13576
Szczegóły |
Tytuł |
13576 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13576 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13576 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13576 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ks. Zygmunt Podlejski
Radości i smutki
wiejskiego proboszcza
Wydawnictwo ER-ART.
Lublin 2000
Wstęp
"Radości i smutki wiejskiego proboszcza" ks. Zygmunta Podlejskiego to kontynuacja przemyśleń i drogi kapłana, przedstawionych już we wcześniejszej książce pt. "Z Mżawki Małej do nieba" - wydanej w 1997 roku. W tamtej pozycji ukazane zostały doświadczenia duszpasterza w warunkach śląskiej parafii, nazwanej fikcyjnie: Mżawką Małą. Tym razem, równie barwnym językiem opisane są zdarzenia i przemyślenia z perspektywy kilkunastoletnich doświadczeń austriackich. Jako polski proboszcz jednej z podwiedeńskich parafii Autor próbuje głosić i realizować Ewangelię w zupełnie innych warunkach. By jednak podtrzymać wcześniejsze założenia - podobnie jak w poprzedniej książce - dla kapłańskiego poletka zmagań również przyjmuje fikcyjną nazwę miejscowości. W opowiadaniu jest nią Klein Nieselregendorf, co oznacza także Mżawkę Małą. A więc miejsce, które może zaistnieć w każdym punkcie mapy świata. Nade wszystko jednak jest nim wnętrze człowieka i wzajemne relacje, jakie zachodzą między ludźmi i Bogiem. A te - jak się wydaje - winny być niezależne od lokalnych uwarunkowań oraz granic państw i kontynentów.
Autor nie zmienia również nazwiska głównego bohatera opowiadania. Jest nim wciąż ten sam Adam Bochenek, który swoją postawą otwarcia i niespotykanej wręcz hojności, chce być jak bochen chleba, umacniając innych autentyzmem swojej wiary i życia wypełnionego do końca Bogiem.
Treść książki - podobnie jak poprzednia - zilustrowana jest dowcipnymi rysunkami Jana Plachy. Swoją lekkością znakomicie korelują one ze zdrowym poczuciem humoru Autora książki. Płynie to zapewne z ewangelicznej potrzeby dystansu wobec ludzkich słabości i cierpienia, jak również z chrześcijańskiej nadziei na perspektywę nieba.
Czytelnikom należałoby życzyć, aby w "Radościach i smutkach..." odnaleźli - tak bardzo potrzebną nam wszystkim na codzień - dawkę prawdziwego optymizmu.
Józef Placha
Laski, styczeń 2000
I. Pozwólcie dzieciom przyjść do mnie.
Dawniej mówiono influenca. Dzisiaj mówi się grypa. Influenca brzmi prawie dostojnie, grypa prawie banalnie. Lekarz domowy, doktor Fröhlich, powiedział księdzu Bochenkowi, że chodzi o chorobę bardzo znaną i bardzo nieznaną, co proboszcz skwitował mądrym milczeniem. Dziadek księdza Adama, Hugon, powiedział za swoich najlepszych czasów, że prawdziwym postrachem pierwszych lat powojennych była influenca i inflacja. Dziadkowi chodziło o lata po pierwszej wojnie światowej. To była jego wojna. Druga wojna światowa była wojną jego wnuka Adama, który chcą zapobiec trzeciej, poszedł do seminarium duchownego. Influenca z czasów dziadka Hugona była hiszpańska, potem się umiędzynarodowiła jak inflacja. Obie były nad wyraz groźne, złowrogie i fatalne w skutkach. Wobec influency i inflacji ludzie są bezradni, perorował ważnie dziadek Hugon. Robią co mogą, ale tak naprawdę to niewiele mogą. Jak przyjdzie taka fala influency jak ta z Hiszpanii, to żadne zastrzyki ani pigułki nie pomogą. Jak świat naprawdę zabrnie w ślepy zaułek, wtedy najlepsi ekonomiści są bezradni. Wtedy następuje ogólny krach. Pan Machacek, co sprzedaje nieopodal probostwa części samochodowe, a nawet całe samochody używane i dziewicze, opowiedział księdzu Bochenkowi, że jego dziadek po matce, niejaki Grashalm, sprzedał po pierwszej wojnie, tutaj w Klein Nieselregendorfie, elegancki domek z ogrodem, żeby nazajutrz za uzyskane pieniądze nabyć bochenek chleba. Na Śląsku dostawało się wtedy za te same pieniądze kilo słonych śledzi. Ksiądz Adam pomyślał: szkoda, że Pan Balcerowicz tak późno się urodził. Gdyby ujrzał światło dzienne na początku naszego chwalebnego wieku, wtedy dziadek Hugon musiałby swe gderanie ograniczyć do influency.
Tak sobie przemyśliwał ksiądz Bochenek, wracając swoją toyotą do domu. Pan doktor Fröhlich radził proboszczowi położyć się na kilka dni do łóżka, żeby uniknąć najgorszego. Na razie bowiem tylko głowa proboszczowska w szwach pękała, z wielebnego nosa ciurkiem się lało i głos był nieco przestrojony. Cała reszta funkcjonowała bez zarzutu. Ksiądz Bochenek był przekonany, że doktor dobrze mu życzył. Doktor Fröhlich był bowiem zacnym parafianinem i śpiewał ku chwale Bożej tudzież z potrzeby serca w chórze kościelnym, z czego wynika, jak to ładnie przyuważył Schiller, ten od Zbójców, że musi być dobrym człowiekiem. Jak doktor jest dobrym człowiekiem, jest także dobrym doktorem.
Ksiądz Bochenek podjechał pod aptekę. Drzwi wejściowe jęknęły, w wilgotne nozdrza proboszcza uderzył zapach lekarstw. Ksiądz Bochenek nigdy nie był pewien, jak ten zapach zakwalifikować. Był nieprzyjemny i przyjemny równocześnie. Jednoznacznie przyjemny był pan magister Mikusch, człowiek opanowany, dystyngowany i trochę jakby zdziwiony, że ciągle jeszcze wielu ludzi jego pomocy nie potrzebuje. Ksiądz Bochenek odebrał lekarstwo, życzył panu magistrowi wszystkiego najlepszego i zniknął za drzwiami, które nie zapomniały jęknąć.
Na probostwie czyhał czarny, wysoki mężczyzna, o obliczu rzeźnika, który od wielu miesięcy gromadził dane do swojego drzewa genealogicznego. Ksiądz Adam błagał, żeby dzisiaj nie gromadził: - W nosie mam sadzawkę, w głowie dyskotekę! Hobbysta uśmiechał się niecierpliwie, zaznaczył mimochodem, że ksiądz proboszcz zawsze żarty sobie stroi, proponując, żeby natychmiast przystąpić do tropienia jego antenatów. Proboszcz musiał bowiem być urzędowym świadkiem tropienia. Taki przepis wydała kuria diecezjalna, od czasu, gdy jeden z hobbystów powyrywał i zabrał ze sobą kilkanaście kart z XIX-wiecznej księgi urodzin i chrztów, żeby sobie tropienie przodków ułatwić. Proboszcz miał minę kogoś, kto wlazł w świeży stolec. Machnął jednak ręką, godząc się na wspólne tropienie Bogu ducha winnych praojców faceta o obliczu rzeźnika, prosząc Pana Boga, żeby jemu, Bochenkowi na to konto trochę grzesznej drobnicy odpuścić raczył. Hobbysta też człowiek, o czym świadczyły nazwiska utrwalone w starych księgach i konsekwencja w dążeniu do celu cudzym kosztem.
