Ks. Zygmunt Podlejski Radości i smutki wiejskiego proboszcza Wydawnictwo ER-ART. Lublin 2000 Wstęp "Radości i smutki wiejskiego proboszcza" ks. Zygmunta Podlejskiego to kontynuacja przemyśleń i drogi kapłana, przedstawionych już we wcześniejszej książce pt. "Z Mżawki Małej do nieba" - wydanej w 1997 roku. W tamtej pozycji ukazane zostały doświadczenia duszpasterza w warunkach śląskiej parafii, nazwanej fikcyjnie: Mżawką Małą. Tym razem, równie barwnym językiem opisane są zdarzenia i przemyślenia z perspektywy kilkunastoletnich doświadczeń austriackich. Jako polski proboszcz jednej z podwiedeńskich parafii Autor próbuje głosić i realizować Ewangelię w zupełnie innych warunkach. By jednak podtrzymać wcześniejsze założenia - podobnie jak w poprzedniej książce - dla kapłańskiego poletka zmagań również przyjmuje fikcyjną nazwę miejscowości. W opowiadaniu jest nią Klein Nieselregendorf, co oznacza także Mżawkę Małą. A więc miejsce, które może zaistnieć w każdym punkcie mapy świata. Nade wszystko jednak jest nim wnętrze człowieka i wzajemne relacje, jakie zachodzą między ludźmi i Bogiem. A te - jak się wydaje - winny być niezależne od lokalnych uwarunkowań oraz granic państw i kontynentów. Autor nie zmienia również nazwiska głównego bohatera opowiadania. Jest nim wciąż ten sam Adam Bochenek, który swoją postawą otwarcia i niespotykanej wręcz hojności, chce być jak bochen chleba, umacniając innych autentyzmem swojej wiary i życia wypełnionego do końca Bogiem. Treść książki - podobnie jak poprzednia - zilustrowana jest dowcipnymi rysunkami Jana Plachy. Swoją lekkością znakomicie korelują one ze zdrowym poczuciem humoru Autora książki. Płynie to zapewne z ewangelicznej potrzeby dystansu wobec ludzkich słabości i cierpienia, jak również z chrześcijańskiej nadziei na perspektywę nieba. Czytelnikom należałoby życzyć, aby w "Radościach i smutkach..." odnaleźli - tak bardzo potrzebną nam wszystkim na codzień - dawkę prawdziwego optymizmu. Józef Placha Laski, styczeń 2000 I. Pozwólcie dzieciom przyjść do mnie. Dawniej mówiono influenca. Dzisiaj mówi się grypa. Influenca brzmi prawie dostojnie, grypa prawie banalnie. Lekarz domowy, doktor Fröhlich, powiedział księdzu Bochenkowi, że chodzi o chorobę bardzo znaną i bardzo nieznaną, co proboszcz skwitował mądrym milczeniem. Dziadek księdza Adama, Hugon, powiedział za swoich najlepszych czasów, że prawdziwym postrachem pierwszych lat powojennych była influenca i inflacja. Dziadkowi chodziło o lata po pierwszej wojnie światowej. To była jego wojna. Druga wojna światowa była wojną jego wnuka Adama, który chcą zapobiec trzeciej, poszedł do seminarium duchownego. Influenca z czasów dziadka Hugona była hiszpańska, potem się umiędzynarodowiła jak inflacja. Obie były nad wyraz groźne, złowrogie i fatalne w skutkach. Wobec influency i inflacji ludzie są bezradni, perorował ważnie dziadek Hugon. Robią co mogą, ale tak naprawdę to niewiele mogą. Jak przyjdzie taka fala influency jak ta z Hiszpanii, to żadne zastrzyki ani pigułki nie pomogą. Jak świat naprawdę zabrnie w ślepy zaułek, wtedy najlepsi ekonomiści są bezradni. Wtedy następuje ogólny krach. Pan Machacek, co sprzedaje nieopodal probostwa części samochodowe, a nawet całe samochody używane i dziewicze, opowiedział księdzu Bochenkowi, że jego dziadek po matce, niejaki Grashalm, sprzedał po pierwszej wojnie, tutaj w Klein Nieselregendorfie, elegancki domek z ogrodem, żeby nazajutrz za uzyskane pieniądze nabyć bochenek chleba. Na Śląsku dostawało się wtedy za te same pieniądze kilo słonych śledzi. Ksiądz Adam pomyślał: szkoda, że Pan Balcerowicz tak późno się urodził. Gdyby ujrzał światło dzienne na początku naszego chwalebnego wieku, wtedy dziadek Hugon musiałby swe gderanie ograniczyć do influency. Tak sobie przemyśliwał ksiądz Bochenek, wracając swoją toyotą do domu. Pan doktor Fröhlich radził proboszczowi położyć się na kilka dni do łóżka, żeby uniknąć najgorszego. Na razie bowiem tylko głowa proboszczowska w szwach pękała, z wielebnego nosa ciurkiem się lało i głos był nieco przestrojony. Cała reszta funkcjonowała bez zarzutu. Ksiądz Bochenek był przekonany, że doktor dobrze mu życzył. Doktor Fröhlich był bowiem zacnym parafianinem i śpiewał ku chwale Bożej tudzież z potrzeby serca w chórze kościelnym, z czego wynika, jak to ładnie przyuważył Schiller, ten od Zbójców, że musi być dobrym człowiekiem. Jak doktor jest dobrym człowiekiem, jest także dobrym doktorem. Ksiądz Bochenek podjechał pod aptekę. Drzwi wejściowe jęknęły, w wilgotne nozdrza proboszcza uderzył zapach lekarstw. Ksiądz Bochenek nigdy nie był pewien, jak ten zapach zakwalifikować. Był nieprzyjemny i przyjemny równocześnie. Jednoznacznie przyjemny był pan magister Mikusch, człowiek opanowany, dystyngowany i trochę jakby zdziwiony, że ciągle jeszcze wielu ludzi jego pomocy nie potrzebuje. Ksiądz Bochenek odebrał lekarstwo, życzył panu magistrowi wszystkiego najlepszego i zniknął za drzwiami, które nie zapomniały jęknąć. Na probostwie czyhał czarny, wysoki mężczyzna, o obliczu rzeźnika, który od wielu miesięcy gromadził dane do swojego drzewa genealogicznego. Ksiądz Adam błagał, żeby dzisiaj nie gromadził: - W nosie mam sadzawkę, w głowie dyskotekę! Hobbysta uśmiechał się niecierpliwie, zaznaczył mimochodem, że ksiądz proboszcz zawsze żarty sobie stroi, proponując, żeby natychmiast przystąpić do tropienia jego antenatów. Proboszcz musiał bowiem być urzędowym świadkiem tropienia. Taki przepis wydała kuria diecezjalna, od czasu, gdy jeden z hobbystów powyrywał i zabrał ze sobą kilkanaście kart z XIX-wiecznej księgi urodzin i chrztów, żeby sobie tropienie przodków ułatwić. Proboszcz miał minę kogoś, kto wlazł w świeży stolec. Machnął jednak ręką, godząc się na wspólne tropienie Bogu ducha winnych praojców faceta o obliczu rzeźnika, prosząc Pana Boga, żeby jemu, Bochenkowi na to konto trochę grzesznej drobnicy odpuścić raczył. Hobbysta też człowiek, o czym świadczyły nazwiska utrwalone w starych księgach i konsekwencja w dążeniu do celu cudzym kosztem. Ksiądz Bochenek pochwalił się w kuchni lekarstwem. Dowiedział się, że austriackie lekarstwa nie są takie dobre jak polskie. Jak pani Monika konstatuje pierwsze objawy grypy, zażywa dwie tabletki scorbolamidu, które popija wodą mineralną bez bąbelków. W razie trudności z gardłem ssie sebidin. Nazajutrz podśpiewuje jak zakochany kanarek. Proboszcz połknął wobec tego dwie tabletki scorbolamidu, popił przez przeoczenie wodą mineralną z bąbelkami i udał się do swojej samotni, żeby pomyśleć o najbliższej przyszłości. Było styczniowe, czwartkowe popołudnie. Słońce dźgało niemiłosiernie. Temperatura dochodziła do piętnastu stopni, żeby potem gwałtownie opaść poniżej zera. Ksiądz Bochenek doszedł do wniosku, że nie ma się co kłaść do łóżka, skoro za dwie godziny pojawią się dzieci, przygotowujące się do pierwszej komunii świętej. Potem tylko wspólna modlitwa różańcowa, msza święta i można pochwalić dzień. Tak więc czekał na dzieci, wracając myślami do ostatniego, wolnego poniedziałku. Wybrał się do miejsca pielgrzymkowego Frauenkirchen w Burgenlandzie. Mgła była gęsta jak kondensowane mleko. Bazylika robiła wrażenie wycackanej puppenstube. Wnętrze nawet przytulne, ksiądz Bochenek nie przypuszczał jednak, żeby Matka Boska czuła się tutaj naprawdę zadomowiona. Była na pewno onieśmielona, obca i skrępowana w tym otoczeniu. Chyba, że nie zwracała zupełnie uwagi na wystrój wnętrza. Miała ważniejsze sprawy na głowie. Była po to, żeby kochać ludzi, którzy tu przybywali z wiarą, nadzieją i miłością. I takich, co to przyszli podziwiać barokowe bogactwo i pocmokać z zachwytu. Ksiądz Bochenek oglądał uprzednio bazylikę w telewizji. Robiła zupełnie inne wrażenie. Czar ekranu zawsze upiększa i zniekształca rzeczywistość. Pod chórem bazyliki skromne pomieszczenie z figurą Maryi, opiekującej się ludźmi. Rzeźba kamienna nowszej daty, płonące świece i całe ściany zasmarowane nazwiskami, datami i miejscowościami. Ludzie chcieli Matce Jezusa i potomnym pozostawić swój adres, żeby o nich pamiętali. Matka Jezusa nie potrzebuje ich adresu, żeby nie zapomnieć. Potomni będą mieli tyle swoich własnych zmartwień, że i tak zapomną. Ksiądz Bochenek pomodlił się chwilę za tych utrwalonych na ścianach i za potomnych. Polecił Matce Jezusa parafian z Klein Nieselregendorfu i wyruszył do miasteczka, będącego dziwnym cocktailem węgierko-austriackim. Starsza zabudowa typowa dla małych miejscowości węgierskich, nowsza napiętnowana duchem współczesnych miasteczek austriackich czy niemieckich. Trudno mówić o określonej architekturze, ale piętno jest wyraźnie inne od tradycyjnego. Jest to tradycja mocno rozmazana i rozwodniona. Mgła napadła miasteczko znienacka. Ksiądz Bochenek uciekał w kierunku zachodnim. Zajechał jeszcze na sam brzeg jeziora Neusiedler, pohasał po lodzie jak rozdokazywany przedszkolak, poobserwował również dokazujące dzikie kaczki, po czym pomknął do domu, dziękując Bogu za możność podziwiania Jego świata. Żelazne drzwi wejściowe huknęły potężnie, co było hasłem do spotkania z dziećmi. Ksiądz Bochenek przypomniał sobie treść ostatniej lekcji, żeby powtórzyć i treść dzisiejszej, żeby żywo opowiedzieć. Ostatnio mówił na temat chrztu Pana Jezusa w Jordanie. Ośmioletni Christoph zawsze wszystko wie, bo czyta Biblię dla dzieci na zapas, miewa jednak zawsze trochę wątpliwości. Jest, można rzec, w opozycji do Biblii i proboszcza, co się proboszczowi wyraźnie podoba. Świadczy bowiem o umyśle żywym, rozpędzonym, spostrzegawczym i krytycznym. Rodzice Christopha są tak zwanym małżeństwem mieszanym, ewangelicko-katolickim, co synka także pobudza do twórczej refleksji ekumenicznej, rodziców zaś do teoretycznego i praktycznego pogłębienia własnego chrześcijaństwa, do nieustannego wysiłku apologetycznego, co utrzymuje ich w doskonałej, duchowej kondycji. Drzwi trzasnęły po raz dwunasty. Był to sygnał bojowy dla księdza Bochenka. Założył kołnierz kapłański, pozapinał rozliczne guziki sutanny i w podskokach schodził do salki, gdzie dwanaście małych, uroczych dzieci Bożych czekało na niegodnego delegata Pana Jezusa. Racją bytu proboszcza Adama był bowiem wyłącznie Mistrz. Biegnąc po schodach pokrytych wykładziną dywanową, myślał o swojej biednej głowie, w której huczało jak w maszynowni Titanica, którego kolejni reżyserzy posyłają na dno oceanu i o dzieciach, którym nie powinien zasłonić Jezusa. Jedna z nauczycielek religii, powiedziała młodemu Adamowi, gdy został księdzem, żeby nigdy nie był w czasie lekcji religii ważniejszy od Pana Jezusa. Pani Jadwiga była uosobieniem miłości, pokory i radości. Teraz spogląda na pewno z niebieskich podwoi na zagrypionego proboszcza, przypominając mu o jego roli. Pan Jezus powiedział: Dopuśćcie dzieciom przyjść do mnie, a nie zabraniajcie im. Do takich bowiem należy królestwo Boże (Mk 10. 14). Ksiądz Adam przywitał dzieci przyjaznym Hallo, po czym pociągnął potężnie nosem. Złożył ręce, zwrócił się w kierunku Ukrzyżowanego, którego wizerunek wyrzeźbiony przez polskiego górala wisiał nad małym ołtarzem. Salka służyła bowiem w okresie zimowym również jako przytulna kaplica, w której dwa razy w tygodniu ksiądz Bochenek i kilku wiernych czyniło to, co Jezus uczynił w wieczerniku, na Jego pamiątkę. Dzieci przeżegnały się głośno, po czym powoli, wyraźnie recytowały modlitwę Pańską. Ksiądz Bochenek celowo przed każdym spotkaniem eksploatował słowa modlitwy Pańskiej, żeby utrwaliły się w sercach i umysłach dziewcząt i chłopców. Dzieci bowiem przychodziły przeważnie z rodzin, w których dotychczas nigdy nie słyszały tych słów. Co drugie dziecko nigdy przedtem nie było w kościele. Gdy mowa była o misjach w Afryce i Ameryce Łacińskiej, proboszcz Bochenek uśmiechał się zazwyczaj smętnie zamyślony. Był przekonany, że Europa od dawna jest terenem misyjnym, co zresztą Jan Paweł II pośrednio podkreślił, zachęcając wszystkie religijnie zdrowe siły do jej reewangelizacji. W Europie żniwo byłoby wielkie, gdyby jakość i ilość robotników była odpowiednia, zwłaszcza jakość. Ksiądz Bochenek z rozrzewnieniem recytował słowa i odpuść nam nasze winy. Wiedział, że największą jego tragedią jest brak świętości. Był przekonany, że część mizerii, w jakiej znalazł się Kościół w Europie, idzie na jego konto, co nastrajało go zazwyczaj mocno minorowo, jak Niemieckie Requiem mistrza Brahmsa. W skrytości serca przyznawał, że bał się świętości. Nie miał odwagi wyciągnąć ostatecznych konsekwencji z wypowiedzianego kiedyś adsum. Pocieszał się czasem, szukając usprawiedliwienia w duchu, który tchnie, kędy chce. Widocznie nie tchnął lub tylko zaledwie tchnął Adama Bochenka, tyle tylko, żeby nie zszedł na psy. Ksiądz Bochenek docierał w końcu zawsze do tajemniczego styku łaski i natury, co go trochę odciążało, ale zasadnicze wątpliwości i wyrzuty sumienia nadal tliły się pod powłoką codziennych trosk i małych radości. Ksiądz Bochenek przeżegnał się i prosił dzieci, żeby jeszcze raz powtórzyły znak krzyża świętego. Gwoli treningu. Na pierwszej lekcji kilku maluchów wygłupiało się z kompletnego braku zrozumienia świętego znaku. Nigdy przedtem czegoś takiego nie robiły. Tego typu przedstawienie przeżywał ksiądz Bochenek na początku każdego roku szkolnego. Zanim zdołał dzieciom uświadomić, co znaczy znak krzyża i dziwne słowa wymawiane przy tej okazji, upływało kilka tygodni. Potem dzieci modliły się na ogół żarliwie, wpatrzone w Jezusa ukrzyżowanego. Czasem tylko Christoph dłubał w nosie, co Jezus obecny wśród dzieci, z uśmiechem akceptował. Gdy bowiem dwóch albo trzech gromadzi się w imię Jego, tam On jest obecny. Widzi wszystko, rozumie wszystko i bawi się doskonale drobnymi urokami życia. Ksiądz Adam był zachwycony oczami dzieci, w których czaiła się sama niewinność, odblask miłości Bożej. Był zachwycony ich intensywną zdolnością chłonięcia ewangelicznych treści. Gdy opowiadał przed tygodniem o weselu w Kanie Galilejskiej, o zwyczajach żydowskich, tańcach, fletnistach, podawanych potrawach i roześmianym Jezusie wśród weselników, dzieci uśmiechały się życzliwie i były zniecierpliwione. Chciały dalej słuchać, brać udział w żydowskim weselu. Ksiądz Adam opowiedział potem o Maryi, która życzliwie obserwowała wesele i co zauważyła. I o Jezusie, który niepostrzeżenie, bez reklamy, zamienił wodę w wino. Sześćset litrów przedniego trunku, lepszego niż Prälatenwein z Gumpoldskirchen. Taki jest ten Jezus! Hojny do granic rozrzutności! Na prośbę Matki zrobi wszystko! Po krótkiej powtórce, proboszcz narysował sytuację topograficzną Kazania na Górze, naszkicował motywy, które kazały tłumom czyhać na Jego słowa, wreszcie streścił obszerny manifest miłości Jezusa z Nazaretu. Gdy mówił o miłości, stawał się podobny do dziecka. Dzieci wyczuwały w słowach księdza Adama głęboką wiarę. Ona zasiewała ziarna miłości w niewinnych sercach. Zasiewanie ziaren miłości w niewinnych sercach jest najważniejszym i najpiękniejszym zajęciem pod słońcem. Warto się narodzić, żeby jedno takie ziarenko wetknąć w małe ludzkie serce. Jedno serduszko zapłodnione ziarnkiem miłości ma w oczach Bożych wartość niezmierną, bezcenną, nieporównywalną, kosmiczną. Ksiądz Bochenek wracał z lekcji lepszym człowiekiem. Zapomniał o natrętnym bólu głowy i nieszczelnym nosie koloru barszczu. Na zakręcie, prowadzącym do jego pokoju, zaczął nawet lekko pogwizdywać. Przechodząc obok kuchni, pochwalił polski scorbolamid i kuszący zapach, unoszący się po domu. Potem zniknął w swoim pokoiku, wśród książek, czasopism i drobnych pamiątek z przeszłości. Ksiądz Bochenek przecierał zmęczone oczy, pociągając przeciągle nosem, który znowu odtajał. Wziął do ręki książeczkę Ludgera Knadena pt. Dobrze temu, kto dzisiaj jeszcze ma ojczyznę. Tytuł zapożyczony od Nietsche.go. Książeczka jest czystym, orzeźwiającym źródełkiem wiary. Dobrze jest znaleźć - pomyślał proboszcz - pokrewną duszę, która szpera w historii, literaturze i potoku współczesnego życia, żeby odkryć okruchy sensu, wielkości, nadziei i miłości. Bez tych wartości - ciemna mogiła! Po mszy świętej wieczornej spotkanie z dziewczyną, która zapowiedziała się telefonicznie. Powiedziała, że jest Beatą z olsztyńskiego i rada by nawiązać kontakt z miejscowymi Polakami. Czuje się bowiem samotna z braku znajomości języka i w ogóle. Ksiądz Bochenek obserwując Beatę, pomyślał, że Pan Bóg był w doskonałej kondycji, gdy stwarzał Polki. Potem popytał trochę, żeby się zorientować w kontekście. Dziewczyna poznała Algierczyka, mahometanina, i jest z nim od kilku miesięcy. Jest śmiertelnie zakochana. Nie można i nie chce tego ukryć. Nie ma stałego pobytu i zezwolenia na podjęcie pracy, bo przebywa na statusie turystki. Czeka przez cały Boży dzień na swego Otella, który zaiwania nadgodziny, żeby zarobić na dobrobyt. Otello jest prawdopodobnie przez całą szychtę niespokojny o swoją polską Desdemonę, która w tym czasie boi się iść między ludzi, ze względu na niezupełnie legalny pobyt i nudzi się potężnie, co sprzyja ponurym myślom i szpanuje wyobraźnię. Dziewczyna jest miła, dobra i naiwna, pomyślał ksiądz Bochenek. Wpakowała się w zawiłą wielce sytuację, z której nie zdaje sobie sprawy. Stary proboszcz wiedział, że jakakolwiek próba sprowadzenia dziewczyny na ziemię będzie stratą czasu. Miłość i rozsądek nie lubią chadzać w parze. Milczał więc dyplomatycznie, obiecał ułatwić kontakt z miejscowymi Polkami, które mając to i owo za sobą, mogłyby dziewczynie znad Wisły w razie zaistnienia sytuacji krytycznej pomóc. Po dzienniku telewizyjnym lektura książki Borosa In der Versuchung, bo tak zwane programy rozrywkowe i filmy bardziej obrażają godność człowieka niż bawią. Boros jest w czytaniu przyciężkawy, ale fascynujący. Proponuje zupełnie inny od tradycyjnego obraz Boga. Boros jest teologiem głębokim, uczciwym, inspirującym i modlącym się. Teolog, który przestał się modlić, powinien przestać mówić i pisać o Bogu. Po krótkiej modlitwie, cisza nocna. Słychać tylko bulgotanie wody w kaloryferach, od czasu do czasu szum przejeżdżającego samochodu. Jak jedzie od strony Schneebergu, pojawia się na suficie smuga światła. W proboszczowskiej głowie przepychają się rozdygotane myśli. Próbuje je okiełznać przy pomocy woli. Nie wie, kiedy przenosi się w tajemniczą krainę snu. II. U chorych. Ranne przebudzenie jest zawsze wyrazem łaski Bożej. Gdy się pomyśli, że każdej nocy umiera na tym łez padole około sto tysięcy bliźnich, wtedy obudziwszy się, jest za co Panu Bogu dziękować. Ksiądz Bochenek chwali Pana Boga u progu nowego dnia znakiem krzyża świętego. Zachrypnięty kogut od sąsiadów pieje zwycięsko przy akompaniamencie gdaczącego haremu. Potem spojrzenie na Boży świat przez okno i chwila kontemplacji odwiecznego, cudownego procesu zwanego światem i życiem. Człowiek kontempluje tajemnicę, której jest cząstką. Gdy nie ma wyczucia tajemnicy, pozbawiony jest kotwicy. Skazany jest na żywot naskórkowy, nieprzyczepny, przeważnie hałaśliwy. Kontemplacja tajemnicy przyprawia czasem o gęsią skórkę, ukazuje człowiekowi jego właściwe wymiary, uczy pokory i cierpliwości. Doktor Fröhlich radził wprawdzie pozostać w łóżku, żeby grypę zwalczyć zanim się rozbucha, jednak ksiądz Bochenek odwiedzał w pierwsze piątki miesiąca chorych w sąsiedniej wiosce, która była filią parafii Klein Nieselregendorf. Głowa proboszcza nieco zelżała, potoki z nosa proboszczowskiego stały się mniej dokuczliwe. Postanowił więc opuścić łóżko, w którym za dnia czuł się i tak nieswojo. Podziwiał zawsze ludzi, którzy najlepiej czuli się w łóżku. Znał takich, którzy przeżywali ekstatyczną szczęśliwość, gdy mogli się wylegiwać w jasny Boży dzień. Tęsknili za łóżkiem, marzyli o piernatach, ubóstwiali ucieczkę od rzeczywistości i tajemnicy. A już zupełnie i żywiołowo nie znosił niewiast, paradujących przez cały Boży dzień w lokówkach i szlafroku. Na szczęście zdarzało mu się niezbyt często nadziać na omawiany fenomen. Ten rodzaj córek Ewy doprowadzał go do takiego stanu napięcia nerwowego, że tylko ucieczka mogła przywrócić jako taką równowagę psychiczną. Uciekał więc na widok lokówek i szlafroku, jak przed kataklizmem. Byle daleko. Najlepiej do najbliższego lasu lub do najbliższego baru. Ksiądz Bochenek podziwiał przez okno Boży świat. Jego myśli hasały dowolnie. Na horyzoncie góry pokryte śniegiem jak dekoracja do ostatniego aktu Halki. Na pierwszym planie pensjonat i trochę wron na nagim drzewie. Na placu przed probostwem stary bałwan. Dzieci lepiły go z ogromnym zapałem przed kilku dniami. Znalazły kapelusz, kawał patyka, z którego zrobiły nos, usta i oczy. Bałwan był sympatyczny, zdawał się brać żywy udział w zabawie dzieci. Teraz sterczał samotny, postarzały, przybrudzony, bez kapelusza, nosa, ust i oczu. Ksiądz Bochenek zrozumiał nagle sens wyzwiska Ty stary bałwanie. Bałwan może być sympatyczny. Stary bałwan jest tylko żałosny. Jedna