Gerard Durrell Ogród bogów Gerald Durrell Powieści Geralda Durrella wydane w serii Biblioteczka Konesera: Moje ptaki, zwierzaki i krewni Moja rodzina i inne zwierzęta Zapiski ze zwierzyńca Przeciążona arka Menażeria Gerard Durrell Ogród bogów Przełożyła Ewa Horodyska Tytuł oryginału: THE GARDEN OF THE GODS Książkę tę dedykuję Ann Peters, niegdyś mojej sekretarce, a zawsze przyjaciółce -ponieważ kocha wyspę Korfu i poznała ją chyba lepiej niż ja Słowo wstępne Jest to trzecia książka o pobycie naszej rodziny na wyspie Korfu przed drugą wojną światową. Niektórym może wydawać się dziwne, że ten okres mojego życia nadal dostarcza mi materiału do pisania; pozwolę sobie jednak zaznaczyć, że byliśmy wówczas - a już z pewnością we- dług kryteriów greckich - stosunkowo zamożni. Żadne z nas nie pra- cowało w ogólnie przyjętym znaczeniu tego słowa, a zatem większość czasu spędzaliśmy ciesząc się życiem. Po pięciu latach przeżytych w ten sposób człowiek gromadzi spory bagaż doświadczeń. Kłopot podczas pisania cyklu książek, w których występują ci sa- mi - lub przeważnie ci sami - bohaterowie polega na tym, że autor nie chce zanudzać czytelnika poprzednich części niekończącymi się opisami postaci. Jednocześnie nie powinien być aż tak próżny, by przypuszczać, że wszyscy przeczytali poprzednie książki - dlatego musi założyć, iż czytelnik styka się z jego twórczością po raz pierw- szy. Trudno wytyczyć kurs w taki sposób, by nie zirytować stałego czytelnika, a zarazem nie wymagać zbyt wiele od nowego. Mam na- dzieję, że dałem sobie z tym radę. W pierwszej części trylogii, zatytułowanej „Moja rodzina i inne zwierzęta", napisałem, co następuje: „Starałem się namalować tu nie przesadzony, odpowiadający prawdzie obraz mojej rodziny: są tacy, jacy mi się wówczas wydawa- li. Sądzę jednak, że dla usprawiedliwienia ich dość osobliwego spo- sobu zachowania powinienem wyjaśnić, iż w okresie naszego pobytu na Korfu byliśmy młodzi: Larry, najstarszy, miał dwadzieścia trzy lata, Leslie dziewiętnaście, Margo osiemnaście, a ja, najmłodszy, by- łem we wrażliwym, pobudliwym wieku lat dziesięciu. Nigdy nie mie- liśmy pewności co do wieku naszej matki, a to z tej prostej przyczy- ny, że nie pamiętała swojej daty urodzenia. Mogę tylko powiedzieć jedno, że była dostatecznie dorosła na to, by mieć czworo dzieci. Matka żąda również, bym tu zaznaczył, iż jest wdową, gdyż, jak to bystrze zauważyła, nigdy nie wiadomo, co sobie ludzie pomyślą. Starając się zamknąć pięć lat wydarzeń, obserwacji i pogodnego bytowania w książce nieco mniej obszernej od «Encyklopedii Brytyj- skiej», zmuszony byłem całość skrócić, przyciąć i ujednolicić, tak że niewiele pozostało z autentycznego toku wydarzeń". Zaznaczyłem również, że pominąłem wiele wydarzeń i postaci, które pragnąłbym opisać. Próbuję wypełnić tę lukę w niniejszej książce. Mam nadzieję, że sprawi ona czytelnikom taką samą przy- jemność, jak jej poprzedniczki: „Moja rodzina i inne zwierzęta" oraz „Moje ptaki, zwierzaki i krewni". Ukazuje bardzo istotną cząstkę mego życia, a także coś, czego niestety obecnie brakuje wielu dzie- ciom - prawdziwie szczęśliwe i słoneczne dzieciństwo. Kundelki, koszatki i katastrofa Winniśmy niezwłocznie pozbyć się obmierzłego Turka. Carlyle Było to wyjątkowo bujne lato, jak gdyby słońce pobudziło wyspę do szczególnie obfitych plonów, nigdy bowiem nie widzieliśmy takiego bogactwa owoców i kwiatów, nigdy morze nie było równie ciepłe i pełne ryb, nigdy ptactwo nie wychowywało tak licznego potomstwa ani tak wielkie mnóstwo motyli i innych owadów nie ubarwiało kraj- obrazu. Arbuzy o miąższu kruchym i chłodnym jak różowy śnieg przypominały potężne, roślinne kule armatnie, wystarczająco duże i masywne, by zniszczyć miasto; brzoskwinie, pomarańczowe bądź różowe niczym wrześniowy księżyc w pełni, wyzierały spomiędzy li- ści, a ich gruba, aksamitna skórka puchła od słodkiego soku; zielone i czarne figi aż pękały od nadmiaru sił żywotnych, a w różowawych szczelinach siadały lśniące złotawce, oszołomione tym niezmierzo- nym bogactwem. Drzewa wiśniowe uginały się pod ciężarem owo- ców i sady wyglądały tak, jakby uśmiercono tam olbrzymiego smo- ka, którego krew zbryzgała liście szkarłatnymi i ciemnoczerwonymi kroplami. Kolby kukurydzy miały długość ludzkiego ramienia i po wgryzieniu się w kanarkowożółtą mozaikę ziaren tryskał do ust mlecznobiały sok; z gałęzi drzew zwisały, wzbierając w oczekiwaniu jesieni, gładkie i zielone jak jadeit migdały, orzechy i oliwki, jasne i lśniące niczym ptasie jajka zawieszone wśród liści. Na wyspie tak tętniącej życiem siłą rzeczy zdwoiłem częstotliwość kolekcjonerskich wypraw. Oprócz cotygodniowych spotkań z Teo- dorem podejmowałem znacznie śmielsze niz dawniej i zakrojone na szerszą skalę ekspedycje, wszedłem bowiem w posiadanie ośliczki. Zwierzę to, imieniem Sally, dostałem w prezencie na urodziny; oka- zała się nieocenioną, acz upartą towarzyszką, gdy przyszło nam po- konywać długie odległości z pokaźnym ekwipunkiem. Jej upór rów- noważyła jedna cenna zaleta: jak wszystkie osły, Sally była nieskoń- czenie cierpliwa. Podczas gdy ja obserwowałem jakieś stworzenie, wpatrywała się pogodnie w przestrzeń albo zapadała w oślą drzemkę - szczęśliwy stan, podobny do transu, kiedy to osły wydają się śnić z półprzymkniętymi oczyma o nirwanie i stają się obojętne na krzyki, groźby, a nawet uderzenia kijem. Psy po krótkiej chwili cierpliwego oczekiwania zaczynały ziewać, wzdychać, drapać się i dyskretnie dawać do zrozumienia, że ich zdaniem poświęciliśmy już dość czasu pająkowi czy innemu stworzeniu i pora ruszać w dalszą drogę. Sally natomiast, pogrążona w drzemce, sprawiała wrażenie, iż z chęcią po- stałaby tak przez kilka dni, gdyby okazało się to konieczne. Pewnego razu znajomy wieśniak, który dostarczył mi pewną ilość okazów i był przy tym bystrym obserwatorem, powiadomił mnie, że w skalistej dolinie, oddalonej od willi o jakieś pięć mil, pojawiły się dwa wielkie ptaki. Przypuszczał, że założyły tam gniazda. Z jego opisu wynikało, iż mogły to być orły albo sępy, a ja pałałem żądzą zdobycia piskląt obu tych gatunków. Moja kolekcja ptaków drapieżnych obejmowała trzy gatunki sów, krogulca, kobuza i pustułkę, a zatem orzeł lub sęp byłby pożądanym dodatkiem. Oczywiście nie zwierzyłem się z tych pragnień rodzinie, gdyż rachunki za wyżywienie moich zwierząt były i tak astronomiczne. Ponadto mogłem sobie wyobrazić, jak zareaguje Larry na propozycję umieszczenia w domu sępa. Sprowadzając nowe zwierzaki zawsze lepiej było postawić brata przed faktem dokonanym, ponieważ z chwilą, gdy znalazły się w domu, mogłem liczyć na poparcie ze strony matki i Margo. Przygotowałem się do wyprawy bardzo starannie, szykując porcje jedzenia dla siebie i psów, zaopatrując się w sporą ilość gasozy, zapas puszek i pudełek, siatkę na motyle oraz duży worek, w którym zamierzałem umieścić mojego sępa bądź orła. Zabrałem również lor- netkę Lesliego, która była silniejsza niż moja. Właściciel był na szczęście nieobecny, lecz z całą pewnością pożyczyłby mi ją chętnie, gdybym go poprosił. Sprawdziwszy po raz ostatni, czy niczego nie brakuje w ekwipunku, zacząłem ładować najrozmaitsze przedmioty na grzbiet Sally. Była akurat w wyjątkowo ponurym - nawet jak na osła - nastroju i złośliwie nadepnęła mi na nogę, a następnie uszczypnęła w pośladek, gdy schyliłem się po siatkę na motyle. Poczuła się mocno urażona szturchańcem, którego jej za karę wymierzyłem, więc wyruszyliśmy w drogę w atmosferze wzajemnych pre- tensji. Chłodnym gestem okryłem jej łeb z kosmatymi uszami słom- kowym kapeluszem, zagwizdałem na psy i ruszyliśmy przed siebie. Mimo wczesnej pory słońce przygrzewało mocno; niebo miało barwę jasnego, rozżarzonego błękitu, niczym sól wrzucona do ognia, a jego krańce osnuwała upalna mgiełka. Wyruszyliśmy drogą gęstą od kurzu, białego i lepkiego jak kwietny pyłek, mijając znajomych wieśniaków na osłach, którzy zmierzali na jarmark lub na własne poletka. Spotkania te zwalniały tempo mojej podróży, ponieważ z każdym wieśniakiem musiałem wymienić uprzejmości. Na Korfu zawsze należy poświęcić stosowny czas plotkom i pozwolić się obda- rować skórką chleba, pestkami arbuza lub kiścią winogron na znak miłości i sympatii. Dzięki temu, skręcając z rozgrzanej, pylistej drogi w chłodne gaje oliwne dźwigałem spory zapas prowiantu, w którym największymi rozmiarami odznaczał się arbuz, wmuszony hojną ręką mojej znajomej, Mamy Agaty, przekonanej, że skoro nie widzieliśmy się aż od tygodnia, na pewno przymieram głodem. W porównaniu z rozsłonecznioną drogą gaje oliwne były cieniste i chłodne niczym studnia. Psy, jak zwykle, pobiegły przodem, buszu- jąc wśród sękatych pni i płosząc rozgłośnym szczekaniem pikujące zuchwale jaskółki. Ponieważ nie potrafiły ich złapać, przelewały złość na niewinne owieczki lub kurczęta o nieobecnym spojrzeniu, za co należało je surowo skarcić. Sally, puściwszy w niepamięć poranne dąsy, kroczyła żwawo, z jednym uchem sterczącym do przodu, a drugim do tyłu, dzięki czemu mogła słuchać mojego śpiewu oraz komentarzy krajoznawczych. Opuściwszy cień oliwek wspięliśmy się na rozpalone wzgórza, przedzierając się przez gąszcz mirtów, zagajniki skalnych dębów i wiechcie żarnowców. Kopyta Sally tratowały zioła i w ciepłym po- wietrzu unosiła się woń szałwii i tymianku. Zanim nadeszło połu- dnie, znaleźliśmy się - zdyszane psy oraz Sally i ja, spływający potem - wysoko wśród złotych i rdzawoczerwonych skałek głównego pa- sma wzgórz, a nisko w dole rozciągało się morze, błękitne jak kwiaty lnu. O wpół do trzeciej, głęboko rozczarowany, odpoczywałem w cieniu potężnego nawisu skalnego. Idąc za wskazówkami przyjaciela istotnie znaleźliśmy gniazdo, które - ku memu podnieceniu -należało do sępa Griffina, a ponadto w gnieździe tym, uwitym na skalnej półce, dostrzegłem dwa tłuste i niemal całkowicie wypierzone pisklęta, które znakomicie nadawały się do adopcji. Sęk w tym, że nie mogłem dosięgnąć gniazda - ani z góry, ani z dołu. Spędziwszy 11 godzinę na bezowocnych próbach porwania piskląt zmuszony byłem zrezygnować, acz bardzo niechętnie, z włączenia sępów do mojej ko- lekcji ptaków drapieżnych. Zeszliśmy ze wzgórza i przystanęliśmy w cieniu, aby się posilić i odpocząć. Zjadłem kanapki z jajkiem na twardo, skromny lunch Sally składał się z suchych kolb kukurydzy i arbuza, psy zaś syciły pragnienie arbuzem i winogronami, połykając łapczywie soczyste owoce i kaszląc od czasu do czasu, gdy pestka utknęła im w gardle. Żarłoczność i całkowita nieznajomość zasad zachowania się przy stole sprawiły, iż psy zakończyły ucztę znacznie wcześniej niż Sally i ja, po czym, pogodziwszy się niechętnie z tym, że nic więcej nie dostaną, wyruszyły na małe, prywatne polowanie na zboczu wzgórza. Leżałem na brzuchu pogryzając kruchego, chłodnego, różowego jak koral arbuza i badałem wzgórze. Około pięćdziesięciu stóp poniżej znajdowały się ruiny wiejskiej chaty. Tu i ówdzie rozpoznawałem sierpowate, płaskie poletka, które niegdyś należały do farmy. Właściciel musiał w końcu dostrzec, że na tej jałowej glebie nie wyrośnie ani kukurydza, ani warzywa, więc postanowił przenieść się gdzie indziej. Dom się zawalił, a poletka zarosły chwastami i mirtem. Wpatrując się w ruiny domku i rozmyślając, kto mógł tam mieszkać, spostrzegłem nagle czerwonawy kształt przemykający wśród tymianku pod jedną ze ścian. Ostrożnie sięgnąłem po lornetkę i zbliżyłem ją do oczu. Przyjrzałem się dokładnie stercie kamieni, lecz przez dłuższą chwilę nie mogłem wyłowić tego, co przyciągnęło moją uwagę. Później, ku memu zdumieniu, wynurzyło się zza kępy tymianku maleńkie, gibkie zwie- rzątko, rude jak jesienny liść. Była to łasica, młoda i - sądząc z wyglądu - raczej niedoświadczona. Nigdy przedtem nie widziałem na Korfu łasicy i byłem oczarowany. Rozejrzała się z zamyślonym wyrazem pyszczka, po czym wspięła się na tylne łapki, węsząc z zapałem. Ponieważ najwyraźniej nie zwęszyła niczego jadalnego, usiadła i zaczęła się drapać z widoczną werwą i zadowoleniem. Raptem przerwała toaletę i podjęła próbę schwytania jaskrawożółtego motyla szlaczkonia. Owad zdołał jednak umknąć, pozostawiając łasicę z głupkowato opadniętą szczęką. Przysiadła ponownie na tylnych łapkach, oglądając się za niedoszłą zdobyczą, przy czym omal nie ze- śliznęła się z kamienia, na którym siedziała. Obserwowałem ją, urzeczony drobnymi rozmiarami, barwnym umaszczeniem i manierami niewiniątka. Nade wszystko pragnąłem ją schwytać i dołączyć do mej domowej menażerii, wiedziałem jednak, że to niełatwe. Kiedy rozmyślałem, jak osiągnąć ów cel, w zniszczonym domku rozegrał się dramat. Nad niskim poszyciem zawisł cień podobny do maltańskiego krzyża i krogulec podfrunął szybko do siedzącej na kamieniu i nieświadomej zagrożenia łasicy. Zauważyła go w chwili, gdy się zastanawiałem, czy mam krzyknąć, czy raczej zaklaskać ostrzegawczo. Łasica odwróciła się z niewiarygodną szybkością, skoczyła z wdziękiem ku zmurszałej ścianie i zniknęła w kamiennej szczelinie, która w mojej opinii nie pomieściłaby padalca, a co dopiero ssaka o takich rozmiarach. Przypominało to magiczną sztuczkę: łasica, siedząca na kamieniu, wsiąkła nagle w ścianę niczym kropla deszczu. Krogulec szybował przez chwilę w nadziei, że zwierzątko znowu się pojawi. Po pewnym czasie, znudzony, sfrunął ze zbocza w poszukiwaniu mniej czujnej zwierzyny. Wkrótce potem pyszczek łasicy wyjrzał z kamiennej szczeliny. Stwierdziwszy, że niebezpieczeństwo minęło, ostrożnie opuściła kryjówkę. Ruszyła wzdłuż ściany, przemykając wśród kamiennych nisz i zagłębień, jak gdyby doznała natchnienia pod wpływem niedawnej ucieczki. Zastanawiałem się, jak mam ją podejść i niepostrzeżenie nakryć koszulą. Nie było to łatwe zadanie, skoro potrafiła tak zręcznie wymknąć się krogulcowi. W tej właśnie chwili łasica zwinnie jak wąż wśliznęła się w szparę pod ścianą. Z norki położonej nieco wyżej wychynęło inne zaniepo- kojone zwierzątko, wdrapało się po ścianie i zniknęło w szczelinie muru. Byłem niezmiernie poruszony, gdyż w mgnieniu oka rozpo- znałem stworzenie, które od dawna próbowałem wyśledzić i schwytać, a mianowicie koszatkę, jednego z najładniejszych europejskich gryzoni. Była o połowę mniejsza od dorosłego szczura, sierść miała barwy cynamonu z lśniącym, białym brzuszkiem i długim, kosmatym ogonem, zakończonym czarno-białym pędzelkiem, a czarne futerko okalało uszy i oczy, nadając jej wygląd zamaskowanego włamywacza. Mój dylemat polegał na tym, że miałem przed sobą dwa okazy zwierząt, które szczerze pragnąłem posiadać. Jedno zaciekle ścigało drugie, obydwa zaś były nad wyraz czujne. Źle obmyślany atak narażał mnie na utratę obu okazów. Postanowiłem najpierw zwabić łasicę, jako zwierzę bardziej ruchliwe, gdyż koszatka bez wyraźnego bodźca nie byłaby skłonna wyjrzeć ze swej nory. Po chwili namysłu doszedłem do wniosku, że siatka na motyle będzie lepsza niż koszula; tak wyposażony, skierowałem się z najwyższą ostrożnością ku zbo- czu, zastygając w bezruchu, ilekroć łasica wyjrzała z nory. W końcu dotarłem niepostrzeżenie do domku. Ścisnąłem mocniej rączkę siatki, oczekując, aż łasica wynurzy się z głębi badanych korytarzy. Gdy wreszcie wyskoczyła, stało się to tak nagle, że nie zdążyłem się przy- gotować. Przysiadła na tylnych łapach i spojrzała na mnie z ciekawo- ścią, bez niepokoju. Już-już miałem schwytać ją w sieć, gdy nagle nadbiegły z hałasem, wywieszonymi ozorami i rozwianymi ogonami trzy psy, ciesząc się na mój widok tak, jakbyśmy nie widzieli się od miesięcy. Łasica przepadła. Zamarła na widok sfory psów, po czym znikła bez śladu. Rzuciłem gorzkie klątwy na głowy psów i przepę- dziłem je w wyższe partie wzgórz, gdzie legły w cieniu, oburzone i urażone moim zachowaniem. Następnie zabrałem się do łapania koszatki. Z biegiem lat spoiwo między kamieniami skruszało; wypłukały je ulewne zimowe deszcze i teraz z domku pozostały wyłącznie kamien- ne ściany. Drobne stworzenia znajdowały doskonałą kryjówkę w tych niszach i tunelach. Aby wykryć jakiekolwiek zwierzę, należało rozebrać ścianę - i tym właśnie się zająłem. Po dłuższym wysiłku dokopałem się do pary obrażonych skorpionów, kilku stonóg oraz młodego gekona, który umknął, pozostawiając za sobą ruchliwy ogon. Było to wyczerpujące zajęcie i po godzinie usiadłem w cieniu nietkniętego - na razie - muru, aby nieco odpocząć. Zastanawiałem się właśnie, ile czasu zajmie mi niszczenie resztek muru, gdy z nory leżącej około trzech stóp ode mnie wynurzyła się koszatka. Wspięła się na kamień jak alpinistka z lekką nadwagą i usadowiwszy się na szczycie, zaczęła starannie myć pyszczek, kom- pletnie ignorując moją obecność. Nie mogłem uwierzyć w tak szczę- śliwy traf. Wysunąłem siatkę powoli i ostrożnie, po czym spuściłem ją znienacka. Z pewnością spełniłaby zadanie, gdyby szczyt muru był płaski. Niestety, między murem a siatką pojawiła się szczelina. Ku mojemu żalowi i rozczarowaniu koszatka, otrząsnąwszy się z chwilowej paniki, wyprysnęła spod siatki, przebiegła pod ścianą i zniknęła w kolejnej szparze. Popełniła jednak błąd, gdyż wybrała cul-de-sac, przed którym zarzuciłem sieć. Następne moje zadanie polegało na tym, by złowić ją do worka i nie dać się ukąsić. Nie było to łatwe i zanim z nią skończyłem, zatopiła ostre zęby w moim kciuku, tak że wkrótce ja sam, moja chusteczka i sama koszatka byliśmy unurzani we krwi. W końcu jednak opanowałem sytuację. Zachwycony powodzeniem dosiadłem Sally i tryumfalnie zajechałem przed dom z nowym nabytkiem. Zaniosłem koszatkę do swojego pokoju i umieściłem w klatce, która do niedawna gościła małego czarnego szczura. Szczurzątko skończyło marnie w szponach mojej sowy, Ulissesa, wyznającego pogląd, iż dobrotliwa opatrzność stworzyła wszelkie gryzonie tylko po to, by zapełnić jego żołądek. Upewniłem się zatem, że cenna ko-szatka nie ucieknie i nie spotka jej ten sam los. Z chwilą, gdy znalazła się w klatce, mogłem obejrzeć ją dokładniej. Odkryłem, że jest to samiczka o podejrzanie dużym brzuszku, co skłoniło mnie do przypuszczenia, iż spodziewa się potomstwa. Po namyśle nazwałem ją Esmeraldą (przeczytałem właśnie „Dzwonnika z Notre Damę" i byłem po uszy zakochany w bohaterce) i zaopatrzyłem w tekturowe pudełko z gałgankami i sianem, aby miała gdzie urodzić dzieci. Przez kilka pierwszych dni Esmerałda rzucała się na moją dłoń niczym buldog, kiedy czyściłem klatkę lub wsuwałem do środka po- żywienie, lecz po tygodniu oswoiła się ze mną i mimo pewnej rezerwy zaczęła mnie tolerować. Co wieczór Ulisses, który siedział na specjalnej półce nad oknem, budził się i gdy otworzyłem okiennice, wylatywał na łowy do skąpanych w księżycowej poświacie gajów oliwnych, skąd wracał o drugiej w nocy, aby się pożywić kawałkami mięsa. Kiedy znikał, wypuszczałem Esmeraldę z klatki na kilka godzin, żeby sobie pobiegała. Okazała się uroczym stworzeniem i mimo zaokrąglonych kształtów poruszała się z ogromnym wdziękiem, wykonując długie i zapierające dech w piersi skoki z szafy na łóżko (od którego odbijała się jak od trampoliny), a z łóżka na biblioteczkę albo stół, przy czymjej długi ogon z pędzelkowatym koniuszkiem służył jako ster. Była bardzo wścibska i co noc poddawała pokój wraz z zawartością drobiazgowemu badaniu, marszcząc czarny pyszczek i poruszając wibrysami. Odkryłem, że przepada za dużymi, brunatnymi pasikonikami - często, gdy już leżałem w łóżku, siadała mi na nagiej piersi, chrupiąc owe przysmaki, wskutek czego moje łóżko pokryte było zawsze kłującą warstewką połamanych skrzydeł, nóżek oraz twardych kadłubów, jako że Esmeraldą była łakomą i niezbyt dobrze wychowaną stołowniczką. Wreszcie nadszedł podniecający wieczór, kiedy to - po cichym odlocie Ulissesa, nawołującego „toink, toink" w gaju oliwnym zgodnie z zasadami swego gatunku - otworzyłem drzwi klatki, lecz Esmeraldą nie wyszła na zewnątrz, tylko cofnęła się do tekturowego pu- dełka, wydając gniewne, świergotliwe odgłosy. Gdy chciałem zbadać jej sypialnię, wpiła się w mój palec niczym tygrysica i oderwanie jej kosztowało mnie wiele trudu. W końcu zdołałem to uczynić i trzy- mając ją mocno za skórę na karku obejrzałem zawartość pudełka. Ku swemu niezmiernemu zachwytowi odkryłem w nim ośmioro ma- leństw wielkości laskowego orzecha, różowych jak pączki cyklame- nów. Uradowany szczęśliwym wydarzeniem obsypałem Esmeraldę pasikonikami, pestkami arbuza, winogronami i innymi przysmaka- mi, które szczególnie lubiła, a następnie z zapartym tchem obserwo- wałem rozwój jej potomstwa. Maleństwa stopniowo dojrzewały. Otworzyły oczka i porosły fu- terkiem. Wkrótce te z miotu, które były silniejsze i bardziej przedsię- biorcze, zaczęły wypełzać mozolnie z tekturowego kojca i łazić po klatce, korzystając z nieuwagi Esmeraldy. Napełniało ją to lękiem i chwytała zbłąkane dziecko w pyszczek, po czym, piszcząc i powar- kując, umieszczała je bezpiecznie w pudełku. Sposób okazał się sku- teczny w przypadku jednego czy dwojga dzieci, lecz z chwilą, gdy cała ósemka zapragnęła wyruszyć w świat, matka utraciła nad nimi kontrolę i musiała się pogodzić z ich wędrówkami. Wychodziły za nią z klatki i właśnie wtedy zauważyłem, że koszatki, podobnie jak ryjówki, chodzą gęsiego. Esmeralda szła przodem, pierwsze dziecko trzymało się jej ogona, drugie dziecko trzymało się ogona pierwsze- go i tak dalej. Czarujący widok tworzyło dziewięć tych maleńkich stworzonek w czarnych maseczkach, gdy krążyły po pokoju niczym żywy, puchaty szal, przepływając przez łóżko lub wspinając się po nodze stołu. Gdy po łóżku bądź podłodze skakały pasikoniki, małe gromadziły się wokół nich, popiskując z podnieceniem, przez co sta- wały się w śmieszny sposób podobne do bandy rozbójników. Kiedy dorosły, musiałem je wynieść do gaju oliwnego i wypuścić na swobodę. Zdobywanie pożywienia dla dziewięciu żarłocznych ko- szatek okazało się zajęciem zbyt czasochłonnym. Wypuściłem je na samym skraju, w pobliżu gęstych zarośli skalnego dębu, gdzie zało- żyły kwitnącą kolonię. Wieczorami, gdy zachodziło słońce, a niebo stawało się zielone jak liść pocięły pasmami chmur, zaglądałem tam i obserwowałem koszatki o ciemnych pyszczkach, przemykające z wdziękiem tancerzy między gałęziami i prowadzące szczebiotliwe rozmowy w trakcie polowania na ćmy, robaczki świętojańskie i inne smakołyki. Plaga psów, która na nas spadła, była skutkiem jednej z moich licznych wypraw na oślim grzbiecie. Wracaliśmy ze wzgórz, gdzie na gipsowych urwiskach próbowałem łapać agamy. Zapadł już wieczór i wszędzie zalegały czarne jak węgiel cienie, a wszystko skąpane było w ukośnym, jasnozłotym świetle zachodzącego słońca. Byliśmy zgrzani i zmęczeni, spragnieni i głodni, ponieważ zdążyliśmy już dawno pochłonąć zabrane zapasy. W ostatniej mijanej winnicy znaleźliśmy jedynie parę kiści ciemnych winogron, tak kwaśnych, że psy tylko wyszczerzyły zęby i zaczęły przewracać oczyma, ja zaś poczułem jeszcze silniejszy głód i pragnienie. Uznałem, że jako przywódca wyprawy powinienem zapewnić wikt załodze. Ściągnąłem cugle i zacząłem rozważać problem. Znajdowali- śmy się w jednakowej odległości od trzech źródeł pożywienia. W pobli- żu mieszkał stary pasterz Jani, który - jak wiedziałem - obdarowałby nas chlebem i serem, lecz jego żona mogła jeszcze nie wrócić z pola, a sam Jani zapewne wypasał swoje stadko kóz. Niedaleko, w maleńkiej, walącej się chacie, mieszkała Agata, lecz była osobą tak ubogą, że czułem się winny, przyjmując od niej cokolwiek, i zawsze starałem się podzielić z nią jedzeniem, ilekroć znalazłem się w okolicy. No i była jeszcze słodka i łagodna Mama Kondos, wdowa licząca sobie około osiemdziesięciu wiosen, która mieszkała z trzema niezamężnymi i -o ile mogłem zauważyć - niezdatnymi do zamążpójścia córkami na za- niedbanej, acz dobrze prosperującej farmie w południowej dolinie. Były stosunkowo zamożne i oprócz pięciu czy sześciu akrów oliwek oraz ziemi uprawnej, miały dwa osły, cztery owce i krowę. Należały do gro- na miejscowych posiadaczy ziemskich, dlatego uznałem, że właśnie im powinien przypaść zaszczyt wspomożenia zapasami mojej wyprawy. Trzy niezmiernie grube, niezbyt urodziwe, lecz bardzo dobroduszne panny wróciły właśnie z pola i otoczyły studzienkę niczym jaskrawe, wrzaskliwe papugi, myjąc tłuste, owłosione, brązowe nogi. Mama Kondos dreptała tam i z powrotem jak miniaturowa nakręcana zabawka, sypiąc kukurydzę skłębionemu, popiskującemu stadku kurcząt. Wszystko w niej było krzywe: jej drobne ciało przybrało kształt sierpu, nogi wygięły się po wieloletnim dźwiganiu ciężarów na głowie, a ręce wykrzywiło ciągłe podnoszenie różnych przedmiotów z ziemi; nawet jej usta tworzyły łuk wokół bezzębnych dziąseł, a śnieżnobiałe brwi niby dmuchawce załamywały się nad czarnymi oczyma, okolonymi błękitną obwódką i siatką promienistych zmarszczek, przecinających skóe delikatną jak młoda pieczarka. Na mój widok córki wydały przenikliwe okrzyki radości i otoczyły mnie jak dobrotliwe perszerony, przyciskając do obfitych biustów i darząc całusami, przy czym dało się wyczuć w równych ilościach aurę sympatii, potu i czosnku. Mama Kondos jak drobny, zgarbiony Dawid w otoczeniu woniejących Goliatów, roztrącała córki z prze- raźliwym okrzykiem: „Dajcie mi go, dajcie mi go! Moje złotko, moje serduszko, mój kochany! Dajcie mi go". Przygarnęła mnie mocno i posiniaczyła mi twarz pocałunkami, gdyż jej dziąsła były twarde jak pysk żółwia. Gdy zostałem już kokładnie wycałowany, wyklepany i obszczy- pany dla upewnienia się naprawdę istnieję, pozwolono mi usiąść i wyjaśnić, dlaczego od tak dawna ich nie odwiedzałem. Czy nie zdaję sobie sprawy, że upłynął już cały tydzień? Jak moje kochanie może być tak okrutne, tak opieszałe, tak kapryśne? A skoro wreszcie się zjawiłem, może bym coś przekąsił? Odparłem, że owszem, z miłą chęcią, a i Sally z przyjemnością by coś zjadła. Psy, gorzej wychowa- ne, same dały sobie radę; Zbój i Szachraj połykały łapczywie słodkie, białe winogrona, zerwane z gałązek oplatających ścianę, Roger zaś, który wydawał się bardziej spragniony niż głodny, wypatroszył arbuza w cieniu drzewek figowych i migdałowców. Leżał teraz z nosem wtulonym w chłodny, różowy miąższ, przymknąwszy oczy w ekstazie, i wysysał słodki, zimny sok. Sally natychmiast dostała trzy kolby dojrzałej kukurydzy i wiadro wody, podczas gdy mnie za- oferowano olbrzymiego słodkiego ziemniaka w smakowicie zwęglo- nej łupinie, kryjącej cudownie gąbczastą zawartość, miseczkę migda- łów, figi, dwie wielkie brzoskwinie, pajdę żółtego chleba, oliwę i czo- snek. Przełknąwszy ów poczęstunek i zaspokoiwszy pierwszy głód, mo- głem już skupić się na plotkach. Pepi, głuptas, spadł z oliwki i złamał rękę; Leonora spodziewała się kolejnego dziecka na miejsce tego, które umarło; Jani - nie ten Jani, lecz tamten, z drugiej strony wzgó- rza - pokłócił się z Takim o cenę osła i Taki w złości ostrzelał z du- beltówki dom Janiego, ale noc była bardzo ciemna, Taki był pijany i okazało się w końcu, ze dom należał do Spira, dlatego teraz nie rozmawiają ze sobą. Przez dłuższą chwilę z lubością omawialiśmy słabostki bliźnich i analizowaliśmy ich charaktery, aż nagle uświado- miłem sobie, że nigdzie nie widzę Lulu, chudej, długonogiej suki Ma- my Kondos, o dużych, wyrazistych oczach i kłapciatych uszach spa- niela. Jak wszystkie wiejskie psy była wynędzniała i parchata, żebra sterczały jej jak struny harfy, ale miała ujmujący charakter i bardzo ją lubiłem. Zazwyczaj wybiegała mi na spotkanie, lecz tym razem nigdzie jej nie było. Zapytałem, czy coś się z nią stało. - Ma szczeniaki - odparła Mama Kondos. - Po, po, po, po. Je denaście! Możesz w to uwierzyć? Przed porodem przywiązały Lulu do oliwki w pobliżu domu i suka oszczeniła się w głębokiej dziupli. Powitała mnie z entuzjazmem i bacznie śledziła moje ruchy, gdy wpełzałem na czworakach pod drze- wo, by obejrzeć szczenięta. Jak zawsze, byłem zdumiony, że tak chuda, na wpół zagłodzona matka mogła wydać na świat takie pulchne, silne szczeniaki o spłaszczonych, wojowniczych mordkach i donośnym, wrzaskliwym głosie. Mieniły się, jak zwykle, całą gamą kolorów, czarno-białe, biało-brunatne, srebrzyste, niebieskoszare, całe czarne i całe białe. Każdy psi miot na Korfu odznacza się tak zróżnicowanym umaszczeniem, że kwestia ojcostwa jest niemożliwa do ustalenia. Piastując na podołku skomlący dywanik piesków pochwaliłem Lulu za jej dzielność. W odpowiedzi żarliwie pomachała ogonem. - Dzielna, co? - zagadnęła kwaśno Mama Kondos. - Jedenaście szczeniaków to nie dzielność, tylko utrapienie. Musimy się pozbyć wszystkich prócz jednego. Dobrze wiedziałem, że Lulu nie pozwolą wychować wszystkich szczeniąt i będzie miała szczęście, jeśli pozostawią jej choć jedno. Po- czułem, że mogę być przydatny. Oznajmiłem, iż moja matka z pew- nością weźmie jednego szczeniaka i będzie przy tym nieskończenie wdzięczna rodzinie Kondos i samej Lulu. Po dłuższym namyśle wy- brałem pieska, który najbardziej mi się podobał: ruchliwego tłuścio-cha w czarne, białe i szare łatki, o brwiach i stopach barwy kukurydzy. Poprosiłem, aby mi go zostawiono do czasu, gdy będzie można odłączyć go od Lulu; tymczasem powiadomię matkę o nowym wspa- niałym nabytku, dzięki któremu liczba naszych psów wzrośnie do pięciu - co wydawało mi się miłą, okrągłą cyfrą. Ku memu zdumieniu propozycja zwiększenia pogłowia naszych psów wcale nie ucieszyła mojej matki. - Nie. kochanie - stwierdziła stanowczo. - Nie potrzebujemy no wego psa. Cztery w zupełności wystarczą. Te twoje sowy i wszystko inne to i tak zbyt duży wydatek. Jeszcze jeden pies... niestety, to wy kluczone. Daremnie przekonywałem, że szczeniak zginie, jeśli w porę nie zainterweniujemy. Matka trwała przy swoim. Miałem tylko jedno wyjście. Zauważyłem wcześniej, że na pytanie typu: „Czy chciałabyś wychowywać pisklęta pleszki?", matka odpowiada twardo i automa- tycznie: „nie", ale na widok naręcza piskląt zaczynała się wahać i w końcu mówiła „tak". Pozostało mi zatem jedno: pokazać jej szczeniaka. Byłem pewien, że nie oprze się jego złocistym brewkom i skarpetkom. Przez posłańca poprosiłem panie Kondos o wypożyczenie szczeniaka i nazajutrz jedna z tłustych córek przyniosła pieska. Gdy jednak odwinąłem go z gałganków, zauważyłem z irytacją, że Mama Kondos przysłała mi innego szczeniaka. Wyjaśniłem sprawę córce, która odparta, że nic na to nie poradzi, gdyż wstąpiła tu po drodze do wioski, powinienem spotkać się z jej matką. Dodała, że wskazany jest pośpiech, gdyż Mama Kondos wspomniała, iż zamierza uśmiercić szczenięta jeszcze przed południem. Szybko dosiadłem Sally i pogalopowałem przez gaje oliwne. Mama Kondos siedziała w słońcu, wiążąc główki czosnku w białe, gruzłowate warkocze, a wokół niej grzebały i popiskiwały zadowolone kurczęta. Uścisnęła mnie, wypytała o zdrowie całej rodziny i wręczyła talerz zielonych fig, ja zaś pokazałem jej szczeniaka i wyjaśniłem cel swego przybycia. - Nie ten? - wykrzyknęła, zerkając na skomlącego pieska i trąca jąc go palcem. - Nie ten? To przez moją głupotę. Po-po-po-pomyśla- łam, że chcesz tego z białymi brwiami. Zapytałem z niepokojem, czy pozbyła się pozostałych szczeniąt. - Tak - odparła z roztargnieniem. Oznajmiłem z rezygnacją, że skoro nie mogę dostać pieska, którego wybrałem, wezmę tego, którego oszczędziła. - Nie, chyba uda mi się dać ci tego drugiego - powiedziała wsta jąc i sięgnęła po szeroką motykę. Zdziwiłem się, jak to możliwe, skoro już uśmierciła szczenięta. Może zamierzała wykopać zwłoki? Wcale sobie tego nie życzyłem. Właśnie chciałem to powiedzieć, gdy Mama Kondos, mamrocząc do siebie, podreptała w stronę przydomowego poletka, gdzie z rozgrzanej, spękanej ziemi wyrastały pierwsze, żółte i kruche łodygi kukurydzy. Rozejrzała się i po chwili zaczęła kopać. Za drugim machnięciem motyki wydobyła trzy piszczące szczeniaki, które przebierały rozpacz- liwie łapkami, a uszy, oczy i różowe pyszczki miały zatkane ziemią. Zamarłem, porażony grozą. Mama Kondos obejrzała pieski, stwierdziła, że nie ma wśród nich mojego, odrzuciła je na bok i podjęła kopanie. Dopiero wtedy zdałem sobie w pełni sprawę z tego, co zrobiła. Poczułem, jak w mojej piersi pęka wielki, szkarłatny pęcherz nienawiści, a łzy gniewu spływają mi po policzkach. Z zasobu znanych mi greckich wyzwisk wybrałem te najbardziej obelżywe. Wy- wrzaskując je w stronę Mamy Kondos, odepchnąłem ją tak mocno że oszołomiona klapnęła na ziemię wśród łodyg kukurydzy. Miotając klątwy na wszystkich świętych i bóstwa, jakie przyszły mi na myśl, złapałem motykę i w pośpiechu, choć ostrożnie, odkopałem pozostałe, dyszące szczeniaki. Mama Kondos była zbyt zdumiona moją furią, by mówić cokolwiek; siedziała tylko z otwartymi ustami. Bezceremonialnie wepchnąłem pieski za pazuchę, zabrałem Lulu wraz z pozostawionym jej potomkiem, dosiadłem Sally i ruszyłem, rzucając przez ramię obelgi na Mamę Kondos, która dźwignęła się tymczasem na nogi i biegła za mną, wołając: „Co ci się stało, złotko? Dlaczego płaczesz? Możesz wziąć je wszystkie. Co ci się stało?" Wpadłem do domu zgrzany, zapłakany i ubrudzony ziemią, ze szczeniakami kłębiącymi się pod koszulą, a tuż za mną dreptała Lulu, zachwycona nieoczekiwaną odmianą losu, która spotkała ją i jej potomstwo. Matka, jak zwykle, tkwiła w kuchni, szykując rozmaite przysmaki dla Margo, która wybrała się w podróż po Grecji, aby dojść do siebie po kolejnym nieszczęśliwym romansie. Była wstrząśnięta, wysłuchawszy mojej niespójnej i przepełnionej oburzeniem opowieści o przedwczesnym pogrzebie szczeniąt. - Doprawdy! - wykrzyknęła z przejęciem. - Ci wieśniacy! Nie pojmuję, jak mogą być tacy okrutni. Pogrzebała je żywcem! Nigdy nie słyszałam o podobnym barbarzyństwie. Bardzo dobrze, że je uratowałeś, kochanie. Gdzie są? Rozdarłem koszulę, jakbym popełniał harakiri i na kuchenny stół spadła kaskada wiercących się szczeniąt, które zaczęły pełzać po omacku, popiskując. - Gerry, kochanie, nie na stół. Wałkuję ciasto - zauważyła mat ka. - Te dzieci! Owszem, może to czysta ziemia, ale nie chcę jej mieć w wypiekach. Przynieś koszyk. Przyniosłem i włożyliśmy do niego pieski. Matka przyjrzała im się badawczo. - Biedne maleństwa - powiedziała. - Wydaje mi się, że jest ich strasznie dużo. He? Jedenaście? Nie wiem, co z nimi zrobimy. Nie możemy brać jedenastu dodatkowych psów. Pośpieszyłem z zapewnieniem, że już o wszystkim pomyślałem: gdy tylko maluchy podrosną, znajdziemy dla nich domy. Dodałem, że do tego czasu wróci Margo i będzie mogła mi pomóc; dzięki temu zajęciu przestanie myśleć o seksie. - Gerry! - zawołała ze zgrozą matka. - Nie mów takich rzeczy. Od kogo to słyszałeś? Wyjaśniłem, że zdaniem Larry'ego Margo powinna oderwać się od myśli o seksie, i dlatego uznałem, iż przybycie szczeniąt pomyśl- nie rozwiąże ten problem. - Nie wolno ci opowiadać takich rzeczy - oznajmiła matka. - Larry nie powinien tak mówić. Margo jest... jest po prostu trochę zbyt uczuciowa. Seks nie ma z tym nic wspólnego, to zupełnie inna sprawa. Co by sobie ludzie pomyśleli, gdyby to usłyszeli? A teraz za bierz te pieski w bezpieczne miejsce. Zaniosłem koszyk pod drzewo rosnące obok werandy, przywiąza- łem do niego Lulu i wytarłem szczenięta wilgotną szmatką. Lulu, uzna- jąc koszyk za wysoce nieodpowiednie miejsce do wychowywania dzie- ci, natychmiast wykopała przytulną norę wśród korzeni drzewa i pie- czołowicie, jedno po drugim, przeniosła do niej maluchy. Swojego wybrańca, ku jego irytacji, pucowałem znacznie dłużej niż pozostałą gromadkę, próbując wymyślić dla niego imię. W końcu postanowiłem nazwać go Łazarz, w skrócie Łaz. Ostrożnie umieściłem go w gronie rodzeństwa i poszedłem zmienić poplamioną ziemią i moczem koszulę. Zbliżając się do stołu usłyszałem, jak matka opowiada Lesliemu i Larry'emu o szczeniakach. - Niezwykłe - stwierdził Leslie. - Nie sądzę, aby to było celowe okrucieństwo, oni po prostu nie myślą. Wystarczy popatrzeć, jak wpychają ranne ptaki do toreb myśliwskich. No i co było dalej? Ger- ry utopił te szczeniaki? - Oczywiście, że nie - odparła z oburzeniem matka. - Przyniósł je do domu. - Dobry Boże! - zawołał Larry. - Tylko nie to! Mamy już cztery psy. - To są szczeniaczki - broniła się matka. - Biedne maleństwa. - Ile ich jest? - chciał wiedzieć Larry. - Jedenaście - odparła matka z wahaniem. Larry odłożył sztućce i utkwił w niej spojrzenie. - Jedenaście? - powtórzył - Jedenaście szczeniaków? Chyba oszalałaś. - Powtarzam ci, że to tylko malutkie stworzonka - oznajmiła matka ze wzburzeniem. - A Lulu znakomicie sobie z nimi radzi. - Kto to jest Lulu, do diabła? - spytał Larry. - Ich matka. Przemiłe stworzenie. - Więc doszło nam dwanaście cholernych psów. - No cóż, chyba tak - westchnęła matka. - Nie liczyłam dokładnie. - I w tym właśnie problem! - warknął Larry. - Nikt w tym domu nie umie liczyć! I zanim człowiek się obejrzy, brodzi po kolana w zwierzynie. Zupełnie jak przy cholernym akcie stworzenia, a nawet gorzej. Ani się spostrzeżesz, jak z jednej sowy robi się cały batalion, opętane seksem gołębie krążą po wszystkich pokojach rzucając wyzwanie Marii Stopes1, a cały dom jest tak pełen ptactwa, że przy- pomina cholerny kurnik. Już nie wspomnę o wężach, ropuchach i in- nych tego rodzaju zwierzątkach, których ilość na wiele lat zaspokoiłaby potrzeby makbetowskich wiedźm. I jakby tego było mało, sprowadzacie sobie dwanaście psów. To najlepszy dowód dziedzicznego obłędu w tej rodzinie. - Przesadzasz, Larry - ucięła matka. - Tyle hałasu o kilka szcze- niaczków. - Jedenaście to dla ciebie kilka? Dom zamieni się w grecką filię Psich Pokazów Crufta2, a w dodatku będą to zapewne same suki i wszystkie naraz dostaną cieczki. Nasze życie spadnie do poziomu jednej wielkiej psiej orgii seksualnej. - A właśnie - matka zmieniła temat. - Nie opowiadaj wszystkim wokoło, że Margo myśli wyłącznie o seksie. Ludzie mogą to źle zro- zumieć. - Przecież to prawda - odparł Larry. - Nie widzę powodu, by co- kolwiek ukrywać. - Doskonale wiesz, co mam na myśli - oznajmiła stanowczo matka. - Nie życzę sobie, żebyś tak mówił. Margo jest po prostu romantyczna. To olbrzymia różnica. - Powiem ci jedno - zaczął Larry. - Kiedy te wszystkie suki, które ściągnęłaś do domu, zaczną się grzać, Margo będzie miała sporą konkurencję. - Dość tego, Larry - przerwała matka. - Uważam, że podczas lunchu nie powinniśmy dyskutować o seksie. ' Maria Stopes (1880-1958), brytyjska sufrażystka i zwolenniczka świadome- go rodzicielstwa (przyp. tłum.). 