Ksiądz Bochenek pochwalił się w kuchni lekarstwem. Dowiedział się, że austriackie lekarstwa nie są takie dobre jak polskie. Jak pani Monika konstatuje pierwsze objawy grypy, zażywa dwie tabletki scorbolamidu, które popija wodą mineralną bez bąbelków. W razie trudności z gardłem ssie sebidin. Nazajutrz podśpiewuje jak zakochany kanarek. Proboszcz połknął wobec tego dwie tabletki scorbolamidu, popił przez przeoczenie wodą mineralną z bąbelkami i udał się do swojej samotni, żeby pomyśleć o najbliższej przyszłości.
Było styczniowe, czwartkowe popołudnie. Słońce dźgało niemiłosiernie. Temperatura dochodziła do piętnastu stopni, żeby potem gwałtownie opaść poniżej zera. Ksiądz Bochenek doszedł do wniosku, że nie ma się co kłaść do łóżka, skoro za dwie godziny pojawią się dzieci, przygotowujące się do pierwszej komunii świętej. Potem tylko wspólna modlitwa różańcowa, msza święta i można pochwalić dzień. Tak więc czekał na dzieci, wracając myślami do ostatniego, wolnego poniedziałku.
Wybrał się do miejsca pielgrzymkowego Frauenkirchen w Burgenlandzie. Mgła była gęsta jak kondensowane mleko. Bazylika robiła wrażenie wycackanej puppenstube. Wnętrze nawet przytulne, ksiądz Bochenek nie przypuszczał jednak, żeby Matka Boska czuła się tutaj naprawdę zadomowiona. Była na pewno onieśmielona, obca i skrępowana w tym otoczeniu. Chyba, że nie zwracała zupełnie uwagi na wystrój wnętrza. Miała ważniejsze sprawy na głowie. Była po to, żeby kochać ludzi, którzy tu przybywali z wiarą, nadzieją i miłością. I takich, co to przyszli podziwiać barokowe bogactwo i pocmokać z zachwytu. Ksiądz Bochenek oglądał uprzednio bazylikę w telewizji. Robiła zupełnie inne wrażenie. Czar ekranu zawsze upiększa i zniekształca rzeczywistość.
Pod chórem bazyliki skromne pomieszczenie z figurą Maryi, opiekującej się ludźmi. Rzeźba kamienna nowszej daty, płonące świece i całe ściany zasmarowane nazwiskami, datami i miejscowościami. Ludzie chcieli Matce Jezusa i potomnym pozostawić swój adres, żeby o nich pamiętali. Matka Jezusa nie potrzebuje ich adresu, żeby nie zapomnieć. Potomni będą mieli tyle swoich własnych zmartwień, że i tak zapomną. Ksiądz Bochenek pomodlił się chwilę za tych utrwalonych na ścianach i za potomnych. Polecił Matce Jezusa parafian z Klein Nieselregendorfu i wyruszył do miasteczka, będącego dziwnym cocktailem węgierko-austriackim. Starsza zabudowa typowa dla małych miejscowości węgierskich, nowsza napiętnowana duchem współczesnych miasteczek austriackich czy niemieckich. Trudno mówić o określonej architekturze, ale piętno jest wyraźnie inne od tradycyjnego. Jest to tradycja mocno rozmazana i rozwodniona. Mgła napadła miasteczko znienacka. Ksiądz Bochenek uciekał w kierunku zachodnim. Zajechał jeszcze na sam brzeg jeziora Neusiedler, pohasał po lodzie jak rozdokazywany przedszkolak, poobserwował również dokazujące dzikie kaczki, po czym pomknął do domu, dziękując Bogu za możność podziwiania Jego świata.
Żelazne drzwi wejściowe huknęły potężnie, co było hasłem do spotkania z dziećmi. Ksiądz Bochenek przypomniał sobie treść ostatniej lekcji, żeby powtórzyć i treść dzisiejszej, żeby żywo opowiedzieć. Ostatnio mówił na temat chrztu Pana Jezusa w Jordanie. Ośmioletni Christoph zawsze wszystko wie, bo czyta Biblię dla dzieci na zapas, miewa jednak zawsze trochę wątpliwości. Jest, można rzec, w opozycji do Biblii i proboszcza, co się proboszczowi wyraźnie podoba. Świadczy bowiem o umyśle żywym, rozpędzonym, spostrzegawczym i krytycznym. Rodzice Christopha są tak zwanym małżeństwem mieszanym, ewangelicko-katolickim, co synka także pobudza do twórczej refleksji ekumenicznej, rodziców zaś do teoretycznego i praktycznego pogłębienia własnego chrześcijaństwa, do nieustannego wysiłku apologetycznego, co utrzymuje ich w doskonałej, duchowej kondycji.
Drzwi trzasnęły po raz dwunasty. Był to sygnał bojowy dla księdza Bochenka. Założył kołnierz kapłański, pozapinał rozliczne guziki sutanny i w podskokach schodził do salki, gdzie dwanaście małych, uroczych dzieci Bożych czekało na niegodnego delegata Pana Jezusa. Racją bytu proboszcza Adama był bowiem wyłącznie Mistrz. Biegnąc po schodach pokrytych wykładziną dywanową, myślał o swojej biednej głowie, w której huczało jak w maszynowni Titanica, którego kolejni reżyserzy posyłają na dno oceanu i o dzieciach, którym nie powinien zasłonić Jezusa. Jedna z nauczycielek religii, powiedziała młodemu Adamowi, gdy został księdzem, żeby nigdy nie był w czasie lekcji religii ważniejszy od Pana Jezusa. Pani Jadwiga była uosobieniem miłości, pokory i radości. Teraz spogląda na pewno z niebieskich podwoi na zagrypionego proboszcza, przypominając mu o jego roli. Pan Jezus powiedział: Dopuśćcie dzieciom przyjść do mnie, a nie zabraniajcie im. Do takich bowiem należy królestwo Boże (Mk 10. 14).
Ksiądz Adam przywitał dzieci przyjaznym Hallo, po czym pociągnął potężnie nosem. Złożył ręce, zwrócił się w kierunku Ukrzyżowanego, którego wizerunek wyrzeźbiony przez polskiego górala wisiał nad małym ołtarzem. Salka służyła bowiem w okresie zimowym również jako przytulna kaplica, w której dwa razy w tygodniu ksiądz Bochenek i kilku wiernych czyniło to, co Jezus uczynił w wieczerniku, na Jego pamiątkę.