z wron oderwała się od gałęzi i usiadła na starym bałwanie, dziobiąc go zawzięcie. Mściła się prawdopodobnie za chwile strachu, o który ją przyprawił, gdy jeszcze miał kapelusz na głowie, pod nim nos, oczy i usta. Bałwan może napędzić strachu nie tylko wronie. Stary bałwan budzi litość. Ksiądz Bochenek pomyślał, że jest coraz bardziej podobny do starego bałwana. Był kiedyś młodym bałwanem. Początek zrobił Pan Bóg, posługując się rodzicami. Potem kontynuował pewien niedoszły artysta malarz, pewien niedoszły pop, Karl May, Kornel Makuszyński, dziadek Hugon i pan kościelny Sprytny. Dwaj ostatni znali się na tyle dobrze, że podczas kolędy wypijali za plecami proboszcza zajętego duszpasterstwem rodzin, po jednym głębszym. Proboszcz Pietruszka udawał, że nie widzi, nie chcąc im psuć radości. Ministrant Adaś Bochenek obserwował proboszcza, kościelnego i dziadka, ucząc się żmudnej sztuki miłości bliźniego. Ksiądz Bochenek uśmiechał się do przeszłości i starego bałwana, dziobanego przez wronę mścicielkę. Przeżegnał się, nadając strumieniowi rozpasanych myśli, rangę modlitwy. Modlitwa jest bowiem próbą wzniesienia serca na ramionach myśli ku odwiecznej Miłości. Przed wyruszeniem do chorych trochę brewiarza i lektury książki biskupa Życińskiego pt. Die Zeichen der Hoffnung entdecken, wydanej we Wiedniu przez Janineum. Ksiądz Bochenek miał fałdy na czole, co znaczyło, że żmudnie przegryza się przez tekst; że tekst mu podchodzi. Pofałdowane czoło wyrażało ponadto zdziwienie i coś w rodzaju dumy. Zdziwienie, że biskup jest autorem tak wykwintnego tekstu; duma, że biskup jest Polakiem. Proboszcz Bochenek drapał się po potylicy, co znaczyło, że życie nie jest wcale takie złe. Zatopiony w lekturze, przegapił czas wyruszenia do chorych. Ze szczęśliwej zadumy wyrwał go głos, unoszący się z kuchni. Pani Monika wyczuła, że harmonogram zajęć utyka, stąd wystrzelone znad pieca pytanie zaprawione lekką naganą. Głosu laikatu w Kościele nie można lekceważyć. Ksiądz Bochenek zapinał litanię guzików, zabrał z regału mini stułę, Kleines Rituale i saszetkę z naczyńkim na hostie. Szarpał się chwilę z potężną żelazną bramą, która w czasie mrozów stawiała zażarty opór. Potem wyjechał ostrożnie z garażu, patrząc pilnie do tyłu, żeby nie uszkodzić starego bałwana. Wrona uciekła, widząc zbliżający się samochód. Ksiądz Bochenek przeżegnał się i westchnął do świętego Krzysztofa, żeby mu szczęśliwie pozwolił dojechać do celu. Byli w pewnym sensie kolegami po fachu. Obaj przenosili Chrystusa: Krzysztof z jednego brzegu rzeki na drugi, Adam z kościoła do domów ludzi, spragnionych Chleba Eucharystycznego. To prawda, nie wszyscy byli spragnieni Jezusa. Niektórym wystarczył proboszcz. Do spotkania z Jezusem musieli żmudnie dojrzewać. W tym procesie odgrywał ksiądz Bochenek rolę duchowego katalizatora. Przybywszy przed laty do Klein Nieselregendorfu, ogłosił w obu kościołach, że pragnie regularnie odwiedzać ludzi chorych, samotnych i wszystkich innych, chcących się z proboszczem osobiście spotkać. Było potem kilka telefonów. Przeważnie z filii, z Lindentalu. Pani Leopoldine Schatzberger, która była w Lindentalu pierwszym zastępcą Pana Jezusa, przygotowała adresy i ustaliła na początku kolejność odwiedzin. Potem radził sobie proboszcz sam. Stał przed skrzyżowaniem i pilnie patrzył w lustro, spełniające rolę peryskopu. Z lewej strony nadciągały ciągle nowe samochody, z prawej blokował ulicę potężny wóz dostawczy ADEG-u. Pani Wolf, łagodna jak baranek i zawsze zadowolona z życia, co pasowało do jej nazwiska jak demokracja do komunizmu, czekała cierpliwie na skrzyżowaniu, uśmiechając się życzliwie do proboszcza. Ksiądz Adam odwzajemnił uśmiech. Wymiana życzliwych uśmiechów pozwala lepiej znosić trudy dnia codziennego. Jest to jeden z najlepszych sposobów porozumienia się ludzi. Tak myślał proboszcz, gdy nareszcie udało mu się z piskiem wystartować i wskoczyć w chwilową przerwę posuwającej się kolumny. Lekko zachrypły i pełen wahania głos, odezwał się w słuchawce dopiero po kilku miesiącach. Mężczyzna przedstawił się jako Friedrich Haudegen i zapytał, czy proboszcz mógłby go przy okazji odwiedzić. Słyszał od sąsiadów, że nowy proboszcz przybył z Polski, co go trochę zaintrygowało. Ksiądz Bochenek wyczuwał w zachrypłym głosie pewne napięcie. Jego intuicja sygnalizowała przygodę duszpasterską. Po kilku dniach wybrał się na kolejną rundę odwiedzin. Odszukał dom pana Haudegena. Dom otoczony był sadem. Gałęzie uginały się pod ciężarem jabłek i gruszek. Mały, kudłaty piesek darł się nieproporcjonalnie do swej pojemności. Ksiądz Bochenek zlekceważył go doszczętnie, co pieska jeszcze bardziej rozwścieczyło. Nikt nie lubi być lekceważony. Na progu domku jednorodzinnego stał smukły, siwiutki, kościsty mężczyzna. Uśmiechając się skąpo, wyciągnął rękę w kierunku księdza Adama. Ksiądz pozdrowił Pana Boga i powiedział, że jest Bochenkiem. Tamten skinął głową i zaprosił gościa do domu. Piesek przestał ujadać. W przedpokoju pachniało intensywnie jabłkami. Pokój był mały, ale przytulny. Prosty stół, dwa krzesła, wersalka, skromna kuchenka elektryczna, szafka na wiktuały z lodówką i większa szafa na ubrania i bieliznę. Ksiądz Bochenek usiadł przy stole na miejscu wskazanym przez gospodarza i czekał aż ten się usadowi. Trwało to trochę, bo jak się okazało, miał pan Haudegen kłopoty z nogami. Teraz dopiero zarejestrował ksiądz Bochenek solidną, starą laskę, zakończoną gumowym korkiem, którą gospodarz zawiesił na szafce. Pan Haudegen odsunął krzesło i wylądował na nim ciężko sapiąc. Był wyraźnie zawstydzony. Ksiądz Bochenek udawał, że nie dostrzega kłopotów gospodarza. Wodził wzrokiem po ścianach, obwieszonych sielankowymi obrazkami i zdjęciami. Na jednym z nich tańczyły nimfy słodkie w powiewnych, różowych szatach wokół fontanny. Nimfy trzymały się za ręce, wzrokiem tęsknym wodziły jednak za młodzieńcem, który przycupnięty na brzegu przygrywał na harfie. Nad wersalką wisiało obramowane, duże zdjęcie młodego mężczyzny w mundurze waffen-SS. Podoficer szerzył zęby do kamery, siedząc wyprostowany jak kij bilardowy na motocyklu z wojskową rejestracją. Do dolnej części ramy przyczepiony był żelazny krzyż zasługi, należący najprawdopodobniej do śmiejącego się ss-mana. Pan Haudegen powiedział zachrypłym głosem, że to jego zdjęcie. Ksiądz Bochenek zapytał o klasę żelaznego krzyża. Haudegen z pewną dumą i zdziwieniem oznajmił, że chodzi o EKI. Duma dotyczyła krzyża, zdziwienie - księdza Bochenka, który wiedział nieco o niemieckich krzyżach zasługi, choć nie musiał. Nastąpiło dłuższe milczenie. Słychać było klaskanie psich łapek o podłogę pokrytą laminatem. Wiatr lekko wybrzuszał firankę. Pan Haudegen studiował uważnie proboszczowskie oblicze, mrużąc zawilgocone oczy. W głowie księdza Bochenka podskakiwały pytania, myśli i domysły. Postanowił za wszelką cenę pozostać li tylko duszpasterzem. Żadnej wymiany ciosów polsko - niemieckich z rezerwuaru tragicznej przeszłości. Jedynym pociskiem księdza Bochenka był tak zwany akt strzelisty, rodzaj błyskawicznego sygnału SOS, nadanego w kierunku nieba, żeby nie dał się wciągnąć w ewentualny jałowy pojedynek, który udaremniłby dalszy ciąg dialogu pasterza z owieczką. Pan Haudegen docenił milczenie proboszcza. Coś w rodzaju wdzięczności pojawiło się wokół jego wąskich ust, otoczonych lśniącym zarostem. Pocierał w zamyśleniu podbródek, palcem wskazującym wodził po wargach. Szukał klimatu tamtych lat i słów, które byłyby w stanie unieść minioną rzeczywistość. Ksiądz Bochenek wiedział, że spotkanie z byłem ss-manem zaaranżowała historia. Czekał cierpliwie na słowa starego człowieka. Ten kraj był biedny - powiedział po chwili Haudegen - i nie miał obiecujących perspektyw. Mieliśmy wyłącznie śliczne widoki, nie mające nic wspólnego z naszą przyszłością. Bezrobocie, wewnętrzne tarcia i walki, brak u bardzo wielu zdecydowanej świadomości narodowej i kompleks wobec północnego sąsiada. Byliśmy przed pierwszą wojną światową potęgą imperialną. Po wojnie zaś dołączyliśmy do rodziny najmniejszych krajów Europy. Nie umieliśmy się odnaleźć. Nie nadążaliśmy za rozpędzoną historią. Na północnym horyzoncie zabłysła gwiazda, pochodząca z przygranicznego Braunau. Chłonęliśmy wieści o nowym niemieckim porządku, likwidacji bezrobocia, wzrastającego dostatku i poczuciu dumy narodowej, bez której żaden naród przetrwać nie może. Pan Haudegen patrzył uważnie w zamyślone oczy proboszcza. Wyczytał w nich żywe zainteresowanie i próbę bezstronnego zobaczenia tamtej rzeczywistości od strony młodego wówczas Fritza z Lindentalu. Pan Haudegen wytarł kącik oczu chusteczką higieniczną, po czym wrócił do przerwanego wątku. W 1938 roku dokonał się Anschluß. Wierzyłem w świetlane idee narodowych socjalistów, nie dostrzegając na razie ich cieni. Zgłosiłem się ochotniczo do formacji Waffen - SS. Mundur leżał na mnie jak ulany, budził respekt i dawał poczucie siły. Byłem wyuczonym mechanikiem samochodowym, dostałem się więc do jednostki zmotoryzowanej. Byłem najpierw kierowcą w randze Untersturmführera na ciężarowym oplu, potem łącznikiem, mającym do dyspozycji motocykl bez przyczepy. W roku 1939 przekroczyłem razem z moją jednostką granice Polski. Byliśmy ideologicznie tak spreparowani, że nie dostrzegałem nic nagannego w tym ataku. Sumienie miałem spokojne, tym bardziej, że jako łącznik nie brałem bezpośredniego udziału w walce.Widziałem spalone wioski, poległych żołnierzy i cywilów, długie kolumny uchodźców i dzieci o wielkich oczach, w których malowało się przerażenie. Pod koniec kampanii polskiej zobaczyłem dyndających na prowizorycznych szubienicach cywilów. Byli to szpiedzy i doprowadzeni do rozpaczy fanatycy, działający na naszym zapleczu. Tak w każdym razie twierdził nasz Sturmbannführer. W roku 1941 uderzyliśmy na Rosję Sowiecką. Posuwaliśmy się błyskawicznie naprzód, pławiąc się początkowymi zwycięstwami. Podczas urlopu opowiadałem w domu o naszych sukcesach. Kwitowano je na ogół zagadkowym milczeniem. Ojciec miał twarz zatroskaną. Kiedyś wymknęło mu się jedno zdanie, które mnie zaskoczyło. Powiedział : - Fritz, to się źle skończy! Wróciłem na front, dokonałem na moim motocyklu karkołomnego wyczynu, za co awansowałem na Obersturmführera, wnet potem udekorowano mnie żelaznym krzyżem, który zdobi teraz moje zdjęcie. Był to jedyny wypadek, kiedy musiałem strzelać do ludzi, broniąc własnego życia. Zostaliśmy przeniesieni do Polski, gdzieś na południe od Lublina, żeby dopilnować deportacji ludności cywilnej. Mieliśmy przygotować teren pod zakrojone na wielką skalę osadnictwo niemieckie. W tym czasie naoglądałem się tyle potworności, że zacząłem wątpić w naszą kulturotwórczą misję na Wschodzie. Proste słowa ojca siedziały we mnie głęboko, pędziły razem z moją maszyną po polskich drogach, nie dawały spokoju. Pan Haudegen przerwał, proponując szklaneczkę czerwonego wina z wodą mineralną. Ksiądz Bochenek pouczony co i jak, znalazł odpowiednie butelki i szklanki. Zjawił się listonosz. Wypił za zdrowie gospodarza i ocierając wilgotne usta, popędził na swoim mopedzie jak ongiś pan Fritz na swojej wojskowej maszynie. Razem z listonoszem pojawiła się natrętna mucha. Nie chciała się oderwać od kilku rozlanych na stole kropel wina. Piła zbyt łapczywie, co ją zgubiło. Pijana zatraciła poczucie rzeczywistości. Skończyła marnie, co było do przewidzenia. Gospodarz zwilżył usta, zamyślił się i powiedział, że trudno było na pewnym etapie rozwoju wypadków nie dostrzec zbliżającej się katastrofy. Byli oczywiście fanatycy, którzy wierzyli w ostateczne zwycięstwo, było ich jednak coraz mniej. Niespokojne sumienia zalewano alkoholem, zagłuszano wieczorkami koleżeńskimi typu O8/15 - Koszary i upokarzającym traktowaniem kobiet. O wystąpieniu z organizacji SS mowy być nie mogło. Ehre heißt Treue - Honor znaczy wierność! To była nasza naczelna dewiza. Dało się jednak zauważyć, że wiele jednostek Waffen-SS, w miarę planowanego odstępowania terenu, co oznaczało zbliżanie się Iwana do granic Rzeszy, zaczęto przesuwać na front zachodni. Naszą zmotoryzowaną jednostkę załadowano pewnego dnia na wagony i wyładowano w Meminngen. Domyślaliśmy się, że będziemy bronić frontu włoskiego. Posuwaliśmy się bez przekonania na południe. Front był w zasięgu strzału armatniego. Wielu z naszych wyższych oficerów zwiało. W pierwszych dniach maja 1945 roku dostaliśmy się do niewoli amerykańskiej. Były Obersturmführer pociągnął łyk spritzera i w zamyśleniu patrzył na swoje zdjęcie z tamtych czasów. Ksiądz Bochenek obserwował raczej gospodarza w oryginale, doświadczonego historią, zmęczonego życiem, trawionego wyrzutami sumienia. W głowie księdza Adama kotłowało się od pytań, postanowił jednak ograniczyć się do słuchania. No cóż? - ciągnął dalej pan Haudegen. Niewola, głód, wewnętrzne rozterki, wieczne przesłuchiwania i niepewność jutra. Potem zwolnienie i powrót do Lindentalu, skąd niedawno wynieśli się Rosjanie. Bałem się wrócić wcześniej ze zrozumiałych powodów. Wierzyłem na początku w zbawczą misję ruchu narodowo - socjalistycznego, brałem udział w brudnej robocie w Polsce, choć osobiście nikogo nie zabiłem. O wielu strasznych sprawach dowiedziałem się dopiero po wojnie. Niełatwo jest przyznać się do plajty życiowej. Potem, już jako emeryt, pracując samotnie w ogrodzie i sadzie, miałem wiele czasu do przeanalizowania przeszłości. Nie jestem z niej dumny. Najgorsze jest to, że niczego nie można zmienić. Można li tylko porządkować teraźniejszość i ufać, że historia z synem marnotrawnym nie jest bajką dla dzieci. Cieszę się, że mogłem się wygadać przed proboszczem, który przybył do nas z Polski. Pan Haudegen zamilkł, co po pewnej chwili zaniepokoiło psa. Poderwał się bowiem, przydreptał i usłużnie zaglądał w oczy pana. Mucha na stole ożyła, bo zaczęła nerwowo przebierać nóżkami. Ksiądz Bochenek szukał słów. Doszedł jednak do wniosku, że milczenie jest sensowniejsze. Prawą ręką dotknął saszetki z Panem Jezusem, dając Mu do zrozumienia, żeby zaskoczył swą łaską. Po dłuższej pauzie zaczął się proboszcz żegnać, przypominając gospodarzowi, że jest ciągle do jego dyspozycji. Jest gotów - zaznaczył - wysłuchać jego spowiedzi i podać mu Ciało Jezusa. Pan Haudegen podziękował z przekonaniem. Powiedział jednak, że jak będzie tak daleko, sam się zamelduje. Później odwiedzał proboszcz starego Haudegena wiele razy. Rozmawiali o Polsce, bieżącej polityce, życiu, prawdzie i Panu Bogu. Gospodarz nigdy nie poruszył tematu sakramentów świętych, gość cierpliwie czekał na znak z jego strony. Ksiądz Bochenek pomyślał kiedyś, że zasadniczym rysem autentycznego duszpasterstwa jest właśnie umiejętność słuchania i czekania. Duszpasterz, który dużo mówi i przebiera niecierpliwie nogami, powinien podjąć pracę w zakładzie fryzjerskim. Drogę blokowała potężna platforma, taszcząca na swym grzbiecie nie mniej potężną koparkę. Z tyłu jechał nerwowy niecierpliwiec, przynaglając księdza Bochenka reflektorami. Nie wiedział, że proboszcz będzie skręcał w prawo, na plac kościelny. Po kolejnym świetlnym upomnieniu, oznajmił ksiądz Bochenek głośno, gdzie przechowuje tego typu narwańców, ale się zmitygował, bo narwańcy też ludzie! Pewnego dnia poinformowała pani Schatzberger proboszcza, że starego Haudegena wywieziono do szpitala. Zasłabł niespodziewanie pod jabłonią, gdy zbierał owoce. Zawsze cierpiał z powodu rażącego marnotrawstwa. Narzekał, że młodzi wolą jabłka kupić za drogie pieniądze, byle się nie wysilić. Sam zbierał skrzętnie spadające owoce, oferując je za Bóg zapłać sąsiadom i znajomym. Niektórzy omijali go z tego powodu w okresie żniw. Nie chcieli go urazić. Woleli jabłka, gruszki i śliwki od billi. Znam ten ból - tłumaczyła proboszczowi zacna pani Leopoldine - bo też mam kawałek sadu. Marnotrawstwo jest grzechem - dodała - i pogroziła palcem niewiadomo komu. Proboszcz Bochenek odszukał pokój, w którym leżał Haudegen. Stary wojak poznał proboszcza i powiedział nadzwyczaj trzeźwo i spokojnie: - Myślę, że ze mną jest tak daleko! Proboszcz pochylił się nad twarzą chorego i w skupieniu słuchał jego samooskarżenia. W niebie zapanowała radość. Inni chorzy zamilkli, wyczuwając, że przy łóżku Haudegena dzieje się coś ważnego, tajemniczego, decydującego. Sąsiad Haudegena przeżegnał się spontanicznie, gdy proboszcz kreślił nad chorym znak krzyża świętego i wymawiał formułę rozgrzeszenia. Sąsiad należał znać do owczarni Chrystusowej, co sobie dzięki dwom zgromadzonym w imię Chrystusa przypomniał. Ksiądz Bochenek dostrzegł jego katolicki gest i uśmiech znaczony sympatią. W jego sercu wezbrała miłość do Kościoła, który czasem przyjmuje takie, kameralne, ledwo zauważalne formy. Potem podał Haudegenowi komunię świętą. Stary wojak przyjął Ciało Jezusa z wiarą, nadzieją i miłością. Zamknął oczy, żeby świat zewnętrzny nie przeszkadzał. Z jego powiek poturlały się strumyki łez. Torowały sobie drogę do uszu chorego. Torowały sobie drogę do nieba. Nazajutrz zadzwonił pan Traurig z miejskiego zakładu pogrzebowego, uzgadniając z proboszczem termin pogrzebu świętej pamięci Friedricha Haudegena. Proboszcz rozwodził się nad trumną pana Fritza na temat niezbadanych wyroków Bożych, znaczonych ostatecznie zawsze miłością. Nad grobem orkiestra w strojach ludowych zagrała starą niemiecką pieśń o towarzyszu broni, jakiego nigdy już nie znajdziesz. Po jej wygaśnięciu słychać było z pobliskiego lasu stukot dzięcioła. Ksiądz Bochenek zaparkował samochód pod zakrystią i udał się do kościoła, żeby zabrać do saszetki kilka konsekrowanych Hostii. Uklęknął przed obecnym w tabernakulum Mistrzem, polecając Mu duszę świętej pamięci Friedricha Haudegena i wszystkich, których w Lindentalu odprowadził na cmentarz. Potem wyruszył do chorych, wycierając skrzętnie nos, który ledwo zatrzymywał napór wilgoci. Przypomniał sobie słowa kościelnego z Lindentalu, który zawsze powtarzał, że najlepsza choroba nic nie jest warta. III. Pomagać Panu Bogu nosić kule. Przenoszona grypa jest jak duch nieczysty, który opuszcza człowieka, żeby błąkać się po miejscach bezwodnych, szukając spoczynku, ale go nie znajduje. Wraca więc, zabiera ze sobą siedmiu innych duchów złośliwszych niż on sam. I staje się późniejszy stan delikwenta gorszy, niż był na początku. Ksiądz Bochenek przegonił na chwilę scorbolamidem i wodą mineralną ducha grypy, wiedział jednak, że główne natarcie bakterii niebawem nastąpi, o czym świadczył potęgujący się katar i znana ociężałość pod czaszką. Krzyże na cmentarzu świadczyły o Jezusie i wrodzonym porządku mieszkańców Lindentalu. Wszystkie w stylu ludowo-alpejskim. Na stoku z prawej strony strzeliste świerki. Między nimi wyzierająca goła skała jak kolano z przedziurawionych dżinsów. Przed cmentarzem resztki śniegu. Nad jednym z grobów pochylona starsza pani, dyskutująca żywo z mężem nieboszczykiem. Może się nareszcie wygadać do woli. Ksiądz Bochenek znał drogę na pamięć. Przejechał skrzyżowanie, skręcił w prawo i zatrzymał się w wąskiej uliczce, po której spacerował łaciaty kot. Zastukał do szklanych drzwi, pozdrowił Pana Boga, położył saszetkę przed krucyfiksem i zamienił się w słuch. Pan Taub był bowiem głuchy jak komornik. Proboszcz był jedynym człowiekiem, który go cierpliwie wysłuchiwał. Bywało, że myśli proboszcza odrywały się od monologu pana Taubego i szybowały dowolnie w przestrzeni i czasie. Czasem lądowały niepostrzeżenie na wydarzeniu, które wyłaniało się z pamięci, sprowokowane chwilą obecną. Przypomniał sobie podobne odwiedziny u starszej niewiasty w Mżawce Małej. Kobieta gapiła się chwilę na proboszcza, po czym oznajmiła, że straciła pamięć. I zaraz dodała: - Łońskiego roku, jak to te pamięci tracili! Ksiądz Bochenek uśmiechnął się do przeszłości, do kobiety, która straciła pamięć i teraz z niebieskich wyżyn śledzi tok jego myśli. Pan Richard Taub miał pamięć jak komputer. Opowiadając o swoich przeżyciach wojennych, przytaczał takie szczegóły, że trzeba było podziwiać. Z braku możności nawiązania kontaktu z otoczeniem, które z czasem zredukowało się do schorowanej żony, czytał wiele, bo oczy miał Bogu dzięki zdrowe. Miał więc o czym opowiadać, ksiądz Bochenek miał czego słuchać. Po relacji z przeszłości, pan Taub analizował aktualną wielką politykę i wiadomości z własnego, małego podwórka, które były przeważnie niewesołe. Życie starego, głuchego człowieka nie dostarcza bowiem wiele powodów do śmiechu. Proboszcz musiał jednak w pewnej chwili oderwać się od potoku wynurzeń zacnego pana Richarda, bo życie doczesne nie jest nieskończone, o czym natrętnie przypominała podskakująca wskazówka zegara elektronicznego, wiszącego obok rzeźbionego krzyża. Patrząc na zegar, trzeba było spojrzeć na ukrzyżowanego Jezusa. Jeden i Drugi zachęcali do czujności. Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata - powiedział ksiądz Bochenek, unosząc nieco Hostię. Pan Taub zaznaczył, że nie jest godzien, żeby Jezus wstąpił pod jego dach, ale jak powie tylko słowo, dusza jego będzie zbawiona. Proboszcz pomyślał, że nie zasłużył być Krzysztofem, podając Ciało Chrystusa bratu. Nikt nie jest godzien. Jezus jednak tak właśnie chciał, wiedząc co ryzykuje. Udział w tajemnicy Eucharystii ukazuje wielkość i nędzę człowieka. Jest to udział w tajemnicy miłości absolutnej, o wiele numerów za wielkiej na takich jak Bochenek czy Taub. Ksiądz Adam ściskał saszetkę z Ciałem Chrystusa, chcąc przy pomocy tego gestu okazać Mu swoją, małą, kruchą, bochenkową miłość. Po dachu samochodu łaził łaciaty kot. Wystawił grzbiet, patrząc uważnie na proboszcza. Jego uwaga skierowana była na pewno na Chrystusa, którego na swój koci sposób wyczuwał i wielbił. Ksiądz Bochenek przegonił intruza, wsiadając do wozu. Kot zatrzymał się obok samochodu, skarżąc się przeciągłym miauczeniem przed Panem wszelkiego stworzenia na Jego sługę, który zachował się tak, jakby cały świat wyłącznie do niego należał. Słońce odbiło się od szyby, pozdrawiając tysiącami rozproszonych promieni Pana i Stwórcę zamkniętego w małym, pozłacanym pojemniku. Dziwny jest świat i tajemniczy strasznie - pomyślał sługa Boży - ruszając powoli przed siebie. Ujechał zaledwie kilkadziesiąt metrów, gdy zobaczył miejscowego stolarza, pana Schmirgla, na którego polował już od dłuższego czasu. Ksiądz Bochenek zatrzymał się, pozdrowił Pana Boga i wysiadając z samochodu przystąpił do omawiania interesu. Panie kochany Schmirgel - powiedział pieszczotliwie - Klein Nieselregendorf potrzebuje na gwałt nową gablotkę. Pieszczotliwy ton był nawykiem nabytem w starej ojczyźnie, gdzie jakimkolwiek innym tonem nie sposób było nawiązać kontaktu z hydraulikiem, stolarzem czy innym rzemieślnikiem. W latach panowania tak zwanego realnego socjalizmu, rzemieślnik był na wagę złota. Przed nim padali na twarze partyjni, bezpartyjni, dentyści, artyści, kapłani, taksówkarze, badylarze i świadkowie Jehowy. Trzeba było prosić długo, pieszczotliwie i koniecznie nawiązać do zaliczki na materiał, rzemieślnik bowiem nie dysponował żadnym kapitałem. Wszystko, co zarobił inwestował we własny high life. Uważał słusznie, że coś mu się z życia należy. Ksiądz Bochenek ustalił konkretny termin w sposób pieszczotliwy, żeby z panem Schmirglem omówić wymiary i szczegóły gablotki, równie pieszczotliwie przekazał pozdrowienia serdeczne dla pani Schmirglowej. Potem, gdy siedział w samochodzie oprzytomniał i podśmiechiwał się z samego siebie. Rację miał świętej pamięci mistrz Kieślowski, gdy twierdził, że wymrzeć musi wszelkie stworzenie, które zostało zaimpregnowane zarazkami komunizmu, żeby świat od niego ostatecznie uwolnić. Przejazd obok opuszczonego piętrowego budynku, w którym kilka lat temu jakiś typ spod ciemnej gwiazdy sprowadzał dziewczyny ze Wschodu i Ameryki Łacińskiej w celach merkantylnych. Interes nie wypalił, co dobrze świadczy o przedstawicielach płci męskiej Lindentalu i nie tylko. Pewnego dnia jedna z dziewcząt wyskoczyła z okna. Był to akt rozpaczy i protestu. Faceci spod ciemnej gwiazdy obiecują przeważnie uczciwą pracę, dobre warunki i godziwe zarobki, potem odbierają paszporty i znęcają się okrutnie nad naiwnymi dzierlatkami, którym zapachniał wielki świat. Po przeciwnej stronie budynku, o którym się ciągle mówi z pewną specyficzną intonacją, parafianie Lindentalu budują co roku ołtarz z okazji święta Bożego Ciała. Przed kilku laty, gdy ksiądz Bochenek podniósł monstrancję, żeby pobłogosławić ich pola, ogrody, sady, łąki i owoce pracy ich rąk, zobaczył kątem oka trzy wystraszone twarze dziewczęce, wpatrzone w monstrancję. Jedna z dziewcząt przeżegnała się ukradkiem. Ksiądz Bochenek zwrócił złote naczynie w stronę dziewcząt, szepcąc Jezusowi, żeby o nich nie zapomniał. Potem myślał o Kościele, który czasem przyjmuje wystraszoną, sponiewieraną i zaszczutą twarz dziewczyny z Boliwii, Słowacji, Węgier czy Polski. Przypominając sobie tamten epizod, uśmiechnął się smętnie i bezradnie. Obok poczty mieszkała dziewięćdziesięcioośmio letnia staruszka, zadbana, pogodna, życzliwa światu i ludziom. Jej domek przylegał do potoku, który nieustannie szemrał i był srebrzysty. Kobieta witała księdza radosnym uśmiechem i kościstą ręką. Potem patrzyła figlarnie na proboszcza, który zajmował miejsce przy stole, przy którym siedziała zazwyczaj córka starszej pani. Córka była po siedemdziesiątce. Przyjeżdżała do matki codziennie, dbając o jej dobre samopoczucie. Ksiądz Bochenek z satysfakcją rejestrował intensywną więź matki z córką. Pomyślał, że każda forma autentycznej miłości jest źródłem ciepła i radości. Starsza pani opowiadała śmiejąc się, że pan doktor Fröhlich, chce ją koniecznie przeszmuglować do setki, co mu się najprawdopodobniej nie uda. W jej oczach była jednak nadzieja, że proboszcz potwierdzi opinię doktora. Ksiądz Bochenek powiedział z najgłębszym przekonaniem, że u Pana Boga wszystko jest możliwe. Wszystko na to wskazuje, że zachowa panią Faller do setki z dodatkiem. Ciocia pani Schatzberger dociągnęła do sto trzeciego roku życia, potem jej się nagle odechciało. Ojciec kościelnego z Klein Nieselregendorfu mając sto jeden lat, oglądał się gorliwie za młodymi kobietami. Jego syn powiedział kiedyś przy szklance wina, że była to właściwie jedyna rzecz, która go wtedy jeszcze naprawdę interesowała. Pani Faller zapłoniła się uroczo. Jej twarz odmłodniała. Wyzierała z niej dusza, ciągle młoda, zwycięska, bo nieśmiertelna. Córka pani Faller, po mężu Haydutschek, powiedziała śmiejąc się, że dobrze znała starszego pana Gutsbauera, ojca obecnego kościelnego. Po wybuchu wojny światowej, spowodowanej pamiętnymi strzałami w Sarajewie - że też tam zawsze coś się dzieje - wyruszył na front wschodni. Zaskoczyli go Rosjanie i zabrali do niewoli, o czym dowództwo nie wiedziało, rodzice Franza bowiem zostali zawiadomieni, że syn został vermißt, czyli zagubiony. To było zimą 1914 roku. Inne rodziny zostały powiadomione o bohaterskiej śmierci synów i mężów. Polegli za Kaisera i Vaterland. Wojna skończyła się w 1918 roku. Dwa lata później postawiono na cmentarzu pomnik ku czci poległych bohaterów. Na nim wyryto także imię i nazwisko Franza Gutsbauera. I oto pół roku później zjawił się Franz Gutsbauer. Wyglądał jak ruski pop, tyle że w wojskowym płaszczu. Gdy się ogolił, wykąpał i ubrał w koszulę i spodnie, rodzina przekonała się ostatecznie, że to Franz. Narzeczona dochodwała mu wierności, pobrali się więc niebawem i spłodzili Franza juniora, obecnego kościelnego. Franz Gutsbauer był twardym katolikiem, dobrym rolnikiem i amatorem czerwonego wina. W roku 1945, gdy w Klein Nieselregendorfie zagnieździli się Rosjanie, miał 57 lat. Pewnego dnia zjawili się na podwórku gospodarstwa Gutsbauerów trzej rosyjscy żołnierze. Rozglądali się uważnie po obejściu z pepechami gotowymi do strzału. Jeden z nich przygarnął nagle młodziutką wówczas jeszcze i ciężko wystraszoną synową Gutsbauera, która właśnie szła do stajni. Kobieta krzyczała wniebogłosy, co zaalarmowało gospodarza Franza. Wyszedł na podwórze, za nim cała reszta rodziny. Franz zmierzył wojaków zimnym wzrokiem, potem zaczął na nich ujadać tak czystym językiem rosyjskim, że napastnicy oniemieli. Franz przeklinał ich całym repertuarem epitetów - znanych w armii carskiej, a potem czerwonej - od których normalnie trawa więdła. Chłopcy z rosyjskich stepów mieli okazję wiele się nauczyć. W mig zrozumieli, że wobec weterana Franza robią wrażenie sztubaków. Haraszo komisar... haraszo... powtarzali ugrzecznieni i wycofywali się na ulicę. Musieli dobrze zareklamować umiejętności Franza wśród swoich, bo od tego dnia żaden z przedstawicieli armii czerwonej nie pojawił się więcej na podwórzu hadziaja komisara Gutsbauera. Warto uczyć się języków obcych, zakonkludował ksiądz Bochenek, dołączając się do zdrowego śmiechu obu kobiet. Po małej przerwie, przyjęła pani Faller pobożnie komunię świętą. Córka wręczyła księdzu Bochenkowi przy pożegnaniu butelkę szampana marki Hochriegl, żeby sobie przed środą popielcową pofolgował. Podziękował i wyruszył w dalszą drogę. Dojechał do straży pożarnej i westchnął do świętego Floriana, którego artysta ludowy namalował jak żywego obok głównego wyjazdu z remizy. Święty był muskularny jak kulturysta przed konkursem i takie miał spojrzenie. Wylewał z drewnianej konewki wodę na miniaturowy domek, który się ślicznie palił. Fresk świadczył o szacunku, jakim strażacy Lindentalu darzyli świętego patrona. Nie to co parafianie jednej ze śląskich parafii, którzy wieszali na figurze świętego Floriana czapki i kapelusze w czasie nabożeństwa. Ksiądz Bochenek zastępował tam pewnej niedzieli proboszcza. Siedział przed mszą świętą w konfesjonale, obserwując jak mężczyźni zamieniali śliczną barokową rzeźbę świętego w najzwyczajniejszy wieszak. Przechodząc próbował żartem napiętnować sytuację, wywołał na męskich obliczach jedynie szczere zdziwienie. Przyzwyczaili się widocznie - pomyślał - od generacji do traktowania świętego Floriana jako szatniarza i tak już pozostało. Skoro święty ani proboszcz nie oponowali, wszystko było w porządku. Święci są cierpliwi i mają przeważnie poczucie humoru. Wieczorem próbował ksiądz Adam zwrócić proboszczowi uwagę na zbyt poufałe traktowanie świętego Floriana przez parafian, spotkał się jednak z dyplomatycznym milczeniem i wyrazem twarzy, zdającym się mówić: - Młodziutki jesteś, niewiele w życiu widziałeś, jesteś u nas krótko i przypadkowo a już chcesz wprowadzać nowe porządki! Ksiądz Adam wycofał się natychmiast z pojedynku, chwaląc z przekonaniem nowe ławki i konfesjonały, co miejscowego plebana tak udobruchało, że podreptał do kuchni, skąd tryumfalnie przyniósł butelkę tokaja. Ksiądz Bochenek skręcił w lewo, minął gospodę, pokonując na drugim biegu znaczne wzniesienie. Od lasu wiało chłodem i zapachem. Zastukał do drzwi, za którymi pies staruszek szczekał resztkami sił. Pies uspokoił się natychmiast, gdy usłyszał znajomy głos proboszcza. Pan Lauscher witał księdza serdecznym uśmiechem i zapraszał do pokoju. Pan Lauscher był od pasa w dół sparaliżowany i poruszał się przy pomocy wózka inwalidzkiego. Zaraz na początku opowiedział proboszczowi o swojej tragicznej przygodzie, nigdy potem do tego tematu nie wracając. Spowodował po pijanemu wypadek samochodowy. Pędził za szybko i wylądował na drzewie. W szpitalu dowiedział się, że najprawdopodobniej nigdy już nie będzie samodzielnie chodził. Buntował się straszliwie, złorzeczył brzydko Panu Bogu i lekarzom. Z biegiem czasu uspokoił się, zaczął krytycznie oceniać samego siebie i bić się we własne piersi. Powoli odnalazł Boga, który był teraz jego siłą i nadzieją. Od pewnego czasu zaczął pod wpływem nowej lekarki intensywnie ćwiczyć chodzenie. Nie należało spodziewać się cudu - mówiła pani doktor - jej zdaniem istniała jednak iskierka nadziei. Reszta należy do Pana Boga. Ćwiczył więc pan Lauscher jak zaawansowany lekkoatleta, nadzieję żywił i Boga się uczepił, co zmieniło całe jego życie. Korzystał regularnie z sakramentu pokuty i eucharystii, modlił się i uczęszczał w niedziele i święta do kościoła. Ksiądz Bochenek znał pana Lauschera od ośmiu lat i z podziwem rejestrował postępujące w jego sercu i umyśle zmiany. Powiedział pan Herbert kiedyś coś, co proboszcza mocno zaskoczyło. Lauscher z namysłem głębokim i przekonaniem skonstatował, że cierpienie ma także swoją dobrą stronę. Dzięki mojemu kalectwu - powiedział - wiele spraw oceniam inaczej, głębiej. Jestem Bogu za to doświadczenie wdzięczny. Ksiądz Bochenek przypomniał sobie słowa swego pierwszego proboszcza, który okazyjnie powtarzał, że nie ma nic głupszego od człowieka, który nigdy nie cierpiał. Pan Lauscher podyskutował trochę na temat życia erotycznego Clintona, dochodząc do wniosku, że świat ma wiele innych, poważniejszych zmartwień, którym środki masowego przekazu nie poświęcają najmniejszej szczypty czasu. Babrzą się natomiast z lubością w szczegółach anatomicznych prezydenta i lansują zadowoloną Monikę Lewinską, która rozkoszuje się niespodziewaną karierą i popularnością, o której zawsze marzyła. Pan Lauscher zamilkł. Miał minę kogoś, kto napił się octu. Potem rozpogodzony przyjął Ciało Pańskie, twierdząc, że jest niegodny. Ksiądz Bochenek także zadeklarował z przekonaniem swoją niegodność. Wracał często myślami do popełnionych grzechów, ubolewając, że nie można ich z życiorysu wygumować. Miał nadzieję, że Pan Bóg o nich zapomni, choć nie przypuszczał, żeby Najwyższy miał kłopoty z pamięcią. Będzie prawdopodobnie wszystko pamiętał, ale będzie udawał, że zapomniał. Grzesznik wiedząc o tym, będzie wprawdzie korzystał z miłosierdzia Bożego, ale równocześnie palił się ze wstydu, chyba, że Pan Bóg w ramach amnestii obdarzy go łaską zapomnienia. Proboszcz ocknął się z zamyślenia, uśmiechnął się smętnie i pożegnał. Patrząc na szumiący las i potężny masyw skalny, wiszący nad Lindentalem, doszedł do wniosku, że dobroć Boża jest nieograniczona, skoro tak hojnie i kunsztownie ukształtowała świat. Ksiądz proboszcz spojrzał na listę, przygotowaną przez niezastąpioną panią Leopoldine. Znalazł nowe nazwisko i adres, musiał się więc zastanowić, jak odszukać panią Weizenbrot, bo tak smacznie nazywała się nowa parafianka, pragnąca się z proboszczem zobaczyć. Pani Schatzberger opisała wprawdzie dojazd do pani Weizenbrot, proboszcz słuchał jednak jednym uchem, błądząc myślami po wertepach spraw, które miał w tym dniu załatwić. Usiłował odtworzyć w pamięci instrukcję pani Leopoldine, co mu się częściowo udało. Skręcił więc znowu w lewo i dodał gazu. Z lamusa pamięci wyłoniła się postać starego człowieka, który siedział na parterze familoka i zobaczywszy księdza, nerwowo machał rękami. Ksiądz Adam był wtedy wikarym w dużym, przemysłowym mieście górnośląskim i pieszo odwiedzał chorych. Na początku musiał żmudnie przebijać się przez bramy zalatujące moczem, zaśmiecone podwórza z zawsze przepełnionymi śmietnikami, na których popiskiwały szczury, i klatki schodowe brudne, bo niczyje. Właścicielem było państwo, czyli wygodna fikcja. Ksiądz Adam dostrzegł wysiłki starego człowieka i podszedł pod okno, żeby nawiązać kontakt. Stary człowiek pokazywał prawą ręką zakończoną palcem wskazującym drzwi wejściowe. Ksiądz Adam grzesząc inteligencją, znalazł wejście i wnet zastukał do drzwi starego człowieka. Stary człowiek ucieszył się wyraźnie, wskazując na wolny stołek. Potem powiedział po prostu, że wnet umrze, najwyższy więc czas, żeby z Panem Bogiem wyrównać rachunki. Ksiądz Bochenek zapewniał starego człowieka, że razem będą obchodzić jego stulecie, stary człowiek jednak wiedział swoje. Wyspowiadał się gruntownie, przyjął komunię świętą i poprosił o ostatnie namaszczenie. Ksiądz Adam wahał się, gdy chodziło o namaszczenie chorych, jako że stary człowiek wcale czerstwo się prezentował. Kanarek w dodatku wesoło podskakiwał w klatce i trelami wykwintnymi chwalił Pana Jezusa, którego najwidoczniej wyczuwał. Ksiądz Adam namaścił więc starego człowieka, prosząc Pana Boga o jego zdrowie. Tłumaczył przy tym staremu człowiekowi, że ostatnie namaszczenie wcale nie musi być ostatnie, ten jednak patrzył na księdza wzrokiem, który mówił Ty sobie zdrowo gadaj, a ja swoje wiem! Ksiądz Adam pożegnał się z sympatycznym staruszkiem, obiecując, że się znowu zamelduje. Zamykając drzwi, zerknął na szyld z nazwiskiem, żeby odfajkować odwiedziny. Stary człowiek nazywał się Walter Grzondziel. Ksiądz Adam nie znalazł starego Grzondziela w spisie chorych. Spotkanie z nim było więc przypadkowe, a raczej sprowokowane przez Pana Boga, który kule nosi, gdy ludzie strzelają. U Pana Boga nie ma przypadku. Przypadek ludzie wymyślili, żeby wytłumaczyć coś, czego wytłumaczyć się nie da. Pojęcie przypadku jest rodzajem kitu, którym się zapycha dziury, z których wyziera tajemnica rzeczywistości. Jakież było zdziwienie księdza Adama, gdy mniej więcej dwa tygodnie później przeczytał na trumnie, gotowej do pogrzebu, nazwisko starego Grzondziela. Ksiądz Adam modlił się żarliwie za jego duszę. Wtórowały mu dwie kobiety i dziewczynka. Kobiety pomagały Grzondzielowi w ostatnich miesiącach życia, dziewczynka była wnuczką jednej z nich. Stary Grzondziel rozweselał ją śmiesznymi minami, wesołymi opowiastkami i pozwalał jej karmić kanarka. Babcia dziewczynki, opowiedziała jeszcze księdzu Adamowi, że stary Grzondziel podarował małej Adeli klatkę z ptakiem. Powiedział dziewczynce, że jak on, Grzondziel, będzie w niebie, to kanarek zaraz po pogrzebie zaśpiewa jak nigdy przedtem. Adela przestępowała niecierpliwie z nogi na nogę, chcąc jak najszybciej wrócić do kanarka i przekonać się, czy pan Walter jest już w niebie. Ksiądz Adam przypomniał sobie słowa Jezusa o konieczności stania się jak dziecko, żeby wejść do królestwa Bożego. Ksiądz Bochenek wjechał między dwa rzędy domków, szukając numeru pani Weizenbrot. Przed nim wyrastał potężny masyw skalny, pokryty częściowo karłowatymi sosnami. Promienie słońca kładły się pomarańczowym blaskiem na skalną ścianę, czyniąc ją jeszcze potężniejszą. Człowiek jest taki malutki, a tak bardzo podskakuje, pomyślał ksiądz Bochenek. Wydmuchał nadmiar wilgoci do higienicznej chusteczki, łapiąc się za głowę, konstatując znany, przyciężkawy i jakby gęsty ból. Byle do niedzieli. Po mszy świętej w Klein Nieselregendorfie można się będzie uraczyć pigułkami i pozostać do wtorku wieczora w łóżku. IV. Zakotwiczenie w miłości Boga. Pani Weizenbrot była prawie przez cały dzień sama. Tkwiła nieodmiennie w fotelu, obok którego stała butla z tlenem. Młodzi, czyli wnuczka z mężem pracowali, prawnuczek Mathias uczęszczał do szkoły. Tak więc siedziała pani Weizenbrot Matilde samotnie w swoim fotelu, obłożonym poduszkami i rekonstruowała przeszłość. Czasem popatrzyła w telewizor. Wyłączała go po krótkim czasie, bo nie rozumiała już świata ani ludzi. Wszystko stało się takie dzikie, szybkie i głupie - zwierzyła się kiedyś proboszczowi. Ludzie z ekranu oszukują się ciągle, gwałcą i mordują. Jeśli telewizor ma być oknem na świat, to lepiej to okno zamykać. Otwiera je czasem z nudów, spodziewając się za każdym razem czegoś sensownego, spokojnego, ludzkiego. Łudzi się jednak. Zdegustowana odcina się od seledynowego ekranu, wracając do lat dawno minionych. Tam spotyka ludzi znajomych i kochanych. Tam rozmawia z rodzicami, koleżankami szkolnymi, mężem nieboszczykiem, dziećmi i wnukami. Tam przeżywa, po raz nie wiem który, radość z pierwszej tabliczki do pisania, pierwszych prawdziwych butów i pierwszego śniegu. Pierwszy śnieg zwiastował Boże Narodzenie. Pani Weizenbrot zapamiętała zapachy bożonarodzeniowe z kościoła i domu. W kościele pachniało choiną i kadzidłem. W domu unosił się zapach jabłek, pierników i świec choinkowych. Ksiądz Bochenek słuchał zwierzeń pani Weizenbrot, przytakiwał, momentami uśmiechał się do własnego dzieciństwa. Bywało, że na zaproszenie gospodyni parzył sobie kawę w kuchni. Zapach kawy roznosił się po całym domu. Sprzyjał zwierzeniom i wspomnieniom. Bywało, że pani Weizenbrot milkła i patrzyła w siną dal. W jej oczach iskrzyła się wieczność. Kiedyś westchnęła po takim zamyśleniu, że życie jest zbyt krótkie i nieodwracalne. Potem jednak z widoczną ufnością i miłością przyjęła Ciało Pańskie. Przed sąsiednim domem starsza kobieta strofowała potężnego psa. Robił zbyt wiele hałasu o nic. Ksiądz Bochenek przypomniał sobie, że otrzymał niedawno list, w którym urząd zajmujący się zbieraniem miesięcznych składek na rzecz Kościoła, prosił, żeby skontaktować się w panią Jämmerling, która od dłuższego czasu zalegała z uiszczaniem. Nie był pewny, czy kobieta z psem jest panią Jämmerling, adres jednak się zgadzał. Podszedł do płotu, przywitał się z kobietą i zrobił przyjazną minę do psa, choć za psami nie przepadał, zwłaszcza po lekturze jednej z książek Thomasa Bernarda. Usłyszawszy nazwisko wiedział, że jest pod właściwym adresem. Pochwalił psa, który księdzu Bochenkowi wyraźnie niedowierzał, potem zapytał, czy ogród wokół domu sama pielęgnuje. Kobieta przytaknęła, dodając, że w tym roku jeszcze może podoła, w przyszłym będzie musiała kogoś wynająć. Ksiądz Bochenek wyraził podziw, nie pytając przezornie o wiek rozmówczyni. Dzielił kobiety na młode i stare. Młodym należało ciągle przypominać, że są młode; starym nie należało nigdy przypominać, że są stare. Rodzaj dyplomacji, który nie prowadzi do hańby. Pani Jämmerling także otrzymała upomnienie z powodu opieszałości w płaceniu składek, o czym sobie przypomniała, potrząsając duchowną dłonią. Zaczęła więc po wstępnych duserach proboszcza, narzekać na brak pieniędzy, który ją ostatecznie zmusi do opuszczenia wspólnoty kościelnej, co ją oczywiście ogromnie boli, ale nie widzi innego wejścia. Proboszcz radził udać się do wspomnianego urzędu lub napisać list. Po chwili zaproponował, że sam zajedzie gdzie