2 Charles Cruft (1852-1939), hodowca i organizator pierwszej wystawy psów w Londynie w 1886 r. (przyp. tłum.). Kilka dni później wróciła Margo, opalona, zdrowa i z najwyraźniej uleczonym sercem. Rozprawiała bez końca o swojej podróży i barwnie opisywała nowych znajomych, dodając za każdym razem: „I zaprosiłam ich do nas na Korfu". - Mam nadzieję, że nie zapraszałaś każdej napotkanej osoby - powiedziała matka z lekkim niepokojem. - Oczywiście, że nie - odparła ze zniecierpliwieniem Margo, za- kończywszy właśnie opowieść o pewnym przystojnym greckim ma- rynarzu i jego ośmiu braciach, którym wielkodusznie zaproponowała gościnę. - Tylko tych naprawdę interesujących. Wydawało mi się, że chętnie poznasz paru interesujących ludzi. - Dziękuję, wystarczą mi goście Larry'ego - odrzekła matka kwaśno. - Nie musisz go naśladować. - Ta podróż otworzyła mi oczy - ciągnęła Margo dramatycznym tonem. - Zdałam sobie sprawę, że popadacie w stagnację. Jesteście ograniczeni i... i... odizolowani. - Nie sądzę, aby sprzeciw wobec nieoczekiwanych gości stanowił przejaw ograniczenia - powiedziała matka. - W końcu to ja muszę dla nich gotować. - To nie są nieoczekiwani goście - wyjaśniła wyniośle Margo. - Zaprosiłam ich. - No cóż - ustąpiła matka, czując, że nie wyjdzie z tego sporu obronną ręką - jeżeli zawiadomią nas o swoim przyjeździe, to jakoś sobie poradzimy. - Oczywiście, że nas zawiadomią - zapewniła chłodno Margo. -To moi znajomi i nie są tak źle wychowani, by przyjeżdżać bez uprzedzenia. Okazało się, że była w błędzie. Wróciłem do willi, spędziwszy bardzo miłe popołudnie na dryfo- waniu wzdłuż wybrzeża w poszukiwaniu fok, i wtargnąłem, rozgrzany i głodny, do bawialni, gdzie spodziewałem się znaleźć herbatę oraz potężny tort czekoladowy. Tymczasem moim oczom ukazał się widok tak dziwaczny, że zamarłem w drzwiach, otwarłszy usta ze zdumienia, a zaskoczone psy przywarły do moich nóg, jeżąc sierść i powarkując. Matka siedziała na podłodze, wsparta niezgrabnie o poduszkę, przytrzymując niepewnie sznurek, do którego uwiązany był mały, czarny, pełen wigoru baranek. Obok matki siedział w kucki na poduszce starszy mężczyzna o dzikim wyglądzie, z fezem na głowie, oraz trzy kobiety w gęstych kwefach. Podłoga zastawiona była lemoniadą, herbatą, biskwitami, kanapkami i tortem czekola- dowym. Gdy wszedłem, starzec pochylił się, wydobył zza pasa ogromny, bogato zdobiony kindżał i ukroił sobie spory kawał tortu który następnie z wyraźnym zadowoleniem wepchnął do ust. Przy- pominało to scenę z opowieści „Tysiąca i jednej nocy". Matka rzuci- ła mi udręczone spojrzenie. - Dzięki Bogu, że wróciłeś, kochanie - powiedziała zmagając się z barankiem, który przez omyłkę wskoczył jej na kolana. - Ci ludzie nie znają angielskiego. Zapytałem, kim są nasi goście. - Nie wiem - odparła z rozpaczą matka. - Zjawili się, kiedy pa rzyłam herbatę, i siedzą tu od kilku godzin. Nie rozumiem ani słowa z tego, co mówią. Nalegali, żeby usiąść na podłodze. To chyba zna jomi Margo. Mogą oczywiście być znajomymi Larry'ego, lecz na to są za mało wyrafinowani. Na próbę odezwałem się do starca po grecku, on zaś, zachwyco- ny, że ktoś go rozumie, poderwał się na nogi. Miał haczykowaty, orli nos, bujne białe wąsy, przypominające okryty szronem wiecheć na kolbie kukurydzy, oraz czarne oczy, które zdawały się sypać iskry. Przyodziany był w białą opończę z czerwoną szarfą, za którą zatknął kindżał, obszerne, workowate spodnie, białe bawełniane podkola- nówki oraz czerwone charukias z wygiętymi noskami, ozdobione pa- rą olbrzymich pomponów. A więc jestem bratem czarującej signori- ty, zaryczał poruszony, a okruchy tortu drżały na jego wąsach. To wielki zaszczyt. Przygarnął mnie i ucałował z takim zapałem, że wszystkie psy, w obawie o moje życie, zaczęły szczekać. W obliczu czterech rozszczekanych psów baranek wpadł w panikę i jął galopo- wać wokół matki, owijając ją sznurkiem. Następnie, po szczególnie złowrogim warknięciu Rogera, zabeczał rozpaczliwie i salwował się ucieczką przez oszklone drzwi, przewracając matkę na wznak i ką- piąc ją w lemoniadzie zmieszanej z czekoladowym tortem. Rozpęta- ło się piekło. Roger, w przekonaniu, że stary Turek atakuje matkę i mnie, rzu- cił się na jego charukias i złapał mocno jeden z pomponów. Staru- szek uniósł drugą nogę do kopniaka i natychmiast runął jak długi. Trzy kobiety siedziały nieruchomo na poduszkach, wydając głośne wrzaski zza swoich jaszmaków. Dodo, suka matki, która dawno już doszła do wniosku, że każdy zamęt grozi poważnym niebezpieczeń- stwem rodowodowemu psu rasy Dandie Dinmont, siedziała smętnie w kącie i wyła. Stary Turek, zadziwiająco żwawy jak na swój wiek, dobył kindżału i gwałtownie acz nieskutecznie próbował dosięgnąć Rogera, który z łatwością unikał ostrza, skacząc od pomponu do pomponu i warcząc zajadle. Zbój i Szachraj usiłowały osaczyć baranka, a matka, wyplątując się rozpaczliwie ze sznurka, wykrzykiwała w moją stronę bezładne polecenia. - Zabierz owieczkę, Gerry! Zabierz owieczkę! One ją zabiją - po- piskiwała zza szczątków lemoniady i tortu. - Ty czarny diable! Nieprawy potomku wiedźmy! Moje buty! Zostaw moje buty! Zabiję cię... zniszczę! - dyszał stary Turek, opę- dzając się od Rogera. - Ajaj! Ajaj! Ajaj! Jego buty! Jego buty! - krzyczały chórem ko- biety, nie ruszając się z poduszek. Unikając o włos ciosu nożem, zdołałem oderwać rozjuszonego Rogera od pomponów i zabrałem go razem ze Zbójem i Szachrajem na werandę. Następnie zamknąłem baranka w jadalni i ukoiłem zranione uczucia starego Turka. Matka z nerwowym uśmiechem żwawo przytakiwała każdemu mojemu zdaniu, choć nie rozumiała, co mówię, i próbowała doprowadzić się do porządku, raczej bezskutecznie, gdyż tort czekoladowy, ociekający kremem, należał do jej największych i najbardziej lepkich wypieków, a upadając trafiła łokciem w sam jego środek. W końcu zdołałem ułagodzić starego Turka i gdy matka poszła się przebrać, nalałem brandy jemu i jego trzem żonom. Dolewałem im hojnie, więc zanim matka powróciła, zza co najmniej jednego kwefu dobiegała cicha czkawka, a nos Turka zabarwił się ognistą czerwienią. - Twoja siostra jest... jak by to rzec?... czarodziejską istotą. Darem bożym. Nigdy nie spotkałem takiej dziewczyny jak ona - oświadczył, podsuwając skwapliwie kieliszek. - Ja, który, jak widzisz, mam trzy żony, nigdy jeszcze nie spotkałem takiej dziewczyny jak twoja siostra. - Co on mówi? - spytała matka, mierząc kindżał nerwowym spojrzeniem. Powtórzyłem jej słowa Turka. Odrażający starzec - orzekła matka. - Doprawdy. Margo powinna bardziej uważać. Turek opróżnił kieliszek i podsunął go nam z promiennym wyrazem twarzy. - Ta wasza służąca - tu wskazał kciukiem matkę - jest niezbyt rozgarnięta, co? Nie mówi po grecku. - Co on powiedział? - dopytywała się matka. Przetłumaczyłem sumiennie. - Bezczelność! - oburzyła się. - Doprawdy, chętnie dałabym Margo w skórę. Powiedz mu kim jestem, Gerry. Powiedziałem, a skutek moich słów przerósł oczekiwania matki. Turek z rykiem zerwał się z miejsca, podbiegł do niej, złapał za ręce i okrył je pocałunkami. Następnie, wciąż dzierżąc dłonie matki w mocnym uścisku, zajrzał jej głęboko w oczy; wąsy mu drżały. - Matka - zadeklamował śpiewnie - matka mojego Migdałowe- go Paczuszka. - Co on mówi? - spytała matka drżącym głosem. Zanim zdążyłem przetłumaczyć, Turek wydał szczekliwy rozkaz żonom, które okazały pierwsze oznaki ożywienia. Zeskoczyły z po- duszek, przypadły do matki unosząc jaszmaki i z wielkim szacun- kiem zaczęły całować jej ręce. - Wolałabym, żeby przestały - wysapała matka. - Gerry, po- wiedz im, że to zbyteczne. Turek, usadowiwszy żony na poduszkach, zwrócił się ponownie ku matce. Otoczył ją krzepkim ramieniem, aż pisnęła, a drugie wzniósł w oratorskim geście. - Nie przypuszczałem - zagrzmiał, spoglądając jej w oczy - że będę miał zaszczyt poznać matkę mego Migdałowego Paczuszka. - Co on mówi? - denerwowała się matka, uwięziona w niedźwie- dzim uścisku. Przetłumaczyłem. • - Migdałowy Paczuszek? Co on opowiada? To jakiś szaleniec. Wyjaśniłem, że Turek najwyraźniej zakochał się po uszy w Mar- go i dlatego tak ją nazywa. Potwierdziło to najgorsze obawy matki co do jego zamiarów. - Paczuszek, rzeczywiście! - rzekła z oburzeniem. - Niech no tyl ko wróci, już ja jej pokażę paczuszek! W tej właśnie chwili zjawiła się Margo, odświeżona po morskiej kąpieli, w bardzo skąpym kostiumie. - Ooch! - wykrzyknęła z zachwytem. - Mustafa! Lena, Maria, Telina! Jak to cudownie! Turek rzucił się ku niej i z szacunkiem ucałował jej ręce, podczas gdy żony tłoczyły się wokół, wydając stłumione odgłosy zadowo- lenia. - Mamo, to jest Mustafa - oznajmiła rozpromieniona Margo. - Już się poznaliśmy - odparła ponuro matka. - Zniszczył mi no- wą sukienkę, a raczej zrobiła to jego owieczka. Włóż coś na siebie. - Jaka owieczka? - spytała oszołomiona Margo. - Przyprowadził ją dla swego Migdałowego Paczuszka, bo tak cię nazywa - uściśliła matka oskarżycielskim tonem. - To tylko taki przydomek - broniła się zarumieniona Margo. - On nie ma złych zamiarów. - Już ja wiem, jacy są ci obleśni starcy - oświadczyła matka zło- wieszczo. - Doprawdy, Margo, powinnaś być mądrzejsza. Stary Turek, łypiąc bystrym okiem, przysłuchiwał się rozmowie z błogim uśmiechem, uznałem jednak, że kłótnia między matką i Margo może przekroczyć moje zdolności translatorskie, otworzyłem więc drzwi i wpuściłem baranka. Wkroczył żwawo, wierzgając nogami, wełnisty i czarny jak burzowa chmura. - Jak możesz! - wołała Margo. - Jak możesz obrażać moich przyjaciół? On nie jest obleśny. To jeden z najporządniejszych sta- ruszków, jakich znam. - Nic mnie to nie obchodzi. - Matka osiągnęła już granice cier- pliwości. - Nie może tu nocować razem z tymi swoimi... swoimi... kobietami. Nie będę gotowała dla haremu. - To cudowne, przysłuchiwać się rozmowie matki z córką - wy- znał Turek. - Przypomina mi dźwięk owczych dzwonków. - Jesteś wstrętna - mówiła Margo - wstrętna! Nie chcesz, żebym miała przyjaciół. Jesteś ograniczona i drobnomieszczańska! - To nie drobnomieszczaństwo, że trzy żony budzą mój sprzeciw - oburzała się matka. - To brzmi - ciągnął Turek ze łzami w oczach - jak śpiew słowi- ków w mojej dolinie. - To nie jego wina, że jest Turkiem! - krzyczała przeraźliwie Margo. - To nie jego wina, że musi mieć trzy żony. - Żaden mężczyzna nie musi mieć trzech żon, jeśli nie chce - od- parła stanowczo matka. - Przypuszczam - odezwał się poufałym tonem Turek - że Mig- dałowy Paczuszek opowiada mamie, jak dobrze nam było w mojej dolinie. - Zawsze wywierasz na mnie nacisk - mówiła Margo. - Cokol- wiek zrobię, wszystko jest źle. - Sęk w tym, że za dużo sobie pozwalasz. Puszczam cię na kilka dni, a ty wracasz z tym... tym starym rozpustnikiem i jego panienkami. - No właśnie, o to mi chodzi - odparowała tryumfalnie Margo. - Wywierasz nacisk, a potem uważasz, że muszę mieć pozwolenie na Turka. - Pragnąłbym zabrać je z sobą do wioski - rozmarzył się Turek, rzucając im ciepłe spojrzenie. - Wspaniała zabawa... taniec, śpiew, wino... Baranek wydawał się rozczarowany tym, że nikt nie zwraca na niego uwagi; ozdobił podłogę i wykonał kilka podskoków oraz dwa wdzięczne piruety, następnie zaś - czując, iż został zlekceważony - opuścił łeb i zaszarżował na matkę. Był to znakomicie przeprowadzony atak. Znałem się na tym, ponieważ w trakcie wędrówek po gajach oliwnych często napotykałem gorliwe i zuchwałe młode barany, z któ- rymi walczyłem niczym matador, używając własnej koszuli jako płach- ty, ku obopólnemu zadowoleniu. Ubolewając nad skutkiem szarży musiałem przyznać, że była bezbłędnie obmyślona i przeprowadzona: żylaste ciało i twardy łeb baranka ugodziły matkę od tyłu, tuż pod ko- lanami. Upadła jak wystrzelona z armaty wprost na niewygodną, wy- ściełaną kanapę i legła na niej dysząc ciężko. Turek, przerażony wyczy- nami swego podarunku, podskakiwał z rozpostartymi ramionami, by osłonić matkę przed dalszymi atakami, które zdawały się nieuniknione, jako że baranek, bardzo z siebie zadowolony, wycofał się w kąt pokoju i dreptał tam bojowo niczym bokser oczekujący wejścia na ring. - Mamo, nic ci nie jest? - krzyczała Margo. Matce zabrakło tchu, by odpowiedzieć. - Aha! On jest waleczny jak ja, Pączuszku! - wołał Turek. - Da lejże, mój wojowniku! Chodź tutaj! Baranek przyjął zaproszenie tak szybko, że zaskoczył Turka. Przeleciał przez pokój niczym czarny wicher, łomocąc kopytkami o podłogę jak karabin maszynowy, po czym uderzył Turka w golenie, zwalając go na kanapę obok matki i zmuszając do wrzasku, pełnego gniewu i bólu. Mogłem mu współczuć, ponieważ kiedyś przydarzyło mi się to samo. Trzy żony na widok upadku swego pana i władcy stanęły jak wryte, zawodząc niczym trzy minarety o zachodzie słońca. T wtedy właśnie wkroczyli Larry i Leslie. Zamarli w progu, wpatrzeni z nie- dowierzaniem w scenę, która rozgrywała się na ich oczach. Ja ścigałem po pokoju krnąbrne jagnię, Margo pocieszała trzy lamentujące, zakwefione damy, matka zaś tarzała się po kanapie w objęciach star- szawego Turka. - Nie sądzisz, mamo, że w twoim wieku już trochę na to za póź- no? - spytał z zaciekawieniem Larry. - Na Jowisza, co za wspaniały kindżał - zauważył Leslie, wpa- trzony w wijącego się Turka. - Nie błaznuj, Larry - rzuciła z gniewem matka, masując sobie nogi. - To wszystko przez tego Turka. - Turkom nie można ufać - oznajmił Leslie, nie odrywając spoj- rzenia od kindżału. - Tak twierdzi Spiro. - Dlaczego bratasz się z Turkiem o tej porze? - chciał wiedzieć Larry. - Idziesz w ślady lady Hester Stanhope1? - Nie denerwuj mnie, Larry. Dość już wycierpiałam jak na jedno popołudnie. Im wcześniej pozbędziemy się tego człowieka, tym lepiej - oświadczyła matka. - Wyproś go. - Nie! To mój Turek - pisnęła płaczliwie Margo. - Nie możecie tak traktować mojego Turka. - Idę na górę przyłożyć sobie liście oczaru wirginijskiego - po- wiedziała matka, kuśtykając w stronę drzwi - i życzę sobie, aby ten człowiek stąd zniknął, zanim zejdę. Przed jej powrotem Larry i Leslie zaprzyjaźnili się z Turkiem i ku irytacji matki, on sam i jego żony spędzili u nas jeszcze kilka godzin, pochłaniając galony słodkiej herbaty z biskwitami, aż wreszcie udało nam się wsadzić ich w caraccino i odesłać do miasta. - Dzięki Bogu, już po wszystkim - westchnęła matka, kuśtykając w stronę jadalni. - Przynajmniej nie nocują u nas. Doprawdy, Mar- go, powinnaś uważać, kogo zapraszasz. - Mam już dość krytykowania moich znajomych - odpaliła Mar- go. - To zupełnie zwyczajny, nieszkodliwy Turek. - Nie sądzisz, że byłby wspaniałym zięciem? - zagadnął Larry. - Margo mogłaby nazwać synka Ali-Babą, a córeczkę Sezamką. - Bez takich żartów, Larry, kochanie - ucięła matka. - Nie żartuję - upierał się Larry. - Staruszek wyznał mi, że żony już mu się trochę znudziły i chętnie widziałby Margo w roli czwartej połowicy. 'Lady Hester (Estera) Stanhope: awanturnicza arystokratka angielska; w 1 poł. XX w. podróżowała po Grecji i Bliskim Wschodzie; w Turcji przyjaźniła się z miejscowymi notablami. W pewnym okresie osiadła w Libanie, ogłaszając, że wycofuje się do pustelni; obsługiwało ją tam 400 osób służby (przyp. tłum.). - Niemożliwe! Cóż za odrażający starzec - oburzyła się matka. - Dobrze, że nie powiedział tego przy mnie. Pokazałabym mu, gdzie raki zimują. No a ty co na to? - Zraził się, gdy usłyszał, co Margo dostanie w posagu - odparł Larry. - W posagu? - spytała zaskoczona matka. - Jedenaście nie odchowanych szczeniaków - wyjaśnił Larry. % Duchy i pająki Strzeżcie się złego ducha... Szekspir, „Król Lear"' Przez cały rok czwartek był dla mnie najważniejszym dniem tygo- dnia, ponieważ wtedy odwiedzał nas Teodor. Czasami spędzaliśmy dzień w gronie rodzinnym - jechaliśmy na jakąś odludną plażę na południu i organizowaliśmy piknik lub coś podobnego; zazwyczaj jednak wyruszałem z Teodorem na którąś z naszych wycieczek, jak to nazywał. Zaopatrzeni w sprzęt do zbierania okazów, torby, siatki, buteleczki i probówki, udawaliśmy się w towarzystwie psów na wy- prawę badawczą, oddani temu samemu duchowi przygody, który ogarniał wiktoriańskich podróżników zapuszczających się w samo serce Afryki. Niewielu jednak wiktoriańskich podróżników mogło cieszyć się towarzystwem kogoś takiego jak Teodor; przewyższał najlepszą podręczną encyklopedię, jaką można zabrać w podróż. Był dla mnie wszechwiedzący niczym Bóg, a przy tym, jako osoba realna, o wiele sympatyczniejszy. Każdego, kto poznał Teodora, zdumiewała nie tylko jego niesamowita erudycja, ale także skromność. Pamiętam, jak siadywaliśmy na werandzie, otoczeni resztkami obfitego podwie- czorku, słuchając zmęczonego świergotu cykad przyzywających wie- czór i zasypując Teodora pytaniami. Z nienagannie przyczesanymi jasnymi włosami i brodą, w konserwatywnym tweedowym garnitu- rze, witał każdy nowy temat z błyskiem zainteresowania w oku. - Teodorze - zaczynał Larry - mnisi z klasztoru w Paliokastricy twierdzą, że obraz, który się tam znajduje, namalował Panioti Do- kseras. Sądzisz, że to prawda? 'Wszystkie cytaty z Szekspira w przekładzie J. Paszkowskiego. - No cóż - odpowiadał ostrożnie Teodor - niestety niewiele wiem na ten temat. Przypuszczam jednak, że mógłbym stwierdzić z większą dozą prawdopodobieństwa, iż jest to dzieło Tsadzanisa. Namalował... ehm... ów niezwykle ciekawy obrazek... w klasztorze Patera... wiesz, przy górnej drodze biegnącej na północ. Tak czy ina czej, był oczywiście... Tu następował półgodzinny, treściwy i wyczerpujący wykład z hi- storii malarstwa Wysp Jońskich od roku mniej więcej 1242, po czym Teodor kończył: - Jeśli chcesz zasięgnąć opinii specjalisty, doktor Paramythiotis udzieli ci znacznie obszerniejszych informacji niż ja. Nic dziwnego zatem, że stał się dla nas wyrocznią. Każda informacja opatrzona zwrotem: „Teodor mówi, że..." natychmiast nabierała mocy prawnej; można było dzięki temu uzyskać zgodę matki na wszystko, począwszy od celowości diety złożonej wyłącznie z owoców, a skończywszy na nieszkodliwej hodowli skorpionów we własnym pokoju. Teodor był dla każdego autorytetem. Dyskutował z matką o ziołach i przepisach, zaopatrując ją jednocześnie w lekturę ze swych bogatych zasobów powieści kryminalnych. Z Margo rozmawiał o dietach, gimnastyce oraz rozmaitych maściach, które w cudowny sposób leczyły krostki, wypryski i trądzik. Bez trudu potrafił zmierzyć się z każdą myślą zrodzoną w błyskotliwym mózgu mojego brata Larry'ego, czy dotyczyła ona Freuda, czy wiejskich przesądów związanych z wampirami; Lesliemu zaś przedstawiał dzieje broni palnej w Grecji lub zimowe obyczaje zajęcy polnych. Dla mojego wygłodzonego, badawczego i niedokształconego umysłu Teodor stanowił kopalnię wiedzy, z której zachłannie korzystałem. W czwartki zjawiał się zazwyczaj około dziesiątej, rozparty wygod- nie na siedzeniu konnej dorożki. Na głowie miał srebrzysty filcowy kapelusz, na kolanach pudełko, a u boku laskę zakończoną siateczką z gazy. Tymczasem ja, wypatrując go od szóstej rano, dochodziłem do rozpaczliwego wniosku, że zapomniał, jaki mamy dzień albo przytrafiło mu się coś strasznego - na przykład upadł i złamał nogę. Na widok siedzącego w dorożce, poważnego, spokojnego i nienaruszonego Teodora odczuwałem niezmierną ulgę. Słońce, dotychczas przyćmione, znowu zaczynało świecić. Teodor uprzejmie podawał mi rękę, płacił dorożkarzowi i przypominał mu, by wrócił wieczorem o umówionej porze. Następnie, zarzuciwszy torbę na ramię, wbijał wzrok w ziemię oblepiającą jego starannie wyglansowane buty. - Myślę... ehm... no wiesz - zaczynał - że możemy zbadać te je ziorka w pobliżu... ehm... Kontokali. To znaczy... ehm... jeśli nie masz nic przeciwko temu. Odpowiadałem radośnie, że badanie jeziorek w pobliżu Konto- kali to wyśmienity pomysł. - Dobrze - mówił Teodor. - Wybrałem tę drogę, ponieważ... ehm... biegnie wzdłuż rowu, w którym... ehm... jakby to powie dzieć... znajdowałem bardzo ciekawe okazy. Wyruszaliśmy w drogę, rozmawiając z ożywieniem, a psy opusz- czały cień mandarynek i szły za nami, wywieszając ozory i merdając ogonami. Po chwili doganiała nas zadyszana Lugarecja i wręczała torbę z lunchem, o którym obaj zapomnieliśmy. Kroczyliśmy przez gaje oliwne pogrążeni w rozmowie, przystając od czasu do czasu, aby zbadać jakiś kwiat, ptaka lub gąsienicę; wszystko było dla nas przydatne i o wszystkim Teodor miał coś do powiedzenia. - Nie, nie znam sposobu przechowywania grzybów; zawsze... ehm, no wiesz... wysychają. Najlepiej byłoby je narysować albo mo że sfotografować. Mógłbyś natomiast zbierać zarodniki, są wyjątko wo ładne. Co?... No cóż, usuwasz kapelusz... ehm, wiesz... pieczarki lub muchomora i kładziesz na czystej kartce papieru. Grzyb musi być dojrzały, inaczej nie rozsieje zarodników. Po pewnym czasie zdejmujesz ostrożnie kapelusz z kartki... rozumiesz, tak, żeby nie rozmazać zarodników... i zostaje ci... ehm... niebrzydki wzorek. Psy szły tyralierą przed nami, stąpając dziarsko, obwąchując mroczne dziuple w pniach starych oliwek i równie hałaśliwie co bez- skutecznie atakując jaskółki, które śmigały tuż nad ziemią w dłu- gich, krętych alejach. W końcu docieraliśmy do jaśniejszego miejsca, gdzie gaje oliwne ustępowały przed sadami owocowymi, poletkami kukurydzy lub winnicami. - Aha! - wykrzykiwał Teodor, zatrzymując się przy zarośniętym, wypełnionym wodą rowie i zaglądając doń z błyskiem w oku i brodą zjeżoną w porywie entuzjazmu. - Mamy tu coś ciekawego. O tu, wi dzisz? Tuż przy końcu laski. Wytężałem wzrok, lecz nadal nic nie widziałem. Teodor przycze- piał siatkę do laski i wykonywał zręczny, płynny ruch, jak człowiek wyławiający muchę z zupy. - Widzisz? Tu jest woreczek jajowy chrząszcza Hydrophilus pi- ceus... czyli, ehm... kałużnicy. Samica, jak wiesz... ehm... tka ten wo- reczek. Może on zawierać do pięćdziesięciu jajek, a co ciekawe... chwileczkę, tylko znajdę szczypce... Hm... widzisz? Ten, można by rzec, komin, choć może stówo „maszt" byłoby trafniejsze, jest wy- pełniony powietrzem, dzięki czemu cała konstrukcja przypomina niezatapialną łódkę. Ten... ehm... maszt zapobiega wywróceniu... Tak, jeśli umieścisz go w akwarium, owady się wyklują, lecz muszę cię ostrzec, że larwy są bardzo... ehm, no wiesz... żarłoczne i zapewne pożrą inne okazy. Może uda nam się złapać dorosłego osobnika. Z cierpliwością brodzącego ptaka Teodor przechadzał się nad ro- wem, zanurzając od czasu do czasu siatkę i wykonując zamaszysty ruch. - Aha! Mam! - wołał wreszcie, po czym ostrożnie umieszczał w moich niecierpliwych dłoniach dużego, ciemnego chrząszcza, wy machującego z oburzeniem nóżkami. Podziwiałem mocne, żebrowane pokrywy owada, jego szczecinia- ste odnóża i ciemny kadłub o oliwkowym połysku. - Pływa dość wolno w porównaniu z innymi... ehm, no wiesz... chrząszczami wodnymi, a w dodatku porusza się w dziwaczny spo sób. Hm... nie używa swoich odnóży jednocześnie, jak inne wodne gatunki, lecz na przemian. Przez to wygląda... wiesz... jakby się za taczał. Obecność psów miała w tych okolicznościach swoje dobre i złe strony. Niekiedy doprowadzały nas do rozpaczy, wdzierając się na czyjeś podwórze i atakując kurczęta, co kończyło się przynajmniej półgodzinną sprzeczką z właścicielem; innym zaś razem bywały cał- kiem przydatne, odcinając wężowi drogę ucieczki i szczekając roz- głośnie, dopóki nie sprawdziliśmy, o co chodzi. Dla mnie, w każdym razie, ich obecność była krzepiąca; Roger przypominał krępą, nie ostrzyżoną czarną owieczkę; jedwabista, rudo-czarna sierść Zbója lśniła wytwornie, a Szachraj wyglądał jak miniaturowy, łaciaty bull-terier. Czasami nudziły je zbyt długie postoje, lecz przeważnie leżały cierpliwie w cieniu wywieszając różowe ozory i machając przyjaźnie ogonami, gdy tylko złowiły spojrzenie któregoś z nas. To właśnie Roger zapoznał mnie z jednym z najpiękniejszych pająków świata, o wytwornie brzmiącej nazwie Eresus niger. Odby- liśmy długi spacer i w południe, gdy słońce przygrzewało najmocniej, postanowiliśmy zatrzymać się w cieniu na piknik. Przysiedli-śmy na obrzeżach gaju oliwnego, posilając się kanapkami i sącząc piwo imbirowe. Zazwyczaj podczas posiłku psy siadały przy nas, ziając i spoglądając błagalnie, jako że w ich mniemaniu to, co jedliśmy, było lepsze; toteż, pochłonąwszy swoje porcje, usiłowały wycyganić od nas jałmużnę, stosując sztuczki godne azjatyckich żebraków. Owego dnia Zbój i Szachraj przewracały oczyma, dyszały ciężko i starały się na wszelkie sposoby okazać nam, że stoją u progu śmierci głodowej. O dziwo, Roger nie przyłączył się do nich. Siedział w słońcu tuż przed gąszczem jeżyn i obserwował coś z wielką uwagą. Podszedłem, aby sprawdzić, co mogło go pochłonąć do tego stopnia, że zlekceważył okruchy mojej kanapki. W pierwszej chwili niczego nie zauważyłem, a potem, nieoczekiwanie, dostrzegłem stworzenie tak olśniewająco piękne, że nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Był to pająk wielkości ziarnka grochu i na pierwszy rzut oka przypominał ożywiony rubin albo ruchliwą kroplę krwi. Z entuzjastycznym okrzykiem rzuciłem się ku swojej torbie po pudełko ze szklanym wieczkiem, w którym zamierzałem umieścić ten cud natury. Niełatwo było jednak schwytać pająka, gdyż potrafił skakać imponująco daleko jak na swoje rozmiary i przez dłuższą chwilę biegałem wokół krzaka jeżyn, zanim wreszcie zdołałem zamknąć go bezpiecznie w pudełeczku. Tryumfalnie zaniosłem ten wspaniały okaz Teodorowi. - Aha! - rzekł, pociągając łyk imbirowego piwa, po czym wydo był szkło powiększające, aby przyjrzeć się bliżej memu znalezisku. - Tak, to Eresus niger... ehm... samiec, oczywiście, urocze stworzenie... samiczki są... ehm, no wiesz... całe czarne, lecz samce odznaczają się bardzo jaskrawym ubarwieniem. Po bliższym zbadaniu przez szkło powiększające pająk okazał się jeszcze piękniejszy niż myślałem. Przód jego tułowia był aksamitnie czarny, z drobnymi, szkarłatnymi plamkami po bokach. Miał dość grube odnóża, poprzecinane białymi pręgami, zupełnie jakby nosił zabawne, pasiaste spodnie. Przede wszystkim jednak uderzający był jego odwłok, jaskrawoczerwony, z trzema okrągłymi, czarnymi plamkami, obrzeżonymi białą szczeciną. Nigdy w życiu nie widziałem równie malowniczego pająka i postanowiłem poszukać dla niego partnerki, a potem spróbować je rozmnożyć. Poddałem jeżyny i ich otoczenie szczegółowym oględzinom, lecz nic nie wskórałem. Teodor wyjaśnił mi, że samice kopią nory długości około trzech cali, wyściełając je mocną przędzą. - Odróżnisz je od nor innych pająków - mówił - ponieważ część oprzędu tworzy wystający fartuch, który osłania wejście do tunelu. Ponadto u wylotu leżą resztki ostatnich posiłków pajęczycy, takie jak nogi pasikoników oraz pokrywy i inne szczątki żuków. Uzbrojony w tę wiedzę, przeczesałem nazajutrz ponownie jeżynowe zarośla i ich otoczenie. Zajęło mi to całe popołudnie, lecz nic nie znalazłem. Rozdrażniony wyruszyłem do domu na podwieczorek, skracając sobie drogę przez wzgórza porośnięte olbrzymim śródziem- nomorskim wrzosem, który rozkwitał bujnie na tej piaszczystej i od- wodnionej glebie. Była to dzika, sucha okolica, którą upodobały sobie mrówkolwy, a także perłowce i inne rozkochane w słońcu motyle, nie mówiąc już o jaszczurkach i wężach. W drodze natknąłem się nie- spodziewanie na starą owczą czaszkę. W jednym z oczodołów tkwiło przedziwne gniazdo modliszki, które zawsze przypominało mi półmisek z puddingiem w biszkoptowym cieście. Przykucnąłem, zastanawiając się, czy nie dołączyć tego znaleziska do mojej kolekcji - i nagle dostrzegłem pajęczą norkę, taką jak ją opisał Teodor. Wyciągnąłem nóż i z wielką ostrożnością wykroiłem spory kawał ziemi, który zawierał nie tylko pąjęczycę, ale także jej dom. Umieści- łem go z zachwytem w torbie i pośpieszyłem do willi. Samiec znajdo- wał się już w małym akwarium, ale uznałem, że samiczka zasługuje na coś lepszego. Bezceremonialnie wyeksmitowałem dwie żaby i małego żółwia z największego akwarium, przeznaczając je dla pajęczycy. Ozdobiłem je wrzosem i ciekawszymi gatunkami mchu, po czym troskliwie umieściłem na dnie kawałek ziemi z gniazdem i zostawiłem panią pająkową w spokoju, aby ochłonęła po tej nieoczekiwanej przeprowadzce. Trzy dni później wpuściłem tam samca. Na początku zachowy wał się obojętnie, nie okazując ani krzty romantyzmu i miotając się niczym iskra z paleniska w pościgu za owadami, które wrzuciłem do , akwarium, by zapewnić pająkom posiłek. Pewnego ranka odkryłem jednak, że znalazł leże samicy. Kroczył wokół niego na sztywnych nogach, kołysząc się dziwacznie, a jego odwłok drżał wyraźnie w po- rywie namiętności. Przechadzał się tak przez chwilę w wielkim pod- nieceniu, po czym podszedł do nory i zniknął za osłoną. Niestety, nie mogłem go dalej obserwować, lecz założyłem, że połączył się z samicą. Przebywał w norze około godziny, a następnie wyskoczył dziarsko i podjął beztroski pościg za muchami i pasikonikami. Na wszelki wypadek przeniosłem go do innego akwarium, ponieważ wiedziałem już, że samice niektórych gatunków przejawiają kanibahstyczne skłonności i bez oporów traktują małżonka jako lekką przekąskę. Nie byłem świadkiem dalszej części dramatu, lecz widziałem jego fragmenty. Samica złożyła jajka, spowijając je troskliwie pajęczyną. Ukryła balonik w tunelu, ale codziennie wynosiła go i zawieszała pod daszkiem. Nie wiem, czy chciała zapewnić jajeczkom więcej ciepła, czy może dostarczyć im świeżego powietrza. Woreczek zamaskowany był szczątkami pasikoników i chrząszczy, przyczepionymi do jego zewnętrznej warstwy. Z biegiem dni pajęczyca rozbudowała daszek nad tunelem, tworząc jedwabistą, nadziemną komnatę. Przez dłuższy czas przyglądałem się tym architektonicznym wyczynom, a ponieważ nie mogłem zajrzeć do środka, narastało we mnie zniecierpliwienie. Wreszcie za pomocą skalpela i grubej igły otworzyłem delikatnie jedwabną komnatę. Odkryłem ze zdumieniem, że otaczają ją cele pełne małych pajączków, pośrodku zaś leżą zwłoki ich matki. Był to makabryczny, a zarazem wzruszający widok: dzieci otaczające matczyne zwłoki i odprawiające coś w rodzaju pajęczej stypy. Musiałem je wszystkie wypuścić. Dostarczanie pożywienia osiemdziesięciu maleńkim pajączkom stanowiło problem, którego, mimo całego swego entuzjazmu, nie potrafiłem rozwiązać. Wśród licznych znajomych, których towarzystwem Larry uznał za stosowne nas uszczęśliwić, znaleźli się dwaj osobliwi malarze: Lu-mis Bean i Harry Bunny. Byli to dwaj Amerykanie, darzący się wzajemnie tak głębokim uczuciem, że przed upływem doby cała rodzina mówiła o nich Luby Lumy i Hoży Harry. Byli młodzi, bardzo przystojni i poruszali się z płynnym wdziękiem, często spotykanym u kolorowych, a bardzo rzadko u Europejczyków. Być może nosili nieco zbyt dużo złotych bransoletek i troszkę nadużywali perfum oraz brylantyny, ale byli sympatyczni i - co niezwykłe w przypadku zatrzymujących się u nas malarzy - bardzo pracowici. Jak wielu Amerykanów, cechowała ich czarująca naiwność i gorliwość, które - przynajmniej gdy chodziło o Lesliego - czyniły z nich idealny obiekt kawałów. Brałem w tym udział i zdawałem relacje Teodorowi, czerpiącemu z owych żartów tyleż samo niewinnej przyjemności, ile Leslie i ja. W każdy czwartek musiałem opowiadać mu nowiny i czasami miałem wrażenie, że Teodor z więk- szym zainteresowaniem słuchał opowieści o żartach niż o moim zwierzyńcu. Leshe był geniuszem, gdy chodzi o psoty, a dziecięca naiwność naszych gości pchnęła go ku nowym wyżynom. Wkrótce po przyjeź- dzie, za namową Lesliego, złożyli Spirowi serdeczne gratulacje z okazji uzyskania przez niego tureckich papierów naturalizacyj- nych. Spiro, który jak większość Greków uważał Turków za łotrów gorszych niż sam Szatan i który walczył z nimi przez kilka lat, wy- buchł niczym wulkan. Na szczęście matka znajdowała się w pobliżu i zaczęła szybko kursować między pobladłymi, protestującymi, oszo- łomionymi Lumym i Harrym a baryłkowatą, muskularną postacią Spira. Przypominała drobną wiktoriańską misjonarkę, która odpie- ra atak szarżującego nosorożca. - O rany, pani Durrell! - ryczał Spiro, fioletowy z wściekłości, zaciskając łapska wielkie jak szynki. - Niech ja ich urządzę. - Zaczekaj, Spiro - łagodziła matka. - To z pewnością jakieś nie- porozumienie. To się musi wyjaśnić. - Oni mówią na mnie sukinsyński Turek! - huczał Spiro. - Ja je- stem Grek. Nie żaden parszywy Turek. - Oczywiście - przytakiwała kojąco matka. - Jestem pewna, że to nieporozumienie. - Nieporozumienie! - grzmiał Spiro, chrypnąc z gniewu. - Te cholerne cioty nie mają mówić, że jestem parszywy Turek, pani Dur- rell, jeśli pani wybaczy mój język. Dopiero po długiej chwili udało się matce uspokoić Spira i wydo- być sensowne zeznanie od zdjętych przerażeniem Lubego Lumiego i Hożego Harry'ego. Scenę tę przypłaciła silnym bólem głowy i była bardzo zła na Lesliego. Jakiś czas później musieli opuścić pokój, w którym zamieszkali, ponieważ trzeba go było odmalować. Matka umieściła ich chwilowo w jednym z pomieszczeń na naszym obszernym, ponurym strychu. To dało Lesliemu sposobność opowiedzenia im o bezgłowym dzwonniku z Kontokali, który zmarł na tym strychu. Maniak ów był w roku 1604, czy gdzieś około tego, oficjalnym katem i oprawcą na Korfu. Najpierw torturował ofiary, a następnie uderzał w dzwon, zanim ściął im głowy. Wieśniacy z Kontokali, którzy zaczęli mieć go dość, wdarli się pewnej nocy do willi i odrąbali mu głowę. Teraz po- jawienie się jego ducha z krwawym kikutem zamiast głowy poprze- dzone bywa zapamiętałym dzwonieniem. Przekonawszy naszą dwójkę, za poręczeniem Teodora, o praw- dziwości tej opowiastki, Leslie wypożyczył od zaprzyjaźnionego ze- garmistrza w miasteczku pięćdziesiąt dwa budziki, podważył dwie deski w podłodze na strychu i starannie umieścił między belkami wszystkie zegarki, nastawione na trzecią w nocy. Efekt, jaki wywołały pięćdziesiąt dwa budziki dzwoniące równo- cześnie, okazał się w pełni zadowalający. Lumy i Harry w te pędy opuścili strych, wydając okrzyki zgrozy i w pośpiechu podcinając sobie nawzajem nogi, tak że spleceni w uścisku runęli ciężko ze schodów. Zamieszanie obudziło cały dom i dopiero po dłuższym czasie zdołaliśmy ich przekonać, że był to tylko żart, i ukoić ich nerwy za pomocą brandy. Nazajutrz matka, podobnie jak nasi goście, odczuwała silny ból głowy i prawie nie rozmawiała z Lesliem. Sprawa niewidzialnych flamingów wynikła pewnego dnia zupełnie przypadkowo, gdy piliśmy herbatę na werandzie. Teodor zagadnął naszą amerykańską parę, jak im idzie praca. - Bosko, Teodorze, kochanie - odparł Hoży Harry - po prostu bosko, nieprawdaż, mój luby? - Bez wątpienia - zgodził się Luby Lumy - bez wątpienia. Światło jest tutaj fantastyczne, po prostu fantastyczne. Tak jakby słońce znalazło się bliżej ziemi, wiesz? - Z pewnością tak się wydaje - przyznał Hoży Harry. - Ma się wrażenie, jak powiedział Lumy, że słońce zeszło niżej i świeci prosto na nas, maluczkich. - Mówiłem ci o tym rano, nieprawdaż, skarbie? - spytał Luby Lumy. - Mówiłeś, Lumy. Tam, koło tej małej stodółki, pamiętasz? Po- wiedziałeś... - Doleję wam herbaty - wtrąciła matka, wiedząc z doświadczenia, że słowne dowody ich wzajemnej bliskości mogą się ciągnąć w nieskończoność. Rozmowa przeniosła się w sferę sztuki i niemal przestałem słuchać, lecz nagle moją uwagę przykuł okrzyk Lubego Lumiego. - Flamingi! Och, Harry, skarbie, flamingi! Moje ulubione ptaki. Gdzie, Les, gdzie? A tam - odparł Leslie z gestem obejmującym Korfu, Albanię i większą część Grecji. - Olbrzymie stada. Widziałem, że Teodor, podobnie jak ja, wstrzymuje oddech w obawie, iż matka, Margo lub Larry obalą to bezczelne kłamstwo. - Flamingi? - zainteresowała się matka. - Nie wiedziałam, że tu są flamingi. - Owszem - potwierdził z powagą Leslie - całe setki. - Wiedziałeś o tym, Teodorze? - spytała matka. - Hm... no cóż... widziałem je nad jeziorem Hakiopoulos - odparł Teodor, nie mijając się z prawdą, lecz przemilczając fakt iż miało to miejsce przed trzema laty i był to jedyny wypadek, kiedy flamingi odwiedziły Korfu. Zachowałem sobie wtedy na pamiątkę garść różowych piór. - O Jee... howo! - wykrzyknął Luby Lumy. - Les, mój drogi, czy nie moglibyśmy na nie popatrzeć? Myślisz, że dałoby się do nich podkraść? - Pewnie - rzucił niedbale Leslie - to najprostsza rzecz pod słońcem. Codziennie lecą tym samym szlakiem. Nazajutrz rano Leslie wszedł do mojego pokoju z czymś, co wy- glądało jak dziwaczna trąbka zrobiona z krowiego rogu. Zapytałem, co to takiego, a on uśmiechnął się szeroko. - Wabik na flamingi - odparł z satysfakcją. Bardzo mnie to zainteresowało i stwierdziłem, że nigdy nie sły- szałem o czymś podobnym. - Ja też nie - przyznał Leslie. - To stara prochownica z krowiego rogu, na proch strzelniczy. Ma ułamany koniec, więc można w nią dmuchać. Aby mi to zademonstrować, uniósł róg do ust i dmuchnął. Rozległ się przeciągły, donośny dźwięk, coś pomiędzy syreną mgielną a bur- czeniem, o mocno wibrującym brzmieniu. Wysłuchałem go sceptycznie i stwierdziłem, że w niczym nie przypomina głosu flaminga. - Tak, ale założę się, że Luby Lumy i Hoży Harry o tym nie wie dzą - oznajmił Leslie. - Teraz musisz mi pożyczyć swoje pióra fla mingów. Nie miałem ochoty rozstawać się z tak cennym okazem z mojej kolekcji, lecz Leslie wyjaśnił mi, po co mu są potrzebne, i obiecał, że nic im się nie stanie. O dziesiątej zjawili się Lumy i Harry, przygotowani przez Lesliego do wyprawy na flamingi. Mieli na sobie duże słomkowe kapelusze, a także gumiaki, ponieważ -jak wyjaśnił Leslie - może będzie trzeba wypuścić się za flamingami na mokradła. Lumy i Harry byli zaróżo- wieni i podnieceni perspektywą przygody, a kiedy Leslie zademon- strował im róg do wabienia flamingów, ich entuzjazm nie miał granic. Dęli tak rozgłośnie, że psy zaczęły wyć i szczekać jak oszalałe, a rozwścieczony Larry wychylił się z okna swojego pokoju i oświad- czył, że jeśli wszyscy zamierzamy się zachowywać jak sfora choler- nych psów gończych, to on się wyprowadza. - W twoim wieku powinnaś być mądrzejsza! - rąbnął na koniec, zamykając z trzaskiem okno i kierując te słowa do matki, która właśnie nadeszła, aby sprawdzić, co jest przyczyną hałasu. Zabraliśmy wreszcie śmiałych myśliwych w pole i po dwumilo- wym spacerze entuzjazm, z jakim podjęli wyprawę na flamingi, zaczął słabnąć. Skłoniliśmy ich do wdrapania się na niemal niedostępny pagórek, usadowiliśmy w gąszczu jeżyn i kazaliśmy przywoływać flamingi. Przez pół godziny dęli w róg na zmianę, z wielkim poświę- ceniem, lecz w końcu zabrakło im tchu. Dźwięki, które wydawali, bardziej przypominały rozpaczliwy ryk śmiertelnie rannego słonia niż jakikolwiek ptasi głos. Nadeszła moja kolej. Wspiąłem się szybko po zboczu, zadyszany i podniecony, i zawiadomiłem naszych myśliwych, że ich wysiłki nie poszły na marne. Flamingi zareagowały na zew, lecz, niestety, osiedliły się w dolinie u stóp wzgórza o pół mili na wschód. Czeka tam Leslie i warto się pospieszyć. Byłem pełen podziwu dla ich amerykańskiej wytrwałości. Tupiąc niedopasowanymi gumiakami pognali rączo w stronę wskazanego wzgórza, zatrzymując się od czasu do czasu, by zgodnie z moim zaleceniem zadąć w róg. Spływając potem dotarli na szczyt wzgórza, gdzie czekał Leslie. Powiedział im, że jeśli tu pozostaną i będą dalej wabić flamingi, on obejdzie dolinę i przepłoszy ptaki, aby nadleciały. Wręczył gościom strzelbę i torbę myśliwską, by - jak wyjaśnił - łatwiej mu było się podkradać. Po czym zniknął. Wtedy właśnie wkroczył na scenę nasz ulubiony policjant, Fili-mon Kontakosa. Był to niewątpliwie najgrubszy i najbardziej ospały policjant na Korfu; pełnił służbę od ponad trzydziestu lat, a brak awansu zawdzięczał temu, że nigdy nikogo nie aresztował. Wyjaśnił nam obszernie, iż jest w istocie fizycznie niezdolny do podobnego czynu; na samą myśl o surowości wobec przestępcy jego ciemne, aksamitne oczy napełniały się łzami, a w dni świąteczne, gdy odurzeni winem wieśniacy zdradzali choćby najmniejsze oznaki kłótliwości, ruszał zdecydowanie w przeciwnym kierunku. Wolał spokojne życie i odwiedzał nas mniej więcej co dwa tygodnie; podziwiał kolekcję broni Lesliego (na którą nie mieliśmy pozwolenia) i przynosił Lar-ry'emu przemycony tytoń, matce i Margo kwiaty, a mnie migdały w cukrze. Za młodu był majtkiem na statku handlowym, gdzie liznął nieco angielszczyzny i to, w połączeniu z zamiłowaniem do kawałów, właściwym mieszkańcom Korfu, sprawiło, że świetnie się nadawał do naszych celów. Wspaniale wypełnił swoje zadanie. Wdrapał się na wzgórze, przyodziany w olśniewający mundur, a każdy jego kilogram wydawał się ucieleśnieniem prawa i porządku, i przynosił chlubę policji. Tymczasem nasi myśliwi dęli od czasu do czasu w róg. Zapytał ich życzliwie, co tu robią. Luby Lumy i Hoży Harry zareagowali na tę łagodność niczym dwa łaknące pieszczot szczeniaki. Z zachwytem skomplementowali jego kulawą angielsz- czyznę i wyjaśnili, o co chodzi. Wówczas, ku ich konsternacji, do- broduszny, mrugający, gruby policjant przeistoczył się nagle w zimne, brutalne uosobienie biurokracji. - Wy nie wiedzą, że nie strzelać flamongi? - warknął. - Zabronione strzelać flamongi! - Ależ kochanie, my do nich nie strzelamy - zapewnił drżącym głosem Luby Lumy. - Chcemy je tylko zobaczyć. - Tak, pan nas nie zrozumiał - dodał przymilnie Hoży Harry. -Nie chcemy strzelać do tych ptaszków, chcemy tylko popatrzeć. Nie strzelać, rozumie? - Jeśli nie strzelać, na co mają broń? - spytał Filimon. - Ach, to - zarumienił się Luby Lumy. - To własność naszego przyjaciela... amigo... kapuje pan? - Tak, tak - przyświadczył Hoży Harry. - Naszego przyjaciela, Lesa Durrella. Może pan go zna? Zna go wiele osób w tej okolicy. Filimon zmierzył ich zimnym, nieubłaganym spojrzeniem. - Nie znam ten przyjaciel - oznajmił wreszcie. - Proszę otwierać torba. - Chwileczkę, panie władzo, spokojnie - zaprotestował Luby Lumy. - To nie jest nasza torba. - Nie - poparł go Hoży Harry. - Należy do naszego przyjaciela Durrella. - Wy mają broń. Wy mają torba - rzekł z naciskiem Filimon. - Proszę otwierać torba. - Muszę powiedzieć, że to wykracza nieco poza obowiązki służ- bowe, naprawdę - stwierdził Luby Lumy, a Hoży Harry z zapałem pokiwał głową. - Ale jeśli to ma pana uspokoić, pozwolimy panu zerknąć. Po krótkim zmaganiu z paskami otworzył torbę i podał Filimo-nowi. Policjant zajrzał do środka, wydał tryumfalny pomruk i wydo- był oskubanego, bezgłowego kurczaka, oblepionego jasnoróżowymi piórami. Mężni łowcy flamingów pobledli z emocji. - Chwileczkę... ehm, to nie tak... - zaczął Luby Lumy, lecz oskarżycielskie spojrzenie Filimona odebrało mu mowę. - Ja mówię, zabronione strzelać flamongi - oświadczył Filimon. - Aresztuję was. Zagonił ich, wystraszonych i protestujących, na wiejski posterunek policji i przetrzymał tam kilka godzin, w trakcie których omal nie zwariowali, pisząc oświadczenia i w narastającym zdenerwowaniu i poczuciu bezsilności uparcie przecząc sobie nawzajem. Ich przerażenie wzmogło się jeszcze, gdy zebraliśmy z Lesliem gromadkę naszych znajomych z wioski, którzy wrzeszczeli i ryczeli przeraźliwie, jak to Grecy potrafią, grzmiąc od czasu do czasu: „Flamongi!" i rzucając kamieniami w posterunek. W końcu Filimon pozwolił jeńcom wysłać kartkę do Larry'ego, który przemknął przez wieś niczym burza, pouczył Filimona, że powi- nien raczej łapać przestępców, a nie robić ludziom głupie dowcipy, po czym sprowadził łowców flamingów z powrotem na łono rodziny. - To się musi skończyć! - oznajmił gniewnie. - Nie pozwolę, aby moi goście padali ofiarą grubiańskich żartów dwóch gamoniowa- tych braci. Muszę przyznać, że Luby Lumy i Hoży Harry zachowali się wspaniale. - Nie złość się, Larry, kochanie - powiedział Lumy. - Po prostu mają fantazję. Jesteśmy tak samo winni jak Les. - Lumy ma rację - zgodził się Harry. - To nasza wina, że takie z nas łatwowierne głuptasy. Aby dowieść, że nie żywią do nas urazy, wybrali się do miasteczka i wrócili ze skrzynką szampana, a następnie osobiście przywieźli Filimona, by wziął udział w przyjęciu. Zasiedli na tarasie po obu stronach policjanta, wznosząc szampanem nieśmiałe toasty, podczas gdy Filimon śpiewał zadziwiająco dobrym tenorem pieśni miłosne, od których jego wielkie, ciemne oczy zachodziły łzami. - Wiesz - zwierzył się Larry'emu Luby Lumy w kulminacyjnym punkcie przyjęcia - on byłby naprawdę bardzo przystojny, gdyby stosował dietę. Ale nie powtarzaj tego Harry'emu, dobrze, kochanie? Ogród bogów Spojrzyj: niebiosa otwarty się na ścież; Bogowie patrzą się na nas i szydzą Z nienaturalnej tej sceny. Szekspir, „Koriolan" Wyspa, zgięta niczym niekształtny łuk, niemal dotykała końcami wybrzeży Grecji i Albanii, okalając wody Morza Jońskiego tak, że wyglądało jak błękitne jezioro. Do naszej willi przylegała obszerna, wyłożona kamiennymi płytkami weranda ocieniona starymi krzewa- mi winorośli, z których zwisały niczym kandelabry wielkie, zielone kiście winogron. Roztaczał się stamtąd widok na ogród poniżej, pe- łen mandarynek, srebrzystozielone gaje oliwne i morze, niebieskie i gładkie jak płatek kwiatu. W pogodne dni zawsze jadaliśmy na werandzie, przy rozchwia- nym stole z marmurowym blatem; i tu właśnie zapadały wszystkie ważne decyzje rodzinne. Najwięcej sporów i waśni toczyło się przy śniadaniu, ponieważ wówczas właśnie odczytywano listy - jeżeli ja- kieś nadeszły - i układano plan na dany dzień, wprowadzając zmia- ny i odrzucając propozycje. Podczas tych porannych sesji ważyły się losy rodziny i często decydował o nich ślepy traf: na przykład zwy- czajna prośba o omlet mogła się zakończyć trzymiesięczną wyprawą połączoną z obozowaniem na odludnej plaży, jak to się kiedyś zcTa- rzyło. Gromadząc się zatem w nikłym świetle poranka nigdy nie by- liśmy do końca pewni, jak spędzimy dzień. Na początku należało za- chować ostrożność, gdyż nastroje obecnych bywały kapryśne, lecz stopniowo, pod wpływem herbaty, kawy, grzanek, domowej mar- molady, jajek i misek z owocami poranne napięcie opadało nieco i na werandzie zaczynał przeważać łagodniejszy nastrój. Ranek, który zwiastował przybycie w nasze progi hrabiego, nie różnił się od innych. Osiągnęliśmy stadium ostatniej filiżanki kawy i każdy pochłonięty był własnymi myślami. Moja siostra Margo, z jasnymi włosami przewiązanymi chustką, w zamyśleniu przeglądała wykroje, nucąc pod nosem wesoło, acz niezbyt melodyjnie; Leslie dopił kawę, wydobył z kieszeni nieduży pistolet, rozłożył go na czę- ści i w roztargnieniu przecierał je chustką do nosa; matka wertowała książkę kucharską, szukając przepisu na lunch, i bezgłośnie poruszała wargami, spoglądając od czasu do czasu w przestrzeń i usiłując przypomnieć sobie, czy ma potrzebne składniki; Larry, przyodziany w barwny szlafrok, jedną ręką sięgał po wiśnie, w drugiej zaś dzier- żył korespondencję. Ja zajmowałem się karmieniem najnowszego nabytku, młodej kawki, która jadła tak wolno, że ochrzciłem ją imieniem Gladsto- ne', ponieważ mówiono mi, iż ów mąż stanu przeżuwał wszystko setki razy. Czekając aż ptak przetrawi kolejny kęs, wpatrywałem się w kuszące morze za wzgórzami i snułem plany na cały dzień. Czy powinienem pojechać na mojej ośliczce Sally do wysoko położo- nych gajów oliwnych pośrodku wyspy i podjąć próbę schwytania agam, zamieszkujących połyskliwe gipsowe urwiska, gdzie pławiły się w słońcu i prowokowały mnie, kiwając żółtymi łbami i wydyma- jąc pomarańczowe gardła? Czy raczej warto byłoby udać się nad je- ziorko w dolinie tuż za willą, gdzie wykluwają się larwy ważki? A może - co wydawało mi się najlepszym pomysłem - powinienem wyruszyć swoim najnowszym nabytkiem, czyli łódką, na wyprawę dalekomorską? Wiosną ta niemal odgrodzona tafla wody, która dzieliła wyspę Korfu i Grecję, miała kolor delikatnego, pastelowego błękitu; z na- dejściem gorącego, skwarnego lata nieruchome morze zdawało się nabierać głębszych i bardziej nierzeczywistych barw, a w pewnym oświetleniu przypominało fiołkowy błękit tęczy, przechodzącej na płyciznach w nasyconą, nefrytową zieleń. Wieczorami zaś miało się wrażenie, że zachodzące słońce przeciągnęło pędzlem po falach, na- nosząc na nie fioletowe pasma, rozmywające się w złote, srebrne, po- marańczowe i bladoróżowe smugi. Latem owo łagodne, uwięzione morze wydawało się spokojną, błękitną łąką, której równomierny oddech omiatał wybrzeże. Trud- no byłoby uwierzyć w jego burzliwość, lecz nawet w pogodne letnie 'William Evart Gladstone (1809-1898), przywódca Partii Liberałów i pre- mier Wielkiej Brytanii (przyp. tłum.). dni rodził się nagle wśród wyjałowionych wzgórz kontynentu gorący, porywisty wiatr, który z rykiem atakował wyspę i nadawał morzu odcień tak ciemny, że niemal czarny, wieńcząc fale grzywami białej piany i pędząc je przed sobą niczym stado spłoszonych, błękitnych koni, póki nie legły wyczerpane na brzegu, konając w syczącym, pienistym całunie. Zimą zaś, pod stalowoszarym niebem, morze prężyło zbuntowane mięśnie niemal bezbarwnych fal, lodowatych i nieprzyjaznych, poprzecinanych tu i ówdzie żyłami błota i odpadków, spływających do zatoki wraz z zimowymi deszczami. Dla mnie to błękitne królestwo było skarbnicą osobliwych stworzeń, które pragnąłem chwytać i obserwować. Na początku poczułem się zniechęcony, ponieważ mogłem jedynie snuć się po wybrzeżu jak smętny ptak morski, łowiąc drobne stworzonka na mieliznach i natykając się od czasu do czasu na jakąś kuszącą, tajemniczą i cudowną istotę, wyrzuconą na brzeg. Później jednak dostałem w prezencie łódkę, poczciwą Chatkę-Chybatkę, i całe to królestwo stanęło przede mną otworem, od północnych złotoczerwonych skalnych zamków z głębokimi stawami i podwodnymi pieczarami aż po południowe długie, białe, połyskliwe, piaszczyste wydmy, podobne do śnieżnych zasp. Postanowiłem wypłynąć na morze i układając plan wyprawy za- pomniałem zupełnie o Gladstonie, który zaczął poświstywać z chra- pliwym oburzeniem astmatyka błądzącego we mgle. - Skoro już musisz trzymać tę upierzoną harmonijkę - zaczął Larry, rzucając mi gniewne spojrzenie - mógłbyś przynajmniej na uczyć ją śpiewać jak