Dzieci przeżegnały się głośno, po czym powoli, wyraźnie recytowały modlitwę Pańską. Ksiądz Bochenek celowo przed każdym spotkaniem eksploatował słowa modlitwy Pańskiej, żeby utrwaliły się w sercach i umysłach dziewcząt i chłopców. Dzieci bowiem przychodziły przeważnie z rodzin, w których dotychczas nigdy nie słyszały tych słów. Co drugie dziecko nigdy przedtem nie było w kościele. Gdy mowa była o misjach w Afryce i Ameryce Łacińskiej, proboszcz Bochenek uśmiechał się zazwyczaj smętnie zamyślony. Był przekonany, że Europa od dawna jest terenem misyjnym, co zresztą Jan Paweł II pośrednio podkreślił, zachęcając wszystkie religijnie zdrowe siły do jej reewangelizacji. W Europie żniwo byłoby wielkie, gdyby jakość i ilość robotników była odpowiednia, zwłaszcza jakość. Ksiądz Bochenek z rozrzewnieniem recytował słowa i odpuść nam nasze winy. Wiedział, że największą jego tragedią jest brak świętości. Był przekonany, że część mizerii, w jakiej znalazł się Kościół w Europie, idzie na jego konto, co nastrajało go zazwyczaj mocno minorowo, jak Niemieckie Requiem mistrza Brahmsa. W skrytości serca przyznawał, że bał się świętości. Nie miał odwagi wyciągnąć ostatecznych konsekwencji z wypowiedzianego kiedyś adsum. Pocieszał się czasem, szukając usprawiedliwienia w duchu, który tchnie, kędy chce. Widocznie nie tchnął lub tylko zaledwie tchnął Adama Bochenka, tyle tylko, żeby nie zszedł na psy. Ksiądz Bochenek docierał w końcu zawsze do tajemniczego styku łaski i natury, co go trochę odciążało, ale zasadnicze wątpliwości i wyrzuty sumienia nadal tliły się pod powłoką codziennych trosk i małych radości.
Ksiądz Bochenek przeżegnał się i prosił dzieci, żeby jeszcze raz powtórzyły znak krzyża świętego. Gwoli treningu. Na pierwszej lekcji kilku maluchów wygłupiało się z kompletnego braku zrozumienia świętego znaku. Nigdy przedtem czegoś takiego nie robiły. Tego typu przedstawienie przeżywał ksiądz Bochenek na początku każdego roku szkolnego. Zanim zdołał dzieciom uświadomić, co znaczy znak krzyża i dziwne słowa wymawiane przy tej okazji, upływało kilka tygodni. Potem dzieci modliły się na ogół żarliwie, wpatrzone w Jezusa ukrzyżowanego. Czasem tylko Christoph dłubał w nosie, co Jezus obecny wśród dzieci, z uśmiechem akceptował. Gdy bowiem dwóch albo trzech gromadzi się w imię Jego, tam On jest obecny. Widzi wszystko, rozumie wszystko i bawi się doskonale drobnymi urokami życia.
Ksiądz Adam był zachwycony oczami dzieci, w których czaiła się sama niewinność, odblask miłości Bożej. Był zachwycony ich intensywną zdolnością chłonięcia ewangelicznych treści. Gdy opowiadał przed tygodniem o weselu w Kanie Galilejskiej, o zwyczajach żydowskich, tańcach, fletnistach, podawanych potrawach i roześmianym Jezusie wśród weselników, dzieci uśmiechały się życzliwie i były zniecierpliwione. Chciały dalej słuchać, brać udział w żydowskim weselu. Ksiądz Adam opowiedział potem o Maryi, która życzliwie obserwowała wesele i co zauważyła. I o Jezusie, który niepostrzeżenie, bez reklamy, zamienił wodę w wino. Sześćset litrów przedniego trunku, lepszego niż Prälatenwein z Gumpoldskirchen. Taki jest ten Jezus! Hojny do granic rozrzutności! Na prośbę Matki zrobi wszystko!
Po krótkiej powtórce, proboszcz narysował sytuację topograficzną Kazania na Górze, naszkicował motywy, które kazały tłumom czyhać na Jego słowa, wreszcie streścił obszerny manifest miłości Jezusa z Nazaretu. Gdy mówił o miłości, stawał się podobny do dziecka. Dzieci wyczuwały w słowach księdza Adama głęboką wiarę. Ona zasiewała ziarna miłości w niewinnych sercach. Zasiewanie ziaren miłości w niewinnych sercach jest najważniejszym i najpiękniejszym zajęciem pod słońcem. Warto się narodzić, żeby jedno takie ziarenko wetknąć w małe ludzkie serce. Jedno serduszko zapłodnione ziarnkiem miłości ma w oczach Bożych wartość niezmierną, bezcenną, nieporównywalną, kosmiczną.
Ksiądz Bochenek wracał z lekcji lepszym człowiekiem. Zapomniał o natrętnym bólu głowy i nieszczelnym nosie koloru barszczu. Na zakręcie, prowadzącym do jego pokoju, zaczął nawet lekko pogwizdywać. Przechodząc obok kuchni, pochwalił polski scorbolamid i kuszący zapach, unoszący się po domu. Potem zniknął w swoim pokoiku, wśród książek, czasopism i drobnych pamiątek z przeszłości.
Ksiądz Bochenek przecierał zmęczone oczy, pociągając przeciągle nosem, który znowu odtajał. Wziął do ręki książeczkę Ludgera Knadena pt. Dobrze temu, kto dzisiaj jeszcze ma ojczyznę. Tytuł zapożyczony od Nietsche.go. Książeczka jest czystym, orzeźwiającym źródełkiem wiary. Dobrze jest znaleźć - pomyślał proboszcz - pokrewną duszę, która szpera w historii, literaturze i potoku współczesnego życia, żeby odkryć okruchy sensu, wielkości, nadziei i miłości. Bez tych wartości - ciemna mogiła!
Po mszy świętej wieczornej spotkanie z dziewczyną, która zapowiedziała się telefonicznie. Powiedziała, że jest Beatą z olsztyńskiego i rada by nawiązać kontakt z miejscowymi Polakami. Czuje się bowiem samotna z braku znajomości języka i w ogóle. Ksiądz Bochenek obserwując Beatę, pomyślał, że Pan Bóg był w doskonałej kondycji, gdy stwarzał Polki. Potem popytał trochę, żeby się zorientować w kontekście. Dziewczyna poznała Algierczyka, mahometanina, i jest z nim od kilku miesięcy. Jest śmiertelnie zakochana. Nie można i nie chce tego ukryć. Nie ma stałego pobytu i zezwolenia na podjęcie pracy, bo przebywa na statusie turystki. Czeka przez cały Boży dzień na swego Otella, który zaiwania nadgodziny, żeby zarobić na dobrobyt. Otello jest prawdopodobnie przez całą szychtę niespokojny o swoją polską Desdemonę, która w tym czasie boi się iść między ludzi, ze względu na niezupełnie legalny pobyt i nudzi się potężnie, co sprzyja ponurym myślom i szpanuje wyobraźnię. Dziewczyna jest miła, dobra i naiwna, pomyślał ksiądz Bochenek. Wpakowała się w zawiłą wielce sytuację, z której nie zdaje sobie sprawy. Stary proboszcz wiedział, że jakakolwiek próba sprowadzenia dziewczyny na ziemię będzie stratą czasu. Miłość i rozsądek nie lubią chadzać w parze. Milczał więc dyplomatycznie, obiecał ułatwić kontakt z miejscowymi Polkami, które mając to i owo za sobą, mogłyby dziewczynie znad Wisły w razie zaistnienia sytuacji krytycznej pomóc.