trzeba i przedstawi beznadziejną sytuację pani Jämmerling. Dla takich, którzy walczą o utrzymanie się na powierzchni, urząd przewiduje znaczne ulgi lub czasowe zniesienie obligacyjnych składek. Ksiądz Bochenek dodał po chwili, że jest gotów nie tylko pomóc w urzędzie, ale spróbuje także zmobilizować Caritas i miejscową Frauenrunde, żeby zaskoczyły i nie pozwoliły pani Jämmerling przymierać głodem. Kobieta poczerwieniała niebezpiecznie, po czym zaczęła wycierać kąciki oczu, w których pojawiły się lśniące łzy. Zaczęła szlochać, czkając. Ksiądz Bochenek przemawiał do niewiasty tonem pocieszyciela. Pocieszanie innych należało do jego zasadniczych zajęć. Pocieszanie innych nie było nigdy jego mocną stroną. Był zbyt konkretny i logiczny w formułowaniu pocieszających treści, co doraźnie niekoniecznie koiło, na dłuższą metę, gdy delikwent znowu zaczął eksploatować zwoje mózgowe, pomagało. Pani Jämmerling uspokoiła się do tego stopnia, że pies z zadowoleniem bił ogonem o trawnik. Powiedziała, że pomocy żadnej nie potrzebuje. Powodzi jej się wcale dobrze. Po mężu, który przepracował przeszło trzydzieści pięć lat w stalowni, kasuje niezłą emeryturę. Mąż wybudował ten dom i grał w orkiestrze zakładowej na helikonie. Jego potężna trąba stoi jeszcze na strychu. Jak dmuchał do tego helikonu, robił się czerwono-fioletowy. Lekarz radził mu przestać dmuchać, ze względu na nadciśnienie. Klaus, znaczy się mąż, przestał, ale trochę za późno. Pierwszy atak apopleksji okazał się ostatnim. Zmarł w karetce pogotowia. Na pogrzebie orkiestra była w komplecie. Jak zagrała Ich hatt einen Kameraden, to nawet proboszcz Panzerblech uronił kilka łez. A wiadomo, że ostatni raz płakał w kołysce. Panią Jämmerling wykańczają nerwowo i finansowo wnuki i wnuczki. Ocierając resztkę łez, powiedziała, że zjawiają się dokładnie i regularnie z emeryturą i bezlitośnie grabią. Jedna potrzebuje na prawo jazdy, inna jeszcze nie była na wyspach Kanaryjskich, Helmut potrzebuje koniecznie na sprzęt narciarski, zaś jego młodszy brat Willi zachorował na hondę. W razie odmowy, zapowiadają, że ich noga więcej nie przekroczy jej progu. Poza nimi nikogo nie mam - ciągnie pani Jämmerling. Jak oni mnie przestaną odwiedzać, zostanę sama jak pustelnik. Mogę ich zwabić jedynie mamoną. O miłości z ich strony nie ma co marzyć. Mogę ich jednak raz w miesiącu oglądać, a to jest dla mnie ważne. Wyczyścili moje konto do tego stopnia, że ledwo mogę nadążyć z bieżącymi opłatami. O przekazie składek kościelnych najpierw zapomniałam. Potem prosiłam Helmuta, żeby uiścił z mojego konta. Dla mnie pójście do banku czy na pocztę jest tak uciążliwe, że prawie niemożliwe. Helmut pieniądze podjął, ale zapomniał je widocznie wpłacić. I tak nazbierała się poważna suma, którą nie jestem w stanie jednorazowo przekazać. Jestem uzależniona od syna i wnuków, oni zaś traktują mnie jak kolonię zamorską, którą się bezlitośnie eksploatuje. Nie jestem w stanie się obronić. Gdy ostatnio wspomniałam o konieczności zapłacenia zaległych składek kościelnych, Verena, ta od prawa jazdy, powiedziała z cynicznym uśmiechem, że lepiej wypisać się z Kościoła. Ma się wtedy święty spokój i więcej pieniędzy. Ci młodzi, proszę księdza, mają poprzewracane w głowach. Duch z nich wyparował! Ksiądz Bochenek powiedział, że najlepiej zostawić zlecenie w banku, żeby składki regularnie przesyłał gdzie trzeba. Chętnie podwiezie panią Jämmerling do rajki, gdzie wystarczy jeden podpis i wnuki zobaczą figę z makiem. Potem dodał, że nie trzeba ich rozpieszczać. Powinni sami zarobić na prawo jazdy, wyspy Kanaryjskie, sprzęt narciarski i hondę. Ludzie, którzy bez własnego wysiłku dochodzą do czegoś, żyją obok życia i stają się głupio zuchwali. Pani Jämmerling przytakiwała skwapliwie, prosząc o regularne odwiedziny. Dobrze jest z kimś pogadać, powspominać i poradzić się. Siedząc za kierownicą, uśmiechał się ksiądz Bochenek zagadkowo. Jego myśli poszybowały bowiem do Mżawki Małej, gdzie dane mu było przeżyć historię, godną pióra Franza Kafki. Odwiedzał regularnie starego szklarza, pana Emanuela Widocznego, który przybył po wojnie do Mżawki Małej z dalekiego świata. Mistrz Widoczny zorientował się, że w Mżawce i okolicy szklarza ani na lekarstwo, zmajstrował więc małą platformę na dwóch kołach, którą przyczepiał do damskiego roweru. Mistrz Widoczny był bowiem taki mały wzrostem, że prawie niewidoczny. Od rana do wieczora objeżdżał parafię i sąsiednie miejscowości, wstawiając nowe szyby w miejsce potłuczonych. Mistrz Widoczny miał z związku z tym dostęp do ludzkich domostw i tajemnic. Wstawiał bowiem szyby w tym czasie, kiedy mężowie w pocie czoła zdobywali pieniądze na chleb powszedni i trochę wódki. Trzeba dodać, że był gładki w obejściu, budził zaufanie i umiał słuchać. Dowiadywał się więc więcej niż proboszcz w konfesjonale. Mistrzowi Widocznemu opowiadano bowiem z rozmachem, detalicznie, dramatyzując i koloryzując. Dla proboszcza pozostało skromne résumé - suche, pozbawione dramatycznego nerwu. Trzeba przyznać, że mistrz Widoczny nigdy nie przywłaszczał sobie kompetencji duszpasterza, proboszcz zaś nigdy nikomu nie wstawił nowej szyby. Pewnego pięknego dnia, przyszło mistrzowi Widocznemu szklić okna u wdowy po poległym na ruskim froncie Emilu Grudnioku. Grudnioczka wyglądała przy mistrzu Widocznym jak Gulliwer. Była więcej niż słusznego wzrostu, szerokobiodra i ekspansywna z przodu. Miała czwórkę dzieci. Ostatni chłopak ujrzał światło dzienne dokładnie dziewięć miesięcy po ostatnim urlopie Emila, który wtedy jeszcze walczył w Norwegii. Pozostała trójka też była błogosławieństwem kolejnych urlopów. Emil śpieszył się, jakby przeczuwał, że pozostało mu niewiele czasu. O tym, że zostanie pod Kurskiem rozjechany przez ruski czołg, nawet we śnie nie pomyślał. Początkowo odwiedzał mistrz Grudniokową z powodu rozbitych szyb, których przy czwórce dzieci, dorastających bez ojca, prawie nigdy nie brakowało. Potem przywoził dzieciom cukierki, mając nadzieję, że wkrótce rozbiją jakąś szybę. Wnet tak się zadomowił, że przybywał o każdej porze bez szczególnego pretekstu, co wdowie Grudniokowej coraz wyraźniej pochlebiało. Kiedyś oświadczyła prosto z mostu, że powinni dać na zapowiedzi, bo ludzie w Mżawce zaczynają strzępić języki. Widoczny powiedział, że nic go ludzkie języki nie obchodzą. Ale mnie obchodzą - orzekła Grudniokowa, wycierając mokre ręce do fartucha. Albo zapowiedzi, albo przestań do mnie zaglądać - dodała. Na takie ultimatum, wycofał się mistrz Widoczny prawie obrażony. Nie lubił być do niczego przynaglany, szczególnie do małżeństwa. Po dwóch miesiącach najmłodszy z Grudnioków rozbił za jednym zamachem dwie szyby w kuchni. Matka o dziwo nie potraktowała go rózgą, ale prawie rozrzewniona poleciła sprowadzić natychmiast Emanuela, żeby dziury w oknie zaszklił. Mistrz zaszklił co trzeba i zaznaczył półgłosem, że w razie, gdyby oferta z zapowiedziami była jeszcze aktualna, gotów jest poczynić odpowiednie kroki. Rano wyruszył do roboty prosto z domu Grudniokowej. Grudniokowa jakby odmłodniała. Powiedziała pogwizdującemu Emanuelowi, że teraz niech sobie ludzie języki strzępią. Ksiądz Bochenek uśmiechał się ciepło. Znał doskonale mistrza Widocznego, jego dobre serce, pracowitość i nienawiść do alkoholu. Za tą nienawiścią musiało się kryć coś, o czym pan Emanuel nigdy nie wspominał, co go jednak ciągle musiało ogromnie boleć. Proboszcz przystanął na chwilę, podziwiając stado sarenek, skubiących zeszłoroczne wiechcie trawy na skraju lasu. Świat jest cudowny - pomyślał ksiądz Adam - i sięgnął po cukierek wypełniony kofeiną. Mistrz Widoczny ożenił się z wdową po Emilu Grudnioku, wyuczył i wykształcił przybrane dzieci, pomógł im pobudować własne domy i warsztaty. Sam pozostał z żoną w starym domku, który zaczął się sypać. Potem zmarła pani Widoczna, która z czasem zmalała, zmizerniała, stała się mniej widoczna. Na jej pogrzebie płakał jedynie mistrz Emanuel. Znać kochał szczerze wdowę po poległym Emilu. Z miłością nigdy nie wiadomo - pomyślał wtedy proboszcz Bochenek. Miłość ma tyle pomysłów, tak zaskakuje i takie przybiera formy, że nigdy jej nie można zaszufladkować. Mistrz Widoczny został sam jak kogut na wieży kościelnej. Przybrane córki i synowie przychodzili kasować, podobnie jak wnuki i wnuczki pani Jämmerling. Gdy zaległ na dobre, przychodzili li tylko zaglądać czy jeszcze żyje. Pewnego dnia zjawiła się na probostwie sąsiadka Widocznego, pani Wyżgolikowa. Prosiła w imieniu pana Emanuela o pilne przybycie proboszcza z komunią świętą i olejami. Zastraszona powtarzała , że stary Widoczny do wieczora nie dociągnie. Proboszcz udał się w te pędy do zaniedbanego domku, gdzie dosyć długo przygotowywał Widocznego do jego ostatniej drogi. Potem siedział chwilę przy chorym, żartując, że w niebie prawdopodobnie nie ma szyb. Będzie więc musiał sobie mistrz Widoczny poszukać innego zajęcia. Na pewno je wnet znajdzie, bo jest człowiekiem pracowitym i ma żyłkę do interesu. Widoczny puścił żart mimo uszu. Powiedział nieśmiało, że chciałby przed śmiercią ofiarować sto tysięcy złotych na walkę z alkoholizmem. Za sto tysięcy złotych można było na giełdzie kupić dwuletni fiat 126p. Była to więc suma na owe czasy stosunkowo imponująca. Na zacnej gębie księdza Bochenka odmalowało się zaskoczenie. Pomyślał jednak błyskawicznie, bo też miał żyłkę do interesów, że za tę sumę można by totalnie odnowić pokrycie dachu na probostwie. Stary Widoczny chciał jednak koniecznie uderzyć w szerzący się faktycznie jak epidemia alkoholizm. Skoro tak, trzeba będzie porozumieć się z odpowiednim referatem w kurii, żeby darowizna nabrała mocy prawnej i ostatecznie posłużyła celowi, jaki jej wyznaczył ofiarodawca. Ksiądz Bochenek pokwapił się do centrali diecezjalnej, gdzie został skierowany do księdza, który koordynował w diecezji poczynania przeciwalkoholowe. Szef walki z alkoholizmem nie wyglądał na przekonanego abstynenta - pomyślał ksiądz Bochenek - ale każdy może się mylić. Proboszcz Mżawki Małej przedstawił sprawę, podając wartość darowizny, co księdza kierownika od walki z alkoholizmem wyraźnie ożywiło. Powiedział, że przyjedzie nazajutrz z kolegą i wobec dwóch świadków - ksiądz proboszcz będzie drugim świadkiem - sfinalizują darowiznę zgodnie z przepisami. Przyjechali z samego rana i od razu udali się do domku pana Widocznego Emanuela, którego proboszcz jeszcze wczoraj wieczorem zawiadomił o ich wizycie. Pan Widoczny miał policzki krasne od gorączki, był jednak przytomny, choć wyraźnie wystraszony. Trwożnie spoglądał na drzwi, prosząc gości, żeby się śpieszyli z tą całą pisaniną, bo czuje się nienajlepiej. Ksiądz Bochenek domyślał się przyczyny niepokoju dobrodzieja. Pan Emanuel bał się, że wpadnie któryś z przybranych synów i narobi hałasu. Ksiądz kierownik od wojny z alkoholizmem przeczytał na głos odpowiedni protokół i podał go panu Widocznemu, żeby podpisał. Chory podpisał, po czym wszyscy trzej kapłani także złożyli swój podpis pod darowizną. Pan Widoczny wydobył z poduszki, na której spoczywał, pokaźny zwój banknotów, opatulony w papier gazetowy. Prosił, żeby ksiądz kierownik przeliczył pieniądze, bo on, Widoczny, chciałby nieco odpocząć, co znaczyło, że goście mają zmykać. Goście dziękowali w imieniu swoim i armady walczącej z alkoholizmem, ksiądz Bochenek obiecał, że się wkrótce znowu pokaże. Zapytał Widocznego, czy czegoś potrzebuje. Pan Emanuel zaprzeczył zawstydzony i bez większego przekonania. Ksiądz Bochenek przypomniał sobie niemieckie przysłowie o tym, że niewdzięczność jest zapłatą tego świata. Taki Widoczny całe życie harował jak opętany, żeby wyżywić, wyuczyć i pobudować domy z warsztatami pracy dla przybranych dzieci, teraz leżał opuszczony, zapomniany i zaniedbany. Czasem wpadał któryś z synów lub wnuków, żeby zobaczyć, czy dziadek jeszcze oddycha. Przy okazji wynosili, wszystko, co im się mogło przydać. W izbie zostało brudne wyrko, na którym dogorywał dobry pan Emanuel, nocny stolik, na którym panował bałagan i obraz z Matką Boską Bolesną, która staremu człowiekowi dochowała wierności. Od czasu do czasu zaglądała sąsiadka, starsza pani Wyżgolikowa. Ona przynosiła trochę zupy, herbaty i mokrym ręcznikiem obmywała ciało chorego, co pan Emanuel przyjmował z ogromną wdzięcznością. Raz w tygodniu wpadał zdyszany lekarz. Zostawiał receptę, trochę dobrych rad i szpitalnego zapachu. Zacna skądinąd pani Wyżgolikowa, której mąż zostawił nogę pod Monte Cassino, narobiła niechcący pożałowania godnego zamieszania. Milczenie nie było jej mocną cechą. Po południu spotkała przy furtce jednego z przybranych synów pana Emanuela, któremu detalicznie opowiedziała, jak to z rana podjechał elegancki samochód pod dom ojca, z którego wysiedli dwaj nieznani księża i proboszcz Bochenek. Byli tam około dwadzieścia minut, potem wrócili do samochodu. Jeden z nich trzymał w ręce coś zawiniętego w gazetę. Ci dwaj odjechali w kierunku szosy, ksiądz Bochenek wrócił pieszo na probostwo. Ksiądz Bochenek wrócił faktycznie na probostwo, gdzie czekała nań zwykła porcja interesantów. Potem poczytał trochę, zjadł obiad, pospacerował po starym cmentarzu i wrócił do swej samotni. Przed czwartą rozległ się gwałtowny i natrętny dzwonek. Pobiegł do kancelarii, otworzył drzwi i zobaczył syna pana Emanuela z panem Emanuelem na plecach. Syn taszczył przybranego ojca jak worek kartofli i jak worek kartofli zwalił go na krzesło. Następnie zaczął głośno ujadać na złodziei, którzy z rana napadli na starego, bezbronnego człowieka, ograbili go z ciężko zarobionych pieniędzy, żeby sobie kupić jeszcze lepszy samochód. Mężczyzna był tak podekscytowany i zasłuchany w swój przygotowany starannie repertuar, że jakiekolwiek próby nawiązania z nim rzeczowego dialogu były wykluczone. Stary pan Widoczny siedział skulony na krześle. Był tak zawstydzony, że budził szczery żal. Czasem podnosił oczy na proboszcza, błagając o zrozumienie i przebaczenie. Proboszcz milczał, czekając cierpliwie, aż wulkan wykipi i zastygnie. Wulkan kipiał jednak dalej, używając momentami określeń dość oryginalnych. Syn pana Emanuela był taksówkarzem, stąd urozmaicony i dosadny repertuar wyzwisk. Ksiądz Bochenek pozwolił mu kipieć. Udał się do kuchni, przyniósł szklankę herbaty i podał panu Emanuelowi. Stary, chory człowiek przyjął herbatę jako gest pojednania. Wiedział, że proboszcz mu współczuje i nie żywi żadnego gniewu. Pochylając się nad chorym, powiedział proboszcz półgłosem, że Pan Jezus też musiał niejedno znieść. Wszystko się jednak kiedyś kończy. Taksówkarz zakończył litanię wyzwisk i insynuacji konkluzją, że jak zaraz nie dostanie skradzionych pieniędzy, zaskarży proboszcza i jego wspólników do sądu. Nastała nieznośna cisza. Ksiądz Bochenek powiedział, że pieniędzy zwrócić nie może, bo pan Emanuel przekazał je diecezjalnemu komitetowi walki z alkoholizmem. Trzeba więc poczekać do jutra. Proboszcz obiecał, że jutro, zaraz z rana zadzwoni do komitetu, żeby jego przedstawiciele przyjechali i przywieźli gotówkę. Nie jest jednak pewny, czy wojownicy z alkoholizmem darowiznę unieważnią, jest bowiem formalnie bez zarzutu przeprowadzona i podpisana przez dwóch świadków. Taksówkarz na to grzmiącym głosem, że do jutra ojciec wyzionie ducha. On chce dzisiaj swoje pieniądze. Ksiądz Bochenek zaznaczył grzecznie, że pieniądze są nie jego, spotkał się jednak z takim wzrokiem, że zaniechał dalszej naprawy świata. Przybrany syn pana Emanuela wrzucił ojczyma na plecy, przykazując mu wytrzymać jeszcze kilka godzin. Podreptał do taksówki, zwalił zmaltretowanego człowieka na tylnych siedzeniach i odjechał z piskiem odebrać darowiznę. Nazajutrz, tuż po mszy świętej, zjawiła się w zakrystii Wyżgolikowa, prosząc proboszcza, żeby natychmiast przybył z olejami świętymi do dogorywającego pana Emanuela. Na płocie cmentarnym sterczał kogut, zabierając się do piania. Zobaczył księdza i zrezygnował. Żona Aniołka Teofila stała przed domem i plotkowała z Michcią od kowala. Kobiety pozdrowiły księdza, odprowadzając go zaciekawionym wzrokiem do furtki pana Emanuela. Potem wróciły do przerwanego wątku. Ksiądz proboszcz spojrzał na chorego i skonstatował, że Wyżgolikowa tym razem nie przesadziła. Spróbował nawiązać kontakt z umierającym, chory jednak nie miał siły cokolwiek powiedzieć. Patrzył jednak na proboszcza takim wzrokiem, że serce duszpasterza krwawiło. Pan Widoczny nie zasłużył na taką Golgotę. Wieczne otwarte pytanie o sens cierpienia, zjawiło się pod czaszką duszpasterza i mąciło. Trzeba było zaiste mocnej wiary i totalnego zaufania Bogu, żeby się nie zbuntować. Ksiądz Bochenek udzielił dobremu panu Emanuelowi rozgrzeszenia, potem odłamał cząstkę hostii i podał umierającemu. Następnie przygotował naczyńko z olejami i zaczął recytować przepisane modlitwy z rytuału. Jego wzrok dotknął wzroku Matki Bolesnej, jedynej, która pozostała z Panem Emanuelem do końca. Modląc się, zauważył proboszcz tu i ówdzie nadszarpane tapety w pokoju, co kazało mu przypuszczać, że ktoś wczoraj wieczorem szukał jeszcze ukrytych dolarów lub marek. Wrócił jednak do modlitwy, prosząc Pana Boga, żeby zechciał panu Widocznemu zwrócić zdrowie. A jak nie zechce, żeby mu przynajmniej dał łaskę pogodzenia się z Jego wolą. Przyjęcie woli Bożej z wewnętrzną gotowością jest czasem aktem heroicznym. Wyżgolikowa szlochając, ocierała łzy. Proboszcz po skończonej modlitwie, dzierżył dłoń umierającego i trwał w milczeniu. Na parapecie okna usiadł wróbel i na swój sposób żegnał pana Emanuela. Pan Emanuel słyszał pożegnalne ćwierkanie wróbla, bo twarz jego rozpogodziła się, oczy po raz ostatni życzliwie spojrzały na proboszcza, potem zwróciły się ku Bolesnej Matce Jezusa i zastygły. Proboszcz dawno już dojechał pod dom sparaliżowanego Edmunda Leidenswega, trwał jednak przy kierownicy, odprowadzając myślami mistrza Emanuela Widocznego po raz drugi na cmentarz Mżawki Małej. Wspomnienie pana Emanuela zakończył krótką modlitwą o spokój jego zacnej duszy i o spokój dusz wszystkich zmarłych, których z racji swego kapłaństwa odprowadził na różne cmentarze w Polsce i Austrii. Żona Leidenswega przywitała proboszcza na progu. Była uśmiechnięta, choć życie jej nie było usiane różami. Mąż był od kilkunastu lat obłożnie chory, córka miała za sobą kilka operacji, ona sama niedomagała, walczyła jednak z podziwu godnym hartem o dobro ciężko doświadczonej rodziny. Pan Edmund przywitał księdza skinieniem głowy i chaotycznym ruchem ręki. Ksiądz Bochenek nie próbował Leidenswegów tanio pocieszać. Wobec autentycznego cierpienia czuł ogromny respekt i coś w rodzaju wstydu, że jest zdrowy. Wiedział, że Leidenswegowie żyją w pewnej izolacji. Pan Edmund wymagał opieki przez całą dobę, schorowana córka Silvia nie była zdolna do samodzielnego życia, była więc pani Franzi uwiązana jak katorżnik. Czekała jednak z radością na odwiedziny księdza, mogąc się przy okazji wyżalić, wygadać i zaczerpnąć trochę wiadomości z życia parafii. Punktem kulminacyjnym była komunia święta, którą pan Edmund przyjmował z głęboką wiarą. Żona podchodziła tuż po komunii świętej do niego i własną ręką kreśliła znak krzyża świętego na jego czole, sercu i ramionach, co pan Edmund przyjmował z widoczną miłością. W oczach pani Franzi wypisana była cała głębia troski i miłość tak szalona, że ksiądz Bochenek patrzył na nich z nieukrywanym zachwytem. Zdarzyło mu się obserwować wiele młodych, zdrowych, powabnych par, tak doszczętnie znudzonych, zdegustowanych i wypalonych, że smutek ogarniał ponury i celibat wydawał się stanem wymarzonej szczęśliwości. Na ich tle pełny oddania wyraz twarzy pana Edmunda i miłośnie zatroskane oczy pani Franzi emitowały tyle szczęścia, ufności i wewnętrznej radości, że serce proboszcza ładowało się jak akumulator i celibat wydawał się balastem uciążliwym. Miał rację świętej pamięci Carlo Carretto, gdy pisał, że wszystko, co nie jest miłością, jest w najlepszym wypadku stratą czasu. Kapłaństwo powinno być manifestacją miłości, zakotwiczonej w Bogu. Bez owego zakotwiczenia, staje się kiepskim teatrem jednego aktora, męczącym zarówno wykonawcę jak i widzów. Każdy przejaw miłości, zakotwiczony w Tajemnicy Miłości, jest cudownym darem, siłą nośną, kształtującą ludzkie losy po wieczność. Był ksiądz Bochenek momentami teologiem amatorem, czyli teologiem z miłości, czego o wielu znanych teologach współczesnych powiedzieć nie miał odwagi. Ich wywody tchnęły lodowatą sciencją, nagminnym krytycyzmem i demontażem Tajemnicy. Amator, to ktoś, kto przede wszystkim kocha. Każdy proboszcz powinien być amatorem! Wsiadając do samochodu, przypomniał sobie ksiądz Bochenek o okrągłej rocznicy urodzin przewodniczącego rady parafialnej, pana magistra Hirschbocka. Postanowił, wracając na probostwo, wstąpić do sklepu pani Grete Süss, żeby zamówić kosz z delicjami, który wieczorem wręczy panu magistrowi, w czasie próby