należy. Jego nastrój wyraźnie nie sprzyjał wykładowi na temat możliwości głosowych kawek, toteż w milczeniu zatkałem Gladstone'owi dziób potężną porcją jedzenia. - Marko przyśle tu na kilka dni hrabiego Rossignola - rzucił zdawkowo Larry. « - Kto to taki? - spytała matka. - Nie wiem - odparł. Matka spojrzała na niego, poprawiając okulary. - Co to znaczy: nie wiesz? - To, co mówię - wyjaśnił Larry. - Nie wiem. Nie znam go. - A kto to jest Marko? - Nie wiem, jego też nie znam. Ale to dobry malarz. - Kochanie, nie możesz zapraszać osób, których nie znasz - po- wiedziała matka. - Mamy wystarczająco dużo kłopotów z gośćmi, których znasz. - A co tu ma do rzeczy znajomość? - zdziwił się Larry. - Znajomi przynajmniej wiedzą, czego się spodziewać - odparła z naciskiem matka. - Spodziewać? - powtórzył zimnym tonem Larry - Można by pomyśleć, że zapraszam ich do jakiegoś getta. - Nie o to mi chodziło, kochanie - speszyła się matka - ale ten dom rzadko wygląda normalnie. Ja naprawdę się staram, lecz jakoś nie potrafimy żyć tak, jak inni ludzie. - Jeśli już tu przyjeżdżają, muszą to jakoś znieść - skonstatował Larry. - A w tym wypadku to nie moja wina. Marko skierował go tutaj. - No właśnie - odparła matka. - Obce osoby przysyłają do nas inne obce osoby, zupełnie jakbyśmy prowadzili hotel czy coś w tym guście. - Cały problem w tym, że jesteś nietowarzyska - podsumował Larry. - Ty też byłbyś taki, gdybyś musiał gotować - oburzyła się matka. - To wystarczy, żeby człowiek zapragnął zostać pustelnikiem. - Po wyjeździe hrabiego możesz zostać pustelnicą, jeśli chcesz. Nikt ci nie zabroni. - Rzeczywiście, mam duże szanse przy tych tłumach ludzi, które zapraszasz. - Jeśli dobrze to zorganizujesz, wszystko jest możliwe - dowodził Larry. - Leslie przygotuje ci jaskinię w gaju oliwnym; Margo mogłaby zszyć kilka mniej smrodliwych skórek zwierzęcych z kolekcji Ger- ry'ego, nazbierać jagód do garnuszka, i załatwione. Pokazywałbym cię gościom, mówiąc: „To moja matka. Opuściła nas, by prowadzić pustelniczy tryb życia". Matka przeszyła go piorunującym spojrzeniem. - Doprawdy, Larry, złościsz mnie czasami - powiedziała. - Idę obejrzeć dziecko Leonory - oznajmiła Margo. - Przynieść wam coś z wioski? - A, właśnie - przypomniał sobie Larry. - Leonora prosiła, żebym został ojcem chrzestnym tego brzdąca. Leonora była córką naszej służącej Lugarecji i często pomagała nam podczas przyjęć, a ponieważ odznaczała się ognistą urodą, należała do ulubienic Larry'ego. - Ty? Ojcem chrzestnym? - spytała ze zdumieniem Margo. - My- ślałam, że chrzestni ojcowie muszą być szlachetni i pobożni. - Miło z jej strony - rzekła niepewnie matka. - Ale to trochę dziwne, nie sądzicie? - Byłoby dziwniejsze, gdyby uznała go za naturalnego ojca - oznajmił Leslie. - Leslie, kochanie, nie mów tak przy Gerrym, nawet w żartach - wtrąciła matka. -1 co, Larry? Zgodzisz się? - Pewnie. Czemu to biedne dziecko miałoby być pozbawione me- go duchowego przewodnictwa? - Ha! - wykrzyknęła szyderczo Margo. - Powiem Leonorze, że jeśli uważa cię za szlachetnego i pobożnego, kupuje kota w świńskim worku. - Jeśli potrafisz przetłumaczyć to na grecki, możesz jej powie- dzieć - zgodził się Larry. - Mówię po grecku nie gorzej niż ty - odpaliła buntowniczo Margo. - Nie kłóćcie się, moi drodzy - łagodziła matka. - Leslie, wolała- bym, żebyś nie czyścił broni chusteczkami do nosa. Nie mogę ich później doprać. - Przecież czymś muszę ją czyścić - zdenerwował się Leslie. W tej właśnie chwili powiadomiłem matkę, że zamierzam zbadać morskie wybrzeże i urządzić sobie piknik. - Oczywiście, kochanie - odparła z roztargnieniem. - Powiedz Lugarecji, żeby ci coś przygotowała. I bądź ostrożny. Nie wypływaj na głęboką wodę. Nie przezięb się i... uważaj na rekiny. Każde morze, nawet najpłytsze i najłagodniejsze, wydawało się matce złowrogą i wzburzoną masą wodną, pełną olbrzymich fal, le- jów, tajfunów i wirów, zamieszkanych przez gigantyczne ośmiornice, kałamarnice oraz dzikie szablozębne rekiny, które uznały za swój nadrzędny cel życiowy uśmiercenie i pożarcie jej potomstwa. Zapew- niłem ją, że będę bardzo ostrożny, po czym pospieszyłem do kuchni, zabrałem prowiant dla siebie i psów, porwałem sprzęt, zagwizdałem i wyruszyłem ku nabrzeżu, gdzie czekała moja łódź. Chatka-Chybatka, pierwsze dzieło Lesliego w zakresie budowy łodzi, była płaskodenna i niemal okrągła, pomalowana w urocze, pomarańczowo-białe pasy i przypominała barwną celuloidową kacz- kę. Była to przyjazna, dzielna jednostka morska, lecz z uwagi na swój kształt i brak kilu traciła głowę na wzburzonym morzu i wy- wracała się do góry dnem, najczęściej w chwilach napięcia, nie dając się przywrócić do prawidłowej pozycji. Wyprawiając się w dłuższą podróż zawsze zabierałem duży zapas jedzenia i wody, na wypadek zboczenia z kursu i katastrofy, a ponadto trzymałem się blisko brze- gu, aby w razie konieczności umknąć w bezpieczne miejsce - na przykład gdyby w Chatkę-Chybatkę uderzyło nagle sirocco. Z uwagi na swój kształt moja łódź nie miała zbyt wysokiego masztu, ponie- waż mogłaby się wówczas przewrócić, a żagiel wielkości chusteczki chwytał jedynie słabe podmuchy wiatru; dlatego w celu przemiesz- czania jej z miejsca na miejsce najczęściej używano wioseł. Z załogą w pełnym składzie - wliczając w to trzy psy, sowę i niekiedy gołębia - oraz ładunkiem, obejmującym dwa tuziny pojemników z morskimi żyjątkami, trudno było poruszać się w niej po wodzie. Roger wspaniale sprawował się na morzu i czerpał z naszych wy- praw wiele przyjemności. Z głębokim i rozumnym zainteresowaniem śledził życie morskich stworzeń i potrafił leżeć godzinami, nastawia- jąc uszy, wpatrzony w dziwne ruchy uwięzionej rozgwiazdy. Nato- miast Zbój i Szachraj nie lubiły morza i najchętniej tropiły jakąś nie- zbyt waleczną zdobycz w mirtowym gąszczu. Na morzu usiłowały być pomocne, lecz rzadko im się to udawało, a w krytycznej sytuacji zaczynały wyć i podskakiwać, albo - gdy dokuczyło im pragnienie - chłeptać morską wodę, po czym wymiotowały człowiekowi na nogi w chwili, gdy wykonywał najniebezpieczniejsze manewry nawigacyj- ne. Nigdy nie byłem pewien, czy Ulisses lubi morskie wyprawy; sie- dział sumiennie tam, gdzie go umieściłem, z przymkniętymi oczyma i podkulonymi skrzydłami, przypominając posąg złowrogiego wschodniego bóstwa. Mój gołąb Quilp, syn Quasimodo, pierwszego gołębia, jakiego miałem, uwielbiał przejażdżki łodzią: na maleńkim dziobie Chatki-Chybatki zachowywał się jak na pokładzie spacero- wym statku Queen Mary. Przechadzał się po nim tanecznym kro- kiem, wypinał pierś i trenował swój kontralt, przy czym wyglądał jak śpiewak operowy, który wybrał się w morską podróż. Jedynie przy niesprzyjającej pogodzie siadał na kolanach kapitana, szukając po- cieszenia. Tamtego dnia postanowiłem wybrać się nad zatokę, okoloną z jednej strony maleńką rafową wysepką; gnieździły się tam fascynujące stworzenia. Polowałem zwłaszcza na tęczową ślizgę, w którą ob- fitowały przybrzeżne wody. Była to osobliwa ryba o wydłużonym ciele, mająca około czterech cali i podobna do węgorza; jej wyłupia- ste oczy i grube wargi przypominały nieco hipopotama. W okresie lęgu samce nabierały jaskrawych barw: ciemną plamę na łbie otacza- ła jasnoniebieska obwódka, pojawiał się grzebień o barwie zgaszonej pomarańczy, a ciemny tułów pokrywały zielonkawe lub fiołkowe plamki. Ich gardziele miały odcień szmaragdowy, z ciemniejszymi paskami. Samiczki natomiast były jasnooliwkowe, z jasnoniebieski- mi plamkami i zielonymi płetwami. Pragnąłem złapać kilka tych barwnych rybek, ponieważ właśnie zaczynało się tarło i miałem na- dzieję, że przyjrzę się ich obyczajom godowym w jednym z moich akwariów. Po półgodzinnym wiosłowaniu wpłynęliśmy do zatoki, okolonej srebrzystymi oliwkami i złocistym gąszczem janowców, których cięż- ka, piżmowa woń wisiała nad niezmąconą, przejrzystą taflą. Zako- twiczyłem Chatkę-Chybatkę na głębokiej na dwie stopy wodzie tuż obok rafy, rozebrałem się i wkroczyłem, uzbrojony w siatkę na mo- tyle i słoik, w ciepłą, przezroczystą toń. Życie kwitło wokół tak bujnie, że dotarcie do wyznaczonego celu wymagało najwyższego skupienia. Wśród różnobarwnych wodoro- stów unosiły się strzykwy, podobne do brodawkowatych, brunat- nych parówek. Na skałach siedziały ciemnofioletowe, prawie czarne jeżowce, których igły obracały się niczym wskazówki kompasu. Tu i ówdzie tkwiły przyczepione do skał morskie mięczaki, niektóre w pstrokatych skorupach, zawierających albo prawowitego właści- ciela, albo uzurpatora w postaci czerwonego kraba-pustelnika o ce- glastych szczypcach. Okryty wodorostami kamyk mógł nieoczekiwa- nie uciec spod stóp, okazując się pajęczym krabem, którego grzbiet przybrał postać schludnego ogrodu, aby stworzyć kamuflaż na wy- padek ataku. Niebawem znalazłem się w miejscu, które upodobały sobie ślizgi. Po krótkiej chwili zauważyłem wspaniałego samca - lśniącego, nie- mal opalizującego w swym wielobarwnym godowym stroju. Ostroż- nie opuściłem siatkę, on zaś cofnął się podejrzliwie, wydymając war- gi. Próbowałem go zaskoczyć, lecz okazał się bardzo czujny i bez trudu uniknął siatki. Po każdej 7 moich nieudanych prób cofał się o krok dalej. Wreszcie, mając dość mego natręctwa, ukrył się w swo- im domku, zbudowanym z terakotowego naczynia, podobnego do tych, w które rybacy chwytali nieostrożne ośmiornice. Był przekona- ny, że schronił się w bezpiecznym miejscu, lecz było to mylne wraże- nie, ponieważ zgarnąłem go razem z owym naczyniem do siatki i umieściłem w jednym z największych pojemników, jakie miałem w łodzi. Podniecony sukcesem kontynuowałem łowy i jeszcze przed porą lunchu schwytałem dla mojej ryby dwie zielone żony oraz małe mątwy i bardzo ciekawą rozgwiazdę, której dotychczas nie znałem. Słońce już mocno przypiekało i większość morskich stworzeń schroniła się pod kamieniami. Wyszedłem na brzeg, aby zjeść lunch w cieniu oliwek. Woń janowców i śpiewne nawoływania cykad gęstniały w powietrzu. Podczas posiłku obserwowałem dużą, zieloną jaszczurkę z jaskrawoniebieskimi plamkami, która podkradała się ostrożnie do motyla z rodziny paziowatych, co nie było łatwym zadaniem, ponieważ motyle te rzadko przysiadają na dłużej, a ich lot jest chaotyczny i nieprzewidywalny. Jaszczurka złapała motyla za skrzydło, skacząc na wysokość mniej więcej trzydziestu pięciu centymetrów. Po posiłku przeniosłem ładunek na łódź, sprowadziłem psią załogę na pokład i powiosłowałem do domu, aby umieścić rybki w akwarium. Dotarłszy do willi, wstawiłem samca wraz z jego naczyniem w środek większego akwarium, po czym ostrożnie wpuściłem tam dwie samiczki. Obserwowałem ryby przez całe popołudnie, lecz nie robiły nic godnego uwagi. Samczyk ruszał skrzelami przy swojej kryjówce, a samiczki naśladowały go z równym zapałem w drugim końcu akwarium. Nazajutrz rano przekonałem się z głęboką irytacją, że rybki musiały rozpocząć działalność o świcie, ponieważ złożyły grubą warstwę ikry na naczyniu. Nie wiedziałem, która z samiczek była za to odpowiedzialna, lecz samczyk dał się poznać jako stanowczy i rezo- lutny ojciec, atakując zajadle mój palec, gdy wyciągałem skorupę, aby przyjrzeć się ikrze. Nie chcąc stracić ani kawałka spektaklu pobiegłem po śniadanie i pochłonąłem je siedząc w kucki przed akwarium, przy czym nie od- rywałem oczu od rybek. Rodzina, która dotychczas uważała ryby za najmniej szkodliwą część mojego zwierzyńca, zaczęła mieć wątpliwości co do ślizg, ponieważ prosiłem każdego, kto przechodził obok, o pomarańczę, szklankę wody lub zaostrzenie ołówka, wykorzystywałem bowiem czas obserwacji do rysowania owych rybek w notatniku. Lunch zjadłem przy akwarium, a w trakcie długiego, upalnego popołudnia zacząłem odczuwać senność. Psy, znudzone niezrozumiałym czuwaniem, dawno już pobiegły w gąszcz oliwek i zostawiły mnie i ryby samym sobie. Samczyk skrył się w naczyniu i prawie nie było go widać. Jedna z samiczek wcisnęła się za kamyki, druga zaś przycupnęła na piasku, poruszając pyszczkiem. W akwarium przebywały razem z rybami dwa nieduże, oblepione wodorostami kraby pajęcze, z których jeden nosił na głowie małego, różowego ukwiała niczym kapelusz nasadzony na bakier. Ten właśnie krab przyspieszył rybi romans. Spacerował po dnie akwarium i delikatnym ruchem szczypiec wsuwał sobie do paszczy znalezione odpadki, przypominając tym wymuskaną starą pannę jedzącą kanapki z ogórkiem; i w trakcie spaceru zbliżył się do wylotu naczynia. Natychmiast wychynął stamtąd rybi samczyk, mieniąc się tęczowymi barwami, gotów do walki. Rzucił się na kraba, gryząc go zajadle raz za razem. Krab, po kilku bezskutecznych próbach odstraszenia wroga szczypcami, potulnie podwinął ogon i czmychnął. Samczyk, napawając się zwycięstwem, pozostał przed kryjówką, bardzo z siebie zadowolony. Wówczas zdarzyła się rzecz nieoczekiwana. Walka z krabem przy- ciągnęła uwagę samiczki, tkwiącej przedtem na piasku, i teraz rybka podpłynęła ku górze, zatrzymując się o jakieś cztery czy pięć cali od samczyka. Ten widok wprawił go w ogromne podniecenie i jego barwy zalśniły jeszcze mocniej. Nagle zaatakował samiczkę. Runął ku niej i uszczypnął ją w głowę, wyginając przy tym ciało w łuk i wymierzając jej ciosy ogonem. Obserwowałem jego zachowanie ze zdumieniem, aż wreszcie zauważyłem, że samiczka znosi te szturchańce z całkowitą biernością, nie próbując odpłacić tym samym. Nie byłem świadkiem nieuzasadnionego ataku, lecz dziarskich zalotów. Dostrzegłem, że tymi uszczypnięciami i klapsami samiec zagania samiczkę w stronę kryjówki, podobnie jak pies pasterski zagania owce. Uświadomiwszy sobie, że gdy znajdą się wewnątrz naczynia, stracę je z oczu, czym prędzej pobiegłem po przyrząd, który służył mi zwykle do badania ptasich gniazd. Był to bambusowy kij, do którego przytwierdziłem pod pewnym kątem niewielkie lusterko. Jeżeli jakieś gniazdo znajdowało się poza zasięgiem wzroku, można było Wy- korzystać lusterko jako peryskop i dzięki temu obejrzeć jajka lub pi- sklęta. Teraz użyłem go w podobny sposób, tyle że lusterkiem w dół. Gdy wróciłem, ślizgi wpływały już do kryjówki. Bardzo ostrożnie, żeby ich nie zaniepokoić, wsunąłem kij do wody i przybliżyłem do wylotu naczynia. Kiedy go ustawiłem w odpowiedniej pozycji, okazało się, że nie tylko widzę dokładnie całe wnętrze, lecz w dodatku słońce, odbite od lusterka, wspaniale wszystko oświetla. Początkowo rybki tkwiły blisko siebie, poruszając zamaszyście płetwami i nic ponadto. Samczyk przestał napastować samiczkę, gdy już znalazła się bezpiecznie w jego kryjówce, i wydawał się nastawio- ny bardziej pojednawczo. Po mniej więcej dziesięciu minutach sa- miczka przesunęła się nieco i złożyła drobną kupkę przezroczystch jajeczek, które przylgnęły do gładkiej ścianki naczynia jak żabi skrzek. Następnie odpłynęła w bok, a samczyk zajął pozycję nad ja- jeczkami. Niestety, samiczka go zasłaniała, więc nie widziałem, jak je zapładnia, choć niewątpliwie tym właśnie się zajmował. Następnie samiczka, czując, że spełniła już swoje zadanie, opuściła kryjówkę i popłynęła na drugi koniec akwarium, nie okazując dalszego zainte- resowania ikrą. Samczyk natomiast krzątał się wokół jeszcze przez chwilę, po czym ustawił się na straży u wylotu naczynia. Czekałem niecierpliwie, aż wyklują się małe rybki, ale widocznie woda nie była dostatecznie natleniona, ponieważ wykluły się tylko dwie. Jedno z maleństw zostało, ku mojej zgrozie, pożarte przez wła- sną matkę, czego byłem naocznym świadkiem. Nie chcąc mieć na su- mieniu podwójnego dzieciobójstwa, a także z braku miejsca w akwa- rium, umieściłem drugiego malucha w słoiku i powiosłowałem do zatoki, w której schwytałem jego rodziców. Wypuściłem go, obda- rzając błogosławieństwem, do czystej, letniej wody, okolonej złoci- stymi janowcami, żywiąc nadzieję, iż dochowa się tam własnego, wielobarwnego potomstwa. Trzy dni później zjawił się hrabia. Był wysoki i szczupły, miał mocno falujące włosy, złociste jak kokon jedwabnika i lśniące od pomady, lekko podkręcone wąsiki podobnego koloru i wypukłe, nieprzyjem- nie bladozielone oczy. Przywiózł z sobą olbrzymi kufer na ubrania, czym przeraził matkę, która była przekonana, że gość spędzi u nas całe lato. Okazało się jednak, że hrabia sam sobie wydaje się tak po- ciągający, iż uważa za konieczne zmieniać strój mniej więcej osiem razy dziennie, by oddać sprawiedliwość swej urodzie. Jego ubiory, pięknie uszyte z najdoskonalszych materiałów, odznaczały się tak wielką elegancją, że Margo rozdarta była między zawiścią z powodu owej garderoby a odrazą dla jego zniewieścienia. Oprócz narcystycznego zapatrzenia we własną osobę hrabia zdra- dzał jeszcze inne niepożądane cechy charakteru. Skrapiał się perfu- mami tak obficie, że woń stawała się niemal widoczna i już po sekun- dzie przesiąkało nią cafe pomieszczenie, w którym przebywał, a po- duszki, o które się opierał, i krzesła, na których siedział, cuchnęły przez wiele dni. Zasób jego angielszczyzny był ograniczony, co nie przeszkadzało mu wypowiadać się na każdy temat z pewną dozą szy- derczego dogmatyzmu, który doprowadzał wszystkich do pasji. Jego filozofia, o ile ją miał, dałaby się streścić w zdaniu: „Robimy to lepiej we Francji", co powtarzał przy każdej sposobności. Przejawiał tak głębokie galijskie zainteresowanie jadalnością wszystkiego, z czym się zetknął, że usprawiedliwiona wydawała się myśl, iż w poprzednim wcieleniu był kozą. Przyjechał, niestety, w porze lunchu i zanim skończyliśmy jeść, zdołał bez szczególnego wysiłku zrazić do siebie wszystkich, łącznie z psami. Był to swoją drogą nie lada wyczyn, rozzłościć w ciągu zaledwie dwóch godzin pięć osób o zróżnicowanych charakterach, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. W trakcie lunchu, spożywszy su-flet lekki jak obłoczek i przetykany bladoróżowymi, świeżo złowionymi krewetkami, stwierdził, iż kucharz matki z pewnością nie jest Francuzem. Informacja, że matka sama przyrządza posiłki, wcale go nie speszyła. Oznajmił, iż w takim razie jego obecność jest bardzo pożądana, gdyż dzięki niej matka skorzysta ze światłych wykładów o sztuce kulinarnej. W obliczu takiej bezczelności matka zaniemówiła, a hrabia zwrócił się ku Larry'emu, którego raczył poinformować, że jedyni dobrzy pisarze to Francuzi. Na wzmiankę o Szekspirze za- reagował wzruszeniem ramion; „le petit poseur", oświadczył. Zapewnił Lesliego, że każdy, kto interesuje się myślistwem, z pewnością ma skłonności przestępcze, a tak czy inaczej wiadomo, że najlepszą broń palną i białą produkują Francuzi. Pouczył Margo, że kobieta powinna dbać o urodę, aby zadowolić mężczyzn, i przede wszystkim nie wolno jej objadać się tuczącymi potrawami. Margo miała wówczas lekką nadwagę i w związku z tym przestrzegała ścisłej diety, więc uwaga hrabiego nie została zbyt dobrze przyjęta. Pogrążył się w moich oczach nazywając psy „wiejskimi kundlami" i porównując je* do własnej sfory labradorów, seterów, retrieverów i spanieli, pochodzących, rzecz jasna, z francuskich hodowli. Ponadto intrygowało go, po co trzymam aż tyle niejadalnych zwierząt. - We Francji zastrzelamy taką rzecz - oświadczył. Nic zatem dziwnego, że gdy po lunchu poszliśmy przebrać się na górę, cała rodzina dygotała jak wulkan tuż przed wybuchem. Jedynie żelazna reguła matki, że nie wolno obrażać gościa w pierwszym dniu jego pobytu, trzymała nas w ryzach. Nasze nerwy znajdowały się jednak w stanie tak opłakanym, że gdyby ktoś spróbował zagwiz- dać „Marsyliankę", zostałby rozszarpany na strzępy. - Widzisz - zwróciła się matka do Larry'ego oskarżycielskim to- nem - co się dzieje, kiedy jedni nieznajomi przysyłają ci innych nie- znajomych. Ten człowiek jest nie do zniesienia! - Nie jest taki zły - zaoponował niepewnie Larry, który w gruncie rzeczy podzielał ten pogląd. - Pewne jego uwagi wydają się słuszne. - Które? - spytała złowieszczo matka. - No właśnie, które? - powtórzyła drżącym głosem Margo. - No cóż - zaczął z wahaniem Larry - ten suflet istotnie był przyciężki, a kształty Margo są nieco zaokrąglone. - Zwierzę! - zawołała Margo i wybuchnęła płaczem. - Dość tego, Larry - ucięła matka. - Nie wiem, jak wytrzymamy cały tydzień z tym twoim... wyperfumowanym żigolakiem! - Nie zapominaj, że ja też muszę go znosić - wytknął z rozdraż- nieniem Larry. - W końcu to twój znajomy... to znaczy, znajomy twojego znajo- mego... no, tak czy inaczej, ty go tu sprowadziłeś - podsumowała matka - i to ty powinieneś się nim zająć, żeby nam nie przeszkadzał. - Bo inaczej - wtrącił Leslie - złoję dupsko temu małemu, cuch- nącemu... - Wystarczy, Leslie - przerwała matka. - Przecież mam rację - upierał się Leslie. - Tak, kochanie, ale nie powinieneś tego mówić - wyjaśniła matka. - Spróbuję - powiedział Larry - ale jeśli wejdzie do kuchni i za- cznie cię pouczać, to nie będzie moja wina. - Ostrzegam - rzekła buntowniczo matka - że jeśli ten człowiek przekroczy próg mojej kuchni, opuszczę dom. Wyjdę tak jak stoję i... i... - Zostaniesz pustelnicą? - podsunął Larry. - Nie. Zatrzymam się w hotelu, dopóki on nie wyjedzie - wygło- siła matka swoją ulubioną groźbę. -1 tym razem mówię poważnie. Należy przyznać, że przez kilka dni Larry dzielnie stawiał czoło hrabiemu Rossignol. Zaprowadził go do biblioteki i muzeum, poka- zał mu letni pałac kajzera wraz z odrażającymi posągami, a nawet wspiął się z nim na najwyższe wzgórze Korfu, Szczyt Pantokratora, żeby pokazać mu widok. Hrabia dokonał nieprzychylnego porówna- nia między biblioteką na Korfu a Bibliotheąue Nationale, oznajmił, że muzeum nie umywa się do Luwru, zauważył, iż pałac kajzera pod względem rozmiarów, planowania i wystroju ustępuje chacie jego ogrodnika, na koniec zaś oświadczył, że widok z Pantokratora abso- lutnie nie da się porównać z widokiem, jaki roztacza się z każdej gó- ry we Francji. - Ten facet jest nie do zniesienia - stwierdził Larry, odświeżając się łykiem brandy w pokoju matki, gdzie wszyscy szukaliśmy azylu przed towarzystwem hrabiego. - Ma obsesję na tle Francji. Dlaczego w ogóle stamtąd wyjechał? Uważa, że mają najlepsze telefony na świecie! I jest tak pozbawiony poczucia humoru, jakby był Szwedem. - Nie martw się, kochanie - wtrąciła matka. - To nie potrwa długo. - Nie wiem, czy wytrzymam - jęknął Larry. - Na razie tylko Bóg nie jest dla niego Francuzem. - Ale na pewno we Francji lepiej w Niego wierzą - zaznaczył Le- slie. - A gdybyśmy tak zrobili mu jakiś paskudny kawał? - rozma rzyła się Margo. - Coś naprawdę okropnego. Byłoby cudownie. - Nie - ucięła stanowczo matka - nigdy nie robiliśmy gościom paskudnych kawałów, no, chyba że w żartach albo przypadkiem. I tak ma zostać. Musimy go znosić, to w końcu tylko kilka dni. Szybko miną. - O Boże! - wykrzyknął niespodziewanie Larry. - Coś sobie przypomniałem. W poniedziałek mam te cholerne chrzciny! - Wolałabym, żebyś nie przeklinał - zauważyła matka. - A co to ma do rzeczy? - Czy wyobrażasz go sobie na chrzcinach? - spytał Larry. - Nie, będzie musiał sam się sobą zająć. - Nie sądzę, abyśmy mogli puścić go samopas - orzekła matka, zupełnie jakby mówiła o jakimś groźnym zwierzęciu. - A gdyby spo- tkał się z którymś z naszych znajomych? Usiedliśmy i przemyśleliśmy ten problem. - A może Gerry by się nim zajął? - wykrzyknął nagle Leslie. - On na pewno nie chciałby uczestniczyć w nudnych chrzcinach. - Świetny pomysł! - zachwyciła się matka. - Trafiłeś w dzie- siątkę! Natychmiast ocknął się we mnie instynkt samozachowawczy. Oświadczyłem, że bardzo chcę wziąć udział w chrzcinach, oczekuję ich niecierpliwie, to jedyna szansa ujrzenia Larry'ego w roli chrzest- nego ojca, może upuścić dziecko, a ja tego nie zobaczę; hrabia nie lubi węży, żółwi ani ptaków, więc co ja miałbym z nim zrobić? Rodzina, niczym ława przysięgłych, rozważała w milczeniu moją sprawę. - Zabierz go w rejs swoją łodzią - zaproponowała błyskotliwie Margo. - Doskonały pomysł! - poparł ją Larry. - Na pewno znajdzie w swej obfitej garderobie słomkowy kapelusz i pasiasty blezer. Może uda nam się wypożyczyć banjo. - Świetny pomysł - pochwaliła matka. - To tylko parę godzin, kochanie. Z pewnością nie masz nic przeciw temu. Zapewniłem stanowczo, że mam bardzo wiele przeciw temu. - Coś ci powiem - oświadczył Leslie. - W poniedziałek rybacy wypływają na jezioro. Zajmiesz się hrabią, jeśli pozwolą ci się przyłą czyć? Zawahałem się, ponieważ od dawna pragnąłem przyjrzeć się po- łowom rybaków. Wiedziałem już, że przez całe popołudnie będę musiał zajmować się hrabią; sprawa polegała jedynie na tym, co zyskam w zamian. - Zastanowimy się nad tą nową gablotką na motyle, o którą tak się dopominasz - powiedziała matka. - A my z Margo damy ci parę groszy na książki - obiecał Larry, przewidując szczodry udział Margo w łapówce. - I podaruję ci ten scyzoryk, o którym zawsze marzyłeś - zakończył Leslie. Wyraziłem zgodę. Za popołudnie zmarnowane z hrabią otrzymy- wałem przynajmniej godziwą rekompensatę. Wieczorem, przy kolacji, matka wyjaśniła sytuację i wdała się w szczegóły rybołówstwa z takim uczuciem, iż można by pomyśleć, że sama je wynalazła. - Jest zjadliwe? - spytał hrabia. - Oczywiście - pośpieszyła z odpowiedzią matka. - Te ryby na- zywają się kefalias i są przepyszne. - Nie, ja pytał, czy zjadliwe na woda - uściślił hrabia. - Czy słońce zjadliwe? - Ach... rozumiem - speszyła się matka. - Tak, jest bardzo gorąco. Niech pan włoży kapelusz. - Jedziemy w jacht dzidzi? - spytał hrabia, pragnąc wyjaśnić wszystko do końca. - Tak - odparła matka. Hrabia wystroił się na wycieczkę w bladoniebieskie płócienne spodnie, wytworne buty, lśniące jak kasztany, białą jedwabną koszulę z błękitnozłotym krawatem, zawiązanym niedbale pod szyją, oraz elegancką czapkę żeglarską. Chatka-Chybatka nadawała się idealnie do moich celów, lecz jako pierwszy gotów byłem przyznać, że nie posiada udogodnień właściwych jachtowi dalekomorskiemu, co hrabia szybko zauważył, gdy zaprowadziłem go nad kanał w labiryncie starych weneckich panwi solnych, gdzie przycumowałem łódź. - To... jacht? - spytał z zaskoczeniem i lekkim przerażeniem. Potwierdziłem, że istotnie jest to nasz dzielny i solidny okręt, po- siadający - co warto zauważyć - płaskie dno, dzięki czemu łatwiej się po nim poruszać. Nie wiem, czy hrabia mnie zrozumiał - może pomyślał, że Chatka-Chybatka służy jedynie jako środek transportu, mający dowieźć go do jachtu - lecz wszedł ostrożnie na pokład, roz- postarł na ławeczce chustkę do nosa i usiadł delikatnie. Wskoczyłem do łodzi i kijem zacząłem popychać ją ku wylotowi kanału, mającego około dwudziestu stóp szerokości i dwóch głębokości. Pogratulowałem sobie, że zauważywszy poprzedniego dnia, iż Chatka-Chybatka zaczyna wydzielać woń niemal równie intensywną jak hrabia, gdyż między jej deskami zgromadziło się mnóstwo martwych krewetek, wodorostów i innych śmieci, zanurzyłem ją na dwie stopy w morzu i starannie wyszorowałem dno, tak że lśniła teraz czystością i pięknie pachniała rozgrzaną smołą, farbą i słoną wodą. Stare panwie solne ciągnęły się wzdłuż brzegu słonawego jeziora, tworząc gigantyczną szachownicę, pociętą spokojnie płynącymi ka- nałami; jedne miały szerokość krzesła, inne rozciągały się wszerz na trzydzieści stóp. Większość nie przekraczała głębokości dwóch stóp, lecz pod wodą leżała niemal niezgłębiona warstwa delikatnego, czar- nego szlamu. Dzięki jej kształtowi i płaskiemu dnu można było ma- nipulować Chatką-Chybatką stosunkowo łatwo, przy czym człowiek nie musiał się obawiać podmuchów wiatru lub drobnych, gwałtownie wzbierających fal, czyli dwóch zjawisk, które zawsze budziły w mojej łódce pewne zaniepokojenie. Ujemną stroną kanałów było jednak to, że z obu stron rosły wysokie, szeleszczące szuwary, które zapewniały cień, lecz jednocześnie nie dopuszczały wiatru, przez co powietrze było tam nieruchome, lepkie, rozgrzane i przypominało wonią kupę nawozu. Przez chwilę sztuczny zapach hrabiego współzawodniczył z zapachem natury i w końcu natura zwyciężyła. - Jest zapach - wytknął hrabia. - We Francji w woda jest higieną. Powiedziałem, że niedługo opuścimy kanał i wypłyniemy na je- zioro, gdzie nic nie będzie śmierdziało. - Jest zjadliwe - odkrył po pewnym czasie hrabia, ocierając twarz i wąsy skąpaną w perfumach chusteczką. - Zjadliwe bardzo. Jego blada twarz przybrała istotnie barwę jasnego heliotropu. Miałem właśnie powiedzieć, że i ten problem zniknie na jeziorze, gdy z przerażeniem zauważyłem, że coś złego dzieje się z Chatką-Chybat-ką. Osiadła niemrawo w brunatnej wodzie i nie dawała się popchnąć. Przez chwilę nie mogłem pojąć, co jej się stało; nie przybiliśmy do brzegu, a w tym kanale - jak wiedziałem - nie było mielizn. Wtem zauważyłem, że na dnie łodzi pluszcze woda. Przecież ona nie może przeciekać, pomyślałem sobie. Zafascynowany obserwowałem, jak poziom wody wznosi się i zata- pia podeszwy butów niczego nieświadomego hrabiego. Nagle dotarło do mnie, co się musiało stać. Szorując dno wyjąłem, rzecz jasna, szpunt, aby wpuścić czystą morską wodę; najwidoczniej nie osadziłem go po- tem z należytą starannością i teraz wody kanału wdzierały się do łodzi. W pierwszej chwili chciałem odchylić deski, znaleźć szpunt i wetknąć go na miejsce, ale stopy hrabiego były już zanurzone na głębokość około dwóch cali, zatem sytuacja wymagała skierowania Chatki-Chybatki w stronę brzegu, dopóki jeszcze było to możliwe, i wysadzenia wytwor- nego pasażera na ląd. Nie przejmowałem się ewentualnością wylądo- wania w kanale - w końcu buszowałem po kanałach nieustannie niczym wodny szczur, w poszukiwaniu węży, żółwi, żab i innych drobnych stworzeń - wiedziałem jednak, że hrabia będzie krzywo patrzył na igraszki w wodzie głębokiej na dwie stopy i podszytej nieokreśloną ilo- ścią błota. Czyniąc nadludzkie wysiłki spróbowałem zawrócić ciężką niczym ołów łódkę w stronę brzegu. Wreszcie poczułem, że martwy cię- żar zaczyna reagować, a dziób kieruje się ospale ku lądowi. Mozolnie popychałem łódź ku szuwarom i gdy znaleźliśmy się o dziesięć stóp od brzegu, hrabia zauważył, co się dzieje. - Mon Dieu! - wrzasnął przeraźliwie. - My się zatapiamy. Mój but zatąpiony. Ta łódź, ona się tąpi. Chwilowo zaprzestałem popychania, aby uspokoić hrabiego. Po- informowałem go, że nic nam nie grozi i jeśli będzie siedział spokojnie, dopłyniemy do brzegu. - Mój but! Regardez mój but! - wykrzyknął, wskazując ociekają ce wodą i odbarwione obuwie gestem pełnym tak wielkiego oburze nia, że z najwyższym trudem powstrzymałem się od śmiechu. Powiadomiłem go, że za chwilę znajdziemy się na suchym lądzie. Gdyby zastosował się do moich poleceń, tak by się właśnie stało, po- nieważ zdołałem dopchać Chatkę-Chybatkę do miejsca oddalonego od szuwarów zaledwie o sześć stóp. Ale hrabia zanadto martwił się stanem swego obuwia i to popchnęło go do bardzo niemądrych działań. Ignorując mój ostrzegawczy krzyk obejrzał się przez ramię, dostrzegł majaczący w pobliżu ląd, zerwał się i runął ku mikroskopijnemu dziobowi Chatki-Chybatki. Zamierzał zeskoczyć z niego na suchy ląd w chwili, gdy podprowadzę łódź nieco bliżej, lecz nie wziął pod uwagę humorów Chatki-Chybatki. Spokojna ta łódka miewała swoje kaprysy, a przede wszystkim nie lubiła, gdy ktoś stawał na jej dziobie; wierzgała wówczas niczym koń z westernu i zrzucała pasażera do wody. To właśnie przytrafiło się hrabiemu. Wpadł do wody z wrzaskiem, rozpościerając ręce i nogi niezdarnie jak żaba; jego wytworna czapka popłynęła w stronę szuwarów, on sam zaś taplał się w mętnej, błotnistej wodzie. Moje uczucia stanowiły mieszaninę zachwytu i zgrozy; byłem zachwycony, że hrabia wpadł do wody - choć wiedziałem, że rodzina nigdy nie uwierzy, iż był to przypadek - a jednocześnie przerażało mnie jego wymachiwanie ramionami. Człowiek, który znalazł się w płytkiej wodzie, in- stynktownie próbuje stanąć na nogi, lecz w tym wypadku można było jedynie zapaść się głębiej w kleisty muł. Kiedyś podczas polowania Larry wpadł do kanału i zaklinował się tak głęboko, że musieliśmy go wyciągać w kilka osób, wraz z Margo i Lesliem. Gdyby hrabia utknął w mule na dnie kanału, nie starczyłoby mi sił, aby go wydostać, a zanim zdołałbym sprowadzić pomoc, dawno by zniknął pod warstwą połyskliwego szlamu. Opuściłem statek i ruszyłem z odsieczą. Wiedziałem, jak należy się poruszać po mulistym dnie i ważyłem jedną czwartą tego co hrabia, więc nie zapadałem się aż tak głęboko. Zawołałem, żeby się nie ruszał, dopóki do niego nie dotrę. - Merde! - powiedział hrabia, dowodząc tym samym, że jego usta znajdują się jeszcze nad poziomem wody. Podjął jedną próbę podniesienia się na nogi, lecz słysząc groźny bulgot mułu pod sobą wydał rozpaczliwy okrzyk opuszczonej mewy i znieruchomiał. Był tak przerażony, że gdy do niego dotarłem i usi- łowałem pociągnąć go w stronę brzegu, zaczął wrzeszczeć i oskarżać mnie, że chcę go utopić. Zachowywał się tak absurdalnie i dziecinnie, że dostałem napadu śmiechu, co tylko pogorszyło sytuację. Wyrzucił z siebie potok francuszczyzny z szybkością karabinu maszyno- wego, a moja nikła znajomość tego języka nie pozwoliła mi zrozu- mieć, co mówi. W końcu opanowałem nieprzystojny chichot, po- nownie schwyciłem hrabiego pod pachy i zacząłem wlec w stronę brzegu. Nagle wyobraziłem sobie, jak groteskowy widok stanowili- byśmy dla przypadkowego obserwatora: dwunastoletni chłopiec, który ratuje prawie dwumetrowego mężczyznę. Nie mogłem się opa- nować; usiadłem i zaśmiewałem się do łez. - Czemu śmiejesz? Czemu śmiejesz? - wrzasnął hrabia, próbując obejrzeć się przez ramię. - Ty nie śmiej, ty ciągnij, vite, vite! W końcu, hamując paroksyzmy wesołości, zacząłem ponownie ciągnąć hrabiego i udało mi się dowlec go blisko brzegu. Tam go zo- stawiłem i wspiąłem się na brzeg, co wywołało kolejny atak histerii. - Nie idziesz! Nie idziesz! - zawył hrabia w panice. - Ja się zata piam. Nie idziesz! Zignorowałem go. Wyszukałem siedem najwyższych trzcin i zgią- łem łodygi, uważając, by ich nie złamać; następnie nachyliłem je w stronę hrabiego, tworząc coś w rodzaju zielonego pomostu między nim a brzegiem. Stosując się do moich poleceń hrabia obrócił się na brzuch i w końcu dopełzł do suchego lądu. Gdy wreszcie stanął na drżących nogach, wyglądał, jakby dolną połowę jego ciała oblano roztopioną czekoladą. Wiedząc, że ten lepki muł potrafi zaschnąć w rekordowym czasie, zaproponowałem, że spróbuję go częściowo zdrapać patykiem. Hrabia rzucił mi mordercze spojrzenie. - Espece de eon! ~ przemówił z furią. Słaba znajomość jego rodzimego języka nie pozwoliła mi tego przetłumaczyć, lecz żarliwość, z jaką owe słowa zostały wypowie- dziane, kazała przypuszczać, że warto zachować je w pamięci. Wyru- szyliśmy w drogę powrotną, przy czym hrabia aż kipiał z wściekło- ści. Tak jak przewidywałem, muł na jego nogawkach wysechł z szyb- kością iście czarodziejską i już po chwili hrabia wyglądał tak, jakby miał na sobie spodnie ulepione z blad obrazowej układanki obrazko- wej. Od tyłu przypominał mi okrytego grubą skórą indyjskiego no- sorożca i bliski byłem kolejnego ataku śmiechu. Tak się niefortunnie złożyło, że gdy stanęliśmy przed frontowymi drzwiami willi, na podjeździe zjawił się również obszerny dodge z naszym groźnym, baryłkowatym, samozwańczym aniołem stróżem Spirem Hakiopoulosem za kierownicą oraz podrauszowaną rodziną na tylnym siedzeniu. Samochód stanął, a pasażerowie wpatrzyli się z niedowierzaniem w hrabiego. Pierwszy otrząsnął się Spiro. - O rany, pani Durrell - przemówił, odwracając potężną głowę i uśmiechając się promiennie do matki. - Panicz Gerry urządza su kinsyna. Wyraził zapewne w ten sposób opinię całej rodziny, lecz matka postanowiła wkroczyć do akcji. - Na miłość boską, hrabio - zaczęła, nadając głosowi ton należy tej zgrozy - co pan wyprawiał z moim synem? To zuchwałe pytanie tak zaskoczyło hrabiego, że gapił się tylko na matkę z otwartymi ustami. - Gerry, kochanie - ciągnęła matka - przebierz się, bo dostaniesz kataru. No idź, bądź tak uprzejmy. - Uprzejmy! - powtórzył hrabia piskliwie i niedowierzająco. -Cest un assassin! Cest une espece de... - Ależ mój drogi - wtrącił Larry, obejmując zabłocone ramiona hrabiego - z pewnością zaszło jakieś nieporozumienie. Chodź, napij się brandy i zmień ubranie. Bądź spokojny, mojemu bratu nie ujdzie to płazem. Oczywiście, że zostanie ukarany. Zaprowadził rozsierdzonego hrabiego do domu, a reszta rodziny zgromadziła się wokół mnie. - Co mu zrobiłeś? - spytała matka. Odparłem, że nic; sam hrabia, i tylko on, ponosi winę za swój stan. - Nie wierzę - oświadczyła Margo. - Zawsze tak mówisz. Zapewniłem, że gdyby to była moja wina, przyznałbym się z du mą. Logika tego stwierdzenia przemówiła do rodziny. - To ma guzik do rzeczy, czy Gerry maczał w tym palce - podsu- mował Leslie. - Liczy się wynik. - Przebierz się, kochanie - poleciła matka - a potem przyjdź do mojego pokoju i opowiedz nam o wszystkim. Historia z Chatką-Chybatką nie spełniła jednak naszych nadziei: hrabia nie wyjechał i tkwił posępnie na miejscu, jak gdyby chciał nas ukarać, a jego uwagi stały się jeszcze bardziej obelżywe. Ja jednak przestałem żywić wobec niego mściwe uczucia; ilekroć przypomniałem sobie, jak taplał się w kanale, ogarniała mnie niepohamowana wesołość i wybaczałem mu wszystkie obraźliwe słowa. Ponadto hrabia nieświadomie wzbogacił moje francuskie słownictwo o doskonałe wyrażenie. Wypróbowałem je pewnego dnia, gdy popełniłem błąd w wypracowaniu, i stwierdziłem, że wymówienie go przychodzi mi z łatwością. Wrażenie, jakie wywarło to na moim nauczycielu, panu Kralefskym, było jednak zupełnie odmienne. Przechadzał się po po- koju z założonymi rękoma, przypominając garbatego gnoma pogrą- żonego w transie. Usłyszawszy moje słowa zamarł nagle, wytrzesz- czając oczy, niczym krasnoludek porażony prądem przez mucho- mor. - Co powiedziałeś? - wyszeptał. Powtórzyłem. Pan Kralefsky zamknął oczy, jego nozdrza poru- szyły się lekko, a potem zadrżał na całym ciele. - Gdzie to usłyszałeś? - spytał. Odparłem, że tak się wyraził hrabia, który jest naszym gościem. - Ach, tak. Ale nie wolno ci tego powtarzać, rozumiesz? - rzekł z naciskiem Kralefsky. - Nigdy więcej! Przekonasz się, że w naszych czasach nawet arystokraci pozwalają sobie na niewybredne wypo wiedzi w chwili napięcia. Nie wypada nam ich naśladować. Wiedziałem, co Kralefsky ma na myśli. Kąpiel w kanale z pew- nością była dla hrabiego chwilą napięcia. Saga o hrabim nie dobiegła jeszcze końca. Mniej więcej po tygo- dniu od jego wyjazdu Larry oznajmił przy śniadaniu, że źle się czuje. Matka włożyła okulary i obrzuciła go krytycznym spojrzeniem. - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała. - Nie jestem tym samym pełnym wigoru mężczyzną, co zawsze. - Boli cię coś? - Nie - wyznał Larry - niezupełnie. Odczuwam pewne znużenie, zniechęcenie, jestem osłabiony i wyzuty z sił, zupełnie jakbym spę- dził noc z hrabią Drakulą; a nasz ostatni gość, mimo swych wad, nie był przecież wampirem. - Wyglądasz dobrze - stwierdziła matka - ale może powinieneś się przebadać. Doktor Androcelli jest na urlopie. Poproszę Spira, że- by przywiózł Teodora. - Dobrze - zgodził się apatycznie Larry. - Powiedz mu, żeby dał znać zarządowi cmentarza. - Nie mów tak, Larry - zaniepokoiła się matka. - Idź do łóżka i nie ruszaj się stamtąd, na miłość boską. O ile Spira można było określić mianem naszego anioła stróża, który potrafił wywiązać się z każdego zadania, o tyle doktor Teodor Stephanides był wyrocznią i przewodnikiem po wszelkich dziedzi- nach życia. Przyjechał rozparty wygodnie w dodge'u Spira, ubrany w nienaganny tweedowy garnitur i filcowy kapelusz, a jego broda lśniła w promieniach słońca. - Tak, to istotnie... hm... bardzo dziwne - rzekł, powitawszy całą rodzinę. - Właśnie myślałem, jak miło byłoby wybrać się... ehm... w tak piękny dzień... niezbyt upalny i tak dalej... ehm... aż tu nagle zjawia się Spiro. Szczęśliwy przypadek. - Bardzo się cieszę, że moje cierpienia przyniosą komuś korzyść - jęknął Larry. - Aha! A... ehm... co ci dolega? - spytał Teodor, mierząc go za- ciekawionym spojrzeniem. - Nic konkretnego - wyznał Larry. - Po prostu odczuwam bliskość śmierci. Opuszczają mnie siły żywotne. Zapewne, jak zwykle, zbyt wiele poświęciłem rodzinie. - Nie sądzę, aby to właśnie ci dolegało - orzekła stanowczo matka. - Moim zdaniem za dużo jesz - oświadczyła Margo. - Potrzeba ci dobrej diety. - Potrzeba mu ruchu i świeżego powietrza - wtrącił Leslie. -Gdyby popływał łodzią... - Teodor wszystko nam wyjaśni - ucięła matka. Teodor badał Larry'ego przez pół godziny. - Nie wykryłem żadnej... ehm... wady w jego organizmie - oświadczył z namysłem, kołysząc się na palcach - wyjąwszy może lekką nadwagę. - A nie mówiłam? Powinien przejść na dietę - orzekła z tryumfem Margo. - Cicho bądź, kochanie - rzuciła matka. - Więc co radzisz, Teo- dorze? - Niech poleży w łóżku parę dni - zaproponował Teodor. - Lekka dieta, nic tłustego. Przyślę mu lekarstwo... ehm... na wzmocnienie. I wpadnę jeszcze pojutrze, sprawdzić, jak się czuje. Spiro odwiózł Teodora do miasta i wrócił z lekarstwem. - Nie będę tego pił - oświadczył Larry, zezując na butelkę. - Wy- gląda jak wyciąg z jajników nietoperzycy. - Nie bądź niemądry, kochanie - łagodziła matka, nalewając miksturę na łyżkę. - To ci pomoże. - Nie. To samo zażywał mój przyjaciel Jekyll i popatrz, co się z nim stało. - A co się stało? - spytała bezmyślnie matka. - Gdy go znaleźli, zwisał z żyrandola, drapał się i powtarzał, że jest panem Hyde. - Przestań się wygłupiać, Larry - ucięła matka stanowczo. Po długich ceregielach Larry dał się nakłonić do zażycia lekarstwa i położenia się do łóżka. Nazajutrz o bladym świcie cały dom obudziły gniewne wrzaski, dobiegające z pokoju Larry'ego. - Mamo! Mamo! - ryczał. - Spójrz tylko, co narobiłaś! Rzucał się nago po pokoju, trzymając w ręku duże lusterko. Zwrócił się wojowniczo ku matce, która aż się zachłysnęła na jego widok. Twarz spuchła mu do rozmiarów dwukrotnie przekraczających naturalne i barwą przypominała pomidor. - Co ty wyprawiasz, kochanie? - spytała słabo matka. - Ja? To wasza wina! - wrzasnął Larry, z trudem wymawiając słowa. - Twoja i tego cholernego Teodora, i waszego przeklętego le karstwa. Uszkodziło moją przysadkę mózgową. Popatrz! Jest gorzej niż z Jekyllem i Hyde'em. Matka włożyła okulary i przyjrzała się Larry'emu. - Wygląda mi na to, że masz świnkę - orzekła zaintrygowana. - Bzdura! To choroba dziecięca - zniecierpliwił się Larry. - Nie, wszystko przez tę przeklętą miksturę Teodora. Mówię ci, że uszkodziła mi przysadkę. Jeśli natychmiast nie dostanę antidotum, osiągnę rozmiary olbrzyma. - Głupstwa opowiadasz, kochanie. To na pewno świnka - oznajmiła matka. - Zabawne, ale jestem przekonana, że już na nią chorowałeś. Zastanówmy się... Margo miała odrę w 1920 roku w Dardży-lingu... Leslie dostał biegunki w Rangunie... nie, to ty dostałeś biegunki w roku 1910 w Rangunie, a w Bombaju Leslie zachorował na wietrzną ospę; to był rok 1911, a może 1912, nie pamiętam dokładnie. W Radzputanie miałeś wycięte migdaiki, w roku 1922 a może 1923, nie jestem pewna. No a potem Margo zapadła na... - Bardzo mi przykro, że przerywam tę kronikę dolegliwości rodzin- nych - wtrącił zimno Larry - ale może ktoś pofatyguje się po antidotum, zanim spuchnę do tego stopnia, że nie będę mógł opuścić pokoju. Zjawił się Teodor, który potwierdził diagnozę matki. - Tak... ehm... to wyraźne objawy świnki - przyznał. - Jak to wyraźne, ty szarlatanie? oburzył się Larry, piorunując go spojrzeniem załzawionych i podpuchniętych oczu. - Jeszcze wczoraj nie wiedziałeś, co mi dolega. A poza tym tylko dzieci chorują na świnkę. - Nie, nie - zaprzeczył Teodor. - Chorują przeważnie dzieci, ale dorosłym także zdarza się to dość często. - Dlaczego nie rozpoznałeś tak pospolitej choroby? - drążył Lar-ry. - Nawet tego nie potrafisz? Powinni cię skreślić z listy lekarzy czy co tam robią takim jak ty za nieudolność. - Świnkę bardzo trudno rozpoznać... ehm... we wczesnym stadium - wyjaśnił Teodor - póki nie pojawi się opuchlizna. - To typowe dla lekarzy - orzekł z goryczą Larry. - Nie potrafią nawet stwierdzić, na co pacjent jest chory, dopóki nie osiągnie nad- naturalnych rozmiarów. To skandal. - Jeśli tylko nie zaatakuje twoich.... ehm... no wiesz... twoich dol- nych partii - rzekł z namysłem Teodor - za kilka dni powinieneś być zdrów. - Dolnych partii? - powtórzył zaintrygowany Larry. - Jakich dolnych partii? - No cóż... ehm... jak wiesz, świnka powoduje nabrzmienie gru- czołów - wyjaśnił Teodor - i dlatego, jeśli zostaną zainfekowane gruczoły w... ehm... dolnych partiach ciała, może to być bardzo bolesne. - Chcesz powiedzieć, że spuchnę i będę wyglądał jak wódz stada słoni? - spytał ze zgrozą Larry. - Hmm... no tak - przyznał Teodor, nie mogąc nic dodać do tego opisu. - Uknułeś spisek, aby pozbawić mnie płodności! - wrzasnął Larry. - Ten twój cholerny wyciąg z krwi nietoperza! Zazdrościsz mi mojej męskiej siły. Larry był, łagodnie mówiąc, przykrym pacjentem. Trzymał przy łóżku wielki dzwonek, za pomocą którego nieustannie domagał się uwagi, a matka dwadzieścia razy dziennie musiała oglądać dolne partie jego ciała i zapewniać, że nic im nie dolega. Gdy okazało się, że to dziecko Leonory zaraziło go świnką, zagroził mu ekskomuniką. - Jestem jego ojcem chrzestnym - zżymał się. - Czemu nie mogę ekskomunikować tego niewdzięcznego bachora? Czwartego dnia zaczęliśmy wszyscy odczuwać pewne napięcie. Wtedy to przybył z wizytą kapitan Creech. Ów emerytowany marynarz o wyuzdanych manierach był betę noire naszej matki. Jego uporczywe uganianie się za kobietami - ze szczególnym uwzględnieniem jej samej - mimo iż był już po siedemdziesiątce, nieodmiennie ją irytowało, podobnie jak jego zbyt swobodny sposób bycia i jednotoro-wość myślenia. - Ahoj! - zakrzyknął, wtaczając się do pokoju Larry'ego. Jego krzywa szczęka opadła, kępki włosów i broda zjeżyły się, a kaprawe oczy zaszły łzami. - Ahoj, wy tam, na pokładzie! Wynieście swoich zmarłych! Matka, która po raz czwarty badała Larry'ego, wyprostowała się i przeszyła kapitana mrożącym spojrzeniem. - Przykro mi - odezwała się lodowatym tonem - ale to jest sypialnia chorego, a nie bar. - Nareszcie przyłapałem panią w sypialni! - obwieścił rozpromie- niony Creech, nie zważając na minę matki. - Gdyby chłopak trochę się przesunął, moglibyśmy się poprzytulać. - Dziękuję, ale jestem bardzo zajęta - odparła zimno matka. - No, no - rzekł kapitan, sadowiąc się na łóżku - co to za wapo-ry, chłopcze? Świnka jest dobra dla dzieci! Jeśli już chcesz chorować, choruj jak przystało mężczyźnie. Kiedy byłem w twoim wieku, mogła mnie powalić tylko dawka trypra. - Kapitanie, byłabym wdzięczna, gdyby nie snuł pan wspomnień przy Gerrym - przerwała matka. - Nie uszkodziło mu to męskości? - zagadnął z troską kapitan. - Straszna rzecz, kiedy świnka łapie człowieka w kroku. Wtedy nici z seksu. - Larry czuje się już zupełnie dobrze - zapewniła z godnością matka. - A gdy mowa o kroku - podjął kapitan - czy słyszeliście o tym, że była pewna panienka w Maroku, która węże hodowała w kroku, i gdy któryś się wił, śmiała się z całych sił, lecz jej chłopcom brakło w kroku uroku. Cha, cha, cha! - Doprawdy, kapitanie! - oburzyła się matka. - Mógłby pan nie cytować wierszy przy Gerrym. - Odebrałem waszą pocztę - ciągnął kapitan nieświadom krytyki, wydobywając z kieszeni listy i kartki i rzucając je na łóżko. - Mają tam teraz w okienku niezłą lalunię. Jej arbuzy wygrałyby każdy konkurs ogrodniczy. Larry nie słuchał; wyłuskał ze stosu poczty jakąś kartkę. Przeczytał ją i wybuchnął gromkim śmiechem. - Co to takiego, kochanie? - spytała matka. - Kartka od hrabiego - odparł Larry, ocierając oczy. - Ach, od niego - prychnęła matka. - Nic mnie nie obchodzi, co się z nim dzieje. - Ale posłuchaj - ciągnął Larry. - Warto nawet zachorować, że by dostać taką wiadomość. Już czuję się lepiej. Wziął pocztówkę i odczytał nam jej treść. Hrabia najwyraźniej podyktował tekst komuś, kto posługiwał się łamaną, acz pomysłową angielszczyzną. Dojeżdżam Rzymu - brzmiał początek. - Jestem w klinice z chorobą zwaną świąką. Cały zarażony. Znajduję niemoc dojścia do porządku. Nie mam głodu i niemożliwe dla mnie siedzieć. Strzeżcie się świąki. Hrabia Rossignol. - Biedaczysko - powiedziała matka bez przekonania, gdy wreszcie przestaliśmy się śmiać. - Doprawdy, ten śmiech jest nie na miejscu. - Słusznie - przyznał Larry. - Napiszę do niego i zapytam, czy grecka świąką ustępuje zjadliwością świące francuskiej. • Zywioty wiosny Siedziba smoków i mieszkanie sów... Izajasz, 34, 13 Pełnia wiosny nadchodziła niczym gorączka, zupełnie jakby wyspa poruszyła się i przewracała niespokojnie w ciepłym, wilgotnym, zi- mowym łożu, a potem budziła się dziarsko i nieoczekiwanie, tętniąc życiem pod niebem błękitnym jak pąk hiacyntu, na które wkraczało słońce spowite mgiełką tak delikatną i bladoróżową jak świeży ko- kon jedwabnika. Uważałem wiosnę za najlepszą porę, gdyż wówczas budziły się do życia wszystkie zwierzęta na wyspie, a całą przyrodę przepełniała nadzieja. Myślałem, że może właśnie dzisiaj złapię naj- większego żółwia wodnego albo zgłębię tajemnicę żółwia lądowego, który wynurza się ze skorupki pomarszczony jak włoski orzech, a potem w ciągu godziny dwukrotnie powiększa rozmiary i wygładza większość swoich zmarszczek. Na całej wyspie było rojno i gwarno. Budziłem się wcześnie, połykałem w pośpiechu śniadanie pod mandarynkami, wonnymi i rozgrzanymi blaskiem porannego słońca, zgarniałem siatki i pudełka, gwizdałem na Rogera, Zbója i Szachrąja, i wyruszałem, by zwiedzić moje królestwo. Na wzgórzach, wśród miniaturowych puszcz wrzosów i janowca, gdzie rozsłonecznione kamienie pokryte były dziwacznymi porosta- mi podobnymi do starodawnych pieczęci, żółwie budziły się z zimo- wego snu, odgarniając warstwy ziemi i wyłażąc niespiesznie na słoń- ce, które je oślepiało i zapierało dech. Dopiero gdy się ogrzały, ru- szały powoli ku najbliższej kępie koniczyny bądź mlecza, albo ku grubej, białej purchawce. Podobnie jak inne części mego terytorium, żółwiowe wzgórza były w wysokim stopniu zorganizowane; każdy żółw miał własne znaki szczególne, dzięki czemu mogłem śledzić je- go postępy. Starannie oznaczyłem gniazda wszystkich kamieńczy- ków i pokrzewek, by obserwować ich rozwój, a także cienkie jak papier kopczyki modliszek, pajęczyny oraz kamyki, pod którymi kryły się cenne moim zdaniem stworzenia. Początek prawdziwej wiosny wiązał się jednak dla mnie z ocięża- łymi ruchami żółwi, ponieważ wynurzały się dopiero wówczas, gdy zima ostatecznie dobiegła końca, i poszukiwały partnerek, niezdarne i zakute w ciężką zbroję niczym średniowieczni rycerze, podążający na odsiecz uciśnionym dziewicom. Zaspokoiwszy głód, stawały się bardziej czujne - o ile można użyć takiego słowa w odniesieniu do żółwia. Samce kroczyły na palcach, wyciągając szyje najdalej jak po- trafiły, i od czasu do czasu przystawały, wydając przedziwne, głośne i rozkazujące szczeknięcia. Nigdy nie słyszałem odpowiedzi samiczki na owo dźwięczne jak głos pekińczyka wezwanie, lecz samiec jakoś potrafił ją wytropić, po czym, nadal szczekając, staczał z nią bój, uderzając pancerzem i próbując zmusić do uległości, podczas gdy ona niestrudzenie poszukiwała żeru w przerwach między szturchań-cami. I tak wśród wzgórz rozbrzmiewały odgłosy żółwich zalotów, spokojne „tak-tak" kamieńczyków, przywodzące na myśl robotę w miniaturowych kamieniołomach, okrzyki zięb o różowych brzuszkach, podobne do rytmicznego pluskania kropel deszczu wpadających do stawu i wesołe, szczebiotliwe piosenki szczygłów, uwijających się w żółtych janowcach jak różnobarwni klauni. U stóp żółwiowych wzgórz, poniżej starych gajów oliwnych, gdzie rosły ciemnoczerwone anemony, asfodele i różowe cyklameny, gdzie sroki wiły gniazda, a sójki wydawały znienacka ostre, rozpaczliwe okrzyki, znajdowały się stare weneckie panwie solne, rozpostarte ni- czym szachownica. Część poletek nie przekraczała rozmiarami małego pokoju, a wszystkie okolone były szerokimi, płytkimi, błotnistymi kanałami, wypełnionymi słonawą wodą. Teren ów porastała dżungla winorośli, kukurydzy, figowców, pomidorów o gryzącym zapachu, arbuzów, przypominających wielkie, zielone jaja mitycznego ptaka, drzewek wiśniowych, śliwkowych i morelowych, nespoli, truskawek i słodkich ziemniaków, a wszystko to stanowiło spiżarnię wyspy. Od strony morza odgradzał kanały gąszcz trzcin, sterczących ostro jak dzidy, lecz w głębi lądu, gdzie z gajów oliwnych strumyki spływały wprost do kanałów i woda była czysta, roślinność krzewiła się bujnie, a łagodne brzegi zdobił gąszcz wodnych lilii i złocistych kaczeńców. To tutaj wiosną dwa gatunki wodnych żółwi - jeden czarny w złote plamki, a drugi w delikatne szare paski - pogwizdywały przenikliwie, niemal jak ptaki, wędrując za samiczkami. Żaby, zielone i brunatne, o udkach nakrapianych lamparcimi cętkami, wyglądały jak świeżo wypolerowane. Obejmowały się mocno i żarliwie, wytrzeszczając oczy, albo rechotały chóralnie i bez końca, składając w wodzie duże, kłębiaste chmury szarego skrzeku. Tam, gdzie brzegi kanałów ocienione były szuwarami lub figowcami i innymi drzewkami owocowymi, maleńkie, jaskrawozielone rzekotki o skórze miękkiej jak wilgotna ircha wydymały żółte gardziołka do rozmiarów włoskiego orzecha i zawodziły monotonnym tenorem. Ich skrzek w postaci żółtawych bryłek wielkości śliwki można było znaleźć wśród cienkich, lekko falujących wodorostów, poruszanych łagodnym nurtem. Po jednej stronie pól rozciągał się płaski, trawiasty obszar, który wiosenne deszcze zamieniały w rozległe, podszyte trawą jezioro o głębokości mniej więcej czterech cali. W jego ciepłej toni gromadziły się orzechowobrunatne traszki o żółtych brzuszkach. Samczyk zajmował pozycję na wprost samiczki, owijając tułów ogonem, a na- stępnie, z wyrazem niemal komicznego skupienia, zaczynał wyma- chiwać zapalczywie owym ogonem, wyrzucając z siebie nasienie i po- pychając je ku samiczce. Ona zaś umieszczała na liściu zapłodnione jajeczka, białe i niemal równie przezroczyste jak woda, z zarodkami czarnymi i lśniącymi jak mrówki, po czym tylnymi łapkami zwijała i sklejała liść, zabezpieczając w ten sposób jajeczka. Wiosną pojawiały się nad owym jeziorem stada osobliwego bydła. Te ogromne zwierzęta o czekoladowej sierści i potężnych, wygiętych do tyłu rogach, białych jak pieczarki, przypominały środkowoafrykańskie an-kole, musiały jednak pochodzić z bliższych obszarów, być może z Persji lub Egiptu. Stanowiły własność dziwnych, zdziczałych ludzi, którzy przybywali taborami podobnymi do cygańskich i obozowali przy pastwisku, mieszkając w długich, niskich, krytych wozach, ciągniętych przez konie. Mężczyźni o dzikim wyglądzie, mroczni jak kruki, oraz urodziwe kobiety i dziewczęta o aksamitnych czarnych oczach i włosach gładkich jak futerko kreta, siedzieli wokół ogniska wyplatając koszyki i gawędząc w niezrozumiałym języku, podczas gdy obszarpani chłopcy, chudzi i smagli, wrzaskliwi jak sójki i podejrzliwi jak szakale, pełnili obowiązki pastuchów. Rogi potężnych zwierząt, torujących sobie drogę do pastwiska, uderzały o siebie z trzaskiem przypominającym salwy muszkietu. Miły zapach ich brunatnej sierści unosił się w ciepłym powietrzu niczym woń kwia- tów. Na pustej łące z dnia na dzień pojawiało się -jak gdyby zawsze tam było - nieporządne obozowisko, spowite nieustannie pajęczyną dymu z różowych, migotliwych ognisk, a stada bydła brodziły nie- spiesznie w płytkiej wodzie i zanurzały łapczywie pyski, przerażając tym traszki i zmuszając żaby i młode żółwie do panicznej ucieczki przed najazdem gigantów. Płonąłem żądzą posiadania jednego z tych olbrzymich, brunatnych zwierząt, ale wiedziałem, że rodzina za nic w świecie nie pozwoli mi trzymać tak wielkiej i groźnie wyglądającej bestii, choćbym zarzekał się z całych sił, że są tak łagodne, iż pilnują ich sześcio-i siedmioletnie maluchy. To, co osiągnąłem, dla rodziny równało się niemal sprowadzeniu samego zwierzęcia. Znalazłem się w pobliżu obozu tuż po tym, jak koczownicy zabili byka; zakrwawiona skóra leżała rozpostarta, a dziewczęta oskrobywały ją nożami i wcierały w nią popiół. W pobliżu spoczywała góra poćwiartowanego mięsa, na której kłębiły się muchy, a obok niej potężny łeb z kosmatymi uszami odrzuconymi do tyłu i oczyma połprzymkniętymi jakby w zamyśleniu; z jednego nozdrza wypływał strumyczek krwi. Zamaszyste białe rogi miały około czterech stóp długości i grubość mojego uda, i wpatrywałem się w nie z pożądliwością początkującego myśliwego podczas łowów na grubego zwierza. Uznałem, że kupowanie całego byka byłoby niepraktyczne; rodzina nie podzielała mojej wiary we własną biegłość, jeśli chodzi o sztukę wypychania zwierząt. Ponadto niedawno miałem pewne przykrości z powodu martwego żółwia, którego bezmyślnie poddałem sekcji na werandzie, przez co moje zainteresowanie anatomią spotykało się z niechętnym nastawieniem. Szkoda, gdyż bycza głowa, starannie osadzona nad drzwiami mojego pokoju, wyglądałaby wspaniale i stanowiłaby ozdobę mej kolekcji, przewyższającą nawet wypchaną rybę latającą oraz niemal kompletny szkielet kozła. Świadom jednak nieubłaganej postawy rodziny, postanowiłem - acz niechętnie - zadowolić się rogami. Po ożywionej wymianie zdań -«ko-czownicy znali grecki na tyle, by się targować - nabyłem rogi za dziesięć drachm oraz moją koszulę. Jej brak wytłumaczyłem tym, że spadając z drzewa podarłem ją na strzępy, których nie było warto zbierać. Następnie z tryumfem zaniosłem potężne rogi do swojego pokoju, gdzie czyściłem je przez całe przedpołudnie, po czym przybiłem do deski i z wielką starannością powiesiłem na haku nad drzwiami. Cofnąłem się, by podziwiać rezultat, i w tej samej chwili usłysza- łem gniewny okrzyk Lesliego. - Gerry! - wołał. - Gerry! Gdzie jesteś? Przypomniałem sobie, że pożyczyłem z jego pokoju puszkę oliwy do czyszczenia broni, aby wypolerować nią rogi, i zamierzałem ją odnieść zanim Leslie zauważy jej nieobecność. Nim jednak zdążyłem się ruszyć, rozzłoszczony brat z rozmachem otworzył drzwi. - Gerry! Brałeś moją cholerną oliwę? - wrzasnął. Otwarte z impetem drzwi odskoczyły i zamknęły się z trzaskiem. Wspaniałe rogi runęły ze ściany, jak gdyby kierował nimi duch nie- żyjącego właściciela, i wylądowały na głowie Lesliego, powalając go niczym cios topora. Najpierw się przeraziłem, że moje piękne rogi mogły się połamać, a następnie, że mój brat nie żyje. Obawy okazały się niesłuszne. Rogi były nienaruszone, brat zaś dźwignął się do pozycji siedzącej i utkwił we mnie szkliste spojrzenie. - Chryste! Moja głowa! -jęknął, kołysząc się i trzymając za skro nie. - Do wszystkich diabłów! Pragnąc go ułagodzić, udałem się na poszukiwanie matki. Tkwiła w swoim pokoju, pogrążona w zadumie nad łóżkiem obłożonym stertami czegoś, co wyglądało jak albumy wzorów dziewiarskich. Wyjaśniłem, że Leslie przypadkowo nadział się na rogi. Matka z właściwym sobie pesymizmem uznała, iż ukryłem w pokoju byka, który rozpruł Lesliemu brzuch. Na widok syna siedzącego na podłodze i najwyraźniej nietkniętego doznała znacznej, acz zabarwionej irytacją ulgi. - Leslie, kochanie, co ty wyprawiasz? - spytała. Leslie spojrzał na nią, a jego twarz nabrała stopniowo barwy doj- rzałej śliwki. Z niejakim trudem odzyskał głos. - Ten cholerny gówniarz - przemówił wreszcie głosem przypomi- nającym stłumione warczenie - próbował rozwalić mi czaszkę... walnął mnie jelenimi rogami, wielkimi jak skurczybyk! - Uważaj na słownictwo, kochanie - upomniała go odruchowo matka. - Z pewnością zrobił to niechcący. Zapewniłem, ze istotnie nie chciałem wyrządzić nikomu krzywdy i gwoli ścisłości podkreśliłem, że nie były to rogi jelenie, mające od- mienny kształt, lecz rogi samca pewnego gatunku bydła, którego do- tychczas nie zidentyfikowałem. - Nic mnie nie obchodzi, co to za cholerny gatunek - warknął Leslie. - Niechby to nawet był róg samego pieprzonego bronto-zaura! - Leslie, kochanie - wtrąciła matka - doprawdy, nie musisz aż tak przeklinać. - Muszę! - wrzasnął Les. - Też byś przeklinała, gdyby spadła ci na głowę klatka piersiowa wieloryba. Zacząłem wyjaśniać, że klatka piersiowa wieloryba w najmniejszym stopniu nie przypomina moich rogów, lecz straszliwy wzrok Lesliego sprawił, że wykład anatomiczny zamarł mi w krtani. - Nie możesz wieszać ich nad drzwiami, kochanie - powiedziała matka - to bardzo niebezpieczne. Mogły spaść na Larry'ego. Myśl o Larrym powalonym na ziemię przez moje trofeum zmroziła mi krew w żyłach. - Musisz je powiesić gdzie indziej - dokończyła matka. - Nie - zaoponował Leslie. - Jeśli już musi trzymać to choler- stwo, niech go przynajmniej nie wiesza. Może je schować do szafy albo coś w tym rodzaju. Niechętnie zgodziłem się na to ograniczenie i moje rogi spoczęły na parapecie nie czyniąc większych szkód ponad to, iż co wieczór spadały na nogi naszej służącej Lugarecji, kiedy zamykała okiennice, a ponieważ była wysoce wykwalifikowaną hipochondryczką, sińce przysparzały jej wiele satysfakcji. Wypadek ten popsuł jednak na pe- wien czas moje stosunki z Lesliem, co przyczyniło się bezpośrednio do niezamierzonego konfliktu z Larrym. Wczesną wiosną z szuwarów porastających brzegi kanałów do- biegały dziwaczne, głuche nawoływania bąków. Byłem bardzo poru- szony, gdyż nigdy nie widziałem tych ptaków, i miałem nadzieję, że założą gniazda, aczkolwiek trudno było znaleźć ich siedzibę w rozle- głych zaroślach. Spędziwszy długi czas wśród gałęzi oliwki na pobli- skim wzgórzu zdołałem zawęzić pole poszukiwań do paru akrów. Bąki wkrótce umilkły i byłem pewien, że zakładają gniazda. Pewnego ranka wyruszyłem wcześnie na wyprawę, pozostawiając pey. Szybko dotarłem do szuwarów i zanurzyłem się w nie niczym ogar, nie dając się sprowadzić z obranej drogi nagłymi poruszeniami wodnego węża, plaśnięciem skaczącej żaby czy kuszącym tańcem świeżo wyklutego motyla. Niebawem znalazłem się w samym sercu chłodnych, szeleszczących trzcin i ku swej konsternacji stwierdziłem, ze zgubiłem drogę wśród tych rozległych i wysokich zarośli. Z wszystkich stron otaczał mnie gąszcz łodyg i widziałem tylko jaskrawobłę- kitne niebo, prześwitujące przez zieloną kopułę liści. Nie martwiło mnie to, że się zgubiłem, wiedziałem bowiem, że prędzej czy później dotrę do morza lub drogi; niepokoił mnie tylko fakt, że nie byłem pewien, czy badam właściwy obszar. Znalazłem w kieszeni migdały i przysiadłem, pogryzając je i rozważając sytuację. Gdy zjadłem ostatni migdał i doszedłem do wniosku, że najlepiej zrobię wracając do gaju oliwnego i ustalając parametry na nowo, za- uważyłem, iż od pięciu minut, zupełnie o tym nie wiedząc, siedzę o osiem stóp od bąka. Trwał sztywno niczym strażnik na warcie, z wyciągniętą szyją i długim, zielonkawobrunatnym dziobem wyce- lowanym w niebo, a jego ciemne, wypukłe oczy, osadzone po bokach wąskiej głowy, obserwowały mnie czujnie. Płowy tułów, nakra-piany ciemnymi cętkami, doskonale wtapiał się w tło migotliwych, cienistych trzcin, a złudzenie było tym silniejsze, że ptak się kołysał. Obserwowałem go oczarowany, ledwie ośmielając się odetchnąć. Nagle wśród trzcin powstało jakieś zamieszanie i bąk zastygł w bezruchu, po czym wzbił się ociężale w powietrze, a w moje pole widzenia wdarł się Roger z wywieszonym ozorem i jowialnym błyskiem w oku. Nie wiedziałem, czy mam skarcić Rogera za to, że spłoszył ptaka, czy pochwalić go za niezwykły wyczyn, jakim było tropienie mnie w trudnych warunkach przez około półtorej mili. Roger był jednak tak zachwycony swoim osiągnięciem, że nie miałem serca go besztać. Znalazłem w kieszeni jeszcze dwa migdały i dałem mu je w nagrodę. Następnie wyruszyliśmy na poszukiwanie gniazda. Odkryliśmy je po krótkiej chwili: schludną trzcinową plecionkę, w której spoczywało pierwsze, zielonkawe jajeczko. Byłem zachwycony i postanowiłem bacznie obserwować rozwój piskląt; po czym ruszyłem śladem przy- ciętego ogona Rogera, skrupulatnie znacząc drogę zgiętymi łodygami trzcin. Roger miał najwyraźniej znacznie lepszą orientację niż ja, bo już po stu jardach dotarliśmy do drogi, gdzie mój pies strząsnął wodę z wełnistej sierści i wytarzał się w miękkim, suchym, białym pyle. Na wzgórzu, w oliwnym gaju rzucającym blaski i cienie, i mie- niącym się wszelkimi barwami dzikich kwiatów, zerwałem kilka anemonów dla matki. Rwąc ciemnoczerwone kwiaty zastanawiałem się nad kwestią bąków. Bardzo pragnąłem wykraść dwoje wypierzo-nych piskląt i dołączyć je do mego dość licznego zwierzyńca. Kłopot polegał na tym, że koszty wyżywienia moich podopiecznych -mewy siodłatej, dwudziestu czterech żółwi i ośmiu węży wodnych - były znaczne i przeczuwałem, że matka potraktuje dwa wygłodzone pisklaki z uczuciami, najoględniej mówiąc, mieszanymi. Pogrążony w myślach, dopiero po dłuższej chwili usłyszałem naglące dźwięki fujarki. Na drodze poniżej dostrzegłem Człowieka ze Złotawcami. Był to wędrowny handlarz, dziwak, którego często spotykałem podczas wypraw do gajów oliwnych. Ten szczupły niemowa o lisiej twarzy nosił zadziwiające nakrycie głowy: ogromny, miękki kapelusz, do którego przyczepione było mnóstwo nitek z uwięzionymi, połyskliwymi złotawcami. Jego ubranie, ozdobione różnokolorowymi łatami, przypominało kapę zszywaną ze skrawków. Całości stroju dopełniał szeroki, niebieski krawat. Człowiek ów dźwigał na plecach worki, pudla i klatki z gołębiami, a z kieszeni mógł wyjąć wszystko, począwszy od drewnianych fujarek, grzebieni i rzeźbionych figurek zwierząt, a skończywszy na strzępkach szaty świętego Spirydiona. Z mojego punktu widzenia jeden z jego największych uroków po- legał na tym, że będąc niemową doprowadził do perfekcji umiejętności mimiczne. Fujarka służyła mu jako język. Widząc, że przyciągnął moją uwagę, przestał grać i skinął na mnie. Szybko zbiegłem ze wzgórza, ponieważ Człowiek ze Złotawcami miewał niekiedy bardzo ciekawe okazy. To on dostarczył mi największą muszlę w mojej kolekcji, zawierającą w dodatku dwa maleńkie kraby-pasożyty. Przystanąłem obok niego i powiedziałem „dzień dobry". Odsłonił w uśmiechu poczerniałe zęby i zdjął kapelusz, gnąc się w przesadnym ukłonie, a uwiązane na nitkach żuki zabrzęczały sennie, migocząc jak garść szmaragdów. Zapytał mnie o zdrowie, pochylając się i wpatrując w moją twarz rozszerzonymi, niespokojnymi oczyma; zapewnił, że miewa się dobrze, wygrywając na fujarce skoczną, wesołą melodyjkę, a następnie odetchnął głęboko ciepłym, wiosennym powietrzem, przymykając w ekstazie powieki. Gdy uprzejmościom stało się zadość, przystąpiliśmy do interesów. Spytałem, czego sobie życzy. Uniósł fujarkę do ust, wydobył z niej płaczliwy, drżący tryl. długi i żałosny, po czym wytrzeszczył oczy i zasyczał, kołysząc głową i kłapiąc zębami. Było to tak doskonałe naśladownictwo rozzłoszczonej sowy, że zacząłem się obawiać, iż Człowiek ze Złotawcami lada chwila odfrunie. Moje serce zabiło szybciej, gdyż od dawna szukałem partnerki dla Ulissesa, który całymi dniami przesiadywał nad oknem mego pokoju nieruchomy jak rzeźba z oliwkowego drewna, nocami zaś dziesiątkował populację myszy w okolicach willi. Człowiek ze Złotawcami wyśmiał wzgardli- wie moją sugestię, że posiada równie pospolitego ptaka. Odplątał rozliczne węzły, którymi przytroczona była duża płócienna torba, otworzył ją i ostrożnie uwolnił jej zawartość tuż u moich stóp. Zaniemówiłem, widząc w białym pyle trójkę podrośniętych sowich piskląt, które kołysały się, syczały i kłapały dziobami, zupełnie jakby parodiowały Człowieka ze Złotawcami, a ich olbrzymie, pomarańczo wozło te oczy wyrażały gniew i obawę. Były to młode puchacze, a zatem ich wartość przekraczała najśmielsze marzenia kolekcjonera. Wiedziałem już, że muszę je mieć. Fakt, iż trzy tłuste i żarłoczne sowy wpłyną na podniesienie rachunku u rzeźnika, podobnie jak uczyniłyby to bąki u rybaków, nic dla mnie nie znaczył. Bąki należały do bliżej nieokreślonej przyszłości, sowy natomiast, drepczące w pyle i kłapiące dziobami, podobne do białoszarych kul śnieżnych, stały się niezaprzeczalnym faktem. Przykucnąłem przy nich, gładząc ich pióra, co wprawiło je w stan bliski letargu, i rozpocząłem targi z Człowiekiem ze Złotawcami. Po- trafił się targować, dzięki czemu wszystko stawało się ciekawsze, lecz były to bardzo spokojne targi, gdyż odbywały się w całkowitym mil- czeniu. Siedzieliśmy naprzeciw siebie jak dwaj koneserzy sztuk pięk- nych, licytujący na aukcji obrazy Rembrandta. Wystarczało nam uniesienie podbródka czy najdrobniejszy ruch głową, a podczas długich pauz Człowiek ze Złotawcami usiłował zmiękczyć mój upór za pomocą muzyki oraz wydobytego z kieszeni niestrawnego nugatu. Wiedział jednak, że w tym przypadku podaż przewyższa popyt; jakiż inny szaleniec na wyspie skłonny byłby kupić nie jednego, ale trzy małe puchacze? W końcu dobiliśmy targu. Ponieważ byłem chwilowo niewypłacalny, wytłumaczyłem Czło- wiekowi ze Złotawcami, że będzie musiał zaczekać na moje kieszon- kowe. Zrozumiał mnie doskonale, ponieważ sam często popadał w podobne tarapaty. Wyjaśniłem mu, że zostawię pieniądze u naszego wspólnego znajomego Janiego w kafejce na rozdrożu, gdzie będzie mógł je odebrać podczas jednej ze swych licznych wędrówek po okolicy. Uporawszy się w ten sposób z ponurą handlową stroną naszego spotkania, napiliśmy się wspólnie imbirowego piwa z kamionkowej flaszki, którą Człowiek ze Złotawcami wydobył ze swej pojemnej torby. Następnie z całą ostrożnością umieściłem bezcenne sowy w worku i ruszyłem do domu, pozostawiając Człowieka ze Złotawcami grającego na fujarce w rowie, razem z jego dobytkiem i wiosennym kwieciem. Dziarskie pokrzykiwania sowich piskląt w drodze do willi uprzy- tomniły mi nagle kulinarne implikacje, związane z nowym nabytkiem. Było rzeczą oczywistą, że Człowiek ze Złotawcami nie nakarmił swych podopiecznych. Nie wiedziałem, jak długo je trzymał, ale sądząc z wrzawy, którą czyniły, musiały być potwornie głodne. Żałowałem, że moje stosunki z Lesliem nadal są odrobinę napięte, ponieważ gdyby nie to, mógłbym go nakłonić, aby zastrzelił kilka wróbli albo szczura dla moich maluchów. W zaistniałej sytuacji musiałem jednak zdać się na niezawodną życzliwość matki. Zastałem ją w kuchni przy wielkim, aromatycznie bulgocącym garnku, w którym mieszała zawzięcie łyżką, trzymając w drugiej ręce książkę kucharską; marszczyła brwi i poruszała bezgłośnie ustami, czytając ją przez zaparowane okulary. Wydobyłem moje sowy z miną ofiarodawcy wręczającego bezcenny dar. Matka poprawiła okulary i zerknęła na trzy syczące, rozkołysane, puchate kule. - Bardzo ładne, kochanie - rzuciła z roztargnieniem - bardzo ładne. Zanieś je w jakieś bezpieczne miejsce, dobrze? Odparłem, że zamknę je u siebie w pokoju i nikt nawet nie zauważy ich obecności. - To dobrze - powiedziała matka, obrzucając sowy nerwowym spojrzeniem. - Wiesz przecież, co Larry myśli o nowych zwierzętach w domu. Wiedziałem i zamierzałem za wszelką cenę ukryć przed nim moje ptaki. Wyjaśniłem tylko, że mam pewien problem, a mianowicie pi- sklęta są głodne - szczerze mówiąc, padają z głodu. - Biedne maleństwa. - W matce natychmiast obudziło się współ czucie. - Daj im trochę chleba i mleka. Wytłumaczyłem, że sowy żywią się mięsem i że zużyłem już cały mój zapas. Czy mama może dać mi jakiś kawałek mięsa, żeby urado- wać im życie? - No cóż, mięsa mam akurat niewiele - powiedziała matka. - Na lunch będą kotlety. Sprawdź, co jest w chłodziarce. Poszedłem do spiżarni i zajrzałem do lodowatego, owianego mgiełką wnętrza masywnej chłodziarki, która zawierała łatwo psującą się żywność. Znalazłem jedynie dziesięć kotlecików i nawet tego było za mało, by zaspokoić apetyt trzech żarłocznych puchaczy. Z tą wiadomością wróciłem do kuchni. - Ojej - zmartwiła się matka. - Jesteś pewien, że nie będą jadły chleba z mlekiem? Byłem nieugięty. Sowy żywią się wyłącznie mięsem. W tej samej chwili jedno z piskląt zakołysało się tak gwałtownie, że upadło na podłogę, a ja czym prędzej wykorzystałem to jako dowód ich osłabienia. - No cóż, lepiej weź sobie te kotlety - poddała się zaniepokojona matka. - Zjemy na lunch curry jarzynowe. Tryumfalnie zaniosłem sowy i kotlety do swojego pokoju i na- pchałem mięsem wygłodzone maluchy. Wskutek pojawienia się sów zasiedliśmy do stołu nieco później. - Przepraszam, że to tyle trwało - usprawiedliwiała się matka, odkrywając wazę, z której wydobył się obłok wonnej pary - ale ziemniaki jakoś nie chciały się ugotować. - Myślałem, że będą kotlety - sposępniał Larry. - Przez całe przedpołudnie utrzymywałem w napięciu moje kubki smakowe. Co się stało z kotletami? - Niestety, to przez sowy, kochanie - odparła ze skruchą matka. - Mają olbrzymi apetyt. Larry zamarł z łyżką uniesioną do ust. - Sowy - powtórzył, wpatrując się w matkę. - Co to znaczy: sowy? Jakie sowy? - Och! - wykrzyknęła wzburzona matka, uświadamiając sobie, iż popełniła błąd taktyczny. - Po prostu sowy... wiesz, takie ptaki... nie ma się czym przejmować. - Czy nawiedziła nas plaga sów? - chciał wiedzieć Larry. -Atakują spiżarnie i wzbijają się w powietrze z kotletami w szponach? - Nie, nie, kochanie, one są jeszcze malutkie. Nie mogłyby zrobić czegoś takiego. Mają przepiękne oczy i po prostu umierały z głodu, biedne maleństwa. - Założę się, że to nowe zwierzaki Gerry'ego - rzucił cierpko Le- slie. - Słyszałem, jak gruchał do nich przed lunchem. - Musi je wypuścić na swobodę - warknął Larry. Odparłem, że to pisklęta i nie mogę ich wypuścić. - Tylko pisklątka, kochanie - wtrąciła pojednawczo matka. - To nie ich wina. - Jak to: nie ich wina? - drążył Larry. - Przeklęte bydlaki, na- pchane po grdyki moimi kotletami... - Naszymi kotletami - uściśliła Margo. - Dlaczego musisz być taki samolubny? - To się musi skończyć - ciągnął Larry, ignorując siostrę. - Zanadto rozpieszczasz tego chłopaka. - Te kotlety były nie tylko twoje, ale i nasze - dodała Margo. - Głupstwa mówisz, kochanie - zwróciła się matka do Larry'ego - i przesadzasz. W końcu to tylko małe sówki. - Tylko! - powtórzył zgryźliwie Larry. - On już ma jedną sowę i odczuliśmy to na własnej skórze. - Ulisses jest przemiłym ptakiem i nie sprawia kłopotu - wtrąciła obronnym tonem matka. - Tak ci się wydaje - odparował Larry - bo nie na twoje łóżko zwymiotował cały zapas pożywienia, które uznał za niepotrzebne. - To się zdarzyło dawno temu, kochanie, i zrobił to tylko raz. - Chciałabym wiedzieć, co to ma wspólnego z naszymi kotletami? - spytała Margo. - Nie chodzi tylko o sowy - podjął Larry - choć jak tak dalej pójdzie, dom zacznie przypominać świątynię Ateny. Nie masz na chłopca żadnego wpływu. Przypomnij sobie tego żółwia z zeszłego tygodnia. - Zaszło nieporozumienie, kochanie. Gerry nie chciał nikomu dokuczyć. - Nieporozumienie! - powtórzył omdlewającym tonem Larry. - Rozwlókł flaki tego cholernego bydlęcia po całej werandzie. Mój pokój cuchnął jak but kapitana Ahaba'. Dopiero po tygodniu, gdy zużyłem pięćset galonów wody kolońskiej, mogłem tam wejść i nie zemdleć. - Wszyscy czuliśmy ten zapach - wytknęła z oburzeniem Margo. - Można by pomyśleć, że tylko ty go czułeś. - Tak! r- wykrzyknął Leslie. - W moim pokoju najbardziej śmier- działo. Musiałem spać na tylnej werandzie. Dlaczego uważasz się#za jedynego cierpiętnika? - To nie tak - sprostował z rezygnacją Larry. - Po prostu nie in- teresują mnie cierpienia istot niższego rzędu. - Problem w tym, że jesteś egoistą - podsumowała Margo, obstając przy pierwotnej opinii. 1 Kapitan Ahab - bohater powieści Hermana Melville'a „Moby Dick, czyli Biaty Wieloryb" (przyp. tłum.). - No dobrze - warknął Larry. - Nie słuchajcie mnie. Wkrótce sami zaczniecie narzekać, kiedy sowy zarzygają wam całe łóżka. A ja przeniosę się do hotelu. - Dość już tej rozmowy o sowach - ucięła stanowczo matka. -Kto chce herbaty? Okazało się, że wszyscy chcą. - Piekę rożki - poinformowała matka, na co od stołu dobiegły westchnienia pełne satysfakcji, gdyż matczyne rożki z dodatkiem do mowego dżemu truskawkowego, masła i śmietanki były ulubionym przysmakiem wszystkich domowników. - Pani Wadrudakis przyj dzie na podwieczorek i życzę sobie, abyście zachowywali się przy zwoicie. Leslie jęknął. - Kim, do diabła, jest pani Wadrudakis? - spytał. - Pewnie to jakaś stara nudziara? - Nie zaczynaj - ucięła stanowczo matka. - To bardzo miła kobieta. Dostałam od niej sympatyczny list z prośbą o radę. - W jakiej sprawie? - chciał wiedzieć Larry. - Bardzo ją martwi to, jak tutejsi wieśniacy traktują zwierzęta. Wiecie, jakie wychudzone są tu psy i koty; a te nieszczęsne osły z po- ranionymi grzbietami? No więc, ona zamierza założyć na Korfu to- warzystwo ochrony zwierząt, wzorowane na angielskim, i chce, że- byśmy jej pomogli. - Ja jej nie pomogę - oświadczył stanowczo Larry. - Nie będę ni- komu pomagał w ochronie zwierząt. Już prędzej w ich tępieniu. - Nie mów takich rzeczy, Larry - zbeształa go matka. - Na pewno tak nie myślisz. - Oczywiście, że tak myślę - odparował Larry - i gdyby ta Wa- drudakis pomieszkała u nas przez tydzień, czułaby to samo. Dusiłaby sowy gołymi rękoma, byle tylko przeżyć. - Macie być dla niej uprzejmi - oznajmiła matka stanowczo i do- dała: - I nie wspominaj o sowach, Larry. Mogłaby nas uznać za dzi- waków. Bo nimi jesteśmy - odparł z przekonaniem Larry. Po lunchu odkryłem, że Larry - co mu się często zdarzało - uraził dwie osoby, które mogły stanąć po jego stronie w kampanii przeciw sowom, a mianowicie Margo i Lesliego. Margo na widok sówek wpadła w zachwyt. Posiadła właśnie sztukę robienia na drutach i zaproponowała wielkodusznie, że zrobi ubranka dla ptaków. Przez chwilę nęcił mnie pomysł przyodziania ich w identyczne, pasiaste pu- lowery, lecz uznałem go za niepraktyczny i z żalem odrzuciłem życz- liwą propozycję. Oferta Lesliego okazała się bardziej praktyczna. Powiedział, że ustrzeli dla mnie porcję wróbli. Zapytałem, czy może to robić co- dziennie. - Codziennie nie - odparł. - Mogę być w mieście czy gdzieś. Ale zajmę się tym, kiedy będę mógł. Zaproponowałem, żeby od razu ustrzelił hurtową ilość wróbli, tak by wystarczyło mi ich na tydzień. - Dobry pomysł - przyznał Leslie. - Wylicz, ile ci potrzeba na ten tydzień, a ja to załatwię. Mozolnie, jako że nie byłem mocny w matematyce, obliczyłem, ile wróbli (oprócz innego mięsa) będę potrzebował na tydzień i zaniosłem wynik obliczeń Lesliemu, który czyścił swój najnowszy nabytek - wspaniałą, starą turecką dubeltówkę. - Tak... dobra - mruknął, przeglądając wykaz. - Załatwię ci to. Lepiej wezmę wiatrówkę. Gdybym strzelał ze śrutówki, cholerny Larry zaraz by zaczął narzekać na hałas. Wyposażeni w wiatrówkę i dużą papierową torbę udaliśmy się na tyły willi. Leslie załadował broń, oparł się o pień oliwki i zaczął strzelać. Było to równie łatwe jak strzelanie do tarczy, ponieważ tamtego roku wróble stanowiły istną plagę i na dachu willi było ich zatrzęsienie. Celne strzały Lesliego strącały je na ziemię, a ja zbierałem plon do papierowej torby. Po kilku pierwszych strzałach wróble, lekko zaniepokojone, prze- niosły się wyżej i obsiadły szczyt dachu. Leslie mógł je stamtąd ze- strzelić, lecz spadały wówczas na werandę po drugiej stronie domu. - Zaczekaj, pozbierasz je, kiedy zastrzelę trochę więcej - nakazał Leslie, więc czekałem posłusznie. Strzelał przez dłuższą chwilę, rzadko chybiając, a po każdym ci- chym „paf" wiatrówki wróbel znikał ze szczytu dachu. - Cholera - odezwał się nagle Leslie. - Straciłem rachubę. He ich już jest? Odparłem, że ja także nie liczyłem. - Pozbieraj te, które leżą na werandzie, i zaczekaj chwilę. Za strzelę jeszcze sześć. To ci powinno wystarczyć. Ściskając papierową torbę dotarłem do frontu domu i ku swej konsternacji stwierdziłem, że pani Wadrudakis, o której zapomnieli- śmy, przyszła na podwieczorek. Siedziały z matką na werandzie w nieco sztywnych pozach, zaciskając palce na filiżankach z herbatą, otoczone z wszystkich stron zakrwawionymi wróblimi zwłokami. - Tak - mówiła matka, wyraźnie żywiąc nadzieję, że pani Wa- drudakis nie zauważyła deszczu martwych ptaków - jesteśmy wielkimi miłośnikami zwierząt. - Ja to słyszę - odparła pani Wadrudakis z łaskawym uśmiechem. - Ja słyszę, wy kochają zwierzęta jak ja. - O, tak - przyświadczyła matka. - Mamy wielu podopiecznych. Wprost przepadamy za zwierzętami, proszę pani. Uśmiechnęła się nerwowo do pani Wadrudakis i w tej samej chwili martwy wróbel wylądował w dżemie truskawkowym. Nie dało się tego ukryć ani udawać, że nic się nie stało. Matka wpatrywała się w ptaka jak zahipnotyzowana; wreszcie zwilżyła usta i uśmiechnęła się do pani Wadrudakis, siedzącej z uniesioną filiżanką i miną pełną zgrozy. - Wróbel - zauważyła niemrawo matka. - W tym roku... hm... często padają. Wówczas właśnie z domu wyszedł Leslie, wymachując wiatrówką. - Dość ich już zabiłem? - spytał. Nastąpiło pełne emocji dziesięć minut. Pani Wadrudakis oświad- czyła, że nigdy w życiu nie była równie zdenerwowana i że wszyscy jesteśmy demonami w ludzkiej skórze. Matka zapewniała, że Leslie z pewnością nie chciał nikogo urazić, a wróble nie cierpiały przed śmiercią. Leslie powtarzał głośno i wojowniczo, że to kupa cholernego hałasu o nic, że sowy żywią się wróblami i co, mają może zdechnąć z głodu? Ale nic nie mogło ukoić nerwów pani Wadrudakis. Niczym tragiczny, pełen urazy posąg owinęła się płaszczem, zeszła z werandy, omijając z drżeniem wróble zwłoki i wsiadła do dorożki, która oddaliła się żwawo ku gajom oliwnym. - Naprawdę, dzieci, wolałabym, żebyście tego nie robili - powie działa matka, nalewając sobie herbaty drżącą dłonią, podczas gdy ja zbierałem wróble. - Zachowałeś się doprawdy... nieostrożnie, Leslie. Skąd mogłem wiedzieć, że ta głupia baba tu siedzi? - oburzył się Leslie. - Chyba nie wymagasz, żebym widział przez ściany. - Powinieneś bardziej uważać, kochanie - odrzekła matka. - Bóg jeden wie, co ona sobie o nas pomyśli. - Pomyśli, że jesteśmy dzikusami - zachichotał Leslie. - Tak po- wiedziała. Obejdziemy się bez tej głupiej starej baby. - Rozbolała mnie od tego głowa. Gerry, poproś Lugarecję, żeby zaparzyła herbatę. Po dwóch imbrykach herbaty i kilku aspirynach matka poczuła się lepiej. Siedzieliśmy na werandzie, gdzie wygłaszałem wykład o so- wach, matka zaś słuchała nieuważnie, wtrącając od czasu do czasu: „To bardzo ciekawe, kochanie". Nagle zamarła, gdyż z willi dobiegł gniewny ryk. - Nie wytrzymam tego - jęknęła. - O co znowu chodzi? Na werandę wkroczył Larry. - Mamo! - wrzasnął. - To się musi skończyć. Dłużej tego nie zniosę. - Nie krzycz, kochanie. Co się stało? - spytała matka. - To mi przypomina cholerne muzeum przyrodnicze! - Ale co, kochanie? - Ten dom! To życie! Po prostu nie do zniesienia. Nie będę tego dłużej tolerował! - wykrzykiwał Larry. - Ale co się stało, kochanie? - pytała oszołomiona matka. - Chciałem wziąć sobie zimny napój z chłodziarki i co tam znala- złem? - No, co? - zainteresowała się matka. - Wróble! - huknął Larry. - Cholernie wielkie torby pełne rozba- branych, niehigienicznych wróbli! Nie był to mój najlepszy dzień. Fakirowie i fiesty Książę ciemności jest szlachcicem. Szekspir, „Król Lear" Późną wiosną mój zwierzyniec puchł zawsze do takich rozmiarów, że nawet matkę wprawiało to w chwilowy niepokój, ponieważ właśnie wówczas przychodziły na świat i wykluwały się wszystkie stworzenia, a łatwiej było schwytać młode zwierzątko niż dorosły okaz. Wtedy także ptaki, które zakładały gniazda i wychowywały młode, stawały się obiektem prześladowań miejscowej ludności, mimo iż nie był to sezon łowiecki. Małomiasteczkowi sportowcy traktowali wszystkie ptaki jednakowo; podczas gdy wieśniacy zadowalali się tak zwanym ptactwem łownym - drozdami, kosami i tak dalej - myśliwi z miasta strzelali do wszystkiego, co latało. Powracali później tryumfalnie, obładowani strzelbami i pasami z nabojami, a ich torby wypełnione były lepką, zakrwawioną, pierzastą masą, zawierającą wszystko od rudzików i pleszek po kowaliki i słowiki. Dlatego wiosną w moim pokoju oraz w wyznaczonej do tego celu części werandy stało zawsze co najmniej pół tuzina klatek i pudełek z rozwierającymi dziobki pisklętami albo dorosłymi ptakami, które udało mi się uratować przed myśliwymi i które wracały do zdrowia po włożeniu ich nóżek lub skrzydełek w prowizoryczne łubki. Jedyną dobrą stroną tej wiosennej rzezi było to, że zdobyłem dość bogatą wiedzę na temat gatunków ptaków występujących na wyspie. Nie mogąc zapobiec masakrze, wyciągnąłem z niej przynajmniej pewną korzyść. Tropiłem dzielnych i szlachetnych myśliwych, prosząc, aby pokazali mi zawartość swoich toreb. Następnie sporządzałem listę zabitych ptaków, a dla rannych wyjednywałem ocalenie. W ten właśnie sposób zdobyłem Hiawathę.1 1 Hiawatha - legendarny prorok plemienia Mohawk, indiański Prometeusz, bohater poematu H. W. Longfellowa „Pieśń o Hiawacie" (przyp. tłum.). Spędziłem ciekawe i ożywione przedpołudnie w towarzystwie psów. Wstaliśmy wcześnie i znaleźliśmy się w gaju oliwnym, gdy czuło się jeszcze poranny chłód, a wokół błyszczały krople rosy; przekonałem się, że jest to najlepsza pora do chwytania owadów, ponieważ zimno wprawiało je w apatię i zniechęcało do latania. Złapałem dwa motyle i ćmę, których nie miałem jeszcze w swojej kolekcji, dwa nieznane mi chrząszcze oraz siedemnaście szarańczy, aby mieć czym nakarmić pisklęta. Zanim słońce wzeszło wyżej i zaczęło mocniej przygrzewać, zdążyliśmy odbyć nieudany pościg za wężem i zieloną jaszczurką, wydoić kozę Agaty (bez wiedzy właścicielki) do słoika, ponieważ wszyscy byliśmy spragnieni, a potem zajrzeć do mojego starego znajomego, pasterza Janiego, który zaopatrzył nas w chleb, placek figowy oraz słomiany kapelusz pełen poziomek. Zeszliśmy nad niewielką zatokę, gdzie psy leżały ziając albo tropiły kraby na płyciznach, ja zaś położyłem się z rozpostartymi ramionami w ciepłej, przejrzystej wodzie, twarzą w dół, wstrzymując oddech i unosząc się nad morskim krajobrazem. Gdy nadeszło południe i żołądek przypomniał mi, że zbliża się pora lunchu, wyszedłem na brzeg, gdzie osuszyło mnie słońce, a sól osiadła jedwabistymi płatami na skórze, tworząc delikatny, koronkowy wzór, po czym wyruszyłem do domu. Krocząc wijącą się drogą przez gaje oliwne, cieniste i chłodne niczym studnia, usłyszałem serię wystrzałów, dobiegającą z pobliskiego mirtowego zagajnika. Ruszyłem w prawo, by zbadać sytuację, nie pozwalając psom odbiec dalej, gdyż greccy myśliwi bywają nerwowi i przeważnie nie zastanawiają się, do czego strzelają. Zagrożenie to obejmowało również moją osobę, więc na wszelki wypadek wołałem głośno do psów: „Roger, do nogi! Dobry pies. Zbój, Szachraj! Chodź tu, Szachraj! Do nogi... tak, dobry pies. Zbój, wracaj!" Myśliwy siedział na wielkim pniu oliwnego drzewa, ocierając pot z czoła, i gdy byłem już pewien, że nas widzi, ruszyłem w jego stronę. Był to pulchny, blady człowieczek, którego wąsy przypominał^ czarną szczoteczkę do zębów, zawieszoną nad wąskimi ustami, a ciemne okulary zakrywały okrągłe oczy, przejrzyste jak u ptaka. Miał na sobie najmodniejszy myśliwski strój - wypolerowane buty z cholewami, nowe bryczesy z białego sztruksu i ohydny tweedowy kaftan w musztardowozielonym kolorze, wyposażony w tyle kieszeni, że przypominał okap obwieszony jaskółczymi gniazdami. Zielony tyrolski kapelusz z pękiem szkarłatnych i pomarańczowych piór zsu- nięty był na tył kędzierzawej głowy, a jego właściciel ocierał czoło barwy kości słoniowej dużą chustką, które wydzielała silną woń taniej wody kolońskiej. - Kalimera, kalimera - powitał mnie, uśmiechając się i sapiąc głośno. - Witaj. Uff, ale dziś gorąco! Przyznałem mu rację i poczęstowałem go resztką poziomek z ka- pelusza. Przyjrzał się im z lekką obawą, jakby podejrzewał, że są za- trute, po czym wyłowił jedną pulchnymi palcami i wsunął do ust, dziękując mi uśmiechem. Odniosłem wrażenie, że nigdy jeszcze nie wybierał poziomek palcami z kapelusza i nie bardzo wie, jak się za- chować. - Dobrze mi się dzisiaj polowało - oznajmił z dumą, wskazując złowieszczo wypchaną myśliwską torbę, oblepioną piórami i popla mioną krwią. Wystawała z niej główka i skrzydło skowronka, tak poszarpane, że trudno było je rozpoznać. Spytałem, czy mogę obejrzeć zawartość torby. - Ależ oczywiście - odparł. - Przekonasz się, że mam dobre oko. Przekonałem się. Znalazłem w torbie cztery kosy, wilgę, dwa drozdy, osiem skowronków, czternaście wróbli, dwa rudziki, ka- mieńczyka i strzyżyka. Ten ostatni ptak, jak twierdził myśliwy, był nieduży, lecz z papryką i czosnkiem smakował wyśmienicie. - Ale