaczął rozbierać mały jak pudełko papierosów tranzystorek, który dawno obiecał naprawić jednemu z aktorów. Rozdział czwarty Początek powieści W niedzielę na przedpołudniówce grano "Karalu- szysko". Balet szedł już w teatrze dziesiątki razy i Piotr Wasiliewicz znał go niemal na pamięć. 50 Było w przedstawieniu wiele najrozmaitszych sztuczek i niespodzianek - i tanecznych, i reżyserskich, j oświetleniowych. Piotr Wasiliewicz zdawał sobie sprawę, że "Karałuszysko" nie może się Toni nie spodobać, przecież za każdym razem, kiedy szedł ten balet, sala aż się trzęsła od owacji i entuzjastycznych dziecięcych oklasków. Już po dziesiątej Piotr Wasiliewicz zaczął się śpieszyć. Denerwował się. Zdawało mu się nie wiadomo dlaczego, że z całej imprezy nic nie wyjdzie, że Nina Anisimowna w ostatniej chwili się rozmyśli i nie pozwoli mu zabrać Toni. Albo mała psotnica nie zechce iść do teatru sama. Może nawet wcale na niego nie czeka. Poprzedniego dnia wieczorem powiedział żonie, że w niedzielę ma bardzo ważny spektakl, będą na sali jacyś wyjątkowi goście. W tym ukrytym żarcie była próba jakiegoś usprawiedliwienia się przed Anią. W każdym razie Piotr Wasiliewicz od razu poczuł się lepiej. Rano Ania dała mu świeżo upraną, wykrochmaloną koszulę, której wkładanie było dla niego istną torturą. Bez pomocy żony w ogóle nie mógł sobie poradzić ze spinkami i kołnierzykiem. Kiedy Ania wiązała mu krawat, poczuł nagle jakieś wyrzuty sumienia. Miał wrażenie, że niezasłużenie krzywdzi żonę. Wypił herbatę, zjadł śniadanie i wcześniej, niż należało, wyszedł z domu. ?------^ I oto robiąc sobie w/dJfePchu w%rzut'y za to, że dener- (I ?"?) V*rak°V wuje się niczym mały chłopiec, znowu otwierał drzwi domu dziecka. Tonią czekała na niego w holu. Miała na sobie paletko zapięte na wszystkie guziki. Na głowie berecik. Na nogach starannie wymyte śniegowce. W rękach trzymała wystrojoną lalkę. Gdy tylko Riabikow wszedł, zerwała się z ławki i zapomniawszy o przywitaniu wykrzyknęła radośnie: - Zaraz powiem Ninie Anisimownie! Już miała wbiec po schodach, kiedy nagle widocznie coś sobie przypomniała, zawróciła, zrzuciła z nóg śniegowce, postawiła je pod ławką i postukując podeszwami wyczyszczonych pantofli znów rzuciła się na górę. Wszystko to stało się tak szybko, że Riabikow nawet nie zauważył, iż Tonią, pewnie z podniecenia, zapomniała się z nim przywitać. On sam przecież także nie zdążył wymówić ani słowa. Dziewczynka wróciła razem z wychowawczynią. Teraz szła spokojnie, Nina Anisimowna za nią. - Dzień dobry, Piotrze Wasiliewiczu - powiedziała dyrektorka. - A więc do dwadzieścia po pierwszej... Pamiętaj, Toniu, nie szalej w teatrze. Tonią tymczasem już zdążyła włożyć i zapiąć ka-loszki, po czym śmiało i ufnie wyciągnęła do Riabiko-wa starannie wymytą z atramentowych plam dłoń. Kiedy znaleźli się na ulicy, oboje nie wiedzieli, od czego zacząć rozmowę. - W której jesteś klasie, Toniu? - zapytał Riabikow. 52 - W drugiej B. Zamilkli. Po chwili Piotr Wasiliewicz znów spytał: - A dlaczego wzięłaś ze sobą lalkę? - To Lusia. Nigdy się z nią nie rozstaję. Tylko kiedy jestem w szkole albo na spacerze - wtedy Lusia <*pi. Jestem jej wychowawczynią. Ona także chciałaby pójść do teatru. Czy będzie mogła obejrzeć przedstawienie? - zaniepokoiła się dziewczynka. - Oczywiście że tak. Skoro ją wzięłaś. - Ona sama chciała. - Kto ci ją podarował? - Dostałam ją na urodziny. - Zamyśliła się. - Kto mi podarował? Wszyscy. Doszli do gmachu teatru, niedawno odnowionego, ale już pociemniałego od deszczu, który siąpił nieprzerwanie od kilku dni. Piotr Wasiliewicz zastanawiał się, gdzie najlepiej będzie posadzić dziewczynkę. Już wcześniej porozumiał się z administratorem, który obiecał dobre miejsce w dyrektorskiej loży. Ale Riabikow jakoś nie miał ochoty rozstawać się z Tonią. Jeżeli wpadnie do loży tylko na chwilę w czasie przerwy, wcale się nie zdążą zaprzyjaźnić. Postanowił wziąć ją do siebie, do kabiny oświetleniowej. Przecież stamtąd wszystko doskonale widać. Miejsce jest wprawdzie trochę za blisko sceny, ale może Toni to się właśnie spodoba. - Chcesz siedzieć tam, gdzie ja pracuję? - zapytał. Bez namysłu kiwnęła głową. - Ale to prawie na scenie. Będą tańczyć tuż przed tobą. Zgadzasz się? 53 Tonią powtórnie kiwnęła. - Z sali jeszcze zdążysz się napatrzyć! - powiedział 1 Riabikow. Rozebrali się i powiesili palta na wieszaku dla pra-1 cowników. Warkoczyki Toni były gładko splecione. I Odświętna sukienka wyglądała skromnie, ale przyje- 1 mnie. Tonią rozebrała także lalkę i wsunęła jej płasz- | czyk w rękaw swojego. - Córeczka? - zapytała Riabikowa szatniarka. Udał, że nie dosłyszał pytania. Wziął Tonie za rę-1 kę i poprowadził wąskimi kamiennymi schodami w gó- i rę. Weszli na piętro, potem ruszyli długim korytarzem. WI jego końcu, na podeście schodów, stał mężczyzna w fu-1 trzanym kombinezonie. Na plecach, jak kaptur, zwi-J sał mu niedźwiedzi pysk. Na podeście było ciasno, mu-1 sieli się przecisnąć tuż koło mężczyzny. - A, cześć, Wasilicz - zagadnęła niedźwiedzia skó-1 ra. - Przyprowadziłeś ją? Już dawno trzeba było tol zrobić. Ładna dziewczynka. Nawet nie wiedziałem, żel masz córkę. Przedstaw mi ją. - Bardzo się śpieszymy - rzucił Riabikow i po-i ciągnął Tonie dalej. Zaczęli schodzić po stromych żelaznych schodkach] Ku zadowoleniu Piotra WasiHewicza nikogo więcej nie! spotkali po drodze i wreszcie znaleźli się w kabinie. PoJ łyskiwały niebieskawo metalowe łuki lamp, płonęłjj czerwone żaróweczki. Piotr Wasiliewicz nacisnął jakią guzik i powiedział do okrągłej siateczki: 54 - Mamkin, już jestem. Wszystko w porządku? - W porządku, Piotrze Wasiliewiczu, dzień dobry. Wszyscy na miejsca! - rozległ się jakiś głos ze ściany. - Zamiast Czystiakowa jest dzisiaj Rimma. Czy-stiakow ma zwolnienie lekarskie. Grypę złapał. - Dobrze - powiedział Riabikow i nacisnął drugi guzik. - Rimma, to ja, Riabikow. Cześć! Wiesz dokładnie, co masz robić? - To jest teatr? - zapytała Tonią, z lekkim strachem rozglądając się po kabinie. - Teatr jest tam. Popatrz. Tonią spojrzała w maleńką szczelinę i zobaczyła salę, rozjarzoną lampami i lśniącą od złoceń. Na widowni było mnóstwo dzieci. Przeciskały się na miejsca i rozmawiały głośno. Gdzieś obok pohukiwały trąby i odzywały się piskliwie skrzypce, jakby przedrzeźniając nawzajem swoje dźwięki. - Za nami jest orkiestra - wyjaśnił Riabikow. - Słyszysz? Muzycy stroją instrumenty. W ciasnym pomieszczeniu kabiny stały dwa trój nożne taborety z porządnie wysłużonymi skórzanymi siedzeniami. Piotr Wasiliewicz pokręcił jeden z nich i podwyższył siedzenie. Potem coś sprawdził i powiedział: - Za nisko. Wyszedł i po chwili wrócił z twardą, grubą poduszką. Położył ją na siedzeniu i usadowił Tonie tak, żeby jej stopy opierały się na poprzeczce taboretu. Następnie wskazał jej szerokie okienko pod sufitem i wyjaśnił: - Patrzeć będziesz tędy. 55 Dziewczynka ujrzała przed sobą 'deski podłogi, a za nimi, zupełnie blisko, żółtą pluszową kurtynę. Podniosła głowę - kurtyna niknęła gdzieś w górze niby szeroka droga. I nagle rozległ się czyjś przytłumiony głos: - Kabina oświetleniowa, proszę się przygotować! Wyłączamy salę! Piotr Wasiliewicz, który usadowił się na drugim taborecie, ujął obiema rękami czarne uchwyty i powoli przesunął je w dół. Natychmiast jasno niczym słońce zapłonęła żółta kurtyna. Orkiestra ucichła, w sali zaległo milczenie. I zaraz jak grom, tak że Tonią aż drgnęła, zupełnie blisko zahuczały bębny. - Już się zaczyna - pochylił się ku dziewczynce Piotr Wasiliewicz. Kurtyna popełzła w górę i ha Tonie powiało chłodem. Tuż obok zobaczyła czyjeś białe łapki. Kurtyna podniosła się jeszcze wyżej i zniknęła, a przed Tonią wyrosło całe zwierzęce miasto. Zwierzęta obchodziły święto. Dziewczynka chciała nie tylko sama oglądać przed-i stawienie, ale też pokazać je Lusi. Musiała trzymać lalkę tak, żeby i ona dobrze widziała. Z początku pytała ją nawet: "Ciekawe, co? Podoba ci się?", ale niedługo potem lalka leżała na jej kolanach twarzą w dół, a Tonią szeroko otwartymi oczami chłonęła wszystko, co się działo na scenie. Siedząc na zwykłym miejscu, Piotr Wasiliewica ukradkiem obserwował swego małego gościa. Dziew-j 56 cZynka siedziała nieporuszona, prawie nie mrugając oCzyma, a usta aż lekko otwarła z emocji. Policzki jej się zaróżowiły. Było duszno, więc Riabikow włączył wentylator. Tonią jednak nie zwracała uwagi ani na gorąco, ani na nagłe ochłodzenie. Ręka Piotra Wasiliewi-cza jakoś sama oderwała się od dźwigienki reostatu i spoczęła na głowie dziewczynki. Ostrożnie pogładził jej jedwabiste włosy i poczuł, że Tonią leciutko drgnęła, a potem - może mu się tylko wydało? - przytuliła się do jego dłoni. Nastąpiła przerwa. Piotr Wasiliewicz wyszedł, polecając Toni, żeby niczego nie ruszała. Szybko wypalił papierosa, pobiegł do bufetu dla aktorów i poprosił o największą pomarańczę. Potem wrócił do kabiny. - To dla ciebie - powiedział i podał Toni pomarańczę. Ale dziewczynka nagle schowała rękę za siebie. - Nie trzeba. My wszystko mamy. - No wiesz... - Riabikow jakoś się zmieszał. - Popatrz tylko. Takich pomarańcz nigdzie nie ma. Podważył kawałek grubej skórki i zaczął obierać pomarańczę. W kabinie przyjemnie zapachniało. Potem Piotr Wasiliewicz ujął rękę Toni i włożył do niej pomarańczę, która teraz nie była już taka ogromna. Dziewczynka jadła i pytała: - A do czego są te kółeczka? Riabikow wyjaśniał. - A może pan tak zrobić, żeby wszędzie nagle było ciemno? 57 - Mogę! - To niech pan zrobi! - Aż oczy zmrużyła z zachwytu, wyobraziwszy sobie, co się stanie. - A po co? - zdziwił się Piotr Wasiliewicz. - Bo tak. Ale wszyscy zaczną gwizdać! Pogroził jej palcem i uśmiechnął się. Podobało mu się, że Tonią nie dowierza, iż tyle tu od niego zależy ? kieruje przecież całym oświetleniem w teatrze. Dziewczynka pomilczała chwilę i raptem zapytała: - A jak mam do pana mówić? Zamyślił się. Jakoś zupełnie nie miał ochoty, żeby Tonią nazywała go wujkiem Pietią. - Nazywam się Piotr Wasiliewicz, Toniu. - A ja wcale nie jestem Tonią. Niech pan zgadnie, jak mi na imię. - Zgadnę. - No jak? Za nic pan nie zgadnie! - Masz na imię Żulietta. Tonią się nastroszyła. - A skąd pan wie? - Wiem! I to od dawna. - Ale skąd? W tej chwili znowu rozległ się głos: - Zaczynamy drugi akt... Riabikow, proszę się przy gotować. Światło na sali! Tonią przylgnęła do okienka ukazującego scenę. 5? Rozdział piąty Jedno nieopatrzne słowo Riabikow ogromnie pokochał teatr. Gdyby ktoś piętnaście lat temu powiedział mu, że z czasem poczuje się niemal artystą, będzie brał żywy udział w przedstawieniach, machnąłby tylko ręką. Teraz natomiast nie pojmował, jak mógł dawniej żyć bez teatru. Jeśli było trzeba, Piotr Wasiliewicz spędzał w nim dni i noce, byle tylko na scenie wszystko zostało zapięte na ostatni guzik. Za każdym razem, siedząc w kabinie, w czasie spektaklu denerwował się nie mniej niż każdy z wykonawców, i chociaż jego palce mechanicznie przesuwały dźwignie reostatów dokładnie w taki sposób, jak tego wymagała inscenizacja sztuki, Piotrowi Wasiliewi-czowi wydawało się, że oświetla scenę po swojemu i że właśnie od niego zależy, czy spektakl będzie udany. Tonią już zauważyła, że wystarczyło przesunąć dźwi-gienki w dół, żeby wszystko na scenie zalało czerwone światło, a słońce zachodziło za góry. Kiedy dźwignie przesuwały się w górę - słoneczne światło rozjaśniało scenę. Gdy Piotr Wasiliewicz naciskał guzik - zapalały się gwiazdy, a wielki, okrągły księżyc płonął coraz jaśniejszym blaskiem. Na scenie wszystko było szalenie ciekawe. Ale i ruchy Piotra Wasiliewicza warto było śledzić, żeby potem zobaczyć, co się dzieje ze słońcem, gwiazdami i księżycem. Ale oto ostatni raz zagrzmiały potężne bębny i złoci- 59 sta kurtyna opadła. Piotr Wasiliewicz wygasił sceną ! i włączył oświetlenie sali. Aktorzy wybiegali przed kur-? tynę, żeby się kłaniać. Tonią widziała tylko ich nogi, W końcu kurtyna także stopniowo zszarzała i zgasła. - Koniec - powiedział Riabikow. - No i ??, ??-? dobało ci się? Tonią była rozczarowana tym, że wszystko trwałe tak krótko. Oświadczyła: - A ja bym się Karaluszyska wcale nie zlękła. Do-J piero bym mu pokazała!... Piotr Wasiliewicz osłonił pokrowcem reostaty. Wąski-1 mi schodami ruszyli do wyjścia. Pachniało czymś słód-,' kim, jak w kuchni, kiedy się piecze ciasto. Zęby skró-| cić drogę, Piotr Wasiliewicz poprowadził Tonie głów-j nym korytarzem dla aktorów. Przez otwarte drzwi ma-| leńkich pokoików bez okien było widać, jak przed jas-J no oświetlonymi lustrami aktorzy ściągają z siebie kud-j łste zwierzęce skóry. W jednym z pokoików na kanap-!j ce leżał zielony kostium żaby, w drugim głowa lwa. Tonią wpatrywała się w te wszystkie dziwy szeroko! otwartymi oczyma. Strasznie ją kusiło, żeby czegoś do-l tknąć. Ale Riabikow prowadził ją korytarzem, jak] mógł najszybciej. Na dole, koło szatni dla pracowników, do Toni, jua ubranej, podszedł łysy, gruby człowieczek ze skrzypcami w czarnym futerale. Muzyk też wybierał się już do domu. Przystanął koło Toni, ujął ją pod brodę, przyjrzał) się buzi dziewczynki i powiedział głośno: - Ach, co za oczy! Córeńko!.,, Jak algierskie oliw- GO jji... - Odwrócił się do Piotra Wasiliewicza i zapytał: - jo pana? - Moja - mruknął Riabikow, chcąc uniknąć wyjaśnień. Wyszli na ulicę. Siąpił drobniutki jak pyłki kurzu deszczyk. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi na grubej sprężynie. Tonią natychmiast wyrwała rękę z dłoni piotra Wasiliewicza. - Dlaczego pan powiedział, że jestem pana? Nie jestem pana! Jestem z domu dziecka. Riabikow zmieszał się, nie wiedział, co odpowiedzieć. Ale właśnie w tej chwili ujrzał przed sobą Ninę Anisi-mownę. Widocznie sama postanowiła przyjść po dziewczynkę. - No, jesteście! I to bardzo punktualnie. Jak tam, Toniu, podobało ci się? - Podobało - chmurnie odpowiedziała dziewczynka. Nina Anisimowna od razu zauważyła, że coś się stało. - Czy podziękowałaś Piotrowi Wasiliewiczowi? - Dziękuję - krótko powiedziała Tonią. - No dobrze. Poczekaj na mnie chwilę. Zaraz pójdziemy. Dziewczynka odeszła na bok i w milczeniu, potulnie czekała. - Co się stało? Czemu jest taka zacięta? - spytała Nina Anisimowa, z przestrachem wpatrując się w twarz Riabikowa. Zmieszany opowiedział o tym, co zaszło koło szatni. - ??? - kiwnęła głową wychowawczyni - mówi-| łam panu. Dziewczynka ma charakter. Milczeli chwilę, w końcu Nina Anisimowna wyciągnęła rękę. - Dziękuję panu. - Ależ nie ma za co! O czym tu mówić! Gdyby pani widziała, jak ona patrzyła... Jeśli można, przyjdę jeszcze kiedyś. Myślę, że się z Tonią pogodzimy. - Najpierw proszę sprawę dokładnie przemyśleć. Mam wrażenie, że spodobał się pan Toni. - Tak? Myśli pani? - chciał się upewnić Riabikow. - Tak mi się wydaje. - No, to do zobaczenia. Wszystkiego najlepszego. Tonią czeka - skinął głową Piotr Wasiliewicz. - Myślę, że... Niedługo przyjdziemy. Nina Anisimowna podeszła do Toni i wzięła ją za rę-i kę. Riabikow poklepał się po kieszeniach, żeby znaleźć^ papierosy i zapałki. Zapalił, odwrócił się i popatrzył zaj odchodzącymi. Wydało mu się, że Tonią się obejrzała i pomachała do niego lalką. Rozdział szósty Szczypta życia codziennego W rodzinie Naliwajków doszło do małej różnicy zdań] Olga Erastowna wróciła z pracy nieco później nil zwykle. Naliwajko siedział przy stole, skubał po kawałeczku nakrojony jeszcze rano ciemny chleb i żują< 62 powoli sczerstwiałą kromkę czytał "Sprawy Międzynarodowe". Był głodny i rozdrażniony przedłużającą się nieobecnością żony. Dał wyraz swym uczuciom w ten sposób, że kiedy żona wreszcie weszła do pokoju, siedział nadal, naburmuszony jak małe dziecko, i udawał, że w ogóle nie zauważa jej obecności. Długie lata wspólnego pożycia nauczyły Olgę Eras-townę, że zły humor męża kończy się natychmiast, z chwilą gdy zje on talerz zupy. Tym razem jednak nie śpieszyła się do kuchni. Właśnie dzisiaj postanowiła przeprowadzić poważną rozmowę z mężem, a jego milcząca obraza dodała jej bojowego ducha. - Wszyscy dostają mieszkania. Tylko my pewnie umrzemy w tym wspólnym - rzuciła, licząc na to, że nieoczekiwany atak zaskoczy męża. Naliwajko oderwał się od artykułu o ruchu buddystów w Azji Środkowej i zbaraniałym wzrokiem spojrzał przez okulary na otwarte drzwi szafy, za którymi przebierała się żona. Po chwili namysłu zdecydował się nie reagować na rzucone wyzwanie. W minutę później Olga Erastowna stała już w podomce przy stole. - Proszę cię bardzo, nie udawaj, że nie słyszałeś - ciągnęła, odsuwając od męża koszyczek z chlebem'} Doktor Naliwajko milczał wytrwale, pozornie pochłonięty bez reszty problemem waśni religijnych. - Jak sądzisz, dlaczego się spóźniłam? 63 Eugeniusz Pawłowicz wzruszył ramionami, zrozumiawszy jednak, że dalsze ignorowanie słów zony może go drogo kosztować, zamknął czasopismo. _ ZatwierdziU nam przydział dziesięciu mieszkań. Musiałam zaczekać, aż przywiozą papiery, i zadzwonić do szczęśliwców, żeby ich o tym zawiadomić N01 jeszcze pogratulować ich żonom - ciągnęła nieubłaganie Olga Erastowna. _ No i bardzo dobrze, ja przecież nic me mówię... _ Oczywiście że dobrze, nikt w to nie wątpi... Jeśli chodzi o niektórych, to nawet aż za dobrze. Smarkacze, którzy ledwie skończyli staż asystencki, dostają po dwa i pokoje. /-vi ""I Naliwajko świetnie rozumiał, do czego zmierza 01ga| Erastowna, ale udawał, że jego to nie dotyczy. _ Widocznie nie mieli własnego kąta... No i wreszciej przyszedł czas, że dostali - bąknął, zamierzając na no-j wo zagłębić się w lekturze. Ale to mu się nie udało. _ Właśnie, przyszedł czas. - W głosie Olgi Eras-i towny pojawiły się dramatyczne nuty. - Dla wszyst-j kich z wyjątkiem ciebie. Dla ciebie nie przyszedł..! Oczywiście, z twoim usposobieniem... _ Ależ Olgo! Słusznie im się to należało... _ Słusznie! Dla ciebie wszystko jest słuszne. U nasj też są tacy święci jak ty, gotowi czekać w nieskończoj ność... _ Przepraszam cię bardzo. - Z zawodowego przyj zwyczajenia Naliwajko gotów był podjąć dyskusję. -Ostatecznie mamy tutaj dwa pokoje. Sąsiedzi są spo^ 64 kojnymi, przyzwoitymi ludźmi. Jest cicho... W mieszkaniu nie ma dzieci. - Ale chyba mam prawo przynajmniej umrzeć we własnym mieszkaniu?! - wykrzyknęła z patosem Olga Erastowna, która bynajmniej nie zamierzała umierać w najbliższym czasie. - Oczywiście że masz. I jestem przekonany, że przyjdzie czas także dla nas. Wkrótce u mnie w zakładzie będą zapisy do spółdzielni. Wytrzymaj jeszcze trochę. - Eugeniusz Pawłowicz znów sięgnął do koszyka. - Przestań podjadać! Nie będziesz mógł jeść obiadu! Olga Erastowna zdecydowanym ruchem zabrała ze stołu koszyczek z chlebem, i lekko postukując obcasikami domowych pantofli, wyszła z pokoju. Prawdę mówiąc, małżonkowie Naliwajko nie odczuwali żadnych niedogodności z powodu wspólnego mieszkania. Jeszcze nie tak dawno Oldze Erastownie nawet w głowie by nie postała myśl o jakiejkolwiek zmianie lokalu. Ale teraz, kiedy wszędzie słyszało się tylko: "Dostaliśmy mieszkanie w nowym bloku..." - "Daleko?" - "Ale skąd, metrem dziesięć minut od centrum..." - teraz Olga Erastowna zapragnęła gorąco zdobyć własne mieszkanie, choćby niewielkie, ale samodzielne, w którym miałaby nie jakiś tam kącik we wspólnej kuchni, lecz mogłaby wszystko - łącznie z przedpokojem i balkonem - urządzić po swojemu. Kiedy weszła do kuchni, zastała w niej pozostałe panie. - Proponują Eugeniuszowi Pawłowiczowi, żeby się 6 - Ci dziwni dorośli , 65 zapisał do spółdzielni - oznajmiła. - Piękne domy, nowoczesne, doskonale wyposażone... Boję się tylko... że zanadto sie. przyzwyczaiłam do centrum. Nie wyobrażam sobie mieszkania gdzieś koło Środkowej Ro- -Gratuluję bardzo się cieszę z dobrej nowiny -odezwała się pierwsza Augusta Jakowlewna która od-smażała sobie dwa naleśniki z serem na patelniopo-metrowej średnicy. - To właśnie świetnie, ze buduje Sę u nas teraz nowe domy wśród zieleni, tam gdzie jest ^^???? wszyscy będą mieli własne mieszka-nia _ powiedziała Olga Erastowna. _ No kochaneczko - ciągnęła Augusta - ja juz własnego mieszkania nie potrzebuję. Co bym w mm robiła? Rozmawiała sama ze sobą? _ Racja - włączyła się do rozmowy Maria Ga*fl łowna, wycierając ceratę na swoim stole. - Bez ludzi iest smutno. Co to za życie bez innych? _ Jeśli pani zechce pogadać z sąsiadami, może pani pójść do parku. Projektuje się teraz nowe osiedla ze specjalnymi parkami czy skwerami dla emerytów. Po prostu przyzwyczailiśmy się żyć niczym w wagonie kodowym. Czijuż z tym skończyć - oświadczyła zoną doktora Naliwajki. . j W tej chwili ze szczotką i suknią w rękach zjawił* się w kuchni Rita. _ Zaraz zapytamy, co o tym myśli młodzież - uciej szyła się Olga Erastowna. - Niech pani powie, Ritd, chciałaby pani dostać własne mieszkanie? 66 - A po co mi ono? - wzruszyła ramionami dziewczyna. - Jak to po co? Wyjdzie pani za mąż. Wtedy na pewno zechce pani zamieszkać w swoim mieszkaniu. - No, wtedy tak. - Rita się zamyśliła. ¦- A widzi pani! - triumfowała żona Naliwajki, •krając na cieniutkie plasterki obrany ogórek. - To zrozumiałe, kiedy się ma rodzinę, dzieci - ciągnęła Maria Gawriłowna. - No ale weźmy na przykład Anię i Piotra Wasiliewicza. Oboje pracują. Na co im właściwie samodzielne mieszkanie? Anna Andriejewna. nie brała udziału w rozmowie. Słuchała w milczeniu, co mówiły kobiety. Stała przy kuchence i czekała, aż woda w czajniku się zagotuje. - Samodzielne mieszkanie podnosi w człowieku poczucie własnej wartości! Powiedział to Kuks. Do tej chwili nikt na niego nie zwracał uwagi, chociaż jak zawsze, w milczeniu - umieszczał jakieś zapasy w swojej kuchennej szafce. - W pierwszej kolejności powinni dostawać mieszkania ludzie, którzy mają duże rodziny, dzieci - upierała się przy swoim Maria Gawriłowna. - Tak, dzisiaj - zgodził się chłodno Oleg Oskaro-wicz. - A co powiemy jutro, jeśli, dajmy na to, liczba lokatorów nam się powiększy? - Spojrzał z ukosa w stronę Rity. Chociaż naleśniki dawno się przyrumieniły i gaz został zgaszony, Augusta nie opuszczała kuchni. Kuks jednak nie powiedział nic więcej. Pełen dostojeństwa udał się do swego pokoju. Kobiety dosłyszały odgłos 67 zamykanych drzwi. Wiedziały wszystkie - zaraz rozlegnie się klekot maszyny do pisania. Ania roześmiała się cichutko, tak że inne nawet tego nie zauważyły. Rozśmieszyła ją ta czcza babska gadanina, do której włączył się niespodziewanie Oleg Oskarowicz. Zdjęła z kuchenki czajnik i wróciła do pokoju, żeby, jak to robiła zawsze, opowiedzieć mężowi o tej zabawnej dyskusji. Rozdział siódmy Dzień dobry, to my Nikt oczywiście nie przywiązywał większej wagi doi owej wymiany zdań w kuchni. Nie do takich dyskusji 1 dochodzi, gdy zbierze się kilka kobiet! Bywa, że oma-1 wiane są problemy o wielkim znaczeniu życiowym, 1 a opinie i wywody mogą służyć jako prawdziwa krym- j ca mądrości - można z niej czerpać w nieskończoność. I Ale, choćby to było nie wiem jak dziwne, właśnie tej i najzwyklejszej w świecie rozmowie sądzone było stać i się zalążkiem wydarzeń, które wkrótce miały nastąpić 1 w mieszkaniu numer 77. Minął tydzień, odkąd Piotr Wasiliewicz tak nieprzy-j jemnie się rozstał z Tonią-Żuliettą. W teatrze upływały! dni pełne kłopotów i nerwów. Zapracowany po uszyj Riabikow starał się nie myśleć o dziewczynce, chybaj dlatego, że zdawał sobie sprawę, iż musiałby pokonać! zbyt wiele trudności na drodze prowadzącej do reali-j zacji swoich marzeń. Stopniowo coraz bardziej utwierJ 68 dzał się w przekonaniu, że dla Ani, a zwłaszcza dla niego samego, za późno już na jakiekolwiek zmiany w życiu. Perswadował to sobie także po nocach, gdy dopalał ostatniego przed zaśnięciem papierosa, patrząc na żonę, tak bliską i kochaną, spokojnie śpiącą u jego boku. Odpędzał od siebie wszelkie natrętne myśli i postanawiał żyć tak jak dotąd. W następną niedzielę przed południem znowu szło "Karaluszysko". Tego dnia jakoś nic się nie układało. Niespodziewanie przepaliły się żarówki w nadsceniu. Rano w domu zawiadomiono Riabikowa telefonicznie, że jego pomocnik nagle zachorował i nie przyjdzie do pracy. Trzeba było go zastąpić młodym, niedoświadczonym elektrykiem. Uporawszy się jakoś ze wszystkim, Piotr Wasiliewicz już zdejmował pokrowce z reostatów, kiedy zadzwoniono i powiedziano mu, że jest pilnie proszony na portiernię. Riabikow nikogo nie oczekiwał i z nikim się nie umawiał. Pomyślał jednak, że mógł zapomnieć. Do rozpoczęcia spektaklu brakowało dwudziestu minut, więc szybko ruszył ku tylnemu wejściu. Na portierni oświetlonej słabą żarówką pod sufitem czekała grupka dziewczynek różnego wzrostu, lecz jakoś do siebie podobnych, a przed nimi - Riabikow zauważył to od razu - stała Tonią. Na widok Piotra Wasiliewicza uśmiechnęła się pełnym skruchy, ale radosnym uśmiechem, a w jej ciemnych oczach zatlił się lęk i prośba. 