chóru. Zatrzymał się przy sklepie i uśmiechnął do małej dziewczynki, która dzielnie mocowała się z suchą bułką. V. W trosce o kościół. Przegląd poczty należy do zwykłych i raczej nudnych zajęć proboszcza, chyba że wśród urzędowego bełkotu, durnych reklam i natrętnych ofert znajdzie się list od przyjaciela. Dziesięć procent bibuły zostaje na biurku do dalszej obródki, reszta ląduje w koszu. Prywatny list wędruje na biurko, gdzie w chwili błogiej ciszy cieszy lub martwi, zastanawia, pobudza i pokrzepia. Po ekspresowym obiedzie, chwila odprężenia na balkonie, gdzie słońce dokazywało jak wesoła wdówka i skąd widać było kota, skradającego się niepostrzeżenie wzdłuż parkanu, na którym podskakiwał rozbawiony kos. Sąsiad koncertował na pile tarczowej, załoga śmieciarki opróżniała z hukiem kontenery, chłopak wracający z przystanku autobusowego, zatrzymał się przy siatce płotu, przyjął postawę Manneken-Pisa i robił przez dłuższą chwilę to, co tamten. Po krótkim udziale w tak zwanym nurcie życia codziennego, zamknął ksiądz Bochenek drzwi balkonu, żeby ściszyć koncert sąsiada, przyjął pozycję intelektualną na swoim tapczanie i sięgnął po książkę konfratra Rogowskiego z Wrocławia, pt. Szukając tego, co zginęło. Z satysfakcją, która malowała się akceptującym uśmiechem na jego kapłańskiej gębie, przeczytał następujący fragment: Peter Hebblethwaite zapytuje w "Concilium": "Czy Kościół polski stanowi wzór dla Kościoła powszechnego?" Odpowiada: "Bohaterska partia Kościoła polskiego w symfonii Kościoła katolickiego jest wspaniała i niemożliwa do zakwestionowania. Jego rola wszakże jako tego, kto dostarczył orkiestrze Dyrygenta, ma - jak się wydaje - swoje granice. Te same wartości, które dają siłę i spójność Kościołowi w Polsce, mogą - rzutowane na scenę międzynarodową - stać się jego słabościami". Paradoks katolickości Kościoła polega na tym, że jego powszechność wyraża się, realizuje i rozwija poprzez Kościoły lokalne. Każdy Kościół lokalny jest trochę inny, nieco odmienny, w zależności od miejsca, czasu, ludzi, wydarzeń i sytuacji. Wnosi przez to do wspólnego skarbca wartości, które są oryginalne i niepowtarzalne. Które tworzą wspaniałą mozaikę Ludu Bożego. Dlatego każdy Kościół lokalny musi zrozumieć i uszanować odmienność innych Kościołów lokalnych. Dlatego Kościół powszechny musi rozumieć i szanować inność Kościołów, z których się nieustannie tworzy. Wielkość Kościoła powszechnego rodzi się z wielkości Kościołów we Francji i w Chinach, w Nigerii i Kanadzie, w Rosji i Australii. Nie chciej więc, żeby z powodu Dyrygenta, którego Kościół w Polsce dostarczył Symfonii Eklezjalnej, cały Kościół powszechny upodabniał się do twojego Kościoła lokalnego. Staraj się zrozumieć i uszanować odmienność innych Kościołów lokalnych, ich kłopoty i bóle, radości i powodzenia, poszukiwania i porażki. Nie potępiaj ich za to, że korzystają ze wspaniałego prawa bycia innymi. Jedność tworzy się tylko w wielości. Ksiądz Bochenek odłożył książkę i uśmiechając się ciągle do sufitu, poszybował myślami do pierwszej austriackiej parafii, w której z woli biskupa dane mu było duszpasterzować. Proboszcz Gerald Grabstein przyjął go męskim uściskiem, bez zbędnych wylewności i pytań, co się księdzu Bochenkowi wyraźnie spodobało. W czasie obiadu proboszcz Grabstein nawiązał do problemu księży polskich pracujących w austriackich parafiach. Próbował w jedwabnych rękawiczkach zwrócić Bochenkowi uwagę na specyfikę Kościoła austriackiego, którą trzeba koniecznie respektować. Brzmiało to bardziej jak ostrzeżenie, choć pomyślane było na pewno jako dobra rada. Żeby złagodzić nieco dobrą radę, pochwalił proboszcz Grabstein pracę wielu polskich księży, dodając, że bez nich trudno sobie już dzisiaj wyobrazić pracę w archidiecezji. Ksiądz Adam uśmiechnął się wtedy pod nosem, bo mu się spontanicznie przypomniało żydowskie przysłowie, dotyczące wprawdzie pieniędzy, ale pasujące także do sytuacji księży polskich w Austrii: Nie jest z nimi tak dobrze, jak źle bez nich! Proboszcz Grabstein powiedział po chwili, nie owijając słowa w bawełnę, że jeden z polskich duszpasterzy ustawił na głównym ołtarzu dość potężny obraz Matki Boskiej z Częstochowy, przesłaniając nim obraz świętego Leopolda, patrona Austrii. Proboszcz Grabstein zaznaczył, że żaden austriacki katolik nie ma nic przeciwko Matce Boskiej z Częstochowy, parafianie uważali jednak, że ich proboszcz z Polski popełnił gruby nietakt, w związku z czym poprosili arcybiskupa, żeby ich uwolnił od proboszcza, proboszcza zaś poprosili usilnie, żeby zabrał ze sobą obraz, aby mogli spokojnie oglądać i czcić świętego Leopolda Babenberga jak to czynili ich ojcowie i praojcowie. Po chwili milczenia, powiedział ksiądz Grabstein jeszcze, iż niektórym polskim gościom trudno zrozumieć, że polski model Kościoła niekoniecznie jest jedynie prawdziwy i najlepszy. Kościół ma wiele oblicz, wszystkie razem tworzą jego powszechną tożsamość, autentyzm. Przytoczył jeszcze innego polskiego księdza, który od dziesięciu lat ciągle porównuje polski model Kościoła ludowego, z pełnymi świątyniami, z tasiemcowymi kolejkami do spowiedzi i gigantycznymi pielgrzymkami, z Kościołem austriackim, gdzie świątynie są raczej pustawe, kolejek do spowiedzi nie ma, pielgrzymki mają oblicze bardziej kameralne i piknikowe. Miast ubolewać nad pożegnaną polską przeszłością i rozdzierać szaty nad skomplikowaną austriacką teraźniejszością, warto odkryć specyfikę Kościoła w Austrii, docenić ją, bo wnosi do Kościoła powszechnego wartości jednorazowe, znamienne, nie dające się zastąpić innymi wartościami. Ksiądz proboszcz Bochenek uśmiechał się ciągle do sufitu, który stał się ekranem pierwszych jego doświadczeń w Kościele austriackim. Dziękował Bogu, że pozwolił mu spontanicznie zrozumieć problem Kościoła powszechnego, ukazującego się w rozmaitych szatach, odcieniach i barwach. Nie miał większych trudności z ukochaniem jego austriackiego oblicza. Doświadczenie nowego oblicza Kocioła, pozwoliło mu na nowo spojrzeć na polskie jego oblicze, które z perspektywy nowego Kościoła, nie jawiło się już jako szczytowy model Kościoła; Kościoła bez skazy i pęknięć. Ksiądz Bochenek był od dawna przekonany, że ilość niekoniecznie oznacza jakość. Wręcz przeciwnie; masa najczęściej obniża poziom jakości. Powiedzenie jednego z polskich satyryków, że Polak to katolik i alkoholik, oddaje w bardzo uproszczony oczywiście sposób pewien rodzimy smaczek, sygnalizujący jedno z kilku pęknięć polskiego katolicyzmu. Czesław Miłosz pisał o Polakach, że noszą gorset - rzymski gorset - który pęka po jakiejś porcji alkoholu i wtedy wyziera spod niego chaos, mniej spotykany w cywilizacji zachodnioeuropejskiej. Religia rzadko jest dla nich doświadczeniem wewnętrznym, najczęściej zbiorem nakazów ugruntowanych na przyzwyczajeniach i przesądach plemiennych, przez co są stale w niewoli Społecznego Zwierzęcia Platona. Ich literatura jest wypełniona problemem obowiązku wobec istot zbiorowych (Kościół, naród, społeczeństwo, klasa) i wynikających stąd spięć. Nic dziwnego, że siła negacji u niektórych była wprost proporcjonalna do siły tej tradycji. Z biegiem lat odkrywał ksiądz Adam austriackie oblicze Kościoła, które jak każde inne, nie jest bez skazy; to jednak, które odkrył nauczył się cenić i szanować. Jeden z jego byłych polskich proboszczów, powiedział mu kiedyś w przypływie szczerości, że nie można być heroldem Dobrej Nowiny, gdy się nie kocha tych, do których zostało się posłanym. Miał niewątpliwie rację. Doświadczenie dwóch lokalnych Kościołów ogromnie ubogaca. Ksiądz Adam pomyślał na chwilę o Ojcu Świętym, który z perspektywy dyrygenta całego Kościoła, przeżywa jego fascynujące misterium. Jego batuta jest konieczna, o czym doskonale wiedział Założyciel Kościoła, będący jego siłą nośną i ostatecznym celem. Najpierw opadły powieki księdza Bochenka, potem książka księdza Rogowskiego. W pokoju było słychać delikatne tykanie elektronicznego zegara i mniej delikatne chrapanie proboszcza. Jedną z pozytywnych cech celibatu jest niewątpliwie możność chrapania, bez skutków ubocznych, jakie występują często w chrapiącym duecie małżeńskim. Ksiądz Bochenek ocknął się, starając sobie przypomnieć porę dnia. Po drzemce poobiedniej zdawało mu się często, że jest rano. Rano robił zazwyczaj szybki znak krzyża i rzut oka na czekające go zajęcia, spotkania i rozmowy. Teraz skonstatował z pewną ulgą, że czeka go tylko jeszcze lekcja z młodzieżą, msza święta i spotkanie z chórem, który będzie czcił pana tenora Hirschbocka. Punktualnie o piątej zjawiła się skromna grupka czternastolatków, przygotowujących się do bierzmowania. Młodzież dorodna, choć w jakiś dziwny sposób smutna, zainteresowana prawie wyłącznie własnymi procesami fizjologicznymi, tak zwaną burzą hormonów, o której się ostatnio wiele mówi i pisze. Okres dojrzewania jest na pewno okresem skomplikowanym, niespokojnym, pełnym wewnętrznych naporów i zahamowań. Młody człowiek porwany wirem dojrzewania przyjmuje pozy, których w gruncie rzeczy nie akceptuje, szuka potwierdzenia własnej wartości w kulcie idolów, które są dzisiaj najczęściej funta kłaków warte. Młodzi ludzie są straszliwie osamotnieni. Nie towarzyszy im w ich trudnych zmaganiach rodzina, szkoła i Kościół. Środki masowego przekazu reklamują natomiast nieograniczoną niczym wolność, kompletną swobodę życia seksualnego, włącznie z jego formami patologicznymi, filozofię czczego używania i kult posiadania. Dobrze odżywieni, pompowani wszelkimi możliwymi witaminami i ekscytowani wspomnianymi treściami z dużych i małych ekranów, cierpią na chroniczny zanik wyczucia wartości duchowych. Żyją obok nich, nie rozumieją i nie pragną ich. Niedawno jeden z takich biedaków chciał w szkole, przy pomocy rewolweru zmusić koleżankę do miłości. Nauczycielkę, która stanęła w obronie dziewczynki, zastrzelił. Ciekawa była reakcja prasy i telewizji. Zajmowały się prawie wyłącznie sprawcą zabójstwa, usprawiedliwiając go, tłumacząc, rozwodząc się nad jego trudnym dzieciństwem i chorą matką. Nauczycielką nie zajmowano się prawie wcale, choć pozostawiła dwoje osieroconych dzieci. Środki masowego przekazu nie są już w stanie dostrzec wielkości, bohaterstwa matki i nauczycielki, rozwodzą się natomiast szczegółowo i tendencyjnie nad biednym, nieszczęśliwym Helmutem. Środki masowego przekazu przestały nazywać sprawy po imieniu, bo ludzie prasy i telewizji cierpią na zanik wyczucia dobra i zła. Są bardziej zafascynowani sensacją i ilością odbiorców, czyli mamoną, niż moralną oceną ludzkich czynów. Takie myśli snuły się pod czaszką proboszcza, gdy zasiadł do stołu z grupką młodzieży, żeby omówić w ramach piątego przykazania Bożego kwestię tak zwanego usuwania ciąży, czyli zabijania nienarodzonych, i eutanazji, czyli legalnego zabijania narodzonych. Ksiądz Bochenek próbował młodych ludzi wciągnąć w dyskusję, co mu się z ogromnym trudem udało, stwierdził jednak ze smutkiem, że dyskutanci powtarzali li tylko slogany telewizyjne i prasowe, broniące z zapałem godnym lepszej sprawy, zabijania bliźnich. Ksiądz Bochenek był przekonany, że kryzys wartości i ocen moralnych jest w gruncie rzeczy kryzysem wiary. Dręczyło go pytanie, dotyczące zaniedbań i winy Kościoła. Przerażał go równocześnie ruch odnowy Kościoła w Austrii, przejmujący wzorce i mechanizmy z życia politycznego. Doceniał wartość demokracji, znał jednak także jej słabości i granice. Demokracja znaczy bowiem li tylko sprawowanie władzy większości nad mniejszością. Nie leży w granicach struktur demokratycznych decydowanie o wartościach religijnych i moralnych. Nie jest ważne ilu ludzi czegoś chce, lecz jakość tego, czego się chce. Ewangelia jest testamentem Syna Bożego. Testamentu nie można zmieniać i przeinaczać przy pomocy głosowania. Młodzi ludzie czuli, że proboszcz myślami krąży po niedostępnych im rejonach. Nastała cisza, która przywróciła księdzu Bochenkowi kontakt z bieżącą rzeczywistością. Przetarł oczy, spojrzał na zegar i pożegnał młodziutką, smutnawą, pełną zamętu cząstkę Kościoła, życząc jej mimo wszystko optymizmu płynącego z wiary, nadziei i miłości. Trzeba się za nich koniecznie modlić, pomyślał jeszcze, zakręcając jeden z kaloryferów w ramach oszczędzania energii. W drodze na probostwo myślał ksiądz Adam o licznych i silnych wpływach, jakim poddana jest zupełnie bezbronna i nieświadoma niebezpieczeństw młoda dusza. Tak zwanemu duchowi czasu - też zresztą sterowanemu przez telewizyjnych manipulatorów - modzie, konsumizmowi, zachwalanemu zewsząd wygodnictwu i hałasowi, uniemożliwiającemu odnalezienie własnego wnętrza, nie jest w stanie skutecznie przeciwdziałać swoją wiarą w Boga, starszy pan, który żąda ciągle wysiłku od człowieka, pełnej mobilizacji woli, totalnego zaangażowania zwojów mózgowych i rezygnacji z wielu atrakcyjnych propozycji świata tego. Wokół lampy przed probostwem krążyła ćma. Przyciągana światłem i ciepłem, nie przeczuwała śmiertelnego niebezpieczeństwa. I nikt nie był w stanie jej wytłumaczyć, że podąża do zguby. Nad garbami wzgórz różowił się horyzont, przecięty wstęgą wznoszącego się odrzutowca. Ludzie lecą na plaże do Republiki Dominikańskiej, na Haiti, wyspy Kanaryjskie, Majorkę i Bóg wie gdzie. Zaśmiecają świat i dusze tubylców. Sami nie wiedzą, czego naprawdę szukają. Prawdopodobnie szczęścia, choć nie wiedzą, co to jest. Szukają Boga, choć nie wiedzą, że On jest ostatecznym przeznaczeniem i poszukiwanym szczęściem. Wstęga po samolocie zaczęła się wichrować i rozpływać. Ksiądz Bochenek przechadzał się po placu farskim, rozkoszując się powietrzem, niosącym zapach rozbudzonej ziemi. Od sąsiada wiało zapachem palonego drewna. Zapachy przenikały się i mieszały. Dzień się już pochylił. W drodze do Lindentalu przypomniał sobie ksiądz Bochenek napis na plakacie, wywieszony koło uniwersytetu w Berkeley, cytowany przez mistrza Miłosza: Bóg umarł - Nietzsche! Nietzsche umarł - Bóg! Ksiądz Bochenek uśmiechał się do treści plakatu z Berkeley, do świata i samego siebie. Czuł się cząstką wielkiej tajemnicy. W kościele, na półce z książkami znalazł ksiądz Bochenek kopertę z pytaniem, na które miał w czasie mszy świętej odpowiedzieć. Od kilku lat próbował raz w miesiącu zgromadzić wokół ołtarza niewiasty z Lindentalu, żeby się z nimi pomodlić za ich mężów, dzieci i zmarłych. Zamiast homilii miał zamiar odpowiadać na pytania, wątpliwości i komentować ważne wydarzenia, w które zaplątany był Kościół. Msza święta dla pań nie wypaliła. Uczestniczyło w niej kilkanaście starszych niewiast, które i tak uczestniczyły w każdej mszy świętej. Zrezygnowany powiedział pewnej niedzieli, że w najbliższy piątek odbędzie się wprawdzie msza święta dla niewiast parafii, ale proboszcz nie zaprasza miejscowych niewiast, bo i tak nie przyjdą. Był to punkt zwrotny w historii mszy dla niewiast. Przyszła spora gromada i pojawiła się pierwsza koperta z zapytaniem, które dało księdzu Bochenkowi wiele do myślenia. Niewiasty pytały, dlaczego nie próbuję rozruszać ich mężów i synów. Ksiądz Adam powiedział wówczas, że w momencie, gdy msza święta z niewiastami będzie na tyle rozruszana, że w kościele zabraknie miejsc siedzących, wtedy zacznie molestować ich mężów i synów. Miał nadzieję, że niewiasty zmobilizują się, żeby zapełnić kościół. Motyw zrywu nie będzie wprawdzie nadprzyrodzony, ale przyrodzonym też nie można pogardzić, gdy prowadzi w końcu do Pana Boga. Kobiety napływały, ksiądz Bochenek dumał nad kolejnym pytaniem, dotyczącym tych katolików, którzy przyjmowali w czasie mszy komunię świętą, poza kościołem jednak zachowywali się fatalnie i skandalicznie. Pytanie brzmiało dokładnie tak: Co ksiądz sądzi o takich, co to.... Na początku mszy świętej przywitał proboszcz wszystkie niewiasty, wyrażając swoją szczególną radość z obecności kilku nadobnych panien i dziewczynek, których dotychczas nigdy nie było. Uważały widocznie, że nie są jeszcze niewiastami. Proboszcz przywitał ministrantki. Podkreślił też z radosnym zdziwieniem, że przy tym tempie wzrostu liczby uczestniczek trzeba będzie niebawem wziąć się za mężczyzn. Na razie trzeba się za nich modlić, żeby przygotować grunt pod Bożą łaskę. Po skończonej Ewangelii, proboszcz przeczytał pytanie i z głębi serca poprosił Ducha Świętego, żeby go uczynił Swoim narzędziem. Wiedział z doświadczenia, że prawie wszystko zależy od tajemniczego impulsu łaski, od Tego, który przenika ludzkie serca i dokonuje w nich dziwnych przesunięć. Często był przekonany, że wygłosił dobre kazanie, a okazało się, że zostało przyjęte nienajlepiej, sceptycznie i krytycznie. Kiedy indziej kończąc przemawiać, czuł się podle, był zdegustowany własną nieudolnością i nieporadnością, recenzje jednak były pozytywne. Bywało, że po przemówieniu w czasie udzielania sakramentu chrztu lub pogrzebie, ktoś telefonował, żeby podziękować za doskonale wyjaśniające lub pokrzepiające słowa. Czasem otrzymywał listy, niektóre tak obszerne jak samo kazanie, które były często prowokowane przez jedno sformułowanie lub marginesową uwagę. Czasem bywało wręcz wesoło. Ktoś cytował słowa proboszcza, których sobie ksiądz Bochenek za żadne skarby przypomnieć nie umiał. Był wręcz przekonany, że nic takiego nie powiedział. Bywało, że ktoś przypominał mu kazanie sprzed wielu lat, które jako żywo zapamiętał. Ksiądz Bochenek miał wtedy minę niesprecyzowaną, bo nie chciał się przyznać, że nie pamięta własnych słów, ale dalibóg niczego nie pamiętał. Duch tchnie, kędy chce! Wyprawia ze słowami przedziwne harce. Nadaje im najrozmaitsze odcienia, znaczenia, gasi je jak bańkę mydlaną lub konserwuje w ludzkiej pamięci i sercu. Obdarza je siłą niebywałą, ożywczą i konstruktywną lub piętnuje nudą rozwlekłą, która pozostawia po sobie pustkę perfekcyjną. Trzeba jeszcze wspomnieć o ambicji przemawiającego, którą Duch niekoniecznie popiera. Realizuje On bowiem własne cele, ważniejsze choć niezbadane, na pewno nie służące zaspokojeniu li tylko ambicji takiego Bochenka Adama z Klein Nieselregendorfu. Ksiądz Bochenek doskonale rozumiał wagę pytania, zawartą na dzisiaj w kopercie. Wynikało z austriackiej mentalności, która nie wiadomo czemu skłonna była widzieć i widziała Kościół w kolorach czarno-białych. Znaczyło to w praktyce: albo jesteś jako katolik święty, albo jesteś Heuchler, czyli hipoktryta. Ponieważ nikt nie chce być nazwany hipokrytą, wielu grzeszników dystansuje się od Kościoła. Wielu katolików austriackich uważa, że skoro nie mogą w stu procentach realizować wskazań Ewangelii, czyli być bez skazy, wolą lepiej zrezygnować z przynależności do Kościoła. Jest to postawa jasna i uczciwa. Wszystkich innych, którzy zmagają się ze swoimi słabościami lecz wiernie trwają przy Kościele nazywa się hipokrytami, co wzmaga dobre samopoczucie tych, co odeszli. Po pewnym czasie krystalizuje się i funkcjonuje straszliwie uproszczony schemat czarno-biały: katolicy to hipokryci, wszyscy inni, zwłaszcza ci, którzy opuścili z jakiegokolwiek powodu Kościół, to ludzie uczciwi, prostolinijni i wiarygodni. Z biegiem czasu powyższy sposób myślenia tak głęboko zakorzenia się w mentalności uczciwych, prostolinijnych i wiarygodnych, że przestają w ogóle u siebie dostrzegać zło. Błąd tkwi w sposobie widzenia Kościoła, braku zrozumienia jego zasadniczej funkcji. Ksiądz Bochenek zaczął od stwierdzenia, że Kościół na tym świecie nie jest wspólnotą świętych, lecz grzeszników. Kościół będący Ludem Bożym w drodze, nie jest ani śnieżno-biały, ani kruczo-czarny. Jest szary, jeśli już pozostać przy kolorach. Jezus wiedział o tym doskonale, stąd upomnienie, żeby nie sądzić innych, bo niewiele o ich wewnętrznej kondycji wiemy. Każdy człowiek, katolik także, jest tajemnicą niezgłębioną dla innych i siebie samego. Można więc najwyżej zakwalifikować czyny człowieka, nie wolno zaś potępiać grzesznika. Wierzący grzesznik jest zawsze postacią nieszczęśliwą, tragiczną, żyjącą w ogromnym wewnętrznym napięciu. Nie jest napewno hipokrytą, ma jednak prawo do próby ocalenia swego dobrego imienia, milcząc, unikając oficjalnego obnażania swoich słabości. Jezus ocalił życie kobiety schwytanej na cudzołóstwie, radząc rozpocząć krwawy obrządek linczu temu, kto sam jest bez winy. Okazało się, że wśród oskarżycieli nie było świętego. Gdyby się wśród nich znalazł święty, kobieta byłaby także ocalona, bo święci z zasady nie mordują. Wynika z tej historii niezbicie, że ani grzesznicy ani święci nie powinni sądzić innych. Uzdrowienie Kościoła należy zawsze rozpoczynać od porządkowania własnego wnętrza. Reformy administracyjne są zawsze tylko katalizatorem autentycznych przemian, dokonujących się ostatecznie w duszach wiernych. Ksiądz Bochenek zakończył apelem do siebie samego i zgromadzonych niewiast, żeby naprawę Kościoła rozpocząć na własnym podwórku. Jak my będziemy trochę lepsi - mówił z przekonaniem proboszcz Bochenek - lepszy będzie Kościół w