najlepszy jest ten - oświadczył z dumą. - Uważaj, bo on jeszcze żyje. Wręczył mi zakrwawioną chustkę, którą ostrożnie odwinąłem. Wewnątrz znajdował się dyszący i wyczerpany dudek ze skrzydłem pokrytym zakrzepłą krwią. - On nie nadaje się do jedzenia - wyjaśnił mi myśliwy - ale pióra będą ładnie wyglądały przy kapeluszu. Od dawna marzyłem o tym wspaniałym, heraldycznym ptaku, odznaczającym się przepysznym pióropuszem i łososiowo-czarnym upierzeniem, i wszędzie szukałem jego gniazda, aby zabrać i wyho- dować pisklęta. A teraz wpadł mi w ręce żywy - lub, mówiąc ściślej, półżywy - dudek. Zbadałem go dokładnie i stwierdziłem, że jest w lepszym stanie, niż się wydaje, ponieważ miał tylko złamane skrzydło i o ile mogłem się zorientować, było to proste złamanie. Problem polegał na tym, jak nakłonić tłustego myśliwego do rozstania ze zdobyczą, z której był taki dumny. Nieoczekiwanie doznałem natchnienia. Wspomniałem na początek, że gorzko żałuję, iż nie ma tu mojej matki, która jest światowym autorytetem, gdy chodzi o ptaki. (Matka z trudem odróżniała wróbla od strusia.) Napisała fundamentalną pracę o ptakach dla angielskich myśliwych. Na dowód wydobyłem z worka podniszczone wydanie „Kieszonkowego poradnika dla ornitologów" Edmunda San-dersa, książki, z którą nigdy się nie rozstawałem. Wywarło to duże wrażenie na moim grubym znajomym. Przewracał kartki, mrucząc z uznaniem „po, po, po, po" pod nosem. Stwierdził, że moja matka musi być wyjątkową kobietą, skoro napisała taką książkę. Wyznałem, że żałuję, iż nie ma jej z nami, ponieważ nigdy nie widziała dudka. Widziała wszystkie inne ptaki na wyspie, nawet zimorodka; aby tego dowieść, pokazałem pióra z głowy zimorodka, które kiedyś znalazłem i nosiłem w torbie jako talizman. Myśliwy oniemiał na widok pęczka jaskrawoniebieskich piór. Zasugerowałam, że właściwie są one o wiele ładniejsze od piór dudka. Myśl ta dotarła do niego po chwili, lecz w końcu zaczął prosić, abym wziął dudka dla matki w zamian za pęk aksamitnych niebieskich piórek. Odegrałem zręcznie niechętne zdumienie, przechodzące w uniżoną wdzięczność, umieściłem rannego dudka za pazuchą i pośpieszyłem do domu, pozostawiając mojego myśliwego usadowionego na pniu oliwki niczym Tweedledum' i radośnie przypinającego skalp zimorodka do kapelusza. W domu zaniosłem nowy nabytek do mojego pokoju i dokładnie zbadałem. Stwierdziłem z ulgą, że długi, giętki, zakrzywiony dziób, podobny do cienkiego sierpu, pozostał nietknięty - bez tego wrażliwego organu ptak nie mógłby przeżyć. Oprócz wyczerpania i lęku dolegało mu jedynie złamane skrzydło. Złamana była górna kość i po delikatnym badaniu stwierdziłem, że trzasnęła jak suchy patyk, nie rozdzierając się i nie strzępiąc jak świeża gałązka. Ostrożnie przystrzygłem pióra nożycami, spłukałem ciepłą wodą ze środkiem odkażającym skorupę krwi i piór, założyłem łubki z dwóch wygiętych kawałków trzciny i mocno je obwiązałem. Była to całkiem fachowa robota i odczułem dumę. Jedyny problem tkwił w tym, że opatrunek okazał się zbyt ciężki i gdy oswobodziłem ptaka, upadł na bok, nie mogąc udźwignąć łubek. Po kilku próbach udało mi się za- 1 Tweedledum - postać występująca zazwyczaj w parze z Tweedledee, spopu- laryzowana przez Lewisa Carrolla w książce „O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra"; wcześniej żartobliwe określenie niskiej tonacji mu- zycznej (przyp. tłum.). on łożyć lżejszy opatrunek z trzciny i przylepca, który mocno przytwier- dziłem do ptasiego boku cienkim bandażem. Następnie użyłem pi-petki, by napoić mego podopiecznego, i umieściłem go w tekturowym pudelku, przykrytym szmatką. Nadałem dudkowi imię Hiawatha, a rodzina powitała jej przybycie - gdyż była to samiczka - głośną aprobatą, wszyscy bowiem lubili dudki i był to jedyny egzotyczny gatunek ptaków, który potrafili rozpoznać z odległości dwudziestu kroków. Przez kilka pierwszych dni byłem bardzo zajęty wyszukiwaniem przysmaków dla Hiawathy, która okazała się wyjątkowo kapryśną pacjentką i jadała wyłącznie żywy pokarm, a nawet wówczas wybrzydzała. Musiałem stawiać ją na podłodze mojego pokoju i rzucać smaczne kąski: soczyste pasikoniki, zielone jak nefryty, szarańczę o pulchnych udkach i skrzydełkach chrupkich jak biskwity, maleńkie jaszczurki i żabki. Chwytała je i dziarsko tłukła nimi o twarde podłoże - o krzesło, nogę od łóżka, kant stołu albo drzwi - póki się nie upewniła, że są martwe. Później połykała je szybko i czekała na kolejną porcję. Pewnego dnia, gdy cała rodzina zgromadziła się w moim pokoju, aby przyjrzeć się karmieniu Hiawathy, rzuciłem jej osmiocalowego padalca. Ze swym subtelnym dziobem, złożonym czubkiem i pięknym, różowoczarnym upierzeniem, Hiawatha wyglądała bardzo poważnie i skromnie, zwłaszcza że jej czub zazwyczaj przylegał gładko do łebka. Teraz jednak, na widok padalca, ptak przeobraził się w drapieżnego potwora. Czub na głowie najeżył się i rozpostarł niczym pawi ogon, gardło się nadęło i ptak z dziwacznym, głębokim pomrukiem skoczył w stronę padalca, który - nieświadom własnego losu - wlókł po podłodze swe lśniące, miedziane ciało. Hiawatha zamarła na chwilę, po czym, rozpostarłszy zdrowe i chore skrzydło, pochyliła się i ugodziła padalca dziobem - był to szybki, gwałtowny ruch, wręcz niezauważalny. Padalec zwinął się w ósemkę i ze zdumieniem zauważyłem, że cios Hiawathy zdruzgotał kruchą jak skorupka czaszkę gada. - Dobry Boże! - wykrzyknął ze zdumieniem Larry. - To naprawdę pożyteczny ptak. Jeszcze kilka takich i nie musielibyśmy przejmować się wężami. - Chyba nie poradzi sobie z dużym wężem - osądził Leslie. - Może najpierw wytłuc te małe - powiedział Larry. - To byłby dobry początek. - Kochanie, mówisz tak, jakby nasz dom roił się od węży - wtrąciła matka. nn - Bo tak jest - orzekł surowo Larry. - A ta peruka Meduzy, którą Leslie znalazł w łazience? - To były wodne węże - broniła matka. - A co mnie to obchodzi? Jeśli Gerry'emu wolno wpuszczać węże do wanny, ja będę chodził po domu ze sforą dudków. - Ooch, popatrzcie na nią! - pisnęła Margo. Hiawatha podziobała już całego padalca i teraz rytmicznie tłukła nim o podłogę, jak rybak, który uderza ośmiornicą o przybrzeżne skały, aby ją zmiękczyć. Po chwili w ciele gada nie pozostała ani iskierka życia; Hiawatha przyjrzała mu się ze zjeżonym czubem, przekrzywiając głowę. Zadowolona z oględzin, złapała dziobem łeb padalca. Odrzuciwszy głowę w tył, przełknęła powoli całą zdobycz, cal po calu. Parę minut później z ptasiego dzioba wystawał tylko koniuszek ogona. Hiawatha nigdy nie oswoiła się do końca i zawsze okazywała pewną nerwowość, lecz nauczyła się tolerować obecność ludzkich istot. Gdy się już zadomowiła, zacząłem wyprowadzać ją na werandę, gdzie trzymałem inne ptaki, i pozwalałem jej odbywać spacery w cieniu winorośli. Przypominało to nieco szpitalną salę, gdyż w owym czasie trzymałem tam sześć wróbli, które uwolniłem z pułapek na myszy zastawionych przez chłopców z wioski, cztery kosy i drozda, które złapały się na haczyki wędkarskie w gaju oliwnym, oraz kilka innych ptaków, łącznie z mewą i sroką, które leczyły się z ran postrzałowych. Ponadto opiekowałem się pisklętami szczygła i prawie wypierzonymi dzwońcami. Hiawatha nie miała nic przeciw obecności innych ptaków, lecz zachowywała dystans, przechadzając się niespiesznie po kamiennych płytkach i przymykając w zamyśleniu oczy, wyniosła i arystokratyczna niczym piękna królewna uwięziona w zamku. Na widok dżdżownicy, żaby lub pasikonika traciła jednak swą królewską postawę. Pewnego ranka, gdy Hiawatha przebywała w mojej ptasiej lecznicy mniej więcej od tygodnia, wyruszyłem na spotkanie Spira. Był to swego rodzaju codzienny rytuał; dotarłszy do granic naszej posiadłości, obejmującej około pięćdziesięciu akrów, Spiro z zapałem naciskał klakson, a ja wraz z psami przedzierałem się przez gaje oliwne, aby przyłapać go gdzieś po drodze. Wybiegałem zadyszany spomiędzy drzew, a przede mną sadziły z histerycznym szczekaniem psy. Zatrzymywaliśmy wielkiego, lśniącego, otwartego dodge'a, za którego kierownicą tkwił Spiro w nieodłącznej czapce z daszkiem, skulo- m ny, potężny, smagły i nachmurzony. Zajmowałem miejsce na stopniu, trzymając się mocno przedniej szyby, a zachwycone psy rzucały się z pozorną zajadłością na opony. Poranna rozmowa także stanowiła niezmienny rytuał. - Dzień dobry, paniczu Gerry - witał mnie Spiro. - Jak się pa nicz miewa? Uzyskawszy pewność, że w ciągu nocy nie nabawiłem się żadnej groźnej choroby, dowiadywał się o zdrowie pozostałych. - Jak się miewają w rodzinie? - pytał. - Jak panicza matka? A panicz Larry? A panicz Leslie? A panienka Margo? Zanim upewniłem go co do ich stanu zdrowia, dojeżdżaliśmy do willi, gdzie obchodził wszystkich członków rodziny, sprawdzając wiarygodność moich informacji. To codzienne, niemal kronikarskie zainteresowanie naszym zdrowiem, jakbyśmy byli rodziną królewską, nużyło mnie nieco, lecz Spiro obstawał przy tym rytuale, sądząc zapewne, że każdej nocy może nas spotkać coś strasznego. Pewnego dnia, ulegając szatańskiej pokusie, wyznałem w odpowiedzi na jego żarliwe pytanie, że wszyscy umarli. Samochód zjechał z drogi i uderzył w duży krzew oleandru, który obsypał nas różowymi płatkami, a ja omal nie spadłem ze stopnia. - O rany, paniczu Gerry! Nie wolno mówić takie rzeczy! - huknął Spiro, uderzając pięścią w kierownicę. - Takie rzeczy robią mi strach. One robią mi poty! Proszę nigdy więcej nie mówić takie rzeczy. Tamtego ranka, upewniwszy się co do zdrowia całej rodziny, podniósł z przedniego siedzenia koszyczek przykryty figowymi liśćmi. - Proszę - rzekł marszcząc brwi. - Mam dla panicza prezent. Zdjąłem liście. W koszyku siedziały dwa nieopierzone pisklaki o paskudnym wyglądzie. Byłem oczarowany i wylewnie podzięko- wałem Spirowi, ponieważ sądząc po ledwie zaznaczonych lotkach, były to młode sójki. Nigdy jeszcze nie hodowałem sójek. Pełen zachwytu zabrałem je z sobą na lekcje, których udzielał mi pan Krale-fsky. Zdobywanie wiedzy u nauczyciela, który podobnie jak ja miał hysia na punkcie ptaków, bywało bardzo użyteczne. Spędziliśmy pasjonujące przedpołudnie, usiłując nauczyć pisklęta otwierania dziobów i przyjmowania pokarmu, choć powinniśmy byli poświęcić uwagę chlubnym kartom historii Anglii. Pisklęta okazały się jednak wyjątkowymi głuptasami i nie chciały uznać ani Kralefsky'ego, ani mnie za zastępczą matkę. W porze lunchu zabrałem je do domu i przez całe popołudnie pró- bowałem przemówić im do rozsądku, lecz bez skutku. Połykały pokarm wyłącznie wtedy, gdy siłą rozwierałem im dzioby i palcem wpychałem jedzenie do gardła, co budziło ich stanowczy sprzeciw. W końcu, wepchnąwszy w nie ilość pokarmu niezbędną do utrzymania przy życiu, zostawiłem je w koszyku i poszedłem po Hiawathę, która wyraźnie wolała spożywać posiłki na werandzie niż w zaciszu mojego pokoju. Postawiłem ją na posadzce i zacząłem jej rzucać schwytane specjalnie dla niej pasikoniki. Podskoczyła żwawo, zadziobała pierwszego owada i przełknęła go z nieprzyzwoitym pośpiechem. Gdy przysiadła, podobna do starej, kanciastej, owdowiałej księżnej, która na balu zakrztusiła się sorbetem, zauważyły ją małe sójki, które wystawiły chwiejnie łebki z koszyka, wytrzeszczając mętne ślepka. Natychmiast rozwarły dziobki i zaczęły skrzeczeć, kołysząc główkami niczym dwaj staruszkowie zerkający znad płotu. Hiawa-tha spojrzała na nie ze zjeżonym czubkiem. Nie spodziewałem się, że poświęci im szczególną uwagę, ponieważ dotychczas ignorowała pisklęta domagające się pożywienia, ona jednak zbliżyła się do koszyka i z zainteresowaniem obejrzała sójczęta. Rzuciłem jej pasikonika. Chwyciła go i uśmierciła, a następnie - ku memu całkowitemu za- skoczeniu - podbiegła do koszyka i wetknęła owada w rozwarte gar- dziołko jednej z sójek. Obydwa maluchy zaczęły skrzeczeć i pokrzy- kiwać radośnie, trzepocząc skrzydełkami, a Hiawatha wydawała się równie zdumiona swym postępkiem jak ja. Rzuciłem jej kolejnego pasikonika, którym nakarmiła drugie pisklę. Odtąd karmiłem Hiawathę w moim pokoju, a potem zanosiłem ją na werandę, gdzie odgrywała rolę matki przy małych sójkach. Nie przejawiała wobec piskląt żadnych innych macierzyńskich odruchów; nie chwytała, na przykład, małych, kapsułkowatych od- chodów z ich kuperków wystawionych poza krawędź gniazda. Sprzątanie pozostawiała mnie. Gdy nakarmione pisklęta przestawały wrzeszczeć, traciła dla nich całe zainteresowanie. Doszedłem do wniosku, że w barwie ich głosu musiało być coś, co budziło jaj in- stynkty macierzyńskie, ponieważ nie zwracała najmniejszej uwagi na inne maluchy, które jej podsuwałem, choćby krzyczały do utraty sił. Po pewnym czasie sójki zaczęły przyjmować pożywienie ode mnie i gdy przestały na jej widok wydawać okrzyki, Hiawatha straciła dla nich zainteresowanie. Nie chodzi o to, że je ignorowała; wydawała się nieświadoma ich istnienia. Kiedy jej skrzydło się zagoiło, zdjąłem łubki i stwierdziłem, że choć kość zrosła się dobrze, nie używane mięśnie osłabły; Hiawatha oszczędzała to skrzydło, poruszając się pieszo i nie próbując latać. Zacząłem ją zabierać do gaju oliwnego i skłaniać do ćwiczeń, pod- rzucając w powietrze, tak że musiała używać skrzydeł, aby bezpiecznie wylądować. Stopniowo, w miarę jak wzmacniały się skrzydła, wykonywała krótkie loty i kiedy zacząłem myśleć o wypuszczeniu jej na swobodę, spotkała ją nagła śmierć. Pewnego dnia wyniosłem Hiawathę na werandę i podczas gdy karmiłem pisklęta, odleciała -a raczej poszybowała - do pobliskiego gaju oliwnego, aby tam poćwiczyć fruwanie i uraczyć się lekką przekąską w postaci świeżo wyklutego pająka kosarza. Pochłonięty karmieniem maluchów nie zwracałem uwagi na Hia- wathę, dopóki nie usłyszałem jej ochrypłego, rozpaczliwego wrzasku. Przeskoczyłem przez balustradę werandy i popędziłem między drzewa, lecz było już za późno. Wielki, parszywy, zdziczały, pokryty bliznami kocur trzymał w pysku wiotkie ciało dudka, wpatrując się we mnie znad różowych piór ogromnymi, zielonymi oczyma. Runąłem naprzód z krzykiem, lecz kot odwrócił się płynnie i skoczył w gąszcz mirtów, unosząc ciało Hiawathy. Pobiegłem za nim, ale z chwilą gdy zniknął w splątanej gęstwinie krzewów, nie dało się go już wytropić. Wściekły i zdenerwowany wróciłem do oliwnego gaju, gdzie po Hiawacie pozostała tylko garść różowych piórek i kilka kropel krwi lśniących na trawie jak rubiny. Przysiągłem, że zabiję tego kota, jeśli jeszcze raz go spotkam. Pomijając wszystko inne, stanowił zagrożenie dla mojej ptaszarni. Okres żałoby przerwało jednak przybycie gościa nieco bardziej egzotycznego niż dudek i sprawiającego znacznie więcej kłopotu. Larry obwieścił nieoczekiwanie, że wyjeżdża do Aten, gdzie zatrzyma się u znajomych i trochę popracuje. Gdy minęło zamieszanie związane z jego wyjazdem, na dom spłynął błogi spokój. Leslie całymi dniami włóczył się ze strzelbą, a Margo, która nie przeżywała wówczas żadnego szalonego romansu, zajęła się rzeźbieniem w mydle. Zaszywała się na strychu i tworzyła nieco koślawe rzeźby ze śliskich kawałków żółtego mydła o gryzącym zapachu, zjawiając się przy stole w kwiecistym kitlu i artystycznym transie. Matka postanowiła skorzystać z tego okresu nieoczekiwanego spokoju i wykonać pracę, o której myślała od dawna. Poprzedniego roku panował wyjątkowy urodzaj na owoce i matka całymi godzina- mi smażyła rozmaite dżemy i korzenne sosy, niektóre według indyj- skich przepisów jej babki, pochodzących z początku dziewiętnastego wieku. Wszystko szło doskonale i w obszernej, chłodnej spiżarni lśniły wkrótce rzędy słoików i butelek. Niestety, podczas pewnej wyjątkowo gwałtownej zimowej burzy dach zaczął przeciekać i gdy później matka weszła do spiżarni, okazało się, że odpadły wszystkie etykietki. Na półkach stało kilkaset słoików, których zawartość można było zi- dentyfikować dopiero po otwarciu. Teraz, gdy rodzina pozwoliła jej na chwilę wytchnienia, matka postanowiła wykonać to nieodzowne zadanie. Ponieważ w grę wchodziła degustacja, zaoferowałem swoją pomoc. Ustawiliśmy na kuchennym stole około stu pięćdziesięciu sło- ików i - uzbrojeni w łyżki oraz nowe etykietki - zamierzaliśmy właśnie przystąpić do wielkiej uczty, gdy zjawił się Spiro. - Dzień dobry, pani Durrell. Dzień dobry, paniczu Gerry - za- grzmiał, wchodząc do kuchni ciężkim krokiem niczym kasztanowo- brunatny dinozaur. - Mam dla pani telegramę. - Telegram? - przestraszyła się matka. - Ciekawe, od kogo? Mam nadzieję, że nie stało się nic złego. - Nie, niech pani nie martwi, nic złego się nie stało, pani Durrell - uspokoił ją Spiro, wręczając telegram. - Załatwiłem człowieka na poczcie do przeczytania. To od panicza Larry. - O nieba! - westchnęła matka, tknięta złym przeczuciem. Treść depeszy brzmiała prosto: Zapomniałem powiedzieć Książę Jeejeebuoy przyjeżdża jedenastego krótki pobyt. Ateny cudowne. Uści- ski, Larry. - Doprawdy, ten Larry jest nieznośny! - wykrzyknęła gniewnie matka. - Po co zaprosił tu księcia? Przecież wie, że nie mamy odpo wiednich pokoi dla koronowanych głów. W dodatku wyjechał, więc nie może zająć się gościem. Co ja mam zrobić z tym księciem? Rzuciła nam spojrzenie pełne rozterki, lecz ani Spiro, ani ja nie potrafiliśmy udzielić jej rozsądnej rady. Nie mogliśmy nawet zatele- grafować do Larry'ego, żeby wracał, ponieważ jak zwykle nie zostawił nam adresu swoich znajomych. - Jedenasty wypada jutro, prawda? Ort zapewne pT7vprvTtie pro mem z Brindisi. Spiro, zechcesz po niego pojechać? I przywieź bara ninę na lunch. Gerry, powiedz Margo, żeby wstawiła kwiaty do go ścinnego pokoju i sprawdziła, czy psy nie naniosły tam pcheł. A Le- sliemu powiedz, że musi pójść do wioski i zamówić ryby u Czerwonego Spira. To doprawdy nieładnie ze strony Larry ego... Kiedy wróci, powiem mu, co o nim myślę. Zabawianie książąt to zbyt wyczerpujące zajęcie dla osoby w moim wieku. - Matka gniewnie i chaotycznie krzątała się po kuchni, przestawiając z trzaskiem rondle i patelnie. - Przywiozę pani dalie na stół. Czy kupić szampana? - zapytał Spiro, uważając najwyraźniej, że księcia należy podjąć w odpowiedni sposób. - Nie. Jeżeli on myśli, że będę mu kupowała szampana po funcie za butelkę, to jest w błędzie. Nawet książę może pić ouzo i wino jak my wszyscy - oświadczyła stanowczo matka, a po chwili dodała: -Cóż, właściwie możesz przywieźć jedną skrzynkę. Nie musimy go częstować, a szampan zawsze się przyda. - Niech panią głowa nie pęka, pani Durrell - pocieszył ją Spiro. - Ja urządzę, co pani chce. Pani chce załatwić królewskiego lokaja? Był to wiekowy i arystokratyczny kamerdyner, któremu Spiro zakłócał emeryturę, ilekroć wydawaliśmy przyjęcie. - Nie, Spiro, nie będziemy sobie zadawać aż tyle trudu. W końcu on przyjeżdża niespodziewanie, więc musi nas przyjąć takimi, jakimi jesteśmy. Będzie dzielił z nami stół i... i mieszkanie. A jeśli mu się nie spodoba... no to trudno - zakończyła matka, łuskając groszek drżą cymi rękoma i sypiąc więcej na podłogę niż do sitka. - Gerry, po proś Margo, żeby zawiesiła w jadalni nowe zasłony. Te stare nie wy glądają zbyt świeżo, odkąd Les je podpalił. W całej willi wrzało jak w ulu. Drewniana podłoga w gościnnym pokoju została wyszorowana do białości, na wypadek gdyby psy na- niosły tam pcheł; Margo w rekordowym czasie zawiesiła zasłony i po- ustawiała wszędzie kwiaty; Leslie zaś wyczyścił broń oraz łódkę, na wypadek gdyby książę zapragnął wybrać się na polowanie lub prze- jażdżkę. Matka, zaczerwieniona z przejęcia, dreptała gorączkowo po kuchni, szykując rożki, torty, szarlotki i kruche ciasteczka, potrawki, pasztety, galaretki i biszkopty z kremem. Mnie kazano tylko usunąć wszystkie zwierzęta z werandy i pilnować ich, iść do fryzjera i włożyć czystą koszulę. Nazajutrz, wystrojeni zgodnie z nakazem matki, zasie- dliśmy na werandzie, aby cierpliwie czekać, aż Spiro przywiezie księcia. - Czego on jest księciem? - spytał Leslie. - Nie bardzo wiem - wyznała matka. - Przypuszczam, że jednej z tych prowincji, gdzie rządzą maharadżowie. - Jeejeebuoy to bardzo dziwne nazwisko - zauważyła Margo. - Sądzicie, że jest prawdziwe? - Oczywiście, kochanie - zapewniła ją matka. - w Indiach mieszka wielu Jeejeebuoyów. To bardzo stare nazwisko, tak jak u nas... hm... - Smith? - podsunął Leslie. -Nie, nie aż tak pospolite. Rodzina Jeejeebuoy wywodzi się z dawnych czasów. Z pewnością istniała na długo zanim moi dziadkowie wyjechali do Indii. - Jego przodkowie byli zapewne organizatorami Wielkiego Po- wstania1 - wtrącił z satysfakcją Leslie. - Zapytamy go, czy jego dziadek wymyślił Czarną Dziurę w Kalkucie2. - O tak, zapytamy - przyklasnęła Margo. - Sądzisz, że wymyślił? A co to właściwie było? - Leslie, kochanie, nie powinieneś tak mówić - upomniała matka. - Koniec końców, musimy wybaczyć i zapomnieć. - Co wybaczyć i zapomnieć? - zdumiał się Leslie, nie nadążając za biegiem jej myśli. - Wszystko - odparła stanowczo matka i dodała niejasno: - Na pewno mieli dobre chęci. Leslie nie zdążył zgłębić tego zagadnienia, ponieważ na podjazd wtoczył się z rykiem samochód, hamując przy werandzie z imponu- jącym piskiem opon. Tylne siedzenie zajmował szczupły, drobny Hindus w czarnym stroju i pięknie zawiązanym, śnieżnobiałym turbanie, o wielkich, błyszczących oczach w kształcie migdałów, przy- pominających płynne agaty i okolonych gęstymi rzęsami. Zręcznie otworzył drzwiczki i wyskoczył z auta. Powitalny uśmiech rozświetlił jego smagłą twarz jak biała błyskawica. - Nareszcie! - zakrzyknął z podnieceniem, rozpościerając smukłe, brunatne ramiona niczym skrzydła motyla i wbiegając tanecznym krokiem na werandę. - To z pewnozcią pani Durrell. Jestem oczarowany. A to Leslie, słynny myźliwy. I Margo, bez wątpienia ozdoba wyspy. I uczony Gerry, przyrodnik par exellence. Trudno mi wyrazić, jak bardzo jestem poruszony tym spotkaniem. - Och... no cóż... jesteśmy zachwyceni, wasza wysokość - zaczęła matka. ' Wielkie Powstanie (Mutiny): bunt Hindusów i muzułmanów przeciwko rządom Brytyjczyków w Indiach, 1857-1858 (przyp. tłum.). 2 Czarna Dziura (Black Hole of Calcutta): cela, w której więziono Brytyjczyków po zdobyciu Kalkuty przez Bengalczyków w 1756 r. (przyp. tłum.). Jeejeebuoy z jękiem uderzył się w czoło. - Psia kość słoniowa! - zawołał. - To przez moje błazeńskie imię. Droga pani Durrell, nie wiem, jak mam panią przeprosić. Książę to moje imię, nadane przy chrzcie. Kaprys mojej matki, aby wywyższyć naszą skromną rodzinę, rozumie pani? Matczyna miłoźć, która widzi wymarzonego syna na wysokoźciach. Nie, nie, musimy wybaczyć tej biednej kobiecie. Jestem po prostu zwykły Książę Jeejeebuoy, do usług. - Och. - Matka, nastawiona na obcowanie z koronowaną głową, odczuła pewne rozczarowanie. - Więc jak mamy się do pana zwracać? - Przyjaciele, których posiadam niezliczone zastępy, mówią mi Jeejee - odparł z przejęciem gość. - Mam nadzieję, że wy również bę- dziecie mnie tak nazywać. Jeejee zamieszkał u nas i w trakcie swego krótkiego pobytu dokonał największych spustoszeń i zaskarbił sobie najżywszą sympatię domowników spośród wszystkich naszych gości. Jego pedantyczna angielszczyzna, łagodny i szczery sposób bycia, a także głębokie za- interesowanie wszystkimi i wszystkim sprawiły, że nie można było mu się oprzeć. Podarował Lugarecji mnóstwo najrozmaitszych lepkich i cuchnących substancji do nacierania rozlicznych bolących miejsc; szczegółowo omawiał z Lesliem problemy światowego myślistwa, snując barwne i zapewne nieprawdziwe opowieści o swym uczestnictwie w polowaniach na dziki i tygrysy. Dla Margo zdobył skądś kilka sztuk materiału, z którego upinał sari i uczył ją, jak sieje nosi; zauroczył Spira opowieściami o bogactwach i tajemnicach Wschodu, o walczących słoniach przybranych klejnotami i mahara- dżach odmierzających swą wartość w szlachetnych kamieniach. Wprawnie władał ołówkiem i podbił moje serce nie tylko szczerym zainteresowaniem, jakie okazywał memu zwierzyńcowi, lecz także subtelnymi szkicami portretowymi, które wkleiłem do dziennika przyrodniczego, stanowiącego dla mnie dzieło ważniejsze niż Magna Charta, Księga z Kells' i Biblia Gutenberga razem wzięte; i tak też zostało potraktowane przez naszego roztropnego gościa. Najbardziej jednak Jeejee oczarował matkę, nie tylko niezliczonymi i sma- 1 Magna Charta Libertatum - przywilej wydany w 1215 r. pod naciskiem feudałów przez Jana Bez Ziemi, podstawa wolności obywatelskich w Anglii. Księga z Kells - słynny iluminowany manuskrypt z VIII albo IX w., zawie- rający cztery Ewangelie, sporządzony prawdopodobnie w Kells we wschod- niej Irlandii (przyp. tłum.). kowitymi przepisami oraz zasobem ludowych podań i opowieści o duchach, lecz także tym, że swą wizytą umożliwił jej snucie nie- kończących się wspomnień o Indiach, w których się urodziła i wy- chowała, i które uważała za swój prawdziwy dom. Wieczorami siedzieliśmy długo przy kolacji wokół dużego, skrzy- piącego jadalnianego stołu; lampy naftowe rozmieszczone w kątach obszernego pokoju rzucały żółtawe niczym kwiat pierwiosnka światło, a wokół nich kłębiły się drobne ćmy, przypominające płatki śniegu. Psy leżały u progu - odkąd ich liczba wzrosła do czterech, nie były wpuszczane do jadalni - i kwitowały naszą opieszałość ziewnięciami i westchnieniami, na które nie zwracaliśmy uwagi. Za oknami aksamitna noc rozbrzmiewała dźwięcznym nawoływaniem świerszczy i rechotaniem rzekotek. W blasku lamp oczy Jeejee wydawały się większe i ciemniejsze i przypominały ślepia sowy z płonącym w głębi dziwnym ogniem. - Oczywiście, pani Durrell, za pani czasów było inaczej. Zabraniano wszelkich kontaktów. No właźnie, ścisła segregacja, nieprawdaż? Ale teraz jest lepiej. Maharadżowie jako pierwsi uchylili drzwi i obecnie nawet zwykli Hindusi mogą korzystać z dobrodziejstw cywilizacji - oznajmił pewnego wieczoru Jeejee. - Za moich czasów - podjęła matka - najbardziej obawiano się Eurazjatów. Moja babcia nie pozwalała nam się z nimi bawić. Oczy- wiście ciągle łamaliśmy ten zakaz. - Dzieci zawsze odrzucają normy poprawnego zachowania - za- uważył Jeejee z uśmiechem. - Z początku zaistniały pewne trudnoź-ci. Nie od razu Rzym zbudowano, wie pani. Słyszeliźcie o pewnym babu z mojego miasta, którego raz zaproszono na bal? - Nie, a co się stało? - Zauważył, że po każdym tańcu panowie odprowadzają panie i wachlują je wachlarzami. A zatem, odtańczywszy żwawo walca z pewną szacowną damą z Europy, odprowadził ją do krzeseł, wziął wachlarz i zapytał: „Czy mogę puźcić wiatry w pani twarz?" - Spiro mógłby powiedzieć coś podobnego - orzekł Leslie. - Pamiętam czasy - rozmarzyła się matka gdy mój mąż pracował jako główny inżynier w Rourki. Rozpętał się cyklon. Larry był wtedy malutki. Mieszkaliśmy w podłużnym, niskim budynku i przypominam sobie, że biegaliśmy po całym domu, usiłując zamknąć drzwi. I gdy tak biegaliśmy, tylna część domu po prostu się zawaliła. Schroniliśmy się w spiżarni. A po remoncie przedsiębiorca budowla- ny przysłał nam rachunek z adnotacją: „Za naprawę tylnej części Głównego Inżyniera". - Indie musiały być wtedy fascynujące - powiedział Jeejeebuoy - ponieważ, w odróżnieniu od większoźci Europejczyków, stanowiliź-cie częźć tego kraju. - O tak - przyznała matka - nawet moja babcia tam się urodziła. Kiedy ludzie mówili o domu, mając na myśli Anglię, my myśleliśmy o Indiach. - Pani z pewnoźcią wiele podróżowała - westchnął zazdrośnie Jeejee. - Przypuszczam, że zna pani mój kraj lepiej niż ja. - Znam go jak własną kieszeń - zapewniła matka. - Mój mąż, jako główny inżynier, dużo podróżował. Zawsze mu towarzyszyłam. Kiedy wysyłano go do budowy mostu albo kolei, obozowaliśmy w dżungli. - To musiało być fajne - wtrącił z entuzjazmem Leslie. - W pry- mitywnych warunkach, pod namiotem... - Ależ oczywiście. Bardzo lubiłam to proste, obozowe życie. Pa- miętam, że na przedzie kroczyły słonie ze składanymi pawilonami, dywanami i meblami, a za nimi służba w wozach ciągniętych przez woły, pilnująca bielizny i sreber... - Nazywasz to obozowym życiem? - przerwał z niedowierzaniem Leslie. - W pawilonach? - Mieliśmy tylko trzy - broniła się matka. - Sypialnię, jadalnię i bawialnię. I tak były od środka wykładane dywanami. - Nie nazwałbym tego obozem - stwierdził Leslie. - Ale to był obóz - upierała się matka. - W samym sercu dżungli. Słyszeliśmy ryk tygrysów i wszyscy służący popadali w panikę. A kiedyś zabili kobrę pod stołem. - Gerry'ego jeszcze wtedy nie było na świecie - wtrąciła Margo. - Powinna pani napisać pamiętniki, pani Durrell - oświadczył z powagą Jeejee. - O, nie - zaśmiała się matka. - Nie potrafię pisać. Ponadto jaki mogłabym dać tytuł? - Może „Czternaście słoni i ja"? - podsunął Leslie. Albo „Na dywanie przez dżunglę" - zaproponował Jeejee. - Wy, chłopcy, niczego nie traktujecie poważnie - zganiła ich su- rowo matka. - Właśnie - wtrąciła Margo. - Moim zdaniem mama była strasznie dzielna. Miała tylko trzy pawilony, a w obozie były kobry i inne takie. - W obozie! - prychnął wzgardliwie Leslie. - My naprawdę obozowaliśmy, kochanie. Pamiętam, że kiedyś jeden ze słoni zabłądził i przez trzy dni nie mieliśmy czystej pościeli. Twój ojciec bardzo się zirytował. - Nie wiedziałem, że tak duże zwierzę jak słoń może zabłądzić - zdziwił się Jeejee. - Ależ tak - zapewnił Leslie. - Słonia łatwo zgubić. - Wy byście także narzekali, gdyby wam zabrakło czystej pościeli - oznajmiła matka z godnością. - Oczywiście - dorzuciła Margo. - I bardzo lubię słuchać o sta- rożytnych Indiach, choć oni ciągle wybrzydzają. - Dla mnie to naprawdę bardzo pouczające - bronił się Jeejee. - Zawsze naśmiewasz się z mamy - wytknęła Margo. - Nie wiem, czemu uważasz się za kogoś lepszego, nawet jeśli twój ojciec wymyślił Czarną Dziurę czy cokolwiek to było. To, że Jeejee omal nie spadł pod stół ze śmiechu, świadczy o nim najlepiej. W odpowiedzi na jego wesołość wszystkie psy zaniosły się rozgłośnym szczekaniem. Ale chyba najbardziej ujmującą cechą Jeejee był głęboki entuzjazm w obliczu każdego przedsięwzięcia, jakiego się podjął, nawet gdy dało się stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że jego działalność na tym polu nie zostanie uwieńczona powodzeniem. Kiedy poznał Larry'ego, postanowił właśnie zostać jednym z najwybitniejszych poetów w Indiach i przy pomocy rodaka, który trochę znał angielski („Był moim zecerem" - wyjaśnił Jeejee), założył czasopismo o nazwie „Popularne Poezje", niekiedy zwane „Pupalarnymi Peziami" lub „Pluparnymi Popezjami", w zależności od tego, czy Jeejee nadzorował swego zecera, czy nie. To skromne pismo ukazywało się raz w miesiącu i zawierało artykuły autorstwa znajomych Jeejee, przy czym część z nich stanowiła osobliwą lekturę, o czym mieliśmy sposobność się przekonać, gdyż Jeejee przywiózł z sobą całe sterty niewyraźnych odbitek i dawał je każdemu, kto okazał zainteresowanie. Wertując egzemplarze odkryliśmy bardzo ciekawe tytuły, na przykład „Pezia Sztywena Splcndora' cwaluacja krctyczna". Przyjaciel Jeejee najwyraźniej drukował słowa tak, jak brzmiały dla niego w danej chwili. Znajdował się tam długi pochwalny artykuł Jeejee, 1 Chodzi o Stephena Harolda Spendera (ur. 1909), angielskiego poetę i kry- tyka (przyp. tłum.). zatytułowany „Tees Ellyot1, Książę Petów". Nowatorska pisownia w połączeniu z literówkami, które zawsze występują w tego rodzaju dziełach, czyniły lekturę miłym, acz nieco intrygującym zajęciem. Tytuł „Przecz niemasz czarnych petów laratów?" stawiał pytanie, na które właściwie nie dało się odpowiedzieć, sformułowane najwyraźniej w języku z dawnych wieków; natomiast artykuł pod nagłówkiem „Roy Cambill2, pet i butownik" skłaniał do zastanowienia nad przyszłością poezji. Jeejee nie zrażał się jednak trudnościami, nawet tym, że jego zecer nie wymawiał „h" i nigdy nie drukował tej litery. Najnowszym pomysłem Jeejee było drugie czasopismo (odbijane na tym samym powielaczu i przez tego samego beztroskiego zecera), poświęcone świeżo podjętym studiom nad czymś, co określał mianem „fakioryzmu" i opisał w pierwszym numerze pisma „Fakioryzm dla wszystkich" jako: „amalgumat tajemniczego Wschodu, łączący najlepsze cechy jogi i fakiryzmu, ze szczegółami i instruktem". Fakioryzm bardzo intrygował naszą matkę - do chwili, gdy Jeejee zaczął go praktykować. Medytował godzinami na werandzie, przy- odziany w przepaskę biodrową i obsypany popiołem, albo przechadzał się po domu zręcznie pozorując trans i pozostawiając za sobą smużkę popiołu. Pościł nabożnie przez cztery dni, a piątego zemdlał i spadł ze schodów, czym śmiertelnie przeraził matkę. - Doprawdy, Jeejee, to się musi skończyć - rzekła gniewnie. - Je steś za chudy, żeby pościć. Położyła go do łóżka i zaczęła przyrządzać olbrzymie porcje wzmacniającego curry, słysząc w odpowiedzi narzekania, że nie ma w nim suszonej ryby z Bombaju, stanowiącej pikantny i pożądany dodatek do każdego curry. - Ale nie można jej tu dostać - broniła się matka. Dłonie Jeejee zatrzepotały na białej pościeli jak jasnobrązowe ćmy. - Zgodnie z zasadami fakioryzmu, wszystko da się czymź zastą pić - oznajmił stanowczo. Gdy odzyskał siły, udał się na targ rybny w miasteczku i nabył dużą ilość świeżych sardynek. Po powrocie z zakupów, na których 1 Thomas Stearns Eliot (1888-1965), angielski poeta i dramatopisarz urodzo ny w USA, laureat Nagrody Nobla 1948 r. (przyp. tłum.). 2 Roy Campbell (1901-1957), południowoafrykański poeta i dziennikarz za fascynowany Hiszpanią, uczestnik wojny domowej w czasach gen. Franco (przyp. tłum.). mile spędziliśmy przedpołudnie, zastaliśmy w kuchni i okolicach nie- opisany bałagan. Jeejee, dzierżąc nóż, którym patroszył ryby przed wyłożeniem ich na słońce, toczył walkę z całą - jak się wydawało - populacją much i os Wysp Jońskich. Został użądlony co najmniej pięć razy i jedno oko zakrywała mu spuchnięta powieka. Wszędzie unosiła się woń gnijących sardynek, a kuchenny stół i podłogę pokrywały zaspy srebrzystych rybich skórek i fragmentów wnętrzności. Zrezygnował z sardynek jako substytutu dopiero wówczas, gdy matka pokazała mu notkę w Encyklopedii Brytyjskiej, dotyczącą bom-bajskich ryb. Wyszorowanie kuchni gorącą wodą z dodatkiem środka odkażającego zajęło matce dwa dni, a mimo to od czasu do czasu jakaś osa dobijała się z nadzieją do okien. - Może poszukam czegóż w Atenach albo Istambule - nie tracił otuchy Jeejee. - Pomyźlałem, że upieczony i sproszkowany homar... - Nie rób sobie kłopotu, Jeejee - przerwała pospiesznie matka. - Dotychczas obchodziliśmy się bez tego dodatku i wcale go nam nie brakowało. Jeejee wybierał się przez Turcję do Persji, aby złożyć wizytę pew- nemu hinduskiemu fakirowi. - Nauczę się od niego wielu rzeczy związanych z fakioryzmem - powiedział nam. - To wielki człowiek. Wspaniale potrafi wstrzymywać oddech i zapadać w trans. Raz zakopano go w ziemi na sto dwadzieźcia dni. - Nadzwyczajne - westchnęła matka z głębokim zainteresowaniem. - Zakopano go żywcem? - spytała Margo. - Na sto dwadzieścia dni? To straszne! Wydaje mi się, że takie rzeczy są wbrew naturze. - Ale on był w transie, droga Margo. Nic nie czuł - wyjaśnił Jeejee. - Nie byłabym tego taka pewna - zamyśliła się matka. - Dlatego właśnie chciałabym zostać spalona. Na wypadek, gdybym zapadła w trans i nikt by tego nie zauważył. - Nie bądź śmieszna, mamo - wtrącił Leslie. - To wcale nie jest śmieszne - odparła stanowczo matka. - Ludzie są teraz tacy lekkomyślni. - Co jeszcze robi fakir? - chciała wiedzieć Margo. - Rozkazuje drzewom mango wyrastać z nasion? No wiesz, tak od razu? Widziałam coś takiego w Simli. - Kuglarska sztuczka - orzekł Jeejee. - To, co robi Andrawathi, jest bardziej skomplikowane. On jest specjalistą od lewitacji i właź-nie to pragnę zobaczyć. - Myślałam, że lewitacja to sztuczki karciane - wyznała Margo. - Nie - wtrącił Leslie - to takie unoszenie się w powietrzu, coś jak latanie, prawda, Jeejee? - Tak - odparł Jeejee. - Cudowna umiejętnoźć. Wielu wczesnych chrzeźcijańskich źwiętych potrafiło to robić. Nie osiągnąłem jeszcze tej biegłoźci, dlatego chcę się kształcić pod kierunkiem Andrawathiego. - To cudowne, szybować jak ptak - westchnęła Margo z zachwy- tem. - Wspaniała zabawa. - Przypuszczam, że to niezwykłe doznanie - wyznał z roziskrzonym wzrokiem Jeejee. - Człowiek czuje się tak, jakby wzlatywał ku niebiosom. Nazajutrz, tuż przed lunchem, do salonu wbiegła przerażona Margo. - Chodźcie! Szybko! - krzyknęła. - Jeejee chce popełnić samo bójstwo! Wybiegliśmy przed dom i zobaczyliśmy Jeejee na parapecie okiennym, przyodzianego jedynie w przepaskę biodrową. - Znowu zapadł w trans - stwierdziła Margo tonem sugerują cym, iż jest to jakaś zaraźliwa choroba. Matka poprawiła okulary i spojrzała w górę. Jeejee zakołysał się łagodnie. - Idź tam, Les, i złap go - rozkazała. - Szybko. Ja go zagadam. Nie zauważyła, że Jeejee trwa w ekstatycznym milczeniu. Leslie wbiegł do domu, a matka odchrząknęła głośno. - Jeejee, kochanie - zagruchała - zachowujesz się niemądrze. Zejdź na dół i zjedz lunch. Jeejee istotnie zszedł na lunch, acz niezupełnie w zgodzie z zamie- rzeniami matki. Ruszył dziarsko naprzód i przy wtórze przerażonych okrzyków matki i Margo runął na ziemię. Wylądował wśród winorośli, około dziesięciu stóp poniżej okna, a deszcz winogron za-bębnił o kamienie. Na szczęście stare, sękate krzewy utrzymały jego drobne ciało. - Mój Boże! - wykrzyknął. - Gdzie jestem? - W winorośli! - odparła podniecona Margo. - Sam tutaj zagito- wałeś! - Nie ruszaj się, dopóki nie przyniesiemy drabiny - dodała nie- śmiało matka. Przystawiliśmy drabinę i wydobyliśmy potarganego Jeejee z głębi winorośli. Był posiniaczony i podrapany, lecz nic więcej mu nie dole- gało. Uspokojono skołatane nerwy za pomocą brandy i zasiedliśmy do spóźnionego lunchu. Wieczorem Jeejee był już przekonany, że osiągnął sztukę lewitacji. - Gdyby moje stopy nie zaplątały się w te złoźliwe pędy winoroź-li, mógłbym opłynąć cały dom - mówił spoczywając na sofie, spowity w bandaże, lecz uszczęśliwiony. - Cóż za osiągnięcie! - No cóż, wolałabym, abyś nie odbywał swoich ćwiczeń u nas - oświadczyła matka. - Moje nerwy tego nie wytrzymają. - W drodze z Persji spędzę urodziny w pani towarzystwie - zwierzył się Jeejee. - Wtedy pani oceni moje postępy. Dwa dni później Jeejeebuoy wyjechał do Persji, nadal cały w pla- strach, lecz wciąż nieustraszony. - Ciekawe, czy wróci tu na urodziny - zastanawiała się Margo. - Można by urządzić specjalne przyjęcie na jego cześć. - Dobry pomysł - zapaliła się matka. - To bardzo miły chłopiec, ale... taki niezrównoważony i... nieprzewidywalny. - No cóż, to jedyny gość, o którym możemy powiedzieć, że złożył nam przelotną wizytę - podsumował Leslie. Królewska wizyta Królowie i niedźwiedzie często przysparzają zmartwień opiekunom. Szkockie porzekadło Z sielskich dni spędzonych na Korfu każdy odznaczał się czymś szczególnym, miał własny koloryt i porządek, którymi odróżniał się od pozostałych i dzięki temu wart był zapamiętania. Jest jednak pewien dzień, który utkwił mi w pamięci, ponieważ dotyczył nie tylko rodziny i znajomych, ale wszystkich mieszkańców Korfu. Był to dzień powrotu króla Jerzego1 do Grecji i wyspa nie do- świadczyła jeszcze takiego natłoku barw, wzruszeń i intryg. W obliczu tego wydarzenia zbladły nawet przygotowania do procesji ku czci św. Spirydiona. O zaszczycie, który miał spotkać wyspę, dowiedziałem się od mo- jego nauczyciela, pana Kralefsky'ego. Podniecony preceptor zlekce- ważył nawet samczyka makolągwy, którego zdobyłem z niemałym trudem. - Wspaniałe wieści, mój chłopcze, wspaniałe! Dzień dobry, dzień dobry - powitał mnie, a jego wielkie, uduchowione oczy napełniły się łzami wzruszenia. Trzepotał kształtnymi dłońmi, kołysząc w podnieceniu pochyloną głową. - Na Jowisza, dla wyspy nadszedł wielki dzień! W istocie jest to wielki dzień dla całej Grecji, lecz w szczególności dla naszej wyspy. Co? Aha, makolągwa... Miły ptaszek, cip cip. Jak już wspomniałem, to zaszczyt dla naszego małego królestwa wtopionego w błękitne morze, jak rzecze Szekspir, gościć tu króla. 'Jerzy II (1890-1947), król Grecji 1922-1923, 1935-1941 i od 1946 (przyp. red.). To już lepiej, pomyślałem. Mogłem wzbudzić w sobie pewną do- zę entuzjazmu w obliczu prawdziwego króla, choćby z uwagi na drobne korzyści wiążące się z jego wizytą. Spytałem, co to za król i czy zostanę zwolniony z lekcji, kiedy przyjedzie. - Król Jerzy, władca Grecji - odparł pan Kralefsky, zgorszony moją niewiedzą. - Nie znasz go? Zaznaczyłem, że nie korzystamy z wątpliwych dobrodziejstw ra- dia, w związku z czym znajdujemy się na ogół w stanie błogiej nie- świadomości. - No cóż - rzekł Kralefsky, rzucając mi strapione spojrzenie, jak gdyby obwiniał się za moje nieuctwo - wiesz, że przedtem rządził na mi Metaksas1, który był dyktatorem. Teraz, na szczęście, ten wstręt ny człowiek został obalony i Jego Królewska Mość może powrócić. Spytałem, kiedy Metaksas został obalony. Nikt mi o tym nie po- wiedział. - Musisz pamiętać! - wykrzyknął Kralefsky. - Na pewno pamię tasz rewolucję. Pociski z karabinów maszynowych zniszczyły wtedy ciastkarnię. Zawsze uważałem, że na tych karabinach nie można po legać. Pamiętałem rewolucję, ponieważ przez trzy dni nie miałem lekcji, a ciastkarnia należała do moich ulubionych sklepów. Nie łączyłem tego jednak z Metaksasem. Zapytałem z nadzieją, czy z okazji po- wrotu króla zostanie ostrzelany jakiś sklep. - Skądże - zaprzeczył ze zgorszeniem Kralefsky. - To bardzo ra dosne wydarzenie. Każdy en fetę, jak się to mówi. Z powodu tak po ruszającej wiadomości możemy chyba zrobić sobie wolny dzień. Chodź na górę, pomożesz mi nakarmić ptaki. Weszliśmy na rozległy strych, gdzie Kralefsky trzymał dzikie ptactwo oraz kanarki, i przedpołudnie upłynęło nam na ich karmie- niu. Kralefsky pląsał po strychu, wymachując konewką i miażdżąc stopami rozsypane nasiona niczym muszelki ma plaży, a przy tym podśpiewywał pod nosem „Marsyliankę". Przy lunchu podzieliłem się z rodziną nowinami o wizycie króla. Każdy odebrał je na własny sposób. - To miło - powiedziała matka. - Przygotuję jakieś specjalne dania. 