69 - Dzień dobry, to my - zamachała do niego z daleka. - To moje koleżanki, opowiedziałam im o Karaluchu i one także chciałyby go zobaczyć. Proszę nas. wpuścić. - Wszystkie?! - Piotr Wasiliewicz był oszołomiony. - Tak - potwierdziła Tonią. - To moje koleżanki. Jesteśmy ż różnych klas. Mamy wolny czas do obiadu, więc je przyprowadziłam. Wpuści nas pan? - Toniu, ale przecież... Trzeba mnie było chociaż uprzedzić. - Ma pan rację - westchnęła. - Ale opowiedzia-? łam im, i tak strasznie chciały zobaczyć... A potem usłyszałyśmy w radiu, że dzisiaj grają "Karaluszysko", no i przy szły śmy... Może pan być spokojny, będziemy siedziały bardzo cicho, cichuteńko... Nic z tego, tak? Cztery dziewczynki, które przyprowadziła Tonią, patrzyły na Riabikowa z taką błagalną prośbą i nadzieją, że wydawało się, iż od tego, czy wejdą, czy nie wejdą na przedstawienie, zależy całe ich dalsze życie. I Piotr Wasiliewicz poddał się. - Zaczekajcie tutaj - rzucił, po czym zniknął głębi teatralnych labiryntów. Cóż było robić? Riabikow pobiegł do administratora. Administrator siedział w swojej ciasnej, obwieszonej afiszami klitce obok kasy i akurat, jak na złość, rozmawiał przez te lefon. Odmawiał komuś czegoś bardzo uprzejmie i wy mownie. Widocznie człowiek, który nalegał, nie by 70 z tych, co łatwo rezygnują, więc rozmowa zapowiadała się na dłużej. Administrator przez chwilę patrzył na Riabikowa, który z niecierpliwości przestępował z nogi na nogę koło jego biurka, po czym powiedział w słuchawkę: >;proszę minutkę zaczekać", zakrył ją dłonią i zapytał: - O co chodzi, Piotrze Wasiliewiczu? - Ilio Markowiczu - Riabikow złożył błagalnie swoje szorstkie dłonie - zaklinam cię na Chrystusa, posadź gdzieś dzieciaki! Przyszły, rozumiesz, w ostatniej chwili... Za dziesięć minut zaczynamy. - Chwileczkę - powtórzył Ilia Markowicz do słuchawki i odłożył ją na biurko. - Twoje, tak? - Wziął wieczne pióro i sięgnął po maleńki bloczek. - Piątka - wyrzucił z siebie Piotr Wasiliewicz. - Co?! Administrator odłożył pióro. - Wszystkie z domu dziecka - pośpieszył z wyjaśnieniem Riabikow. - Z domu dziecka?! Skąd do ciebie cała piątka z domu dziecka? No, no, no... Czego wy ode mnie chcecie, ludzie?! Ilia Markowicz miał już takie przyzwyczajenie, że kiedy odmawiał jakiemuś współpracownikowi bezpłatnego biletu, zwracał się do niego w liczbie mnogiej, jakby osaczał go cały tłum. - Żarty sobie robicie czy co? - Administrator znów ujął słuchawkę. - Ilio Markowiczu, proszę cię! - przemówił ochryp- 71 łym głosem Riabikow. - Zostało dziesięć minut... Gdy- I by chodziło o moje, nie prosiłbym... Ale z domu dziecka! - Domy dziecka chodzą w sposób zorganizowany! Piotr Wasiliewicz oparł się rękoma o biurko liii Markowicza i zawisł nad nim całym swym szczupłym ciałem. - Proszę cię. Słyszysz, ten jeden jedyny raz... Inaczej stąd nie odejdę. Nie mogę... Nie mogę ich wyrzucić. Rozumiesz, nie mogę! Administrator znów przykrył dłonią słuchawkę i podniósł głowę. Nigdy jeszcze nie widział, żeby ustępliwy Riabikow zachowywał się w ten sposób. Ilia Markowicz zrozumiał, że to już nie jest prośba. I uległ. - Skończę kiedyś przez was w więzieniu! Pięć osób! - poskarżył się płaczliwym tonem administrator i znowu ujął pióro. Łysiną opierał się niemal o pierś Piotra Wasiliewicza. - Do loży dyrektorskiej... Powiesz, że na moje polecenie. Dostanie mi się jeszcze za was wszystkich, nie ma co. Ale Riabikow nie słyszał już zwykłych wyrzekań.: Chwycił zbawczy papierek i popędził z nim na portiernię. Pięć par oczu wpatrywało się w niego z niemym i trwożnym pytaniem. - Biegnijcie szybko naokoło, do szatni! - Podał paJ pierek Toni. - Pokażcie to kontrolerce. Zaprowadził was na miejsca. - A nie mówiłam wam! -¦ wyrwało się Toni. - Lecimy! - Toniu! - Riabikow na sekundę zatrzymał dziewJ 72 czynkę. - Po przedstawieniu zaczekajcie na mnie przed wejściem. - Dobrze! - zawołała i znikła w drzwiach, biegnąc za koleżankami. Do kabiny Riabikow wpadł na trzy minuty przed początkiem spektaklu. Rozpaczliwie migało światełko sygnalizujące, że ma się zgłosić. - Wszystko w porządku, jestem na miejscu - zgłosił przez mikrofon prowadzącemu przedstawienie. - A niech cię. '¦- Słychać było, jak asystent reżysera odetchnął głośno. - Gdzie cię nosi? Już sam nie wiedziałem, co robić... Mogłeś mnie przynajmniej uprzedzić. - Zostałem pilnie wezwany do szefa - zaśmiał się Riabikow, siadając na swoim taborecie. Zajrzał w oczko z prawej strony kabiny. W półmroku dyrektorskiej loży, w pierwszym rzędzie foteli, pojawiło się pięć dziecięcych główek, a wśród nich jedna dobrze znana, na cieniutkiej szyjce. W przerwie Riabikow kupił pomarańczę, żeby dać ją Toni po przedstawieniu. Dziewczynki czekały na niego przed służbowym wejściem. - Dziękujemy, dziękujemy!... Strasznie panu dziękujemy!... - zaczęły podskakiwać i piszczeć na różne głosy, gdy tylko Riabikow zapinając palto ukazał się w drzwiach. Ruszyły całą gromadką, dzieląc się wrażeniami. Tonią szła najbliżej Piotra Wasiliewicza. Co chwila podnosiła głowę i spoglądała mu prosto w oczy. 73 - A dlaczego - zapytała nagle - żaba, kiedy się przestraszyła, to skakała, skakała, a potem wstała i poszła, jak wszyscy ludzie? Piotr Wasiliewicz roześmiał się. - Przecież to już było za sceną. Tam aktorzy zawsze I zachowują się normalnie. - To znaczy, że tylko udają? - zapytała z urazą j jedna z dziewczynek. - A myśmy myślały, że ona naprawdę się boi Karalucha. Skręcili w ulicę, gdzie mieścił się dom dziecka. Niebo się zaciągnęło na dobre, kropił drobny deszcz. - Dziewczynki, teraz biegiem! - rzuciła Tonią. Piotr Wasiliewicz już myślał, że będzie musiał pobiec ? razem z nimi, ale to był tylko podstęp. Ledwie dziew- 1 czynki na wyścigi rzuciły się w stronę domu, ścisnęła | Riabikowa za rękę. - A my pójdziemy powolutku. To już była prawie zmowa. Nagle Tonią spytała: - A czemu pan nie przychodził? Nie graliście niej dla dzieci, tak? - Byłem bardzo zajęty, Toniu - powiedział po prostu Piotr Wasiliewicz. "Czemu pan nie przychodził?" A więc czekała nai niego. Nie, to wszystko nie było takie proste. A teraz... Od chwili gdy ujrzał ją dzisiaj na portierni, znów coś go do niej uparcie ciągnęło. Podeszli do drzwi, za którymi zniknęły koleżanki Toni. Powinni zacząć się żegnać, ale dziewczynka zwie-, kała. Piotrowi Wasiliewiczowi także nie było spieszno! się z nią rozstać. 74 .- Idzie pan teraz do domu? - zapytała Tonią. .- Do domu. Już najwyższy czas: .- A co pan będzie robił? Ma pan dzieci? ¦- Nie mam. - A dlaczego? Inni mają. Nie wiedział, co odpowiedzieć, a dziewczynka wypytywała dalej: - Mieszka pan sam? - Nie, we dwoje. - Z mamą? - Ale skąd, jestem już za stary. Tonią zamyśliła się nad czymś, a wtedy on spytał: - No a ty, chciałabyś mieszkać z mamą? - Tak, mama kiedyś przyjedzie i zabierze mnie do siebie. - Pomilczała chwilę i dodała: - Tata też pewnie przyjedzie. Deszcz lał coraz rzęsiściej, ale nie zwracali na to uwagi, niby zakochani,-którym trudno się rozstać, choć już dawno pora. - Toniu - zapytał Riabikow - dobrze ci ze mną? Kiwnęła głową. - Chciałabyś być ze mną częściej? Dziewczynka podniosła głowę i spojrzała pytająco w twarz Riabikowa. - Pójdę już. - Poderwała się gwałtownie, wbiegła po schodach, otworzyła drzwi i zawołała: - A przedstawień dla dzieci więcej nie ma! Wiem o tym! - po czym zniknęła wewnątrz domu. Deszcz padał jednostajnie, miarowo, jak zwykle jesienią w Leningradzie. Nie było żadnej nadziei na to, że 75 przestanie lać choćby na kilka minut. Riabikow podniósł kołnierz i ruszył w stronę domu. . W kieszeni miał pomarańczę, którą zapomniał dac Toni ^^^^ Rozdział ósmy Jeszcze jedno wyjaśnienie - Och, ależ zmokłeś! - wykrzyknęła Ania, kie-1 dy wszedł do pokoju. - I po coś się tak śpieszył, nie I lepiej było przeczekać? - Akurat bym przeczekał. Leje jak z cebra. Zdjął przemoczone palto i czapkę i powiesił je w ko-J rytarzu. Stół był nakryty do niedzielnego obiadu. Na kloszu! piętrzyły się jabłka. Ania na niego czekała. Riabikow zdjął marynarkę, powiesił ją na oparciu! krzesła i wyszedł do łazienki. Mył się z przyjemnością, j pogwizdując wesoło motyw polki z "Karaluszyska". Ania przyniosła z kuchni garnek z zupą. Kartofle wl zupie trochę się rozgotowały, Piotr Wasiliewicz spóź-| nił się na obiad. Ania wróciła do przedpokoju, gdzie na j haczyku wieszaka wisiało smętnie mokre palto, i umieś-j ciła je na dwóch hakach. W ten sposób prędzej wy-I schnie. Coś w kieszeni miękko przy tym uderzyło o] ścianę. Ania wsunęła rękę w kieszeń i wyjęła z niejj ogromną dorodną pomarańczę. "Po co ją kupił? Prze-] cięż są jabłka". Położyła pomarańczę na stole i znów] wyszła do kuchni. 76 Piotr Wasiliewicz wrócił do pokoju z ręcznikiem w rękach. Na środku stołu, obok jabłek, leżała pomarańcza. Palto schło, starannie rozwieszone na dwóch haczykach wieszaka. Nie miał wątpliwości - to była ta sama pomarańcza, którą kupił dla Toni. Weszła Ania. Piotr Wasiliewicz, unikając jej spojrzenia, włożył domową marynarkę i usiadł przy stole. - Jak się udała przedpołudniówka? - zapytała żona. - Normalnie, jak zawsze. Zjedli zupę. Pomarańcza leżała na stole i Riabikow niby to nie zwracał na nią uwagi. Oczywiście mógłby powiedzieć: "W teatrze były ładne pomarańcze, więc kupiłem jedną dla ciebie". Ale nie mógł skłamać. Byłoby to nielojalnie wobec Ani. Milczał. Ania dostrzegła nagłą zmianę w nastroju męża. O nic go nie pytała, ale Riabikow czuł, że żona oczekuje jakichś wyjaśnień. I raptem jak gdyby się ucieszył z tego niespodziewanego przypadku. Upłynęłoby jeszcze dużo czasu, nim by o wszystkim opowiedział Ani. Sprawa by się ciągnęła. A tak... Zaraz jej powie i koniec. W końcu jest jego żoną. Musi się zastanowić, co mają robić dalej. - Aniu - zaczął, starając się mówić jak najspokojniej. - Już dawno chciałem z tobą o czymś pomówić. Ania mimo woli drgnęła. - Nie bój się - roześmiał się z przymusem Piotr Wasiliewicz. - To nic takiego... Głupstwo. - I zaraz sio poprawił: - To znaczy, oczywiście, nie takie znów głupstwo. Ania schyliła głowę i milczała. Zdawała sobie spra- 7; wę, że zaraz usłyszy coś bardzo ważnego, coś, od czego będzie zależeć wiele rzeczy w ich życiu. - Już dawno chciałem ci opowiedzieć, Aniu... - Spodziewałam się tego... - rzekła cicho. I wtedy Riabikow nagle się roześmiał. Roześmiał sil wesoło i szczerze, i choć rzadko mu się to zdarzało, tol jeśli już się zdarzyło - śmiał się naprawdę z całeji duszy. Ania wiedziała o tym. Podniosła głowę i z nadzieją w oczach spojrzała ??? męża. - Słuchaj - zaczął Riabikow, dotknąwszy jej rę-f ki. - Pamiętasz, jak oblała mnie polewaczka na pla-i cu?... Nie wszystko ci wtedy opowiedziałem. W kuchni dawno już prawdopodobnie zagotowała si" woda w czajniku, ale oni wciąż siedzieli przy stole! Ania słuchała z pochyloną głową, a Piotr stłumionym.; głosem i niezbyt składnie opowiadał jej o wszystkimi czym żył w ciągu ostatnich dni. __ No, teraz już wiesz. Pomarańcza była dla niejJ Zapomniałem jej dzisiaj dać... No i co o tym sądzisz?! Ania wciąż jeszcze milczała. Być może w duszy czułi pewną urazę. Gdyby nie przypadek, kto wie, jak długo jeszcze by o niczym nie wiedziała.... Ale przecież chol dzi o niego, o jej Pietię. Zawsze pragnęła, żeby był szczęśliwy. Riabikow czekał. I właśnie w tej chwili rozległo się pukanie do drz - Aniu, zgasiłam gaz pod twoim czajnikiem. Cał woda się wygotowała! - zawołała Maria Gawriłown - Ojej, co się ze mną dzieje! Dziękuję! 73 Ania zerwała się od stołu. Riabikow miał wrażenie, że jest zadowolona z przypadku z czajnikiem. Bez słowa wybiegła do kuchni. Ale już w drzwiach odwróciła się i uśmiechnęła znajomym, dobrym uśmiechem. Ciężar winy spadł jak gdyby z ramion Piotra Wa-siliewicza. Zapalił papierosa i w podnieceniu zaczął spacerować po pokoju. Ania wróciła, znalazła podstawkę i ustawiła na niej parujący czajnik. - Wiesz co, Pietia - powiedziała, przysuwając do siebie filiżanki, żeby nalać herbaty - weźmiemy ją, skoro tak postanowiłeś. We dwoje zapewnimy jej warunki nie gorsze niż inni. Chociaż, co prawda, ciasno tu u nas. - Obrzuciła spojrzeniem pokój, jakby widziała go po raz pierwszy. - Ale starczy miejsca i dla trojga. Piotr Wasiliewicz był zdumiony, że tak bez namysłu się zgodziła. - Ale jak to, tak od razu?... - zapytał zbity z tropu. - Nawet jej nie widziałaś. - Skoro tobie się podoba... Mówisz, że jest zabawna... - No dobrze, ale ty? - Mnie się też spodoba, jeśli ci na niej zależy. - Westchnęła i znów uśmiechnęła się do męża. Riabikow zrozumiał. Ania postąpi tak, jak on chce. Tak było zawsze. Nawet jeśli sama nie miała na coś wielkiej ochoty. I on nigdy się nie dowie, czy rzeczywiście tego pragnęła, czy też postąpiła wbrew własnej woli. W tej potulnej gotowości, w słowach wyrażających zgodę nie tyle dostrzegł, co wyczuł źle skrywaną zazdrość. 7" - Nie __ powiedział już całkiem opanowany. - Będziemy decydować wspólnie. I nie dlatego, że mnie akurat coś strzeliło do głowy... Ty też się jej przyjrzysz, pomyślisz... Zastanowimy się, co robić... Bo potem już nie można się wycofać. Rozdział dziewiąty Być albo nie być Nie Ania nie należała do tych, co potrafią zlekceważyć zaufanie bliskiego człowieka. Od tamtego wieczora nie mogła zapomnieć wyznania Piotra Wasiliewicza i wciąż nalegała, żeby nie odwlekać sprawy. No i zaczęło się.' Dawniej Riabikow czytał w gazetach: tam i tam odnalazła rodziców dziewczynka osierocona w czasie wojny, ktoś przygarnął i wychował czworo cudzych dzieci, ktoś inny adoptował dziecko kobiety, która go me chciała - i myślał: jakie to proste! Ludzie zapragnęli wziąć dziecko, wyrazili zgodę na adopcję i oto juz mają w domu nowego członka rodźmy. Nie wyobrażał sobie nawet, jak kłopotliwe są w praktyce sprawy, które, zdawałoby się, wymagają jedynie ludzkiej dobroci i serca. Piotr Wasiliewicz odwiedzał Tonie. Któregoś dnia przyniósł jej prezent. Prezent był skromny, ale starannie wybrany - komplet przyborów do wyszywania. Kupowała go Ania. Tonią podziękowała, a potem oświadczyła, że przybory do wyszywania są, bardzo 80 ładne, ale jeszcze bardziej podoba jej się zestaw narzędzi do majsterkowania. Riabikow był z żoną w domu dziecka podczas uroczyście obchodzonego święta. Siedzieli osobno. ŻuHetta Antonowa recytowała wierszyki, a potem tańczyła jako małpka w parze z koleżanką. Ania patrzyła na dziewczynkę i wydawało jej się, że wszyscy widzą, jak się czerwieni. Po uroczystości, gdy zostali sami, Riabikow, bardzo przejęty, zapytał żonę, czy dziewczynka jej się podobała. - Jest bardzo drobniutka. Nie wygląda na swój wiek - powiedziała Ania. - To nic. Urośnie. Jest silna - zapewnił ją Piotr Wasiliewicz. Ale ze sposobu, w jaki Ania wypowiedziała te słowa - z troską i zadumą - wywnioskował, że Tonią przypadła jej do serca. Potem już Ania dowiadywała się, co należy robić dalej. Razem chodzili po odpowiednich urzędach i komisjach. Formalności było tak dużo i wydawały się tak niepotrzebne, że czasami nawet spokojny Piotr Wasiliewicz wprost wychodził ze skóry. Konieczne były zaświadczenia z przychodni o stanie zdrowia jego i żony. Papierki z administracji domu. W teatrze oczywiście wszyscy już wiedzieli o sprawie, którą załatwia Piotr Wasiliewicz, i gratulowali mu decyzji. Jedni ze szczerą radością, inni z pewnym współczuciem, jakby chcąc dodać mu otuchy w tak ryzykownym przedsięwzięciu. 8 - Ci dziwni dorośli 81 - Potem odwiedziła Riabikowów Nina Anisimowna. Pili herbatę, Piotr Wasiliewicz przy wychowawczyni nie palił i schował wszystkie popielniczki. Rozmowa z początku nie dotyczyła Toni, ale Piotr Wasiliewicz był milczący i tylko od czasu do czasu przytakiwał obu 1 kobietom. Nagle Ania powiedziała: - Łóżeczko postawimy tutaj. Już upatrzyłam odpowiednie. Są takie - dla dzieci do czternastu lat. Tu się akurat zmieści, a szafkę wyniesiemy na korytarz. Była zaniepokojona, jak gdyby się bała, że Nina Anisimowna nie wyrazi na to zgody. Ale ona tylko skinęła głową i zaczęła opowiadać, jak jedną z dziewczynek adoptował pewien generał z żoną, przygotowali dla niej oddzielny pokój i tak dalej, a potem generałowa przychodziła ze skargami, że mała potajemnie płacze i tęskni za domem dziecka. Kobieta bardzo to przeżywała i pytała, co robić, a ona, Nina Anisimowna, nie potra-| fiła udzielić jej żadnej rady. Zamilkła. Milczała także Ania. Piotr Wasiliewicz uznał, że dyrektorka opowiedziała tę historię w określonym celu. Popatrzył na Anię ze strachem, a ona powiedziała: - Widocznie nie mogły się zrozumieć nawzajem. Po chwili namysłu Nina Anisimowna przyznała: - Chyba tak. Ale to się nieczęsto zdarza. Dzieci tęsknią za rodziną. I od tych słów wszystkim zrobiło się lżej na sercu. A więc podjęli już decyzję. Pozostawała sprawa naj-i ważniejsza - zgoda Toni. 82 I oto nadszedł ów dzień. piotr Wasiliewicz i Ania przyszli do domu dziecka i onieśmieleni usiedli obok siebie na starej ceratowej kanapie w znajomym gabinecie. Wezwano Tonie. Weszła napięta, trochę wystraszona. Ujrzawszy Riabikowa uśmiechnęła się do niego, lecz zaraz jakby się czegoś zawstydziła. -¦ Siadaj - powiedziała Nina Anisimowna i wskazała dziewczynce fotel. Tonią nie bez trudu wdrapała się na niego i usiadła, zwiesiwszy nóżki w podkolanówkach. Po chwili milczenia pierwsza odezwała się Nina Anisimowna: - Toniu - zaczęła - czy wiesz, że to twój tatuś i mama? Nie, właściwie nie było to pytanie, raczej stwierdzenie. I Tonią zrozumiała. Gwałtownie się zaczerwieniła. Jej szybkie spojrzenie prześliznęło się z dyrektorki na Anię, potem zatrzymało się na Riabikowie. - Nie wiem - powiedziała dziewczynka cicho. - Tak - kiwnęła głową dyrektorka. - Oni także dotąd o tym nie wiedzieli. Zgubiłaś się, a teraz cię odnaleźli. Okazuje się, że i nazwisko masz inne - nie Antonowa, lecz Riabikowa. - Ale na imię mi Żulietta? ;- zapytała szybko Tonią. - Tak, Żulietta. Tonią milczała. Tylko jej maleńkie dłonie biegały po skraju fotela, zdradzając podniecenie. ¦- A dlaczego odnaleźli mnie dopiero teraz? 83 - Tak się złożyło. Zgubiłaś się jako zupełne maleńki stwo i nikt nie wiedział, gdzie jesteś. A Piotr Wasiliee wicz cię rozpoznał. - A dlaczego od razu nie powiedział? - Nie był pewien, czy to ty, a potem wszystko siei wyjaśniło. - Nic mi nie mówili, że się zgubiłam. - Bo wiedzieli, że zostaniesz odnaleziona. Teraz bęfl dziesz mieszkała z tatusiem i z mamusią, jak wszystkie! dzieci. Pójdziesz z nimi. - Teraz? Zaraz? - Tak. - No, Toniu, kochanie, chodźmy do domu. - Anna Andriejewna wstała z kanapy i pogłaskała dziewczynkę po głowie. - A pani naprawdę jest moją mamą? - zapytałśB Tonią. - Oczywiście - przytaknęła Ania. Dziewczynka zamyśliła się. - To znaczy, że już nie będę tutaj mieszkać? - Nie. Tonią ześliznęła się z wysokiego fotela. - Mogę pobiec i powiedzieć dziewczynkom, że się znalazłam? Rozdział dziesiąty Dzień dobry, jestem Żulietta! Przyprowadzili ją do domu po południu. Lokatorzj mieszkania numer 77 wiedzieli już, że dziewczynka się 84 pojawi, i każdy z nich inaczej zapatrywał się na tę sprawę. - Absolutnie słuszna decyzja - orzekła Augusta Jakowlewna. - Ja całe życie przeżyłam samotnie, a teraz widzę, że takie życie jest puste i nikomu niepotrzebne. Maria Gawriłowna powzdychała i zauważyła, że z dziećmi zawsze bywa sporo kłopotów, zakończyła jednak filozoficznie: - Ale ostatecznie życie to same troski i kłopoty. Cóż by człowiek bez nich począł? Rita powiedziała po prostu: - Bardzo dobrze, będzie przynajmniej trochę głośniej, bo w mieszkaniu jest smutno. Olga Erastowna wypytała Anię szczegółowo o dziewczynkę i obiecała przynieść książkę "Żywienie dzieci", którą sprzedawano w kiosku ich instytutu. Naliwajko także odniósł się do sprawy pozytywnie, zwierzył się nawet Piotrowi Wasiliewiczowi, że sam także od dawna o tym myśli, ale cóż - i żona, i on są ludźmi słabego zdrowia, więc w tej sytuacji byłby to krok bardzo ryzykowny. Co się tyczy Olega Oskarowicza, nie wypowiedział się w ogóle. Stosunek Kuksa do mającego nastąpić wydarzenia pozostał zagadką. Pierwszą osobą, z którą Tonią nawiązała znajomość, była Augusta Jakowlewna. Riabikowowie z Tonią zastali ją pod drzwiami mieszkania, bo staruszka wolno wchodziła po schodach. 85 - Dzień dobry, córeńko - powitała dziewczynkę. 1 Jak ci na imię? - Żulietta - powiedziała Tonią. - Ja-a-ak? - Augusta Jakowlewna wyjęła z torby okulary, przyłożyła je do oczu i z życzliwym zainteresowaniem przyjrzała się nowej sąsiadce. - Żulietta to jej dorosłe imię - wyjaśniła Anna Andriejewna. - Na razie wszyscy mówią do niej Tonią. - Żulietta to piękne imię. I bardzo do ciebie pasuje, A ja się nazywam Augusta Jakowlewna. No, to już się znamy. Ania doskonale wiedziała, jak staruszka nie lubiła, żeby nazywano ją babcią. Pewnego razu dała nawet nauczkę hydraulikowi, który z uporem zwracał się do niej w ten sposób. "Przyjacielu - powiedziała - nie mam jeszcze wnuków". Piotr Wasiliewicz tymczasem otworzył drzwi. - Za granicą jest taki zwyczaj, że młody małżonek] przenosi swoją nowo poślubioną żonę przez próg. Ale córka chyba powinna wchodzić sama - powiedziała Augusta. Przepuścili Tonie przodem. Ostatni wszedł Piotr Wasiliewicz. Wniósł walizkę i zamknął drzwi. Doszli korytarzem do drzwi pokoju, otworzyli nie-| skomplikowany zamek i znaleźli się w środku. Pokazali Toni stolik pod oknem. - Tu będziesz odrabiać lekcje, a spać - tutaj. Tonią, cicha i posłuszna, w niczym teraz nie przypal minała psotnej dziewczynki, którą przypadkiem poznał 86 Riabikow. Miał wrażenie, że dziewczynka jest onieśmielona tym, że została z nimi sama. ¦- Nic się nie bój - powiedział. - Jesteś w domu. To jest twój dom, tak samo jak nasz - wszystkich trojga. Anna Andriejewna niezbyt wprawnie przebrała Tonie w domową sukienkę. Riabikow dał dziewczynce książkę, którą specjalnie dla niej przygotowali, i Tonią usiadła z nią przy oknie. Z korytarza było słychać, jak trzaskają drzwi, dobiegały jakieś niegłośne rozmowy, postukiwały i pobrzękiwały naczynia. Mieszkanie ożywało, jak zwykle wieczorem. Zjedli obiad i Piotr Wasiliewicz wyszedł do teatru. Na pożegnanie pogłaskał Tonie po głowie. - No, nie bądź smutna, córeczko. Zostały w domu we dwie. Krzątając się po pokoju, Ania ukradkiem spoglądała w stronę Toni. Tonią też co chwilę na nią popatrywała. Widać było, że obie czegoś od siebie nawzajem oczekują. Ściemniło się i Ania zapaliła światło. - Poczytaj mi głośno. Potrafisz? Tonią kiwnęła głową. Otworzyła książkę i zaczęła płynnie czytać o odważnym Cipollinie. Ania usiadła, skrzyżowała ramiona i zaczęła się przysłuchiwać. - Szybko czytasz, zuch z ciebie - powiedziała. - Mogę jeszcze szybciej. - Tania zaczęła tak prędko przebiegać oczami linijki i w takim tempie wyrzu- 87 cać z siebie całe zdania, że Ania domyśliła się -dziewczynka udaje, zna książkę na pamięć. - Poczekaj no. A przeczytaj, co tu jest napisane. - Wzięła gazetę i pokazała palcem tytuł artykułu na pierwszej stronie. - Na e-ta-pie no-wych zadań - szybko, ale z potknięciami przeczytała Tonią. - To nieciekawe - orzekła. Ania roześmiała się. - Teraz wierzę, że dobrze czytasz. Nagle przypomniała sobie, że nie zdążyła czegoś kupić. Zapytała Tonie, czy nie boi się zostać sama. Ale Toni ani w głowie było bać się. Anna Andriejewna szybko narzuciła palto, wzięła siatkę. - W razie czego i wiesz przecież, gdzie czego szukać? - Wiem - kiwnęła głową Tonią. Została sama. Historia o Cipollinie już jej się znudziła. W mieszkaniu znów wszystko ucichło. Tonią wzięła swoją lalkę Lusię i zaczęła urządzać dla niej pokój. : Ą - Nic się nie bój. To jest nasz dom, twój dom - powiedziała - a ja teraz jestem twoją mamą. Znalazłaś się. Skądś od strony korytarza doleciało cichutkie "czik--czik-czik..." Potem jeden raz - "czik!" I nagle szyb-ko-szybciutko - "cziki-cziki - cziki-cziki..." Jakby ćwierkały małe ptaszki. Poćwierkają, na chwilkę przestają, i znów zaczynają swoje "czik, czik, czik". Tonią zostawiła Lusię i wyszła na korytarz. Było tam ciemno. Spod jednych drzwi wydobywała się smuga 88 słabego światła. Ćwierkanie właśnie zza nich dochodziło. Tonią była strasznie ciekawa, kto tam tak ćwierka. Namacała w ciemności klamkę, cichutko uchyliła drzwi i zajrzała do pokoju. Przy stole siedział łysy mężczyzna w kraciastej koszuli i coś wystukiwał na maleńkiej maszynce. Okazało się, że to właśnie ona tak ćwierka. Drzwi skrzypnęły i łysy odwrócił głowę. Toni nie pozostawało nic innego jak wejść do pokoju. - Co pan robi? - zapytała. Łysy widać nie od razu zrozumiał, o co chodzi. - Piszę na maszynie. - A co? - Wiersz. - Jaki? Zastanowił się chwilę. - O pasożytach. - O kim? - O złych ludziach. - A po co pisać wiersze o złych ludziach? Żeby się stali lepsi? - To się nazywa satyra - wyjaśnił łysy. - A ty skąd się wzięłaś? - Jestem Tonią. Tak do mnie mówią, a naprawdę na imię mi Zulietta. Będę tutaj mieszkać. To jest teraz mój dom. Znalazłam się. - Aha, więc to ty jesteś tą dziewczynką... - Nie dokończył zdania. - Zamknij drzwi, dobrze? Tonią zamknęła za sobą drzwi i zbliżyła się do łyse- 89 go. Bardzo chciała obejrzeć maszynkę, na której się pisze wiersze. - A jak pan się nazywa? - Oleg Oskarowicz. - Może pan jeszcze popisać? Kuks spojrzał na kartkę, która leżała obok maszyny, i parę razy stuknął w klawisze jednym palcem. Maszynka zaćwierkała wesoło. - Tak się pisze książki? - zapytała Tonią. - Książki drukuje się na dużych maszynach w drukarni. - Hm - wzruszyła ramionami Tonią - a ja myślałam, że hoduje pan ptaszki. Kuks zamyślił się. - Ptaszki! To dobre - powiedział do siebie i zapisał coś w małym notesie. - Pójdę już - westchnęła Tonią. Oleg Oskarowicz wstał od stołu, wypuścił Tonie i zamknął drzwi na klucz. W korytarzu, nad stolikiem, gdzie stał telefon, paliła się lampka. Widocznie ktoś zapomniał ją zgasić. Tonią podeszła do aparatu i nie zdejmując słuchawki z. widełek wykręciła na tarczy zero. Telefon nagle zadrżał i zadzwonił. Tonią drgnęła i odskoczyła. Otworzyły się drzwi naprzeciwko, a z nich wyszedł gruby pan w okularach. Podszedł do telefonu i zdziwił się na widok Toni. Potem podniósł słuchawkę i powiedział: - Słucham, Naliwajko! Tonią nie zrozumiała, do kogo gruby mówi. A Euge- 90 niusz Pawłowicz porozmawiał jeszcze chwilę, obiecał, że jutro gdzieś na pewno będzie i odłożył słuchawkę. Telefon brzęknął i zamilkł. - Kto ty jesteś, dziewczynko? Jak się nazywasz? - zapytał gruby tak, jak się pyta małe dzieci. Zdjął przy tym okulary i uważnie się jej przyglądał. - Jestem Żulietta - oświadczyła Tonią. - Żulietta!... Coś podobnego!... Popatrz, popatrz!... - No to może być Tonią. - Ach tak! Rozumiem. Skąd... Tam mieszkają twoi rodzice? Tonią kiwnęła głową. - Wiesz co? Może wstąpisz do nas. - Otworzył drzwi i wpuścił ją do pokoju. Było tam bardzo ładnie. Nad tapczanem z kolorowymi poduszkami paliła się lampa - trzy kolorowe szklane abażury na cienkiej złotej nóżce. Nad biurkiem, gdzie leżały książki, także płonęła niebieskim światłem lampa w kształcie długiej rurki. Na ścianach wisiały talerze, a w oszklonej szafce ustawiono maleńkie żyrafy i pieski, drewniane figurki człowieczka z wielkim brzuchem i malowane ludowe laleczki. - Oleńko! - zawołał kogoś grubas. - Pozwól no, ktoś do nas przyszedł z wizytą! Z pokoju obok wyszła wysoka kobieta w czarnym kwiecistym szlafroku. Jaskrawożółte rumianki wielkości Toninej głowy rozsypały się po nim od ramion aż po podłogę, gdzie szlafrok się kończył. - To Tonia-Żulietta, Oleńko. - A-a! Bardzo mi miło... Chcesz ciasteczek, córeńko? 