Lindentalu i na świecie, czego mu należy potężnie życzyć! Pani Greta Süss była godna swego nazwiska. Kosz urodzinowy dla pana Hirschbocka stał w przedpokoju farskim, ciesząc oko. Z salki parafialnej rozlegały się wzniosłe pienia, podtrzymywane organami elektronicznymi. Widać było podskakujący cień dyrygentki, pani Ute Tonleiter. Pani Tonleiter pracowała całym ciałem. Przeżywała każdą frazę, pociągając za sobą chórzystów, jak szczurołap z Hammeln. Proboszcz wkroczył do salki obładowany jak święty Mikołaj. Chór zajął pozycję gratulacyjną. Pani Tonleiter wygłosiła szumną laudatio ku czci solenizanta, który stał lekko zarumieniony i przeżywał. Potem rozpętał ksiądz Bochenek burzę gratulacyjną, zakończoną pieśnią, która jest odpowiednikiem polskiego Sto lat: Hoch soll er leben... W ostatnich latach dodaje się coraz częściej Happy Birthday to you, choć Polacy rozumieją na ogół po polsku, Austriacy po niemiecku. Chodzi być może o pewnego rodzaju narodowe poczucie niższości lub zaakcentowanie swego miejsca we Wspólnocie Europejskiej, do której także jak ulał pasuje cytowane już przysłowie żydowskie. Część oficjalna przeszła niepostrzeżenie w część nieoficjalną, zakrapianą winem, napojami dla kierowców, szmerem urodzinowych rozmów, wybuchem śmiechu po kolejnym dowcipie i chrupaniem słonych paluszków. Nastrój znakomity, dużo serdeczności i ciepła. Typowa tutejsza Gemütlichkeit, będąca jedną z charakterystycznych cech austriackiej duszy, tak bardzo lgnącej do bezpiecznej stabilizacji, życzliwości i błogiej szczęśliwości, na ile to jest na tym łez padole możliwe. Pani Tonleiter snuła w pewnej chwili dalekosiężne plany, gdy chodzi o chór kościelny. Czerpała z nich siły żywotne. Pan doktor habilitowany Steinadler, biolog, opowiadał o ostatnich doświadczeniach z szympansami. Był fanatykiem swojej pracy. Nie umiał o niczym innym rozmawiać. Trzeba przyznać, że nigdy nie nudził. Pan doktor Sonntagskind, ginekolog, objaśniał pani Posch coś, co inni nie powinni słyszeć. Najstarszy członek chóru, pan Herzblatt delektował się czerwonym winem i przynależnością do tak wspaniałej wspólnoty. Pani Monika, zaproszona do uczczenia solenizanta, piła małymi łykami białe wino, które jej ktoś nieopatrznie nalał. W ramach ducha umartwienia i pokory, siorpała biały sprycer, licząc się w najbliższej przyszłości z typowym bólem żołądka. Co się nie robi z miłości do bliźnich. Proboszcz Bochenek rozmawiał z panią Hirschbock o urokach i odpowiedzialności macierzyństwa. Pani Hirschbock wysunęła wiele ciekawych spostrzeżeń. Wiedziała o czym mówi. Była matką czwórki wspaniałych dzieci, które pod jej macierzyńską batutą uczyły się miłości do Boga i ludzi. Była matką charyzmatyczną. Szczęśliwe dzieci, które z woli Boga mogły panią Hirschbock nazywać matką! Ksiądz Bochenek pożegnał towarzystwo, bo godzina była w sam raz. Czuł się poza tym dosyć podle. Kamień pod czaszką ciągle uwierał, po każdym łyku wody mineralnej, pot obfity pojawiał się na kapłańskim czole, lekkie zrazu dreszcze stawały się coraz dotkliwsze. Grypa ante portas. Marzył o dwóch tabletkach scorbolamidu i łóżku. Miał nadzieję, że dociągnie do niedzieli. VI. Błogosławione ewangeliczne ubóstwo. W sobotę z rana czuł się ksiądz Bochenek jak rozgotowany kartofel. Zabrał się jednak do zwykłej roboty, rozpoczynając od przygotowania ogłoszeń parafialnych na następny tydzień. Najpierw porządek nabożeństw, potem ogłoszenia o spotkaniu Frauenrunde, o meczu piłki nożnej drużyny ministrantów z ministrantami z sąsiednich parafii w Stadhalle, następnie zlot Kindergruppe ćwiczącej na egzotycznych instrumentach. Dzieci grają i śpiewają, przygotowując wokalną i muzyczną oprawę mszy świętej i kilku świąt w roku kościelnym. Trzeba je widzieć, jak z zapałem, fascynacją i ogromną koncentracją uderzają w bębenki, wydrążone pałki, cymbałki metalowe i drewniane, jak dmuchają we flety i grzechoczą kastanietami ku czci świętego Mikołaja, Marcina lub Pana Jezusa, gdy pod postacią chleba przychodzi po raz pierwszy do najstarszych przedstawicieli Kindergruppe. Dzieci koncertują wtedy ze szczególnym przejęciem, zazdroszcząc po trochu kolegom i koleżankom uroczystej, tajemniczej chwili. Ich głosy pełne są pierwotnej niewinności, autentycznej czystości i wiary. Rodzice, dziadkowie i inni dorośli uczestnicy mają oblicza mocno zadumane, niektórzy manipulują chusteczkami wokół załzawionych oblicz, inni próbują wydmuchać z nosów razem z nagromadzoną wilgocią wszystko to, dzięki czemu przestali być dziećmi. Wzruszenie z pucowaniem nosa może być uwieńczone przemożną chęcią powrotu do dzieciństwa, gdy wtrąci się odrobina łaski Bożej. W piątek po mszy wieczornej posiedzenie Rady Parafialnej w związku z planowaną budową odpowiednio dużej sali, żeby chór kościelny, grupy dziecięce, kobiety i inni parafianie Klein Nieselregendorfu mogli zażywać ducha wspólnoty, którą Kościół jest ze swej istoty. Bez świadomości faktycznej przynależności do wspólnoty kościelnej i współodpowiedzialności za tę wspólnotę, można mówić li tylko o zgromadzeniu martwych dusz. Marte dusze są potężną kulą u nogi Kościoła i spędzają sen z powiek każdemu duszpasterzowi, chyba że sam stał się martwą duszą. Ksiądz Bochenek przerwał klepanie po klawiaturze komputera i zadumał się nad Kościołem, który jawił mu się z jednej strony jako najwspanialsza wspólnota pod słońcem, scementowana obecnością Jezusa obecnego pod postacią Sakramentu i Słowa, z drugiej zaś jako instytucja napiętnowana ludzkimi niedoskonałościami, słabościami, grzechami głównymi i ich dalekosiężnymi skutkami. Był dumny, że z łaski Bożej należał do wspólnoty kościelnej i mógł jej w miarę możności służyć. Cierpiał z Kościołem, gdy jego członkowie zadawali mu rozliczne rany, zwłaszcza ci, którzy przyjęli zaproszenie Mistrza i oddali się do Jego dyspozycji przez uroczyście wyrecytowane adsum. Cierpiał z Kościołem, gdy widział jak na dłoni manipulacje i demagogie jego przeciwników, zaślepionych, złośliwych, obłudnych, źle poinformowanych i niesprawiedliwych. Był przekonany, że naprawę Kościoła zaczynać trzeba od własnego podwórka. Jego zaduma tam właśnie wylądowała i zaowocowała aktem miłości i skruchy. Ksiądz Bochenek kochał swój Kościół i bolał nad tym, że sam nieraz zadawał mu rany. Akt skruchy jest być może najpiękniejszym wyrazem miłości. Na dachu sąsiada podśpiewywał żółto-szary ptaszek. Śpiewał Panu Bogu na chwałę, wyznając równocześnie ptasią miłość swej bogdance, zasłuchanej wśród lekko kołyszących się tuji. Bogdanki lubią trele-morele. Ksiądz Bochenek uwielbiał ptasi świergot i ćwierkanie. Ptasi świergot i ćwierkanie brzmiały niewinnie jak szczebiot dzieci, które po skończonej próbie śpiewu wysypywały się na farskie podwórko, napełniając je radością i życiem. Trudno sobie wyobrazić świat bez ptaków i dzieci. Ksiądz Bochenek powielił gotowe ogłoszenia na kopiarce, porozdzielał egzemplarze i udał się do gablotki, żeby zawiesić. Manipulował kluczem, bo zamek gablotki miewał złe dni. Słońce odbijało się od szyby gablotki i zaglądało proboszczowi bezczelnie w oczy. Przed ADEG-gem stał pan Weingeist i machał proboszczowi ręką. Potem wykrzyczał coś na temat ślicznego dnia, co proboszcz potwierdził z równym natężeniem. Autobus zgrzytał hamulcami i jęczał. Za chwilę opuścił przystanek, zostawiając za sobą smugę smrodu. Do proboszcza podeszła pani Kummer. Przywitała się, zapytała o zdrowie i zaczęła opowiadać o swojej teściowej, starszej pani Heimweh. Pani Heimweh próbuje mianowicie w ostatnich dniach pakować manatki i wracać do domu. Synowa tłumaczy jej na wszystkie możliwe sposoby, że jej dom jest właśnie tutaj, gdzie przebywa. Pani Heimweh słucha, ale swoje myśli. Nie przerywa pakowania, mamrocząc, że musi koniecznie wrócić do domu. Ksiądz Bochenek przypomniał sobie swoją babcię, która zachowywała się podobnie. Chciała koniecznie wrócić do domu, do Izbicka. Babcia księdza Bochenka nie traciła jednak czasu na pakowanie niezbędnych rzeczy. Opuszczała mieszkanie niepostrzeżenie w nocnej koszuli lub przewiewnej bluzce. Córka i wnuczka domyślając się, że babcia była w drodze do domu, pędziły w kierunku dworca. Babcia bowiem przy całej swej amnezji, wiedziała doskonale, że do Izbicka jedzie się pociągiem. Przechwytywały ją przeważnie w drodze i obietnicami słodkimi, tudzież improwizoną twórczością literacką, namawiały do powrotu. Babcia oponowała na początku, potem zrezygnowana dreptała obok wnuczki. Córka zabezpieczała zaplecze. Bywało, że policjanci dostarczali babcię do domu, dowiadując się od znajomych przechodniów, kim babcia jest i gdzie mieszka. Dogadywali córce, żeby lepiej pilnowała matki. Córka milczała, spoglądając z pewną dozę litości na chłopców w mundurach. Jej oczy zdawały się mówić: na złodziejach, bandytach i demonstrantach to wy się znacie. O staruszkach, które tęsknią za domem rodzinnym, pojęcia nie macie! Ksiądz Bochenek uśmiechnął się do swojej babci, którą kochał miłością bezdyskusyjną. Babcia księdza Bochenka dawno temu wróciła do domu, gdzie jest mieszkań wiele. Jedno z nich przygotował Syn Boży dla niej. Czuje się tam na pewno świetnie i modli się między innymi za wnuka Adama, żeby kiedyś także otrzymał przydział na własne wieczne mieszkanie, koniecznie w pobliżu babci. Babcie lubią mieć wszystkich bliskich wokół siebie. Babcia z Izbicka na pewno poprosiła kierownictwo niebieskie, żeby jedno z większych osiedli zarezerwowało dla jej familii. Modli się także, żeby wszyscy tam ostatecznie dotarli. Ksiądz Adam uśmiechał się ciągle z serdeczną zadumą na wspomnienie swojej babci. Pani Kummer wiedziała, że jego myśli nie przylegają do bieżącej rzeczywistości. Uszanowała jego zadumę, uśmiechając się również do wizji jej tylko znanej. Spotkali się w końcu znowu na wspólnym terenie, konstatując, że babcie tęsknią za domem, który kiedyś z woli Ojca niebieskiego opuściły, żeby pobyć trochę na tym łez padole i przekonać się, że nie jest to miejsce najszczęśliwsze i stabilne. Ksiądz Bochenek powiedział półżartem, że babcia Franziska Heimweh, tęskni za wieczną ojcowizną. Tęsknota za domem oznacza cierpienie, niecierpliwość i przedsmak radości. Pani Kummer pożegnała się, dotykając myślami w dalszym ciągu tematu rozmowy z proboszczem. Wnet zaniechała. Była w tym wieku, kiedy o wiele częściej myśli się o przygotowaniu obiadu, nowej lodówce, urlopie, fryzjerze i mężu, którego małżeńskie zapędy ostatnio wyraźnie ostygły. Gdy mężowskie zapędy małżeńskie stygną, rodzą się w głowach żon przypuszczenia i podejrzenia. Każdy wiek na swoje problemy. Babcie tęsknią za domem Ojca. Ksiądz Bochenek wrócił do swojej mansardy, oparł łokcie na biurku i przecierał zmęczone oczy. Potem pochuchał na okulary, przetarł szkła i sięgnął po tekst czytań mszalnych na jutrzejszą niedzielę. Czytał odpowiednie fragmenty zawsze uważnie, czasem kilka razy, próbując dotrzeć do życiodajnych pokładów Słowa Bożego. Potem głowił się nad formą kazania, wreszcie nad językiem, przy pomocy którego miał zamiar nawiązać kontakt z pobożnym słuchaczem. Przeczytał fragment Kazania na Górze, który u Łukasza powinien nazywać się Kazaniem na Równinie. Od razu pomyślał, że chodzi o inne kazanie lub to samo, lecz zniekształcone przez pocztę pantoflową i czas. Łukasza bowiem nie było wśród słuchaczy słynnego kazania. Słyszał o nim od świadków lub postronnych osób kilka lub kilkanaście lat później, stąd między innymi skrócona i jakby okaleczona wersja błogosławieństw, będących punktem kulminacyjnym kazania. Ksiądz Bochenek podumał jeszcze chwilę, po czym usiadł przed ekran z klawiaturą i zaczął łagodnie stukać. Nastukał co następuje: Łukaszowa relacja "Błogosławieństw" budzi wiele pytań i wątpliwości. Zawiera na pewno ziarno prawdy Bożej, które trzeba jednak dość żmudnie wyłuskać z tekstu - łagodnie mówiąc - niejasnego i zagadkowego. Łukasz powiada, że według Jezusa błogosławieni są ubodzy i głodni. Ubóstwo i niedożywienie idą zawsze w parze. Błogosławieni są płaczący i prześladowani z powodu Syna Bożego. Do tekstu tak sformułowanych błogosławieństw doczepił Łukasz Jezusowe słowa przekleństwa. Jezus przeklął bogaczy i sytych. Bogactwo oznacza dobrobyt. Potępił w czambuł śmiejących się i takich, których ludzie chwalą. Muszę przyznać, że czytając doczepione do błogosławieństw przekleństwa, poczułem się mocno nieswojo. Zjadłem bowiem na śniadanie świeżą bułkę z szynką, popiłem mlekiem i sokiem pomarańczowym. Podczas śniadania śmiałem się z kawału, który usłyszałem w sklepie, gdy byłem po bułki. Potem czułem się trochę mile połechtany, gdy jedna z pań sklepowych chwaliła moje pogodne usposobienie, poczucie humoru i zdrowy śmiech. Biada sytym, śmiejącym się i chwalonym - czytam teraz u Łukasza - i ciarki mnie przechodzą, równocześnie budzi się wewnętrzny opór przeciwko tak okrutnemu wyrokowi, na pewno niezasłużonemu. Każde zacytowane przez Łukasza zdanie Jezusa wymaga na pewno komentarza i odpowiedzi na kilka nasuwających się natrętnie pytań. Wątpliwości i podejrzenie budzi przede wszystkim fakt, że to, co potępia się u jednych i przeklina, obiecuje się drugim jako nagrodę. Wynika z tego niezbicie, że Jezus nie potępiał i nie przeklinał dobrobytu, śmiechu i ludzkiej chwały jako takich, wtedy bowiem nie mógłby tych "przeklętych" rzeczy obiecywać innym. Chodziło Mu najprawdopodobniej o to, że trzeba wszystkich bogatych, sytych, śmiejących się i chwalonych zmobilizować do tego, żeby ubodzy, głodni, płaczący i prześladowani byli bogatymi, sytymi, śmiejącymi się i chwalonymi. Gdyby tak nie było, marny los tych, którzy konsumują na śniadanie bułki z szynką, śmieją się i łechtani są ludzką chwałą. Wszystko zmierza w kierunku miłości bliźniego; dzielenia się bułką z szynką, zdrowym śmiechem i ludzką chwałą; pomagania tym, którzy z jakiegoś tam powodu nie mogą konsumować bułki z szynką, śmiać się zdrowo i pławić się uznaniem bliźnich. Jezus zbyt kocha ludzi, żeby ich potępiać za konsumowanie śniadań, żywiołowy śmiech i radość z komplementów. Nie lubi jednak wyraźnie, gdy nie wszyscy zaspokajają głód, śmieją się i są chwaleni. Ta sytuacja bowiem świadczy o rażącym braku miłości bliźniego, o karygodnym zaniedbaniu i zawinieniu. W tym miejscu znowu budzą się wątpliwości i zastrzeżenia. Z relacji Łukasza wynika bowiem, że biedni, głodni, płaczący i prześladowani są zawsze niewinni jak baranki, natomiast bogaci, syci, śmiejący się i chwaleni to zawsze zimne dranie, krwiopijcy i szubrawcy. Taki schemat jest uproszczony, populistyczny, bardzo daleki od prawdy. Nie wszyscy biedni, głodni, płaczący i prześladowani są niewinni. Nie wszyscy bogaci, syci, śmiejący się i chwaleni są automatycznie winni. Błogosławieni są na pewno niewinni. Potępienia godni są winni bez względu na stan posiadania, poczucie humoru lub jego brak i całą resztę. Jedni i drudzy powinni popracować nad tym, żeby wszyscy mogli na śniadanie zjadać bułkę z szynką, pośmiać się z dobrego kawału i popławić się w kadzidle ku własnemu popiersiu. Tyle tekst świętego Łukasza! Pozostają do przemyślenia kwestie praktyczne, związane z naprawą świata. Nie są one ani proste, ani łatwe. Okazuje się bowiem, że pomagając bliźnim głupio, nierozsądnie, kierując się chwilową emocją i rozbrajającą naiwnością pomagamy niekoniecznie tym, którym trzeba. Nie ma racji pan stróż z wrocławskich klinik, cytowany przez księdza Rogowskiego, gdy pisze: "Bo przecież nikt na tym świecie, komu by się dobrze powodziło, nie siedziałby na ulicy w chłodzie i kurzu, i żebrałby..." Warszawski "Dziadek z placu Napoleona" był wielokrotnym milionerem. Niedawno zmarł we Wiedniu notoryczny żebrak, który pozostawił po sobie fortunę; rumuńskie dzieci rozwożone są często na swoje żebracze stanowiska mercedesami. Kilka razy w tygodniu proszą różni ludzie o pomoc. Jedni są głodni, inni szukają noclegu, jeszcze inni mają zepsuty samochód lub pusty bak. Zawsze proponuję pomoc w postaci jedzenia, noclegu w sąsiednim pensjonacie, proponuję warsztat samochodowy lub wspólne udanie się na stację benzynową, żeby natankować. Wszyscy chcą pieniędzy, twierdząc, że sami sobie kupią, naprawią i natankują. Tylko w jednym wypadku pojechało dwóch Węgrów na stację benzynową. Z obrotu sprawy byli mocno niezadowoleni. Okazało się, iż mieli tyle benzyny, że wystarczyło dojechać do domu. Kiedy indziej prosiła matka czworga dzieci o natychmiastową pomoc w postaci większej gotówki. Jak nie zapłaci czynszu, właściciel domu wystawi dzieci na ulicę. Zaproponowałem osobiste uiszczenie czynszu. Kobieta za żadne skarby nie chciała. Co sobie ludzie pomyślą, jak ksiądz zapłaci za nią czynsz? Okazało się wnet, że adres, jaki kobieta podała był wyssany z palca, nazwisko właściciela także. Dzieci najprawdopodobniej były argumentem, mającym zmiękczyć "przeciwnika". Zadzwoniłem, powodowany przeczuciem do sąsiada, który powiedział, że wczoraj dał biednej matce 3.000 szylingów na zapłacenie czynszu. Problemy związane z nierównym podziałem dóbr są skomplikowane, co oczywiście nie zwalnia nas chrześcijan od próby ich rozwiązania nie tylko na płaszczyźnie indywidualnej (jałmużna, ofiara), ale także kościelnej, społecznej i politycznej. Miłość i mądrość powinny chodzić w parze. Ksiądz Bochenek poprawił tekst i zaczął przygotowywać drugą wersję kazania. Pani Eiferer i kilku innych parafian przychodziło na mszę świętą w sobotę i niedzielę. Mieli prawo usłyszeć coś nowego, innego, co proboszcz zawsze respektował. Zaczął więc uważnie czytać fragment tekstu z Jeremiasza, o tym, że zaufać można li tylko Panu Bogu. Przypomniał sobie niedawno przeczytaną, obszerną wypowiedź Gandhiego na ten sam temat i wstęp był gotowy. Potem analiza stosunków międzyludzkich, gdzie zaufanie jest raczej towarem luksusowym, na końcu uwaga, że człowiek nie może zaufać nawet samemu sobie, choć często lekkomyślnie twierdzi, że może. Ostatnią uwagę poparł przykładem z opublikowanych wspomnień Edmunda Pollaka o sędzim sądu najwyższego, który w Buchenwaldzie podkradał współwięźniom chleb. Ostatecznie można tylko zaufać Bogu! Ksiądz Bochenek oparł się wygodnie i oderwał wzrok od ekranu komputera, który zawarczał raz i drugi, po czym zaczął przenosić naniesiony tekst na papier. Słońce malowało na ścianie abstrakcyjny wzór, ptaki świergotały zawzięcie na temat partnerek, zanieczyszczeń środowiska i ciężkich czasów. Proboszcz poczuł się zmęczony. Położył się na chwilę na tapczanie. Jego myśli rozkołysane, hasały dalej, chaotycznie, swawolnie, bez zaprzęgu. Rozkoszował się smakiem wysiłku, tworzenia i życia. Po krótkiej drzemce, sięgnął ksiądz Bochenek po książkę Waltera Nigga, pt. Heilige und Dichter. Zetknął się z Niggem jeszcze w Polsce, (O wielkich świętych inaczej - Poznań 1980) podziwiając szczerze pastora wyznania kalwińskiego spod Zurychu, który miał odwagę pisać o katolickich świętych w sposób tak przekonujący, żarliwy i elegancki. Nie spotkał dotąd katolickiego autora, który dorównałby Niggowi. A znał ksiądz Bochenek wielu autorów katolickich, świeckich i duchownych, bo od wielu lat zajmował się sylwetkami świętych pańskich, ich specyficzną przygodą, walką i samotnością. Święci imponowali księdzu Adamowi bardziej niż genialni muzycy, pisarze, malarze, odkrywcy i naukowcy, choć także chętnie studiował ich życie i dzieła. Innymi tak zwanymi słynnymi ludźmi nie zaprzątał sobie głowy wcale. Pan Bóg w swojej dobroci sprawił, że pewnego dnia wszystkie książki Waltera Nigga, a jest ich ponad trzydzieści, znalazły się na półkach księdza Bochenka. Jest to jednak dłuższa historia, sięgająca początków duszpasterzowania księdza Adama w Klein Nieselregendorfie. Po kilku miesiącach jego pobytu w nowej austriackiej parafii, zjawił się w zakrystii starszy, szpakowaty mężczyzna z prośbą o zezwolenie nagrywania na taśmę kazań, które jego zdaniem warto utrwalić i trochę rozpowszechnić, bo są dobre. Ksiądz Bochenek zapłonił się nieco, zaznaczając, że nagrywanie zawsze peszy. Świadomość, że taśma leci, wywołuje uczucie niepewności, pewne wewnętrzne napięcie, strach przed wsypą i krytyką. Pan Karl Apostl prosił księdza Bochenka, żeby przyjął nagrywanie w duchu chrześcijańskiej pokory i pozostawił szczegóły Panu Bogu. Ksiądz Bochenek zgodził się ostatecznie i odtąd w każdą sobotę i niedzielę uruchamiał przed kazaniem mały dyktafon. Pan Apostl mieszkał, jak się okazało, w sąsiedniej parafii, gdzie brał czynny udział w Kręgu Biblijnym i Grupie Modlitewnej. Tam eksploatował nagrane kazania, które potem wspólnie omawiano i analizowano. Pan Apostl nosił poza tym w swojej torbie kilka nagranych taśm, które na zamówienie i życzenie parafian bezpłatnie kolportował. Ksiądz Bochenek eksploatował w swoich homiliach i kazaniach między innymi myśli Waltera Nigga, co pan Apostl wnet zauważył i nie omieszkał opowiedzieć swojej dobrej znajomej z Wiednia, pani Engel. Pani Engel powiedziała wówczas panu Karolowi, że jej świętej pamięci