'Metaksas Joanis (1871-1941), grecki generał i polityk prawicowy (przyp. red.). - Dzięki Bogu, nie zatrzyma się u nas - zaznaczył Larry. - Wiem, kochanie - odparła matka - ale... hm... ludzie będą wy- dawali przyjęcia i tak dalej. - Nie rozumiem, dlaczego - zdziwił się Larry. - Zawsze tak jest -. zapewniła matka. - W Indiach zawsze odbywały się przyjęcia na cześć władców. - To nie są Indie - wytknął Larry - i nie zamierzam tracić czasu na szukanie stajni dla słoni. Zapamiętajcie moje słowa: ten cały roz- gardiasz zakłóci cichy bieg naszego życia. - Czy mogę sobie kupić nowe sukienki, skoro urządzamy przyjęcie? - wtrąciła żarliwie Margo. - Naprawdę nie mam co na siebie włożyć. - Ciekawe, czy oddadzą salwę honorową - zastanawiał się Leslie. - Mają tylko te stare weneckie działa, a one są cholernie niebezpieczne. Może powinienem zajrzeć do komendanta twierdzy. - Nie wtrącaj się - doradził Larry. - Oni chcą go przywitać, a nie zamordować. - Parę dni temu widziałam w mieście prześliczny czerwony jedwab - podjęła Margo. - W sklepiku... na wiesz, za rogiem, skręcając w prawo od laboratorium Teodora. - To świetnie, kochanie - rzuciła matka nie słuchając. - Zastana- wiam się, czy Spiro mógłby zdobyć kilka indyków? Wrażenie, jakie królewska wizyta wywarła na naszej rodzinie, zbladło jednak w porównaniu z wstrząsem, jakiego doznała cała wyspa Korfu. Dobrze poinformowane osoby zwróciły uwagę na to, że monarcha nie tylko zaszczyci wyspę swą obecnością, ale będzie to akt o wymiarze symbolicznym, ponieważ przybywając na Korfu król po raz pierwszy od chwili wygnania postawi stopę na greckiej ziemi. Gdy mieszkańcy zdali sobie z tego sprawę, rzucili się w wir gorączkowych przygotowań, które stały się wkrótce tak skomplikowane i pełne wzajemnych animozji, że byliśmy zmuszeni jeździć codziennie do miasta i przesiadywać na Esplanadzre wraz z resztą wyspy, aby wysłuchać wieści o najnowszym skandalu. Esplanada, zbudowana według projektu francuskich architektów, gdy Francuzi rozpoczęli okupację Korfu, i wyposażona w okazałe łuki, mające przypominać Rue de Rivoli, stanowiła serce wyspy. Można było usiąść przy stoliku pod arkadami lub przesiewającymi światło konarami drzew i prędzej czy później spotkać się z wszystkimi mieszkańcami, a także wysłuchać najdrobniejszych szczegółów każdego skandalu. Gdy człowiek siedział sobie spokojnie popijając jakiś napój, w pewnej chwili wszyscy bohaterowie dramatu lądowali przy jego stoliku. - Korfu to ja - oświadczyła hrabina Malinopoulos. - Dlatego właśnie na mnie spoczywa obowiązek powołania komitetu, który ustali, jak mamy powitać naszego miłościwego króla. - Rzeczywiście, rozumiem panią - zgodziła się nerwowo matka. Hrabina, podobna do podskubanej wrony w pomarańczowej peruce, reprezentowała bez wątpienia potężną siłę, lecz w tak ważnej sprawie nie można było jej pozwolić na pomiatanie innymi. Wkrótce pojawiło się aż sześć komitetów powitalnych, przy czym każdy z nich usiłował przekonać nomarchę1, że na lepszy plan niż pozostałe. Podobno nomarchą zatrudnił uzbrojonego strażnika i zaczął zamykać drzwi sypialni na klucz po tym, jak pewna członki komitetu gotowa była poświęcić swe dziewictwo w zamian za zatwierdzenie planów jej współpracowników. - Ohyda! - zatrąbiła Lena Mawrokondas, przewracając czarnymi oczyma i cmokając czerwonymi wargami, jakby żałowała, że sama nie wpadła na ten pomysł. - Wyobraźcie sobie, moi drodzy, kobietę w jej wieku, usiłującą wedrzeć się nago do sypialni nomarchy! - To istotnie osobliwy sposób nakłaniania kogoś, by przychylił ucha - przyznał niewinnym tonem Larry. - Nie, nie, to niedorzeczne - podjęła Lena, zręcznie wrzucając sobie oliwki do jaskrawo umalowanych ust, jak gdyby ładowała broń palną. - Widziałam się z nomarchą i jestem pewna, że nada urzędową rangę mojemu komitetowi. Wielka szkoda, że nie ma tu brityjskiej floty; moglibyśmy załatwić straż honorową. Ach, ci uroczy marynarze, oni w swoim mundurze wyglądają zawsze tak czysto i krzepliwie. - Odsetek hemofilityków w Marynarce Królewskiej... - zaczął Larry, lecz matka przerwała mu pospiesznie. - Opowiedz nam o waszych planach, Leno - poprosiła, gromiąc spojrzeniem Larry'ego, który kończył właśnie ósmy kieliszek ouzo i nie można było mieć do niego zaufania. - Coż za plany, moi drodzy, coż za plany mamy! Cała Esplanada będzie dekorowana w błękit i biel. Ale ten głupiec Marko Paniotissa ciągle sprawia kłopot. - Lena w rozpaczy przewróciła oczyma. 'Nomarchą: zwierzchnik okręgu administracyjnego w Grecji (przyp- tłum.). Wiedzieliśmy, że Marko jest kimś w rodzaju nawiedzonego sza- leńca, i zastanawialiśmy się, w jaki sposób mógł zostać członkiem komitetu. - A czego Marko chce? - spytał Larry. - Osłów! - syknęła Lena takim tonem, jakby to było nieprzyzwoite słowo. - Osłów? - powtórzył Larry. - Chce przyprowadzić osły? Co on myśli, że to wystawa rolnicza? - Ja mu to tłumaczę - odparła Lena - ale on wciąż chce osłów. Mówi, że to symbol, jak wjazd Chrystusa do Jerozolimy, więc chce mieć białe i niebieskie osły. - Białe i niebieskie? To znaczy, farbowane? - upewniła się matka. - Ale po co? - Żeby pasowały do greckich flag - wyjaśniła Lena i wstała z po- nurą miną, prostując ramiona i zaciskając pięści - ale ja mu mówię: „Marko, powiadam, ty masz osły po moim martwym trupie". To rzekłszy, oddaliła się Esplanadą, córa Grecji w każdym calu. Następną osobą, która przystanęła przy naszym stole, był pułkownik Velvit, wysoki i przystojny starszy pan o bajronowskim profilu i kanciastej sylwetce, poruszającej się niczym szarpana wiatrem marionetka. Jego faliste białe włosy i roziskrzone ciemne oczy nie li- cowały ze skautowskim mundurem, nosił go jednak z godnością. Odkąd przeszedł w stan spoczynku, interesował się jedynie miejscową drużyną skautów i choć znaleźli się tacy, którzy napomykali nieżyczliwie, że jego zainteresowanie skautami niekoniecznie wypływa z pobudek altruistycznych, pracował rzetelnie i nigdy nie został na niczym przyłapany. Przyjął kieliszek ouzo i usiadł, ocierając twarz chustką pachnącą lawendą. - Ci chłopcy - zaczął płaczliwie - ci moi chłopcy wpędzą mnie do grobu. Rozsadza ich energia. - Czego im potrzeba, to gromadki apetycznych skautek-prze- wodniczek - posunął Larry. - Nie myślał pan o tym? - To nie żarty, mój drogi - rzekł pułkownik, mierząc Larry'ego posępnym spojrzeniem. - Są tak pełni energii, że boję się, aby nie spłatali jakiegoś psikusa. Dzisiaj zrobili coś takiego, że byłem po prostu przerażony, a nomarcha bardzo się zirytował. - Widzę, że biedny nomarcha obrywa z każdej strony - zauważył Leslie. - Co takiego zrobili pańscy skauci? - spytała matka. - Jak pani wie, droga pani Durrell, prowadzę z nimi ćwiczenia przed specjalnym pokazem, który mają zademonstrować Jego Kró- lewskiej Mości w dniu przybycia. - Pułkownik delikatnie jak kot upił łyk ze swego kieliszka. - Najpierw przemaszerują, ubrani na biało i niebiesko, przed... no, jakże to się nazywa... podium! Właśnie, podium. Utworzą kwadrat i oddadzą honory królowi. A następnie na moją komendę zmienią pozycje, by uformować grecką flagę. Wygląda to bardzo widowiskowo, choć może nie wypada mi tak mówić. -Przerwał, opróżnił kieliszek i odchylił się na oparcie krzesła. - Nomarcha chciał się przyjrzeć naszym ćwiczeniom i wszedł na podium, tam, gdzie ma stać król. Wydałem komendę i drużyna roz- poczęła marsz. - Zamknął oczy i wstrząsnął nim lekki dreszcz. -I wiecie, co oni zrobili? - spytał zdławionym głosem. - Jeszcze nigdy nie przeżyłem takiego wstydu. Podeszli, stanęli przed nomarcha i oddali mu faszystowskie pozdrowienie. Skauci! Faszystowskie pozdrowienie! - A czy zakrzyknęli „Heil nomarcha"? - spytał Larry. - Na szczęście nie - odparł pułkownik Velvit. - Wstrząs sparali- żował mnie na chwilę, a potem, mając nadzieję, że nomarcha nic nie zauważył, rozkazałem utworzyć flagę. Chłopcy zmienili miejsca i ku mojej zgrozie oczom nomarchy ukazała się niebiesko-biała swastyka. Był wściekły. Omal nie zabronił nam udziału w uroczystości. Cóż to byłby za cios dla ruchu skautowskiego! - Istotnie - wtrąciła matka - ale, bądź co bądź, to tylko dzieci. - Słusznie, droga pani Durrell, lecz nie mogę dopuścić, aby ludzie zaczęli mówić, że prowadzę ćwiczenia z faszystowskim ugrupowaniem - dowodził żarliwie pułkownik. - Powiedzieliby, że chcę przeprowadzić zamach na Korfu. Z biegiem dni, im bardziej zbliżało się wielkie wydarzenie, miesz- kańcy wyspy popadali w coraz głębsze szaleństwo i stawali się nie- zmiernie drażliwi. Hrabina Malinopoulos nie rozmawiała już z Leną Mawrokondas, a Lena nie odzywała się do pułkownika Velvita, po- nieważ jego skauci, przechodząc obok jej domu, uczynili gest o nie- dwuznacznie biologicznym charakterze. Wszyscy wiejscy kapelmistrze, którzy zawsze uczestniczyli w procesji ku czci świętego Spiry-diona, wdali się w zażarty spór o kolejność przemarszu i pewnego wieczoru na Esplanadzie ujrzeliśmy trzech rozjuszonych trębaczy, którzy w strojach galowych i z instrumentami w ręku gonili dobo- sza. Trębacze, najwyraźniej wyprowadzeni z równowagi, otoczyli dobosza, wydarli mu instrument i zaczęli deptać. W jednej chwili Esplanadę wypełniła skłębiona masa rozwścieczonych muzykantów, którzy rzucili się w wir walki. Pan Kralefsky, niewinny świadek tej sceny, odniósł przykrą ranę ciętą głowy, gdy uderzył go talerz perku- syjny, a stara pani Kukudopoulos, spacerująca wśród drzew z dwoma spanielami, zmuszona była zakasać spódnicę i salwować się ucieczką. Incydent ten (jak powszechnie twierdzono, gdy zmarła rok później) znacznie skrócił jej życie; ponieważ jednak miała dziewięćdziesiąt pięć lat, trudno było w to uwierzyć. Niebawem nikt już do nikogo się nie odzywał, choć wszyscy rozmawiali z nami, ponieważ zachowywaliśmy całkowitą neutralność. Kapitan Creech, którego nikt by nie podejrzewał o jakiekolwiek zapędy patriotyczne, zdradzał wielkie podniecenie i ku powszechnej irytacji krążył od komitetu do komitetu roznosząc plotki, wyśpiewując sprośne piosenki, podszczypując znienacka i bez skrupułów bezbronne biusty oraz pośladki i w ogóle uprzykrzając wszystkim życie. - Obrzydliwy starzec! - powiedziała matka z błyskiem w oku. -Czy on nie może zachowywać się przyzwoicie? Mimo wszystko jest przecież Brytyjczykiem. - Przez niego wszystkie komitety chodzą na palcach, jeśli mogę się tak wyrazić - odparł Larry. - Lena mówiła mi, że po ostatnim zebraniu z jego udziałem miała granatowe pośladki. - Wstrętny stary brutal - osądziła matka. - Nie bądź taka opryskliwa, mamo - upomniał ją Larry. - Sama wiesz, że to zazdrość przez ciebie przemawia. - Zazdrość! - pisnęła matka, jeżąc się niczym miniaturowy terier. - Zazdrość o tego... starego... starego rozpustnika! Nie mów takich obrzydliwych rzeczy, Larry, nawet żartem. - Ale to przez nie odwzajemnioną miłość do ciebie kapitan topi smutki w winie i kobietach - nie ustępował Larry. - Poprawiłby się, gdybyś sprowadziła go na uczciwą drogę. - Topił smutki w winie i kobietach na długo zanim mnie poznał - odparła matka - i jeżeli chodzi o mnie, może to robić dalej. Jest je dyną osobą, której nie mam ochoty sprowadzać na uczciwą drogę. Żadne uwagi krytyczne nie docierały jednak do kapitana. - Moja maleńka! - powitał matkę przy następnym spotkaniu. - Nie ma pani przypadkiem brytyjskiej flagi gdzieś w kuferku z wy prawą? - Niestety nie, kapitanie - odparta z godnością matka. - I nie mam też kuferka. - Co? Taka pyszna kobitka nie ma kuferka? Żadnego kompletu czarnych majteczek z koronkami, żeby doprowadzić przyszłego męża do szaleństwa? - wypytywał kapitan Creech, wlepiając w matkę lubieżne spojrzenie kaprawych oczu. Matka zesztywniała i spłonęła rumieńcem. - Nie mam zamiaru doprowadzać nikogo do szaleństwa, w majt- kach czy bez - odrzekła wyniośle. - To mi kobitka jak się patrzy - zauważył kapitan. - Śmiała z pani niewiasta, ot co. Szczerze mówiąc, sam lubię popatrzeć na kawałek gołego ciała. - Po co panu brytyjska flaga? - spytała ozięble matka, zmieniając temat. - Do machania, rzecz jasna - wyjaśnił kapitan. - Te wszystkie bambusy będą wymachiwały swoją flagą, więc musimy im pokazać, że dobre stare Imperium jeszcze się trzyma. - Był pan u konsula? - zapytała matka. - U niego? - parsknął wzgardliwie kapitan. - Powiedział, że ma tylko jedną, przeznaczoną wyłącznie na specjalne okazje. Taka jego mać! Jeśli to nie jest specjalna okazja, to, na jaja świętego Wita, co nią jest? Powiedziałem mu, żeby sobie wsadził swoją flagę. - Wolałabym, Larry, żebyś nie zachęcał tego obleśnego starca do siadania przy naszym stole - odezwała się zbolałym tonem matka, gdy kapitan wyruszył chwiejnym krokiem na poszukiwanie flagi. -Wyraża się w sposób nieprzyzwoity i nie życzę sobie, aby mówił takie rzeczy przy Gerrym. - To twoja wina, sama go zachęcasz - odparł Larry. - Po co opowiadasz o zdejmowaniu majtek? - Larry! Doskonale wiesz, co miałam na myśli. Przejęzyczyłam się. - Ale przez to nabrał nadziei - kontynuował Larry. - Lepiej uważaj, bo inaczej wytropi twój kuferek i zacznie wybierać koszulki odpowiednie na noc poślubną. - Och, cicho bądź! - rozgniewała się matka. - Doprawdy, Larry, złościsz mnie czasami. Na wyspie wzrastało napięcie. Wszędzie wrzało jak w ulu, po- cząwszy od zapadłych górskich wiosek, w których kobiety czyściły ozdoby z krowiego rogu i prasowały chusteczki do nosa, a skon- czywszy na miasteczku, gdzie przycinano wszystkie drzewa i malo- wano każdy stół i krzesło Esplanady. W starszej części miasta, której uliczki były tak wąskie, że dwa osły z trudem mogły się minąć, a w powietrzu zawsze unosiła się woń świeżego chleba, owoców, sło- necznego ciepła i rynsztoków, mieściła się kawiarenka należąca do mojego znajomego, Kostiego Awgadramy. Kawiarenka cieszyła się zasłużoną sławą najlepszej lodziarni na Korfu, ponieważ Kosti spędził pewien czas we Włoszech i zgłębił wszelkie tajniki wytwarzania lodów. Jego wyroby były bardzo po- szukiwane i żadne przyjęcie na wyspie nie mogło obejść się bez ogromnych, chybotliwych, wielobarwnych dzieł Kostiego. Zawarłem z nim korzystną umowę: trzy razy w tygodniu przychodziłem do jego kawiarenki, żeby wyłapać w kuchni karaluchy, którymi karmiłem moje ptaki i zwierzaki, a w zamian za to podczas pracy mogłem zjeść tyle lodów, ile chciałem. Stwierdziwszy, że jego zakład powinien zostać oczyszczony z okazji królewskiej wizyty, udałem się tam na trzy dni przed tym ważnym wydarzeniem i zastałem Kostiego pogrążonego w rozpaczy bliskiej samobójstwa, w którą zdolny jest popaść -a potem ją znieść - jedynie Grek, wspomagający się pewną ilością ouzo. Zapytałem go, co się stało. - Jestem zrujnowany - oświadczył grobowo, stawiając przede mną kamionkową flaszkę z piwem imbirowym i białą, połyskliwą górę lodów, o którą mógłby się rozbić „Titanic". - Jestem człowie kiem przegranym, kyria Gerry. Wystawiłem się na pośmiewisko. Lu dzie już nie będą mówili: „Ach, Korfu, to tam Kosti robi swoje lo dy". Nie, zamiast tego powiedzą: „Korfu? To tam ten głupiec Kosti robi swoje lody". Nie mam innego wyjścia, muszę opuścić wyspę. Pojadę do Zante albo Aten, a może wstąpię do klasztoru. Moja żona i dzieci będą przymierać głodem, moi biedni, starzy rodzice z palą cym wstydem w sercach pójdą żebrać o kawałek chleba... Przerwałem te mroczne przepowiednie ponawiając pytanie, co przywiodło go do tak wielkiej rozpaczy? - Jestem geniuszem - oznajmił Kosti z prostotą i bez śladu cheł pliwości, sadowiąc się przy stole i w roztargnieniu dolewając sobie ouzo. - Nikt na Korfu nie potrafi robić takich lodów jak ja, tak smakowitych, tak pięknych, tak... tak zimnych. Potwierdziłem. A ponieważ wyraźnie potrzebował pocieszenia, dodałem, że jego lody są sławne w całej Grecji, może nawet w całej Europie. - To prawda - zajęczał Kosti. - Jest więc rzeczą naturalną, że nomarcha zapragnął, aby król podczas wizyty na Korfu skosztował moich lodów. Wywarło to na mnie duże wrażenie, czemu dałem wyraz. - Tak - podjął Kosti - miałem dostarczyć dwanaście kilo lodów do pałacu Mon Repos i jeden specjalny tort lodowy na wielki bankiet w dniu przybycia Jego Królewskiej Mości. Aach! i właśnie ten tort mnie zgubił. To przez niego moja żona i dzieci będą musiały głodować. O, nieubłagany i okrutny losie! - Dlaczego? - spytałem bez ogródek, z ustami pełnymi lodów. Nie miałem ochoty wysłuchiwać ozdobników; chciałem prędko dotrzeć do sedna. - Uznałem, że lody muszą być czymś nowym, niepowtarzalnym, przekraczającym najśmielsze marzenia - ciągnął Kosti, opróżniając kieliszek. - Nie spałem przez całą noc i oczekiwałem znaku. - Przy- mknął oczy i poruszył z boku na bok głową spoczywającą na roz- grzanej, twardej, wyimaginowanej poduszce. - Leżałem bezsennie, jak w gorączce. Wtem, gdy pierwsze koguty zapiały „kukuryku", olśnił mnie błysk natchnienia. - Pacnął się w czoło z taką siłą, że omal nie spadł z krzesła. Drżącą dłonią nalał sobie ouzo. - Moje piekące, zmęczone oczy ujrzały wizję flagi, greckiej flagi, za którą przyszło nam cierpieć i ginąć, lecz była to flaga zrobiona z moich najlepszych, pierwszorzędnych, pełnowartościowych lodów! - oznajmił z tryumfem i odchylił się sprawdzając, jakie to na mnie wywarło wrażenie. Powiedziałem, że nigdy w życiu nie zetknąłem się z równie zna- komitym pomysłem. Kosti rozpromienił się, lecz zaraz powrócił do rzeczywistości i jego twarz znowu przybrała wyraz pełen rozpaczy. - Wyskoczyłem z łóżka - kontynuował ze smutkiem - i pobie głem do kuchni. Tam odkryłem, że brak mi składników, dzięki któ rym mógłbym wcielić w życie mój plan. Miałem czekoladę nadającą lodom brązowy kolor, miałem barwnik czerwony, zielony, nawet żółty, ale nie miałem nic, zupełnie nic, żeby zabarwić pasy flagi na niebiesko. - Umilkł, pociągnął głęboki łyk i dumnie wstał z krzesła. - Człowiek pośledniejszej miary... jakiś Turek czy Albańczyk... zre zygnowałby z tego planu. Ale nie Kosti Awgadrama. Czy wiesz, co zrobiłem? Pokręciłem głową i łyknąłem haust imbirowego piwa. - Poszedłem do mojego kuzyna Michaelego. On pracuje w apte- ce niedaleko doków. No i Michaeli, oby klątwa świętego Spirydiona spadła na niego i jego potomstwo, dał mi coś, co miało zabarwić pasy na niebiesko. Spójrz! Kosti zniknął w głębi swej chłodni i wytoczył się stamtąd po chwili, dźwigając olbrzymi talerz, który postawił przede mną. Na talerzu spoczywała góra lodów w niebieskie i białe pasy, istotnie bardzo podobna do greckiej flagi, choć błękit miał nieco fioletowy odcień. Powiedziałem, że według mnie są wspaniałe. - Śmiercionośne! - syknął Kosti. - Śmiercionośne jak bomba. Usiadł i wbił w talerz złowrogie spojrzenie. Nie miałem lodom nic do zarzucenia, może tylko to, że niebieskie pasy bardziej przypo- minały w odcieniu denaturat niż prawdziwy błękit. - Zhańbiony! Przez własnego kuzyna, przez tego nieprawego sy na swego ojca! - wybuchnął Kosti. - Dał mi proszek i powiedział, że świetnie się do tego nada; obiecał mi, przebiegły wąż, że proszek po skutkuje. Zauważyłem, że przecież poskutkował, więc w czym problem? - Dzięki łasce Bożej i świętego Spirydiona - rzekł nabożnie Kosti - wpadłem na pomysł przygotowania nieco mniejszej flagi dla mojej rodziny, aby mogli uczcić ojcowskie osiągnięcie. Drżę na myśl o tym, co by się stało, gdybym tego nie zrobił. - Wstał i otworzył drzwi oddzielające kawiarnię od prywatnego mieszkania. - Pokażę ci, do czego doprowadził ten potwór, mój kuzyn - oznajmił, po czym zawołał w stronę schodów: - Katarina! Petra! Spiro! Chodźcie tutaj! Żona i dwaj synowie Kostiego zeszli niechętnie na dół i stanęli przede mną. Zauważyłem ze zdumieniem, że wszyscy mają fioletowe usta; był to głęboki, nasycony fiolet, podobny do barwy pokryw chrząszcza liszkarza. - Wystawcie języki - rozkazał Kosti. Rodzina otworzyła usta i pokazała języki koloru rzymskiej togi. Przypominały makabryczne orchidee lub może jakiś gatunek man- dragory. Zrozumiałem problem Kostiego. Jego kuzyn z typową dla mieszkańców Korfu niefrasobliwą życzliwością dał mu gencjanę w proszku. Kiedyś byłem zmuszony posmarować tą substancją ranę na nodze i wiedziałem, że do jej rozlicznych właściwości należy niezwykła trwałość barwnika. Zanosiło się na to, że przez kilka tygodni rodzina Kostiego będzie paradować w fiolecie. - Wyobraź sobie - odezwał się najcichszym szeptem, odesławszy na górę swą ufarbowaną żonę wraz z potomstwem - wyobraź sobie tylko, co by było, gdybym kazał to zanieść do pałacu. Wyobraź sobie dostojników kościelnych z fioletowymi brodami! Fioletowego nomarchę i fioletowego króla! Zostałbym rozstrzelany. Odparłem, że wydaje mi się to dość zabawne. Kosti był niezmiernie zgorszony. Oświadczył surowo, że kiedy dorosnę, zrozumiem, że pewne sprawy są bardzo poważne i nie należy się z nich śmiać. - Wyobraź sobie, co by się stało z reputacją wyspy... z moją repu tacją, gdybym ufarbował króla na fioletowo - powiedział nakładając mi kolejną porcję lodów na dowód, że nie żywi urazy. - Wyobraź so bie, jak wyśmiewaliby się z nas cudzoziemcy, gdyby król Grecji stał się fioletowy. Po! po! po! po! Święty Spirydionie, zachowaj! Zapytałem, jak kuzyn przyjął tę wiadomość. - Jeszcze nic nie wie - odparł Kosti ze złowróżbnym uśmiechem - ale wkrótce się dowie. Posłałem mu lody w kształcie greckiej flagi. Gdy wreszcie zaświtał wielki dzień, podniecenie na wyspie doszło do zenitu. Olbrzymi, wiekowy dodge Spira z odkrytym dachem zmienił się w skrzyżowanie trybuny z taranem, ponieważ Spiro postanowił za wszelką cenę zapewnić naszej rodzinie najlepszy widok. Zajechaliśmy do miasta w świątecznym nastroju i wstąpiliśmy na Esplanadę, aby się czegoś napić i wysłuchać nowin o ostatnich przygotowaniach. Lena w olśniewającej zielonopurpurowej sukni powiedziała nam, że Marko w końcu zrezygnował, acz niechętnie, z biało--niebieskich osłów, lecz wpadł na inny, niemal równie dziwaczny pomysł. - Wiecie, że jego ojciec trzyma drukarnię, tak? - mówiła Lena. - No więc on powiada, że wydrukuje tysiące greckich flag i zabiera je jachtem, i rozrzuca po wodzie, a potem statek króla płynie jak po dywanie z flag, nie? Jacht Marka stanowił przedmiot dowcipów na Korfu. Była to kiedyś całkiem niezła łódź pasażerska, lecz Marko obciążył ją tak wieloma dobudówkami, że - jak to trafnie określił Leslie - przypominała pływający Pałac Kryształowy1 z silnym przechyłem na ster-burcie. Za każdym razem, gdy Marko wyruszał w rejs, czyniono zakłady, czy i kiedy powróci. - No więc - ciągnęła Lena - najpierw on drukuje flagi, a potem 1 Pałac Kryształowy: szklana budowla według projektu Josepha Paxtona, mieszcząca Wielką Wystawę w Londynie w 1851 r. (przyp. tłum)- widzi, że one nie chcą pływać, tylko toną. Więc on robi krzyżyki z drzewa i przylepia do nich flagi, żeby unosiły się na wodzie. - To nawet miły pomysł - zauważyła matka. - Jeśli wszystko pójdzie dobrze - wtrącił Larry. - Znasz zdolności organizacyjne Marka. Przypomnij sobie urodziny Konstantyna. W lecie Marko urządził swojemu bratankowi Konstantynowi wystawny piknik urodzinowy, który mógł stać się doniosłym wyda- rzeniem, z menu obejmującym wszystko od pieczonego prosięcia po arbuzy napełnione szampanem. Zaproszono całą elitę Korfu. Zaistniał jednak pewien problem: Marko pomylił plaże i podczas gdy on siedział samotnie na południowym cyplu wśród przepychu, otoczony zasobami jedzenia, które wystarczyłyby do nakarmienia całej armii, zgrzana i głodna elita Korfu czekała na cyplu północnym. - Coż - rzekła Lena wzruszając wymownie ramionami - nie mo żemy go powstrzymać. Ma wszystkie flagi na łodzi. Wysłał do Kolo- ury człowieka z rakietą. - Z rakietą? - powtórzył Leslie. - Po co? Lena ostentacyjnie przewróciła oczyma. - Kiedy on widzi statek króla, wystrzela rakietę - wyjaśniła. -Marko widzi rakietę i ma czas szybko rozrzucić flagi po morzu. - Mam nadzieję, że mu się powiedzie - odezwała się Margo. -Lubię Marka. - Jak my wszyscy, moja droga - odparła Lena. - W wiosce, gdzie mam willę, jest wiejski głupek. Uroczy człowiek, tres sympathiaue, ale nie wybieramy go na burmistrza. Wypuściwszy tę pożegnalną strzałę, odeszła od naszego stolika. Zaraz po niej zjawił się poruszony pułkownik Velvit. - Nie widzieliście państwo przypadkiem trzech małych, grubych skautów? - zapytał. - Nie, nie przypuszczam, abyście ich widzieli. Co za potworki! Wybrali się na wycieczkę w mundurkach, małe dzikusy, a po powrocie wyglądali jak prosięta! Wysłałem ich do pralni, żeby oczyścili mundurki, no i przepadli. - Jeśli ich zobaczę, odeślę ich do pana - przyrzekła kojąco matka. Proszę się nie martwić. - Dziękuję, droga pani Durrell. Nie martwiłbym się wcale, gdyby nie to, że te diablęta odgrywają ważną rolę w uroczystościach - po- wiedział pułkownik, zbierając się, by wyruszyć na poszukiwania za- ginionych skautów. - Widzi pani, oni mają tworzyć część flagi, a prócz tego muszą jeszcze wysadzić most. Po tej tajemniczej uwadze opuścił nas, dając susa niczym pies gończy. - Most? Jaki most? - spytała oszołomiona matka. - To część pokazu - wyjaśnił Leslie. - Mają zbudować most pon- tonowy nad nieistniejącą rzeką, przejść przez niego, a potem go wy- sadzić, żeby odciąć drogę nieprzyjacielowi. - Zawsze myślałam, że skauci są nastawieni pokojowo - zdziwiła się matka. - Nie na Korfu - zaznaczył Leslie. - To chyba najbardziej wo- jowniczy mieszkańcy wyspy. W tej właśnie chwili nadeszli Teodor i Kralefsky, którzy mieli za- brać się z nami samochodem. - Zaistniał pewien... ehm... no wiesz... rozdżwięk w kwestii salwy powitalnej - zawiadomił Lesliego Teodor. - Wiedziałem! - rozzłościł się Leslie. - Ten komendant to dureń! Zupełnie mnie zlekceważył, kiedy z nim rozmawiałem. Mówiłem mu, że te weneckie działa mogą wybuchnąć. - Nie, nie... ehm... nie wybuchły. Ehm... przynajmniej na razie - powiedział Teodor. - Chodzi o synchronizację. Komendant usilnie nalegał, aby salwa rozległa się w chwili, gdy król postawi stopę na greckiej ziemi. Cały kłopot... ehm... polegał na ustaleniu sygnału z portu, widocznego dla... ehm... strzelców w... ehm, no wiesz... forcie. - I co ustalili? - chciał wiedzieć Leslie. - Wysłali do portu kaprala z czterdziestkąpiątką - odparł Teodor. - Ma oddać strzał tuż przed tym, jak król postawi stopę na lądzie. - Czy on wie, jak się z tego strzela? - spytał sceptycznie Leslie. - No cóż... ehm... - zaczął Teodor - przez dłuższą chwilę usiło- wałem mu wytłumaczyć, że to niebezpieczne trzymać... ehm... taką broń naładowaną przy pasie. - Ten cymbał gotów strzelić sobie w stopę - podsumował Leslie. - To nieistotne - stwierdził Larry. - Przed nadejściem nocy i tak z pewnością poleje się krew. Mam nadzieję, Teodorze, że zabrałeś podręczną apteczkę. - Nie mów takich rzeczy, Larry - błagała matka. - To mi roz-straja nerwy. - Jak pani jest gotowa, pani Durrell, powinniśmy ruszać - oznajmił Spiro, który zjawił się przy nas, śniady i pochmurny, przypominając dzwonnika z Notre Damę na urlopie. - Tłum zaczyna naprężać. - Napierać, Spiro, napierać - poprawiła Margo. - Przecież mówię, panienko - nie ustępował Spiro. - Ale nie ma stracha, ja ich urządzę. Zamiotę ich z drogi moją trąbą. - Spiro powinien napisać słownik - oświadczył Larry, gdy wsia- daliśmy do samochodu i sadowiliśmy się na obszernych skórzanych siedzeniach. Już od świtu białe, pyliste drogi zakorkowane były wozami i osłami wiozącymi do stolicy wieśniaków, którzy pragnęli uczestniczyć w doniosłym wydarzeniu, a całą okolicę spowijał całun pyłu, okrywający bielą przydrożne drzewa i krzewy, i wiszący w powietrzu niczym rój mikroskopijnych płatków śniegu. Miasto było równie -a nawet bardziej - zatłoczone niż w dzień świętego Spirydiona i na Esplanadzie kłębiły się liczne grupy odświętnie ubranych ludzi, podobne do wirujących kwiatów zdmuchniętych powiewem wiatru. W każdej bocznej uliczce tkwił korek złożony z ludzi i osłów, który poruszał się w tempie lodowca, a powietrze, wibrujące od gwaru i śmiechu, przepełniała ostra woń czosnku i wszechobecny zapach naftaliny, unoszący się z wytwornych strojów, troskliwie wydobytych ze schowków. Zewsząd dobiegały dźwięki instrumentów dętych strojonych przez muzyków, ryk osłów, okrzyki ulicznych sprzedawców i piski podnieconych dzieci. Miasto dygotało i tętniło jak wielki, barwny, woniejący ul. Posuwając się naprzód w żółwim tempie i naciskając potężny gu- mowy klakson w celu „zamiecenia" z drogi beztroskiej ludności, Spiro dowiózł nas do portu. Panowała tam krzątanina i każdy usiłował stwarzać pozory kompetencji; orkiestra stała w równym rzędzie, przyodziana w nieskazitelne mundury, dzierżąc lśniące instrumenty i wzbudzając szacunek, mimo iż dwóch jej członków miało podbite oczy. Tuż obok stał batalion miejscowych wojaków, którzy wyglądali wyjątkowo czysto i schludnie. Dostojnicy kościelni o starannie przyczesanych, białych, srebrnych i szpakowatych brodach, przybrani w jaskrawe szaty i weseli jak stadko papug, rozprawiali z ożywieniem, wypinając brzuchy i kołysząc brodami, a ich pulchne, wypielęgnowane dłonie wykonywały subtelne gesty. Przy nabrzeżu, na które miał zstąpić król, stał smutny i samotny kapral; najwyraźniej uginał się pod ciężarem obowiązku, ponieważ co chwila dotykał nerwowo futerału z rewolwerem i bez przerwy obgryzał paznokcie. Wkrótce tłum zakołysał się w podnieceniu, szemrząc: „Król! Król! Król się zbliża!" Kapral poprawił kapelusz i wyprostował się nieco. Pogłoskę tę wywołało pojawienie się jachtu Marka Paniotissy, pływającego ociężale po zatoce, przy czym sam Marko, siedząc na rufie, rozrzucał garściami greckie flagi. - Nie widziałam rakiety, a wy? - spytała Margo. - My też nie, ale stąd nie widać przylądka - odparł Leslie. - Moim zdaniem Marko doskonale sobie radzi - oceniła Margo. - To rzeczywiście wygląda bardzo ładnie - przyznała matka. Tak było w istocie, gdyż rozległy szmat gładkiego morza pokrył dywan maleńkich flag, stwarzając imponujący widok. Niestety, w ciągu pół godziny wyszło na jaw, że Marko podjął akcję w niewłaściwej chwili. Człowiek, którego wysłał na północny kraniec wyspy z zaleceniem przekazania sygnału, był jak najbardziej godny zaufania, lecz jego umiejętność rozpoznawania statków pozostawiała wiele do życzenia i to, co się ukazało oczom zgromadzonych, nie było okrętem króla, tylko dość obskurnym tankowcem płynącym do Aten. Nie byłby to, mimo wszystko, błąd nie do naprawienia, gdyby nie fakt, że Marko, dając się ponieść panującej wokół atmosferze, nie sprawdził kleju, którym przytwierdzono flagi do drewienek. Oczekując przybycia króla obserwowaliśmy rozpad kleju pod wpływem morskiej wody i sromotne opadanie tysięcy greckich flag na dno zatoki. - Biedny Marko, bardzo mi go żal - powiedziała Margo, bliska łez. - Nie martw się - pocieszył ją Larry. - Może król lubi pływające patyczki. - Ehm... nie sądzę - odezwał się Teodor. - Mają kształt krzyża. W Grecji uważa się to za bardzo zły znak. - Ojej - zmartwiła się matka. - Mam nadzieję, że król się nie dowie, kto to zrobił. - Jeśli Marko ma trochę oleju w głowie, uda się na dobrowolne wygnanie - wtrącił Larry. - No, nareszcie - odetchnął Leslie, gdy królewski statek wpłynął majestatycznie między drewniane krzyżyki, jak gdyby torował sobie drogę przez morski cmentarz wojenny. Opuszczono kładkę, zagrzmiała orkiestra, wojsko stanęło na baczność, a gromada dostojników kościelnych przesunęła się ku przodowi niczym wyrwana z korzeniami kwietna rabatka. Dotarli do pomostu, orkiestra przestała grać i w chórze pełnych zachwytu „achów" ukazał się król. Zatrzymał się na chwilę, aby przekazać po- zdrowienie, po czym wolnym krokiem zszedł na ląd. Nadeszła wielka chwila małego kaprala. Już wcześniej przysunął się do pomostu najbliżej jak mógł i pocąc się obficie wbijał wzrok w stopy króla. Otrzymał wyraźne polecenie: miał dać znak, gdy królowi pozostaną trzy kroki do zejścia na grecką ziemię. Wówczas żołnierze w forcie zdążą wystrzelić z dział, gdy król zstąpi na brzeg. Król szedł powoli. W powietrzu wibrowało napięcie. Kapral zaczął manipulować przy futerale i w przełomowej chwili wyszarpnął rewolwer, po czym strzelił pięć razy, zaledwie o dwa jardy od prawego ucha króla. Natychmiast wyszło na jaw, że dowództwo fortu nie zawiadomiło komitetu powitalnego o swoim sygnale, w związku z czym komitet, podobnie jak król i wszyscy zebrani, przeżył wstrząs. - Mój Boże, amputowali go! - wrzasnęła Margo, która w kry- tycznych chwilach zawsze traciła głowę i kontrolę nad językiem. - Głupia jesteś, to tylko sygnał - warknął Leslie, kierując lornetkę w stronę fortu. Komitet powitalny myślał jednak najwyraźniej tak samo, jak moja siostra. Runęli jak jeden mąż na nieszczęsnego kaprala. Pobladły i protestujący, zniknął w wirze młócących pięści i kopiących nóg; wydarto mu rewolwer, którym oberwał mocno po głowie. Doznałby zapewne poważnego uszczerbku na zdrowiu, gdyby nagle nie rozległa się od strony fortu ogłuszająca salwa z dział, której towarzyszyły imponujące kłęby dymu, co oczyściło kaprala z zarzutów. Zapanowała wówczas ogólna wesołość, gdyż mieszkańcy Korfu mają duże poczucie humoru. Jedynie król wydawał się nieco markotny. Wsiadł do otwartego służbowego samochodu i tu dała znać o sobie złośliwość rzeczy martwych: z niewiadomych przyczyn drzwiczki nie chciały się zamknąć. Trzaskał nimi szofer, trzaskał dowódca oddziału, kapelmistrz orkiestry, nawet duchowny, lecz drzwi uparcie się otwierały. Niezrażony szofer cofnął się o parę kroków i z rozmachem kopnął niesforną maszynę. Auto zadygotało, lecz drzwi nie uległy przemocy. Przyniesiono sznurek, ale nie było go do czego przywiązać. W końcu, ponieważ czas naglił, sekretarz nomar-chy przytrzymał drzwi, wychylając się z tylnego siedzenia i tak odjechali, powierzając bezpieczeństwo jednej ręce. Zatrzymali się przy kościele Św. Spirydiona, aby król mógł złożyć hołd szczątkom świętego. Otoczony lasem klerykalnych bród zanurzył się w mroczną otchłań kościoła, gdzie tysięczne świece płonęły niczym pole kwitnących pierwiosnków. Dzień był upalny i kró- lewski szofer czuł się nieco wyczerpany po walce z drzwiczkami, za- tem pozostawił samochód przed kościołem i cichaczem wymknął się za róg, aby się czegoś napić. Kto mógłby go za to winić? Kto nie za- chowałby się tak samo w podobnej sytuacji? Źle jednak ocenił czas pobytu króla w krypcie świętego i gdy monarcha w otoczeniu naj- wyższych dostojników greckiego kościoła wyłonił się nieoczekiwanie z głębi świątyni i zajął miejsce w samochodzie, wszystkim rzuciła się w oczy nieobecność szofera. Jak zwykle na Korfu, gdy nadchodzi przełomowa chwila, ludzie zaczęli obwiniać się nawzajem. Upłynął kwadrans, w trakcie którego miotano oskarżenia, wymachiwano pięściami i rozsyłano umyślnych na wszystkie strony w poszukiwa- niu szofera. Nastąpiło opóźnienie, ponieważ nikt nie wiedział, którą kawiarnię człowiek ów zaszczycił swą obecnością, lecz wytropiono go wreszcie i na jego głowę spadł grad złorzeczeń, gdy odrywano go haniebnie od drugiego ouzo. Następnym przystankiem była Esplanada, skąd król miał obej- rzeć przemarsz żołnierzy i orkiestr oraz pokaz skautów. Wykonaw- szy nierówny slalom bocznymi uliczkami, Spiro dowiózł nas na miej- sce na długo przed przybyciem króla. - Chyba teraz wszystko już pójdzie dobrze - odezwała się matka z niepokojem w głosie. - Wyspa przeszła samą siebie - skomentował Larry. - Miałem nadzieję, że złapią gumę w drodze z portu do kościoła, ale się przeli- czyłem. - Nie byłbym taki pewien - wtrącił z błyskiem w oku Teodor. - Pamiętaj, że to jest Korfu. Nie wiadomo, co jeszcze kryją w zana- drzu. - Mam nadzieję, że nic - powiedział Kralefsky. - Doprawdy, ta ich organizacja! Człowiek rumieni się ze wstydu. - Na pewno nic więcej nie wymyślą - orzekł stanowczo Larry. - Nie dałbym sobie za to... ehm, no wiesz... uciąć ręki - odparł Teodor. Jak się okazało, miał zupełną słuszność. Król przybył i zajął miejsce na podium. Żołnierze przemaszerowali przed nim z wielką werwą i udało im się utrzymać mniej więcej równy krok. Oddział stacjonujący na Korfu miał w owym czasie raczej marginalne znaczenie i rekruci rzadko odbywali ćwiczenia, lecz mimo to spisali się doskonale. Po nich nadeszły orkiestry z wszystkich wio- sek na wyspie - w różnobarwnych, jaskrawych uniformach, z instru- mentami wypolerowanymi do połysku tak, że aż raziły w oczy. Jeśli nawet w koncercie zdarzały się fałszywe tony, wynagradzała to z na- wiązką donośna i pełna mocy gra. Następnie przyszła kolej na skautów i wszyscy zaczęliśmy klaskać i wiwatować, gdy pułkownik Velvit, podobny do stremowanego i wy- cieńczonego starotestamentowego proroka w mundurze skauta, wprowadził swe niedorosłe oddziały na zakurzoną Esplanadę. Skauci oddali honory królowi, po czym, posłuszni wydanemu zdławionym falsetem rozkazowi pułkownika, uformowali grecką flagę. Wywołało to tak rozgłośne oklaski i wiwaty, że z pewnością było je słychać w najdalszych zakątkach dzikich gór Albanii. Po krótkim pokazie gimnastycznym oddział skautów wyruszył ku miejscu, gdzie dwie białe linie wyobrażały brzegi rzeki. Tu połowa grupy oddaliła się po- spiesznie, by po chwili wrócić z deskami potrzebnymi do zbudowania mostu, druga połowa zaś przeciągała liny nad zdradliwą tonią. Zafa- scynowani widzowie przysuwali się coraz bliżej do „rzeki", razem z policjantami, którzy powinni byli utrzymywać ich w oddaleniu. W rekordowym czasie skauci, z których żaden nie przekroczył jeszcze ósmego roku życia, zbudowali most nad nieistniejącą rzeką; a następnie, pod wodzą chłopca dmącego rozgłośnie, acz nieco fałszywie w trąbkę, pokłusowali przez most na drugi brzeg, gdzie stanęli na baczność. Publiczność była oczarowana; wszyscy klaskali, wiwatowali, gwizdali i tupali. Pułkownik Velvit pozwolił sobie na skąpy, wojskowy półuśmiech i rzucił nam pełne dumy spojrzenie. Następnie wygłosił burkliwą komendę. Trzej mali, pulchni skauci wystąpili z szeregu i ruszyli w stronę mostu, dźwigając lonty, zapalniki i inne elementy uzbrojenia. Przytwierdzili wszystko gdzie należy i wrócili na miejsce, rozwijając po drodze sznur. Stanęli na baczność i czekali na dalsze rozkazy. Pułkownik rozkoszował się tą wielką chwilą; rozejrzał się, by zyskać pewność, że skupił na sobie niepodzielną uwagę zebranych. Zapadła absolutna cisza. - Wysadzić most! - zagrzmiał pułkownik, a jeden ze skautów przykucnął i nacisnął guzik zapalnika. Wówczas nastąpiło, łagodnie mówiąc, pewne zamieszanie. Wybuch był potężny; w powietrze wzbiła się chmura pyłu, żwiru i odłamków mostu, które spadły niczym grad na zgromadzoną publiczność. Trzy pierwsze rzędy, wraz z policjantami i pułkownikiem Velvitem, legły powalone na ziemi. Niesione siłą wybuchu odłamki desek oraz garści żwiru doleciały aż do naszego auta i zabębniły o karoserię niczym pociski z karabinu maszynowego, zdmuchując matce kapelusz z głowy. - Jezu wszechmogący! - wykrzyknął Larry. - Co ten dureń Vel-vit wyprawia, do cholery? - Mój kapelusz! - wysapała matka. - Niech ktoś złapie mój ka- pelusz! - Ja go załapię, pani Durrell, niech pani nie stracha! - huknął Spiro. - To bardzo niepokojące, bardzo - stęknął Kralefsky nie otwierając oczu i osuszając czoło chustką. - Ci mali chłopcy są zbyt agresywni. - Mali chłopcy? Krwiożercze demony! - wybuchnął gniewnie Larry, otrzepując żwir z włosów. - Byłem pewien, że coś się stanie - wyznał z satysfakcją Teodor, zadowolony, że reputacja Korfu jako niebezpiecznego miejsca została podtrzymana. - Musieli skądś zdobyć ładunek wybuchowy - powiedział Leslie. - Nie mam pojęcia, co Velvit chciał przez to osiągnąć. Cholernie nie- bezpieczna zabawa. Nieco później okazało się, że pułkownik nie był niczemu winien. Drżącym głosem skrzyknął swą drużynę i kazał jej odmaszerować, po czym wrócił na miejsce zbrodni, aby usprawiedliwić się przed matką. - Nie potrafię wyrazić, jak bardzo mi wstyd, pani Durrell - wy znał ze łzami w oczach. - Te małe potwory kupiły dynamit od ja kichś rybaków. Zapewniam panią, że nic, ale to absolutnie nic o tym nie wiedziałem. W zakurzonym mundurze i postrzępionym kapeluszu wyglądał bardzo żałośnie. - Niech pan się tak nie przejmuje, pułkowniku - pocieszała go matka, unosząc drżącą dłonią kieliszek brandy z wodą sodową. - To mogło się przydarzyć każdemu. - W Anglii podobne rzeczy są na porządku dziennym - wtrącił Larry. - Nie ma dnia, żeby... - Proszę zjeść z nami kolację - przerwała matka, gromiąc Lar-ry'ego spojrzeniem. - Dziękuję, droga pani, to zbyt wielki zaszczyt - ukłonił się puł- kownik. - Muszę iść się przebrać. - Z wielkim zainteresowaniem obserwowałem reakcje widzów - I oznajmił Teodor tonem pełnym naukowej satysfakcji. - Tych... ehm, no wiecie... powalonych na ziemię. - Musieli być cholernie wściekli - osądził Leslie. - Skądże - zaprzeczył z dumą Teodor. - Tak już jest na Korfu. Pomagali sobie nawzajem wstać, otrzepywali z siebie pył i wyrażali uznanie dla całej akcji... że była taka... ehm... realistyczna. Wcale ich nie dziwiło, że skauci posłużyli się dynamitem. - Gdy ktoś pomieszka dłużej na Korfu, nic go już nie zdziwi - oznajmiła z przekonaniem matka. Po długiej, smakowitej kolacji, podczas której usiłowaliśmy za- pewnić pułkownika Velvita, że wysadzenie mostu było największą atrakcją wieczoru, Spiro odwiózł nas do domu w chłodnych, aksa- mitnych ciemnościach. Sowy wykrzykiwały swoje „toink, toink" ni- czym osobliwe dzwonki zawieszone wśród drzew; biały pył kłębił się za samochodem i wisiał w powietrzu niby letni obłok, a ciemne jak wnętrze katedry gaje oliwne pulsowały od migotliwych, zielonych ogników robaczków świętojańskich. Był to miły, choć nieco wyczer- pujący dzień i cieszyliśmy się, że wracamy do domu. - No cóż - przemówiła matka, tłumiąc ziewanie i ruszając ku schodom z lampą w dłoni - król czy nie król, jutro śpię do południa. - Och... - odezwał się skruszonym tonem Larry. - Czyżbym ci nic nie powiedział? Matka zamarła na schodach i utkwiła spojrzenie w Larrym, a jej cień falował na tle białej ściany w migotliwym świetle lampki. - O czym? - spytała podejrzliwie. - O królu - odparł Larry. - Przepraszam, powinienem był cię uprzedzić. - Ale o czym? - indagowała matka z rosnącym niepokojem. - Zaprosiłem go na lunch - wyznał Larry. - Larry! Nie może być! Doprawdy, twoja bezmyślność... - zaczęła matka i urwała, zdając sobie sprawę, że została nabrana. Wyprostowała się, prezentując w całej okazałości swoje pięć stóp wzrostu. - To wcale nie jest zabawne - oświadczyła lodowatym tonem. - I jemu także nie byłoby do śmiechu, bo w domu nie ma nic prócz jajek. Ignorując nasz gromki śmiech, z wielką godnością udała się na spoczynek. Ścieżki miłości Posilcie mnie plackami z rodzynek, Wzmocnijcie mnie jabłkami, bo chora jestem z miłości. Pieśń nad pieśniami 2, 5 Było to skwarne, suche lato, tak upalne, że nawet niebo przybrało bladą, schyłkową, niezapominajkową barwę, ziemia popękała, a morze trwało w bezruchu niczym ogromny, błękitny staw, ciepły jak świeże mleko. Nocami dało się słyszeć skrzypienie i stękanie podłóg, okiennic i krokwi naszej willi, z których rozgrzane powietrze wysysało ostatnie soki. Wschodzący, pękaty księżyc przypominał rozżarzony węgielek, połyskujący groźnie na gorącym, aksamitnym niebie, a rano słońce, zaledwie wzeszło, zaczynało przypiekać niemiłosiernie. Skwar, nie zmącony powiewem wiatru, zamykał się nad wyspą niczym wieko. Trawy i inne rośliny na zboczach wzgórz więdły i usychały w spiekocie, przybierając barwę jasnego miodu i twardniejąc tak, że przypominały drewniane strużyny. W tym upale nawet cykady wcześniej zaczynały grać i w środku dnia odbywały sjestę, a po rozpalonej ziemi nie dało się chodzić bez butów. Dla okolicznych stworzeń willa stanowiła labirynt obszernych drewnianych jaskiń, w których było o pół stopnia chłodniej niż w sąsiednich gajach oliwnych, pomarańczowych i mandarynkowych; dlatego wszystkie garnęły się do nas. Początkowo, rzecz jasna, obwi- niano mnie z powodu tej nieoczekiwanej inwazji, lecz po pewnym czasie liczba intruzów wzrosła do tego stopnia, że nawet rodzina zrozumiała, iż tak wielka ilość i różnorodność żywych istot przekracza moje możliwości. Całe bataliony czarnych kleszczy wdzierały się do domu i opadały nasze psy, gromadząc się tak licznie na ich łbach i uszach, że przypominały kolczugi i były równie trudne do usunięcia. W przypływie desperacji zanurzaliśmy psy w nafcie, dzięki czemu kleszcze odpadały. Psy, głęboko urażone takim traktowaniem, snuły się po domu dysząc ciężko, cuchnąc naftą i strząsając z siebie grad kleszczy. Larry zaproponował, abyśmy wywiesili tabliczkę z napisem „Uwaga! Łatwopalne psy!", ponieważ - jak słusznie zauważył - gdyby ktoś zapalił w pobliżu zapałkę, cała willa mogłaby stanąć w płomieniach niczym beczka prochu. Nafta dała nam jedynie chwilowe wytchnienie. Do domu wdzierały się coraz to nowe tabuny kleszczy i nocami można było obserwować ca- łe ich kolumny, wykonujące osobliwe marszruty po pokoju. Na szczę- ście nie atakowały ludzi, skupiając się na doprowadzaniu do szału psów. Inaczej było z chmarami pcheł, które również postanowiły wpro- wadzić się do nas. Pojawiły się znienacka, najwyraźniej znikąd, niczym horda tatarska, i opanowały dom zanim się spostrzegliśmy. Były wszę- dzie i chodząc po domu człowiek czuł, jak na niego wskakują i biegają mu po nogach. W pokojach nie dało się wytrzymać, więc chwilowo wy- nieśliśmy łóżka na obszerne werandy i tam spędzaliśmy noce. Pchły nie były jednak najbardziej niepożądanymi lokatorami. W chłodnej łazience zaroiło się od małych, czarnych jak heban skor- pionów. Pewnej nocy Leslie wszedł tam, aby umyć zęby, przy czym był na tyle nieostrożny, że wybrał się boso i został ukąszony w palec u nogi. Skorpion miał zaledwie pół cala długości, lecz jego rozmiary nie szły w parze z bolesnością ukąszenia i przez kilka dni Leslie nie mógł chodzić. Większe skorpiony wolały kuchnię, gdzie zuchwale obsiadały sufit, podobne do niekształtnych, fruwających homarów. Wieczorem, po zapaleniu lamp, pojawiały się tysiące owadów, zwłaszcza ćmy najrozmaitszych kształtów, począwszy od drobnych, płowych ciemek o skrzydełkach jak postrzępione piórka, a skoń- czywszy na ogromnych, pasiastych, różowo-srebrnych zmierzchnicach, które pikowały ku światłu z takim impetem, że mogły rozbić klosz lampy. Przylatywały także chrząszcze, niektóre czarne jak żałobnicy, inne ozdobione barwnymi paskami i wzorami; o czułkach krótkich i grubych jak maczugi lub długich i cienkich niczym wąsy mandaryna. Za nimi nadciągały watahy drobnych stworzeń, przeważnie tak mikroskopijnych, że ich niezwykłe kształty i kolory widać było dopiero przez szkło powiększające. Dla mnie, rzecz jasna, ten natłok owadów był zachwycającym zjawiskiem. Co wieczór czatowałem przy lampach, trzymając w po- gotowiu pudełka i flaszeczki, i współzawodnicząc z drapieżcami w pogoni za wybranymi okazami. Musiałem mieć oczy szeroko otwarte, gdyż konkurencja była silna. Na suficie czaiły się gekony o bladoróżowej skórze, szeroko rozstawionych palcach i wyłupiastych oczach, podkradające się do ciem i chrząszczy z niezmierną ostrożnością. Towarzyszyły im zielone, rozkołysane, obłudne modliszki o szalonych oczach i cofniętych podbródkach, przesuwające smukłe, szczeciniaste odnóża niczym owadzie wampiry. Na poziomie podłogi zmuszony byłem rywalizować z ogromnymi, czekoladowymi pająkami, które czyhały w cieniu niczym wychudzone, kosmate wilki i potrafiły porwać mi łup niemal spod ręki. Wspomagały je w tym dzielnie tłuste ropuchy o skórach pokrytych zielonymi i srebrzystoszarymi łatami, które skakały wśród tej obfitości jadła wytrzeszczając zdumione ślepia i połykając wszystko, co napotkały; a także szybkie, zwinne, opancerzone stonogi o nieco złowieszczym wyglądzie. Wije te osiągają długość mniej więcej trzech cali i mają spłaszczony tułów grubości ołówka, obrośnięty z obu stron gąszczem długich, cienkich odnóży. Gdy posuwały się naprzód, wprawiały owe odnóża w falisty ruch i mknęły niczym kamyk puszczony po lodzie, ciche i niepokojące, gdyż należały do najdzikszych i najzwinniejszych myśliwych. Pewnego wieczoru, gdy zapłonęły lampy, zamarłem w cierpliwym oczekiwaniu na nowe okazy do mojej kolekcji; było jeszcze dość wcześnie i oprócz mnie oraz kilku nietoperzy nie pojawili się inni drapieżcy. Nietoperze tłukły się po werandzie, jak gdyby ktoś wy- mierzał tam błyskawiczne uderzenia batem, porywając ćmy i inne smakowite kąski zaledwie o kilka cali od lamp, a płomyki migotały i przygasały od trzepotu skrzydeł. Seledynowy poblask zachodzącego słońca gasł powoli, cykady rozpoczęły swój długi koncert, chłodne ogniki robaczków świętojańskich rozświetliły gaje oliwne, a dom, skrzypiąc i postękując po całodziennym upale, zaczął układać się do snu. Ściana, pod którą stała lampa, była już pokryta dywanem owadów, nabierających sił przed kolejną próbą samobójstwa. Z wąskiej szczeliny nad podłogą wychynął jeden z najgrubszych i najmniejszych gekonów, jakie zdarzyło mi się oglądać. Musiał się wykluć niedawno, ponieważ miał nie więcej niż półtora cala, lecz widocznie zdążył najeść się do syta w swym krótkim życiu, gdyż jego tułów i ogon wydawały się niemal okrągłe. Rozwarł paszczę w szerokim, nieśmiałym uśmiechu, a jego ogromne, ciemne oczy rozszerzyły się z podziwem jak u dziecka wpatrzonego w zastawiony stół. Zanim zdążyłem go powstrzymać, wlazł na ścianę i rozpoczął kolację od dużej, drapieżnej muchówki. Rozzłościłem się na niego, gdyż bardzo lubiłem te owady o przejrzystych skrzydełkach, jakby utkanych z zielonej koronki, i o wielkich, złotozielonych oczach. Przełknąwszy do końca delikatne skrzydełko, mały gekon znieru- chomiał przyczepiony do ściany i dumał przez chwilę, mrugając od czasu do czasu. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego wybrał właśnie nie- poręczną muchówkę, mimo że zewsząd otaczały go rozmaite drobne owady, łatwiejsze do schwytania i połknięcia. Wkrótce jednak wyszło na jaw, że był po prostu żarłokiem i jego apetyt przekraczał pojemność żołądka. Ponieważ wykluł się z jajka i - co za tym idzie -zabrakło mu matczynych wskazówek, nabrał silnego, acz błędnego przekonania, że wszystkie owady nadają się do jedzenia, a im są większe, tym szybciej zaspokoją jego głód. Wydawał się zupełnie nieświadom faktu, iż dla stworzenia o jego rozmiarach niektóre owady mogą stanowić zagrożenie. Był, podobnie jak pierwsi misjonarze, tak zapatrzony w siebie, że nawet nie zaświtało mu w głowie, iż sam może zostać potraktowany jak przekąska. Lekceważąc pobliskie zgromadzenie niewielkich i apetycznych ciem, podkradł się do ogrorfinej, tłustej, włochatej ćmy prządki, niemal większej od niego; źle jednak ocenił odległość i zdołał jedynie złapać koniuszek skrzydła owada. Ćma poderwała się do lotu, machając brunatnymi skrzydłami z taką siłą, że omal nie oderwała gekona od ściany. Nie zniechęcony tym mały łasuch po krótkim odpoczynku przypuścił atak na dorównującego mu wielkością chrząszcza kozioroga. W żadnym wypadku nie dałby rady przełknąć owego twardego, kłującego potwora, lecz najwyraźniej nie przyszło mu to na myśl. Nie zdołał jednak pochwycić mocnego, gładkiego odwłoku chrząszcza i udało mu się tylko strącić go na podłogę. Gdy ponownie odpoczywał, przyglądając się polu walki, na werandę wleciała z suchym chrzęstem skrzydeł olbrzymia modliszka i wylądowała na ścianie o jakieś sześć cali od niego. Złożyła skrzydła, które wydały odgłos podobny do szelestu miętej bibułki, wygięła złowrogo przednie odnóża w imitacji modlitwy i potoczyła wokół obłąkanym spojrzeniem, kręcąc głową na boki i lustrując zastępy owadów, zgromadzone tu dla jej przyjemności. Gekon najwyraźniej nigdy dotąd nie widział modliszki i nie zdawał sobie sprawy, jak śmiertelnie potrafi być niebezpieczna; dla niego była to gigantyczna, zielona kolacja, o jakiej zawsze marzył, lecz nie żywił nadziei na jej zdobycie. Bez dalszych ceregieli, ignorując fakt, że modliszka była około pięciu razy większa od niego, zaczął się skradać w jej stronę. Tymczasem modliszka wybrała sobie srebrzystą ćmę błyszczkę i ruszyła ku niej na swych cienkich nogach starej panny, przystając od czasu do czasu i kołysząc się w przód i w tył niczym wcielenie siły nieczystej. Tuż za nią podążał gekon z opuszczonym łebkiem, owładnięty ponurą determinacją, zatrzymując się razem z modliszką i wywijając komicznym, tłustym ogonem jak podniecony szczeniak. Modliszka zbliżyła się do nieświadomej zagrożenia ćmy, przysta- nęła kołysząc tułowiem, po czym schwytała owada błyskawicznym ruchem uzbrojonych w szczypce przednich nóg. Ćma, stworzenie po- kaźnych rozmiarów, zaczęła trzepotać szaleńczo skrzydłami i mo- dliszka, aby ją przytrzymać, musiała zaciskać z całej siły swe bezlitosne szczypce. W trakcie zmagań, podczas których przypominała nie- udolnego kuglarza, gekon, doprowadzony do szału uderzeniami własnego ogona, przypuścił atak. Runął naprzód i wczepił się niczym buldog w skrzydło modliszki. Ta zaś była tak pochłonięta walką z ćmą, że niespodziewany atak od tyłu zbił ją z nóg. Spadła na podłogę, pociągając za sobą ćmę i gekona, wciąż kurczowo uczepionego jej skrzydła. Modliszka wypuściła ćmę, już prawie martwą, aby móc użyć ostrych jak brzytwa szczypiec w walce z gekonem. W tym miejscu uznałem, że powinienem wkroczyć do akcji i do- łączyć oba stworzenia do mojego zwierzyńca; lecz nagle na arenie pojawiła się trzecia postać dramatu. Z cienia winorośli wychynęła płaska stonoga, podobna do falującego dywanu odnóży, i zdecydowanie podążyła w stronę drgającej jeszcze ćmy. Wpełzła na nią i zatopiła kleszcze w miękkim odwłoku. Była to fascynująca scena: modliszka, zgięta niemal wpół, próbowała dosięgnąć gekona ostrymi szczypcami, on zaś, wytrzeszczając oczy w podnieceniu, twardo wgryzał się w jej skrzydło, choć potężna przeciwniczka miotała nim na wszystkie strony. Tymczasem stonoga, przekonawszy się, że nie odciągnie ćmy na bok, legła na niej niczym fałdzisty całun, wysysając soki żywotne. W tej właśnie chwili ukazała się na polu walki Teresa Oliwia Agnieszka Dierdre, w skrócie zwana Dierdre. Była to jedna z dwóch olbrzymich, pospolitych ropuch, które kiedyś złapałem, stosunkowo łatwo oswoiłem i umieściłem w niewielkim, otoczonym murem ogródku poniżej werandy. Wiodły tam błogi żywot wśród kępek ge- ranium, pod drzewkami mandarynkowymi, wskakując po zapaleniu lamp na werandę, gdzie korzystały z obfitości owadów. Byłem tak pochłonięty wyczynami osobliwej czwórki, że zupełnie zapomniałem o Dierdre i gdy niespodziewanie zjawiła się w polu wi- dzenia, leżałem na brzuchu z nosem oddalonym od walczących stron o jakieś sześć cali. Nie wiedziałem, że Dierdre obserwuje potyczkę spod krzesła. Teraz skoczyła ociężale naprzód, przystanęła na ułamek sekundy, po czym, zanim zdążyłem wykonać jakikolwiek ruch, ruszyła przed siebie z właściwą ropuchom determinacją, otworzyła wielką paszczę i językiem wciągnęła w czeluść swej gardzieli stonogę razem z ćmą. Przełknęła zdobycz, przymykając na chwilę wyłupiaste oczy, a następnie żwawym ruchem obróciła się w lewo i wessała do gęby modliszkę i gekona. Jego ogon przez krótką chwilę wystawał niczym wijący się robak spomiędzy grubych warg Dierdre, która zwyczajem ropuch wepchnęła go stanowczo do paszczy końcami palców. Czytałem o łańcuchach pokarmowych i przetrwaniu zwierząt najlepiej przystosowanych, ale to, co się stało, uznałem za pewną przesadę. Pomijając wszystko inne, byłem zły na Dierdre za to, że popsuła tak ciekawie rozwijający się dramat. Aby zapobiec dalszym ingerencjom, wyniosłem ją do ogródka, który dzieliła z małżonkiem o imionach Terencjusz Oliwer Albert Dick, i umieściłem pod kamiennym korytkiem pełnym nagietków. Uznałem, że dość się już najadła jak na jeden wieczór. W tym czasie do naszego domu, wysmażonego na skwarek, gorą- cego jak piekarnik i rojącego się od najrozmaitszych stworzeń, zawitał Adrian Fortescue Smythe. Był to szkolny kolega Lesliego, który kiedyś w Anglii spędził u nas wakacje, co zaowocowało jego głęboką i niezłomną miłością do bardzo tym zirytowanej Margo. Leżeliśmy na werandzie, przeglądając dwutygodniową pocztę i właśnie wtedy matka zawiadomiła nas o rychłym przyjeździe Adriana. - O, jak to miło - odezwała się. - Naprawdę miło. Unieśliśmy głowy znad listów, spoglądając na nią podejrzliwie. - O czym mówisz? - spytał Larry. - Napisała do mnie pani Fortescue Smythe - odparła matka. - Nie widzę w tym nic miłego - stwierdził Larry. - Czego chce ta stara wiedźma? - zainteresował się Leslie. - Nie nazywaj jej tak, synku. Pamiętaj, że odnosiła się do ciebie bardzo życzliwie. Leslie chrząknął szyderczo. - No, ale czego ona chce? - Pisze, że Adrian wybrał się na wycieczkę po Europie i pyta, czy nie mógłby zatrzymać się na trochę u nas na Korfu. - Świetnie - zgodził się Leslie. - Miło będzie gościć tu Adriana. - Tak, to sympatyczny chłopak - przyznał wielkodusznie Larry. - Prawda? - ucieszyła się matka - Jest tak dobrze wychowany. - Mnie to wcale nie cieszy - wtrąciła Margo. - On jest jedną z najnudniejszych osób, jakie znam. Ziewam na sam jego widok. Nie mogłabyś odpisać, że nie mamy miejsca? - Myślałam, że lubisz Adriana - zdziwiła się matka. - O ile pa- miętam, on cię bardzo lubił. - No właśnie. Nie chcę, żeby łaził po domu i ślinił się jak niewyżyty seksualnie spaniel. Matka poprawiła okulary i spojrzała na Margo. - Nie powinnaś tak mówić o Adrianie, córeczko. Nie wiem, skąd ci się biorą podobne wyrażenia. Z całą pewnością przesadzasz. Nigdy nie zauważyłam, żeby wyglądał jak... jak... jak to, co powiedziałaś. Zachowywał się bez zarzutu. - Oczywiście - potwierdził wojowniczo Leslie. - To wymysł Margo. Zdaje się jej, że każdy mężczyzna za nią lata. - Nieprawda - oburzyła się Margo. - Po prostu go nie lubię. To safanduła. Gdziekolwiek człowiek spojrzał, on tam stał i się ślinił. - Adrian nigdy w życiu się nie ślinił. - Owszem. Bez przerwy miał ślinotok. - Nic nie zauważyłam - przerwała matka. - Tak czy inaczej, Margo, nie mogę odmówić mu gościny tylko dlatego, że się ślini. Bądź rozsądna. - To przyjaciel Lesa. Niech się ślini nad Lesem. - On się nie ślini. Nigdy się nie ślinił. - No cóż - zaczęła matka z miną osoby rozstrzygającej trudny problem - znajdziemy mu mnóstwo zajęć i nie będzie miał czasu, aby się ślinić. Dwa tygodnie później zjawił się głodny, wyczerpany Adrian, który przyjechał z Calais na rowerze, niemal bez pieniędzy. Rower nie wytrzymał tej próby sił i rozleciał się na kawałki w Brindisi. Przez kilka pierwszych dni rzadko widywaliśmy Adriana, ponieważ matka nalegała, żeby szedł spać wcześnie, wstawał późno i brał dokładki przy każdym posiłku. Kiedy się wreszcie pojawił, obserwowałem go czujnie, szukając oznak ślinotoku, gdyż wśród naszych dotychczasowych, często dziwacznych gości żaden się jeszcze nie ślinił i byłem bardzo ciekaw tego zjawiska. Nie zauważyłem jednak u Adriana niczego odbiegającego od normy, wyjąwszy może skłonność do oblewania się rumieńcem na widok Margo i wpatrywania się w nią z lekko otwartymi ustami (przy czym zmuszony byłem uczciwie przyznać, że w istocie przypominał spaniela). Miał mocno kręcone włosy i duże, łagodne, orzechowe oczy, a hormony pozwoliły mu niedawno na wyhodowanie cienkich wąsików, z których był niezmiernie dumny. Przywiózł Margo w prezencie płytę z piosenką, którą najwyraźniej uważał za muzyczny odpowiednik szekspirowskich sonetów. Nosiła tytuł „W barze u Joego" i wszyscy znienawidziliśmy ją serdecznie, gdyż Adrian codziennie musiał wysłuchać tego kakofonicz-nego utworu przynajmniej dwadzieścia razy. - Dobry Boże! - jęknął pewnego dnia Larry, słysząc szum pusz- czanej płyty. - Tylko nie to. Nie przy śniadaniu. - „U Joego w Hawanie - obwieścił donośnie gramofon nosowym tenorem - siedziałem gasząc pragnienie..." - Nie wytrzymam. Czy on nie może puścić jakiejś innej płyty? - lamentowała Margo. - Cicho, kochanie. On lubi tego słuchać - łagodziła matka. - Właśnie, i kupił to dla ciebie - rzucił Leslie. - To twój cholerny prezent. Dlaczego mu nie powiesz, żeby przestał? - Tak nie można, kochanie - upomniała matka. - W końcu jest naszym gościem. - A co to ma do rzeczy? - warknął Larry. - Mamy cierpieć tylko dlatego, że słoń mu nadepnął na ucho? Płyta należy do Margo. Od- powiedzialność spoczywa na niej. - Ale to byłoby bardzo nieuprzejme - martwiła się matka. - Mimo wszystko przywiózł tę płytę w prezencie. Myśli, że ona się nam podoba. - Wiem i trudno mi uwierzyć w istnienie takich otchłani ignorancji - oznajmił Larry. - Czy wiecie, że wczoraj przerwał w połowie Piątą Symfonię Beethovena, żeby nastawić te zniewieściałe pojękiwania? Powiadam wam, jego kultura jest na poziomie Huna Attyli. - Cicho, kochanie. Może cię usłyszeć - mitygowała go matka. - Co, w tym hałasie? Musiałby mieć specjalną trąbkę dla głuchych. Adrian, nieświadom stanu nerwów rodziny, zaczął śpiewać w duecie z głosem z płyty. Ponieważ dysponował nosowym tenorem łudząco podobnym do głosu wykonawcy utworu, efekt okazał się dość przerażający. - Ujrzałem tam dziewczynę... Pierwszy raz... właśnie tam ujrzałem ją... O, mamo Inez... o, mamo Inez... o, mamo Inez... mamo Inez... - zawodził Adrian mniej więcej zgodnie z tonami gramofonu. - Wielki Boże! - wybuchnął Larry. - Tego już za wiele. Margo, musisz z nim porozmawiać. - Ale bądź uprzejma, córeczko - wtrąciła matka. - Nie chcemy zranić jego uczuć. - Odczuwam przemożną chęć zranienia jego uczuć - oświadczył Larry. - Wiem - wpadła na pomysł Margo. - Powiem mu, że mamę boli głowa. - To da nam tylko chwilowe wytchnienie - zauważył Larry. - Powiesz mu, że mamę boli głowa, a ja schowam igły gramofo- nowe - zaproponował tryumfalnie Leslie. - Co wy na to? - Znakomita myśl! - wykrzyknęła matka, uradowana, że problem został rozwiązany bez konieczności ranienia uczuć Adriana. Adrian odniósł się z pewnym zdumieniem do zniknięcia igieł, a także do wiadomości, że są one niedostępne na Korfu. Mimo braku słuchu miał jednak dobrą pamięć, więc całymi dniami nucił „W barze u Joego", brzęcząc niczym rój rozdrażnionych pszczół. Z biegiem dni jego uwielbienie dla Margo nie tylko nie zelżało, lecz zdawało się przybierać na sile, a wraz z nim rosła irytacja mojej siostry. Zaczęło mi być bardzo żal Adriana, gdyż cokolwiek zrobił, wszystko było źle. Zgolił wąsy, ponieważ zdaniem Margó wyglądał z nimi jak fryzjerczyk; po czym natychmiast usłyszał od niej, że wąsy są oznaką męskiej siły. Ponadto oznajmiła z całą stanowczością, że zdecydowanie woli miejscowych chłopców od każdego Anglika. - Są tacy przystojni i mili - oświadczyła ku wyraźnej rozpaczy Adriana. - Pięknie śpiewają i mają takie dobre maniery. Grają na gi- tarach. Zawsze będę ich wolała od Anglików. Są pełni magnezu. - Chciałaś powiedzieć: magnetyzmu? - upewnił się Larry. - Tak czy inaczej - ciągnęła Margo, puszczając tę uwagę mimo uszu - to są prawdziwi mężczyźni, a nie zaślinione, niedołężne wy- moczki. - Margo, kochanie - wtrąciła matka, zerkając nerwowo na ura- żonego Adriana - to niezbyt uprzejme, co mówisz. - Nie silę się na uprzejmość - odparła Margo. - Czasami trzeba mówić miłe rzeczy przykrym tonem. Wygłosiwszy to zaskakujące spostrzeżenie, wyszła na randkę z najnowszym wielbicielem, ogorzałym rybakiem z sumiastymi wąsami. Adrian pogrążył się w tak wyraźnej rozpaczy, że cała rodzina poczuła się w obowiązku ukoić jego nerwy. - Nie zwracaj uwagi na Margo, mój drogi - zaczęła pojednawczo matka. - Ona wcale tak nie myśli. Jest po prostu bardzo uparta. Weź sobie brzoskwinię. - Uparta jak osioł - dodał Leslie. - Już ja coś o tym wiem. - Jak mam się upodobnić do tych miejscowych chłopców? - za- stanawiał się Adrian. - Chyba nauczę się grać na gitarze. - Nie, lepiej nie - wtrącił pospiesznie Larry. - To zupełnie zby- teczne. Może spróbujesz czegoś prostszego? Mógłbyś na przykład żuć czosnek. - Czosnek? - powtórzył zaskoczony Adrian. - Czy Margo lubi czosnek? - Jasne - odparł Larry. - Słyszałeś, co mówiła o magnetyzmie? Gdy się zbliżysz do tych chłopaków, to co najpierw czujesz? Czosnek! Logika tego wywodu przemówiła do Adriana i zaczął przeżuwać wielkie ilości czosnku, na co Margo poinformowała go, przesłaniając nos chusteczką, że śmierdzi jak wnętrze miejscowego autobusu w dzień targowy. Moim zdaniem Adrian był bardzo sympatyczny; miał miły, łagodny sposób bycia i zawsze chętnie wypełniał polecenia. Bardzo chciałem coś dla niego zrobić, ale z wyjątkiem zamknięcia Margo w jego pokoju - co uznałem za niepraktyczne i niezgodne z zasadami matki - nic nie przychodziło mi do głowy. Postanowiłem omówić tę sprawę z panem Kralefskym, który mógł podsunąć mi jakiś pomysł. Podczas przerwy na kawę opowiedziałem mu o zalotach Adriana, co stanowiło miły przerywnik w naszych zmaganiach z niezgłębioną tajemnicą kwadratu przeciwprostokątnej. - Aha! - rzekł z naciskiem. - Ścieżki miłości zawsze są wyboiste. Doprawdy, człowiek zastanawia się czasami, czy życie nie stałoby się nieco nudne, gdyby do każdego celu prowadziła gładka droga. Filozoficzne wzloty nauczyciela nie wzbudzały we mnie szczegól- nego zainteresowania, lecz oczekiwałem grzecznie na dalszy ciąg. Pan Kralefsky delikatnie ujął biskwita wypielęgnowanymi palcami, uniósł go nad filiżanką kawy, po czym ostrożnie zanurzył ciastko w brązowym płynie i wsunął do ust. Zaczął żuć starannie, przymykając oczy. - Mam wrażenie - odezwał się wreszcie - że ten młody Lochin- war1 za bardzo się stara. Nadmieniłem, że Adrian jest Anglikiem, a ponadto jak można starać się za bardzo? Bez starań nie da się osiągnąć sukcesu. - Ach - westchnął wyniośle Kralefsky - w sprawach sercowych rzeczy mają się inaczej. Czasami odrobina oziębłości czyni cuda. Złożył dłonie i utkwił zachwycony wzrok w suficie. Wiedziałem, że wkroczymy teraz w jego ulubioną fantazję, w której główną rolę odgrywała pewna „dama". - Pamiętam, że byłem kiedyś zakochany w pewnej damie - mó wił Kralefsky. - Wyznaję ci to, rzecz jasna, w zaufaniu. Przytaknąłem, biorąc sobie kolejnego biskwita. Opowieści Krale- fsky'ego bywały przydługie. - Była to dama tak wielkiej urody i talentów, że mężczyźni cią gnęli do niej jak... jak pszczoły do miodu - podjął Kralefsky, zado wolony z obrazu, który stworzył. - Pokochałem ją od pierwszego wejrzenia głęboką, stałą, nieprzepartą miłością i miałem wrażenie, że ona w pewnej mierze odwzajemnia moje uczucia. Zwilżył gardło łykiem kawy, złożył dłonie stykając opuszki palców i pochylił się nad stołem, rozdymając nozdrza i wbijając we mnie wielkie, uduchowione oczy. - Podążałem za nią bez wytchnienia, jak... jak pies gończy za tro pem, lecz odnosiła się chłodno i obojętnie do moich zalotów. Wyszy dziła nawet moje miłosne wyznanie. Umilkł z oczyma pełnymi łez i zamaszyście wytarł nos. - Nie potrafię opisać męczarni, przez jakie przeszedłem, palącej zazdrości, bezsennych nocy pełnych udręki. Straciłem dwadzieścia cztery kilogramy, przyjaciele zaczęli martwić się o mnie i, oczywiście, usiłowali mnie przekonać, że owa dama nie jest warta moich cier- ' Lochinwar - Loch-in-var, bohater ballady z poematu „Marmion" Waltera Scotta; uprowadził od ołtarza ukochaną, która miała połączyć się z innym (przyp. tłum.). 1 T7 pień. Wszyscy oprócz pewnego... doświadczonego światowca, który, jak mniemam, przeżył liczne romanse, jeden aż w Bulukistanie. Po- wiedział mi, że zanadto się staram i dopóki będę rzucał tej damie serce pod stopy, pozostanie, jak wszystkie kobiety, znudzona dokonanym podbojem. Jeśli jednak okażę jej nieco obojętności, to ho, ho! Zapewnił mnie, że wówczas wszystko się zmieni. Rozpromieniony Kralefsky pokiwał głową z miną znawcy i dolał sobie kawy. Zapytałem, czy okazał obojętność. - Tak, w istocie - odparł. - Nie zwlekałem ani chwili. Wsiadłem na statek płynący do Chin. Uznałem ten pomysł za wyśmienity; żadna kobieta nie mogła traktować cię jak swego niewolnika, jeśli wsiadałeś znienacka na statek i płynąłeś do Chin. Był to kraj wystarczająco odległy, aby dać do myślenia nawet najbardziej próżnej kobiecie. Spytałem z zaciekawie- niem, co się stało, gdy pan Kralefsky powrócił ze swej podróży? - Okazało się, że owa dama wyszła za mąż - odparł z pewnym zawstydzeniem Kralefsky, czując, iż takie zakończenie stanowi roz czarowanie dla słuchacza. - Wiesz, kobiety bywają kapryśne i nie cierpliwe. Udało mi się jednak porozmawiać z nią na osobności i wówczas wszystko mi wyjaśniła. Z nadzieją oczekiwałem dalszego ciągu. - Powiedziała - podjął Kralefsky - że myślała, iż wyjechałem na zawsze, aby zostać lamą, dlatego wyszła za mąż. Tak, kochane ma leństwo czekałoby na mnie, gdyby wiedziało, co zamierzam, lecz w porywie żalu poślubiła pierwszego mężczyznę, jaki się nadarzył. Gdybym właściwie ocenił czas trwania rejsu, byłaby dzisiaj moją. Z wyrazem rozpaczy na twarzy gwałtownie wydmuchał nos. Za- stanowiłem się nad jego opowieścią, lecz nie znalazłem w niej żadnych wyraźnych wskazówek dla Adriana. Czy powinienem pożyczyć mu Chatkę-Chybatkę i zaproponować, żeby powiosłował do Albanii? Pomijając ryzyko utraty cennej łodzi nie sądziłem, by Adrianowi starczyło sił na tak daleką podróż. Zgadzałem się z Kralefskym, że Adrian zbyt gorliwie okazuje uczucie, ale znając kapryśne usposobienie mojej siostry przeczuwałem, iż powitałaby zniknięcie wielbiciela raczej z zachwytem niż z rozpaczą. Prawdziwy kłopot Adriana polegał na tym, że nigdy nie mógł znaleźć się z Margo sam na sam. Doszedłem do wniosku, że jeśli ma odnieść jakikolwiek sukces, powinienem się nim zająć. Przede wszystkim musiał przestać chodzić za Margo jak jagnię za owcą i zacząć udawać obojętność, dlatego nakłaniałem go, aby mi towarzyszył podczas wycieczek krajoznawczych. Nie było to trudne. Margo w odruchu samoobrony nabrała zwyczaju wstawania o świ- cie i znikania z domu zanim Adrian pojawił się przy stole, więc by- wał najczęściej pozostawiany samemu sobie. Matka próbowała zain- teresować go gotowaniem, ale po tym, jak zostawił chłodziarkę otwartą, rozmrażając połowę jej zawartości, podpalił patelnię pełną tłuszczu, zamienił doskonałą pieczeń baranią w coś, co do złudzenia przypominało suszony ozór, i upuścił na kuchenną podłogę pół tuzi- na jaj, chętnie poparła propozycję, abym zabierał go na wycieczki. Adrian okazał się wspaniałym kompanem, zważywszy zwłaszcza, że wychował się w mieście. Nigdy nie narzekał, posłusznie wypełniał moje lapidarne polecenia w rodzaju „Trzymaj!" albo „Nie ruszaj się, bo ugryzie!" i zdradzał szczere zainteresowanie tropionymi stworze- niami. Jak przepowiedział Kralefsky, nagła nieobecność Adriana zain- trygowała Margo. Chociaż nie dbała o jego umizgi, poczuła się ura- żona ich brakiem. Chciała wiedzieć, co też takiego robimy przez cały dzień. Odparłem dość surowym tonem, że Adrian pomaga mi w ba- daniach zoologicznych. Ponadto zaznaczyłem, że bardzo dobrze się zapowiada i jak tak dalej pójdzie, jeszcze przed końcem lata nie za- waham się nazwać go fachowym przyrodnikiem. - Nie rozumiem, jak możesz wytrzymać z tym lalusiem - powie działa. - Uważam, że to nieprawdopodobny nudziarz. Odparłem, że dobrze się składa, bo Adrian wyznał mi, iż Margo również zaczyna go trochę nudzić. - Co? - oburzyła się Margo. - Jak on śmie tak mówić! Jak on śmie! Zauważyłem filozoficznie, że sama jest sobie winna. Czy można nie uznać za nudną osoby, która zachowuje się tak jak ona: nie pój- dzie popływać, nie pójdzie na spacer i zawsze jest nieuprzejma? - Nie jestem nieuprzejma! - zaprzeczyła gniewnie Margo. - Po prostu mówię prawdę. A jeśli on chce iść na spacer, to proszę bar dzo. Nudna, rzeczywiście! Zadowolony z powodzenia mojego planu przeoczyłem fakt, iż Margo - podobnie jak reszta rodziny - potrafi być potężną przeciw- niczką, gdy się ją urazi. Tamtego wieczoru była dla Adriana tak uprzejma i czarująca, że zdumiało to i zaniepokoiło wszystkich z wy- jątkiem ofiary. Zręcznie skierowała rozmowę na temat spacerów, po czym wspomniała, że skoro Adrian niebawem wyjeżdża, powinien bliżej przyjrzeć się wyspie. A czyż jest na to lepszy sposób niż piesze wycieczki? Adrian wyjąkał, że istotnie dzięki spacerom można najlepiej poznać dany kraj. - Pojutrze wybieram się na przechadzkę - rzuciła lekko Margo. - Będzie uroczo. Szkoda, że jesteś tak zajęty wędrówkami z Gerrym, bo mógłbyś iść ze mną. - O, tym się nie martw. Gerry da sobie radę sam - odparł Adrian zdawkowo, co odebrałem jako przejaw gruboskórności i braku manier z jego strony. - Bardzo chciałbym pójść. - Doskonale - zaszczebiotała Margo. - Na pewno ci się spodoba. To jedna z najładniejszych tras w okolicy. - Dokąd chcesz iść? - spytał Leslie. - Do Liapades - odparła niedbałym tonem Margo. - Nie byłam tam od wieków. - Do Liapades? - powtórzył Leslie. - Przechadzka? Przecież to po drugiej stronie wyspy. To wam zajmie całe godziny. - Pomyślałam, że wybierzemy się na cały dzień i urządzimy sobie piknik - oznajmiła Margo. - Oczywiście jeśli Adrian nie ma nic przeciw temu - dodała wyniośle. Było widać wyraźnie, że Adrian nie miałby nic przeciw udaniu się wpław w pełnej zbroi do Włoch i z powrotem, gdyby Margo zgłosiła taką propozycję. Powiedziałem, że chyba pójdę z nimi, ponieważ z zoologicznego punktu widzenia wycieczka może okazać się intere- sująca. Margo rzuciła mi złowrogie spojrzenie. - Tylko żebyś zachowywał się przyzwoicie - powiedziała enigma tycznie. Nie trzeba nadmieniać, że Adrian myślał jedynie o przechadzce i o tym, jak to miło ze strony Margo, że go zaprosiła. Ja natomiast miałem pewne wątpliwości. Podkreśliłem, że Liapades znajduje się dość daleko i że jest bardzo gorąco, lecz Adrian odparł, iż wcale mu to nie przeszkadza. W skrytości ducha zastanawiałem się - ponieważ nie był zbyt silny - czy dotrzyma nam kroku, ale nie mogłem powiedzieć tego głośno, żeby go nie urazić. W wyznaczonym dniu spotkaliśmy się o piątej rano na werandzie. Adrian miał na sobie wydobyte skądś ogromne, nabijane ćwiekami buty, długie spodnie i grubą flanelową koszulę. Ku memu zdumieniu Margo nie zgodziła się ze mną, gdy ośmieliłem się zasugerować, że nie jest to odpowiedni ubiór na wędrówkę przez całą wyspę w temperaturze przekraczającej trzydzieści siedem stopni Celsjusza w cieniu. Powiedziała, że Adrian ma na sobie idealny strój turystyczny, który osobiście wybrała. Nie zbił jej z tropu nawet fakt, że sama była ubrana w prześwitujący kostium kąpielowy i sandały, ja zaś włożyłem szorty i lekką, rozpiętą koszulę. Dźwigała pokaźny plecak, który -jak się domyślałem - zawierał jedzenie i picie, a w ręku dzierżyła gruby kij. Ja niosłem swoją torbę oraz siatkę na motyle. Tak wyekwipowani ruszyliśmy w drogę, przy czym zauważyłem, że Margo od razu nadała marszowi niedorzecznie ostre tempo. Już po chwili Adrian zaczął pocić się obficie, a jego twarz nabrała różowego odcienia. Wbrew moim protestom Margo unikała cienistych gajów oliwnych, trzymając się otwartej przestrzeni. W końcu oddaliłem się o kilkaset jardów i szedłem w cieniu drzew, dotrzymując kroku Margo i Adrianowi. Adrian, w obawie, że zostanie nazwany mięczakiem, brnął z uporem za Margo, ociekając potem. Po czterech godzinach marszu zaczął mocno utykać i powłóczyć nogami; jego szara koszula pociemniała od wilgoci, a twarz przybrała niepokojącą, karmazynowa barwę. - Może chciałbyś odpocząć? - zapytała Margo. - Napiłbym się czegoś - wychrypiał Adrian z głębi wyschniętego gardła. Stwierdziłem, że to świetny pomysł, więc Margo zatrzymała się i usiadła na rozpalonym do czerwoności kamieniu wśród rozsłonecz- nionego pola, gdzie można by upiec parę wołów. Pogrzebała ukradkiem w plecaku i wydobyła trzy małe butelki gasozy, musującej i przesłodzonej miejscowej lemoniady. - Macie - powiedziała, wręczając każdemu z nas po butelce. - To was odświeży. Pienista i nadmiernie słodka gasoza była w dodatku bardzo ciepła, więc raczej podsyciła niż zaspokoiła nasze pragnienie. Około południa dostrzegliśmy wreszcie drugi kraniec wyspy. Wieść ta zapaliła iskierkę nadziei w przygasłych oczach Adriana. Margo wyjaśniła, że gdy dotrzemy na miejsce, będziemy mogli odpocząć i popływać. Zeszliśmy nad morze przez rumowisko gigantycznych czerwonych i brunatnych kamieni, rozrzuconych wzdłuż wybrzeża niczym poprzewracane płyty nagrobne z cmentarzyska olbrzymów. Adrian legł w cieniu wielkiego głazu, zwieńczonego mirtem i przysadzistą sosenką, i zdarł z siebie koszulę i buty. Jego stopy były niemal rów- nie purpurowe jak twarz i pokryte licznymi pęcherzami. Margo za- proponowała, aby wymoczył je w sadzawce, co też uczynił, podczas gdy my poszliśmy popływać. Po odświeżającej kąpieli przysiedlismy w cieniu skał, ja zaś nadmieniłem, że coś do jedzenia i picia byłoby mile widziane. - Ale ja nic nie mam - oświadczyła Margo. Na chwilę zapadła pełna osłupienia cisza. - Jak to: nie masz? - spytał Adrian. - A co jest w tym plecaku? - Tylko moje przybory kąpielowe - wyjaśniła Margo. - Nie za- brałam jedzenia, bo ciężko byłoby je dźwigać w tym upale, a poza tym, jeśli wyruszymy wcześnie, zdążymy jeszcze na kolację. - Nie ma nic do picia? - upewnił się chrapliwie Adrian. - Nie wzięłaś więcej gasozyl - Oczywiście, że nie - odparła z irytacją Margo. - Zabrałam trzy butelki. Po jednej dla każdego. Są okropnie ciężkie. Nie rozumiem, o co tyle szumu. I tak za dużo jesz. Krótka przerwa dobrze ci zrobi. Masz szansę trochę sklęsnąć. Po raz pierwszy zauważyłem, że Adrian jest bliski wybuchu. - Nie mam ochoty sklęsnąć, cokolwiek to znaczy - oznajmił lo- dowatym tonem - a gdyby nawet, nie przemierzałbym w tym celu całej wyspy. - W tym właśnie sęk. Jesteś mazgajem - oznajmiła Margo. - Wy- starczy zabrać cię na spacer, a już domagasz się jadła i wina. Nie możesz żyć bez luksusów. - Nie sądzę, aby w taki dzień łyk napoju był luksusem - odparował Adrian. - To konieczność. Widząc jałowość tej dysputy, zabrałem trzy butelki po gasozie i wyruszyłem w stronę źródełka, które znajdowało się o pół mili dalej. Zastałem tam jakiegoś mężczyznę, spożywającego swój południowy posiłek. Miał smagłą, ogorzałą, pomarszczoną twarz i bujne, czarne wąsy. Na nogach nosił grube skarpety z owczej wełny, które wieśniacy zwykli wkładać do prac polowych, a obok leżała krótka motyka o szerokim ostrzu. - Kalimera - powitał mnie bez zdziwienia i uprzejmym gestem wskazał źródełko, jakby był jego właścicielem. Odwzajemniłem pozdrowienie, a potem położyłem się twarzą w dół na dywaniku z mchu, który wyrósł w tym wilgotnym miejscu, i zbliżyłem usta do przejrzystego strumyka, bijącego niczym serce wśród paproci-złotowłosów. Piłem długo i nigdy jeszcze woda tak mi nie smakowała. Zanurzyłem w niej głowę, po czym usiadłem z pełnym satysfakcji westchnieniem. - Dobra woda - odezwał się mężczyzna. - Słodka, co? Jak owoc. Przyznałem, że woda jest pyszna, i zacząłem napełniać butelki. - Tam powyżej też bije źródło - powiedział nieznajomy, wskazu jąc urwiste zbocza - ale woda jest inna, gorzka jak wdowi język. Tu taj woda jest miła i słodka. Jesteś cudzoziemcem? Odpowiadałem na jego pytania napełniając butelki, lecz przez cały czas mój umysł zaprzątnięty był czym innym. Tuż obok leżały resztki posiłku nieznajomego: pół bochenka kukurydzianego chleba, żółtego jak pierwiosnek, kilka wielkich, białych główek czosnku i garść dużych, pomarszczonych, ciemnych oliwek. Na ich widok ślina napłynęła mi do ust i uświadomiłem sobie, że od świtu nic nie jadłem. Mężczyzna zauważył po chwili, że zerkam na jego prowiant i z właściwą wieśniakom szczodrobliwością wydobył nóż. - Chleb? - zapytał. - Chcesz chleba? Odparłem, że bardzo bym chciał, ale kłopot w tym, iż jest nas troje. Moja siostra i jej mąż, zełgałem, umierają z głodu wśród skał. Mężczyzna schował nóż, zebrał resztki swego posiłku i wręczył mi je. - Zanieś im to - powiedział z uśmiechem. - Już się najadłem, a obcokrajowcy nie mogą głodować na Korfu. Podziękowałem mu wylewnie, zapakowałem oliwki i czosnek w chustkę, wetknąłem chleb i butelki pod pachę i wyruszyłem w drogę powrotną. - Powodzenia! - zawołał za mną nieznajomy. - Trzymaj się z da la od drzew, bo dzisiaj będzie burza. Zerknąwszy ku błękitnemu, bezchmurnemu niebu uznałem, że mężczyzna się myli, lecz nie powiedziałam tego głośno. Po powrocie zastałem Adriana moczącego posępnie nogi w sadzawce, podczas gdy Margo, nucąc fałszywie jakąś melodię, opalała się na kamieniu. Powitali z zachwytem jedzenie i wodę, i rzucili się na nie rozszarpując złocisty chleb i połykając oliwki i czosnek niczym wygłodniałe wilki. - No tak - odezwała się pogodnie Margo. jak gdyby sama do starczyła nam zapasów. - To było niezłe. Chyba powinniśmy już wracać. Wówczas ujawnił się pewien problem: stopy Adriana, wykąpane rozkosznie w sadzawce, bardzo spuchły i musieliśmy z Margo wspól- nymi siłami wtłoczyć je w buty. Zdołaliśmy tego dokonać, lecz Ad- rian wlókł się za nami z bolesną powolnością, kuśtykając jak wiekowy żółw. - Wolałabym, żebyś się pospieszył! - zawołała gniewnie Margo do ociągającego się Adriana po przebyciu mniej więcej jednej mili. - Nie mogę. Nogi mi odpadają - odpowiedział żałośnie Adrian. Pomimo ostrzeżeń, że poparzy go słońce, zdjął koszulę i wystawił swą mlecznobiałą skórę na pastwę żywiołów. Gdy znaleźliśmy się o parę mil od willi, przepowiednia nieznajomego znalazła potwierdzenie w rzeczywistości. Letnie burze wykluwały się w skłębionym gnieździe chmur nad albańskimi górami i szybko zmierzały w stronę Korfu na skrzydłach niepohamowanego wiatru, gorącego niczym podmuch z piekarnika. Uderzył w nas teraz, chłoszcząc skórę i wzbijając oślepiające kłęby pyłu i liści. Oliwki zmieniły kolor z zielonego na srebrzysty, jak zawracająca ławica ryb, a wichura wyła wśród listowia niczym olbrzymia przybrzeżna fala. Błękitne niebo jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zasnuło się sinymi chmurami, które rozdzierały postrzępione, liliowe włócznie błyskawic. Porywisty, gorący wiatr dął coraz mocniej, a gaje oliwne szumiały i dygotały, jakby trząsł nimi jakiś monstrualny, niewidoczny drapieżca. Zaraz potem spadły wielkie krople deszczu, uderzając w nas niczym pociski wystrzelone z katapulty. Towarzyszyły im przeciągłe grzmoty, wędrujące władczo po niebie i zderzające się z rykiem nad gnanymi wiatrem chmurami jak lawina spadających gwiazd. Była to jedna z najpotężniejszych burz, jakie widzieliśmy, i oby- dwoje z Margo rozkoszowaliśmy się nią, gdyż siekący deszcz odświe- żył nas bardzo po tym nieznośnym, dusznym upale. Adrian nie po- dzielał naszego poglądu; należał do grona godnych pożałowania osób, które boją się błyskawic, a zatem dla niego było to potworne i przerażające zjawisko. Próbowaliśmy ukoić jego nerwy śpiewem, lecz grzmoty rozlegały się tak donośnie, że nas nie słyszał. Posępnie brnęliśmy naprzód i w końcu pośród mrocznych, poszarpanych deszczem drzew oliwnych dostrzegliśmy gościnne światła willi. Gdy dotarliśmy do domu i Adrian wtoczył się półżywy przez frontowe drzwi, w holu pojawiła się matka. - Gdzieście się podziewali? Już zaczynałam się martwić - powie działa, a następnie skierowała spojrzenie na Adriana. - Wielkie nie ba, Adrianie, co ci się stało? Było to uzasadnione pytanie, gdyż w miejscach nie okrytych szkarłatem od poparzeń słonecznych skóra Adriana przybrała cieką- wy odcień błękitu i zieleni. Z trudem trzymał się na nogach i szczę- kał zębami tak mocno, że nie mógł mówić. Przeplatając wymówki' wyrazami współczucia matka zapędziła go do łóżka, gdzie spędził kilka dni kurując lekkie porażenie słoneczne, silne przeziębienie i po- ranione stopy. - Doprawdy, Margo, złościsz mnie czasami - oznajmiła matka. - Przecież wiesz, że on nie jest zbyt wytrzymały. Mogłaś go zabić. - Dobrze mu tak - odparła bezlitośnie Margo. - Po co mówił, że jestem nudna? Oko za ucho. Adrian nieświadomie zemścił się na nas; kiedy wyzdrowiał, zna- lazł w mieście sklep, który miał na składzie igły gramofonowe. Rozkosze przyjaźni ...dźwięki rogu, fletu, lutni, harfy, psalterium, dud i wszelkiego rodzaju innych instrumentów muzycznych... Księga Daniela 3, 5 Pod koniec lata urządziliśmy przyjęcie, które przeszło do historii ja- ko „hinduskie". Nasze przyjęcia, czy to starannie zaplanowane, czy podyktowane nakazem chwili, zawsze były ciekawe, gdyż rzadko rozwijały się zgodnie z planem. W owych czasach na wsi, pozbawieni wątpliwych korzyści płynących z radia i telewizji, musieliśmy od- dawać się tak prostym rozrywkom jak lektura, sprzeczki, przyjęcia i podejmowanie znajomych, w związku z czym przyjęcia - zwłaszcza te wystawne - stawały się pamiętnymi wydarzeniami, poprzedzony- mi niekończącą się serią przygotowań. Nawet później dostarczały te- matu do smakowitych i zajadłych sporów, dotyczących wszystkiego, co można było zrobić lepiej. Ostatni miesiąc upłynął nam dość spokojnie; nie organizowali- śmy przyjęć i nie mieliśmy gości, dzięki czemu matka odprężyła się i bardzo złagodniała. Myśl o przyjęciu zakiełkowała w nas pewnego ranka na werandzie, podczas przeglądania poczty. Matka otrzymała właśnie potężnych rozmiarów książkę kucharską, zatytułowaną „Milion smakowitych przepisów ze Wschodu" i bogato ilustrowaną lśniącymi rycinami, przedstawiającymi potrawy tak barwnie i pla- stycznie, że miało się ochotę je zjeść. Matka była oczarowana tym dziełem i odczytywała nam głośno jego fragmenty. - Cuda Madrasu! - wykrzykiwała w zachwycie. - Coś wspaniałe- go. Pamiętam, że były ulubioną potrawą waszego ojca, kiedy miesz- kaliśmy w Dardżylingu. Spójrzcie! Przysmak Wojownika! Od lat szukałam tego przepisu. Pyszne danie, ale ciężkostrawne. - Jeżeli przypomina to, co widzę na ilustracji - wtrącił Larry - musiałabyś po zjedzeniu czegoś takiego przez dwadzieścia lat łykać sodę oczyszczoną. - Nie bądź niemądry, synku. Składniki są najzdrowsze w świecie: cztery funty masła, szesnaście jaj, cztery kwarty śmietanki, miąższ dziesięciu młodych orzechów kokosowych... - Boże! - zakrzyknął Larry. - To brzmi jak opis śniadania gęsi tuczonej na pasztet strasburski. - Na pewno by ci smakowało, kochanie. Twój ojciec bardzo to lubił. - Ja się odchudzam - zaznaczyła Margo. - Nie zmusisz mnie do zjedzenia czegoś podobnego. - Nikt cię nie zmusza, córeczko - odparła matka. - Zawsze możesz odmówić. - Przecież wiesz, że nie mogę, więc jest to przymus. - Jadaj w innym pokoju - doradził Leslie przeglądając katalog broni palnej -jeśli brak ci silnej woli, by odmówić. - Nie brak mi silnej woli - oburzyła się Margo. - Po prostu nie potrafię odmówić mamie. - Jeejee przesyła ukłony - wtrącił Larry, unosząc głowę znad listu. - Pisze, że chciałby spędzić z nami swoje urodziny. - Urodziny! - wykrzyknęła Margo. - Wspaniale! Cieszę się, że o tym pamięta. - Przemiły chłopiec - dodała matka. - Kiedy przyjedzie? - Jak tylko wypuszczą go ze szpitala - odparł Larry. - Ze szpitala? Jest chory? - Nie, zranił się tylko w nogę, bo miał kłopoty z lewitacją. Jego urodziny przypadają szesnastego, więc spróbuje dotrzeć tu piętnastego. - Cieszę się - powiedziała matka. - Bardzo go polubiłam, a ta książka na pewno mu się spodoba. - Już wiem! Urządzimy mu przyjęcie urodzinowe - ożywiła się Margo. - Takie naprawdę wielkie przyjęcie. - Dobra myśl - poparł ją Leslie. - Od wieków nie urządziliśmy porządnego przyjęcia. - Mogłabym wykorzystać kilka z tych przepisów - zaproponowała matka z wyraźnym zainteresowaniem. - Orientalna uczta! - zachwycił się Larry. - Niech każdy przyjdzie w turbanie i z klejnotem w pępku. - To chyba przesada - ostudziła go matka. - Urządzimy po prostu skromne, małe... - Tak nie można - przerwał Leslie. - Nie możesz urządzać skromnego przyjęcia, skoro tyle mu naopowiadałaś o swoich czterystu słoniach. On oczekuje czegoś bardziej widowiskowego. - Nie miałam czterystu słoni, kochanie. Powiedziałam tylko, że jeździliśmy obozować ze słoniami. Wy, dzieci, zawsze przesadzacie. A tutaj i tak nie ma słoni; tego on nie może oczekiwać. - Tego nie, ale powinnaś urządzić jakiś pokaz - skonstatował Leslie. - Zajmę się dekoracjami - zaproponowała Margo. - Wszystko w stylu wschodnim: wypożyczę birmańskie parawany od pani Papa- drouya, a od Leny te strusie pióra... - Mamy jeszcze na przechowaniu w mieście dzika i kaczki - przypomniał Leslie. - Im szybciej je wykorzystamy, tym lepiej. - Pożyczę fortepian od hrabiny Lefraki - dodał Larry. - Przestańcie! - zawołała z niepokojem matka. - To tylko przyjęcie urodzinowe, nie wizyta monarchy. - Ależ mamo, musimy trochę odreagować - powiedział pobłażliwie Larry. - Tak, gdy się powiedziało A, trzeba powiedzieć B - zawtórował Leslie. - Równie dobrze możesz wisieć za wołu, jak za osła - uzupełniła Margo. - Lub za żonę sąsiada swego, jeśli już o tym mowa - dokończył Larry. - Pytanie brzmi, kogo zaprosimy - oznajmił Leslie. - Teodora, oczywiście - orzekła chórem rodzina. - Jest jeszcze biedny stary Creech - wtrącił Larry. - O nie, Larry - sprzeciwiła się matka. - Przecież wiesz, jaki z niego obmierzły staruch. - Głupstwa opowiadasz, mamo. Staruszek uwielbia przyjęcia. - No i pułkownik Ribbindane - dodał Leslie. Nie! - zaprotestował gwałtownie Larry. - Nie zaprosimy tego uosobienia nudy, nawet jeśli jest najlepszym strzelcem na wyspie. - On nie jest nudziarzem - oburzył się Leslie. - Nie większym niż twoi cholerni znajomi. - Żaden z moich znajomych nie opowiadałby ci przez cały wieczór jednosylabowymi słowami, wspartymi kilkoma pomrukami godnymi neandertalczyka, jak to upolował hipopotama na Nilu w 1904 roku. - To jest cholernie ciekawe! - zaperzył się Leslie. - Sto razy cie- kawsze niż ciągłe gadanie twoich znajomych o cholernej sztuce. - Nie kłóćcie się, moi drodzy - wtrąciła pojednawczo matka. - Wystarczy miejsca dla każdego. Wycofałem się w trakcie wrzawy, która zawsze towarzyszyła układaniu listy gości przed przyjęciami; jeśli o mnie chodzi, przyjęcie z udziałem Teodora musiało być udane. Wybór reszty gości mogłem pozostawić rodzinie. Przygotowania nabierały rozpędu. Larry wypożyczył od hrabiny Lefraki ogromny fortepian oraz tygrysią skórę, aby położyć ją obok instrumentu. Był to ulubiony instrument zmarłego hrabiego, więc dostarczono go nam z największą ostrożnością na długim, płaskim wozie zaprzężonym w czwórkę koni. Larry, który miał czuwać nad przenosinami, usunął brezent chroniący fortepian przed słońcem, wspiął się na wóz i szybko zagrał piosenkę „Odprowadziłem dziewczynę do domu", aby sprawdzić, czy instrument nie ucierpiał podczas podróży. Wydawało się, że jest w dobrym stanie, acz nieco rozstrojony, i wytężając wszystkie siły zdołaliśmy wnieść go do salonu. Gdy stanął w rogu, czarny i lśniący jak agat, a przed nim legła wspaniała tygrysia skóra z uniesionym łbem, szczerzącym obronnie kły, cały pokój zyskał atmosferę wschodniego przepychu. Wzbogaciły ją jeszcze dekoracje Margo: arrasy wymalowane na dużych płachtach papieru i zawieszone na ścianach, przedstawiające minarety, pawie, kopuły pałaców i słonie przystrojone klejnotami. Wszędzie stały wazony z farbowanymi strusimi piórami we wszystkich kolorach tęczy, a także pęki różnobarwnych balonów; podobnych do dziwacznych tropikalnych owoców. Kuchnia, oczywiście, przypominała wnętrze Wezuwiusza; matka i jej pomocnicy krzątali się w migotliwym, rubinowym blasku płonącego węgla drzewnego. Odgłosy ubijania, ćwiartowania i mieszania rozlegały się tak donośnie, że uniemożliwiały rozmowę, a aromaty napływające na piętro były tak smakowite i gęste, że człowiek miał wrażenie, iż spowija go wonna, haftowana peleryna. Nad tym wszystkim czuwał Spiro niby gniewny, brunatnoskóry dżinn o tubalnym głosie i zwalistej postaci; wszędzie go było pełno: nosił do kuchni olbrzymie pudła z żywnością i owocami w swych wielkich jak szynki rękach, pocił się i miotał przekleństwa przy zsu- waniu razem trzech stołów w jadalni, zdobywał suszone kwiaty dla Margo oraz osobliwe przyprawy i inne specjały dla matki. W takich chwilach zdawaliśmy sobie w pełni sprawę z prawdziwej wartości Spira, który potrafił spełnić nawet najbardziej nierealne życzenia. „Ja się na to załatwię" - mawiał i rzeczywiście załatwiał wszystko, łącznie z niedostępnymi w danym sezonie owocami oraz stroicielem fortepianów, należącym do gatunku istot ludzkich, który zdaniem mieszkańców wyginął na wyspie u schyłku dziewiętnastego stulecia. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa żadne z naszych przyjęć nie wykroczyłoby poza etap wstępnego planowania, gdyby nie pomoc Spira. Wreszcie przygotowania dobiegły końca. Przesuwane drzwi między jadalnią a salonem pozostawiono otwarte, dzięki czemu powstało rozległe pomieszczenie pełne kwiatów, baloników i malowideł; długie stoły, nakryte śnieżnobiałymi obrusami, lśniły od sreber, a stoliki pod ścianami uginały się pod ciężarem zimnych przekąsek. Pieczone prosię z pomarańczą w ryju, brązowe i gładkie jak mumia, sąsiadowało z udźcem dzika w lepkim, miodowowinnym sosie, gęsto przetykanym ząbkami czosnku i okrągłymi ziarenkami kolendry; rząd jasnobrunatnych kurczaków i młodych indyków przeplatały tu i ówdzie dzikie kaczki z farszem ryżowym wzbogaconym migdałami i rodzynkami oraz bekasy nadziane na trzcinowe łodygi; kopczyki żółtego jak letni księżyc ryżu zabarwionego szafranem przypominały ukryty skarb, będący marzeniem archeologa, gęsto zdobiony kruchymi, różowymi mackami małych ośmiornic, prażonymi migdałami i orzechami, maleńkimi zielonymi winogronami oraz pęczkami imbiru i sosnowych nasion. Kefalie, które przyniosłem znad jeziora, przyrumienione i poznaczone płatkami węgla drzewnego, lśniły teraz od oliwy i soku cytrynowego, ozdobione jasnozielonymi łodyżkami kopru; spoczywały w rzędach na dużych półmiskach, podobne do flotylli dziwacznych łodzi, zakotwiczonych w zatoce. Wszystko to uzupełniały półmiski z dodatkami: kandyzowaną skórką pomarańczową i cytrynową, słodką kukurydzą, cienkimi owsianymi ciasteczkami, na których połyskiwały kryształki morskiej soli, sosami korzennymi i piklami o różnych barwach, zapachach i smakach, drażniących i zaspokajających podniebienie. Tutaj sztuka kulinarna osiągnęła szczyty; tutaj wydobyto aromatyczny ekstrakt z setki niezwykłych korzeni i ziaren. Warzywa i owoce poświęciły swą skórkę i miąższ, aby skąpać drób i ryby w sosach i zalewach o delikatnej woni. Pod wpływem tego natłoku smakowitych barw i zapachów człowiek odczuwał skurcze żołądka i miał wrażenie, że będzie spożywał owoce wspaniałego ogrodu, wielobarwny gobelin, a pęcherzyki płucne pokryją się warstwami aromatów, które wprawią cię w odurzenie i bezruch, jak żuczka we wnętrzu różanego pąka. Kilkakrotnie zakradałem się wraz z psami do pokoju, aby popatrzeć na ten soczysty przepych; staliśmy, dopóki ślina nie napłynęła nam do ust, a potem wycofywaliśmy się niechętnie. Nie mogliśmy się już doczekać uczty. Ponieważ prom się spóźnił, Jeejee przybył rankiem w dniu swoich urodzin, odziany w olśniewający, zielonkawoniebieski strój i nieska- zitelny turban. Podpierał się laską, lecz nic więcej nie przypominało o jego wypadku i nadal okazywał właściwy sobie entuzjazm. Na widok przygotowanej dla niego uczty urodzinowej ku naszemu zakłopotaniu wybuchnął płaczem. - Pomyźleć tylko, że ja, syn zamiatacza ulic, nietykalny, jestem tak podejmowany - szlochał. - Ależ to nic wielkiego - tłumaczyła matka, zaniepokojona jego reakcją. - Często urządzamy skromne przyjęcia. Nasz salon przypominał w owej chwili skrzyżowanie rzymskiej uczty z krajową wystawą kwiatów, w związku z czym można było odnieść wrażenie, że podejmujemy gości w sposób, który wzbudziłby zazdrość na dworze Tudorów. - Bzdury opowiadasz, Jeejee - wtrącił Larry. - Jaki nietykalny? Przecież twój ojciec był adwokatem. - No cóż - odrzekł Jeejee, ocierając oczy - gdyby mój ojciec należał do innej kasty, byłbym nietykalnym. Problem w tym, Lawren-ce, że nie ma w tobie ani krzty poczucia dramatyzmu. Pomyźl, jaki poemat mógłbym napisać: „Uczta nietykalnych". - Co to znaczy nietykalny? - spytała Margo Lesliego przenikliwym szeptem. - Chory, na przykład na trąd - wyjaśnił jej z powagą. - Mój Boże! - przejęła się Margo. - Mam nadzieję, że on jest zdrowy. Skąd wie, że jego ojciec się nie zaraził? - Margo, kochanie - wtrąciła stanowczo matka - idź do kuchni i pomieszaj fasolkę. Zjedliśmy wystawny lunch na werandzie, a Jeejee uraczył nas opowieściami o podróży do Persji i odśpiewał Margo perskie pieśni miłosne z taką werwą, że zawtórowały mu wyciem wszystkie psy. - Musisz zaśpiewać coś takiego dziś wieczorem - orzekła z za- chwytem Margo. - Po prostu musisz, Jeejee. Każdy wykona jakiś numer. - Co masz na myźli, droga Margo? - zaciekawi! się Jeejee. - Robimy to po raz pierwszy. Coś w rodzaju kabaretu. Każdy przygotuje jakiś występ - wyjaśniła Margo. - Lena odśpiewa arię operową z „Kawalera srebrnej róży"... Teodor i Kralefsky zaprezen- tują sztuczkę Houdiniego1... no wiesz, każdy coś przygotuje, więc musisz zaśpiewać perską pieśń. - A może zrobiłbym coź bliższego memu ojczystemu krajowi? - ożywił się Jeejee. - Mógłbym lewitować. - Nie - zaprotestowała stanowczo matka. - Chcę, żeby to było udane przyjęcie. Żadnych lewitacji. - Możesz pokazać coś typowo hinduskiego - podsunęła Margo. - Już wiem! Będziesz zaklinaczem węży! - Tak - poparł ją Larry. - Typowym, skromnym, nietykalnym, hinduskim zaklinaczem węży. - Mój Boże! Cóż za wspaniały pomysł! - zakrzyknął Jeejee z bły- skiem w oku. - Tak zrobię. Pragnąc przydać się do czegoś zaproponowałem, że wypożyczę mu kosz z małymi, nieszkodliwymi padalcami, a Jeejee z zachwytem odniósł się do możliwości zaklinania prawdziwych węży. Następnie udaliśmy się wszyscy na sjestę i rozpoczęliśmy przygotowania do ważnego wieczoru. Gdy niebo pokryły zielone, różowe i szare jak dym smugi, a sowy zaczęły pohukiwać w cieniu oliwek, pojawili się pierwsi goście. Była wśród nich Lena, która dzierżyła pod pachą obszerną księgę - wy- ciąg fortepianowy muzyki operowej i miała na sobie strojną wieczo- rową suknię z pomarańczowego jedwabiu, choć wiedziała, że ma to być nieformalne przyjęcie. - Moi drodzy - powitała nas ze wzruszeniem, błyskając czarnymi oczyma. - Jestem dziś bardzo przy głosie. Czuję, że oddam sprawie dliwość mistrzowi. Nie, dziękuję za ouzo, to może źle wpłynąć na moje struny głosowe. Poproszę odrobinę szampana i brandy. Wy czuwam, że moje gardło wibruje, wiecie? Jak struny harfy. 'Houdini Harry (1874-1926), amerykański magik, sztukmistrz i pisarz. Za- słynął na całym świecie umiejętnością uwalniania się z najbardziej skompli- kowanych więzów i zamknięć (przyp. red.). - To miło - odparła nieszczerze matka. - Z przyjemnością posłu- chamy. - Ona ma prześliczny głos, mamo - wtrąciła Margo. - Mezzotintę. - Mezzosopran - poprawiła chłodno Lena. Teodor i Kralefsky przybyli razem, dźwigając zwój lin i łańcuchów oraz kilka kłódek. - Mam nadzieję - zaczął Teodor, kołysząc się na palcach - że na- sza... ehm... nasza mała sztuczka się uda. Oczywiście nigdy przedtem tego nie robiliśmy. - Ja robiłem - podkreślił z godnością Kralefsky. - Pokazywał mi to sam Houdini. Gratulował mi nawet mojej zręczności. Powiedział: „Ryszardzie (gdyż mówiliśmy sobie po imieniu, rozumiecie państwo), masz równie zwinne palce jak ja". - Naprawdę? - spytała matka. - Z pewnością odniesiecie panowie wielki sukces. Kapitan Creech przybył w postrzępionym cylindrze, spod którego wyzierało truskawkowoczerwone oblicze oraz delikatne jak puch włosy i broda, sprawiające wrażenie, jakby mógł je zdmuchnąć najlżejszy powiew. Zataczał się mocniej niż zazwyczaj, a jego złamana szczęka wydawała się jeszcze bardziej krzywa; najwyraźniej poczynił solidne przygotowania do występu. Matka zesztywniała i rzuciła mu wymuszony uśmiech, gdy wkraczał chwiejnie przez frontowe drzwi. - Pysznie pani dziś wygląda - powitał ją kapitan, łypiąc pożądli wie, zacierając ręce i kołysząc się lekko. - Przytyło się trochę, mam rację? - Nie sądzę - odparła sztywno matka. Kapitan obrzucił ją krytycznym spojrzeniem. - Przybyło pani coś niecoś w pasie, jak mi się wydaje - orzekł. - Byłabym wdzięczna, gdyby powstrzymał się pan od osobistych uwag, kapitanie - oznajmiła zimno matka. Kapitan nie dał się zbić z tropu. - Mnie to nie przeszkadza - wyznał. - Lubię, jak kobitkę jest za co złapać. Te chude są w łóżku do niczego, zupełnie jakby się ujeżdżało konia na oklep. - Nie interesują mnie pańskie upodobania, czy to w łóżku, czy poza nim - odparła matka wyniośle. - Prawda, że jest mnóstwo innych miejsc - zgodził się kapitan. - Znałem kiedyś panienkę, która wspaniale sobie radziła na wielbłądzie. Nazywali ją Berta Beduinka. 1 C-5 - Byłabym wdzięczna, gdyby zachował pan te wspomnienia dla siebie - przerwała matka, rozpaczliwie szukając wzrokiem Lar-ry'ego. - Myślałem, że to panią zaciekawi. Niełatwo robić te rzeczy na grzbiecie wielbłąda. Tylko specjalistki to potrafią. - Nie interesuje mnie stopień specjalizacji pańskich przyjaciółek. A teraz zechce pan wybaczyć, ale muszę zająć się kuchnią. Przed drzwiami zatrzymywały się coraz to nowe dorożki i auta, z których wysiadały grupki gości. Dom wypełnił się przedziwną ludzką mieszaniną, stanowiącą wynik rodzinnego wyboru. Krale-fsky, podobny do zapalczywego, garbatego gnoma, opowiadał Lenie w kącie o swoich przeżyciach z Houdinim. - Powiedziałem mu: „Harry (bo byliśmy bliskimi przyjaciółmi, rozumie pani), Harry, możesz mi powierzyć każdą tajemnicę. Będę milczał jak głaz". Pociągnął łyk wina i zacisnął usta, jakby chciał zademonstrować spoczywającą na nich pieczęć milczenia. - Doprawdy? - rzuciła Lena z całkowitym brakiem zaintereso wania. - Świat artystów jest zupełnie inny. My, śpiewaczki, zwierza my się sobie nawzajem z naszych sekretów. Pamiętam, jak Krasia Toupti powiedziała mi: „Leno, masz taki piękny głos, że płaczę, kie dy go słyszę. Nauczyłam cię wszystkiego, co sama umiem. Idź i nieś światu pochodnię naszego geniuszu". - Nie chciałem przez to powiedzieć, że Harry Houdini był skryty podjął sztywno Kralefsky. - Był bardzo otwartym człowiekiem. Pokazał mi nawet, jak przeciąć kobietę na pół. - Jakież to musi być dziwne uczucie, gdy jest się przeciętą na pół - zadumała się Lena. - Dolna połowa może romansować z kimś w jednym pokoju, a druga, w innym, podejmować arcybiskupa. Bardzo zabawne. - To tylko iluzja - zarumienił się Kralefsky. - Podobnie jak życie, mój przyjacielu - odparła z przejęciem Lena. - Podobnie jak życie. Zewsząd dobiegały radosne odgłosy. Strzelały korki od szampana i bladozłoty pienisty płyn o barwie chryzantemy z wesołym sykiem wypełniał kieliszki; ciężkie czerwone wino z bulgotem lało się do pucharów, gęste i purpurowe jak krew mitycznego potwora, tworząc na powierzchni różowe, wirujące pęcherzyki; zimne białe wino wkradało się do kielichów, połyskując ostro jak brylanty albo topa- zy; ouzo trwało w niewinnej przejrzystości niczym górskie jezioro, dopóki nie dolano doń wody, a wówczas płyn w szklance burzył się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, musując i przybierając perłową barwę letniego obłoku. Po pewnym czasie przeszliśmy do jadalni, gdzie czekały na nas obficie zastawione stoły. Królewski lokaj, kruchy jak modliszka, nadzorował wiejskie dziewczęta, usługujące przy stole. Spiro, marsz- cząc w skupieniu czoło jeszcze mocniej niż zwykle, pokroił starannie pieczeń i drób. Kralefsky znalazł się w pułapce: drogę zastawiała mu potężna, szara, podobna do morsa postać pułkownika Ribbinda- ne'a, który wznosił się nad nim, poruszając bujnymi wąsami, ocie- niającymi usta niczym zasłona, i wbijał w niego obezwładniające spojrzenie wypukłych oczu. - Hipopotam, czyli rzeczny koń, jest jednym z największych czworonogów na kontynencie afrykańskim - ciągnął monotonnie, jakby wygłaszał prelekcję. - Tak, tak... to niezwykłe zwierzę. Zaiste, jeden z cudów natury - przyznał Kralefsky, rozpaczliwie szukając drogi ucieczki. - Gdy się strzela do hipopotama, czyli rzecznego konia - ciągnął pułkownik, nie zauważając, że mu przerwano - co sam miałem szczęście uczynić, należy mierzyć pomiędzy oko a ucho, aby kula trafiła w mózg. - Owszem - zgodził się Kralefsky, sparaliżowany błękitnym spoj- rzeniem wyłupiastych oczu rozmówcy. - I wtedy bach! - wykrzyknął pułkownik tak donośnie i niespo- dziewanie, że Kralefsky omal nie upuścił talerza. - Trafiasz go pan między oczy. Plask! Trach! Prosto w mózg, rozumiesz pan? - Tak, tak - odparł Kralefsky, blednąc i przełykając ślinę. - No i fru! - zakończył pułkownik, rozkoszując się puentą. - Je- go mózg trysnął jak fontanna. Kralefsky ze zgrozą przymknął oczy i odstawił talerz z nie doje- dzoną porcją pieczonego prosięcia. - Poszedł na dno - ciągnął pułkownik - prosto na dno rzeki... bul, bul, bul. Wtedy trzeba odczekać dobę, a wiesz pan, dlaczego? - Nie... ja doprawdy... - wyjąkał Kralefsky, przełykając rozpacz- liwie. - Gazy - wyjaśnił z satysfakcją pułkownik. - Cały ten nie stra- wiony pokarm w jego brzuchu, rozumiesz pan? Gnije i wytwarza ga- zy. Brzuch się wydyma i wypycha go na powierzchnię. - Tto... bardzo ciekawe - wymamrota! Kralefsky. - Przepraszam pana, ale... - Śmieszna sprawa z tą zawartością żołądka - podjął w zadumie pułkownik, nie zwracając uwagi na podejmowane przez Krale- fsky'ego próby ucieczki. - Brzuch tak się wzdyma, że jest dwa razy większy niż normalnie, a gdy się go rozetnie, puff! Zupełnie jakbyś pan rozpłatał zeppelina z szambem w środku, rozumiesz pan? Kralefsky przytknął chustkę do ust i rozejrzał się z udręką w oczach. - Inaczej jest ze słoniami, największymi lądowymi czworonogami w Afryce - kontynuował pułkownik, chrupiąc soczyste prosię. - Wiesz pan, że Pigmeje rozcinają im brzuchy, włażą do środka i poże rają świeżą, krwistą wątrobę... a ona czasami jeszcze się rusza? Śmieszni są ci Pigmeje... to oczywiście zwykłe czarnuchy, ale... Kralefsky, którego twarz przybrała delikatny żółtozielony od- cień, czmychnął wreszcie na werandę i zaczął oddychać głęboko w świetle księżyca. Pieczone prosięta zniknęły, z baranich i dziczych udźców pozo- stały jedynie białe, lśniące kości, a kostki kurcząt, indyków i kaczek spoczywały na stołach jak wraki zatopionych łodzi. Jeejee, który na prośbę matki spróbował każdego dania i stwierdził, że nieskończenie przewyższają wszystko, czego miał szczęście zakosztować w życiu, rozpoczął zawody z Teodorem, polegające na zjedzeniu jak najwięk- szej ilości Łakoci z Tadż Mahal. - Pyszne - wymamrotał Jeejee z pełnymi ustami. - Po prostu pyszne, droga pani Durrell. Jest pani ucieleźnieniem kulinarnego ge- niuszu. - Istotnie - przyznał Teodor, wrzucając do ust i gryząc kolejny Łakoć z Tadż Mahal. - Są doskonałe. Coś podobnego robią w Ma- cedonii, ale... ehm... z koziego mleka. - Jeejee, naprawdę złamałeś nogę podczas lewitacji czy jak to się tam nazywa? - spytała Margo. - Nie - wyznał ze smutkiem Jeejee. - Chciałbym, aby tak było, bo przysłużyłbym się dobrej sprawie. Nie, po prostu ten głupi hotel, w którym się zatrzymałem, miał szklane drzwi, ale nie miał balko- nów. - Zupełnie jak na Korfu - wtrącił Leslie. - Pewnego wieczoru, pogrążony w myźlach, chciałem odetchnąć na balkonie i okazało się, oczywiźcie, że nie ma balkonu. - Mogłeś się zabić - powiedziała matka. - Weź sobie jeszcze jedno ciastko. - Czymże jest źmierć? - spytał retorycznie Jeejee. - Tylko zrzuce- niem skóry, przemianą. W Persji zapadłem w głęboki trans i mój przyjaciel uzyskał niezbity dowód, iż w poprzednim życiu byłem Czyngis-chanem. - Tym gwiazdorem filmowym? - zdumiała się Margo. - Nie, droga Margo. Wielkim wojownikiem - odparł Jeejee. - A pamiętasz, jak to było? - spytał z zaciekawieniem Leslie. - Niestety, nie. Znajdowałem się w transie - wyznał ze smutkiem Jeejee. - Nikt nie pamięta poprzednich żywotów. - Żywot ów mocno wyżyty - wtrącił Teodor, uradowany, że może wygłosić kalambur. - Jedzcie szybciej - ponagliła Margo - żebyśmy mogli rozpocząć występy. - Pośpiech byłby obraźliwy dla takiego posiłku - oświadczył Jeejee. - Mamy czas, cała noc przed nami. Ponadto musimy z Gerrym zebrać moich gadzich pomocników. Przygotowanie kabaretu potrwało dość długo, ponieważ goście, najedzeni i opici dobrym winem, wcale się nie spieszyli; w końcu Margo zdołała jednak zebrać całą trupę. Próbowała nakłonić Lar-ry'ego do przewodniczenia ceremonii, lecz odmówił; powiedział, że skoro występuje w kabarecie, nie może być mistrzem ceremonii. Musiała zatem sama podjąć się tej funkcji. Z lekkim rumieńcem zajęła miejsce na tygrysiej skórze przy fortepianie i poprosiła o ciszę. - Panie i panowie - zaczęła. - Zobaczycie dzisiaj kabaret, w któ rym wystąpią największe talenty na wyspie, i jestem pewna, że z przyjemnością obejrzycie talenty tych utalentowanych talentów. Tu umilkła, oblewając się czerwienią, a Kralefsky zaczął klaskać szarmancko. - Jako pierwszego chciałabym przedstawić Konstantyna Mega- lotopolopopulosa - podjęła - który będzie naszym akompaniato- rem. Niski, pulchny Grek, podobny do smagłej biedronki, wszedł drobnym kroczkiem do pokoju, ukłonił się i zasiadł przy fortepianie. Wyszukanie tego człowieka było ze strony Spira dużym osiągnięciem, ponieważ pan Megalotopolopopulos, sprzedawca ze sklepu tekstylnego, potrafił nie tylko grać na fortepianie, ale również czytać nuty. - A teraz - przemówiła Margo - mam przyjemność przedstawić państwu bardzo utalentowaną artystkę Lenę Mawrokondas, której akompaniować będzie Konstantyn Megalotopolopopulos. Lena od śpiewa nam słynną arię „Wręczenie róży" z opery „Kawaler srebrnej róży". Lena, promienna niczym tygrysia lilia, podpłynęła majestatycznie do fortepianu, skinęła głową Konstantynowi, splotła ręce na pier- siach, jakby zasłaniając się przed ciosem, i zaczęła śpiewać. - Pięknie, pięknie - pochwalił Kralefsky, kiedy skończyła i kła- niała się w odpowiedzi na nasze oklaski. - Cóż za wirtuozeria. - Owszem - przyznał Larry. - W Covent Garden nazywano to metodą trzech wu. - Trzech wu? - powtórzył z zaciekawieniem Kralefsky. - Co to oznacza? - Wigor, wibracja i wokaliza - wyjaśnił Larry. - Powiedz, że zaśpiewam pieśń na bis - szepnęła Lena do Margo, odbywszy przyciszoną naradę z Megalotopolopopulosem. - Ach, tak. Jak to miło - powiedziała z zakłopotaniem Margo, zaskoczona tą szczodrą ofertą. - Panie i panowie, Lena zaśpiewa nam teraz pieśń zatytułowaną „Na bis". Lena rzuciła jej miażdżące spojrzenie, po czym zaintonowała na- stępny utwór muzyczny z tak wielką werwą i zamaszystą gestykula- cją, że nawet Creech był pod wrażeniem. - A niech to, co za ponętna kobitka! - wykrzyknął z zapałem, a oczy zaszły mu łzami. - Prawdziwa artystka - przytaknął Kralefsky. - Jaki biust! - ciągnął z podziwem Creech. - Gabaryty jak u krą- żownika. Lena zakończyła występ głosem wibrującym niby struny cytry i odpowiedziała ukłonem na oklaski, dość głośne, lecz jeśli chodzi o długość i natężenie, starannie wyważone, aby zapobiec kolejnemu bisowi. - Dziękujemy, Leno, to było przepiękne. Zupełnie jak w operze - oznajmiła rozpromieniona Margo. - A teraz przedstawiam państwu słynnych artystów, którzy potrafią się uwolnić z każdej pułapki. Oto Krotochwilny Kralefsky i jego partner, Smukłopalcy Stephanides. - Dobry Boże -jęknął Larry - kto wymyślił te pseudonimy? - Nie domyślasz się? - spytał Leslie. - Teodor, oczywiście. Krale- fsky chciał zatytułować sztuczkę „Tajemnica eskapistycznych ilu- zjonistów", ale Margo nie była pewna, czy zdoła to poprawnie wy- mówić. Teodor z Kralefskym podeszli z brzękiem do fortepianu> dźwigając liny, łańcuchy i kłódki. - Panie i panowie - zaczął Kralefsky - zaprezentujemy wam dzi siaj przykład zdumiewającej sztuki, tak tajemniczej, ze będziecie w napięciu oczekiwać wytłumaczenia tego zjawiska. Umilkł i spojrzał groźnie na Teodora, który niechcący upuścił łańcuch na podłogę. - Najpierw poproszę mego asystenta, aby związał mnie mocno sznurami i łańcuchem. Obdarzywszy go należytymi brawami wpatrzyliśmy się z zachwy- tem w Teodora, który owijał Kralefsky'ego zwojami lin i łańcuchów. Do uszu widzów docierały urywki przyciszonej sprzeczki. - No cóż... ehm... zapomniałem, jak się wiąże ten węzeł. Aha... no tak... mówi pan, żeby najpierw założyć kłódkę? Ach, tak..r już wiem... ehm... jedną chwileczkę. Po pewnym czasie Teodor zwrócił się ze skruchą w stronę widowni. - Bardzo przepraszam, że to... ehm... trwa tak długo - oświadczył - lecz, niestety, nie zdążyliśmy tego... ehm... przećwiczyć, to znaczy... - Do rzeczy! - syknął Krotochwilny Kralefsky. Teodor spowił go tak szczelnie sznurami i łańcuchami, że Kralefsky przypominał istotę, która mogłaby wychynąć z grobowca Tu- tenchamona. - A teraz - odezwał się Teodor, wskazując unieruchomionego Kralefsky'ego - czy ktoś chciałby... ehm... sprawdzić więzy? Z szeregu widzów wystąpił pułkownik Ribbindane. - Ehm... no cóż... - zakłopotał się Teodor, który nie oczekiwał odzewu na swoją propozycję - uprzejmie proszę, aby pan... ehm... nie szarpał węzłów zbyt mocno... to znaczy... ehm... Pułkownik Ribbindane sprawdził więzy tak starannie, jakby był strażnikiem więziennym. Po chwili przyznał z wyraźną niechęcią, że są mocne. Teodor z pewną ulgą wystąpił naprzód i ponownie wskazał Kralefsky'ego. - A teraz mój asystent, to znaczy mój partner, pokaże państwu, jak łatwo... ehm... wyzwolić się z tych kilku jardów... a raczej stóp... choć w Grecji powinno się raczej powiedzieć: metrów... czyli, ehm... kilku metrów liny i łańcucha. Cofnął się, a my skupiliśmy uwagę na Kralefskym. - Parawan! - syknął w stronę Teodora. - Ach! No tak - przypomniał sobie Teodor i z wysiłkiem przetoczył parawan, aby osłonić Kralefsky'ego. Nastąpiła długa i złowieszcza cisza, przerywana westchnieniami i brzęczeniem łańcuchów za parawanem. - O jejku - nie wytrzymała Margo. - Mam nadzieję, że mu się uda. - Nie sądzę - ostudził ją Leslie. - Te kłódki wyglądają na zardze- wiałe. W tej samej chwili jednak Teodor odsunął parawan i ukazał naszym zdumionym oczom zarumienionego i rozczochranego Krale-fsky'ego, który stał oswobodzony z krępujących go lin i łańcuchów. Nagrodzono go szczerymi i pełnymi zdumienia brawami, on zaś pławił się w zachwytach publiczności. - Mój następny pokaz będzie trudny i niebezpieczny, i zajmie więcej czasu - oznajmił złowieszczo. - Zostanę związany i zakuty w łańcuchy przez mego asystenta, a wasi... cha, cha!... sceptycy mo gą sprawdzić węzły. Następnie pozwolę się zamknąć w hermetycznej skrzyni. Po pewnym czasie wydobędę się z niej w cudowny sposób, lecz to chwilę potrwa. Zanim dokonam tego... cudu, zabawią pań stwa występy innych artystów. Pojawili się Spiro z Megalotopolopopulosem, ciągnąc wielką i niesłychanie ciężką skrzynię z oliwnego drzewa, w rodzaju tych, w których zwykło się przechowywać pościel. Nadawała się idealnie, ponieważ gdy podejrzliwy pułkownik Ribbindane dokładnie sprawdził wszystkie węzły, Teodor i Spiro wsunęli skrępowanego sznurami i łańcuchami Kralefsky'ego do jej wnętrza, on zaś skrył się tam gładko niczym ślimak w skorupce. Teodor zamaszyście zatrzasnął wieko i zamknął je na kłódkę. - A teraz, kiedy mój asys... ehm... to jest, mój partner da znak, wypuszczę go - oznajmił. - Proszę o dalszy ciąg przedstawienia! - Nie podoba mi się to - powiedziała matka. - Mam nadzieję, że pan Kralefsky wie. co robi. - Obawiam się, że nie - stwierdził ponuro Leslie. - Zanadto mi to przypomina... przedwczesny pogrzeb. - Może on tam w środku zmieni się w Edgara Allana Poe - wyraził nadzieję Larry. - Wszystko jest w najlepszym porządku, pani Durrell - zapewnił Teodor. - Mogę się z nim porozumieć za pomocą stuknięć... ehm... czegoś w rodzaju alfabetu Morse'a. - A teraz - zaczęła Margo - oczekując na uwolnienie się Kroto- chwilnego Kralefsky'ego, obejrzymy występ niezwykłego zaklinacza węży ze Wschodu, Księcia Jeejeebuoy. Megalotopolopopulos zagrał kilka przejmujących akordów i do pokoju wkroczył Jeejee. Zdjął swoją ozdobną szatę i miał na sobie je- dynie turban oraz przepaskę biodrową. Ponieważ nigdzie nie mógł zdobyć odpowiedniej piszczałki, trzymał w jednej ręce skrzypce, które Spiro pożyczył dla niego w wiosce, w drugiej zaś niósł koszyk z bo- haterem swego występu. Wcześniej, gdy zobaczył moje padalce, od- rzucił je z pogardą jako o wiele za małe, aby z ich pomocą kreować wizerunek macierzystych Indii. Nalegał natomiast, abym wypożyczył mu jednego z moich wodnych węży, niemłody już okaz mający około dwóch i pół stopy, o nadzwyczaj mizantropijnym usposobieniu. Gdy Jeejee kłaniał się publiczności, z koszyka spadła pokrywka i wąż, bę- dący wyraźnie w fatalnym humorze, wyśliznął się na podłogę. Panika ogarnęła wszystkich z wyjątkiem Jeejee, który przysiadł w kucki obok zwiniętego w kłębek gada, przycisnął skrzypce do podbródka i zaczął grać. Niepokój stopniowo zelżał i wszyscy utkwiliśmy oczarowane spojrzenie w Jeejee, który kołysał się w przód i w tył, i wydobywał ze swego instrumentu rozdzierające dźwięki, podczas gdy rozdrażniony wąż czujnie obserwował ruchy smyczka. Wtem ze skrzyni, w której tkwił uwięziony Kralefsky, dobiegło głośne stukanie. - Aha! - rzekł Teodor. - Jest sygnał. Podszedł do skrzyni i nachylił się nad nią, jeżąc brodę, po czym zaczął stukać w wieko niczym dzięcioł. Skupił na sobie uwagę wszystkich łącznie z Jeejee - i w tej właśnie chwili wąż przypuścił atak. Na szczęście Jeejee przesunął się nieco i wąż złapał tylko jego przepaskę biodrową; był to jednak mocny i nieustępliwy chwyt. - Au! O Boże! - wrzasnął niezwykły zaklinacz węży ze Wschodu. - Hej, Gerry, chodź tu szybko, on mnie gryzie w krocze! Dopiero po kilku minutach udało mi się nakłonić go, aby stał spokojnie i pozwolił mi odczepić węża od przepaski biodrowej. Tymczasem Teodor prowadził za pomocą alfabetu Morse'a przedłu- żającą się rozmowę z zamkniętym w skrzyni Kralefskym. - Chyba nie zdołam już zdziałać nic więcej - wyznał Jeejee, uj mując drżącą dłonią duży kieliszek brandy, podany przez matkę. - On próbował ukąsić mnie poniżej pasa! - Musimy zaczekać jeszcze parę minut - oznajmi! Teodor. - Są pewne problemy... to znaczy, ehm... trudności z otwarciem kłódek. Przynajmniej tak zrozumiałem. - Zapowiem następny występ - zaproponowała Margo. - Pomyźledź tylko - odezwał się słabym głosem Jeejee - że to mogła być kobra. - Nie, nie - zaprotestował Teodor. - Kobry nie występują na Korfu. - A teraz - zaczęła Margo - wystąpi kapitan Creech, który zaśpiewa nam kilka starych piosenek, i nie wątpię, że widzowie zechcą się przyłączyć. Przed państwem kapitan Creech. Kapitan w zawadiacko przekrzywionym cylindrze podszedł dumnie do fortepianu i wykonał kilka tanecznych kroków na swych ka- błąkowatych nogach, wywijając zdobytą skądś laseczką. - Stara piosenka marynarska - obwieścił donośnie, umieszczając cylinder na końcu laski i zręcznie wprawiając go w ruch wirowy. - Stara piosenka marynarska! Niech wszyscy śpiewają ze mną refren. Zaprezentował krótki taniec, wciąż kręcąc cylindrem, po czym wspomógł głosem melodię wystukiwaną na fortepianie przez Mega- lotopolopopulosa. W Irlandii mieszkał pewien Paddy, Z Donegal był to gach. Chociaż miał tylko jedno jajo, Wiódł prym w miłosnych grach. Irlandzkie dziewki myślą zdrowo, Żal im nie chmurzy lic, Bo Paddy je pouczył słusznie, Że lepsze to niż nic. O, hejże ho i hejże ha, Ponure jest życie żeglarza, Więc cieszy się człowiek byle czym, Za nią lub za nim idzie jak w dym, Gdy rozkosz się nadarza. - Doprawdy, Larry! - oburzyła się matka. - Czy tak wyobrażasz sobie rozrywkę? - Dlaczego się mnie czepiasz? - zdziwił się Larry. - Co ja mam z tym wspólnego? - To ty zaprosiłeś tego odrażającego starca. Jest twoim znajomym. - Chyba nie ponoszę odpowiedzialności za to, co on śpiewa? - zi- rytował się Larry. - Musisz położyć temu kres - oświadczyła matka. - Obrzydliwy staruch. - Bardzo zręcznie obraca cylindrem - zauważył z zazdrością Teodor. - Ciekaw jestem, jak... ehm... on to robi? - Nie obchodzi mnie jego cylinder. Mówiłam o tym, co wyśpiewuje. - To doskonała rewiowa piosenka - ocenił Larry. - Nie wiem, co ci się w niej nie podoba. - Nie przywykłam do wysłuchiwania tego rodzaju utworów - oznajmiła z naciskiem matka. Mieszkała w Walii pewna Blodwyn, W Cardiff, a to nie pic. Chłopcy się za nią uganiali, Choć miała jeden cyc - - ciągnął dziarsko kapitan, dając się ponieść skocznej melodii. - Obrzydliwy stary błazen! - fuknęła matka. Walijscy chłopcy myślą zdrowo I wszyscy twierdzą, że Wygodniej bywa z jednym cycem, Gdy rąk się ma aż dwie. O, hejże ho i hejże ha, Ponure jest życie żeglarza... - Skoro nie liczysz się ze mną, pomyśl chociaż o Gerrym - po- wiedziała matka. - A co mam zrobić? Zapisać dla niego tekst? - spytał Larry. - Czy... nie słyszeliście państwo przypadkiem... stukania? - za- gadnął Teodor. - Nie bądź śmieszny, Larry. Doskonale wiesz, co mam na myśli. - Zastanawiam się, czy on już nie jest gotów... ehm... kłopot w tym, że niedokładnie pamiętam hasło - wyznał Teodor. - Nie wiem, dlaczego zawsze się mnie czepiasz - ciągnął Larry. - Chyba dlatego, że masz ograniczone horyzonty. - Mam bardzo szerokie horyzonty - oburzyła się matka. - Czasami myślę, że zbyt szerokie. - Mam wrażenie, że miały to być dwa wolne i trzy szybkie stuk- nięcia - zastanawiał się Teodor - ale może się mylę. W Anglii mieszkała zaś Gertruda, W miasteczku Stoke-on-Trent. Gdy pokochała młodzieniaszka, On do niej poczuł wstręt... - Słyszycie? - oburzyła się matka. - Tego już za wiele. Larry, musisz mu przerwać. - Ty to zrób, skoro nie podoba ci się jego występ - odparł Larry. Lecz innym chłopcom to nie wadzi, Taki jest rzeczy bieg; Bo niezła była z niej łałunia, Choć puszczał lewy ścieg. - Doprawdy, Larry, moja cierpliwość ma swoje granice. To wcale nie jest śmieszne. - Mamy już z głowy Irlandię, Walię i Anglię - zauważył Larry. - Pozostała tylko Szkocja, chyba że kapitan wkroczy na kontynent eu- ropejski. - Musisz go powstrzymać! - przeraziła się matka. - Chyba powinienem zajrzeć do tej skrzyni - rzekł po namyśle Teodor. - Tak na wszelki wypadek. - Nie zachowuj się jak żeńska odmiana Bowdlera1 - skarcił matkę Larry. - W końcu to tylko zabawa. - Nie odpowiada mi taka zabawa - oznajmiła z naciskiem matka - i życzę sobie, abyś położył temu kres. Angus był zwykłym szkockim chłopcem, Pochodził z Abcrdeen... - Słyszysz? Jesteśmy już w Szkocji - zauważył Larry. ' Thomas Bowdler (1754-1825) wstawit się okrawaniem ze względów obycza- jowych dziel Williama Szekspira (przyp. tłum.). - Ehm... nie chciałbym przeszkadzać kapitanowi - odezwał się Teodor - ale chyba powinienem zajrzeć do tej skrzyni. - Nic mnie to nie obchodzi - oświadczyła matka. - Niech on wreszcie przestanie. Teodor zbliżył się na palcach do skrzyni, szperając niespokojnie w kieszeniach. Podszedł do niego Leslie i wspólnie zaczęli rozważać problem pogrzebanego żywcem Kralefsky'ego. Zauważyłem, że Leslie bezskutecznie próbuje podważyć wieko, ponieważ Teodor zgubił klucz. Tymczasem kapitan śpiewał dalej z niesłabnącą werwą: Fritz mieszkał w Niemczech, to nie wstyd, Z Berlina ród swój wiódł... - Słyszysz? - spytała matka. - Przeniósł się do Europy! Musisz go powstrzymać! - Przestań zachowywać się jak marszałek dworu - zezłościł się Larry. - To Margo urządziła ten kabaret. Niech ona go powstrzyma. - Chwała Bogu, większość gości tego nie rozumie odetchnęła z ulgą matka. - Ale co sobie pomyślą pozostali... O, hejże ho i hejże ha, Ponure jest życie żeglarza... - Ja bym mu dopiero uprzykrzyła życie - oznajmiła matka. - Zdeprawowany stary błazen! Do Lesliego i Teodora dołączył Spiro, dzierżąc potężny łom, i wspólnie przystąpili do podważania wieka. Znał cały Brest tę Francoise, Co miała piękny biust, Więc Francji chlubę przynosiła, Trafiała w każdy gust. - Naprawdę próbuję rozszerzyć swoje horyzonty - przekonywała matka - ale są pewne granice. - Powiedzcie mi, moi drodzy - wtrąciła się Lena, która słuchała z uwagą śpiewu kapitana - co to znaczy „lewy ścieg"? - To taka... taka gra słowna - odparła rozpaczliwie matka. - Coś jak kalambur. - Właśnie - poparł ją Larry. - To tak, jakby wmawiać dziewczynie dziecko w brzuch. - Dość tego, Larry - ucięła matka. - Nie zachowuj się jak kapitan Creech. - Mamo - odezwała się niespodziewanie Margo. - Kralefsky chyba się dusi. - Nie rozumiem tego dziecka w brzuch - powiedziała Lena. -Proszę o wyjaśnienie. - To nieważne, Leno. Larry tylko żartował. - Jeśli on się dusi, może powinnam przerwać kapitanowi? - spytała Margo. - Świetny pomysł! Przerwij mu natychmiast - przyklasnęła matka. Leslie i Spiro z głośnym stękaniem usiłowali podnieść ciężkie wie- ko skrzyni. Margo podeszła do kapitana. - Przepraszam pana - zaczęła - ale pan Kralefsky... martwimy się o niego. - Przecież ja dopiero zacząłem - bronił się kapitan. - Mamy pilniejsze rzeczy na głowie - wtrąciła lodowato matka. -Pan Kralefsky nie może wydostać się ze skrzyni. - Ale to jedna z najlepszych piosenek, jakie znam - bronił się ka- pitan. - I najdłuższa; opisuje sto czterdzieści krajów. Chile, Australię, Daleki Wschód, wszystko. Sto czterdzieści zwrotek! Matka wzdrygnęła się na myśl o pozostałych stu trzydziestu czte- rech zwrotkach w wykonaniu kapitana. - Może innym razem - obiecała fałszywie. - Mamy tu nagły wy padek. Wieko skrzyni otworzyło się wreszcie z donośnym odgłosem, jaki wydaje padające na ziemię potężne drzewo. Wewnątrz spoczywał Kralefsky, spowity sznurami i łańcuchami. Jego twarz przybrała cie- kawy siny odcień, a piwne oczy rozszerzyły się w przerażeniu. - Ach, widzę, że... ehm... pospieszyliśmy się nieco - zawyrokował Teodor. - Nie zdążył jeszcze oswobodzić się z więzów. - Powietrza! - wychrypiał Kralefsky. - Brak mi tchu! - To ciekawe - wtrącił pułkownik Ribbindane. - Widziałem w Kongo podobnego Pigmeja... uwiązł w brzuchu słonia. Słoń jest największym czworonogiem na kontynencie afrykańskim... - Wydostańcie go stamtąd! - rozkazała z niepokojem matka. -Niech ktoś przyniesie brandy. - Powachlujcie go! Dmuchajcie na niego! - zawołała Mar-go i wybuchnęla płaczem. - On umiera, a jeszcze nie wykonał sztuczki! - Powietrza... powietrza... - dyszał Kralefsky, gdy wydobywano go ze skrzyni. Wyglądał makabrycznie w swym całunie z lin i łańcuchów, z siną twarzą i zamkniętymi oczyma. - Nie wykluczam, wiecie państwo, że te sznury i łańcuchy są zbyt mocno zaciśnięte - osądził Teodor, przyjmując postawę lekarza. - Ty go uwięziłeś, więc ty musisz go uwolnić - podsumował Lar- ry. - No, Teodorze, przecież to ty masz klucz do tych kłódek. - Niestety, klucz gdzieś się zawieruszył - wyznał Teodor. - Dobry Boże! - zawołał Leslie. - Wiedziałem, że należy im tego zabronić. Idiotyczny pomysł. Spiro, czy masz może piłę? Ułożyli Kralefsky'ego na sofie, z głową wspartą o poduszki. Otworzył oczy i wydał bezradne westchnienie. Pułkownik Ribbinda- ne pochylił się i zajrzał Kralefsky'emu w oczy. - Ten Pigmej, o którym mówiłem - powiedział - miał gałki oczne nabrzmiałe krwią. - Naprawdę? - spytał z zaciekawieniem Teodor. - Pomyślałem, że takie same objawy występują przy... ehm... uduszeniu. Pękające naczynia krwionośne rozsadzają gałki oczne. Kralefsky pisnął cicho i rozpaczliwie jak mysz polna. - Gdyby odbył kurs fakioryzmu - wtrącił Jeejee - potrafiłby wstrzymać oddech na całe godziny, może nawet dni. Albo miesiące czy lata, gdyby trochę poćwiczył. - Czy wtedy jego gałki oczne nie nabiegłyby krwią?- spytał Rib- bindane. - Nie wiem - odparł uczciwie Jeejee. - Może po prostu stałyby się różowe. - Czy moje oczy nabiegają krwią? - spytał z niepokojem Krale- fsky. - Oczywiście, że nie - uspokoiła go matka. - Wolałabym, abyście przestali mówić o krwi i dręczyć biednego pana Kralefsky'ego. - Tak, lepiej, żeby o tym nie myślał - poparł ją kapitan Creech. - Może dokończę pieśń? - Nie - sprzeciwiła się stanowczo matka. - Żadnych pieśni. Może pan Mega... jak mu tam, zagra jakąś miłą taneczną melodię, a my w tym czasie uwolnimy pana Kralefsky'ego? - Wspaniały pomysł, laleczko! - zachwycił się kapitan Creech. - Zatańcz ze mną walca! To najkrótsza droga do zażyłości. - Dziękuję - odparła zimno matka - ale jestem zbyt zajęta, aby wdawać się z kimkolwiek w zażyłe stosunki. - A pani? - zwrócił się kapitan do Leny. - Nie odmówi pani kil- ku uścisków na parkiecie? - Muszę przyznać, że lubię walca - odpowiedziała Lena wypina- jąc pierś ku wyraźnemu rozradowaniu kapitana. Megalotopolopopulos zaczął grać z uczuciem „Nad pięknym, modrym Dunajem" i kapitan pociągnął Lenę na parkiet. - Sztuczka wyszłaby mi doskonale, gdyby doktor Stephanides udawał tylko, że zamyka kłódki - tłumaczył Kralefsky, podczas gdy groźnie zmarszczony Spiro przecinał sznury i łańcuchy. - Oczywiście - koiła matka. - Rozumiemy pana. - Nigdy... ehm, no wiecie... nie byłem dobry w magicznych sztuczkach - wyznał ze skruchą Teodor. - Czułem, jak powietrze ucieka, a moje serce bije coraz głośniej. To było straszne, po prostu straszne - opowiadał Kralefsky, zamy- kając oczy i dygocąc tak, że zabrzęczały wszystkie łańcuchy. - Po- myślałem, że nigdy się nie wydostanę. - I nie obejrzał pan reszty występów - wtrąciła ze współczuciem Margo. - Zaiste! - wykrzyknął Jeejee. - Nie widział pan mojego występu. Olbrzymi wąż wbił zęby prosto w moją przepaskę biodrową, a ja jeszcze nie jestem żonaty! - A potem krew zatętniła mi w uszach - ciągnął Kralefsky, pra- gnąc skupić na sobie uwagę zebranych. - Ogarnęła mnie ciemność. - Ale... no, wie pan... tam w środku było ciemno - zauważył Teodor. - Nie bądź taki dosłowny - wtrącił Larry. - Przy was, uczonych, nie można nawet ubarwić opowieści. - Ja nie ubarwiam - sprostował z godnością Kralefsky, gdy opa- dła ostatnia kłódka i mógł wreszcie usiąść. - Dziękuję ci, Spiro. Po- wiadam państwu, tam było tak ciemno, jak... jak... - W tyłku czarnucha? - podsunął niefrasobliwie Jeejee. - Nie mów tak, drogi Jeejee - zaprotestowała ze zgorszeniem matka. - To brzydkie słowo. - Które? Tyłek? - spytał zaintrygowany Jeejee. - Nie, to drugie - wyjaśniła matka. - Które? Czarnuch? - upewnił się Jeejee. - Ale co w tym złego? Jestem tu jedynym czarnuchem i nie mam nic przeciw temu. - Mówi jak biały - ocenił z uznaniem pułkownik Ribbindane. - Ale ja mam - oświadczyła stanowczo matka. - Nie pozwolę, żebyś mówił o sobie „czarnuch". Dla mnie jesteś... jesteś... - Biały jak świeżo spadłe śniegi? - podpowiedział Larry. - Doskonale wiesz, co mam na myśli, Larry - zakończyła gniewnie matka. - Krew tętniła mi w uszach... - ciągnął Kralefsky. - Och! - pisnęła nieoczekiwanie Margo. - Spójrzcie, co kapitan Creech zrobił ze śliczną sukienką Leny. Skierowaliśmy wzrok w stronę walcujących radośnie par, wśród których kapitan i Lena wyróżniali się największą żwawością. Niestety, żadne z nich nie zauważyło, że kapitan przydepnął bogate zwoje koronek zdobiących suknię Leny i oddarł je. Teraz wirowali nieświa- domi faktu, że obie stopy kapitana tkwią wewnątrz sukni Leny. - O nieba! Cóż za odrażający starzec! - wykrzyknęła matka. - Miał rację, że walc zbliża ludzi - ocenił Larry. - Jeszcze jedno kółko i będą nosili tę samą sukienkę. - Może powinnam ostrzec Lenę? - spytała Margo. - Nie sądzę - odparł Larry. - Na pewno od lat nie znalazła się w tak bliskim kontakcie z mężczyzną. - Takie uwagi są zbyteczne, Larry - przerwała matka. Megalotopolopopulos zakończył grę dziarskim akordem, a Lena i kapitan wirowali przez chwilę niczym bąk, zanim się zatrzymali. Margo już otwierała usta, lecz kapitan odstąpił o ktok w tył, aby się ukłonić, i klapnął ciężko na siedzenie, oddzierając sporą część sukni Leny. Zapadła straszliwa cisza, podczas której wszyscy wlepiali zafa- scynowane spojrzenie w skamieniałą postać Leny. Kapitan przełamał czar, odzywając się z podłogi. - Fajne ma pani majteczki - zauważył jowialnie. Lena wydała okrzyk, który można by opisać jako typowo grecki, ścinający krew w żyłach niczym sierp, który natrafił na ukryty kamień, na poły oburzony, na poły ubolewający, wzbogacony zabójczą wibracją, dobywającą się z głębi strun głosowych. Sama Galli-Curci1 byłaby z niej dumna. O dziwo, osobą, która zapobiegła kryzysowi 1 Amelita Galli-Curci (1889-1963): amerykańska śpiewaczka włoskiego po- chodzenia (przyp. tłum.). 1fiQ dyplomatycznemu, okazała się Margo, aczkolwiek uczyniła to z pewną przesadą. Porwała obrus z najbliższego stołu i owinęła nim Lenę. Sam w sobie gest ów nie byłby niczym złym, gdyby nie fakt, że wybór Margo padł na obrus obciążony rozlicznymi półmiskami i potężnym, dwudziestoczteroramiennym świecznikiem. Brzęk tłu- czonej porcelany i syczenie świec tonących w sosach odwróciły uwa- gę gości od Leny, która korzystając z zamieszania, umknęła na pię- tro w towarzystwie Margo. - Mam nadzieję, że jesteś zadowolony! - zwróciła się matka oskarżycielsko do Larry'ego. - Ja? A co ja takiego zrobiłem? - spytał. - Zaprosiłeś tego człowieka - odparła matka - i spójrz tylko, do czego doprowadził. - Poruszył Lenę do głębi - stwierdził Larry. - Przed nim żaden mężczyzna nie zdzierał z niej spódnicy. - To wcale nie jest zabawne, Larry - oznajmiła surowo matka. - Nie życzę sobie, aby ten... ten wyuzdany, stary rozpustnik przycho- dził na nasze przyjęcia. - Ale to przyjęcie jest wspaniałe, pani Durrell - oświadczył Jee- jee. - Najważniejsze, że ty dobrze się bawisz - złagodniała matka. - Nawet w stu kolejnych wcieleniach nikt mi nie wyprawi takiej uczty urodzinowej. - To miło, że tak mówisz, Jeejee. - Jest tylko jeden problem - wyznał Jeejee. - Nie chciałbym o tym wspominać, ale... - Co? - dopytywała się matka. - Co zrobiliśmy źle? - Nie to, że źle - westchnął Jeejee - ale jednego mi brak. - Czego? - zaniepokoiła się matka. - Czego ci brak? - Słoni - odparł z powagą Jeejee - czyli największych czworono- gów w Indiach. \cJtELTAx Wiadomość od Geralda Durrella, założyciela Organizacji na rzecz Zachowania Przyrody Wiedza, która Gerald Durrell zaczął zdobywać w dzieciństwie hodu- jąc pająki z gatunku Eresus niger, dudka Hiawathę, pisklęta sowy i rybki zwane ślizgami, wpłynęła na jego dalsze życie, poświęcone ochronie wymierających gatunków zwierząt na całym świecie. Do- świadczenia z wyspy Korfu stały się inspiracją do dalszej działal- ności w celu zachowania bogactwa i różnorodności fauny zamiesz- kującej naszą planetę. Batalia o przetrwanie zagrożonych gatunków nie zakończyła się wraz ze śmiercią Geralda Durrella w 1995 roku. Dzieło Durrella trwa nadal dzięki niestrudzonym wysiłkom jego trzech organizacji. Liczni czytelnicy książek Geralda Durrella, zachęceni jego do- świadczeniami i przykładem, od lat wspierają Organizację na rzecz Zachowania Przyrody. Mamy nadzieję, że przyjmiecie Państwo wy- zwanie, jakie rzucił autor i uzasadnił w swoich książkach i życiu. „Zwierzęta stanowią w naszym świecie większość pozbawioną głosu i praw - pisał - i mogą przetrwać tylko dzięki naszej pomocy". Zależy nam na tym, by zainteresowanie Państwa tym problemem nie wygasło po zamknięciu książki. Proszę do nas napisać. Udzieli- my Państwu informacji, jak wziąć udział w naszej walce o ocalenie zagrożonych gatunków zwierząt. nt Aby uzyskać dalsze informacje albo wesprzeć finansowo naszą akcję, prosimy pisać na adres: Jersey Wildlife Preservation Trust Les Augres Manor Jersey, English Channel Islands JE3 5BP Wildlife Preservation Trust International 1520 Locust Street Suitę 704 Philadelphia, PennsyWania 19102, USA Wildlife Preservation Trust Canada 120 King Street, Guelph Ontario, Canada NIE 4P8 Spis treści Słowo wstępne 7 Kundelki, koszatki i katastrofa 9 Duchy i pająki 32 Ogród bogów 45 Żywioły wiosny 70 Fakirowie i fiesty 86 Królewska wizyta 106 Ścieżki miłości 127 Rozkosze przyjaźni 146 l