91 Olga Erastowna podeszła do szafki, odsunęła wielką szybę i wyjęła talerz z ciastkami, który podsunęła Toni. Ciasteczka były posypane cukrem i skrzyły się jak śnieg. - Nie chcę - powiedziała Tonią. - Bierz, bierz, dziecinko. - Nie krępuj się - nalegał grubas - nie jesteśmy obcy, sąsiedzi. Tonią westchnęła i wzięła jedno ciasteczko. Nie jadła go jednak, tylko trzymała w ręce. Rozejrzała się znowu i zapytała: - A macie dzieci? - Nie - pokręcił głową Eugeniusz Pawłowicz. - A czyje to zabawki? - To?... A-a... - Roześmiał się. - To zabawki Olgi Erastowny. Zbiera je. Kolekcjonuje. - A po co? - Żeby w pokoju było ładnie, dziecinko - wyjaśniła Olga Erastowna. Nie było już o czym rozmawiać. Talerzyk z ciasteczkami z powrotem znalazł się za szkłem. - Ciastka też są po to, żeby było ładnie? - zapytała Tonią. - Nie, ciastka są do jedzenia, do herbaty. - Bardzo miła dziewczynka - powiedziała Olga Erastowna i wyszła, szeleszcząc jedwabnym szlafrokiem. - Do widzenia - pożegnała się Tonią. - Do widzenia wkrótce - skinął głową grubas. Tonią była już przy drzwiach, kiedy nagle zapytała: 92 - A komu pan kazał przez telefon, żeby czegoś nalewał? Grubas roześmiał się wesoło. - Nikomu nie kazałem. Nie powiedziałem "nalewaj go", tylko Naliwajko. To moje nazwisko - Naliwajko. Eugeniusz Pawłowicz Naliwajko. Śmieszne, co? Tonią lekko wzruszyła ramionami. - Ale to nic, wszyscy się przyzwyczajają. Przyzwyczaisz się i ty. - Wypuścił dziewczynkę i zamknął za nią drzwi. Potem zawołał: - Zabawna, Oleńko, prawda? - Dziecko jak dziecko - odezwała się Olga Erastowna z sąsiedniego pokoju. - Chwała Bogu, zdaje się, że jest spokojna. Tonią znów się znalazła w pustym korytarzu. Telefon milczał. W kącie stało złożdhe wielkie łóżko z mosiężnymi ozdobami. Tonią włożyła ciasteczko do kieszeni sukienki i trąciła łóżko. Ale nic się nie stało. Było nudno. Tonią pomyślała, że w domu dziecka bawiłaby się teraz z koleżankami w szkołę. A zabawa w pojedynkę to nic ciekawego. Nie wiedziała, co by tu jeszcze wymyślić. Nagle gdzieś w pobliżu coś miauknęło. Tak, miauknęło coś za nie znanymi jeszcze drzwiami. Raz i drugi. Drzwi się lekko uchyliły i z pokoju, mrużąc oczy w świetle lampki, wyszedł pręgowany jak tygrys, rudo-szary kot. Jego puszysty ogon podniósł się do góry i rozpływał niby dym z komina. Stworzenie leniwie zbliżyło się do Toni i ob wąchało jej pantofle. Dziewczynka schyliła się i ostrożnie pogłaskała kota wzdłuż giętkiego i ciepłego grzbietu. 93 - Jak się nazywasz, kocie? - Ale ponieważ kot nic nie odpowiadał, postanowiła sama się przedstawić: - Bo ja się nazywam Tonią. - Ach, to ty jesteś Tonią! Nie powiedział tego kot. Tonią zobaczyła czyjeś nogi w pantofelkach ze spiczastymi noskami. Podniosła głowę i spostrzegła, że patrzy na nią z uśmiechem bardzo młoda kobieta. Dziewczyna. Żółta chusteczka na głowie chroniła jej wysoką fryzurę. - To nie kot, to kotka Waśka - powiedziała dziewczyna. - Jak to,- nazywa się Waśka i nie jest kotem? - Ma na imię Wąsy lisa, ale wszyscy wołają na nią Waśka, żeby było krócej. A ja się nazywam Rita. - Ciocia Rita? - Nie. Po prostu Rita i koniec. A ty Tonią. Wiem o tym. Wasylisie widocznie znudziła się ich rozmowa, bo miauknęła coś i poszła do kuchni. - Ile masz lat, Rito? - zapytała Tonią. - - Dwadzieścia trzy. Dużo. - Tak - zgodziła się Tonią. - Jesteś już stara. Ja mam osiem i pół. A dzieci tu nie ma? - To nic. Dzieci są na podwórku. Będziemy przyjaciółkami, chcesz? Tonią skinęła głową. Mogła się zaprzyjaźnić z Ritą, skoro w mieszkaniu nie było nikogo odpowiedniejszego. - Muszę już^iść. Później sobie porozmawiamy. A teraz chodź do nas - powiedziała Rita. "4 Wzięła Tonie za rękę i zaprowadziła do swojego pokoju. - Ciociu Maniu! - zawołała. - Przyszła nasza sąsiadka, Tonią. W pokoju było prawie całkiem ciemno. Paliła się lampka przy łóżku, na abażur narzucony był kawałek grubego materiału. Na krześle siedziała staruszka w kapciach i patrzyła w telewizor, który stał na wysokim stoliku. - Jak się masz, Antonino - powiedziała. - Siadaj koło mnie. Posiedzimy sobie, posłuchamy, co mówią. - Nie jestem Antonina, tylko Żulietta - wyjaśniła Tonią. - Mówią do mnie Tonią, żeby było krócej. - Wszystko jedno. Siadaj, Żulietto, będziesz moim gościem. - Podsunęła Toni krzesło. - Pójdę już, bo się spóźnię - przestraszyła się Rita, spojrzawszy na zegarek. Obcasiki jej pantofli zastukały w korytarzu i ucichły. Tonią usiadła obok cioci Mani. W telewizji wciąż coś mówili i mówili. Tonią patrzyła, ale w końcu jej się znudziło. Oczy przyzwyczaiły się do ciemności i zaczęła oglądać pokój. Tutaj nie stały za szybą zabawki ani ciasteczka, ale Toni się spodobało. Poza tym staruszka przypominała trochę Annę Poli-karpownę. - Ma pani tylko Wasylisę? - zapytała. - A kogo byś jeszcze chciała? - U nas w kąciku przyrody były gile i myszy. I żółw, twardy jak kamień. - Żółwi nie mamy. 85 - A ptaszki latem wypuszczaliśmy na wolność. - To bardzo dobrze. - Ale zimą przecież było im lepiej w cieple? Karmiliśmy je. - Pewnie że tak, kto by chciał zimą marznąć. - A sikorka nawet zimą woli być w lesie. - Od zimy dla sikory nie ma lepszej pory. Pogawędziły jeszcze o tym i owym. Do drzwi ktoś zastukał. Otworzyły się i stanęła w nich Anna An-driejewna. - To tutaj jesteś! Ja jej szukam, a ona siedzi u pani. - Oglądamy telewizję, Aniu. Wciąż mówią o Afryce, a my tu sobie gwarzymy o różnościach. - Chodź, Toniu, musisz coś zjeść i do łóżka. Już czas na ciebie. Po półgodzinie Tonią, zamykając oczy, myślała o tym, -że jutro zobaczy Ritę, z którą dłużej porozmawiają, i natychmiast usnęła. Po raz pierwszy w życiu w domowym łóżku, w mieszkaniu, gdzie było tak niewielu lokatorów i kotka Wasylisa. W pokoju, w którym od dziś stała się trzecim członkiem rodziny. Usta Toni były półotwarte. Oddychała cicho i równo, nic jej się nie śniło. Rozdział jedenasty Czegoś takiego jeszcze nie było To było po prostu coś niesłychanego. Do mieszkania numer 77 nikt tak jeszcze nigdy nie dzwonił, nawet jeśli to był doręczyciel z telegramem. Dźwięczały wszy- 96 stkie dzwonki. Najpierw każdy po kolei, potem po dwa naraz, wreszcie znów jeden za drugim. Natrętnie hałasował brzęczyk w pokoju Naliwajków, chrypiał przerywanie stary, pierwszy dzwonek. Alarmował sygnałem ekonomiczny, nowoczesny dzwonek Kuksa. Nie wiadomo, jak długo trwałaby ta orgia, gdyby kuchennymi drzwiami nie wszedł do mieszkania Oleg Oskarowicz. Położył na blacie szafki pełną zakupów plastikową torbę (rano przyszedł wreszcie niecierpliwie oczekiwany przekaz pieniężny) i poszedł otworzyć. Pod drzwiami zobaczył Tonie. Stała na swojej teczce i gorliwie naciskała wszystkie dzwonki. - Dzień dobry! Dostałam piątkę z rosyjskiego! - Bardzo dobrze - powiedział Kuks. - Ale po co tak po wariacku dzwonić? Wyszedł na klatkę schodową i nacisnął guzik swego dzwonka. Dzwonek działał. Oleg Oskarowicz wrócił do mieszkania. Tonią była jeszcze na korytarzu i szukała w umówionym miejscu klucza od pokoju. - Nie wiesz, który dzwonek jest wasz? - zapytał Kuks. - Wiem, ten z czerwonym guzikiem. Napisane jest przy nim "Riabikowowie". - To dlaczego naciskałaś wszystkie? - Zapomniałam z domu kluczy. - Kluczy nie należy zapominać - pouczył ją Kuks. - Racja - zgodziła się Tonią. - Zepsujesz cudzy dzwonek. Kto go będzie naprawiał? 1 - Ci dziwni dorośli 97 - Kto? Piotr Wasiliewicz. On potrafi. Poproszę go i naprawi... To mój tatuś... Tonią otworzyła drzwi i weszła do pokoju, a Kuks wrócił do kuchni, gdzie zaczął wypakowywać zakupy z torbv. Wyjmował z niej pudełeczka, słoiki i puszki, po czym wkładał zapasy do szafki. Wreszcie doszedł do torebki z cukierkami. Chwilę się zastanawiał, czyby nie . poczęstować Toni, ale po namyśle uznał, że byłoby to niepedagogiczne, i zabrał cukierki do pokoju. Tonią odłożyła teczkę, na której widniały ślady zaschniętego błota z jej podeszew. A teczka była nowa, bardzo niedawno dostała ją od tatusia. Tak, od swego tatusia!... Dlaczego Oleg Oskarowicz tak na nią spojrzał, kiedy powiedziała: "To mój tatuś"? Piotr Wasiliewicz kazał się tak nazywać. A ciocię Anię mamą. Toni to jakoś nie wychodziło... Dlaczego? Chyba po prostu dlatego, że przedtem ich nie miała. Dziewczynka jednak nie zastanawiała się nad tym długo. Trzeba było wyczyścić teczkę. Połą palta Tonią zaczęła ścierać zaschnięte błoto. Rano otrzymała szczegółowe instrukcje od Ani. Miała wyjąć z garnka z zupą kawałek mięsa, nasmarować chleb masłem, na chleb położyć mięso i zjeść. A po-tern wypić kubek mleka. Ale nie chciało jej się wyławiać mięsa. Wyjęcie mleka i nalanie go do kubka też trwałoby zbyt długo. Odkrajała więc tylko przylepkę, posoliła i zaczęła jeść. Chleb był smaczny i sól także. Tonią siedziała na krześle, jadła i rozmyślała. Myślała o nowej szkole. Dzieci z początku wydały się 9? jej obce, ale teraz miała wrażenie, że znają się już od bardzo dawna. Zaprzyjaźniła się nawet z jedną dziewczynką. Z Elą Łopatiną. Ela przyjechała z Północy. Zapytała Tonie, skąd przyjechała i dlaczego naprawdę nazywa się Żulietta. W domu przykazano Toni nie mówić, że się znalazła, i nikomu o tym nie mówiła, ale Eli powiedziała, że znikąd nie przyjechała, tylko została odnaleziona przez rodziców. Usłyszawszy to, Ela aż podskoczyła z radości i zaklaskała w ręce: - Och, jakie to cudowne! Zupełnie jak w książce "Bez rodziny"! Mama mi czytała. Ja bym się też chciała zgubić, a później odnaleźć. - No to zgub się - doradziła Tonią. - Ech - westchnęła Ela. - Teraz już za późno, jestem duża. Widocznie jednak przyjaciółka się wygadała, bo na Tonie zaczęły dziwnie patrzeć inne dziewczynki. Ale ona się tym nie przejmowała. Niech sobie patrzą i zazdroszczą. A z Elą postanowiła więcej się nie przyjaźnić, skoro ma taki długi język. Dojadła przylepkę i zeskoczyła z krzesła. Chciała iść się pobawić na podwórko. Wyszła na korytarz i zamknęła drzwi na klucz. Ćwierkała maszynka Olega Oskarowicza. Tonią pokazała-język jego drzwiom i ruszyła do wyjścia. Kiedy zapaliła światło przy lustrze, żeby włożyć czapeczkę, tak jak to robiła Rita, nagle przyszło jej na myśl, że jeszcze nie zaglądała do szuflady stolika, na którym stał telefon. Wysunęła ją więc i zdziwiła się. W środku Git leżały szczotki, szmatka i pudełka z różnymi pastami. Wtedy sobie uprzytomniła, że warto by wyczyścić buty. Zdjęła je i otworzyła jedno z pudełek. Była w nim brązowa pasta. Otworzyła następne. Jego zawartość miała kolor biały jak smalec. Dopiero w trzecim pudełku Tonią znalazła czarną pastę. Starannie natarła nią buty i wyczyściła je szczotką. Co prawda za późno się zorientowała, że szczotka była do żółtej pasty, ale bucikom nic to nie zaszkodziło. Czyszczenie butów ją zmęczyło. Szybko wrzuciła wszystkie przybory do szuflady i zasunęła ją z powrotem. Westchnęła z ulgą i podeszła do drzwi. Stanęła na palcach, żeby otworzyć zatrzask. Wtedy właśnie nawinęła się Wasylisa, która zaczęła miauczeć i prosić, aby ją także wypuścić na spacer. Tonią wypuściła kotkę i sama wyszła na klatkę. W tej samej chwili z drzwi naprzeciwko wyszedł chłopiec jej wzrostu. Ubrany był w szarą kurteczkę zapiętą na wszystkie guziki. Jego szyję szczelnie osłaniał szalik, a na nogach miał grube pończochy i pantofle, jakie noszą dziewczynki. Twarz chłopca wyglądała tak, jakby wcale nie bywał na świeżym powietrzu. Była bardzo blada. A oczy za szkłami okularów wydawały się ogromne. Chłopiec wpatrywał się w Tonie, ale nic nie mówił. Ona także przyglądała mu się w milczeniu.' Potem jej się to znudziło, więc zapytała: - Skąd jesteś? - Stąd. - Chłopiec pokazał drzwi za plecami. - A ty? 100 - Stąd. - - Tonią machnęła ręką w stronę swoich drzwi. - Przedtem cię nie widziałem. ¦- Ja ciebie także. Chłopiec wzruszył ramionami. - Dawniej tu nie było dzieci. - A teraz są. Znalazłam się. Gdzie idziesz? - Nigdzie. Czekam na mamę. A ty? - Na podwórko. - Mnie na podwórko nie puszczają. Cały rok..chorowałem. Za plecami chłopca ukazała się kobieta w wysokim kapeluszu przypominającym wiadro. Tonią domyśliła się, że to jego matka. Kobieta popatrzyła na Tonie uważnie i powiedziała do chłopca: -i Chodźmy, Tolik. Spóźnimy się do profesora. Wzięła go za rękę i zaczęli schodzić po schodach. Tonią wyminęła ich i pierwsza wybiegła na podwórze. Była tam już cienkonoga Lora, której Tonią nie lubiła. Lora chodziła do trzeciej klasy i dlatego na wszystkie młodsze dzieci patrzyła z góry, a sama - według Toni - była bardzo głupia i nie umiała porządnie grać w klasy. Mimo to zaczęły grać razem. Tonią skakała o wiele szybciej niż Lora. W dodatku potrafiła jeszcze przytrzymywać ręką drugą nogę, a Lora tego nie umiała. Kiedy skakały, nadeszła Anna Andriejewna. Przechodząc przez podwórko zatrzymała się koło dziewczynek i spytała: 101 - Jadłaś, Toniu? Nie jesteś głodna? -Nic a nic! - zapewniła ją Tonią. Na chwilę przestały skakać, a kiedy Anna Andrie-jewna odeszła, dziewczynka powiedziała: - To moja mama - Ania. - Wiem - oświadczyła Lora. - Od wieków już wszyscy wiedzą, że się znalazłaś i że masz na imię Dżulietta. I zrobiła taką minę, jakby zjadła coś niedobrego. Tonią się zaniepokoiła. Wyglądało na to, że Lora jej nie dowierza. "Co za obrzydliwa dziewucha" - pomyślała, ale na głos powiedziała tylko: - Nie żadna Dżulietta, tylko Żulietta! - i znów zaczęła skakać. Ale Lora wydęła wąskie wargi: nie, nie ma ochoty dłużej grać. Wobec tego Tonią zaproponowała: - Chodź, będziemy rysować na asfalcie. Ale kapryśna Lora nie zgodziła się i na to. Powód był bardzo prosty - do chwili pojawienia się Toni Lora wodziła prym wśród dziewczynek na podwórku, a teraz, gdy sytuacja się zmieniła, ciężko przeżywała utratę dawnych wpływów. Jakiś czas spacerowała samotnie, potem jednak wróciła do innych dziewczynek i narysowała księżniczkę w szerokiej jak abażur, kraciastej spódnicy i z prostymi, sztywnymi włosami do kolan. Tonią - uczennicę w szkolnym fartuszku i z warkoczykami zakręconymi niczym haczyki wieszaka. Później przyjrzała się rysunkowi Lory i odniosła się do niego krytycznie. Głowę ^wojej księżniczki Lora ozdobiła koroną. Tonią orzekła: 102 - Księżniczki koron nie noszą. Korony mają tylko królowe. - No i dobrze. - Lora nie zamierzała zniżać się do dyskusji. - Może moja już jest królową. - Takich królowych też nie ma. Wszystkie chodzą w długich sukniach i są stare - stwierdziła autorytatywnie Tonią. - A moja jest młoda i ma spódnicę z domu mody. - I tak jest niepodobna. Już lepiej niech nosi diadem we włosach. Tonią przykucnęła i niby mistrz poprawiający pracę ucznia zaczęła przerabiać koronę na diadem z dużym błękitnym kamieniem, od którego rozchodziły się promienie blasku, - Nie, zostaw ją! - krzyknęła Lora. Starła nogą diadem Toni i na nowo narysowała koronę, trzy razy wyższą niż poprzednio. - Teraz żadnych królowych nie ma - powiedziała Tonią. - Zrobię jej lepiej elegancką fryzurę. - I szybko przerobiła koronę na wysoki kok, taki jaki miała Rita. - Nie ruszaj jej! To moja! Nie chcę żadnej fryzury! To księżniczka! - piskliwie zaprotestowała Lora, podbiegła i odepchnęła Tonie. - Wynoś się z naszego podwórka! - Nie wyniosę się, teraz to jest i moje podwórko. - Tonią była gotowa do walki. - Tak?... Twoja uczennica jest ohydna! Lora rzuciła się do rysunku Toni, zaczęła go deptać i zacierać nogami. Tonią podbiegła i tak mocno pchnęła 103 znienawidzoną Lorę, że ta nie zdołała ustać na swoich chudych nogach i upadła. Potrąciła przy tym małą dziewczynkę, która też upadła i podniosła wrzask na całe podwórko. Nie wiadomo, co by było dalej, gdyby nie zawołała Toni Anna Andriejewna, która akurat zeszła na dół. - Toniu! Chodź do domu. Dziewczynka szybko pomogła wstać maleńkiej Ksan-ce i otrzepała jej paltko. - Spróbuj tylko... Już ja ci pokażę! - cicho zagroziła Lorze. - Właśnie że spróbuję! Zetrę twoją ohydną pokrakę. Bić się na oczach całego domu nie było sensu. Tonią rzuciła się więc ku Bogu ducha winnej księżniczce i jednym ruchem dorysowała jej długi nos Buratina, po czym pobiegła do domu. Słyszała, jak z tyłu, za nią, stopy Lory szurają po asfalcie, ale już jej nie było żal własnego rysunku. Niech sobie Lora ściera - ona narysuje jeszcze lepszy, a królowych w spódnicach i tak nie ma! Na schodach Anna Andriejewna powiedziała: - Czemu mnie okłamałaś? Przecież nic nie zjadłaś. Teraz Toni już się chciało jeść i sama właściwie nie wiedziała, dlaczego to zrobiła. Weszły do mieszkania. - Rozbierz się i umyj ręce - poleciła Anna Andriejewna. Obok drzwi do łazienki przepłynął garnek. Smakowicie zapachniało barszczem. Tonią szybko wytarła ręce. ? W minutę później już siedziała przy stole i dmuchając na łyżkę jadła gorącą zupę. W korytarzu trzasnęły drzwi. Sąsiedzi kolejno wracali do domu. - Toniu - zapytała Anna Andriejewna - zostawiłaś dzisiaj drzwi do mieszkania nie zamknięte? Dziewczynka zakrztusiła się resztką barszczu i zaczęła kaszleć. - Nie śpiesz się. Jedz powoli. - Zobaczyłam chłopca w okularach - mieszka naprzeciwko - i zapomniałam zatrzasnąć - powiedziała Tonią. - Teraz już będę pamiętała. - Pamiętaj - skinęła głową Anna Andriejewna. Tonią miała nadzieję, że na tym sprawa się zakończy. Ale kiedy Ania wyszła, zostawiając uchylone drzwi, dziewczynka usłyszała rozmowę w kuchni. - Trzeba ją surowo napomnieć. Mogą nas przecież, nie daj Boże, okraść. - To mówiła Maria Gawriłowna. - Już z nią rozmawiałam. Więcej nie będzie - obiecała Ania. Tonią w pokoju kiwnęła głową. Zdawało się, że sprawa ucichła. Ale upłynęło jeszcze trochę czasu i Tonią usłyszała, jak w korytarzu zaczął mówić głośno Oleg Oskarowicz. - Pani wybaczy, Anno Andriejewno - powiedział.- Dzisiaj pani córka wyszła z domu... Zresztą o drzwiach już była tutaj mowa, więc nie chcę się powtarzać. Ale jeśli chodzi o światło... Nie wiem, czy pani wie, że córka zostawiła zapalone lampy w całym mieszkaniu... 165 Oczywiście to głupstwo. Ale w tym wypadku sprawa dotyczy wszystkich. Dobrze, że byłem w domu i pogasiłem światła. Tylko że to się staje regułą... Dzwonią dzwonki, palą się żarówki w łazience i w kuchni... Dzwonki to też wydatek energii. Po co naciskać wszystkie od razu? Ania wróciła do pokoju. - Toniu! Słyszałaś? - zapytała surowo. - Zapomniałam kluczy - powiedziała dziewczynka. Anna Andriejewna westchnęła. - Więcej nie będę tak dzwoniła - obiecała Tonią. Nagle Ania się uśmiechnęła, a ona ani rusz nie mogła zrozumieć, z czego mamusia jest taka zadowolona. Ale domyśliła się, że burza minęła, i odpowiedziała uśmiechem. - No i czego się śmiejesz? Ach, Toniu, Toniu, Żu-lietto.:.' - pokiwała głową Ania. - Jak tak można? Naciskasz wszystkie dzwonki... Wyglądało na to, że tym razem nastąpił naprawdę koniec wszelkich nieprzyjemności. Ale nie minęło wiele czasu, kiedy z korytarza dobiegł głos Olgi Erastow- - Gieniu! - wołała. - Gieniu! Czy to ty pozamieniałeś wszystkie pokrywki od pudełek i nabierałeś czarną pastę żółtą szczotką?! W korytarzu skrzypnęły drzwi i rozległ się głos Eugeniusza Pawłowicza. - Nie ruszałem żadnych szczotek, Oleńko! !<:•" - Wszystkie pudełka są pomieszane. A szczotka cała zapaćkana czarną pastą! - Istotnie, dziwne - przyznał półgłosem Naliwa j-ko. - Kto mógł to... - Ależ tu bałagan! I jak teraz oczyścić beżowe pantofle? - To ty? - cicho spytała Anna Andriejewna Tonie. - Ja - przyznała się szeptem dziewczynka. Ania wstała i wyszła na korytarz. - Przepraszam panią bardzo, Olgo Erastowno - powiedziała tak głośno, że w pokoju było doskonale słychać. - To Tonią narobiła tego bałaganu. Nie wiedziała, że szczotki nie są nasze. Dziewczynka wysunęła głowę na korytarz i zawołała: - Myślałam, że są wspólne! Wszystkich! Olga Erastowna nic nie odpowiedziała. Drzwi do pokoju Naliwajków zamknęły się. Niedługo potem docent z żoną gdzieś wyszli. Tonią już była na korytarzu i bawiła się z Wasylisą. Widocznie Olga Erastowna jakoś sobie poradziła z wyczyszczeniem beżowych pantofli. Kiedy za Naliwajkami drzwi się zamknęły i w przedpokoju jeszcze pachniało perfumami, Tonią usłyszała, jak w pokoju Rita mówiła do cioci Mani: - Słowo daję, jak ludziom nie wstyd... Twoje szczotki, moje szczotki!... Twój dzwonek, mój dzwonek! Wspólne mieszkanie! Ładna mi wspólnota. Śmiechu warte! 107 Rozdział dwunasty Rozdział, który nie ma wielkiego znaczenia - Jak się masz, Żulietto - powitała Tonie Augusta, spotkawszy ją w korytarzu. ^-Chodźmy do mnie, córeńko. Do pokoju Augusty, tak jak na klatkę schodową, prowadziły podwójne drzwi. Najpierw otworzyła jedne, potem drugie. - Dlaczego tu są podwójne drzwi? - zapytała Tonią. - Dla izolacji... Żeby w pokoju było cicho. Kiedyś, kochana Żulietto, był tutaj gabinet mojego męża... Dawno, bardzo dawno temu. Toni spodobało się, że/Augusta Jakowlewna nazywa ją Żuliettą. Nikt więcej w mieszkaniu tak jej nie nazywał. Rozejrzała się. Ależ tu było ciasno! - Dlaczego jest tu tak dużo wszystkiego? - spytała. Augusta Jakowlewna obrzuciła pokój takim spojrzeniem, jakby także widziała go po raz pierwszy. - Rzeczywiście, mnóstwo tu niepotrzebnych rzeczy - zgodziła się. - Człowiek, Żulietto, do wszystkiego się przywiązuje, no i do niepotrzebnych rzeczy również. Połowę trzeba by stąd wyrzucić, ale to pamiątki... N W ciągu długich lat samotności Augusta Jakowlewna przywykła głośno wypowiadać swoje myśli. Było jej obojętne, z kim rozmawia. - Zobacz, co dla ciebie mam! 108 Na stoliku z nóżkami jak znaki zapytania leżała paczuszka. Augusta Jakowlewna rozpakowała ją i podsunęła Toni. -- Częstuj się, moja droga, bardzo cię proszę. W paczuszce były cukierki w błyszczących kolorowych papierkach. Tonią już wiedziała, że nie wypada odmawiać. Wzięła jedną czerwoną bombkę. - Weź jeszcze, weź, córeńko... Wzięła ciemnoniebieski cukierek i spytała: - A ten diabełek to kto? - Gdzie? - nie od razu zrozumiała Augusta. - Ach, ten? - pokazała figurkę z brązu stojącą na niewysokiej szafie. - To faun, kochanie. -- Kto? - Postać mitologiczna. No, jak by ci to wytłumaczyć... Gra na fujarce. - A gdzie gra? - W lesie, kochanie. Ale to postać wymyślona. Rozumiesz, mitologia. No, bajka. - A dlaczego on ma różki i kopyta? - badała dalej Tonią, nie odrywając oczu od dziwnego zielonego człowieka z piszczałką i na koźlich nogach. - Tak go sobie wyobrażano. Dawno temu. Naprawdę oczywiście nigdy nie istniał. - Diabłów także nie ma - powiedziała Tonią. - Naturalnie że nie. Co tam diabły. Jedz cukierki. Dziewczynka rozwinęła cukierek, po czym przyciągnął jej uwagę obraz Bocklina. •- To śmierć? - zapytała. - A dlaczego on jej gra na skrzypcach? 