Po dzienniku telewizyjnym lektura książki Borosa In der Versuchung, bo tak zwane programy rozrywkowe i filmy bardziej obrażają godność człowieka niż bawią. Boros jest w czytaniu przyciężkawy, ale fascynujący. Proponuje zupełnie inny od tradycyjnego obraz Boga. Boros jest teologiem głębokim, uczciwym, inspirującym i modlącym się. Teolog, który przestał się modlić, powinien przestać mówić i pisać o Bogu.
Po krótkiej modlitwie, cisza nocna. Słychać tylko bulgotanie wody w kaloryferach, od czasu do czasu szum przejeżdżającego samochodu. Jak jedzie od strony Schneebergu, pojawia się na suficie smuga światła. W proboszczowskiej głowie przepychają się rozdygotane myśli. Próbuje je okiełznać przy pomocy woli. Nie wie, kiedy przenosi się w tajemniczą krainę snu.
II. U chorych.
Ranne przebudzenie jest zawsze wyrazem łaski Bożej. Gdy się pomyśli, że każdej nocy umiera na tym łez padole około sto tysięcy bliźnich, wtedy obudziwszy się, jest za co Panu Bogu dziękować. Ksiądz Bochenek chwali Pana Boga u progu nowego dnia znakiem krzyża świętego. Zachrypnięty kogut od sąsiadów pieje zwycięsko przy akompaniamencie gdaczącego haremu. Potem spojrzenie na Boży świat przez okno i chwila kontemplacji odwiecznego, cudownego procesu zwanego światem i życiem. Człowiek kontempluje tajemnicę, której jest cząstką. Gdy nie ma wyczucia tajemnicy, pozbawiony jest kotwicy. Skazany jest na żywot naskórkowy, nieprzyczepny, przeważnie hałaśliwy. Kontemplacja tajemnicy przyprawia czasem o gęsią skórkę, ukazuje człowiekowi jego właściwe wymiary, uczy pokory i cierpliwości.
Doktor Fröhlich radził wprawdzie pozostać w łóżku, żeby grypę zwalczyć zanim się rozbucha, jednak ksiądz Bochenek odwiedzał w pierwsze piątki miesiąca chorych w sąsiedniej wiosce, która była filią parafii Klein Nieselregendorf. Głowa proboszcza nieco zelżała, potoki z nosa proboszczowskiego stały się mniej dokuczliwe. Postanowił więc opuścić łóżko, w którym za dnia czuł się i tak nieswojo. Podziwiał zawsze ludzi, którzy najlepiej czuli się w łóżku. Znał takich, którzy przeżywali ekstatyczną szczęśliwość, gdy mogli się wylegiwać w jasny Boży dzień. Tęsknili za łóżkiem, marzyli o piernatach, ubóstwiali ucieczkę od rzeczywistości i tajemnicy. A już zupełnie i żywiołowo nie znosił niewiast, paradujących przez cały Boży dzień w lokówkach i szlafroku. Na szczęście zdarzało mu się niezbyt często nadziać na omawiany fenomen. Ten rodzaj córek Ewy doprowadzał go do takiego stanu napięcia nerwowego, że tylko ucieczka mogła przywrócić jako taką równowagę psychiczną. Uciekał więc na widok lokówek i szlafroku, jak przed kataklizmem. Byle daleko. Najlepiej do najbliższego lasu lub do najbliższego baru.
Ksiądz Bochenek podziwiał przez okno Boży świat. Jego myśli hasały dowolnie. Na horyzoncie góry pokryte śniegiem jak dekoracja do ostatniego aktu Halki. Na pierwszym planie pensjonat i trochę wron na nagim drzewie. Na placu przed probostwem stary bałwan. Dzieci lepiły go z ogromnym zapałem przed kilku dniami. Znalazły kapelusz, kawał patyka, z którego zrobiły nos, usta i oczy. Bałwan był sympatyczny, zdawał się brać żywy udział w zabawie dzieci. Teraz sterczał samotny, postarzały, przybrudzony, bez kapelusza, nosa, ust i oczu. Ksiądz Bochenek zrozumiał nagle sens wyzwiska Ty stary bałwanie. Bałwan może być sympatyczny. Stary bałwan jest tylko żałosny. Jedna z wron oderwała się od gałęzi i usiadła na starym bałwanie, dziobiąc go zawzięcie. Mściła się prawdopodobnie za chwile strachu, o który ją przyprawił, gdy jeszcze miał kapelusz na głowie, pod nim nos, oczy i usta. Bałwan może napędzić strachu nie tylko wronie. Stary bałwan budzi litość. Ksiądz Bochenek pomyślał, że jest coraz bardziej podobny do starego bałwana. Był kiedyś młodym bałwanem. Początek zrobił Pan Bóg, posługując się rodzicami. Potem kontynuował pewien niedoszły artysta malarz, pewien niedoszły pop, Karl May, Kornel Makuszyński, dziadek Hugon i pan kościelny Sprytny. Dwaj ostatni znali się na tyle dobrze, że podczas kolędy wypijali za plecami proboszcza zajętego duszpasterstwem rodzin, po jednym głębszym. Proboszcz Pietruszka udawał, że nie widzi, nie chcąc im psuć radości. Ministrant Adaś Bochenek obserwował proboszcza, kościelnego i dziadka, ucząc się żmudnej sztuki miłości bliźniego. Ksiądz Bochenek uśmiechał się do przeszłości i starego bałwana, dziobanego przez wronę mścicielkę. Przeżegnał się, nadając strumieniowi rozpasanych myśli, rangę modlitwy. Modlitwa jest bowiem próbą wzniesienia serca na ramionach myśli ku odwiecznej Miłości.
Przed wyruszeniem do chorych trochę brewiarza i lektury książki biskupa Życińskiego pt. Die Zeichen der Hoffnung entdecken, wydanej we Wiedniu przez Janineum. Ksiądz Bochenek miał fałdy na czole, co znaczyło, że żmudnie przegryza się przez tekst; że tekst mu podchodzi. Pofałdowane czoło wyrażało ponadto zdziwienie i coś w rodzaju dumy. Zdziwienie, że biskup jest autorem tak wykwintnego tekstu; duma, że biskup jest Polakiem. Proboszcz Bochenek drapał się po potylicy, co znaczyło, że życie nie jest wcale takie złe. Zatopiony w lekturze, przegapił czas wyruszenia do chorych. Ze szczęśliwej zadumy wyrwał go głos, unoszący się z kuchni. Pani Monika wyczuła, że harmonogram zajęć utyka, stąd wystrzelone znad pieca pytanie zaprawione lekką naganą. Głosu laikatu w Kościele nie można lekceważyć.
Ksiądz Bochenek zapinał litanię guzików, zabrał z regału mini stułę, Kleines Rituale i saszetkę z naczyńkim na hostie. Szarpał się chwilę z potężną żelazną bramą, która w czasie mrozów stawiała zażarty opór. Potem wyjechał ostrożnie z garażu, patrząc pilnie do tyłu, żeby nie uszkodzić starego bałwana. Wrona uciekła, widząc zbliżający się samochód. Ksiądz Bochenek przeżegnał się i westchnął do świętego Krzysztofa, żeby mu szczęśliwie pozwolił dojechać do celu. Byli w pewnym sensie kolegami po fachu. Obaj przenosili Chrystusa: Krzysztof z jednego brzegu rzeki na drugi, Adam z kościoła do domów ludzi, spragnionych Chleba Eucharystycznego. To prawda, nie wszyscy byli spragnieni Jezusa. Niektórym wystarczył proboszcz. Do spotkania z Jezusem musieli żmudnie dojrzewać. W tym procesie odgrywał ksiądz Bochenek rolę duchowego katalizatora.