mąż Siegfried był zagorzałym wielbicielem Nigga, gromadząc wszystkie jego dzieła. Książki Nigga były mu oczkiem w głowie. Gdy umierał, prosił żonę, żeby je przekazała w godne ręce, to znaczy komuś, kto doceni ich wartość i ku chwale Bożej wykorzysta. Pan Apostl powiedział wówczas, że poznał księdza z Polski, który spełnia wszystkie warunki testamentu i oszaleje z radości, gdy zobaczy spuściznę Nigga, uszeregowaną na własnych półkach. Pewnego dnia pojechał ksiądz Bochenek w towarzystwie pana Apostla do Wiednia. Oboje taszczyli imponujące walizy w celu wiadomym. U pani Engel wypili kawę, po czym mogli dowoli grzebać w okazałej bibliotece i wyłowić wszystkie książki Nigga. Ksiądz Bochenek wpadł w euforię, choć próbował się mitygować. Pani Engel obserwowała księdza Bochenka z wyraźnym rozbawieniem. Przypominał chłopca, przeżywającego swoją pierwszą miłość. Pan Apostl pakował wybrane książki do obszernych waliz, wyrażając obawę, czy zdołają wszystkie pomieścić. Pani Engel zauważyła, że pomieścić pomieszczą, ale czy uniosą. Ksiądz Bochenek dziękował wielokrotnie, potem spocony, taszczył swój skarb do przystanku autobusowego. Pan Apostl pojękiwał wprawdzie pod ciężarem książek, był jednak ogromnie zadowolony, że mógł księdzu Bochenkowi sprawić radość i pomóc. Tak więc taszczyli żywoty świętych pańskich w pocie czoła, żeby je przybliżyć wiernym z Klein Nieselregendorfu, o czym święci pańscy zapomnieć nie powinni, gdy pan Apostl Karl i ksiądz Bochenek Adam będą potrzebować ich wsparcia. Ksiądz Bochenek był przekonany, że pan Apostl zajmie kiedyś miejsce w ich gronie. Co do siebie żywił poważne wątpliwości. Uśmiechał się ksiądz Bochenek do Pana Boga, który ciągle człowieka zaskakuje, do dobrego pana Apostla i pani Engel, westchnął za duszę świętej pamięci pana Siegfrieda, męża pani Engel i Waltera Nigga, który na pewno znalazł się w gronie swoich ukochanych świętych. Pani Gertrud Nigg, żona Waltera Nigga, napisała po śmierci męża do księdza Bochenka, że jej małżonek pisał pełen żarliwości i zachwytu o świętych, których tak ukochał. Walter Nigg jest na pewno jednym z nich, choć najprawdopodobniej nigdy nie znajdzie się w Martyrologium Rzymskim. Podumał ksiądz Bochenek chwilę nad dziwnymi losami ludzi i świętych, potem zaczął śledzić dzieje biskupa Konrada z Konstancji, opisanych przez mistrza Nigga. Jego myśli były jednak na tyle rozkołysane, że słabo korespondował z tekstem. Poderwał się więc, napił wody mineralnej i poszedł do kancelarii, gdzie na stole rozłożone były materiały do kroniki parafialnej. Zaczął przeglądać zdjęcia, wycinki z lokalnych gazet, Pfarrblatt i plakaty pomniejszone na kopiarce, żeby się zmieściły do kroniki. Trzeba było wszystko ułożyć zgodnie z kalendarzem, zaopatrzyć komentarzem i powlepiać do księgi dla potomności. Była to praca nie wymagająca wielkiej koncentracji. Można było ciąć, układać, wlepiać, równocześnie hasać po przeszłości lub przeskakiwać w niewiadomą przyszłość. Można było porozmawiać z samym sobą i szlifować tekst kazania wieczornego, które pan Apostl nie omieszkał utrwalić na taśmie. Ksiądz Bochenek rejestrował ledwo wyczuwalny niepokój wewnętrzny, jakieś mrowie w całym ciele i otępienie. Połknął jeszcze dwie tabletki, popił wodą, żywiąc nadzieję, że podoła obowiązkom dzisiaj i jutro. Potem będzie trochę luzu, czas na poważniejszą kurację, siódme poty i wypoczynek. Z kuchni roznosił się zapach pieczeni i głos faceta z Warszawy, przekonujący rodaków o rychłej konieczności przystąpienia Polski do NATO. Na dworze kołysały się smukłe tuje. Trzeba je będzie poobcinać, pomyślał ksiądz Bochenek, nanosząc warstwę kleju na zdjęcie z wycieczki ministrantów do St. Corona. VII. Odnaleźć siebie w pojednaniu z bogiem. Ksiądz Bochenek wrzucił list do skrzynki i ruszył w kierunku kościoła, który sterczał na wzgórzu jak dobry pasterz. W alei prowadzącej do kościoła mieszkał drozd śpiewak, wierny przyjaciel proboszcza. Nie był zwyczajnym drozdem śpiewakiem lecz albinosem, z czego zdawał się być dumny, bo często wyskakiwał z krzaków i dokazywał chwilę przed jegomościem, idącym chwalić Pana. Potem siadał na gałęzi i prezentował swoje możliwości wokalne. Czasem beształ proboszcza przeskakując z jednej gamy na drugą i z powrotem. Proboszcz uspokajał wtedy drozda, mówiąc pojednawczym tonem: dobrze...dobrze...już dobrze! Ptak udobruchany jeszcze raz wykrzyknął swoją rację, po czym wrócił do normalnej produkcji. Świat był znowu w porządku. Proboszcz dogonił panią Wolf, która powoli, z rękami wyciągniętymi przed siebie, dreptała pod górę. Pani Wolf była zawsze z wszystkiego zadowolona, zawsze uśmiechnięta, życzliwa światu i ludziom. Powtarzała niezmiennie, że wszystko będzie dobrze. Proboszczowi przyznała się kiedyś, że Pana Boga prosi tylko o zdrowie i zdolność do pracy. Przed dwoma laty złamała pani Wolf nogę. Gołoledź była i ciemno. Miała osiemdziesiąt sześć lat. Znalazła się w szpitalu. Rodzina była przygotowana na najgorsze. Na pytanie córki, czy czego potrzebuje, pani Wolf poprosiła o butelkę moszczu, który w domu popijała regularnie ku rozweseleniu serca. Moszcz produkowany przez nią zawierał pewien procent alkoholu, stąd jego rozweselająca moc. Gdy młoda lekarka zobaczyła na stoliku pani Wolf butelkę z moszczem, wygłosiła tonem nie znoszącym sprzeciwu referat na temat szkodliwości alkoholu i zakazała go pani Wolf konsumować pod groźbą wydalenia ze szpitala. Pani Wolf patrzyła na lekarkę litościwym wzrokiem, zdającym się mówić: - Co ty tam dziewczyno wiesz! Po skomplikowanej operacji, pacjentka wróciła do przytomności i błagalnym głosem prosiła najbliższych o pozwolenie wychylenia szklanki moszczu, na co młoda lekarka zareagowała nieco sadystycznie. Pani Wolf zaczęła więdnąć jak niepodlewany kwiat. Przestała reagować nawet na najbliższych. Proboszczowi, który ją odwiedził powiedziała słabym głosem, że chce pójść do domu. Chorą odwiedzała nazajutrz pani Monika z probostwa, która uwielbiała panią Wolf. Pani Monika miała specjalnie przez Pana Boga zamontowany w sercu czujnik, reagujący natychmiast i bezbłędnie na ludzkie niedole. Pani Wolf uśmiechnęła się na widok pani Moniki słabo, prosząc o szklankę moszczu, ale tak, żeby poza nią nikt nie słyszał. Lekarka bowiem zabroniła i zagroziła wydaleniem. Pani Monika udała się natychmiast do ordynatora, nakreśliła sytuację i zapytała, czy starej kobiecie rzeczywiście zaszkodzić może szklaneczka moszczu. Ordynator należał jeszcze do tych lekarzy, którzy nie zapomnieli, że człowiek ma nie tylko ciało. Pozwolił pani Wolf wypijać tyle moszczu, ile zazwyczaj wypijała w domu. Pani Monika przywiozła dwulitrową butlę, pani Wolf wypiła z rozkoszą pełną szklankę i od tej chwili wracała w rekordowym tempie do zdrowia. Młoda lekarka była na panią Wolf do końca śmiertelnie obrażona. Ordynator zacierał ręce z uciechy. Tak szybkiego powrotu do zdrowia dawno nie oglądał. Pani Wolf wróciła wnet do domu, pokuśtykała trochę pod laską po podwórzu, za tydzień zbierała w sadzie jabłka, z których powstać miała kolejna porcja życiodajnego moszczu. Ksiądz Bochenek zapytał panią Wolf o zdrowie. Usłyszał, że Pan Bóg jest nader łaskawy. Zapytany z kolei o samopoczucie, powiedział, że grypa się do niego dobiera od kilku dni, na co pani Wolf orzekła z przekonaniem, że wszystko będzie dobrze. Pan kościelny Gutsbauer odmawiał z garstką kobiet różaniec. Pani Wolf żegnała się w przedsionku wodą święconą, włączając się głośno w modlitwę. Ksiądz Bochenek przygotował czytania mszalne, porozdzielał egzemplarze ogłoszeń i poszedł do konfesjonału, żeby grzesznikom dać okazję skorzystania z miłosierdzia Bożego. Ksiądz Adam usiadł wygodnie, przeglądając przygotowany prospekt kazania. Jego myśl opuściła jednak dyskretnie partyturę kazania, uciekła i osiadła niespodziewanie na samych początkach jego proboszczowania w Klein Niesielregendorfie. Zaraz po przybyciu do nowej parafii, udał się utrzęsionym zwyczajem do kościoła, żeby się pokłonić Gospodarzowi, pomodlić za tych, z którymi miał przebyć kolejny odcinek drogi kapłańskiej i rozglądnąć się w sytuacji. Kościółek przylgnął mu od razu do serca. Modląc się, wodził wzrokiem po gotyckich sklepieniach, podziwiał barokowe ołtarze i postacie świętych. Odruchowo szukał konfesjonału. Nie znalazł nic takiego, pomyślał więc, że kryzys sakramentu pokuty osiągnął widocznie takie rozmiary, że poprzedni proboszcz niepotrzebny sprzęt usunął. Po co miał kłuć w oczy duszpasterza i wiernych. Brak konfesjonału w kościele pozornie uspokaja, faktycznie pomnaża kryzysy wewnętrzne, napięcia i frustracje. Już w latach pięćdziesiątych pisała Ewa Andrzejewska-Kapica, że dzieci niewierzących w Polsce chętnie szukają rozwiązania swoich życiowych problemów w katolickim konfesjonale. Spowiedź ma bowiem urok tajemnicy. Spowiednik jest postacią anonimową. Nie będzie przypominał momentów wstydliwych i gorzkich, klęsk i upokorzeń. Pani Ewa radziła wtedy zorganizować dla młodzieży niewierzącej zastępcze konfesjonały, czegoś w rodzaju rozmównic w miejscach neutralnych, na przykład w czytelniach publicznych. Konieczny byłby dobry nastrój, cisza zmuszająca do refleksji, estetyczne wnętrza i oczywiście niekrępujące wejście. Spowiednikami byliby wysoce kwalifikowani lekarze psycholodzy. Klęcząc przed obrazem Matki Bolesnej, uśmiechał się ksiądz Bochenek na myśl o niewierzącej młodzieży, szukającej ukojenia w mrocznych konfesjonałach. Gdzie te dawne, dobre czasy! Dzisiaj w Austrii prawie żaden młody człowiek nie szuka ukojenia i pociechy w konfesjonale. W najlepszym wypadku zalicza dwie lub trzy spowiedzi rocznie w szkole, gdzie nastrój jest katastrofalny. Trudno skupić się w gabinecie fizycznym, biologicznym, mimo że szkielet natrętnie przypomina o sprawach ostatecznych, lub w biurze pani dyrektorki, gdy inni dzieci pod drzwiami hałasują, głośno pokpiwają i wygłupy uskuteczniają. Młodsze dzieci traktują szkolną spowiedź jako zajęcie obowiązkowe. Starsze wiedzą, że spowiedź jest dobrowolna, stąd mała frekwencja, pewien odcień lekceważenia sakramentu i naskórkowe przeżywanie. Spowiedź szkolna jest jedynym i ostatnim kontaktem młodego austriackiego katolika z sakramentem pokuty. Kapłan robi, co w jego mocy, żeby w minimalnych warunkach osiągnąć maksymalne skutki. Próbuje uparcie przeciwstawić się rutynie, rezygnacji i frustracji. Obserwuje młodych penitentów, ich szczere nieraz, szeroko otwarte oczy i pewną bezradność wobec przeżywanej sytuacji. Dzieci pochodzą często z domów zupełnie areligijnych lub małżeństw rozbitych, co prawie zawsze na jedno wychodzi. Są jakże często smutne, pozbawione dziecięcej radości. Zbyt wcześnie doświadczyły brzemienia samotności, poczucia opuszczenia i bezradności wobec okrutnego świata dorosłych. W sakramencie pokuty spotykają Chrystusa. Co się naprawdę dzieje w duszach dzieci, wie tylko Ten, który je kocha ponad wszystko. Spowiednik wie, dlaczego Jezus lubił przebywać z dziećmi, rozmawiał z nimi i stawiał ich dorosłym jako przykład. Spowiedź w szkole przy całej swej niedogodności jest przecież kanałem łaski, tajemniczym spotkaniem dziecka z Chrystusem, z którego wynikają dalekosiężne i niespodziewane skutki. Szukając oczyma konfesjonału, odkrył ksiądz Bochenek coś w rodzaju szafy, wmontowanej w boczną ścianę prezbiterium. Penetrując szafę, domyślił się, że pełniła właśnie rolę konfesjonału. Była jednak dość długo nie odwiedzana, o czym świadczyła znaczna warstwa pyłu i pewien zaduch pomieszany z zapachem kadzidła i wosku. Penitent chcący się w szafie wyspowiadać, musiał na oczach całej zgromadzonej społeczności parafialnej paradować do prezbiterium i z powrotem. Była to dla wielu istna droga przez mękę. Wielu uciekało do sąsiednich parafii, żeby uniknąć szafy lub rezygnowało ze spowiedzi w ogóle. Penetrując szafę-konfesjonał, postanowił ksiądz Adam koniecznie uruchomić nowy, w dyskretnym miejscu kościoła, najlepiej pod chórem, w kącie, gdzie gotyckie sklepienie zatoczyło łuk ku samej podłodze. Było to właściwie jedyne, dogodne miejsce, nadające się do tego celu. Podczas pierwszego posiedzenia rady parafialnej rozgorzała wzburzona dyskusja na temat nowej inwestycji. Jako zupełnie nowy człowiek, w dodatku obcokrajowiec, zaproponował ksiądz Bochenek natychmiastową budowę nowego konfesjonału, co wszystkich obecnych bardzo zaskoczyło, potem jakby rozweseliło, wreszcie zespoliło w zdecydowanej opozycji. Nastąpiło czołowe zderzenie dwóch przeciwnych mentalności, pasujących do siebie jak niedobrane małżeństwo. Przeciwnicy nowego konfesjonału podkreślali, że parafia ma ważniejsze sprawy na głowie; nikt się dzisiaj już nie spowiada; szkoda pieniędzy na martwy mebel i szkoda miejsca w kościele, którego zbyt wiele nie ma. Ksiądz Bochenek próbował przedstawić sens i konieczność sakramentu pokuty. Przekonywał o pilnej potrzebie ożywienia świadomości dobra i zła. Kryzys bowiem nie oznacza agonii, ani śmierci. Kryzys jest raczej momentem konfrontacji, może być odskocznią do odnowy i pogłębienia problemu usprawiedliwienia przed Bogiem. Proboszcz perorował dalej, że kryzys sakramentu pokuty wynika między innymi ze skostniałych form, jest jednak zasadniczo wynikiem kryzysu wiary, zaniku poczucia grzechu, który jest z kolei wynikiem zasadniczego kryzysu. Między sakramentem pokuty a wiarą funkcjonuje sprzężenie zwrotne. Zanik wiary pokrywa konfesjonały kurzem. I odwrotnie. Dyskusja przybrała charakter poważniejszy, bardziej konkretny i pogłębiony. Zakończyła się twórczą zadumą. Ktoś powiedział, że część winy ponoszą duchowni, którzy praktycznie przestali czuwać w konfesjonałach, tłumacząc się, że i tak nikt nie przychodzi, żeby się wyspowiadać. Wierni zaś powtarzają często, że nie przychodzą do spowiedzi, bo proboszcza i tak nigdy w konfesjonale nie zoczysz. Tak więc wszyscy czują się usprawiedliwieni. Zanik poczucia grzechu pogłębia się tymczasem i paradoksalnie przysparza liczbę przyjmujących regularnie Ciało Pańskie. W ramach demokratyzacji Kościoła, doszło do głosowania. Radni byli ostatecznie za nowym konfesjonałem, dając proboszczowi szansę podjęcia pracy nad ożywieniem i pogłębieniem ducha pokuty w parafii. Zadanie wcale nieproste ani łatwe. Walka o uwrażliwienie bliźnich na problemy grzechu w świecie konsumpcji, wygody, używania póki czas, wydaje się walką z wiatrakami. Jest jednak zmaganiem koniecznym. Jej korzenie i motywacja tkwią zasadniczo w nauce Chrystusa. Proboszcz nie może umyć rąk jak świętej pamięci Piłat, a już zupełnie nie powinien się cieszyć z tak zwanego świętego spokoju, który oferują puste konfesjonały. Ucieczka kapłana z konfesjonału świadczy o kryzysie jego wiary. Przy pomocy pani Tonleiter, znaleziono architekta, który był gotów przygotować projekt nowego konfesjonału. Pewnego dnia zjawił się młody człowiek o ostrożnym spojrzeniu, który najpierw pocmokał z zachwytu nad uroczym kościółkiem, zanim przystąpił do precyzyjnego mierzenia wnęki pod chórem. Sposób mierzenia podobał się proboszczowi. Architekt zwierzył się księdzu Bochenkowi, że jest wyznania augsburskiego, stąd pewien respekt przed zadaniem i prośba o pomoc w ustaleniu technicznych detali. Architekt pilnie słuchał i notował. Ze szczerej i uczciwej współpracy ekumenicznej wyrosła wnet nowa, dyskretna rozmównica, z odpowiednim oświetleniem, wygodnym miejscem siedzącym i klęczącym dla penitenta, wreszcie rodzaj sygnalizacji świetlnej, regulującej ruch w konfesjonale. Całość doskonale wkomponowana do surowego gotyku. Parafianie byli na ogół zadowoleni, choć w czasie nieobecności proboszcza najprawdopodobniej rozmaicie komentowali jego duszpasterski start. Zadowoleni byli na pewno ci, dla których konfesjonał jeszcze coś znaczył. Proboszcz modlił się o błogosławieństwo dla wszystkich, którzy mogli i powinni w tym kącie kościółka znaleźć spokój sumienia, ukojenie i siły do niesienia krzyża dnia codziennego, komplikacji i wszelakich ciężarów życia. Natłoku ksiądz Bochenek nie doczekał się. Kąt pozostał spokojny, dźgał jednak przed każdym nabożeństwem dyskretnym, zielonym, światełkiem, które gasło wtedy, gdy pojawiał się grzesznik. Proboszcz pilnie oferował swoje usługi, licząc na pomoc Mistrza, który jest jedynym Dobrym i Miłosiernym Pasterzem. Ksiądz Bochenek wzdychał często do Mistrza, żeby mógł stać się godnym narzędziem Jego łaski, podobnie jak konfesjonał, którego był inicjatorem. Zielone światełko gasło od czasu do czasu. Nieśmiałe kroki i lekkie skrzypienie drzwi konfesjonału świadczyły o życiu i miłości. Wzrok pamięci księdza Bochenka oderwał się od konfesjonału, do którego dzisiaj nikt nie zaglądnął i zatrzymał się na polskich kolejkach przed spowiednicami, z którymi miejscowy kler zmaga się ciągle bohatersko, choć syzyfowo. Ksiądz Bochenek był weteranem tej walki. Walcząc, był przekonany, że także zmaga się z wiatrakami. Masowe spowiedzi muszą być pośpieszne, jako takie płytkie, jakościowo tandetne. Był przed kilku tygodniami gościem w polskiej parafii, gdzie odbywała się właśnie masówka z okazji nawiedzenia obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Miejscowi księża ruszyli ławą do konfesjonałów. Ksiądz Bochenek w ramach solidarności kapłańskiej oddał się do dyspozycji proboszcza, który mu przeznaczył jeden z konfesjonałów w newralgicznym punkcie kościoła. Zaczęła się walka z czasem i grzechami. Penitenci wyznawali je w tempie oszałamiającym, ksiądz Bochenek dostosował się do panującego rytmu i szafował miłosierdziem Bożym jak za dawnych, dobrych czasów. Czuł jednak, że Pan Jezus niekoniecznie pała radością z powodu takiego szafowania sakramentu pokuty. W seminarium, podczas rekreacji, można było usłyszeć najnowsze kawały z życia księży i parafian. Klerycy zwozili je z najrozmaitszych zakątków diecezji, delektując się nimi, ubarwiając je i tworząc na ich kanwie nowe. Jednym z kawałów, charakteryzujących problematyczność masowych, tasiemcowych i ulotnych spowiedzi, były przechwałki proboszczów na temat sprawności i tempa spowiedzi. Jeden z nich twierdził, że potrzebuje dwie minuty na załatwienie grzesznika; drugi wydymając lekceważąco policzki i wypuszczając skomasowane pod ciśnieniem powietrze, zakomunikował, że u niego cała operacja trwa najwyżej minutę z hakiem. Trzeci powiedział z lekką nutą przechwałki, że u niego penitenci zderzają się głowami przy całowaniu stuły po spowiedzi. Ksiądz Bochenek przypomniał sobie słowa Czesława Miłosza na temat spowiedzi, przeczytane w jego zbiorze esejów pt. Metafizyczna pauza. Miłosz, którego polskie spowiedzi z zadyszką przyprawiały o nerwowe drgawki, pisał, że gdyby spowiedź miała być prawdziwa, to znaczy gdyby człowiek mówił wszystko, co chciałby powiedzieć, to spowiedź musiałaby się zamienić w seans, albo nawet w serię seansów psychoanalitycznych. Potem dodał: Myślę więc, że to jest wielkie zagadnienie dla Kościoła i dla wiernych - instytucja spowiedzi. Ksiądz Bochenek zastanawiał się często nad oczywistym kryzysem spowiedzi na Zachodzie Europy. Był przekonany, że chodzi w gruncie rzeczy o kryzys wiary, który pociąga za sobą zamęt w pojęciach moralnych i religijnych. Razem z zanikiem wiary zjawia się niechybnie zanik wrażliwości na zło i dobro. Końcową fazą tego procesu jest akceptacja grzechu a nawet jego gloryfikacja w imię wolności, pojętej jako kompletne rozpasanie, brutalny egoizm i hołubienie wszelkich form anarchizmu. Ksiądz Bochenek cierpiał z powodu zaniedbania i niedowartościowania przez Kościół sakramentu pokuty, bo i Kościół przyczynił się w jakimś stopniu do zaistnienia obecnego kryzysu. Przerażała go obojętność wielu duszpasterzy na Zachodzie, którzy odfajkowali problem, ciesząc się, że pozbyli się kolejnego ciężaru. Martwił się polskimi masówkami, których nie traktują zbyt poważnie ani księża ani wierni. Najwyższy czas, żeby Kościół się nawrócił. Pan Gutsbauer kończył odmawianie różańca wspomnieniem wszystkich dusz zmarłych, zwłaszcza tych, które miłosierdzia Bożego najbardziej potrzebują. Ksiądz Bochenek zapytał w zakrystii pana Apostla o zdrowie jego żony. Pani Apostl niedomagała bowiem ostatnio poważnie, co odbiło się wyraźnie negatywnie na systemie nerwowym zacnego pana Karola. Był teraz przede wszystkim pielęgniarką. To zajęcie tak go absorbowało, że nie miał czasu na czytanie. Czytanie było jego życiem. Wieczorem, gdy żona zasypiała, zaglądał do książki, ale nie mógł skupić myśli. Zasypiał niezadowolony z siebie i świata. Miał ciągle uczucie, że czas mu się wymyka, że funkcjonuje obok własnego życia, że przegapia sprawy istotne. Tak przedstawiał swoją sytuacją proboszczowi, który milcząc wdziewał szatę liturgiczną. Potem powiedział panu Apostlowi, że nikt z nas nie może wiedzieć, jakie sprawy są w jego życiu naprawdę istotne. Nasz punkt widzenia niekoniecznie jest punktem widzenia Pana Boga. W milczenie proboszcza i pana Apostla wdarł się pisk ministranta, którego starsza siostra ciągnęła