109 - To symbol, kochanie. On jest chory. Widzisz, jaki chudy. Śmierć po niego przyszła. -- Ja bym na jego miejscu dała jej skrzypcami po łbie - oświadczyła Tonią. - I dobrze byś zrobiła. Tonią z ciekawością oglądała dalej różnorodną kolekcję Augusty Jakowlewny. Spojrzenie dziewczynki prześliznęło się obojętnie po reprodukcji obrazu Degasa i znieruchomiało na wiszącej nad łóżkiem dużej lito-' grafii, przedstawiającej mlecznoskórą Ledę i płynącego ku niej łabędzia. - Ta pani się opala? - zapytała. - Tak... zupełnie możliwe. - A ta gęś jest tresowana? - To łabędź, dziecinko, jej przyjaciel - objaśniła Augusta i dodała szybko: - Proszę cię, jedz, weź cukierka. - On umie mówić? - To też mitologia, to znaczy zmyślona historia. - A dlaczego u pani wszystko jest zmyślone? Augusta Jakowlewna zamyśliła się. - Wiesz, że chyba masz rację - powiedziała po chwili. - Ja sama także jestem zmyślona. - Nie, pani jest prawdziwa. - Tak sądzisz? Widać było, że Augusta Jakowlewna się ucieszyła. Pokazała Toni pocztówkę, przyczepioną pinezką do ściany koło szafki. - Wiesz, oczywiście, kto to jest? 110 - No pewnie że wiem. Gagarin. - Niezwykły młody człowiek. Kiedy byłam dziewczynką, trochę starszą od ciebie, Bleriot, Francuz, przeleciał nad kanałem La Manche. A teraz ludzie latają do gwiazd. Czy mogłam przypuszczać, że tego dożyję? A czego ty dożyjesz, moja droga? Czytałam we francuskiej gazecie, że na śniadaniu u królowej angielskiej Gagarin zachwycił wszystkich swoimi manierami... Angielskich arystokratów. Cóż zresztą znaczą dla niego królowie? Augusta, jak zwykle, zagłębiła się w rozważania, nie pomyślawszy o tym, że Tonią nie wie, co to takiego La Manche ani arystokraci. Ale Augusta Jakowlewna taka już była. - A czy królowe jeszcze są? - zapytała Tonią. - Są. Niewiele. - A ja myślałam, że istnieją tylko w bajkach, A po co są królowe? Augusta Jakowlewna znów się zamyśliła. - Rzeczywiście, po co? - Pójdę już -¦ oświadczyła Tonią, skończywszy pierwszego cukierka. - Co?... Poczekaj, Żulietto. Tak... Chciałam ci podarować książki, które czytała jeszcze moja siostrzenica... "Alicję w krainie czarów"... i o piesku Bumie... Ale gdzie one są?... No dobrze, znajdę je później. Tonią jeszcze raz popatrzyła na fauna, na Ledę z łabędziem, i ruszyła do drzwi. W korytarzu światło się nie paliło i dziewczynka nagle uderzyła ramieniem o jakieś żelastwo. 111 - Au! - krzyknęła. - Co się stało? - zaniepokoiła się Augusta. - Ostrożnie! Wpadłaś na łóżko. Trzeba je ominąć, o tu, na lewo. Boże drogi, czy ktoś wreszcie kiedyś pomoże mi się pozbyć tej landary! ~ Augusta Jakowlewna wyrzekała raczej z nawyku, nie biorąc własnych słów zbyt poważnie. I jeśli nawet ktoś w mieszkaniu je słyszał, nie traktował ich jako zachęty do konkretnego działania. Ale w przyszłości rzucone przez Augustę słowa miały doprowadzić do nieoczekiwanych skutków. Rozdział trzynasty Tolik Tonią zatrzasnęła drzwi i nacisnęła klamkę, żeby sprawdzić, czy są dobrze zamknięte. Za jej plecami coś szczęknęło. Odwróciła się. To szczęknął zamek w sąsiednich drzwiach. Stał w nich znajomy chłopiec w okularach i patrzył na Tonie. - Dzień dobry, dziewczynko - powiedział. - Cześć, Tolik. - Wiesz, jak mi na imię? - Wiem. - A ja nie wiem, jak tobie. - Mam na imię Żulietta... - Oho! Teraz też idziesz się bawić? - Tak. * 112 - A ją nie wychodzę bez mamy. Mama poszła do krawcowej. - Bawisz się sam? - Nie. Samemu to nieciekawe. Chodź do mnie. Będziemy się bawić razem. Tonią się chwilę namyślała. - No chodź - powtórzył chłopiec. - Dobrze. Tolik wpuścił dziewczynkę i zamknął drzwi. - Zdejmij palto. To mój wieszak. - I sam powiesił jej paletko na nisko umieszczonym wieszaku, który był przybity obok wieszaka dla dorosłych. Tolik miał własny pokój. Tonią nigdy przedtem nie myślała, że taki mały chłopiec może mieć swój pokój, w dodatku chyba większy niż ten, w którym ona mieszka razem z Piotrem Wasiliewiczem i Anią, we troje. W pokoju stało łóżko, szafa i półki z grubymi książkami. Na ścianach wisiały obrazki. Pokój był ładny i wesoły. - Mieszkasz tutaj sam? - zapytała Tonią. - Dawniej mieszkałem razem z Iriszą. , - Z jaką Iriszą? - Z moją nianią. Ale teraz niania nie jest mi już potrzebna. - Myśmy też mieli nianię - powiedziała Tonią. - I to niejedną. - Ty miałaś? - My wszyscy. Tolik nie bardzo zrozumiał, ale więcej nie pytał. - Czysto tu u was - pochwaliła Tonią. 8 - Ci dziwni dorośli ? ?? - To mama. Wciąż wszystko czyści odkurzaczem. - A czyje to książki? - Moje. - Takie grube? - Normalne. To Mayne Reid, utwory zebrane. A to "Gargantua". Rok nie chodziłem do szkoły i wszystko przeczytałem. Za to teraz nie mam co czytać. Tata swoich książek mi nie daje. Mówi, że żałuje, że tak wcześnie nauczyłem się czytać. Że powinienem mieć dłuższe dzieciństwo... Czytam właśnie o hrabim Cagliostro. To taki awanturnik, oszust... Mam tu schowaną jedną książkę... Chociaż mówił jak dorosły, wlazł pod szafę i wyciągnął stamtąd gruby tom. - Ale pamiętaj, nikomu ani słowa! I schował książkę z powrotem. Potem zaprowadził ją pod okno. Na parapecie leżał spory kawałek dykty, a na nim stały szeregi żołnierzyków z kolorowej plasteliny. Były ich setki. Każdy wielkości palca, ale w wysokiej czapie albo w czaku. Każdy miał też broń. Były tu również maleńkie armaty na czerwonych plastelino-wych kołach. Dowódcy siedzieli na koniach i trzymali szable wzniesione nad głową, a czapki mieli z pióropuszami. - Och! - wyrwał się Toni okrzyk zachwytu. - To bitwa pod Tarutinem - wyjaśnił Tolik. - W wojnie 1812 roku. Tutaj masz Napoleona wśród swoich wiernych marszałków. - Pokazał ciemną figurkę w trójgraniastym kapeluszu, ustawioną na brzegu dyk- 114 ty. - A to feldmarszałek książę Kutuzow. Obok Barclay de Tolly. O ten, wysoki! - A dlaczego stoi przy nich dobosz? Będzie walił w bęben? - Nie. Na bębnach pisano rozkazy. Zaraz zacznie się bitwa. Tolik zatrąbił na trąbce. Tonią szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w szeregi żołnierzy na dykcie, i nagle wydało się jej, że ruszyli do ataku. Dowódcy wymachując szablami szarżowali na koniach. Armaty zaczęły strzelać. Ale to nie trwało długo. Nie więcej niż minutę. Potem wszystko znieruchomiało, a żołnierze znów stali się plastelinowi. - Kto zwycięży? - zapytała Tonią. - Kutuzow, ma się rozumieć. Tak jak naprawdę było. Nie czytałaś "Napoleona" Tarlego? - Nie - przyznała się zmieszana Tonią. - Potem wyjmę z półki tatusia i dam ci. Bardzo ciekawa książka. - A kto ich wszystkich ulepił? - Ja. Patrz! Tolik wyjął z pudełka, które stało na oknie, kawałek czerwonej i niebieskiej plasteliny, gniótł ją przez chwilę w szczupłych palcach, a potem szybko zaczął coś lepić. Po minucie siedział przed Tonią na pędzącym czerwonym koniu niebieski jeździec w trójgraniastym kapeluszu. - Jaki śliczny! - klasnęła w ręce z zachwytu dziewczynka. 115 Jeszcze raz obejrzała pokój i zauważyła, że w kącie stoją oparte o ścianę wielkie skrzypce na krótkiej nóżce. - To twoje skrzypce? - zapytała. - To wiolonczela. - Umiesz na niej grać? - Umiem. Uczę się i mama codziennie każe mi ćwiczyć. Tonią podeszła do wiolonczeli i trąciła struny. Brzęk-nęły niegłośno. - Ta jeszcze nie jest normalnej wielkości - powiedział Tolik. - Możesz coś zagrać? Tolik chwilę się namyślał. - No dobrze. Siadaj tutaj. Tonią usadowiła się na kanapce, a Tolik wyjął z szafy długi patyk, którym się gra. - Smyczek - wyjaśnił. Potem ustawił krzesło na środku pokoju, przyniósł z kąta wiolonczelę, usiadł wygodnie i zapowiedział: - Utwór Corellego. Wiolonczela zaśpiewała. Melodia była piękna i smutna. Tonią słuchała i układała do niej słowa. Przypomniał jej się las, w pobliżu którego w zeszłym roku spędzali wakacje. W lesie było cicho i drzewa śpiewały swoją pieśń o tym, jak dobrze im tu rosnąć i żyć wśród świergotu ptaków. Tolik grał, nie patrząc ani na Tonie, ani na wiolonczelę, ale gdzieś w podłogę, jakby tam leżały nuty. Nagle podniósł oczy i dostrzegł przez okulary swymi oczami krótkowidza, że Tonią siedzi bez ruchu i słucha go U6 z uwagą, jak na koncercie. Wtedy znów pochylił głowę i zaczął grać jeszcze staranniej. Wreszcie skończył. Tonią zaklaskała i powiedziała: - Grasz jak artysta w telewizji. Sprawiło to Tolikowi wielką przyjemność. Jego blade policzki zaróżowiły się. - Chcesz, to jeszcze coś zagram - zaproponował. Tonią kiwnęła głową i usiadła wygodniej. Ale nie siedziała długo. Tolik zagrał taniec. Taniec był tak melodyjny i piękny, że Tonią nie wytrzymała, wstała i zaczęła kołysać się w takt wesołej muzyki, potem koniuszkami palców ujęła rąbek spódniczki i zatańczyła. Teraz Tolik nie patrzył już w podłogę, lecz z uśmiechem wpatrywał się w Tonie. Okazuje się, że potrafił się śmiać! Dziewczynka zawirowała wokół pokoju. Podśpiewywała cichutko, wtórując wiolonczeli. Tolik śmiał się i promieniał cały z zadowolenia, przyglądając się, jak Tonią tańczy, kołysząc się to w prawo, to w lewo, i przytupując w takt muzyki. Oboje bawili się wspaniale. Cieszyli się radosnymi dźwiękami, słonecznym zajączkiem na obrazku i tym, że są tylko we dwoje i nikt na świecie im nie przeszkadza. Ale właśnie w chwili, gdy Tonią zamierzała okręcić się na jednej nodze, tak jak to robiła Sikorka w "Kara-luszysku", uchyliły się drzwi i zajrzała mama Tplika. Była w płaszczu, a w ręce trzymała kraciastą walizeczkę. Tonią zastygła w miejscu. Tolik przerwał grę. - To Tonią - powiedział. - Mieszka pod siedemdziesiątym siódmym. 117 - Wiem - kiwnęła głową mama Tolika. - Dzień dobry. - Dzień dobry - odpowiedziała Tonią. - Wziąłeś za duże tempo, Toliku - ciągnęła mama. - Profesor inaczej cię uczył. Twarz Tolika posmutniała. Wstał z krzesła i odstawił wiolonczelę do kąta. - Ależ nie, graj. A ty możesz go dalej słuchać. Tylko że powinien grać zgodnie ze wskazówkami profesora. Ale Tolik nie miał na to ochoty. - Grałem cały dzień - powiedział. - Pójdę na dwór - oświadczyła Tonią. Wyszła do przedpokoju, a Tolik za nią. - Poczekajcie, dam wam po jabłku - zaproponowała mama Tolika. - Kupiłam piękne jabłka, zaraz je umyję. Tonią jednak nie chciała czekać. Z podwórka przez podwójne okna dobiegały krzyki dzieci. Szybko wsunęła ręce w rękawy paltka, naciągnęła czapeczkę i nie zapinając guzików wyszła na schody. Tolik zdążył ją zapytać: - Przyjdziesz do mnie jeszcze? Tonią w milczeniu kiwnęła głową. Rozdział czternasty______^_________________ ~. Znowu nieprzyjemności I przyszła. Dzień był bardzo podobny do tamtego. Wróciła ze 118 szkoły i od razu siadła do lekcji. Ale w pewnej chwili znudziło jej się siedzieć samej i rozwiązywać zadania. Zdecydowała: "Potem!" Pobiegała trochę po pustym mieszkaniu, pogawędziła o swoich sprawach z Wasyli-są, następnie podeszła do telefonu i podniosła słuchawkę. Coś w niej zahuczało. Czym prędzej odłożyła ją na widełki. Chciała zadzwonić do Niny Anisłmowny i powiedzieć, że dobrze jej się mieszka u rodziców, tylko nudzi się sama w pustym mieszkaniu. I wtedy przypomniała sobie o Toliku. Na pewno siedzi w swoim pokoju i także się nudzi. Uznała, że to nie ma żadnego sensu. Narzuciła płaszczyk, wyszła na klatkę schodową i zadzwoniła do sąsiedniego mieszkania. - Kto tam? - rozległo się zza drzwi. To był głos Tolika. - To ja, Tonią. Drzwi od razu się otworzyły. Stał w nich Tolik. Uśmiechnął się i powiedział szybko: - Oj, jak to dobrze, żeś przyszła! Chcesz, to będę ci grał, ile tylko zechcesz! Tonią westchnęła. Pomyślała, że potem znów wróci mama Tolika, on przestanie grać, i trzeba będzie wyjść. Więc zaproponowała: - Chodźmy lepiej na dwór. Tolik namyślał się chwilę i wreszcie zdecydowanie kiwnął głową. - Dobrze, chodźmy. Znudziło mi się już siedzieć w domu. Zaraz, tylko włożę kalosze. 119 Po chwili wyskoczył na schody w krzywo nałożonym berecie i rozpiętym palcie. - Zapnij się porządnie - powiedziała Tonią i poprawiła mu beret. Kiedy razem zjawili się na podwórku, wszystkie dzieci bardzo się zdziwiły. Ten i ów popatrywał, czy za To-likiem nie idzie mama. Ale nie szła. Tonią powiedziała: - Bawmy się wszyscy razem. Z Tolikiem. Na to od razu zaprotestowała Lora: - W co się z nim bawić? - Zacisnęła pogardliwie swoje wąskie wargi. - On nie potrafi. Chodzi tylko na spacery z mamusią. - Potrafi. Przestań się wygłupiać - twardo oświadczyła Tonią. - Jak nie chcesz, to możesz sobie iść. Lora tylko parsknęła i wzruszyła ramionami, ale została. A Tonią rzeczywiście wymyśliła taką zabawę, do której Tolik doskonale się nadawał. Bawili się w kosmonautów. Tolik był głównym konstruktorem. Okazało się, że wszystko świetnie wiedział i wymagał, żeby było tak jak naprawdę. A Tonią była Tierieszkową. Wystrzelono ją w kosmos i krążyła wokół podwórka. Lora także chciała być Tierieszkową, ale Tolik oświadczył, że będzie dublerką. Lora się rozzłościła, powiedziała, że się nie zgadza, i oznajmiła, że Tonią wcale nie jest podobna do Tierieszkowej, bo Tierieszkową jest ładna. Nikt jednak jej nie poparł i Tonią została Tierieszkową. Gdy tylko wylądowała na Ziemi i zaczęła opowia- 120 dać, co widziała w kosmosie, pod dom zajechał samochód, z którego wysiadł ojciec Tolika. Tolik wcale się nie przestraszył, pobiegł mu naprzeciw i zawołał: - Mamy nie ma w domu, a my się tu bawimy! Wyszedłem z Żuliettą. - No cóż - docent Bobro rozglądał się niepewnie, ujrzawszy rozsypane po całym podwórku dzieci - skoro masz ochotę... Ale co na to powie mama? - Mam ochotę. I wcale się nie przeziębiłem. Niech mama sobie nie myśli. A teraz pójdę z tobą. Wziął ojca za rękę - w drugiej, jak zwykle, docent Bobro niósł ciężką teczkę - i zadowolony opuścił podwórko, jakby zapomniał, że cała zabawa została wymyślona właściwie dla niego. Ktoś zawołał: - Chodźcie, bawmy się bez Tolika! Ale nikt jakoś nie miał ochoty bawić się w kosmonautów, gdy zabrakło głównego konstruktora. Zabawa skończyła się nagle, jak kończą się wszystkie zabawy. Chociaż usiłowali wymyślić dalszy ciąg, nic im jakoś nie wychodziło. Toni się przypomniało, że kiedy jeszcze była w domu dziecka, o tej porze zwykle spacerowali po mieście. - Dziewczynki! - zawołała. - Wiecie co, pójdziemy na spacer. Chłopców też możemy wziąć, jeżeli chcą. - A dokąd? - zapytał ktoś. - Do parku - zadecydowała Tonią. - Do Ogrodu 121 Letniego zbierać liście. Zrobimy konkurs na najładniejszy bukiet! - Akurat! Myślisz, że komuś są potrzebne twoje liście! - skrytykowała pomysł Lora. Ale innym propozycja Toni przypadła do gustu. - Tak, tak, chodźmy! Nina z czwartego piętra napomknęła nieśmiało, że trzeba by zapytać o pozwolenie. Ale w odpowiedzi usłyszała: - Przecież zaraz wrócimy. A tak to jeszcze mogą nas nie puścić. Chłopcy także się przyłączyli. Ruszyli przodem, wymachując mieczami własnej roboty, którymi bawili się w muszkieterów. Teraz mieli zamiar nadziewać na nie liście. Lora wybiegła na ulicę i krzyczała za nimi: - Dostaniecie jeszcze za to, zobaczycie! Ale nikt jej nie słuchał. Tonią zakomenderowała: - Tylko się nie rozłazić! Idziemy całą grupą. Kuta brama z ozdobnej metalowej kraty prowadząca do Ogrodu Letniego była zamknięta. Wisiała na niej tabliczka: "Park nieczynny". Przez kraty widać było puste wilgotne ścieżki, wzdłuż których stały budki podobne do ogromnych domków dla szpaków. W budkach chowały się zimą posągi. Dzieciom zrobiło się przykro, że spotkał je zawód. Więc Tonią zaproponowała: - Chodźmy popatrzeć na "Aurorę". Z "Aurory" strzelano do pałacu. Jest tam armata. 122 Chłopcom pomysł się spodobał, ale dziewczynki miały wątpliwości. - To daleko. - Ale skąd! Tylko przejść przez most. Cóż, czego się nie robi dla towarzystwa. Ruszyli przez długi most imienia Kirowa. Po drodze rozmawiali o różnych rzeczach. O tym, że w ciągu dnia z twierdzy strzela prawdziwa armata i że zimą w przerębli kąpią się amatorzy lodowatej wody, zwani "morsami". Tonią powiedziała: - A jeszcze jest parowóz, na którym Lenin był palaczem. Teraz już nie jeździ, tylko stoi na dworcu. - Tam także pójdziemy? - przeraziła się Nina z czwartego piętra. - Następnym razem - uspokoiła ją Tonią. Zagrodziły im drogę ogromne samochody. Wiozły na przyczepach całe ściany z oknami. Ktoś powiedział: - Dom jedzie. - Nie dom, tylko jedno piętro. Takich pięter będzie dużo, aż do samego nieba - poprawiła Tonią. Chłopcy na wyścigi zaczęli opowiadać, jakie to teraz są olbrzymie dźwigi. Twierdzili, że taki dźwig może podnieść na raz całe piętro. I że istnieje dźwig, który potrafi wyciągnąć z dna morza zatopiony statek, a sam także pływa po wodzie. Kiedy doszli do "Aurory", zaczęło się ściemniać. Krążownik, który z daleka wydawał się maleńki, górował nad wodą niby dom. Trzy kominy ciemniały na tle niskich, ciężkich chmur. - Teraz nie ma żadnych kominów - powiedział któ- 123 ryś z chłopców. - Wszystkie silniki mają napęd atomowy. - Ale kominy są dobre do rysowania - stwierdziła Tonią. Nagle zaczął padać deszcz, i to tak niespodziewanie, że nie było gdzie się przed nim schować. Ktoś krzyknął: - Biegiem do domu, prędzej! I chłopcy na wyścigi rzucili się do mostu. Dziewczynki biegły trzymając się za ręce. Tak kazała Tonią. Deszcz okazał się wcale nie taki straszny. Nie był silny. Biec razem było nawet bardzo wesoło. Po drodze piszczeli i krzyczeli, ile sił w płucach. Tak było jeszcze przyjemniej. Kiedy wpadli do bramy, zaczęli otrząsać z kropel czapki i berety, a potem rozeszli się do domów. Nikt nie oczekiwał, że rodzice pochwalą go za tę wycieczkę. Tonie natomiast czekały jeszcze większe przykrości. Po domu rozeszły się już słuchy, że to ona była inicjatorką wyprawy. Mało brakowało, żeby rodzice zwrócili się do milicji. - Jak mogło ci przyjść do głowy coś podobnego! - pytała Ania, ściągając Toni mokre pończochy. - I jeszcze innych pociągnęłaś za sobą. - Bo oni siedzą cały czas na podwórku i nic nie wiedzą. A ja im pokazałam "Aurorę" i opowiedziałam o rewolucji. - Wiesz, że nie wolno wychodzić bez dorosłych! - powiedziała Ania, jak mogła najsurowiej. - Poczekaj, przyjdzie tatuś, on z tobą pogada. 124 Wkrótce Tonią, już grzeczna i cichutka, siedziała przy stole i odrabiała lekcje. Ania obserwowała ją, ale nic więcej nie mówiła. Sądziła, że milczenie będzie dobrą karą dla dziewczynki. Oczekiwała lada chwila rodziców dzieci, które zabrała ze sobą Tonią, spodziewała się wyrzutów i pretensji. Ale jakoś - o dziwo - nikt nie przyszedł na skargę. Tonią szybko rozwiązała wszystkie przykłady, ześliznęła się z krzesła i spytała: - Mogę pójść do Rity? Ania nic nie odpowiedziała i po chwili Toni już nie było w pokoju. Rozdział piętnasty Jak z tobą postępować? Tonią zapukała do drzwi. - Rita? Mogę wejść? Rita siedziała przy stole z piórem w ręku i myślała o czymś nad kartką papieru. - Ty też odrabiasz lekcje? - zapytała Tonią. - Nie, piszę list. - Do kogo? Rita westchnęła i uśmiechnęła się do Toni. Potem powiedziała: - Do pewnego człowieka. - A dokąd? - Do Murmańska. - Gdzie jest ten Murmańsk? - chciała wiedzieć Tonią. 125 - Daleko na północy. - My przecież też jesteśmy na północy. - Tam jest prawdziwa północ. - Taka piękna jak południe? - Nie, zupełnie inna. Na południu jest Morze Czarne, a na północy Białe. ? - Białego koloru? - Tak się tylko nazywa. Północ jest piękna. Nad morzem są skały i latają całe chmary ptaków. A w morzu żyją morsy. Wielkie, tłuste... Pół roku świeci tam słońce, a pół roku panuje noc. - I wszyscy śpią? - Nie. Pracują, jak zawsze. Rybacy wychodzą w morze na połowy na wielkich statkach. I przywożą tyle ryb, że można by nimi napełnić nasz dom. - Oho! Byłaś tam? - Jeszcze nie. - To skąd wiesz? - Wiem. - Rita lekko się zaczerwieniła. - Bywa tam jeszcze zorza polarna... A sam Murmańsk leży nad zatoką, w której stoją statki z całego świata. - Ja też chcę pojechać na północ - powiedziała Tonią. - Jeszcze zdążysz. Rita patrzyła na dziewczynkę, ale myślała o jakichś swoich sprawach. Znów wzięła pióro do ręki. - Nie przeszkadzaj mi, siadaj i rysuj. Masz tu kartkę. - Będę rysowała północ - postanowiła Tonią. Pobiegła do siebie po kredki. 126 - Pójdę do Rity. Rysować północ. - A czy tu ci ktoś przeszkadza? Siadaj przy stole i rysuj - próbowała ją zatrzymać Ania. - U Rity jest przyjemniej. Toni oczywiście nie przyszło do głowy, że te słowa mogą dotknąć Anię. Kroki dziewczynki zatupotały w korytarzu, trzasnęły drzwi pokoju Rity. Ania usiadła. Dlaczego Tonią wciąż stąd ucieka? Dlaczego lepiej się czuje u Rity? Czyż ona, Ania, nie zrobiła wszystkiego, żeby było jej tutaj przyjemnie? Dobrze? Czyż nie starała się dać dziewczynce odczuć, że ją kochają i troszczą się o nią? Choćby dzisiaj. Inne dziecko zostałoby ukarane za takie przewinienie. A ona tylko z Tonią pomówiła i koniec. To ma być wdzięczność. Jak z nią postępować? Ania gubiła się w domysłach. Kiedy po pewnym czasie wyszła na korytarz, z pokoju Marii Gawriłowny dobiegł ją śmiech. - Co to za zorza polarna? - śmiejąc się mówiła Rita. - Przecież ona u ciebie jest zupełnie podobna do tęczy. - A bo nigdy jej nie widziałam - chichotała w odpowiedzi Tonią. - A to kto? - Morsy. - Wcale niepodobne. Poczekaj, zaraz ci narysuję... - A twoje wyglądają jak ptaszki z wąsami. I znów obie wybuchnęły śmiechem. Widocznie było im dobrze razem i nikt więcej nie był im potrzebny. Ania wróciła do pokoju. Przyszedł Piotr Wasiliewicz. Żona opowiedziała mu 127 o zdarzeniu na podwórku. Myślała, że rozgniewa się nie na żarty, a tymczasem Piotr Wasiliewicz wysłuchał całej historii z zainteresowaniem i jakoś dziwnie, niemal z zachwytem, wykrzyknął: - A to ci prowodyr! - Obiecałam, że ty z nią pomówisz. Tylko proszę cię, surowo, bo inaczej nic dobrego z tego nie wyniknie. - Dobrze - kiwnął głową Riabikow. Piotr Wasiliewicz wyszedł na korytarz i przez drzwi zawołał dziewczynkę. Tonią przybiegła z kartką, na której była narysowana krzywa różnokolorowa tęcza. - To ma być zorza polarna - wyjaśniła, chcąc razem z Piotrem Wasiliewiczem pośmiać się z rysunku. - Siadaj - powiedział Riabikow. - Coś ty dzisiaj zrobiła najlepszego? Mówił, a Tonią siedziała ze spuszczonymi oczami i słuchała. Widziała, jak przez skraj stołu, pocierając jedną o drugą tylne nóżki, odważnie pełzła mucha, ale sama nie śmiała jej przepędzić. Riabikow starał się być surowy, lecz wkrótce pojął, że Tonią ani trochę się go nie boi, czeka tylko, kiedy skończy gadać. Wtedy postanowił zmienić taktykę. - Jesteś już duża. Zrobiłabyś coś lepiej dla wspólnego pożytku. - A co? - ożywiła się Tonią i spędziła ze stołu natrętną muchę. - No, na przykład mogłabyś pomóc dorosłym. Zostaw muchę w spokoju i słuchaj, co do ciebie mówię. 