Przybywszy przed laty do Klein Nieselregendorfu, ogłosił w obu kościołach, że pragnie regularnie odwiedzać ludzi chorych, samotnych i wszystkich innych, chcących się z proboszczem osobiście spotkać. Było potem kilka telefonów. Przeważnie z filii, z Lindentalu. Pani Leopoldine Schatzberger, która była w Lindentalu pierwszym zastępcą Pana Jezusa, przygotowała adresy i ustaliła na początku kolejność odwiedzin. Potem radził sobie proboszcz sam.
Stał przed skrzyżowaniem i pilnie patrzył w lustro, spełniające rolę peryskopu. Z lewej strony nadciągały ciągle nowe samochody, z prawej blokował ulicę potężny wóz dostawczy ADEG-u. Pani Wolf, łagodna jak baranek i zawsze zadowolona z życia, co pasowało do jej nazwiska jak demokracja do komunizmu, czekała cierpliwie na skrzyżowaniu, uśmiechając się życzliwie do proboszcza. Ksiądz Adam odwzajemnił uśmiech. Wymiana życzliwych uśmiechów pozwala lepiej znosić trudy dnia codziennego. Jest to jeden z najlepszych sposobów porozumienia się ludzi. Tak myślał proboszcz, gdy nareszcie udało mu się z piskiem wystartować i wskoczyć w chwilową przerwę posuwającej się kolumny.
Lekko zachrypły i pełen wahania głos, odezwał się w słuchawce dopiero po kilku miesiącach. Mężczyzna przedstawił się jako Friedrich Haudegen i zapytał, czy proboszcz mógłby go przy okazji odwiedzić. Słyszał od sąsiadów, że nowy proboszcz przybył z Polski, co go trochę zaintrygowało. Ksiądz Bochenek wyczuwał w zachrypłym głosie pewne napięcie. Jego intuicja sygnalizowała przygodę duszpasterską.
Po kilku dniach wybrał się na kolejną rundę odwiedzin. Odszukał dom pana Haudegena. Dom otoczony był sadem. Gałęzie uginały się pod ciężarem jabłek i gruszek. Mały, kudłaty piesek darł się nieproporcjonalnie do swej pojemności. Ksiądz Bochenek zlekceważył go doszczętnie, co pieska jeszcze bardziej rozwścieczyło. Nikt nie lubi być lekceważony. Na progu domku jednorodzinnego stał smukły, siwiutki, kościsty mężczyzna. Uśmiechając się skąpo, wyciągnął rękę w kierunku księdza Adama. Ksiądz pozdrowił Pana Boga i powiedział, że jest Bochenkiem. Tamten skinął głową i zaprosił gościa do domu. Piesek przestał ujadać. W przedpokoju pachniało intensywnie jabłkami. Pokój był mały, ale przytulny. Prosty stół, dwa krzesła, wersalka, skromna kuchenka elektryczna, szafka na wiktuały z lodówką i większa szafa na ubrania i bieliznę. Ksiądz Bochenek usiadł przy stole na miejscu wskazanym przez gospodarza i czekał aż ten się usadowi. Trwało to trochę, bo jak się okazało, miał pan Haudegen kłopoty z nogami. Teraz dopiero zarejestrował ksiądz Bochenek solidną, starą laskę, zakończoną gumowym korkiem, którą gospodarz zawiesił na szafce. Pan Haudegen odsunął krzesło i wylądował na nim ciężko sapiąc. Był wyraźnie zawstydzony. Ksiądz Bochenek udawał, że nie dostrzega kłopotów gospodarza. Wodził wzrokiem po ścianach, obwieszonych sielankowymi obrazkami i zdjęciami. Na jednym z nich tańczyły nimfy słodkie w powiewnych, różowych szatach wokół fontanny. Nimfy trzymały się za ręce, wzrokiem tęsknym wodziły jednak za młodzieńcem, który przycupnięty na brzegu przygrywał na harfie.
Nad wersalką wisiało obramowane, duże zdjęcie młodego mężczyzny w mundurze waffen-SS. Podoficer szerzył zęby do kamery, siedząc wyprostowany jak kij bilardowy na motocyklu z wojskową rejestracją. Do dolnej części ramy przyczepiony był żelazny krzyż zasługi, należący najprawdopodobniej do śmiejącego się ss-mana. Pan Haudegen powiedział zachrypłym głosem, że to jego zdjęcie. Ksiądz Bochenek zapytał o klasę żelaznego krzyża. Haudegen z pewną dumą i zdziwieniem oznajmił, że chodzi o EKI. Duma dotyczyła krzyża, zdziwienie - księdza Bochenka, który wiedział nieco o niemieckich krzyżach zasługi, choć nie musiał.
Nastąpiło dłuższe milczenie. Słychać było klaskanie psich łapek o podłogę pokrytą laminatem. Wiatr lekko wybrzuszał firankę. Pan Haudegen studiował uważnie proboszczowskie oblicze, mrużąc zawilgocone oczy. W głowie księdza Bochenka podskakiwały pytania, myśli i domysły. Postanowił za wszelką cenę pozostać li tylko duszpasterzem. Żadnej wymiany ciosów polsko - niemieckich z rezerwuaru tragicznej przeszłości. Jedynym pociskiem księdza Bochenka był tak zwany akt strzelisty, rodzaj błyskawicznego sygnału SOS, nadanego w kierunku nieba, żeby nie dał się wciągnąć w ewentualny jałowy pojedynek, który udaremniłby dalszy ciąg dialogu pasterza z owieczką.
Pan Haudegen docenił milczenie proboszcza. Coś w rodzaju wdzięczności pojawiło się wokół jego wąskich ust, otoczonych lśniącym zarostem. Pocierał w zamyśleniu podbródek, palcem wskazującym wodził po wargach. Szukał klimatu tamtych lat i słów, które byłyby w stanie unieść minioną rzeczywistość. Ksiądz Bochenek wiedział, że spotkanie z byłem ss-manem zaaranżowała historia. Czekał cierpliwie na słowa starego człowieka.
Ten kraj był biedny - powiedział po chwili Haudegen - i nie miał obiecujących perspektyw. Mieliśmy wyłącznie śliczne widoki, nie mające nic wspólnego z naszą przyszłością. Bezrobocie, wewnętrzne tarcia i walki, brak u bardzo wielu zdecydowanej świadomości narodowej i kompleks wobec północnego sąsiada. Byliśmy przed pierwszą wojną światową potęgą imperialną. Po wojnie zaś dołączyliśmy do rodziny najmniejszych krajów Europy. Nie umieliśmy się odnaleźć. Nie nadążaliśmy za rozpędzoną historią. Na północnym horyzoncie zabłysła gwiazda, pochodząca z przygranicznego Braunau. Chłonęliśmy wieści o nowym niemieckim porządku, likwidacji bezrobocia, wzrastającego dostatku i poczuciu dumy narodowej, bez której żaden naród przetrwać nie może.