128 - Dobrze - powiedziała Tonią. - Więcej nie będę. - Czego nie będziesz? :- Urządzać wycieczek. Będę pomagać dorosłym. Wyglądało na to, że wzajemnie są z siebie zadowoleni. Piotr Wasiliewicz poszedł do kuchni, gdzie była Ania i oznajmił żonie: - Porozmawiałem z nią poważnie. Obiecała, że więcej się to nie powtórzy. Kiedy po półgodzinie Tonią już spała, rozrzuciwszy pościel z gorąca, Ania zobaczyła, jak Piotr Wasiliewicz, powściągając szczęśliwy uśmiech, poprawia kołderkę, która zsunęła się z nóg dziewczynki. Rozdział szesnasty Dla wspólnego pożytku To był wyjątkowo szczęśliwy dzień. Do domu nic nie zadano. W takie dni szare niebo wydaje się błękitne, a mokre chodniki gładkie niczym ślizgawki, po których można się ślizgać na podeszwach do samego domu. Tonią ze szkoły prawie biegła. Chciała zrobić coś, co wszyscy by musieli pochwalić. Nie zostawiać otwartych drzwi, nie zapalać niepotrzebnie światła na korytarzu i w ogóle zdziałać coś dobrego. Rozebrała się i weszła do kuchni, żeby dać Wasyłisie połowę parówki, która jej została z drugiego śniadania. Ale Wasylisy, jak na złość, nie było w domu. Oka- " ~ Ci dziwni dorośli 129 , v-° zało się, że Tonią jest sama-samiuteńka. Z nudów przebiegła przez korytarz i zauważyła elektryczną froterką, którą Naliwajkowie froterowali u siebie podłogi. Wczoraj wieczorem widziała, jak robił to Eugeniusz Pawłowicz. Właśnie on zostawił tutaj froterkę, która teraz cichutko stała w kącie, nudząc się tak jak Tonią. Dziewczynka spojrzała na podłogę w korytarzu, na ślady swoich bucików i doszła do wniosku, że warto by wyfroterować. Najwyższy czas. Koło froterki stała maleńka czarna skrzyneczka, od której sznur włączony był do kontaktu. Drugi sznur, od froterki, trzeba było włączyć w gniazdko skrzyneczki. Tak - Tonią to widziała - robił wczoraj Naliwajko. I jeszcze pstrykał wyłącznikiem między uchwytami. Tonią znalazła go i pstryknęła nim tak samo jak Eugeniusz Pawłowicz. Potem rozwinęła czarny sznur i wsadziła wtyczkę do gniazdka w skrzyneczce. Froterka zahuczała i zaczęła kręcić się w miejscu jak szalona. Pewnie by upadła, gdyby Tonią nie zdążyła jej złapać. Chwyciła za gumowe uchwyty, a froterka lekko i posłusznie popełzła po parkiecie. Tonią aż się roześmiała z zadowolenia. Wy-froterowała podłogę bardzo szybko. Żadnych śladów podeszew już nie było widać. Zajrzała do kuchni i pomyślała, że i tam warto by wyczyścić podłogę. Wyciągnęła sznur ze skrzyneczki i przytaszczyła froterkę do kuchni. Nie było to wcale łatwe, ale jakoś dała sobie radę. Potem chciała jeszcze przenieść do kuchni skrzyneczkę, ale ta okazała się tak ciężka, że dziewczynka zdecydowała, iż można się bez niej obejść, i włączyła 130 sznur wprost do kontaktu. Froterka zaryczała na całe mieszkanie. Ale trwało to krótko. Potem nagle umilkła. Na próżno Tonią pstrykała wyłącznikiem, przesuwając go to w górę, to w dół. Na próżno wyjmowała i wsadzała na nowo wtyczkę do kontaktu. I/parta maszyna więcej nie chciała zahuczeć. Wtedy Tonią zrozumiała, że we froterce coś się zepsuło. Najpierw się przestraszyła, a później uznała, że najlepiej będzie odstawić ją z powrotem do kąta, jakby nigdy nic. Mogła się tam przecież zepsuć sama. Z trudem zaciągnęła ją na miejsce i wróciła do pokoju. Niedługo później trzasnęły drzwi. Potem w korytarzu rozległy się kroki. Tonią wsłuchała się w ich odgłos. ,,Szur-szur-szur..." - to zaczłapała w . swoich pantoflach Maria Gawriłowna. "Stuk-stuk-stuk" - odezwały się pantofelki Eity. Z kuchni dobiegały jakieś głosy. Może to już wróciła Olga Erastowna? Pewnie zaraz się weźmie do froterowania podłogi. Dopiero się zdziwi! Przyszła Anna Andriejewna, popatrzyła na podejrzanie cichą Tonie i poszła do kuchni. Dziewczynka stanęła przy drzwiach pokoju i zaczęła nasłuchiwać, czy w kuchni nikt nic nie mówi o froterce. Ale na razie była mowa o tym, że trzeba napisać do gazety, żeby zlikwidowano piwiarnię w pobliżu, bo pijacy wciąż się awanturują i nie można sobie z nimi poradzić. To jej nie dotyczyło, więc się uspokoiła. Wrócił Piotr Wasiliewicz. Dziś miał wolny dzień, nie był w teatrze, tylko załatwiał jakieś swoje sprawy w 131 mieście. Po przyjściu zdjął marynarkę i zmienił pan- i tofle. - Co dobrego, córeczko? Są jakieś nowiny? Tonią pokręciła głową. - Naprawdę zupełnie nic nowego? - Nic. Riabikow ujął dziewczynkę za podbródek i zajrzał jej ; w oczy. Tonią zawstydziła się i odwróciła twarz w bok. - To znaczy, że dobrych nowin rzeczywiście nie ma. No cóż, trudno. - Piotr Wasiliewicz wziął gazetę i chciał z nią usiąść na kanapie. Ale Tonią powiedziała nagle: - Jest nowina. W szkole nic nie zadali. - Westchnęła. - I jeszcze jedna. - A jednak! Dziewczynka przeszła na szept: - Zepsuła się froterka. - Co za froterka? - Do froterowania podłogi. - Gdzie? - U nas w domu. Olgi Erastowny. - Coś podobnego! A jak to się stało? Tonią milczała ze spuszczoną głową. - Zepsuła się Oldze Erastownie? Tonią znów pokręciła głową. Uszy jej poczerwienia- - Nie. Nie było jej w domu. Sama się zepsuła. - Jakże to, tak nagle sama się zepsuła? - Riabikow odłożył gazetę. 132 - Ja tylko chciałam wyfroterować podłogę w kuchni. Dla wszystkich. - Ale przecież tam nie ma parkietu. Tonią milczała. - I co, sama ją tam zataszczyłaś? - dopytywał się Piotr Wasiliewicz. - Tak, ale skrzyneczki nie mogłam. - Jakiej skrzyneczki? - Takiej maleńkiej, czarnej. - Tonią pokazała rękami, jakiej wielkości była skrzyneczka. - Transformatora? - Włączyłam tylko froterkę do kontaktu, a ona za-ryczała i przestała. - To ci majster z ciebie! - Chciałam, żeby w kuchni było ładnie. W tej chwili weszła do pokoju Anna Andriejewna. - Słyszałaś nowinę? - zapytał Piotr Wasiliewicz. - Tonią froterowała podłogę w kuchni froterką Naliwaj-ków i włączyła ją bez transformatora. To stary typ, na sto dziesięć woltów. - I roześmiał się. Ania kłapała się za policzek. - Tego tylko brakowało! Z czego się śmiejesz, Pie-tia? Co oni na to powiedzą... - Ja się śmieję? Wcale się nie śmieję. - Twarz Piotra Wasiliewicza przybrała przesadnie srogi wyraz. - Nie ma co, porządnie nabroiłaś! - zwrócił się do dziewczynki. - Jak tak można, Toniu? Przecież wiesz, że nie wolno brać i psuć cudzych rzeczy - strofowała ją Ania. Tonią spojrzała na Piotra Wasiliewicza. Liczyła, że tu 133 przynajmniej ^najdzie zrozumienie. Ale nie było ani zrozumienia, ani obrony. Dorośli milczeli. Ramiona Toni zadrgały. - Za późno teraz na płacz. Nie trzeba było jej ruszać. Co mam powiedzieć Naliwajkom? Przecież jesteś I już dużą dziewczynką. - No dobrze, sam z nimi pomówię. Ale co prawda, to prawda. Nie wolno ruszać cudzych rzeczy, córeńko. Riabikow pogłaskał Tonie po głowie i palcami starł łzy z jej policzków. Tonią już nie płakała, ale wciąż jeszcze patrzyła w podłogę. Ania spojrzała na Piotra Wasiliewicza, westchnęła i wyszła do kuchni ze słoiczkiem sody, która jej była potrzebna. Riabikow rozumiał - żona miała rację. Rozumiał i kajał się w duchu. Ale co robić? Nie mógł znieść wi- i doku Toninych łez. On także westchnął i powiedział dziewczynce: - Widzisz, co narobiłaś? Potem wyszedł, i ostrożnie zapukał do drzwi Nali- wajków. -: Proszę bardzo!... - usłyszał ze środka. Otworzył drzwi. Małżonkowie mieli właśnie zasiąść do późnego obiadu. Olga Erastowna, szeleszcząc jedwabnym szlafrokiem, krzątała się między stołem a ser-wantką. Naliwajko w pasiastej kurtce od piżamy czytał coś przy lampie jarzeniowej. Kiedy wszedł Piotr Wasiliewicz, odwrócił się. Doktor Naliwajko lubił wszelkie nowiny. 134 Riabikow chrząknął i opowiedział małżeństwu Naliwajkom, co zaszło w czasie ich nieobecności. Dowiedziawszy się, że nowina dotyczy sprzętu gospodarstwa domowego, Eugeniusz Pawłowicz włożył okulary i z powrotem zagłębił się w lekturze. Chciał w ten sposób jakby podkreślić, że te sprawy znajdują się całkowicie w kompetencjach Olgi Erastowny. - Zaraz ją wezmę i zobaczę, co się stało. Możliwe, że tylko bezpiecznik się przepalił. Widzi pani, Tonią włączyła froterkę do kontaktu bez transformatora. No i tyle... - zakończył swój wywód Piotr Wasiliewicz. Zamiast odpowiedzi Olga Erastowna popatrzyła w stronę męża. - Oczywiście to ty, Eugeniuszu, znów ją tam zostawiłeś? Doktor nie odwracając się niepewnie wzruszył ramionami. - Naprawię ją - zapewnił Piotr Wasiliewicz. - Proszę bardzo, niech pan weźmie. - Olga Erastowna wróciła do nakrywania stołu. - Trzeba będzie teraz wszystko zabierać do pokoju. - Sądzę, że to się już więcej nie powtórzy - powiedział sucho Riabikow. - Ależ to głupstwo, nic takiego - wycofała się Olga Erastowna. - Wiadomo, dziecko! - Z trudem zmusiła się do uśmiechu. - Chciałam tylko powiedzieć, że będzie pan miał teraz sporo kłopotów, Piotrze Wasilie-wiczu. - Będę. - Riabikow kiwnął głową i wyszedł z pokoju. 135 __W dodatku jeszcze się obraził - zwróciła się do mę-ża Olga Erastowna. - Żyli sobie spokojnie, bez kłopotów, a teraz... Oczywiście nie mam nic przeciwko dzieciom, Ania jest jeszcze młoda. Własnych dzieci nie mieli... Ale to przecież tyle problemów!... Zostawić ją sarną w mieszkaniu - wciąż trzeba myśleć, czy czegoś nie nabroiła, wypuścić na dwór - strach, żeby się coś nie stało... No i szkoła, nauka... Oczywiście są też radosne chwile. - Olga Erastowna zamyśliła się. - Gdybyśmy jako młodzi ludzie mieli własne mieszkanie, z pewnością także marzylibyśmy o małej żywej istotce. Jak myślisz, Gieniu? - zwróciła się nagle do siedzącego w milczeniu przy biurku męża. - Jak myślę, jak myślę... - burknął Naliwajko, nie odrywając się od książki. - Myślę, że ludzie decydują się na dziecko bez względu na warunki mieszkaniowe. Olga Erastowna poczuła się dotknięta. - Może chcesz przez to powiedzieć, że w swoim czasie to ja nie chciałam pomyśleć o dziecku? - Nie chodzi o nas! Mówiłem ogólnie... - Eugeniusz Pawłowicz zorientował się, że popełnił nieostrożność, która będzie go drogo kosztowała. - Chciałabym ciebie zobaczyć w podobnej sytuacji! Co byś powiedział, gdyby taka Tonią wprowadziła tutaj swoje porządki! Chociaż na jeden dzień... Proszę bardzo, siadaj do stołu. Można z tym było jeszcze trochę poczekać, gdyż przygotowania do Obiadu nie zostały zakończone, ale Eugeniusz Pawłowicz wziął książkę i przesiadł się posłusznie od biurka do stołu. Rozdział siedemnasty Dziwni dorośli Nie domyślając się nawet, jakie następstwa wywołała jego wizyta u Naliwajków, Piotr Wasiliewicz siedział przy stole i pogwizdując oglądał leżące na gazecie części rozebranej froterki. Maszyna była bardzo stara i zniszczona. Pod względem technicznym dożywała już swego wieku. Bezpiecznik rzeczywiście się przepalił, ale inne części także pozostawiały wiele do życzenia. Piotr Wasiliewicz postanowił zrobić, co się da, oczywiście w warunkach domowych. Starannie przecierał wszystkie detale, czyścił je, oliwił i na nowo montował. Miał zamiar spędzić wieczór zupełnie inaczej, ale córka nieoczekiwanie przysporzyła mu pracy. Najbardziej jednak zdumiewające było to, że naprawa tego starego grata sprawiała Riabikowowi nieprawdopodobną przy-! . jemność. Zabrał się do roboty tak gorliwie, jakby naprawiona froterka mogła doprawdy uszczęśliwić Tonie. Dziewczynki nie było w pokoju. Ania siedziała na kanapce, cerując pończochy Toni. Piotr Wasiliewicz zdawał sobie sprawę, że żona ma mu za złe pobłażliwość wobec córki - cóż, choćby dzisiaj, zamiast porozmawiać z dziewczynką poważnie, on głupio się cieszy z tego, że naprawia rozsypującą się froterkę. Ania jakby czytała w jego myślach. Nagle się roześmiała, pokazała mężowi naciągniętą na grzybek do cerowania pończoszkę i powiedziała: - Widzisz. Oboje pracujemy dla córki. Zupełnie jak 136 137 prawdziwi rodzice. - Pomilczała chwilę i dodała: - Cóż, Pietia. Widocznie tak już musi być. Jeśli czasem jej się dostanie, to tylko ode mnie. Tonią mnie się boi, a ciebie nie. Ciebie kocha. Trudno, niech tak będzie. Kogoś musi... __ No, bądź spokojna - sprzeciwił się Piotr Wasi- liewicz - nie zawsze dam się jej wodzić ?? nos. - Już ja to widzę! - I Ania znowu się roześmiała. Tonią tymczasem zapomniała o wszystkich przykrościach. Siedziała na krześle w pokoju Rity, machała nogami v/ powietrzu i oglądała w telewizji występy zespołu estradowego. Grała orkiestra i śpiewali piosenkarze. Ale nie było to specjalnie interesujące. Najciekawsze było to, że Maria Gawriłowna dokądś wyszła, jak się okazało, do kina, a Rita miała gościa. Gość był marynarzem w kurtce ze złotymi guzikami. Siedział obok Rity na kanapie i także patrzył w telewizor. Kiedy Tonią weszła do pokoju, Rita wstała pośpiesznie i przedstawiła sobie ich oboje: - To Jurij Wsiewołodowicz. Przyjechał z Murmańska - powiedziała. - A to nasza sąsiadka Żulietta. Ach, więc to był "pewien człowiek", do którego Rita pisała listy? On także wstał i uścisnął Toni rękę. Potem znowu usiadł na kanapie. Pachniał wodą kolońską. Rita miała na sobie nową sukienkę i pantofelki, ale nigdzie się nie śpieszyła, tylko też siedziała na kanapie koło marynarza i patrzyła w telewizor. Tonie też poprosili, żeby usiadła, nie na kanapie, lecz na krześle przed telewizorem. Rita przyniosła pudełko z ciastkami i powiedziała Toni, żeby sobie wy- 138 brała, jakie chce. U Rity Tonią nigdy się nie wstydziła. Wzięła ciastko i zaczęła jeść. Było jej bardzo przyjemnie oglądać program i odgryzać równocześnie smaczne kęsy. Kiedy skończyła ciastko, obejrzała się. Rita i marynarz wciąż siedzieli tuż przy sobie na kanapie i trzymali się za ręce, zupełnie jak dzieci. Kiedy Tonią na nich popatrzyła, odsunęli się od siebie. - Siedzicie za daleko. Chodźcie tutaj, bliżej. Są jeszcze krzesła - zachęciła ich dziewczynka. - To nic, widzimy - powiedziała Rita. Koncert w telewizji się skończył i zaczęli rozmawiać o jakichś nieciekawych sprawach. Tonią zrozumiała, że Rita i jej gość także się nudzą. Postanowiła ich trochę rozweselić. Zeskoczyła z krzesła i pobiegła do siebie. Tam, nie zwracając uwagi na to, czym jest zajęty Piotr Wasiliewicz, chwyciła projektorek filmowy, który niedawno dostała, i popędziła z powrotem. Kiedy pchnęła drzwi pokoju Rity, marynarz i Rita gwałtownie odskoczyli od siebie, więc Toni przyszło do głowy, że musieli się pokłócić. Zrozumiała, że zjawiła się w samą porę. - Wiecie co, pooglądajmy sobie filmy! - zaproponowała. - Mam tu bajkę o Karliku Nosie. Jest strasznie śmieszna. I usiadła na kanapie między Ritą a jej gościem. Ale Rita nie zgodziła się. - Teraz w telewizji będzie coś ciekawego - powiedziała. - Siadaj tam. A bajki obejrzymy sobie później. 139 Marynarz wstał i zaczął chodzić po pokoju. Gwiazdki na jego ramionach bielały w ciemności jak śnieżynki. Tonią posiedziała trochę, ale w telewizji nie było nic ciekawego. Rita i marynarz także chyba czekali na jakiś weselszy program. Siedzieli milcząc za plecami Toni. Dziewczynka wciąż się zastanawiała, jak by tu ich trochę rozerwać. - Zaraz wrócę - powiedziała nagle. Znów poszła do siebie i zaczęła grzebać w teczce, szukając książeczki "Złoty kluczyk, czyli przygody Bu-ratina". Ta bajka na pewno się spodoba Ricie i jej gościowi. Ale kiedy wpadła do pokoju, Rita zaraz wstała. Wciąż jeszcze siedzieli na kanapie i nudzili się. - Toniu - powiedziała Rita - już czas, żebyś poszła spać. Jest późno. - Chciałam wam poczytać. Marynarz się nie odezwał. Szczęknął tylko wieczkiem papierośnicy i wsunął papierosa do ust. Rita wzięła dziewczynkę za ramię i zawróciła do drzwi. - Idź, Tonieczko. Pora na ciebie. Telewizja też dzisiaj jest nieciekawa. Drzwi się zamknęły. Tonią została sama. "Dziwni ci dorośli - pomyślała. - Chce się jak najlepiej, a oni wszystko psują. Ale trudno". Znów otworzyła drzwi. Marynarz zerwał się z kanapy. - Oddajcie mi rzutnik - powiedziała Tonią. 140 Oddali jej aparat i zamknęli drzwi. Nagle dziewczynka ujrzała w końcu korytarza Olega Oskarowicza. Wyszedł właśnie z kuchni z jakimś garnuszkiem, który trzymał przez ściereczkę. Tonią przypomniała sobie, że Oleg Oskarowicz nie lubi, kiedy na korytarzu pali się światło. Podbiegła do kontaktu i przekręciła go. - Kto to zrobił? - usłyszała głos w ciemności. - Ja, Tonią. - Zapal w tej chwili. Mogę się poparzyć. - A przecież pan sam powiedział, żeby oszczędzać prąd. - Tak. Ale nie wtedy, kiedy człowiek niesie wrzątek. Zapal! - Tonią znów przekręciła kontakt. Kuks wszedł do swego pokoju, postawił garnuszek na marmurowej podstawce i wyjrzał na korytarz. - Teraz możesz zgasić. Ale w korytarzu nikogo już nie było, więc Oleg Oskarowicz musiał zgasić światło sam. Tonią wróciła do pokoju. Piotr Wasiliewicz skończył naprawiać froterkę i postawił ją na podłodze. - Uwagą! - powiedział. - Zaraz zrobimy próbę. Froterka była włączona do czarnej skrzyneczki, która przedtem stała na korytarzu. Piotr Wasiliewicz szczęknął wyłącznikiem. Maszyna zaśpiewała swoją elektryczną pieśń i lekko popełzła po parkiecie. ¦- Działa, i to jeszcze lepiej niż przedtem! - zawołał uradowany Piotr Wasiliewicz. 141 Tonią miała ochotę pojeździć froterką po podłodze, ale nie ośmieliła się o to poprosić i schowała ręce za plecy. Riabikow wyłączył maszynę. W pokoju zrobiło się cicho. - Żebyś jej nigdy więcej nie ruszała. Nie wolno brać cudzych rzeczy. Słyszysz? - zapytał Tonie. - U nas w domu dziecka nie było cudzych rzeczy - wyjaśniła dziewczynka. - W domu dziecka, a tutaj jest wspólne mieszkanie - wytłumaczył niejasno Riabikow. - O tu, w pokoju, wszystko jest nasze. Twoje, moje, mamy... A tam - cudze. Jeśli ktoś cię o coś poprosi, zrób to, ale jeśli nie - nic sama nie rób. - Dobrze - przyrzekła Tonią. - Nie będę. Piotr Wasiliewicz znów włączył i wyłączył froterkę. - Słyszysz, jak huczy? Schylił się, żeby podnieść z podłogi skrzyneczkę. Byli sami w pokoju. Tonią szybkim ruchem objęła go za szyję i cmoknęła w policzek. - No dobrze - powiedział Piotr Wasiliewicz zdławionym głosem. - Pamiętaj... A Tonią znów pomyślała, jacy śmieszni są ci dorośli - siedzą po ciemku i nie chcą, żeby im poczytać wesołą książkę, chociaż sami się nudzą. Albo teraz - najpierw dostała burę za to, że popsuła froterkę, a kiedy froterka jest już naprawiona i Olga Erastowna wię-. cej nie będzie się złościć, Piotr Wasiliewicz patrzy tak, jakby za chwilę miał się rozpłakać! Ale nic nie powiedziała i postanowiła w duchu, że musi jeszcze przemyśleć wszystkie te dziwne sprawy. 142 Rozdział osiemnasty Dobrzy i źli Piotr Wasiliewicz sprawdzał właśnie reflektory punktowe, kiedy wezwano go do telefonu. - Panie Riabikow, dzwonią z domu! Pora była dziwna. Ania nie wróciła jeszcze na pewno z pracy. Piotr Wasiliewicz szybko ruszył wąskim korytarzem. - Słucham! Kto mówi? - Czy to Piotr Wasiliewicz?... - zapiszczało w słuchawce. - Tak, słucham. - Poznał głos Toni. - Co się stało, córeczko? Dlaczego dzwonisz? - Znalazłam twój numer. Jest tu zapisany. - A o co ci chodzi? - Wiesz... Czy mogę wziąć do domu pieska? Pozwól, na pewno pozwolisz. Jest bezpański. Przyprowadziłam go ze skwerku. - Jakiego pieska, Toniu? - Kudłatego. Troszeczkę kuleje, ale jest bardzo ładny. Był strasznie brudny, wymyłam go w wannie. A teraz cały się trzęsie. Maria Gawriłowna mówiła, że muszę go odprowadzić z powrotem... Powiedz, że nie muszę, dobrze? - zachłystywała się nowiną Tonią. - Coś ty znowu wymyśliła? Skąd wzięłaś psa? - Przecież mówię, że ze skweru za rogiem. Jest bezpański. Zgubił się... - Toniu - powiedział Piotr Wasiliewicz - nie waż 143 się brać do domu żadnego psa. Odprowadź go tam, gdzieś go znalazła. - Ale jemu tam jest zimno. - Znajdą się właściciele. Odprowadź go. - Kiedy mi go żal. - Odprowadź, odprowadź. - Wasylisa na niego prycha, ale nie pozwolę im się pokłócić. - Toniu, słyszysz, co do ciebie mówię? W tej chwili zaprowadź psa z powrotem na skwer. W naszym pokoju nie ma dosyć miejsca, żeby go trzymać. - To niech on będzie wszystkich, jak Waśka. - Nie wszyscy się zgodzą. Jestem pewny. - No to niech chociaż zostanie, póki nie wrócisz do domu! Może? Piotr Wasiliewicz czuł, że jeszcze chwila - i ulegnie. A jeżeli w dodatku pies ma zostać do jego powrotu, on nie znajdzie dość sił, żeby Toni odmówić. I okazał stanowczość. - Nie. Nie ma mowy - powiedział twardo. - Zrób, co ci mówię. I nie zawracaj mi dłużej głowy. Jestem w pracy. Słyszysz? - Słyszę - potwierdziła cicho Tonią. W słuchawce coś szczęknęło, po czym rozległ się sygnał. - Coś się stało w domu? - zapytała garderobiana przechodząc ze stertą nasadzonych jeden na drugi spiczastych kapeluszy. - Ale skąd - wzruszył ramionami Riabikow. - To córka... Wie pani... Znalazła na ulicy pieska i chciała go wziąć do domu. 144 ? I - Dobra dusza - westchnęła garderobiana i poszła z kapeluszami dalej. Kiedy Riabikow wrócił do domu, psa w mieszkaniu już nie było i nikt o nim nie wspominał. "Dobra dusza" Tonią milczała jak zaklęta. Piotr Wasiliewicz wiedział - w ten sposób dziewczynka wyrażała swój bierny protest wobec dorosłych, kiedy czuła się skrzywdzona. Mogła tak milczeć kilka godzin. Posłusznie spełniać wszystkie polecenia i milczeć. W Piotrze Wasilie-wiczu walczyły dwa uczucia. Z jednej strony uważał, że powinien udawać, iż nie zauważa uporu dziewczynki, z drugiej - co było bliższe jego naturze - na przekór rozsądkowi usprawiedliwiał jej poczucie krzywdy. Było mu przykro, że przeszkodził dziewczynce w spełnieniu dobrego uczynku. Po jakimś czasie sam przerwał milczenie. - No - zapytał, starając się nie okazywać wielkiego zainteresowania - gdzieś podziała swego pieska? Znaleźli się właściciele? Tonią zdecydowanie pokręciła głową. - A gdzie jest teraz? - U Tolika. - Jak to u Tolika? - Tolik poprosił mamę i zgodziła się. Powiesiliśmy ogłoszenie na drzewie. Mama Tolika z początku nie pozwalała, ale Tolik prosił i prosił... No i zgodziła się, żeby piesek został, przynajmniej do rana. A rano zgłoszą się właściciele. - No a jeżeli się nie zgłoszą? 10 - Ci dziwni dorośli 145 - Tolik i tak nie pozwoli go wyrzucić. On jest dobry. Riabikow zrozumiał, że to kamyk do jego ogródka. Należało wyciągnąć wniosek, że on jest zły, ponieważ nie ulitował się nad pieskiem. Reszta lokatorów to także oczywiście żli ludzie. Bardzo chciałby wytłumaczyć dziewczynce, że bez długiego namawiania zgodziłby się zatrzymać pieska, gdyby mieli własne mieszkanie. Tymczasem już ona sama, Tonią, przysparzała we wspólnym mieszkaniu wielu problemów innym lokatorom. Ale przecież gdyby to zrobił, wyglądałoby, że się przed dziewczynką niemal usprawiedliwia. Nie, Tonią musi się przyzwyczaić do słów "nie wolno". O tym Piotr Wasiliewicz wiedział dobrze z pewnego artykułu na temat wychowania dzieci, bo w ostatnim czasie zaczął się tymi sprawami interesować. Co prawda, za każdym razem dochodził do smutnego wniosku, że sam jest bardzo daleki od stosowania zalecanych metod pedagogicznych. Przed położeniem się spać palił ostatniego papierosa w cichej, wysprzątanej kuchni. Myślał o tym, że jemu - człowiekowi łagodnemu i ustępliwemu - podoba się upór, który zaczęła przejawiać mała istotka - Tonią. Cecha charakteru, której jemu samemu, być może, trochę brakowało w życiu. Zdawał sobie sprawę, że ten upór córeczki przysporzy im z Anią jeszcze wielu kłopotów, a jednak za nic by go nie zamienił na uległość i posłuszeństwo. 146 Rozdział dziewiętnasty Sprawy wielkie i małe Coś się działo. Od ulicy oplótł dom las rusztowań z żelaznych rurek i murarze zaczęli odnawiać dawno nie remontowaną fasadę. W podwórzu wymieniano jakieś rury. Wszędzie ciągnęły się głębokie wykopy i leżały zwały ziemi. Do klatek schodowych prowadziły żelazne kładki. Kładki grzechotały przy każdym kroku i Tonią lubiła po nich skakać. W domu także były nowiny. Olegowi Oskarowiczowi wydrukowano opowiadanie o tym, jak to pewna dziewczynka we wspólnym mieszkaniu, postanowiwszy wyczyścić "wspólną" podłogę, wzięła cudzą froterkę i popsuła ją. Dostało się dziewczynce za to porządnie. Ale inni lokatorzy złożyli się i kupili nową wspaniałą froterkę do wspólnego użytku, proponując właścicielom starej i popsutej, by także z niej korzystali. Poczucie wspólnoty zwyciężyło. W mieszkaniu już mówiło się o tym, by w następnej kolejności nabyć odkurzacz. Okazało się, że psotnej dziewczynce udało się przełamać zasadę indywidualnej własności, której od lat hołdowali lokatorzy. Maria Gawriłowna uwierzyła, że zdarzyło się to naprawdę. - Lokatorzy tamtego mieszkania postąpili słusznie - oświadczyła. 147 - Strzał w dziesiątkę - powiedziała Rita zobaczywszy Kuksa. - Zupełnie jakby to nie pan pisał. Oleg Oskarowicz nie obraził się. Uznał, że mimo wszystko jest to komplement. Augusta Jakowlewna także nie pozostała obojętna wobec jego utworu. - Gratuluję, gratuluję - uśmiechnęła się, spo-tkawszy na korytarzu sąsiada. - Bardzo dobrze się czyta... Widać zmysł obserwacyjny. Ja, wie pan, jestem wymagającym czytelnikiem... Za młodych lat przepowiedziałam wielką przyszłość Majakowskiemu. Wszyscy wtedy się ze mnie śmiali... Gratuluję. Doskonale się panu udała postać dziewczynki! Naliwajkowie nie wypowiedzieli się na temat utworu Kuksa, chociaż wszyscy wiedzieli, że małżonkowie widzieli gazetę i przeczytali opowiadanie. Zresztą następnego dnia wieczorem, kiedy w kuchni spotkały się, jak zwykle, same kobiety, Olga Erastow-na, nie zwracając się do niego specjalnie, nagle oświadczyła: ¦- Faktycznie, kto w dzisiejszych czasach, kiedy wokół dzieją się tak ważne rzeczy, będzie się trząsł nad jakąś tam froterką? Nasza, dajmy na to, stoi na korytarzu, żeby inni także mogli z niej korzystać. Swój sukces Kuks przyjął z powściągliwą godnością, jak człowiek, którego stać na o wiele więcej. Od dawna już podejrzewał, że nie jest stworzony do pisania tekstów satyrycznych dla estrady. Kupił kilka egzemplarzy gazety, w której wydrukowano jego opowiadanie 148 z ilustracjami, odsunął na bok kosztorysy i usiadł przy stole, gotów do podjęcia nowych trudów literackich. Były i inne nowości. Od pewnego czasu Rita przestała chodzić na tańce. W ogóle w jej życiu coś się zmieniło. Rankami, tak samo jak dotąd, błyskawicznie opuszczała mieszkanie z grubą książką w ręce. Za to wieczorny tryb jej zajęć został poważnie zakłócony. Cieniutkie obcasiki już nie Nstukały o siódmej w korytarzu. Wieczory Rita spędzała w domu, czytając albo oglądając telewizję. Niekiedy też zapisywała drobnym pismem duże arkusze papieru. Maria Gawriłowna chodziła po mieszkaniu milcząca i tajemnicza. Czuło się, że nadchodzą wydarzenia wielkiej wagi. Któregoś dnia Rita przyniosła do domu wielką, pachnącą lakierem walizkę z plastikowymi narożnikami. Stało się jasne, że nie zostanie tu już długo. Tak też się stało. Wkrótce jej ciotka oznajmiła sąsiadom, że Rita "wydała się za wojskowego". Był to ten sam marynarz, który dwa razy pojawił się w mieszkaniu i zmieszany witał każdego, kogo tylko spotkał na korytarzu, a następnie opuszczał je niepostrzeżenie o późnej godzinie. Tak więc wieczorna Rita przestała istnieć. Fryzura przypominająca czako ułańskie przybrała bardziej umiarkowane kształty. Ruchy Rity stały się powolniejsze i bardziej opanowane. I oto zabrakło któregoś dnia także dziennej Rity. Jej młody mąż, lotnik marynarki wojennej, służył na 149 Północy i chciał sprowadzić żonę do siebie. Bilet do Murmańska był już kupiony. Rita zwolniła się z pracy i rozpoczęła przygotowania do wyjazdu. Na wieść o tym, że młoda para będzie mieszkać za kręgiem polarnym, Olgę Erastownę mimo woli przeszedł dreszcz. - Najważniejsze, żebyście mieli ciepłe mieszkanie. Panują tam potworne mrozy. - To nic, inni mieszkają, to i my się przyzwyczaimy - bez namysłu odrzekła Rita. Wszyscy ciągle składali jej życzenia. Trwało to dobrych kilka dni. Ania i Piotr Wasiliewicz dali Ricie w prezencie małe turystyczne żelazko. - Na napięcie sto dziesięć i dwieście dwadzieścia - objaśnił Riabikow. Maria Gawriłowna westchnęła. - Wciąż się teraz będziesz przenosić z miejsca na miejsce. Wszędzie ci się przyda. Augusta Jakowlewna dowiedziawszy się o wyjeździe Rity uściskała dziewczynę. - Bardzo dobrze - powiedziała. - Młodzi ludzie nie powinni bać się trudności. Za moich czasów uważano, że przenieść się na stałe do Irkucka to Bóg wie jakie bohaterstwo. Ale zawsze znajdowali się odważni. Naliwajko doradził Ricie, żeby zaprenumerowała "Le-ningradzką Prawdę". - Będzie się pani wtedy czuła jak w domu. Oleg Oskarowicz uścisnął dziewczynie rękę. Powiedział, że w Murmańsku jest filharmonia i wychodzą aż 150 trzy gazety. Następnie oddalił się do swego pokoju i zanotował coś w brulionie. Najbardziej ze wszystkich smuciła się Tonią. Tyle wieczorów spędziły razem! Było tak wesoło! Na ogół o tej porze w mieszkaniu wszyscy byli zajęci. Naliwaj-kowie siedzieli u siebie. Kuks stukał na maszynce. Augusty nie było w domu. A do Rity zawsze mogła pójść, porozmawiać z nią o tym, co się dzieje w szkole. Rita także na ogół miała jej coś do powiedzenia. - No i wyjeżdżam - powiedziała teraz. Tonią westchnęła. - Napiszę do ciebie - obiecała Rita. - Ale drukowanymi literami. Dobrze? - Dobrze. Nie martw się, że wyjeżdżam. - Ja też do ciebie napiszę. I wy oboje także się nie martwcie. - Przyjedziesz do mnie w odwiedziny? Tonią się zamyśliła. - Jak będę duża. - Możesz wcześniej. Będę na ciebie czekała. To była ich ostatnia rozmowa w mieszkaniu. Potem odprowadzały Ritę na dworzec. Jechały taksówką. Ania sama zaproponowała Marii Gawriłownie, że pomoże jej ulokować siostrzenicę w wagonie. Wzięły ze sobą także Tonie. Przejeżdżały przez plac, koło białej cerkwi. Potem jechały ulicą Majakowskiego. Dworzec, z którego odchodził pociąg Rity, nazywał się Moskiewski. Tonią zapytała: 151 - Dlaczego Moskiewski? Przecież jedziesz do Murmańska? - Pociągi do Murmańska odchodzą z Dworca Moskiewskiego - wyjaśniła jej Rita. Potem weszła po schodkach do długiego zielonego j wagonu i patrzyła na nie przez duże okno o zapoconej szybie. Cały czas coś mówiła, ale nic nie było słychać. | Wobec tego narysowała palcem na szybie parowozik z dymem, i Tonią zrozumiała, że to znaczy: "Przyjeż- I dżaj!" Nagle pociąg ruszył z miejsca. Nawet przedtem nie zagwizdał. Rita odpłynęła w oknie. Machała ręką, i To- 1 nia raptem poczuła, że zaczyna płakać. Ale jakoś się opanowała, przełknęła tylko coś słonego. Wszystkie trzy szły jeszcze wzdłuż wagonu, ale pociąg przyspieszył biegu i Rity prawie już nie było widać. Maria Ga- j wriłowna wyjęła chusteczkę - jej oczy były mokre. - Czemu pani płacze? - spytała Tonią. - Nie będzie jej źle. Przecież tam jest Jura. Zaczynała się zdradliwa leningradzka zima. , Rankiem kwadrat podwórza bielał przysypany śniegiem. W ciągu dnia słupek rtęci w termometrze wskazywał temperaturę powyżej zera. Z dachów kapało. Na chodnikach gęstniało bure błoto. Pogoda uparcie nie chciała słuchać kalendarza. W jeden z takich szarych, wilgotnych dni Piotr Wa-siliewicz po raz pierwszy był na zebraniu rodziciel- I 152 skim w szkole. Tak się złożyło, że miał akurat wolny dzień, więc Ania wyprawiła go do szkoły. Szedł tam trochę podniecony i niepewny, wracał zamyślony i stanowczy. - Toniu - zapytał surowo, kiedy wszyscy troje usiedli-przy herbacie - dlaczego miauczałaś na lekcji? Jak zawsze w podobnych wypadkach uszy Toni się zaczerwieniły, a głowa powędrowała w dół. - Proszę, wytłumacz, dlaczego to zrobiłaś. - To chłopcy - wydusiła z siebie Tonią. - Ale oni wcale nie umieją miauczeć. Pokazałam im, jak się to robi. - Na lekcji? - Oni też miauczeli na lekcji. - Ale przecież byłaś tego dnia dyżurną! Tonią zauważyła, że w łyżeczce, którą trzyma, widać nie tylko żarówkę, ale i abażur. - I musiałaś przez to dyżurować następnego dnia. - Lubię być dyżurną. Wcale nie oddałam wtedy opaski. - Poza tym rozmawiasz w czasie lekcji. - To nie ja rozmawiam. Ze mną wszyscy rozmawiają. - To nie odpowiadaj - wtrąciła Anna Andriejewna. - Kiedy nie odpowiadać jest niegrzecznie. - Jeżeli to się powtórzy, zostaniesz ukarana - ostrzegł Riabikow, usiłując ukryć uśmiech. Tonią bardzo szybko zjadła i wypiła, co należało, po czym wstała od stołu. - Dobranoc - powiedziała anielskim głosikiem, ro- 153 zebrała się i starannie, ba, we wzorowym porządku ułożyła swoje rzeczy na krześle. Wkrótce w milczeniu kończący herbatę Riabikowowie zobaczyli, że dziewczynka usnęła. __ Ta jej wychowawczyni, Anna Lwowna, powiedziała: "Dziewczynka jest bystra i żywa. Nawet zbyt żywa". Ale ja myślę, Aniu, że to chyba dobrze, jak sądzisz? Lepiej, niż gdyby była spokojna i cichutka... Co? - usiłował wybadać opinię żony Piotr Wasilie-wicz. - Ja też tak sądzę - przytaknęła Ania. - "Pańska córka, powiada, jest bardzo inteligentna". Po chwili milczenia Ania rzekła w zadumie: - Tak, "pańska córka"... A widzisz, Pietia, do mnie jeszcze nigdy nie powiedziała mamo. Zawsze tylko mamo Aniu, i to też jakoś tak... jakby pod przymusem. - No, no, trochę cierpliwości. - Piotr Wasiliewicz przykrył swoją silną dłonią rękę Ani. - I jeszcze powiedziała: "Ma dużo inicjatywy. Jest bardzo uspołeczniona!" Uśmiechnął się, badawczo patrząc żonie w oczy. Rozdział dwudziesty Tonią przejawia inicjatywę Anna Andriejewna wróciła z pracy i zajęła się sprawami domowymi. Tonią bawiła się na podwórku. 154 Zaczęło się już ściemniać, zapalano światła, kiedy w pokoju Riabikowów rozległ się długi i ostry dzwonek. Ania wytarła ręce i poszła otworzyć, ciekawa, kto tak uporczywie dzwoni. Za drzwiami ujrzała nieznajomą kobietę w palcie narzuconym na ramiona. Spod byle jak zawiązanej chustki wymykały się włosy. Pełna twarz o zaokrąglonym podbródku była rozgorączkowana, oczy płonęły nienawiścią do każdego, kto stanąłby teraz kobiecie na drodze. Obok stała pobladła Tonią - kobieta mocno trzymała ją za rękaw. Z tyłu, za nimi, szlochała głośno i pociągała zaczerwienionym nosem chuda, jasnowłosa dziewczynka. Po schodach wchodził Tolik Bo-bro. Widocznie nie mógł za nimi nadążyć. - To panina? - wykrzyknęła głośno kobieta, popychając Tonie w stronę Ani. - Tak. To nasza córka. O co chodzi? - Córka! - powtórzyła z ironią rozczochrana kobieta. - Chuliganka, a nie córka! Uważałaby pani na nią lepiej, skoro już ją pani ma. To jakaś ulicznica! Niech pani popatrzy, jak pobiła moją Lorę! I to za nic... Ściągnęła pani na nas prawdziwe nieszczęście. Było w domu cicho, spokojnie... Przy tych słowach jasnowłosa dziewczynka zaczęła chlipać i pociągać nosem jeszcze głośniej. - Proszę wejść. - Anna Andriejewna odsunęła się, żeby przepuścić kobietę przez drzwi. Ale ona najwidoczniej nie miała wcale zamiaru wchodzić do mieszkania. Drzwi naprzeciwko uchyliły się i wyjrzała zza nich matka Tolika, zaalarmowana hałasem. Zobaczywszy sy- 155 na kazała mu natychmiast wejść, do domu i zatrzasnęła drzwi. - Nie mam czasu chodzić po cudzych mieszkaniach! Dosyć mam własnych spraw na głowie! - wrzeszczała kobieta złym głosem, ale mimo to wcisnęła się razem z Tonią na korytarz. Za nimi weszła i stanęła między podwójnymi drzwiami Lora. - O, widzi pani, nos jej rozbiła do krwi i podarła nowy szalik! - Kobieta odwróciła się i pokazała naderwany brzeg szalika na szyi córki. - Wcale go nie podarłam. Tylko ją walnęłam... - sprostowała Tonią. Na korytarz wyszła już Maria Gawriłowna. Kuks, wysunąwszy głowę zza drzwi swego pokoju, z ciekawością obserwował scenę. - Za co, Toniu? O co poszło? Powiedz, co się stało? - dopytywała się zdenerwowana Anna Andriejew-na. - No co, słyszała pani? "Tylko ją walnęłam..." - nie przestawała się pieklić kobieta. - Ja się też nie będę cackać! Na drugi raz, jak tylko podniesie rękę, to... Jeszcze dostanie za moje dziecko! Mam prawo, nie będę się patyczkować. - Toniu, wytłumacz, o co chodzi? Dlaczego zbiłaś tę dziewczynkę? - nie zwracając uwagi na krzyki kobiety starała się dowiedzieć Anna Andriejewna. Tonią nie patrzyła na nikogo i uparcie milczała. - Widzicie, milczy, bo wie, że narozrabiała. - Kobieta zwracała się teraz do Marii Gawriłowny i do Kuksa. - Wiadomo, co to za ziółko i skąd się wzięło, 156 trzeba było od razu iść na milicję! Niech się tym zajmą, skoro teraz jest z rodzicami... _- Jak to ziółko? Co pani wygaduje? Proszę się opanować... - powiedziała nagle spokojnie Anna Andriejewna. Ale awanturnica nie zwróciła uwagi na jej słowa. Wrzeszczała dalej, usiłując znaleźć poparcie u innych: - Znamy takich!... Nabiorą różnej hołoty z przytułku, a potem nie dopilnują... Wyrastają z takich... - Toniu - powiedziała Anna Andriejewna. - Toniu, idź zaraz do pokoju. A pani... - ciągnęła, kiedy już się upewniła, że dziewczynka zamknęła za sobą drzwi. - A pani... Jeszcze jedno takie słowo i wyrzucę panią z mieszkania... To moja córka. Moja i niczyja więcej... Wypraszam sobie!... Jak wróci jej ojciec, dowiemy się, o co poszło. A teraz proszę stąd wyjść!... Słyszy pani? Proszę w tej chwili wyjść! Dopiero wtedy krzykliwa kobieta spojrzała na Anię. Spojrzała i bezwiednie cofnęła się ku drzwiom, które na wszelki wypadek Lora już otworzyła. Widocznie zamiary Ani nie pozostawiły żadnych wątpliwości, gdyż kobieta nagle umilkła, zrobiła jeszcze kilka kroków w tył i znalazła się na klatce schodowej, a Anna Andriejewna zatrzasnęła drzwi. Ze schodów wciąż jeszcze dobiegały pogróżki i straszenie milicją, ale Ania już nie zwracała na to uwagi. Jej nerwy nie wytrzymały. Tam gdzie stała, w korytarzu, ukryła twarz w rękach, oparła się o ścianę i gorzko zapłakała. 157 Oleg Oskarowicz ostrożnie przymknął drzwi i nawet nie przekręcił klucza. - No, No! Tego tylko brakowało... Maria Gawriłowna objęła Anię i zaprowadziła ją do siebie. W mieszkaniu znowu zapanowała cisza. Tonią, która wszystko słyszała w pokoju, także się uspokoiła. Kiedy wrócił do domu Piotr Wasiliewicz, zaczęło się śledztwo. - Ale powiedz, za co ją biłaś? - pytał córkę. - Za to - padała zwięzła odpowiedź. - Dobrze, ale za co? - Już ona wie za co. - Ona wie. My także byśmy chcieli wiedzieć - włączyła się Ania. Mówiła spokojnym głosem. Tonią milczała. Zrównoważony i łagodny Piotr Wasiliewicz zaczynał tracić cierpliwość. - Uparta z ciebie dziewczyna! - wybuchnął nieoczekiwanie. - Nie mogłyście przecież się bić bez powodu. Co się stało? O co poszło?! - Nie powiem - rzekła Tonią twardo. - Nie powiesz? Dziewczynka w milczeniu pokręciła głową. Piotr Wasiliewicz westchnął ciężko i zaczął chodzić po pokoju. - Jak możesz nie powiedzieć ojcu, skoro cię pyta? - Ania położyła Toni rękę na ramieniu, usiłując zachęcić ją do odpowiedzi. Ale na próżno. Odpowiedź nie nastąpiła. 158 Riąbikow przerwał spacer po pokoju, stanął i patrząc na Tonie powiedział surowo: - Jeżeli nie chcesz mówić, to znaczy, że jesteś winna. - Dobrze. - Tonią zacisnęła usta. - W porządku - ciągnął Piotr Wasiliewicz, starając się zachować spokój. - Wobec tego więcej nie będę z tobą rozmawiał. Rozdział dwudziesty pierwszy Przestępczyni ukarana Lista przewinień Toni była długa. Pobrudziła cudze szczotki do butów. Wyprowadziła dzieci z podwórka. Dzieci przemokły i wycieczka mogła się skończyć zapaleniem płuc. Zepsuła cudzą froterkę. Przyniosła do domu szczeniaka, który okazał się nie wychowanym, bezpańskim psem. Stoczył bitwę z Wa-sylisą i stłukł ulubioną filiżankę Marii Gawriłowny. Posłana po bułkę, przepadła na całą godzinę. Przyglądała się, jak "rozcinali" asfalt. Ania musiała wybiec na ulicę i szukać Toni. Puszczała bańki mydlane z plastikowej miseczki Kuksa. Miseczka zginęła. Przez cały korytarz ciągnęły się mokre ślady. Przyprowadziła do domu koleżanki. Zjadły nie tylko kupione dla Toni jabłka, ale i wszystkie kotlety, przeznaczone na dwa dni. lud Było jeszcze wiele innych przestępstw. Ale ostatnie - zbicie dziewczynki nie wiadomo za co - zostało zakwalifikowane jako prawdziwie chuligański wyczyn. Ania próbowała przemówić do Toni w inny sposób: - Jesteś w końcu rozsądną dziewczynką. Mnie możesz powiedzieć, o co wam poszło. Przecież Lorze aż krew poleciała z nosa. Ale Tonią uparcie milczała, wobec tego Ania postanowiła przełamać jej upór surowością. Od tej chwili ich kontakty ograniczały się wyłącznie do spraw dnia codziennego. Ania mówiła: "siadaj do stołu", "umyj ręce", "sprzątnij naczynia", "kładź się spać". Tonią posłusznie spełniała polecenia i milczała. W pokoju nie było teraz słychać śmiechu. Zrobiło się smutno. W mieszkaniu wszyscy, jak tylko mogli, starali się pomóc w wychowaniu krnąbrnej dziewczynki. Maria Gawriłowna perswadowała Toni: - Popatrz tylko, zobacz, matka przez ciebie płacze. Widział to kto, żeby się rwać do bójki, gorzej niż chłopak... A przecież wszyscy są dla ciebie dobrzy. Nas ojciec nieraz poczęstował rózgą... Wiedzieliśmy dobrze, że starszych trzeba słuchać. - Teraz się dzieci nie bije - powiedziała Tonią. - I dlatego są nieposłuszne. Wszystko wam wolno. Nie będę z tobą więcej oglądać telewizji... Olga Erastowna oświadczyła: - Myślałam, że jesteś grzeczną dziewczynką. Chciałam ci kupić prezent na Nowy Rok. A tymczasem co 160 się okazuje? Mało, że nie słuchasz starszych, to jeszcze się bijesz. - Nie potrzebuję prezentu - powiedziała Tonią i odeszła do siebie. Nawet Naliwajko przestał z nią żartować, a spotkaw-szy ją, spoglądał ze smutkiem i wzdychał. Tylko Wąsy lisa, jak dawniej, mrucząc ocierała się o nogi Toni. Ale czy z taką Wasylisą można porozmawiać! Tak mijały dni. A Tonią wciąż milczała i uważała, że racja jest po jej stronie, cokolwiek by o tym sądzili wszyscy dorośli. Nikomu nic nie powie, choćby nie wiem co. Ba, gdyby tu była Rita!... Rozdział dwudziesty drugi -Tonią się poprawia Zbliżały się ferie zimowe. Historia bójki na podwórzu pomału szła w zapomnienie. Toni nie puszczano teraz na podwórko. Ale i ona sama nie bardzo się do tego paliła. Na dworze było zimno i mokro. Niewesoły też był nastrój Toni. Po wszystkich dawnych przewinieniach była teraz spokojniejsza i grzeczniejsza, postanowiła nawet, że się poprawi i będzie naprawdę wzorem. Bez napomnień kładła się spać i miała zamiar zadziwić rodziców i sąsiadów dobrymi stopniami. 11 - Ci dziwni dorośli 161 Do mieszkania numer 77 przyszła kartka. Poniżej adresu był dopisek: "Dla Toni". Na jednej stronie kartki widniały rozszalałe zielone fale. Nad falami na tle białego nieba latały mewy. Na drugiej ky* znaczek z wieżyczką kremlowską i rządki małych (bukowanych liter, wypisanych ręką Rity. "Kochan* Toniu! Stęskniłam się za Tobą. Na odwrocie jest tutejsze morze. Bardzo zimne, jeszcze chłodniejsze od naszego. Mieszkamy nad samą zatoką. Jest tu bardzo pięknie, a mewy przylatują do nas na balkon. Statki wychodzą w morze i żegnają nas syrenami: "Do widzenia!" A od morza pachnie rybami. Niedługo zobaczę zorzę polarną. Podobno jest bardzo piękna. Szkoda, że nie możemy jej oglądać razem! Pamiętasz, jak ją rysowałaś? Kiedyś przyjedziesz i zobaczysz wszystko sama na własne oczy- Ucz się dobrze i słuchaj tatusia i mamusi. Pozdrowienia dla wszystkich Rita". Dalej był adres Rity, a jeszcze niżej, małymi literkami, wydrukowano informację: "Murmańsk. Morze Barentsa". Widokówka spodobała się Toni. Zwłaszcza mewy i morze. Zaniosła kartkę do szkoły, żeby ją pokazać koleżankom, a potem postanowiła ją przyczepić nad swoim łóżkiem. Ale gdyby ją powiesić tak, żeby można było oglądać obrazek, nie będzie widać listu Rity, jeżeli zaś odwrotnie - przepadnie morze i mewy. Tonią pomyślała i w końcu przywiązała kartkę do prętów łóżka nad głową. W ten sposób można było patrzeć na mo- 162 rze, a potem odwrócić widokówkę i przeczytać, co napisała Rita. Chociaż treść listu razem z adresem Tonią i tak już umiała na pamięć. I znów zrobiło jej się żal, że w mieszkaniu nie ma teraz Rity, że nie mogą się razem pośmiać z Kuksa ani poczytać książki, siedząc obok siebie. W dodatku Augusta Jakowlewna nieoczekiwanie wyjechała do Moskwy. Nagle sobie przypomniała, że od wieków nie widziała swoich siostrzenic ze stolicy, no i nie miała jeszcze okazji obejrzeć nowego wspaniałego Pałacu Zjazdów, zbudowanego na terenie Kremla. Wyjechała niepostrzeżenie, tak jak zawsze wychodziła z domu. Na drzwiach jej pokoju wisiała kłódka, która miała znaczenie symboliczne, gdyż łatwo ją można było otworzyć najprostszym sposobem. Dopóki w mieszkaniu była Augusta Jakowlewna, Tonią mogła czasem ją odwiedzić, pooglądać dziwne obrazki albo dotknąć zielonkawego staruszka na koźlich nogach. Na dworze była plucha. Nikt nie wychodził na podwórko. Tonią wracała ze szkoły, jadła, odrabiała lekcje, rozmawiała chwilę z Wasylisą, oglądała kartkę od Rity to z jednej strony, to z drugiej. Potem wychodziła na korytarz, kręciła się chwilę tu i tam, patrzyła na froterkę, kusząco ustawioną w kącie, ale nawet przez myśl jej nie przeszło, żeby dotknąć maszyny. Aż tu raptem znalazło się pożyteczne zajęcie. Po lekcjach chodzili grupami po mieszkaniach, dzwonili i prosili o makulaturę. Gdzieniegdzie słyszeli w odpowiedzi: - Nic już nie mamy. Oddaliśmy wszystko. 163 I drzwi się zatrzaskiwały. W innych mieszkaniach po prostu nikt nie otwierał, choćby nie wiem jak dzwonić. Ale czasem zdarzało się i tak, że witano ich życzliwie. Pewien staruszek w czerwonym dresie narciarskim powiedział: - Zaczekajcie chwilę, poszukiwacze skarbów. Po czym wyniósł tyle związanych sznurkami paczek starych gazet, że z trudem je unieśli. Starsi uczniowie zbierali złom. Jeździli wózkiem z podwórza na podwórze i zabierali wszystko, co się tam niepotrzebnie marnowało - zardzewiałe arkusze blachy, kawałki rynien, wyrzucony przez kogoś dziecinny wózek. Tonią wracała właśnie ze szkoły do domu, kiedy chłopcy z wózkiem, na którym leżała pogięta rama od roweru, wjechali do nich na podwórze i zatrzymali się, ponieważ trudno byłoby przeciągnąć wehikuł przez wykopy. Zobaczyła ich dozór czyni Luba. - Idźcie stąd, nic nie mamy! - krzyknęła do uczniów. Ale oni zaczęli prosić: - Już my coś znajdziemy, proszę pani. Po co ma się tu marnować. - Nic tutaj nie ma, mówię wam... Jeszcze zabierzecie coś z tego, co tu zostawili gazownicy. Potem będę za was odpowiadała. Zjeżdżajcie... - Nic nie weźmiemy - obiecali chłopcy. - Na co nam te kraty! Ale gdyby się tak znalazło coś z mosiądzu... Tonią nagle przypomniała sobie o starym łóżku, o które wciąż zawadzała Augusta Jakowlewna i które- 164 go tak się chciała pozbyć. Uznała, że nadszedł odpowiedni moment, by pomóc staruszce. - U nas jest jedna rzecz z mosiądzu - powiedziała. - Ale bardzo ciężka. - Gdzie, gdzie? Pokaż! - zakrzyczeli chłopcy. - Na trzecim piętrze. Ale to całe łóżko. Nie uniesiecie. - Oho! Nie bój się! Damy sobie radę... Wczoraj wieźliśmy żelazną beczkę. Gdzie ono jest? - W mieszkaniu. - Nie pozwolą nam. - Pozwolą. Jedna staruszka chce to łóżko wyrzucić, ale nie ma siły go ruszyć. Chodźcie za mną! Tonią pobiegła przez podwórze, przeskakując na wpół zasypane wykopy. Chłopcy zostawili swój wózek i ruszyli za nią. Była to pora, kiedy w mieszkaniu nudziła się samotnie Wasylisa. Zasnęła i przegapiła wyjście Olega Oska-rowicza, tak że teraz zmuszona była czekać na tego, kto pierwszy wróci do domu i wypuści ją na spacer po piwnicach. Z nudów Wasylisa już któryś raz obwąchiwała pustą miseczkę po rybie, chociaż świetnie wiedziała, że dawno zjadła wszystko, co tam było. Nagle w korytarzu coś niegłośno zachrobotało. Wasylisa uniosła głowę i pomknęła do przedpokoju. Gdy tylko w drzwiach ukazała się Tonią, kotka powitała ją krótkim "murk-murk" i wyskoczyła na schody. Tam zobaczyła jeszcze sporo nóg. Tonią nie była sama. Zresztą Wasylisę mało interesowali ci, którzy przyszli z dziewczynką, ominęła ich sprytnie i po chwi- 165 li już zbiegała po schodach, śpiesząc tam, gdzie z pewnością na nią czekano. - Kot wyskoczył! - zawołał któryś z chłopców. - Nie szkodzi - uspokoiła go Tonią. - Wasylisa poszła na spacer. Wchodźcie. Chłopcy weszli całą grupką i niepewnie zatrzymali się na chodniku z linoleum. Tonią zapaliła światło. - Tu jest - powiedziała. - Patrzcie! - Och, ale wielkie! - zachwycił się jeden ze zbieraczy, oglądając łóżko oparte o ścianę w kącie. - Czysty mosiądz! - pochwalił drugi. Tonią się rozejrzała. Panowała cisza, w domu nie było nikogo. Na drzwiach Augusty Jakowlewny wisiała kłódka. Staruszka jeszcze nie wróciła z Moskwy. Tonią uznała, że to nawet lepiej: przyjedzie i ucieszy się! Będzie miała niespodziankę. - Bierzcie! - zakomenderowała. Chłopcy chwilę się wahali. Potem jeden powiedział: - Bierzemy, chłopaki! - Bierzemy! Przewrócili łóżko na bok. Jego stare sprężyny wydały przy tym głębokie metaliczne westchnienie, a nogi przejechały po parkiecie, zostawiając podwójny ślad zadrapań. Ta landara, od tylu lat zawadzająca Auguście Jakowlewnie, okazała się bardzo ciężka, tak że chłopcy z trudem oderwali łóżko od podłogi. Tonią otworzyła drzwi na klatkę schodową. Łóżko stawiało opór, jak mogło. Zaklinowało się w pierwszych drzwiach, potem w drugich. Pojękiwało głucho, 166 wzywając kogoś na pomoc, zgrzytało i wymykało się chłopcom z rąk, usiłując im pokazać, że nie tak łatwo dadzą sobie z nim radę. Pewnie jeszcze nie było na świecie ojców tych upartych chłopaków, kiedy ono już lśniło wyczyszczonymi do połysku mosiężnymi gałkami, upiększając modnie umeblowane petersburskie mieszkanie. Spali na nim ludzie przez całe lata, do późnej starości. Tu, w korytarzu, przetrwało blokadę i wojnę. Ileż to lat czekało potem na lepszy los, i oto jaki nadszedł koniec!... W ostatniej chwili jeszcze zaczepiło nogą o chodnik, jakby chciało, aby i on podzielił z nim dolę wygnańca. Ale chodnik został na dawnym miejscu, a ono znalazło się na schodach. Przewieszona przez poręcz Tonią obserwowała z góry zmagania chłopców z ciężką zdobyczą. Kiedy trzasnęły drzwi na dole, wróciła do mieszkania. Nie widziała już, jak umieścili łóżko na wózku i przytrzymując je, żeby nie spadło, wywieźli z podwórza. Oblazłe i pozieleniałe, w świetle dziennym rzeczywiście wyglądało na stary, nikomu niepotrzebny grat, i nie zwracało niczyjej uwagi. Najprawdopodobniej lokatorzy mieszkania także nieprędko zauważyliby jego brak, gdyby nie Tonią, która jak najszybciej chciała się pochwalić. Gdy tylko wróciła do dohiu Maria Gawriłowna, dziewczynka oznajmiła jej energicznie: - Zabrali landarę na złom! 167 - Jaką landarę? Maria Gawriłowna wyjęła klucz, żeby otworzyć drzwi swego pokoju. - No, łóżko Augusty Jako wie wny. To z gałkami. - A co, już wróciła? - Jak to wróciła? Powieźli ją na wózku. - Kogo?! - Maria Gawriłowna odwróciła się ze strachem. - Przecież mówię, landarę. - A niechże cię! Pytam o Augustę. - A, o nią... Nie, jeszcze nie wróciła. - Więc kto zabrał łóżko? - Chłopcy. Pozwoliłam im wziąć. Maria Gawriłowna nie od razu uwierzyła w to, co usłyszała od Toni. Zapaliła światło i obejrzała opustoszały kąt. - Jakże to? Naprawdę je zabrali? Kto ci pozwolił to zrobić? - Nikt. Augusta Jakowlewna już dawno mówiła, że ma dość tej landary. Chciała, żeby ktoś jej pomógł się tego łóżka pozbyć. A myśmy go nie wyrzucili, tylko oddali do składnicy złomu. Teraz je przetopią i zrobią z niego traktor. - Boże! -Maria Gawriłowna załamała ręce. - To znaczy, że ty, Antonino, wyekspediowałaś cudzą własność na śmietnik?! - Nie na śmietnik, tylko do składnicy - poprawiła ją Tonią. - W domu nikogo nie było? - Nikogo. Ale daliśmy sobie radę. Żeby pani wie- 168 działa, jakie ono było ciężkie! Dorośli też by się namęczyli. Jednemu chłopcu o mało co nie przygniotło nogi. Ale Maria Gawriłowna już nie słuchała Toni. - Och, córeńko, córeńko, coś ty narobiła! - powtarzała w kółko. To był dopiero początek nowych nieprzyjemności. A potem już potoczyła się lawina. Wróciła z pracy Ania. - Jak mogłaś wpaść na taki pomysł, Toniu?! - zawołała zrozpaczona. - Co teraz powiemy Auguście Ja-kowlewnie? Chociaż Tonią wyczuła, że stało się coś niedobrego, absolutnie nie mogła pojąć, czym zawiniła - przecież chciała tylko pomóc Auguście Jakowlewnie. Kiedy Piotr Wasiliewicz przyszedł na obiad i dowiedział się o wszystkim, nawet nie chciał z Tonią o tym mówić. Zapytał tylko surowo: - Nie wiesz, do której składnicy je odwieźli? Ale Tonią nie miała o tym pojęcia, więc kazał jej się nie ruszać z domu, a sam ubrał się i wyszedł. Wrócił bardzo prędko. Zdjął palto i oznajmił: - To cholerne łóżko już zdążyli z punktu skupu wyprawić gdzieś dalej. Teraz szukaj, człowieku, wiatru w polu. W milczeniu zjadł obiad, po czym wyszedł do pracy. A Tonią myślała w duchu, że kiedy wróci z Moskwy Augusta Jakowlewna i pochwali ją za to, co zrobiła - wszyscy będą żałować i przepraszać, że jej tak nagadali. 