Pan Haudegen patrzył uważnie w zamyślone oczy proboszcza. Wyczytał w nich żywe zainteresowanie i próbę bezstronnego zobaczenia tamtej rzeczywistości od strony młodego wówczas Fritza z Lindentalu. Pan Haudegen wytarł kącik oczu chusteczką higieniczną, po czym wrócił do przerwanego wątku.
W 1938 roku dokonał się Anschluß. Wierzyłem w świetlane idee narodowych socjalistów, nie dostrzegając na razie ich cieni. Zgłosiłem się ochotniczo do formacji Waffen - SS. Mundur leżał na mnie jak ulany, budził respekt i dawał poczucie siły. Byłem wyuczonym mechanikiem samochodowym, dostałem się więc do jednostki zmotoryzowanej. Byłem najpierw kierowcą w randze Untersturmführera na ciężarowym oplu, potem łącznikiem, mającym do dyspozycji motocykl bez przyczepy.
W roku 1939 przekroczyłem razem z moją jednostką granice Polski. Byliśmy ideologicznie tak spreparowani, że nie dostrzegałem nic nagannego w tym ataku. Sumienie miałem spokojne, tym bardziej, że jako łącznik nie brałem bezpośredniego udziału w walce.Widziałem spalone wioski, poległych żołnierzy i cywilów, długie kolumny uchodźców i dzieci o wielkich oczach, w których malowało się przerażenie. Pod koniec kampanii polskiej zobaczyłem dyndających na prowizorycznych szubienicach cywilów. Byli to szpiedzy i doprowadzeni do rozpaczy fanatycy, działający na naszym zapleczu. Tak w każdym razie twierdził nasz Sturmbannführer.
W roku 1941 uderzyliśmy na Rosję Sowiecką. Posuwaliśmy się błyskawicznie naprzód, pławiąc się początkowymi zwycięstwami. Podczas urlopu opowiadałem w domu o naszych sukcesach. Kwitowano je na ogół zagadkowym milczeniem. Ojciec miał twarz zatroskaną. Kiedyś wymknęło mu się jedno zdanie, które mnie zaskoczyło. Powiedział : - Fritz, to się źle skończy!
Wróciłem na front, dokonałem na moim motocyklu karkołomnego wyczynu, za co awansowałem na Obersturmführera, wnet potem udekorowano mnie żelaznym krzyżem, który zdobi teraz moje zdjęcie. Był to jedyny wypadek, kiedy musiałem strzelać do ludzi, broniąc własnego życia. Zostaliśmy przeniesieni do Polski, gdzieś na południe od Lublina, żeby dopilnować deportacji ludności cywilnej. Mieliśmy przygotować teren pod zakrojone na wielką skalę osadnictwo niemieckie. W tym czasie naoglądałem się tyle potworności, że zacząłem wątpić w naszą kulturotwórczą misję na Wschodzie. Proste słowa ojca siedziały we mnie głęboko, pędziły razem z moją maszyną po polskich drogach, nie dawały spokoju.
Pan Haudegen przerwał, proponując szklaneczkę czerwonego wina z wodą mineralną. Ksiądz Bochenek pouczony co i jak, znalazł odpowiednie butelki i szklanki. Zjawił się listonosz. Wypił za zdrowie gospodarza i ocierając wilgotne usta, popędził na swoim mopedzie jak ongiś pan Fritz na swojej wojskowej maszynie. Razem z listonoszem pojawiła się natrętna mucha. Nie chciała się oderwać od kilku rozlanych na stole kropel wina. Piła zbyt łapczywie, co ją zgubiło. Pijana zatraciła poczucie rzeczywistości. Skończyła marnie, co było do przewidzenia.
Gospodarz zwilżył usta, zamyślił się i powiedział, że trudno było na pewnym etapie rozwoju wypadków nie dostrzec zbliżającej się katastrofy. Byli oczywiście fanatycy, którzy wierzyli w ostateczne zwycięstwo, było ich jednak coraz mniej. Niespokojne sumienia zalewano alkoholem, zagłuszano wieczorkami koleżeńskimi typu O8/15 - Koszary i upokarzającym traktowaniem kobiet. O wystąpieniu z organizacji SS mowy być nie mogło. Ehre heißt Treue - Honor znaczy wierność! To była nasza naczelna dewiza.
Dało się jednak zauważyć, że wiele jednostek Waffen-SS, w miarę planowanego odstępowania terenu, co oznaczało zbliżanie się Iwana do granic Rzeszy, zaczęto przesuwać na front zachodni. Naszą zmotoryzowaną jednostkę załadowano pewnego dnia na wagony i wyładowano w Meminngen. Domyślaliśmy się, że będziemy bronić frontu włoskiego. Posuwaliśmy się bez przekonania na południe. Front był w zasięgu strzału armatniego. Wielu z naszych wyższych oficerów zwiało. W pierwszych dniach maja 1945 roku dostaliśmy się do niewoli amerykańskiej.
Były Obersturmführer pociągnął łyk spritzera i w zamyśleniu patrzył na swoje zdjęcie z tamtych czasów. Ksiądz Bochenek obserwował raczej gospodarza w oryginale, doświadczonego historią, zmęczonego życiem, trawionego wyrzutami sumienia. W głowie księdza Adama kotłowało się od pytań, postanowił jednak ograniczyć się do słuchania.
No cóż? - ciągnął dalej pan Haudegen. Niewola, głód, wewnętrzne rozterki, wieczne przesłuchiwania i niepewność jutra. Potem zwolnienie i powrót do Lindentalu, skąd niedawno wynieśli się Rosjanie. Bałem się wrócić wcześniej ze zrozumiałych powodów. Wierzyłem na początku w zbawczą misję ruchu narodowo - socjalistycznego, brałem udział w brudnej robocie w Polsce, choć osobiście nikogo nie zabiłem. O wielu strasznych sprawach dowiedziałem się dopiero po wojnie. Niełatwo jest przyznać się do plajty życiowej. Potem, już jako emeryt, pracując samotnie w ogrodzie i sadzie, miałem wiele czasu do przeanalizowania przeszłości. Nie jestem z niej dumny. Najgorsze jest to, że niczego nie można zmienić. Można li tylko porządkować teraźniejszość i ufać, że historia z synem marnotrawnym nie jest bajką dla dzieci. Cieszę się, że mogłem się wygadać przed proboszczem, który przybył do nas z Polski.
Pan Haudegen zamilkł, co po pewnej chwili zaniepokoiło psa. Poderwał się bowiem, przydreptał i usłużnie zaglądał w oczy pana. Mucha na stole ożyła, bo zaczęła nerwowo przebierać nóżkami. Ksiądz Bochenek szukał słów. Doszedł jednak do wniosku, że milczenie jest sensowniejsze. Prawą ręką dotknął saszetki z Panem Jezusem, dając Mu do zrozumienia, żeby zaskoczył swą łaską.
Po dłuższej pauzie zaczął się proboszcz żegnać, przypominając gospodarzowi, że jest ciągle do jego dyspozycji. Jest gotów - zaznaczył - wysłuchać jego spowiedzi i podać mu Ciało Jezusa. Pan Haudegen podziękował z przekonaniem. Powiedział jednak, że jak będzie tak daleko, sam się zamelduje.
Później odwiedzał proboszcz starego Haudegena wiele razy. Rozmawiali o Polsce, bieżącej polityce, życiu, prawdzie i Panu Bogu. Gospodarz nigdy nie poruszył tematu sakramentów świętych, gość cierpliwie czekał na znak z jego strony. Ksiądz Bochenek pomyślał kiedyś, że zasadniczym rysem autentycznego duszpasterstwa jest właśnie umiejętność słuchania i czekania. Duszpasterz, który dużo mówi i przebiera niecierpliwie nogami, powinien podjąć pracę w zakładzie fryzjerskim.
Drogę blokowała potężna platforma, taszcząca na swym grzbiecie nie mniej potężną koparkę. Z tyłu jechał nerwowy niecierpliwiec, przynaglając księdza Bochenka reflektorami. Nie wiedział, że proboszcz będzie skręcał w prawo, na plac kościelny. Po kolejnym świetlnym upomnieniu, oznajmił ksiądz Bochenek głośno, gdzie przechowuje tego typu narwańców, ale się zmitygował, bo narwańcy też ludzie!
Pewnego dnia poinformowała pani Schatzberger proboszcza, że starego Haudegena wywieziono do szpitala. Zasłabł niespodziewanie pod jabłonią, gdy zbierał owoce. Zawsze cierpiał z powodu rażącego marnotrawstwa. Narzekał, że młodzi wolą jabłka kupić za drogie pieniądze, byle się nie wysilić. Sam zbierał skrzętnie spadające owoce, oferując je za Bóg zapłać sąsiadom i znajomym. Niektórzy omijali go z tego powodu w okresie żniw. Nie chcieli go urazić. Woleli jabłka, gruszki i śliwki od billi. Znam ten ból - tłumaczyła proboszczowi zacna pani Leopoldine - bo też mam kawałek sadu. Marnotrawstwo jest grzechem - dodała - i pogroziła palcem niewiadomo komu.
Proboszcz Bochenek odszukał pokój, w którym leżał Haudegen. Stary wojak poznał proboszcza i powiedział nadzwyczaj trzeźwo i spokojnie: - Myślę, że ze mną jest tak daleko! Proboszcz pochylił się nad twarzą chorego i w skupieniu słuchał jego samooskarżenia. W niebie zapanowała radość. Inni chorzy zamilkli, wyczuwając, że przy łóżku Haudegena dzieje się coś ważnego, tajemniczego, decydującego. Sąsiad Haudegena przeżegnał się spontanicznie, gdy proboszcz kreślił nad chorym znak krzyża świętego i wymawiał formułę rozgrzeszenia. Sąsiad należał znać do owczarni Chrystusowej, co sobie dzięki dwom zgromadzonym w imię Chrystusa przypomniał. Ksiądz Bochenek dostrzegł jego katolicki gest i uśmiech znaczony sympatią. W jego sercu wezbrała miłość do Kościoła, który czasem przyjmuje takie, kameralne, ledwo zauważalne formy. Potem podał Haudegenowi komunię świętą. Stary wojak przyjął Ciało Jezusa z wiarą, nadzieją i miłością. Zamknął oczy, żeby świat zewnętrzny nie przeszkadzał. Z jego powiek poturlały się strumyki łez. Torowały sobie drogę do uszu chorego. Torowały sobie drogę do nieba.
Nazajutrz zadzwonił pan Traurig z miejskiego zakładu pogrzebowego, uzgadniając z proboszczem termin pogrzebu świętej pamięci Friedricha Haudegena. Proboszcz rozwodził się nad trumną pana Fritza na temat niezbadanych wyroków Bożych, znaczonych ostatecznie zawsze miłością. Nad grobem orkiestra w strojach ludowych zagrała starą niemiecką pieśń o towarzyszu broni, jakiego nigdy już nie znajdziesz. Po jej wygaśnięciu słychać było z pobliskiego lasu stukot dzięcioła.
Ksiądz Bochenek zaparkował samochód pod zakrystią i udał się do kościoła, żeby zabrać do saszetki kilka konsekrowanych Hostii. Uklęknął przed obecnym w tabernakulum Mistrzem, polecając Mu duszę świętej pamięci Friedricha Haudegena i wszystkich, których w Lindentalu odprowadził na cmentarz. Potem wyruszył do chorych, wycierając skrzętnie nos, który ledwo zatrzymywał napór wilgoci. Przypomniał sobie słowa kościelnego z Lindentalu, który zawsze powtarzał, że najlepsza choroba nic nie jest warta.
III. Pomagać Panu Bogu nosić kule.
Przenoszona grypa jest jak duch nieczysty, który opuszcza człowieka, żeby błąkać się po miejscach bezwodnych, szukając spoczynku, ale go nie znajduje. Wraca więc, zabiera ze sobą siedmiu innych duchów złośliwszych niż on sam. I staje się późniejszy stan delikwenta gorszy, niż był na początku. Ksiądz Bochenek przegonił na chwilę scorbolamidem i wodą mineralną ducha grypy, wiedział jednak, że główne natarcie bakterii niebawem nastąpi, o czym świadczył potęgujący się katar i znana ociężałość pod czaszką.
Krzyże na cmentarzu świadczyły o Jezusie i wrodzonym porządku mieszkańców Lindentalu. Wszystkie w stylu ludowo-alpejskim. Na stoku z prawej strony strzeliste świerki. Między nimi wyzierająca goła skała jak kolano z przedziurawionych dżinsów. Przed cmentarzem resztki śniegu. Nad jednym z grobów pochylona starsza pani, dyskutująca żywo z mężem nieboszczykiem. Może się nareszcie wygadać do woli.
Ksiądz Bochenek znał drogę na pamięć. Przejechał skrzyżowanie, skręcił w prawo i zatrzymał się w wąskiej uliczce, po której spacerował łaciaty kot. Zastukał do szklanych drzwi, pozdrowił Pana Boga, położył saszetkę przed krucyfiksem i zamienił się w słuch. Pan Taub był bowiem głuchy jak komornik. Proboszcz był jedynym człowiekiem, który go cierpliwie wysłuchiwał. Bywało, że myśli proboszcza odrywały się od monologu pana Taubego i szybowały dowolnie w przestrzeni i czasie. Czasem lądowały niepostrzeżenie na wydarzeniu, które wyłaniało się z pamięci, sprowokowane chwilą obecną. Przypomniał sobie podobne odwiedziny u starszej niewiasty w Mżawce Małej. Kobieta gapiła się chwilę na proboszcza, po czym oznajmiła, że straciła pamięć. I zaraz dodała: - Łońskiego roku, jak to te pamięci tracili! Ksiądz Bochenek uśmiechnął się do przeszłości, do kobiety, która straciła pamięć i teraz z niebieskich wyżyn śledzi tok jego myśli.
Pan Richard Taub miał pamięć jak komputer. Opowiadając o swoich przeżyciach wojennych, przytaczał takie szczegóły, że trzeba było podziwiać. Z braku możności nawiązania kontaktu z otoczeniem, które z czasem zredukowało się do schorowanej żony, czytał wiele, bo oczy miał Bogu dzięki zdrowe. Miał więc o czym opowiadać, ksiądz Bochenek miał czego słuchać. Po relacji z przeszłości, pan Taub analizował aktualną wielką politykę i wiadomości z własnego, małego podwórka, które były przeważnie niewesołe. Życie starego, głuchego człowieka nie dostarcza bowiem wiele powodów do śmiechu. Proboszcz musiał jednak w pewnej chwili oderwać się od potoku wynurzeń zacnego pana Richarda, bo życie doczesne nie jest nieskończone, o czym natrętnie przypominała podskakująca wskazówka zegara elektronicznego, wiszącego obok rzeźbionego krzyża. Patrząc na zegar, trzeba było spojrzeć na ukrzyżowanego Jezusa. Jeden i Drugi zachęcali do czujności.
Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata - powiedział ksiądz Bochenek, unosząc nieco Hostię. Pan Taub zaznaczył, że nie jest godzien, żeby Jezus wstąpił pod jego dach, ale jak powie tylko słowo, dusza jego będzie zbawiona. Proboszcz pomyślał, że nie zasłużył być Krzysztofem, podając Ciało Chrystusa bratu. Nikt nie jest godzien. Jezus jednak tak właśnie chciał, wiedząc co ryzykuje. Udział w tajemnicy Eucharystii ukazuje wielkość i nędzę człowieka. Jest to udział w tajemnicy miłości absolutnej, o wiele numerów za wielkiej na takich jak Bochenek czy Taub.
Ksiądz Adam ściskał saszetkę z Ciałem Chrystusa, chcąc przy pomocy tego gestu okazać Mu swoją, małą, kruchą, bochenkową miłość. Po dachu samochodu łaził łaciaty kot. Wystawił grzbiet, patrząc uważnie na proboszcza. Jego uwaga skierowana była na pewno na Chrystusa, którego na swój koci sposób wyczuwał i wielbił. Ksiądz Bochenek przegonił intruza, wsiadając do wozu. Kot zatrzymał się obok samochodu, skarżąc się przeciągłym miauczeniem przed Panem wszelkiego stworzenia na Jego sługę, który zachował się tak, jakby cały świat wyłącznie do niego należał. Słońce odbiło się od szyby, pozdrawiając tysiącami rozproszonych promieni Pana i Stwórcę zamkniętego w małym, pozłacanym pojemniku. Dziwny jest świat i tajemniczy strasznie - pomyślał sługa Boży - ruszając powoli przed siebie.
Ujechał zaledwie kilkadziesiąt metrów, gdy zobaczył miejscowego stolarza, pana Schmirgla, na którego polował już od dłuższego czasu. Ksiądz Bochenek zatrzymał się, pozdrowił Pana Boga i wysiadając z samochodu przystąpił do omawiania interesu. Panie kochany Schmirgel - powiedział pieszczotliwie - Klein Nieselregendorf potrzebuje na gwałt nową gablotkę. Pieszczotliwy ton był nawykiem nabytem w starej ojczyźnie, gdzie jakimkolwiek innym tonem nie sposób było nawiązać kontaktu z hydraulikiem, stolarzem czy innym rzemieślnikiem. W latach panowania tak zwanego realnego socjalizmu, rzemieślnik był na wagę złota. Przed nim padali na twarze partyjni, bezpartyjni, dentyści, artyści, kapłani, taksówkarze, badylarze i świadkowie Jehowy. Trzeba było prosić długo, pieszczotliwie i koniecznie nawiązać do zaliczki na materiał, rzemieślnik bowiem nie dysponował żadnym kapitałem. Wszystko, co zarobił inwestował we własny high life. Uważał słusznie, że coś mu się z życia należy.
Ksiądz Bochenek ustalił konkretny termin w sposób pieszczotliwy, żeby z panem Schmirglem omówić wymiary i szczegóły gablotki, równie pieszczotliwie przekazał pozdrowienia serdeczne dla pani Schmirglowej. Potem, gdy siedział w samochodzie oprzytomniał i podśmiechiwał się z samego siebie. Rację miał świętej pamięci mistrz Kieślowski, gdy twierdził, że wymrzeć musi wszelkie stworzenie, które zostało zaimpregnowane zarazkami komunizmu, żeby świat od niego ostatecznie uwolnić.
Przejazd obok opuszczonego piętrowego budynku, w którym kilka lat temu jakiś typ spod ciemnej gwiazdy sprowadzał dziewczyny ze Wschodu i Ameryki Łacińskiej w celach merkantylnych. Interes nie wypalił, co dobrze świadczy o przedstawicielach płci męskiej Lindentalu i nie tylko. Pewnego dnia jedna z dziewcząt wyskoczyła z okna. Był to akt rozpaczy i protestu. Faceci spod ciemnej gwiazdy obiecują przeważnie uczciwą pracę, dobre warunki i godziwe zarobki, potem odbierają paszporty i znęcają się okrutnie nad naiwnymi dzierlatkami, którym zapachniał wielki świat. Po przeciwnej stronie budynku, o którym się ciągle mówi z pewną specyficzną intonacją, parafianie Lindentalu budują co roku ołtarz z okazji święta Bożego Ciała. Przed kilku laty, gdy ksiądz Bochenek podniósł monstrancję, żeby pobłogosławić ich pola, ogrody, sady, łąki i owoce pracy ich rąk, zobaczył kątem oka trzy wystraszone twarze dziewczęce, wpatrzone w monstrancję. Jedna z dziewcząt przeżegnała się ukradkiem. Ksiądz Bochenek zwrócił złote naczynie w stronę dziewcząt, szepcąc Jezusowi, żeby o nich nie zapomniał. Potem myślał o Kościele, który czasem przyjmuje wystraszoną, sponiewieraną i zaszczutą twarz dziewczyny z Boliwii, Słowacji, Węgier czy Polski. Przypominając sobie tamten epizod, uśmiechnął się smętnie i bezradnie.
Obok poczty mieszkała dziewięćdziesięcioośmio letnia staruszka, zadbana, pogodna, życzliwa światu i ludziom. Jej domek przylegał do potoku, który nieustannie szemrał i był srebrzysty. Kobieta witała księdza radosnym uśmiechem i kościstą ręką. Potem patrzyła figlarnie na proboszcza, który zajmował miejsce przy stole, przy którym siedziała zazwyczaj córka starszej pani. Córka była po siedemdziesiątce. Przyjeżdżała do matki codziennie, dbając o jej dobre samopoczucie. Ksiądz Bochenek z satysfakcją rejestrował intensywną więź matki z córką. Pomyślał, że każda forma autentycznej miłości jest źródłem ciepła i radości.
Starsza pani opowiadała śmiejąc się, że pan doktor Fröhlich, chce ją koniecznie przeszmuglować do setki, co mu się najprawdopodobniej nie uda. W jej oczach była jednak nadzieja, że proboszcz potwierdzi opinię doktora. Ksiądz Bochenek powiedział z najgłębszym przekonaniem, że u Pana Boga wszystko jest możliwe. Wszystko na to wskazuje, że zachowa panią Faller do setki z dodatkiem. Ciocia pani Schatzberger dociągnęła do sto trzeciego roku życia, potem jej się nagle odechciało. Ojciec kościelnego z Klein Nieselregendorfu mając sto jeden lat, oglądał się gorliwie za młodymi kobietami. Jego syn powiedział kiedyś przy szklance wina, że była to właściwie jedyna rzecz, która go wtedy jeszcze naprawdę interesowała. Pani Faller zapłoniła