169 Rozdział dwudziesty trzeci Do widzenia, mamusiu i tatusiu! Piotr Wasiliewicz miał ciotkę Praskowię Fiodorownę, zwaną w rodzinie po prostu ciocią Paniusza. Paniusza mieszkała w osadzie Tajce, czterdzieści minut jazdy Szosą Bałtycką od Leningradu. Tam jej mąż, znakomity cieśla, wzniósł niegdyś własnoręcznie solidny dom. Dom spłonął w czasie wojny, a mąż Praskowi Fiodorowny umarł. Dzieci rozjechały się w różne strony. Paniusza samotnie dożywała swych lat w Tajcach. Mało wymagająca, jak to staruszka, mieszkała w ciasnym pokoiku z kuchenką i czymś w rodzaju werandy. Latem wynajmowała to skromniutkie mieszkanko letnikom, a sama przenosiła się do szopy oklejonej wewnątrz tapetami, z okienkiem wielkości zeszytu. Dwa razy do roku, na urodziny ciotki i na święta, Piotr Wasiliewicz i Ania zjeżdżali do niej w gości. Przywozili niewymyślne prezenty - kreton na sukienkę albo chustkę na głowę. Czasami Paniusza, narwawszy pęczek "swojej" cebulki czy marchewki, przyjeżdżała do miasta, piła herbatę i opowiadała, co nowego w Tajcach. Potem trochę chodziła bez celu po sklepac i znów wracała do siebie. Na ferie zimowe Riabikowowie postanowili wysła Tonie do cioci Paniuszy. Dziewczynce dobrze zrobi dwutygodniowy pobyt n świeżym powietrzu - zdecydowali. W soboty i nie- 170 dziele będą odwiedzać córeczkę, podtrzymując jednocześnie rodzinne stosunki z ciotką. W duchu każde z nich myślało jeszcze o tym, że trzeba wywieźć Tonie na jakiś czas i pozwolić sąsiadom normalnie pożyć. Trudno sobie wyobrazić, żeby nic się nie zdarzyło w czasie ferii, kiedy Tonią o wiele dłużej przebywałaby sama w mieszkaniu. W czasie nieobecności dziewczynki Piotr Wasiliewicz i Ania zamierzali podsumować okres przeżyty we troje i ułożyć jakiś plan dalszego postępowania z Tonią. Myśl, żeby dziewczynka spędziła ferie za miastem, bardzo im się spodobała. Omawiali tę sprawę szeptem, nocą, kiedy Tonią już mocno spała. Nagle Ania powiedziała cicho: - Ale smutno będzie w domu bez niej. Przyzwyczaiłam się, że biega w pobliżu, coś robi, jest zajęta jakimiś swoimi sprawami. Nie widziała, jak radośnie uśmiechnął się jej mąż, słysząc te słowa. Piotr Wasiliewicz kaszlnął i rzekł tonem doświadczonego w sprawach wychowania dzieci człowieka: - No, cóż... Od czasu do czasu trzeba się rozstać. Nie możemy być stale razem. Choćby latem... Wyjedzie na obóz czy gdzieś. Trudno trzymać dzieciaka całe lato w mieście. Jak wróci, zaprowadzę ją do cyrku, organizują tam choinkę dla dzieci. Ania westchnęła i umilkła. Toni powiedzieli, że pojedzie na ferie do Taje, do cioci Paniuszy. Będzie tam mogła spędzać czas na świeżym powietrzu i jeździć na nartach. 171 Toni nie chciało się wyjeżdżać. O wiele lepiej byłoby zostać w mieście. Ale nie warto się sprzeciwiać. I tak nikt nie będzie jej słuchał. Dorosłym nic nie można wytłumaczyć. Ciocię Paniuszę znała. Ta tęga kobieta w szarej chustce przyjechała kiedyś do miasta. Ania musiała dokądś wyjść i zostały we dwie, Paniusza i Tonią. Praskowia Fiodorowna piła herbatę i popatrywała na dziewczynkę. Potem westchnęła i powiedziała: - Sieroto ty moja biedna. Tonią nie wiedziała, co to takiego sierota, ale zrozumiała, że ciocia Paniusza się nad nią lituje, i wcale jej się to nie spodobało. Nie miała ochoty jechać do niej do Taje. Kończył się grudzień. Prawdziwa zima jeszcze nie nadeszła. Jakby dla rozjaśnienia ponurych zmierzchów, wieczorem zapalały się świątecznie udekorowane witryny sklepów. I oto nadszedł ostatni dzień nauki. Ściemniało się teraz wcześnie i Tonią wróciła ze szkoły, gdy za oknami gęstniał już granatowy mrok. W mieszkaniu nie było nikogo. Wasylisa także się gdzieś włóczyła. Tonią przebrała się w domową sukienkę, zjadła coś i zamyśliła się. Jutro mają ją odwieźć do cioci Paniu-szy. Kupili już nawet narty. Ale co jej przyjdzie z nart, skoro na dworze jest mokro jak latem po deszczu. Kina tam pewnie też nie ma. Nie mówiąc o telewizorze. Nagle Toni przyszło do głowy, że może ją tylko oszukują, że jedzie do cioci Paniuszy na ferie, a naprawdę 172 zostawią ją u niej na zawsze. Dlatego że w mieszkaniu nikt jej nie lubi. Nawet ciotka Paniusza powiedziała, że ona jest biedna. Matka Lory krzyczała: "To dobre ziółko!" A tatuś i mama? Gniewają się na nią za tę landarę Augusty Jakowlewny. A jeżeli to wcale nie są jej rodzice? Tonią usiadła na kanapie. Ściągnęła wątłe ramionka. Nagle zrobiło jej się strasznie siebie żal. Gdyby przynajmniej teraz ktoś opowiedział jej całą prawdę... I doradził, co zrobić, żeby nie jechać do grubej ciotki do Taje. Ach, dlaczego nie ma w domu Rity! Ona jedyna Tonie rozumiała. Rita!... Rita zapraszała ją do-siebie i obiecała jej pokazać morze, statki i mewy. Oczywiście! Teraz, zaraz pojedzie do Rity i wszystko jej opowie. Murmańsk jest chyba niedaleko. Ile kosztuje bilet? Dziecinny pewnie niedrogo. Tonią ma rubla, dał go jej Piotr Wasiliewicz, żeby sobie kupiła, co chce. Nie wydała" jeszcze ani kopiejki. Zerwała się na równe nogi. Rubel leżał nienaruszony w pudełeczku po perfumach. Tonią wyjęła go stamtąd i zacisnęła w dłoni. Teraz czym prędzej do Rity, póki jeszcze nikt nie przyszedł, bo potem za nic jej nie puszczą. Tonią w pośpiechu odwiązała kartkę z morzem i mewami. Był na niej adres. Już ona znajdzie Ritę. W tej chwili jej wzrok padł na Lusię, która siedziała na parapecie i patrzyła na podwórko, gdzie nic się nie działo. Tonią zastanowiła się, czyby nie wziąć jej ze 173 ? ? 9 ? 0 • ? * Arkadij ????2 ci dziwni ki ?? ? Ot ? ? z Arkadij ????; i dziwni ? ^ wi ?? ? L', sobą. Ale po namyśle uznała, że lalka może zamarznąć na północy, bo nie ma ciepłego palta. - Jeszcze tutaj przyjadę. Nie tęsknij i bądź grzeczna - przykazała Tonią i pocałowała Lusię. Po chwili już zapinała guziki swojego paltka. Na nogach miała botki. Włożyła czerwoną czapeczkę z białym pomponem, zawiązała szalik. Chyba o niczym nie zapomniała? Kartka od Rity i rubel leżały w kieszeni. Kluczy nie weźmie. Po co jej one? Wyszła na korytarz. Nikogo! Ostrożnie otworzyła drzwi na klatkę i chwilę nasłuchiwała. Chyba nikt nie wchodzi po schodach. Starając się robić jak najmniej hałasu zatrzasnęła drzwi i zbiegła na dół. Miała szczęście. Na podwórku nie -spotkała żadnego z dzieci, dozorczyni także nie było. I oto Tonią już jest na ulicy. Pada śnieg, podobny do drobniutkich strzępków papierosowej bibułki, które w świetle latarń wirują na tle czarnego, zamglonego nieba. Te, które mają więcej szczęścia, padają na czapki i płaszcze przechodniów i jeszcze przez chwilę bieleją na nich. Inne osiadają na asfalcie i natychmiast zamieniają się w rzadkie szare-błoto. Tonią wiedziała, że do Murmańska jedzie się z Dworca Moskiewskiego. Odprowadzała przecież Ritę. Taksówka przejechała wtedy przez plac i skręciła w ulicę Majakowskiego. Tę ulicę Tonią znała także. Kiedyś szła tamtędy razem z Piotrem Wasiliewiczem i doszli wtedy aż do Newskiego. A stamtąd do dworca jest już blisko - dworzec znajduje się naprzeciwko stacji me- 174 tra z okrągłą wieżyczką. Można tam dojść i na piechotę. To zupełnie blisko. Żeby tylko nikt jej nie zobaczył! Tonią ruszyła w stronę Litiejnego, rozejrzała się i szybko przebiegła przez jezdnię. Już jest po drugiej stronie ulicy. Dalej widać plac, a za nim ulicę wysadzaną drzewami - Majakowskiego. Jak jasno świecą latarnie! Jeśli się zadrze głowę i patrzy, taka latarnia wygląda jak zawieszony księżyc. A śnieżynki wokół latarń robią się czarne i wirują jak chmary muszek. Jaka długo ulica! Ciągnie się bez końca... Tonią już czuła zmęczenie, ale oto jaskrawe, różnokolorowe światła. Dużo świateł. Newski. A więc jest już bardzo blisko dworca. Na Newskim faluje tłum ludzi. Wszyscy dokądś się śpieszą. Sami dorośli, a jeśli mignie gdzieś jakieś dziecko, idzie za rękę z rodzicami lub też koło nich. Lepiej, żeby Tonią także nie szła sama. Wypatrzyła wysokiego, grubego pana w okularach i z wielką teczką, po czym zaczęła iść obok niego, udając, że są razem. Grubas nie zwrócił na nią wcale uwagi. Zamyślony szedł szybko w stronę dworca. Tonią musiała prawie biec. Zbliżali się już do stacji metra, kiedy nagle Tonią zobaczyła idącego naprzeciwko Kuksa. Od razu poznała jego twarz podobną do żołędzia. Oleg Oskarowicz także na pewno ją spostrzegł, gdyż Tonią zauważyła, jak się zdziwił, widząc obok niej nie Piotra Wasiliewicza czy Anię, lecz jakiegoś nieznajomego mężczyznę. Nawet przystanął i popatrzył za nimi, ale Tonią jakby nigdy 175 nic podeszła jeszcze bliżej wysokiego pana i przytrzymała się jego teczki. Kuks przeszedł kilka kroków i obejrzał się. Mała towarzyszka grubasa z teczką nie oglądając się za siebie szła obok niego. Wówczas Oleg Oskarowicz uświadomił sobie, że dziewczynek podobnych do Toni jest najprawdopodobniej w mieście tyle samo co czapeczek z białym pomponem, i spokojnie ruszył dalej. Rozdział dwudziesty czwarty Utracony skarb Po pracy Ania nie od razu wróciła do domu - musiała zrobić zakupy, do świąt zostało zaledwie kilka dni. Zbliżał się już wieczór, kiedy wchodziła po schodach. Chociaż wiedziała, że w domu zostawiła dla Toni przygotowane jedzenie i dziewczynka nie powinna być głodna, nie opuszczało jej jakieś niespokojne przeczucie. Drzwi do pokoju, tak jak się spodziewała, nie były zamknięte. A więc Tonią jest w domu. Ania weszła i zdziwiła się - światło było zgaszone. - Toniu! - zawołała niepewnie, przekręcając kontakt i rozglądając się po pustym pokoju. Postawiła torbę na stole i wyjrzała na korytarz. - Toniu!... Toniu, gdzie jesteś? Z kuchni z żelazkiem w ręku wyszła Maria Gawri-łowna. - Nie ma jej - powiedziała. - Jak przyszłam, to już jej nie było. Pewnie bawi się na dworze. 176 Ania zdjęła palto i zamyśliła się. "Bawi się? Nie, tak późno Tonią nie powinna być na dworze. W dodatku cały dzień padał śnieg. Jest mokro". Na podwórku Ania nie zauważyła żadnego z dzieci. Jeszcze raz rozejrzała się po pokoju. Szkolna sukienka Toni wisi starannie przewieszona przez poręcz krzesła. Klucze leżą na stole. Obiad jest zjedzony. Ale palta nie ma. Chociaż surowo zabroniła Toni dokądkolwiek wychodzić. Dlaczego dziewczynka jej nie usłuchała? Im więcej nad tym rozmyślała, tym większy niepokój ją ogarniał. W kuchni Olga Erastowna ubijała pianę w błyszczącym eleganckim mikserze. Maria Gawriłowna kończyła prasować bieliznę. Dwa stare żeliwne żelazka kolejno rozgrzewały się na błękitnych płomykach gazu. Stos starannie wyprasowanej bielizny piętrzył się na taborecie. - Spójrz. - Maria Gawriłowna wzrokiem wskazała ułożoną bieliznę. - Skąd się tyle tego bierze? Prze* cięż mieszkam sama. Westchnęła. Dopóki dzieliła pokój z Ritą, żaliła się często na "wieczne zamieszanie" i twierdziła, że "najwyższy czas pomieszkać samej, to już nie te lata, żeby..." Ale teraz, kiedy Rity zabrakło, Maria Gawriłowna wyraźnie się nudziła i nie bardzo wiedziała, jak spożytkować resztki energii, które jej jeszcze zostały. - Dawno jest pani w domu? - zapytała Ania. - Już ze dwie godziny. A co, chodzi ci o Tonie? Nie martw się. Pewnie pobiegła do koleżanki. 12 - Cl dziwni dorośli 177 -- A może jest w mieszkaniu naprzeciwko? Zdaje się, że tam czasem chodzi - wtrąciła Olga Erastowna. -¦ Nie pozwoliłam jej nigdzie wychodzić - powiedziała Ania. Olga Erastowna nie odezwała się, tylko spojrzała na nią wymownie. Ania znów zaczęła się ubierać. Trzeba było pójść do szkoły. Tonią mogła być tylko tam. Na schodach zdecydowała się jednak zadzwonić do mieszkania naprzeciwko. Ostrożnie nacisnęła dzwonek. Drzwi otworzył sam docent. - Przepraszam bardzo - powiedziała Ania. - Czy nie ma u państwa naszej Toni? Wielki i masywny Bobro patrzył na nią zdziwiony przez okulary bez oprawy. - Nie, nie sądzę... - wyrzekł wreszcie. - Nie ma u nas nikogo... Zza pleców ojca ukazał się Tolik. - A gdzie jest Tonią? - Nie wiem. Dokądś poszła. Już dawno. - Ania podziękowała docentowi i jeszcze raz go przeprosiła. Bobro ukłonił się i zamknął drzwi. Ania zeszła na dół. Na podwórzu dozorozyni Luba leniwie zgarniała na bok drewnianą łopatą mokry, brudny śnieg. - Cały dzień sypał. Dopiero co przestał - poskarżyła się. Ania spytała dozorczynię, czy nie widziała Toni. Luba przerwała odgarnianie śniegu. - A co, zginęła? 178 - Wyszła gdzieś bez pozwolenia. - Zawsze coś muszą narozrabiać - powiedziała Luba obojętnie i znów zaczęła machać szuflą. Drzwi szkoły Ania zastała zamknięte. Świeciło się tylko w jednym oknie na parterze, gdzie stały doniczki z kwiatami i wisiały kolorowe firanki. Nie, Toni tu na pewno nie było. Ania miała nadzieję, że po powrocie zastanie już córkę w domu. Ale zaledwie otworzyła drzwi, wyszła do przedpokoju Maria Gawriłowna. Z kuchni wyjrzała Olga Erastowna. - No co, znalazła się? - Nie - pokręciła głową Ania. - Sama nie wiem, co myśleć. - Ależ nic się nie stało twemu skarbowi. Bawi się gdzieś i to wszystko - pocieszyła ją bez przekonania Maria Gawriłowna. Ania poszła do pokoju. Zaczęła wyjmować zakupy z torby, ale robiła to zupełnie mechanicznie. W napięciu wsłuchiwała się w to, co się dzieje w mieszkaniu, i nagle wyczuła raczej, niż usłyszała, że ktoś otwiera swoim kluczem drzwi wejściowe. Szybko wybiegła na korytarz. - Dzień do-obry! Witam wszystkich domowników! - rozległ się wesoły głos Augusty Jakowlewny. Staruszka wniosła wytartą walizkę z niebieską przy-wieszką "Aerofłotu" przy uchwycie. Okazało się, że to Augusta - przyleciała z Moskwy samolotem. 178 - To coś wspaniałego! - zaczęła głośno wychwalać ten sposób podróżowania jeszcze w korytarzu. - Pomyśleć tylko, tyle lat przeżyłam i nigdy dotąd nie latałam! Człowiek siedzi sobie w fotelu jak w powozie... Chociaż nie, nie ma porównania! W powozach trzęsło. Co to za cudo taki TU! Godzina i jesteś w Leningradzie... Prosili, żeby zapiąć pasy i rozdawali jakieś kamizelki... Naprawdę nie wiem po co... Cały czas czytałam "Ogo-nioka". Raptem Augusta Jakowlewna przerwała swój wygłaszany w uniesieniu monolog. - Coś się stało? - zapytała, spostrzegłszy wyraz twarzy Ani. - Augusto Jakowlewno, Tonią gdzieś zginęła. - Jak to zginęła? Co się z nią stało? - Augusta postawiła walizkę ha podłodze. Ania powiedziała, że dziewczynki od dawna już nie ma w domu i nie wiadomo, dokąd poszła. Staruszka odetchnęła z ulgą. - Ale po co się tak denerwować? Znajdzie się. Jestem pewna, że to przedwczesna panika... Żulietta jest bardzo wrażliwym dzieckiem... Coś ją zafrapowało, przyciągnęło jej uwagę... riie takie rzeczy w życiu widziałam... Mój siostrzeniec jako dziecko na letnisku wpadł do studni. A teraz jest doktorem nauk astronomicznych... - Augusto Jakowlewno - ciągnęła Ania - w czasie pani nieobecności Tonią zdążyła się nieźle popisać. Nikogo nie było w domu, a ona przyprowadziła tu chłopców i kazała im zabrać pani łóżko, no i chłopcy 180 oddali je na złom. Piotr Wasiliewicz później z panią porozmawia... - O czym?! - ze zdziwieniem i nawet jakby naganą zapytała Augusta. Wyjęła z torebki okulary i popatrzyła w kąt, gdzie tyle lat stało stare łóżko. - O czym ma ze mną rozmawiać? Jestem bardzo wdzięczna Żulietcie. Nareszcie!... Ile się przez ten czas napro-siłam, żeby ktoś pomógł mi się pozbyć tego grata, i jakoś nikt się nie kwapił... Co za dobre dziecko... Wreszcie będzie można tędy przejść bez nabijania sobie siniaków. Augusta Jakowlewna znów pochyliła głowę nad torebką i wyciągnęła z niej klucz do swojej symbolicznej kłódki. W krótki czas potem rozległ się dzwonek. - Tonią!... To ona. Przecież wyszła bez kluczy! - Ania rzuciła się do drzwi. Stał przed nią docent Bobro z synem. Minę miał tak surową, że nie ulegało wątpliwości, iż zjawił się tu w jakiejś poważnej sprawie. Trzymał Tolika za rękę. Chłopiec był strasznie przejęty i wzburzony. - Przepraszam burdzo... - ostrożnie zaczął Bobro. - Proszę wejść - powiedziała Ania. Tolik z ojcem weszli do mieszkania. - Słyszeliśmy - ciągnął docent już w przedpokoju - że zginęła pani córeczka. Dozorczyni przypuszcza, tak powiedziała mojej żonie, że mała uciekła z domu. Twarz Ani oblała się rumieńcem. Obejrzała się - Maria Gawriłowna wyszła na korytarz. Olga Erastow-na zastygła na progu kuchni. 181 Bobro był wyraźnie zmieszany. - Powiedziano mi, że dziewczynka została ukarana za bójkę na podwórzu. - To prawda. - Ania kiwnęła głową. - Jeśli można, chciałbym pani coś powiedzieć... - Proszę bardzo, może wejdziemy do pokoju. Ania zaprowadziła ich do siebie, a Augustę Jako- wlewnę, •która wyjrzała na korytarz, poprosiła także. Spodziewała się jakichś nieprzyjemności i nie chciała być sama. Tolik rozglądał się ciekawie po ciasnym pokoju Ria-bikowów. Docent widocznie pragnął jak najszybciej wyłożyć całą sprawę. Nawet nie usiadł, mimo że Ania mu to zaproponowała. - Moim zdaniem, zaszło nieporozumienie, i to bardzo przykre - ciągnął. - W pewnym stopniu zawinił tu Tolik, ponieważ milczał. - Dałem Toni słowo... - obruszył się chłopiec. - Prosiła, żeby nikomu nie mówić. - Dobrze, że przynajmniej teraz powiedziałeś. Dziewczynka została ukarana niesłusznie. - Docent surowo popatrzył na syna. - No, proszę, powtórz, co zaszło na podwórku. - Lora nie chciała się bawić w chowanego - cicho zaczął Tolik. -: Inni chcieli. Wtedy Lora powiedziała Żulietcie, że jest z domu dziecka i chce wszystkimi rządzić. A Żuliettą, że dawniej mieszkała w domu dziecka, ale teraz ma tatusia i mamusię. No i Lora zaczęła Wrzeszczeć, że to nieprawda, że Żuliettą nie ma -żad- 182 nego tatusia i mamusi, i że tylko ją tak oszukują, że się znalazła, a naprawdę to została podrzucona. Tolik umilkł. - I co dalej? - zapytał Bobro. - Wtedy Żuliettą ją uderzyła. Ale wcale jej nie podarła żadnego szalika, tylko trzasnęła ją w nos. Szalik Lora podarła sama. Naumyślnie. Wszyscy widzieli. I krzyczała: "Dobrze, dobrze!... Poczekaj, powiem mamie!..." - Cóż za niedobre dziecko! - zdumiała się Augusta Jakowlewna. - Moim zdaniem, to zmienia całą sprawę. - Docent spojrzał na Anię pytająco. - Dziękuję, że pan mi powiedział. - Ania spróbowała się uśmiechnąć. - Żona nie puszczała go przedtem na podwórko - wyjaśnił Bobro wskazując na Tolika. -• Ale teraz doszła do wniosku, że nie miała racji. A Tolik z Żuliettą w parze są po prostu nie do pokonania. - Docent uśmiechnął się. - Niech Żuliettą przychodzi do nas jak najczęściej. Tolik ją lubi i doskonale się bawią. Pierwszą myślą Ani po wyjściu docenta z synem było zadzwonić do męża. Powie mu, że Tonią zginęła. Może on coś wie albo się domyśla, dokąd dziewczynka mogła pójść. I nagle przyszło Ani na myśl coś takiego, że fala gorąca zalała jej policzki. A co będzie, jeśli Tonią postanowiła wrócić do domu dziecka, do Niny Anisimow-ny?! Jeśli poszła się poskarżyć, jak smutno i nudno 183 żyje jej się tutaj, wśród samych dorosłych, którzy w ogóle nic nie rozumieją? I powiedzieć, że ojciec i matka także jej nie kochają? Ania przyłożyła dłonie do rozpalonych policzków. Co za wstyd! Nie. Gdyby coś takiego się zdarzyło, natychmiast by ją zawiadomiono. Wobec tego co się mogło z Tonią stać?! Coraz straszniejsze obrazy jawiły jej się przed oczami. - Dziewczynka się znajdzie - oświadczyła zdecydowanie Augusta Jakowlewna. - Trzeba tylko spokojnie się zastanowić, dokąd mogła pójść. Jestem pewna, że nie odeszła daleko. Trudno było siedzieć w domu z założonymi rękami, tego Ania by nie potrafiła, ale słowa Augusty Jako-wlewny trochę ją uspokoiły - może rzeczywiście Tonią bawi się gdzieś w pobliżu, nie zdając sobie sprawy, jak się zrobiło późno. Nie, nie będzie dzwonić do teatru i niepokoić męża. Piotr Wasiliewicz w tej chwili i tak nie może w niczym pomóc. Temu, że Toni nie ma w domu, winna jest tylko ona. To ona dotąd nie zdołała pojąć szczerej i wrażliwej duszy dziewczynki. Gdyby się tylko znalazła!... Coś podobnego nigdy się już nie powtórzy. W kilka minut później Ania znów szła przez podwórze. Jeśli nie znajdzie dziewczynki w najbliższej okolicy, pozostaje tylko jedno wyjście - iść na milicję. Ulicą, kryjąc mokre twarze w kołnierzach płaszczy, szybkim krokiem szli ludzie. Spieszyli do domów, gdzie czekały na nich dzieci. I nagle Ania zrozumiała, że już nigdy w życiu nie odzyska spokoju, jeśli z małą psot- 184 ną dziewczynką, która właśnie teraz wydała jej się prawdziwie bliska, stanie się coś złego. Rozdział dwudziesty piąty Kto zawinił?! Gdy tylko drzwi się zamknęły za Anią, w korytarzu zebrali się wszyscy lokatorzy. Wyszedł z ołówkiem w ręku nawet Eugeniusz Pawłowicz Naliwajko. Augusta Jakowlewna opowiedziała o tym, czego się dowiedziała od docenta Bobro i Tolika. - Co za charakter, no, no! - zdumiała się Olga Era-stowna. - I nie powiedziała ani słowa... - Harda natura. - To powiedział Naliwajko. - A myśmy wszyscy jeszcze na nią huzia! - Maria Gawriłowna aż plasnęła w dłonie. - Przecież ta matka Lory jest tu dobrze znana! Dała się poznać jeszcze za czasów blokady. Widać córeczka też się w nią wdała. Olga Erastowna zaprotestowała: - Jeśli chodzi o mnie, nie mam sobie nic do zarzucenia... Niczym dziewczynki nie uraziłam... No, porozmawiałam z nią, owszem... - Nie ma co - mówiła dalej Maria Gawriłowna. - Wszyscy mamy coś na sumieniu. Zepsuła się froterka - Tonią wzięła cudzą własność. Dostało jej się za to. Przyprowadziła pieska, chciała go nakarmić - bura. Co to za życie? Olga Erastowna wyraziła swoją wątpliwość: 185 . - No, ale przecież pani także było żal filiżanki. - Ach, co tam, filiżanka!... Wielkie nieszczęście! - A co, niby ja się tak trzęsłam nad swoją froterką?! Myślałby kto! Eugeniusz Pawłowicz miał skruszoną minę. - Oczywiście, wszyscy trochę przesadziliśmy... Ale ta-historia z łóżkiem... Musieliśmy na nią zareagować, choćby ze względów wychowawczych... - Ach, bardzo was proszę, dajcie wreszcie spokój z tym łóżkiem! - wybuchnęła Augusta Jakowlew-na. - Komu ono było potrzebne? Ja na waszym miejscu tylko bym pochwaliła Żuliettę. Maria Gawriłowna widocznie już zapomniała to, co mówiła Toni o rózgach. - Jedyne dziecko w mieszkaniu - powiedziała. - I do czegoście je doprowadzili? A że puszczała bańki... Wielka rzecz, wytrzeć podłogę... A ile miała z tego radości... - Boże kochany! Czy w ogóle jest o czym mówić?... Nikt tego nie traktował poważnie... - Nie chodzi o bańki - przerwał żonie Naliwaj-ko. - Po prostu obraziliśmy ją. Została zraniona do głębi. A przecież jak umiała, wystąpiła w obronie swojej godności, i nie chciała mieszać w to dorosłych... A my... - zająknął się. - Myśmy nic nie zrozumieli, no i... - Takie cechy - dorzuciła Augusta - należy w człowieku rozwijać, a nie tłamsić. - A czy ktoś je tłamsił? 186 Było jasne, że Olga Erastowna wszelkie zarzuty przyjmuje pod własnym adresem. W chwili najgorętszej dyskusji pojawił się w korytarzu Kuks. Oleg Oskarowicz wszedł do mieszkania jak zwykle kuchennymi drzwiami. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, ale on od dłuższego czasu przysłuchiwał się ogólnej rozmowie. - Tonią zginęła? - zapytał nagle. - Widziałem ją! - Kiedy?! - zakrzyknęli lokatorzy chórem. Wszystkie spojrzenia skierowały się na Olega Oskarowicza. - No, jakieś dwie godziny temu... Nie, więcej. Akurat wyszedłem z hotelu. Byłem u znajomego reżysera. Upiększając, jak zawsze, relację niepotrzebnymi szczegółami, Kuks opowiedział, jak spotkał na Newskim Tonie, która szła w stronę stacji metra i dworca z jakimś postawnym, solidnym mężczyzną. - I pan jej nie zatrzymał? - Augusta Jakowlewna popatrzyła na Kuksa przez swoje okulary-lornetkę. - Niesamowite! Żeby pan ją choć zapytał, dokąd idzie! - Olga Erastowna z takim potępieniem spoglądała na planistę-literata, że ten rzeczywiście się speszył. - No cóż... Po pierwsze, śpieszyłem się... Po drugie, skąd mogłem wiedzieć... Taki solidny facet, z teczką... - A czy to mało jest różnych łobuzów... Może specjalnie nosi teczkę, dla niepoznaki... Jak będzie trzeba, to i brodę sobie przyklei... Zaprowadzi gdzieś dzieciaka... Niedawno znaleźli tu niedaleko jedną dzie... - Chyba niemożliwe, żeby coś podobnego mogło się 187 ^ zdarzyć akurat na Newskim - zmitygował podnieconą Marię Gawriłownę Naliwajko. - Może to ktoś ze szkoły i Tonią zaraz wróci. - Słaba nadzieja zadźwięczała w głowie Augusty. - Nie pomylił się pan? To na pewno była ona? Oleg Oskarowicz wzruszył ramionami. - Moim zdaniem, to była Tonią. - Trzeba zawiadomić milicję, żeby dali znać do wszystkich komisariatów w mieście. - Naliwajko był zdecydowany działać. Podszedł do telefonu. - Poza tym - ciągnął - koniecznie trzeba sprawdzić w szpitalach... No i zadzwonić do pogotowia. - Tfu! Bodaj pan pypcia dostał!... - zamachała rękami Maria Gawriłowna. - Jestem optymistką. Wszystko się dobrze skończy. - Widać było, że Augusta Jakowlewna chce uspokoić przynajmniej siebie samą. Nagle usłyszeli rozkazujący głos Kuksa: - Przede wszystkim konieczna jest logika! Bez przedwczesnej paniki! - Otworzył już drzwi swego pokoju, ale rozmyślił się i nie wszedł do środka. - Należy działać w sposób zorganizowany. Jeśli, jak powiadacie, uciekła z domu, należy jej szukać w okolicach Dworca Moskiewskiego. W tym wieku budzi się chęć wędrówek... Dziewczynka mogła zabłądzić. Dworcem ja sam się zajmę. Po tym oświadczeniu, które wprawiło wszystkich w osłupienie, gdyż bądź co bądź znali Olega Oskarowicza, Kuks schował swój klucz do kieszeni palta i bez słowa wyszedł głównymi drzwiami. 188 Zaledwie zniknął za nimi, Naliwajko zasiadł przy telefonie. Postanowił widać trafić na ślad Toni, nie zdejmując kapci z nóg. Maria Gawriłowna ubrała się cieplej i oświadczyła, że rozejrzy się w pobliżu, czy nie ma gdzieś dziewczynki. - Kto wie, może błąka się całkiem niedaleko. Zmęczona podniecającą podróżą Augusta Jakowlewna wróciła do swego pokoju. Jeszcze w autokarze, po drodze z lotniska, myślała z przyjemnością o odpoczynku z książką w ręce i o wygodnym szerokim łóżku. Ale teraz postanowiła się nie kłaść, dopóki alarm nie będzie zażegnany. Olga Erastowna była zajęta w kuchni i za każdym razem, gdy mąż w izbie przyjęć kolejnego szpitala dowiadywał się, że nie przywieziono żadnej małej dziewczynki, wzdychała z ulgą. Zwykle wieczorami w mieszkaniu numer 77 nikt nie zwracał uwagi na dzwonki i nie fatygował się do przedpokoju, uważając, że to na pewno nie o niego chodzi. Jeśli ktoś dzwonił długo i uparcie, szedł otworzyć drzwi ten, którego cierpliwość się wyczerpała. Dzisiaj na każdy dzwonek reagowano błyskawicznie. Mrużąc krótkowzroczne oczy wychodziła Augusta Jakowlewna. Naliwajko porzucał swój telefoniczny posterunek i wyprzedzając staruszkę śpieszył otworzyć drzwi. Z nadzieją wyglądała z kuchni Olga Erastowna. Dzwonków było kilka. Jakiś chłopak w czerwonym szaliku, nieświadom ostatnich zmian, pytał o Ritę. Do-zorczyni przyniosła książeczki opłat za czynsz. Zadzwoniono, żeby ktoś wpuścił Wasylisę, która nie mając po- 189 jęcia, co się stało w mieszkaniu, spokojnie zażywała spaceru. Toni wciąż nie było. Rozdział dwudziesty szósty Szła sobie dziecina ulicą W dzieciństwie Oleg Oskarowicz był wielbicielem twórczości Conan Doyle'a. Wiedział, że tajemnicę przestępstwa należy zacząć tropić tam, gdzie zostały znalezione jego ostatnie ślady. Kuks dotarł zatem na to samo miejsce Newskiego, gdzie widział Tonie w towarzystwie nieznajomego mężczyzny z teczką. Ma się rozumieć, że nie trafił tu na żaden ślad, więc czym prędzej pośpieszył na dworzec. Obszedł ogromną, wykładaną marmurem halę dworcową, dwa razy zaszedł do poczekalni, rozejrzał się po peronach i na wszelki wypadek wstąpił do restauracji. Wszystko na próżno. Po namyśle postanowił zwrócić się o pomoc do dworcowego biura obsługi. Gdy dokładnie, i jak sądził, nadzwyczaj obrazowo, opisywał wygląd Toni dyżurnemu, a ten tylko bezradnie wzruszał ramionami, do rozmowy wtrąciła się sprzątaczka, która szczotką owiniętą w szmatę szorowała wykładaną kafelkami podłogę. Nagle przerwała to zajęcie i zapytała Kuksa: 190 - W czerwonej czapeczce, mówi pan, z białym pomponem?... - Tak, i z takimi bystrymi oczami... Bardzo żywe, inteligentne dziecko. - Oczu to tam nie widziałam, ale tak, to by się zgadzało... Siedziała koło takiej grubej kobiety. W chustce... - A może koło mężczyzny? Z teczką? - próbował jej pomóc zdenerwowany Kuks. - Mężczyzny tom nie widziała, ale kobieta była na pewno, a dziewuszka taka mała, z zadartym noskiem... - To chyba ona! - Gdzie ją pani widziała? - zapytał sprzątaczkę dyżurny i podniósł słuchawkę telefonu. - W poczekalni. Ze dwie godziny temu. Ale może to nie ta. Albo to mało tu różnych dziewczynek. - Sprzątaczka zamyśliła się. - Tę kobietę to jeszcze potem zauważyłam. Jak biegła do pociągu. Oleg Oskarowicz był gotów znowu pobiec do poczekalni, chociaż zaledwie przed chwilą tam zaglądał. Dyżurny zadzwonił do kilku różnych punktów służb dworcowych. Toni nikt nie widział. Sprawdził w kasach. Dowiadywał się, czy dziewczynka w czerwonej czapeczce nie kupowała czasem sama jakiegoś biletuv Ale i tam Toni nikt nie zapamiętał. Od dyżurnego Oleg Oskarowicz wyszedł niezbyt podniesiony na duchu. Mimo to jednak był przekonany, że trafił na ślad dziewczynki. Wyglądało na to, że sprzątaczka rzeczywiście widziała Tonie. Teraz należało tyl- 101 ko wydedukować, dokąd dziewczynka mogła się udać z dworca. ' Z automatu z trudem dodzwonił się do domu. Telefon bez przerwy był zajęty. Od Naliwajki Oleg Oska-rowicz dowiedział się, że o Toni nic dotąd nie wiadomo. Powiedział wobec tego, że ma podstawy przypuszczać, że ich mała sąsiadka była na dworcu, zatem będzie kontynuował poszukiwania. Przyszło mu do głowy, że Tonią mogła z powrotem wyjść na Newski. Witryny sklepów były udekorowane przed noworocznym świętem i jasno, kusząco oświetlone. Zupełnie możliwe, rozważał w duchu Kuks, że dziewczynka oglądając je straciła poczucie czasu. Hipoteza Olega Oskarowicza opierała się jednak na niepewnych podstawach. Gdyby Tonią o tej porze znalazła się sama na Newskim, już dawno zostałaby odprowadzona do domu. W istocie rzeczy Kuks liczył na przysłowiowy łut szczęścia: "A nuż?" Ale podstawą jego rozumowania było: nie tracić nadziei i nie upodabniać się do owego kamienia, o którym wiadomo, że i płynąca woda go omija. Podniesiony na duchu tym własnym oryginalnym ujęciem całej sprawy, Kuks ruszył gwarnym i rojnym o tej wieczornej porze Newskim, kierując się w stronę gmachu Admiralicji. Podczas gdy kontynuował swe poszukiwania na ulicach miasta, a doktor Naliwajko, nie odnalazłszy na szczęście Toni w żadnym szpitalu, żądał podjęcia zdecydowanych działań od milicji, podczas gdy Maria Ga-wriłowna, nachodziwszy się i podzieliwszy złą nowiną 1P2 z okolicznymi staruszkami, wciąż jeszcze krążyła bez celu w pobliżu domu, a zrozpaczona Ania siedziała w komisariacie dzielnicowym i czekała, żeby milicja odebrała meldunki ze wszystkich rejonów miasta - Tonią, zapomniawszy o wszelkich przykrościach, chichotała wesoło w pierwszym rzędzie krzeseł kina "Ojczyzna", przeżywając z całej duszy przygody dzielnego kor-neta Azarowa. Film zbliżał się do końca. Tonią już drugą godzinę była w doskonałym humorze. Zanim jednak doszło do tego, że zdecydowała się na kino, przeżyła wiele niespokojnych chwil. Dotarła do Dworca Moskiewskiego. Pochodziła po salach o chłodnych marmurowych ścianach. Dowiedziała się, że pociąg do Murmańska odejdzie dopiero jutro, i postanowiła zaczekać. Po pierwsze, myślała, jest już ciemno, więc do rana niedaleko. Po drugie na dworcu jest poczekalnia - sama przeczytała napis nad drzwiami. Weszła do sali, usiadła na ławce koło grubej kobiety i zaczęła czekać. Kobieta spała z nogami na owiązanych sznurami walizkach, więc Tonią domyśliła się, że i ona czeka na ranny pociąg. Jakaś staruszka zamiatała podłogę w sali i co chwila popatrywała na Tonie. Dziewczynka na wszelki wypadek przysunęła się bliżej śpiącej. Sprzątaczka przejechała szczotką tuż koło Toninych nóg i nie pytając o nic poszła dalej. Ale czekanie na pociąg do rana okazało się nudne. Tonią pomyślała, że w domu na pewno się już zorientowali, że zniknęła, i zachodzą w głowę, dokąd mogła pójść. Biedzi się nad tym i wzdycha Maria Gawriłow- 13 - Ci dziwni dorośli 193 na. Wasylisa chodzi po mieszkaniu, miauczy i woła Tonią. Śmiać się chciało dziewczynce na myśl o tym, z pewnością szukają jej na podwórku i na ulicy. I nikt się nawet nie domyśla, że ona jest tutaj i wybiera się do Rity. Później pomyślała, że kiedy wróci, dostanie jej się za to, że pojechała tak daleko bez pytania i do tego w nie wyczyszczonych butach. Ale tak bardzo nie chciała jechać do cioci Paniuszy! Ześliznęła się z ławki i wyszła z poczekalni. Do pociągów śpieszyli ludzie z walizkami. Na Tonie nikt nie zwracał uwagi. Była sama. I nagle doszła do wniosku, że jeśli zaraz pójdzie do Piotra Wasiliewicza i powie mu, że nie chce jechać do cioci Paniuszy, on ją zrozumie. Tak, pójdzie do niego do teatru, wejdzie do budki z kolorowymi światełkami i opowie o wszystkim, o wszystkim... Gdzie jest teatr, Tonią wiedziała. Trzeba najpierw iść Newskim, potem ulicą. Potem będzie skwer z pomnikiem Puszkina. Obok jest teatr. A co z Ritą?! Do Rity może pojechać innym razem. W parę minut później szła już w tłumie przechodniów jasno oświetlonym Newskim. Dwie kobiety niosły choinkę podobną do najeżonego kolcami zwierza o wielu łapach. Tonią podeszła bliżej nich i nawet uchwyciła jedną z gałęzi, tak że mogło się wydawać, iż niosą choinkę we trzy. Ale zanim zdążyła dojść do właściwej ulicy, choinka raptem skręciła i zniknęła w jakiejś bramie. Tonią znów została sama. Ale oto już widziała przed sobą znajomą ulicę, a u jej wylotu skwer. Poza tym z daleka zauważyła wielkie, sięgające do samego nieba litery: 194 ? I N O Skąd się tu wzięły? Dawniej ich nie było. Podeszła bliżej. Za szkłem gabloty umieszczono fotosy. Zobaczyła huzarów na koniach i w wysokich czapkach, podobnych do żołnierzy, których lepił Tolik. Tańczące dziewczyny w długich białych sukniach. Na-macała w kieszeni zmiętego rubla, za którego miała zamiar pojechać do Murmańska. Strasznie zachciało jej się pójść do kina. Do teatru jeszcze zdąży. Przecież przedstawienie trwa cały wieczór. Pobiegła na dół, do kas. Stała tam spora grupka starszych uczennic. A może na ten seans już nie wpuszczają dzieci? Podeszła do dziewcząt, wyciągnęła rubla. - Dziewczynki, kupcie mi bilet! - A co, nie chcą ci sprzedać? Tonią niezdecydowanie wzruszyła ramionami. - Powiemy, że jest z nami - oświadczyła wysoka dziewczyna w "dorosłym" kapelusiku. - Mieszkasz tu blisko? - zwróciła się do Toni. - Blisko - przytaknęła dziewczynka. Razem ze starszymi uczennicami przeszła przez kontrolę biletów. Drzwi do sali były już otwarte i ludzie wchodzili. Dziewczęta odszukały swoje miejsca w dziewiątym rzędzie, a Tonią pobiegła do pierwszego. Zawsze lubiła siedzieć w pierwszym rzędzie. Niczyja głowa nie zasłaniała tutaj ekranu. Rząd okazał się prawie 195 zupełnie pusty i Tonią trzy razy zmieniała krzesło, wybierając najlepsze miejsce. I oto teraz, zapomniawszy o wszystkim, przeżywała to, co się rozgrywało przed jej oczami. Film zbliżał się do końca. Pobici francuscy żołnierze uciekali z Rosji. Przebrana za chłopca dzielna Szura skakała z drzewa wprost na siodło i strzelała do wrogów. Wszyscy wokół strzelali także. To było śmieszne i wcale niestraszne. Potem Francuzi zostali ostatecznie zwyciężeni. Huzarzy jechali na koniach i śpiewali. W sali zapaliło się światło. Tonią wyszła z kina razem z wszystkimi, ale nie na ulicę za skwerem, tylko na jakieś podwórze, a potem na bulwar nad rzeką. Znów zaczął padać mokry śnieg i na chodnikach zrobiło się błoto. Która może być teraz godzina? Tonią aż się bała zapytać kogoś z dorosłych. Może już jest noc i wszędzie jej szukają? Może Ania płacze i myśli, że ona umarła? Prędzej do tatusia, do teatru! Tylko on się za nią ujmie! Ale gdzie jest plac? Tonią niepostrzeżenie przemykała się za dziewczętami, które kupiły jej bilet. Skręciły za róg. Ona za nimi. Ku swej wielkiej radości znów znalazła się na placu. W dali, za gęstwą drzew, widniało jasno oświetlone wejście. Oczywiście, to był teatr! Tonią zaczęła biec. Wiedziała, że nie wolno przecinać jezdni na skos. Musiała przebiec spory kawałek drogi. W końcu znalazła się przed ogromnymi drzwiami. Były jakieś obce te wielkie drzwi, przez które mógłby przejechać pociąg. Stał przy nich wysoki młody człowiek bez czapki. Czytał dwumetrowy afisz: 196 ? o s z ? ? ? w ? ? - Przepraszam bardzo, czy to teatr? - grzecznie zagadnęła go Tonią. - Nie, to Stadion Zimowy. Skąd się tu wziął stadion? - Dziękuję. Tonią odeszła. Nie mogła zrozumieć, gdzie się podział teatr. Zawsze był tutaj, na placu. Zobaczyła, że z drugiej strony także jest jakieś wejście. To już na pewno teatr. Po prostu się pomyliła. Znów ruszyła biegiem. Ale i tym razem się zawiodła. Od tego biegania zrobiło się Toni gorąco. Rozpięła dwa guziki palta i zamyśliła się. Gdzie też podział się teatr, gdzie teraz w swojej budce siedzi jej tatuś i nie ma pojęcia, że ona go szuka? Musiała chwilę odpocząć. Przeszła przez jezdnię i zaczęła iść w stronę skweru. Tam usiądzie sobie na ławce i zastanowi się, gdzie - zupełnie jak w bajce - mógł się podziać teatr. Już była ha skwerze. Mokry, kamienisty piasek zaskrzypiał pod nogami dziewczynki. Było tu zupełnie 197 pusto, tylko jakiś bardzo młody tatuś spacerował ze swoim maleńkim synkiem. Właśnie kiedy Tonią wchodziła, młody tatuś powiedział głośno: - No, syneczku, dosyć. Podreptaliśmy sobie, a mama pewnie nas zgubiła. Tonią zaniepokoiła się jeszcze bardziej. Jeśli gubią się ojcowie z dziećmi, to na niej na pewno już postawili krzyżyk. Musi przecież dokądś pójść. Pamiętała dobrze: teatr stał naprzeciwko skweru, gdzie był pomnik Puszkina. Tyle razy przechodziła obok. Teraz ku swemu przerażeniu zobaczyła, że pośrodku skweru nie było żadnego Puszkina, a na jego miejscu ciemniał wielki kamień. Ogarnął ją strach. Zniknął nie tylko teatr, ale taki piękny kamienny Puszkin. Rzuciła się biegiem, żeby dogonić młodego ojca z chłopczykiem. Dopędziła ich na placu. - Przepraszam bardzo - zapytała zdyszana Tonią, kiedy się z nimi zrównała - nie wie pan, gdzie się podział Puszkin? - Jaki Puszkin? - Tatuś chłopca zatrzymał się zdziwiony. - O taki. - Tonią uniosła rękę i stanęła w takiej pozie, jak poeta na pomniku. - Stał tam, na skwerku. - Ach, pomnik... Nigdy tutaj nie stał, dziewczynko - powiedział młody tatuś chłopczyka. 198 Rozdział dwudziesty siódmy Historia dobiega końca Oleg Oskarowicz przemierzył cały Newski, wymienił ukłony z dwoma znajomymi, obejrzał serwis fotograficzny TASS-u w witrynie sklepu delikatesowego nr 1, doszedł do placu Zamkowego, ale Toni nigdzie po drodze nie spotkał. Zaczął padać śnieg. Kuks nie poddawał się. Dotarłszy do końca ulicy znowu zadzwonił do domu, nie dowiedział się jednak niczego nowego. Teraz już prawdopodobnie tylko milicja mogła coś poradzić. Będą musieli odszukać dziewczynkę, której tylu dorosłych nie potrafiło znaleźć. Oleg Oskarowicz był zmartwiony, że nie udało mu się przyprowadzić dziewczynki i pokazać reszcie lokatorów, na co go stać. Poza tym czuł wyrzuty sumienia, że kiedy spotkał Tonie na Newskim, tak lekkomyślnie pozwolił jej iść dalej, nie zatrzymał małej i nie zapytał, dokąd wędruje. Gdybyż mógł ją znaleźć! Skłonny do analizy własnych stanów ducha Oleg Oskarowicz zastanawiał się nad tym, dlaczego właściwie bierze tak aktywny udział w poszukiwaniach i tak się przejmuje losem przybranej córki Riabikowów. Nie potrafił jednak odpowiedzieć sobie na to pytanie. Dziwna rzecz, ale teraz zapomniał zupełnie o figlach niespokojnej sąsiadki, które tak go denerwowały, natomiast wesoły śmiech i pełne ciekawości oczy śledzące jego palce, kiedy stukał na maszynie - pamiętał doskonale. 199 Nie dawały one spokoju nieskłonnemu bynajmniej do sentymentów planiście. Po namyśle Kuks uznał, że właśnie on powinien teraz pójść do teatru, do Riabikowa, po męsku przedstawić mu sytuację i zaproponować swoją pomoc. Dojrzawszy do tej decyzji Oleg Oskarowicz skręcił na plac, przeszedł przez znaną widzom filmowym całego świata bramę Sztabu Generalnego, i wymijając wolno spacerujące pary, żwawym krokiem ruszył Newskim w przeciwnym kierunku. Kiedy to było konieczne, Oleg Oskarowicz umiał chodzić szybko. Nie minął kwadrans, gdy zbliżał się do wejścia dla pracowników. Jęknęła sprężyna w drzwiach i Kuks znalazł się w małym, słabo oświetlonym pomieszczeniu przed okienkiem, za którym nudziła się portierka. Obok były drzwi ze skromną szklaną tabliczką: PROSZĘ OKAZAĆ PRZEPUSTKĘ Oleg Oskarowicz wsunął głowę w okienko przebite w tak grubej ścianie, że mogłoby służyć jako otwór strzelniczy dla armaty. - Proszę mi pomóc z łaski swojej. Muszę się zobaczyć z elektrykiem Piotrem Wasiliewiczem Riabi-kowem. - W tej chwili to niemożliwe. Trwa spektakl. Skończy się niedługo i Riabikow przyjdzie. Skądś z góry, z głębi starego budynku rzeczywiście dobiegały melodyjne tony muzyki. 200 - Przepraszam, a jak długo to potrwa? - Już niedługo. Dzisiaj idą miniatury. Niedługo... - Portierka z zainteresowaniem spojrzała na Kuksa przez ambrazurę. - Co to dzisiaj tak wszyscy go szukają? Dopiero co córeczka o niego pytała. Wyszła stąd? - Jaka córeczka? Oleg Oskarowicz mimo woli się obejrzał. Pod ścianą, naprzeciwko okienka, stała twarda ni to ławka, ni to kanapa, a na niej, w kącie, podparłszy policzek dłonią, spała dziewczynka w czerwonej włóczkowej czapeczce z białym pomponem. ~ Tonią... Oleg Oskarowicz wymówił jej imię tak cicho, jakby się bał, że dźwięk jego głosu może przestraszyć dziewczynkę. Ale Tonią nawet się nie poruszyła. W pierwszej chwili Kuks nie bardzo wiedział, od czego zacząć. Coś przecież trzeba było przedsięwziąć. Ale najważniejsze... Najważniejsze to zawiadomić tamtych w domu, że Tonią się znalazła. Znów wcisnął głowę w ambrazurę, za którą siedziała flegmatyczna portierka. - Przepraszam, czy mógłbym od pani zatelefonować? To bardzo pilne. - W czasie spektaklu nie łączymy z kabiną. - Ależ nie, nie do Riabikowa. Na miasto. To absolutnie konieczne. - Nie mam tu miejskiego telefonu. - W takim razie bardzo proszę, niech pani z łaski swojej uważa, żeby dziewczynka nigdzie nie zniknęła. Ta tutaj. Córeczka Riabikowa... 201 Portierka spojrzała na Kuksa ze zdziwieniem. Potem wstała i przez swoje okienko popatrzyła na śpiącą dziewczynkę. - Zasnęła, zgrzała się. Niech sobie śpi. Kuks wypadł na ulicę. Skręcił za róg. Drzwi przezroczystej jak szklanka budki telefonicznej były gościnnie otwarte. Dwukopiejkowe monety Oleg Oskaro-wicz na wszelki wypadek zawsze miał przy sobie. Dwa razy mylił się przy wykręcaniu numeru. Przez szybę budki widział, jak pod teatr podjeżdżają taksówki. Przedstawienie zaraz się skończy. W końcu wykręcił numer prawidłowo. W domu natychmiast podniesiono słuchawkę. - Eugeniuszu Pawłowiczu - rzekł Kuks, starając się nadać swemu głosowi zwykłą surowość - znalazłem Tonie. Jest teraz u ojca w teatrze. - Czy to prawda? Nie myli się pan? - zapytał Na-liwajko. - Prawda, prawda. Przecież mówię. Niedługo przyjedziemy! Dziesięć minut później Piotr Wasiliewicz Riabikow szybko uporawszy się z zamknięciem kabiny, śpieszył na portiernię. Dzisiejszy spektakl kończył się wcześnie. Piotr Wasiliewicz już z góry myślał z przyjemnością o tym, jak przyjdzie do domu, wykąpie się, poczyta książkę - wspomnienia pewnego starego generała. Riabikow lubił takie książki. Jutro mieli odwieźć Tonie do ciotki. 202 Zaledwie umilkł ostatni akord orkiestry i złocista kurtyna opadła, w kabinie zadzwonił telefon. Riabiko-wa pilnie wzywano na portiernię. - Kto przyszedł? O co chodzi? - zapytał. - Nie wiem. Chyba ktoś z domu. I córeczka pana jest tutaj. - Portierka odłożyła słuchawkę. Córeczka! Oczywiście z Anią! Co też im przyszło do głowy? Sala jeszcze rozbrzmiewała oklaskami. Wymijając muzyków, którzy już wyszli z kanału dla orkiestry, Piotr Wasiliewicz spiesznie szedł labiryntami teatru. Nie, nic nie mogło się stać. Po prostu wyszły na spacer. Na pewno. - Nic się nie stało - zaczął Kuks, ujrzawszy zaniepokojonego Riabikowa. - Jest tutaj i śpi... Przed wejściem czeka na nas taksówka... Rozdział dwudziesty ósmy Pora się rozstać Około północy zwykle w mieszkaniu numer 77 wszystko ucichało. Rzadko kto po dwunastej wchodził do kuchni albo zapalał światło w łazience. Tylko lekkie ćwierkanie maszynki Kuksa zakłócało ciszę. Ale dzisiaj o tej późnej porze wszyscy lokatorzy byli na nogach. W wysprzątanej kuchni, pełniącej funkcję starożytnego forum (a w mieście jest tych wspólnych kuchni z każdym dniem mniej!), nie milkła rozmowa. I tylko Tonią - sprawczyni wydarzeń, które tak ????? ruszyły mieszkańców - spała spokojnie w swoim łóżeczku. Godzinę temu Riabikow i Kuks śpiącą dziewczynkę przywieźli do domu taksówką. Ania czekała na nich przed bramą. Mimo że rola Olega Oskarowicza w całej tej historii nie była taka znów wielka, on sam był przekonany, że gdyby nie włączył się w porę, sprawa mogłaby przybrać fatalny obrót. Kuks z godnością przedefilował obok sąsiadów, którzy wysypali się na korytarz. W domu znów zaczął się zachowywać surowo i powściągliwie. W niedługi czas potem Piotr Wasiliewicz tradycyjnie palił w kuchni swego ostatniego papierosa. Był tu też, wbrew własnym zwyczajom, Naliwajko. Pracował nad wykładem i poprosił żonę, żeby zaparzyła mu kawę, a potem zjawił się w kuchni sam. Przyszła również Maria Gawriłowna. Chociaż nic już tu nie miała do roboty, pragnęła w takiej chwili towarzystwa innych. Z wygniecioną pocztówką w ręku weszła do kuchni Ania. - Patrzcie - powiedziała, uśmiechając się lekko do sąsiadów - co znalazłam w kieszeni jej palta. Pewnie się wybierała do Rity, była przecież na dworcu. - Boże mój, do Rity!... A to dopiero wymyśliła! - zdumiała się Maria Gawriłowna. - Do Rity! Ciekawe... - rzekł w zamyśleniu Naliwajko. - Zawsze były wielkimi przyjaciółkami - stwierdziła Olga Erastowna. Ania wciąż jeszcze wpatrywała się w kartkę, jakby 204 chciała z niej wyczytać coś więcej, niż zostało napisane. W końcu westchnęła i wróciła do pokoju. - No cóż, Rita... - myślała na głos Maria Gawriłowna. - Obie były wesołe... Dziewczyna wzięła się tam do nauki. Pisze, że chce skończyć szkołę. Zapisała się do wieczorówki... Widocznie dobrze się rozumiały, jak to dwie koleżanki szkolne - zakończyła staruszka. Milczeli. W pewnej chwili Piotr Wasiliewicz powiedział: - Dowiedziałem się dzisiaj w pracy, że mam dostać mieszkanie w nowym bloku. Na wiosnę może się przeprowadzimy. Olga Erastowna westchnęła lekko. - Własne mieszkanie, cóż, oczywiście, to bardzo dobrze. Ale my, wie pan, jakoś nie bardzo się śpieszymy... Kwestia przyzwyczajenia... Bądź co bądź, dzielnica, ludzie... Naliwajce przyszła do głowy myśl, którą mógłby wykorzystać w swoim wykładzie, więc wrócił do pokoju, żeby ją zanotować. Reszta sąsiadów także się rozeszła. Uspokojona legła w swym gigantycznym łożu Augusta Jakowlewna. Jutro od rana miała wiele spraw do załatwienia. Tak długo przecież nie była w Leningradzie. Kuks odsunął z obrzydzeniem kosztorysy i zamyślony siedział nad maszyną. W jego głowie powstawał zamysł czegoś znacznie poważniejszego niż opowiadanie dla wieczornej gazety. Wróciwszy do pokoju Ania wygładziła widokówkę 205 z mewami i zawiesiła J, u wezgłowia córeczki na r" koju. SmterteSeP *????' L"*" T^3 W P"" -kojna, Powie^rrm^Sc^s"(tm) -m ^^^t^ZJŻT^f^ "> jej nagle przySz,0 d0 gtowy. ?'?0?? •¦ ?e TO(tm). Tak powiedziała? wiia" Jafef- ?~?0??? mikzała chwilę> P° -?(tm) mó-Mam ieszL (tm)f ? ,?? ZaW°ZiĆ jej d° P^iuszy? m^iszf Z9ległe W0lne *Ł Mogłabym wziąć. /ak -Masz rację - żgodził si p WasiIiewi Ania zgasiła światło. pretrf M Litiejneg° Słychać ??1° uległe wycie kom 5ST^trwała-Zr- ^ ? / Spis rozdziałów Przypadkowe spotkanie......... . 5 Mieszkanie nr 77............14 Kolejne spotkanie............41 Początek powieści............50 Jedno nieopatrzne słowo.........59 Szczypta życia codziennego........62 Dzień dobry, to my...........68 Jeszcze jedno wyjaśnienie.......- . . 76 Być albo nie być............80 Dzień dobry, jestem Żulietta!....... . 84 Czegoś takiego jeszcze nie było.......96 Rozdział, który nie ma wielkiego znaczenia . . . 108 Tolik................112 Znowu nieprzyjemności..........118 Jak z tobą postępować? ..........125 Dla wspólnego pożytku....... . '. . 129 Dziwni dorośli.............137 Dobrzy i źli .............. 143 Sprawy wielkie i małe..........147 Tonią przejawia inicjatywę......* . 154 207 _.. ^ Przestępczyni ukarana.......... 159 Tonią się poprawia........... ??? Do widzenia, mamusiu i tatusiu!....... 170 Utracony skarb............. 176 Kto zawinił?!.......... 135 Szła sobie dziecina ulicą........ 190 Historia dobiega końca.......... 199 Pora się rozstać............ 203