za ucho. Dzieci miały swoje istotne sprawy i porachunki. Pan Gutsbauer wskazał na zegar, co miało znaczyć, że czas wyruszyć do ołtarza Bożego. Dawniej kapłan mówił, że przystępuje do ołtarza Bożego, do Boga który rozwesela jego młodość. Ksiądz Bochenek myślał teraz, że bardziej od ludzi młodych wesołości Bożej potrzebują tacy ludzie jak pan Apostl, którego żona zaniemogła, pan Gutsbauer, który od czasów wojny cierpi na chroniczny ból głowy, pani Mitleid, której mąż dogorywa z powodu raka jelit i on, Bochenek, dźwigający na swoich pochyłych ramionach przeszło sześćdziesiąt lat, mnóstwo grzechów i cały smutek świata tego. Na wspomnienie psalmu o Bogu, który rozwesela młodość człowieka, uśmiechnął się ksiądz Bochenek do ministranta, który pocierał naciągnięte ucho. Ministrant odwzajemnił się księdzu, ukazując mocno przerzedzone zęby. Ministranci z przerzedzonymi zębami mają swój urok. Proboszczowie wręcz przeciwnie. Ksiądz Bochenek nie potrafił się przy ołtarzu skupić. Jego myśli były rozwichrzone i rozlatane jak motyle. Czepiały się na chwilę jakiegoś nazwiska lub wydarzenia, żeby za ułamek sekundy ulecieć nie wiadomo dokąd. Grypa dawała o sobie znać, jak wulkan, który najpierw pomrukuje zanim wybuchnie. Uczucie tępego bólu, który paraliżował możność kontroli rozwichrzonych i rozlatanych okruchów myśli, potęgował się i obezwładniał. Na czole pojawił się pot, który pod wpływem niskiej temperatury nieprzyjemnie chłodził. Ksiądz Bochenek popadał w trwogę, gdy w takim stanie miał głosić Słowo Boże. Tracił kontrolę nad słowami, które pozbawione cugli rwały jak spłoszone konie w nieprzewidzianym kierunku, czasem gmatwały się, stawały mało przejrzyste, dziurawe, pozbawione mocy. Po takim kazaniu nie mógł pozbyć się trawiącego go smutku i uczucia winy. Tym razem udało się narastającą niemoc i rozwichrzone myśli na tyle opanować, że nie popsuły szyków, co nie znaczy, że Słowo Boże dotarło do celu bez strat. Tylko Pan Bóg zna dalsze losy głoszonego przez rozmaitych Bochenków Słowa, jego zagmatwane ścieżki i niespodziewane owoce. Ksiądz Adam wspomniał w kazaniu mimochodem Fryderyka Nietzsche.go; jego strach przed pustką metafizyczną, przed którą ostrzegał swoich zwolenników. Po skończonej mszy świętej podszedł do proboszcza pan doktor Kluger i wszczął przemądrą dyskusję na temat mechanizmu wiary, która jest być może naiwnym snem ludzkości, próbą ucieczki przed grozą pustki metafizycznej, marzeniem mającym zrekompensować marazm życia, jego beznadzieję i bezsens. Ksiądz Bochenek, tamując potok z nosa, napomknął panu doktorowi Klugerowi, że musi wieczorem koniecznie odwiedzić trzy bale, co miało znaczyć, że nie ma czasu ani kondycji wdawać się w zasadnicze rozważania zasadniczych prawd; doktor Kluger jednak miał czas i wenę metafizyczną. Przytakiwał więc ksiądz Bochenek mądrym wywodom pana doktora na zasadzie: owieczka chce, pasterz musi! Chcąc zyskać na czasie, zaproponował ksiądz Bochenek wspólny spacer w kierunku probostwa, na co pan doktor się zgodził. Gdy przechodzili obok rewiru drozda albinosa, usłyszał ksiądz Bochenek dogaduszki ptaka. Drozd śpiewak dogadywał żonie, że puszyła się zbyt ostentacyjnie przed tym cherlakiem, co koczuje w dzikim winie pod rynną i całą robotę zwala na partnerkę. Pięknoduch zafajdany, pogwizdujący całymi dniami gwoli przypodobania się cudzym żonom, których mężowie ciężko harują, żeby utrzymać rodzinę. Niewykluczone, że dogadywał księdzu Bochenkowi z powodu jego górnolotnej dyskusji z doktorem Klugerem. Lepiej złapcie się za różaniec! - wykrzykiwał staccato. Pana Boga trzeba chwalić a nie rozbierać na części. Módl się i pracuj - nawoływał święty Benedykt. Z czczego gadania nie przybywa wiary ani chleba. Ksiądz Bochenek uśmiechnął się, słuchając dogaduszek drozda albinosa. Zgadzał się z nim w zupełności, nie mógł jednak pana doktora Klugera potraktować podobnie, choć ochotę miał ogromną. Obok wodotrysku zaproponował przeniesienie fascynującej dyskusji na najbliższą przyszłość, co panu doktorowi nie przeszkodziło rozwinąć jeszcze kilka ważkich gatunkowo myśli. Pan Bóg przyszedł księdzu Bochenkowi niespodziewanie z pomocą. Zaczął zacinać deszcz ze śniegiem, który ostatecznie uśmierzył zapał pana doktora do dalszej wymiany poglądów. Ksiądz Bochenek wracał wreszcie do domu, dziwiąc się po raz nie wiem który, że ludzie ciągle na nowo odkrywają prawdy dawno odkryte. VIII. Wielkie balowanie. Ksiądz Bochenek czuł się jak zagrypiony pułkownik przed bitwą. W pośpiechu oglądał dziennik telewizyjny, gdzie ciągle jeszcze analizowano detalicznie życie erotyczno-seksualne Billa z Białego Domu, pławiąc się w anatomicznych detalach i prorokując jego rychły upadek, jeśli się okaże, że naprawdę nagabywał w celach erotycznych cnotliwe współpracownice. Potem pokazano szefa Iraku, jak się świetnie bawi w ciuciubabkę z resztą świata, o czym reszta świata zdaje się wiedzieć, ale woli mieć opaski na oczach, bo ma to swoje dobre strony, w każdym razie zapewnia tak zwany święty spokój. Święty spokój jest często spokojem przed burzą. Następnie krótka wzmianka o nominacji nowych kardynałów i długi pasaż na temat uroczych piesków, które psia mać właśnie wydała na świat. Małe pieski hasają przed kamerą, dokazują, moderator zaś serwuje dowcipny komentarz. Psia idylla sugeruje, że świat wcale nie jest taki erotyczno-agresywno-religijny jak to właśnie pokazano. Jest spokojny, sielski i przyjazny pieskom. Pani Monika przyuważyła mimochodem, że urocze pieski pokazuje się prawdopodobnie po to, żeby ich ojca, który opuścił matkę w potrzebie, zazdrość zżerała do końca jego mondo cane. Przed ósmą wyruszył ksiądz proboszcz Bochenek samochodem do sąsiedniej parafii, gdzie odbywał się bal ochotniczej straży pożarnej z Münichhausen. Münichhausen jest skromnym siołem, leżącym plackiem u podnóża szerokiego wzniesienia, na którym góruje potężny krzyż. Krzyż postawiono po wojnie ku pamięci cudownego ocalenia sioła przed amerykańskimi bombami, które uszkodzona amerykańska forteca latająca, zrzuciła chaotycznie nad samą wioską. Samolot dymił potężnie i rozbił się na polu między Klein Nieselregendorfem a Lindentalem. Jeden z pilotów wyskoczył za późno i leżał zmasakrowany kilkadziesiąt metrów od maszyny, która otoczona niemieckimi żołnierzami i policją dogorywała. Zrzucone bomby wybuchały kolejno tuż za ostatnim gospodarstwem pana Glanzera, którego syn był na froncie w Burgenlandzie. Syn Heinricha Glanzera wrócił po krótkim pobycie w ruskiej niewoli do domu. Przeszmuglował notatki, które porobił w ostatnich dniach wojny i niewoli. Przyniósł je kiedyś na probostwo, żeby ksiądz Bochenek miał pojęcie o wojnie i o tym, co zwykły niemiecki landser przeżywał w okopach. Lektura wstrząsająca, jak wszystkie tego typu relacje. Heinrich junior miał wtedy siedemnaście lat. Notatki świadczą o jego potężnym strachu, zagubieniu, momentami obiektywnym, acz nieco naiwnym, spojrzeniu na przebieg wydarzeń i ludzi. Glanzer senior wystąpił z inicjatywą postawienia na szczycie wzgórza krzyża dziękczynnego. Inicjatywę poparł ówczesny proboszcz, który zaproponował wybudowanie także kaplicy dziękczynnej, w której zamurowano szczegółowy opis historii z amerykańskim samolotem, wymieniono nazwiska ofiarodawców i budowniczych. Na ścianie frontowej artysta ludowy wymalował z rozmachem palący się samolot, kołyszące się bomby, które wnet zmiotą Münchhausen i postać Matki Boskiej, która ślicznym, błękitnym płaszczem zatacza krąg nad wioską, co zmusiło bomby - jak się okazało - do lekkiej zmiany kursu. Pod obrazem umieszczono zebrane odłamki bomb. Od tamtego czasu zbierała się prawie cała ludność wioski, Niesielregendorfu i Lindentalu pod krzyżem, żeby dziękować za ocalenie i pomodlić się o pokój na świecie. W ostatnich latach liczba wdzięcznych parafian mocno zmalała. Pod krzyżem gromadzi się mała garstka pozostałych świadków z wnukami, które uważnie słuchają wspomnienia o palącym się samolocie i bombach. Podczas modlitwy dzieci zaczynają biegać i dokazywać. Ostatnio jeden z chłopców wyciągnął ręce i udawał samolot. Pilot na niby, strzelał na niby do innych dzieci i dorosłych. Potem zrzucał bomby na niby, robiąc w miarą możności odpowiedni hałas. Ksiądz Bochenek modlił się w tym czasie z babciami i dziadkami o pokój w dolinie i na całym Bożym świecie. Zauważył mimochodem, że robactwo i dzięcioły mocno nadwyrężyły substancję krzyża. Nie chcą, żeby ich Stwórca i Pan na nim cierpiał. Nie są dzięki Bogu teologami. Ksiądz Bochenek pomyślał, odmawiając modlitwę Pańską z wiernymi, że trzeba będzie postawić nowy krzyż z solidnego drzewa. Najlepiej z modrzewia. Padał mokry śnieg. Duże płaty uderzały z rozmachem o szybę samochodu, utrudniając widoczność. Wycieraczki nie nadążały z robotą. Przed byłym prowizorycznym kościołem, który zamieniono na wielką salę wielofunkcyjną, masa blachy na kółkach. Ksiądz Bochenek daremnie próbował zaparkować w pobliżu wejścia. Wjechał desperacko pod samą bramę, licząc na to, że w najbliższym czasie nikt nie będzie wyjeżdżał. Na progu witał go kieliszkiem sznapsa były komendant straży z Münichhausen, pan Heinrich Glanzer, ojciec obecnego komendanta Heinricha z numerem trzecim. Ksiądz Bochenek odmówił grzecznie, powołując się na jutrzejszy dzień, który dla niego jest dniem roboczym. Trzeba przyznać, że Austriacy prawie nigdy nie namawiają lub zmuszają do picia alkoholu, co nie znaczy, że wylewają za kołnierz. Respektują po prostu wolność człowieka, co jest wyrazem utrzęsionej, starej, kulturalnej tradycji, nie zaś brakiem gościnności. Pan Glanzer usadowił proboszcza przy stole honorowym, gdzie siedział znudzony dyrektor kasy oszczędności. Ksiądz Adam spojrzał na jego żonę i doszedł do wniosku, że dyrektor ma prawo do nudy. Obok dyrektora siedział znany socjaldemokrata, zachwalający właśnie cudowne właściwości wody mineralnej. Przyznał się potem, że wczoraj także balował i teraz leczy rany. Proboszcza usadzono obok prałata Eitla, który zaczął ni stąd ni zowąd opowiadać o swojej podróży do Indii, gdzie został w cudowny sposób uzdrowiony z poważnej choroby serca. Prałat Eitel był niewątpliwie kapłanem świątobliwym, z wyraźną słabością do wydarzeń cudownych. Sam odkrył niedawno u siebie moc leczenia innych przy pomocy włożenia rąk. Ot, po prostu wkładał na chorego swe ręce, modlił się żarliwie i choroba znikała zawstydzona w te pędy. Prałat dodał skromnie, że jego ingerencja nie zawsze w stu procentach pomaga, ale w jego parafii wielu ludzi jemu zawdzięcza odzyskane zdrowie. Cuda stanowiły swoiste hobby prałata Eitla, o czym wszyscy wiedzieli. Przyjmowali więc jego relacje o nowych cudach z przymrużeniem oka. Ksiądz Bochenek słuchał cierpliwie opowieści prałata, obfitującej w dramatyczne momenty. Prałat podkreślał je przy pomocy zamaszystych ruchów rąk. Ksiądz Adam był prawie pewny, że za chwilę wywróci szklankę z winem i będzie musiał strażackie spodnie zanieść do czyszczenia. Prałat Eitel występował bowiem na balu strażackim w mundurze kurata, czyli kapelana załogi spod znaku świętego Floriana. Rzeczywiście! W momencie, gdy referował kulminacyjny punkt cudownego uleczenia, szklanka poturlała się po stole i część wina dotarła do spodni prałata strażaka. Ksiądz Bochenek pomyślał, uśmiechając się figlarnie, że prałat Eitel ma dar czynienia cudów, on zaś, Bochenek ma dar proroczy. Pan Glanzer junior, obecny komendant straży zameldował orkiestrze przybycie nowych gości honorowych, na co orkiestra zagrzmiała ognistą intradę, po czym komendant nadał do mikrofonu słowa powitania zacnych gości. Rozległy się urzędowe oklaski i prałat mógł wrócić do swojej indyjskiej przygody. Po chwili przedstawiciel zespołu na własną rękę zaczął witać wszystkich obecnych, wymieniając najrozmaitsze grupy społeczne i polityczne. W pewnej chwili powitał bogatych i tych, co pozostali uczciwi. Powitanie wywołało burzę oklasków i kaskady zdrowego śmiechu. Najśmieszniejsza okazuje się zawsze nieuszminkowana prawda. Przedstawiciel życzył wszystkim miłej zabawy, wrzucił na plecy gitarę podłączoną do kilkunastu skomplikowanych agregatów, po czym rozległ się taki hałas, że przejazd pociągu pośpiesznego relacji Wien Sbf - Roma Terminini przez dworzec Klein Nieselregendorfu wydawał się błogim szmerem. Prałat w dalszym ciągu nawijał indyjską historię, słychać było jednak jedynie przejmujący hałas, bez którego współczesny konsument bawić się nie jest w stanie. Kilka par zaczęło na parkiecie podrygiwać, gitarzysta gwoli spotęgowania wrażeń artystycznych, zaczął wykrzykiwać do mikrofonu niezrozumiałe treści, potem chcąc rozgrzać publiczność zachęcał ją do wspólnego klaskania w dłonie. Rozległ się jeszcze jeden hałasotwórczy trzask, co księdza Bochenka wprawiło w mocne zakłopotanie. Dyrektor z żoną zaczęli klaskać, po chwili dołączył się socjaldemokrata, wreszcie prałat Eitel. Ksiądz Bochenek zaczął ich niepewnie naśladować, czując się raczej podle. Nie lubił bowiem za żadne skarby robić cokolwiek pod presją. Swoją małą, relatywną wolność kochał miłością zachłanną. Nie był poza tym zwolennikiem hałasu. Jak nie musiał go koniecznie produkować, był prawie szczęśliwy. A już zupełnie nie przepadał za reakcjami stada. To, co robili wszyscy na komendę, w tym samym czasie, wydawało mu się z gruntu podejrzane. Zabijało przeważnie samodzielne myślenie, konieczny krytycyzm, tudzież zdrowy dystans do rzeczywistości i zjawisk. Klaskal więc w dłonie, miał jednak minę kogoś, kto pomylił pogrzeby. Ksiądz Bochenek wytrzymał jeszcze przez kilkanaście minut hałas produkowany przez zdrowych mołojców w strojach tyrolskich, klaskanie strażaków z żonami i ryki prałata Eitla. Prałat bowiem nie przerwał ani na chwilę swojej opowieści, próbując lwim rykiem przebić się przez wszechobecne decybele. Ksiądz Adam modlił się w skrytości ducha, żeby cudowne uzdrowienie serca prałata Eitla wytrzymało próbę balu strażackiego, cuda bowiem też mają swoją cierpliwość i nie lubią być nadwyrężane. Ksiądz Bochenek krzyknął z pełnej piersi, że musi jeszcze odwiedzić bal maskowy w Lindentalu, na co pan Glanzer rozłożył ręce, żeby nie dostać rozedmy płuc. Ksiądz Adam wyciągnął dłoń do socjaldemokraty i księdza prałata Eitla. Dyrektor i jego lepsza połowa podrygiwali na parkiecie. W przedsionku rozłożone były dobra delikatesowe. Syciły oczy i łechtały powonienie. Na dworze było spokojnie, biało i uroczo, choć i tu jeszcze słychać było głuche dudnienie i odczuć można było drganie całej posesji. Samochód pokryty był świeżą warstwą mokrego śniegu. Z drzew odrywały się potężne krople. Mlaskały padając na ziemię, pękały ze stukotem, gdy lądowały na samochodzie. Na ulicy widać było wyjeżdżone ślady. W świetle neonówek tańczyły płaty śniegu. Świat wcale nie był taki nieprzyjazny. Zdumiewał ciągle, fascynował i pozwalał się kochać. Był uczciwy, choć tajemniczy i zagadkowy. Komendantem straży pożarnej w Lindentalu był pan Otto Schnurrbart, strażak pierwszy do gaszenia ognia i pragnienia. Ogień gasił okazyjnie, pragnienie systematycznie. Miał w sobie coś z Falstaffa, stąd żywe zainteresowanie jego osobą wesołych kumoszek z Lindentalu. Żona pana Schnurrbarta była doskonale zorientowana w sytuacji i nie opuszczała go na krok. Była autentycznym strażakiem swego strażaka. Pan Schnurrbart był poza tym człowiekiem ogromnie uczynnym i serce miał na właściwym miejscu. Dziadek Hugon mawiał często, że pijaczkowie mają wprawdzie słaby system nerwowy, ale serce świętego Wincentego. Ci co mają mocny system nerwowy, mają przeważnie ciągoty do rządzenia. Sprawowanie władzy zaś i uczucia pasują do siebie jak kwiatek do karabinu. Pan Schnurrbart zobaczywszy proboszcza, powitał go jowialnie i wskazując na rozbawioną salę, zapraszał do zajęcia miejsca. Dwaj jego podkomendni przybyli z kieliszkiem ćmagi strażackiej, namawiając księdza do natychmiastowej konsumpcji. Proboszcz odmówił grzecznie, acz stanowczo z powodu trzeciego balu, jutrzejszej niedzieli i zasadniczo. O grypie przezornie nie wspomniał, bo zrobiłby wyrwę w systemie obronnym. Jeden ze strażaków opróżnił fachowym ruchem kielich, otarł rękawem usta. Oczy mu zalśniły i przyszłość Europy wydawała mu się mniej skomplikowana. Poza kilkoma strażakami, którzy pełnili funkcje porządkowe i organizacyjne, wszyscy inni byli przebrani. Stoły i parkiet zajmowali neandertalczycy, kosmonauci, indianie, kowboje, czarownice, księżniczki, snerpy, pszczółka maja o wymiarach Liczyrzepy, piraci i jeden radziecki generał-lejtnant. Ksiądz Bochenek, rozglądając się za wolnym miejscem został nagle porwany przez potężny dzwon, przymocowany do kogoś, kto jako żywo przypominał paryskiego Quasimodo. Orkiestra huczała wzmocniona techniką, być może w rytmie walca. Kto to może przy takim natężeniu decybeli wiedzieć? Ksiądz Adam miał nadzieję, że w dzwonie kryje się niewiasta, z mężczyzną bowiem nie zdarzyło mu się jak dotychczas nigdy zatańczyć. Nawiązał więc kontakt z dzwonem przy pomocy odpowiednio intensywnego krzyku. Zakrzyczał, że dotychczas nigdy nie zdarzyło mu się tańczyć z dzwonem. Dzwon odpowiedział nieco zduszonym, ale młodym niewieścim głosem, że jemu się nigdy jak dotychczas nie zdarzyło tańczyć z proboszczem. Lody były przełamane, dzwon miał kipieć jak trzeba i mimo przyciężkawej oprawy poruszał się lekko, łagodnie, idealnie posłusznie i zwiewnie. Ksiądz Bochenek przypomniał sobie lekcje tańca, których mu udzielała kuzynka przed pierwszą zabawą w gimnazjum, niezupełnie bezinteresownie. W zamian musiał za nią pozmywać naczynia po obiedzie. Kuzyn grzmocił na pianinie Matka cyk, ojciec cyk, kupili se motocykl... kuzynka beształa głośno pierwsze nieudane próby, w końcu rzekła bez przekonania, że jeśli już, to tylko fokstrot. Czekaj - mówiła - aż zagrają fokstrota. Wtedy poproś taką koleżankę, która od dłuższego czasu podpiera ścianę. Tylko taka wytrzyma z tobą te kilka minut. Na początku zabawy trzymał się wiernie instrukcji. Zauważył jednak, że takich jak on było zatrzęsienie. Postanowił więc wypłynąć na szersze wody, nadrabiając gładką gadką taneczne mankamenty. Okazało się, że najlepiej nauczyć się tańca tańcząc. Po krótkim czasie wirował na parkiecie jak Fred Aster, miał bowiem wrodzone wyczucie rytmu i wymarzone partnerki. Była wśród nich jedna czarnooka, która wyraźnie onieśmielala młodziutkiego Adama. Przy niej spontanicznie rezygnował z banalnych pogaduszek, serce stukało podejrzanie mocno, bywało, że tracił na chwilę rytm. Potem wirował jak szalony z inną dziewczyną, głowa mu jednak ciągle uciekała w kierunku czarnookiej. Układał piękne zdania, które miał jej zamiar zaoferować przy następnym tańcu, musiał jednak długo czekać, bo konkurencja była potężna. Ot, pierwsze poruszenia serca, urocze, niewinne, czyste i niezdarne, pomyślał proboszcz, dzierżąc w objęciach jeden z dzwonów z Notre-Dame. Powiedział dzwonowi, że świetnie tańczy, na co dzwon oddudnił, że proboszcz także wywija jak trzeba. Śmiał się ksiądz Adam serdecznie razem z dzwonem, potem myśl mu uciekła, przeskoczyła kilka dziesięcioleci i zatrzymała się na łące przy stawie, gdzie jako młodziutki wikary rozmawiał ze swoim pierwszym proboszczem o życiu kapłańskim. Ksiądz Adam zapytał wtedy, czy wypada księdzu tańczyć. Proboszcz odrzekł, że taniec jest teoretycznie biorąc sprawą moralnie obojętną. Życie nie jest jednak teorią. Można tańczyć i nie tańczyć. Ksiądz, który tańczy, musi być przygotowany na kłopoty różnego rodzaju. Lepiej więc unikać hołupców z niewiastami. Niewiasty nie są z plastiku. Ksiądz Adam zapamiętał słowa swego pierwszego proboszcza i zasadniczo unikał występów choreograficznych. Występował, gdy musiał pod presją konkretnej sytuacji, jak właśnie teraz, gdy trzymał w objęciach dzwon, którego trudno było na oczach neandertalczyków i innych przebierańców wystawić na pośmiewisko. Dzwon zaryzykował, proboszcz zawirował. Miłość bliźniego najrozmaitsze ma oblicza. Po wysiorpaniu herbaty ziołowej, opuścił ksiądz Bochenek po angielsku bal maskowy w Lintentalu i zanurzył się w bajkową noc. Samochód pokryty był kilkunastocentymetrową warstwą świeżego śniegu. Lampy rzucały światło na stok wzgórza, na którym sterczały sosny uginające się pod białym ciężarem. Powietrze pachniało wolnością i tęsknotą. Ksiądz Adam usuwał niepotrzebny śnieg z szyb samochodu, podziwiając Boży świat. Był ciekawy, czy na tamtym świecie wypełnionym Bogiem, zachowa w pamięci uroki tego wieczoru, kiedy to obejmował dobrze opakowaną kibić tajemniczej niewiasty i chłonął całą swoją istotą uroczy, zimowy wieczór. Jechał powoli, żeby się delektować. Na przystanku autobusowym chłopak obejmował dziewczynę. Śnieg był jego sprzymierzeńcem. Ksiądz Bochenek odstawił wóz do garażu, z powodu śniegu i przemożnej chęci zażycia krótkiego spaceru. Czuł się rozgorączkowany nadciągającą grypą i podekscytowany urokiem Bożego świata. W przedsionku gospody pana Satla pachniało wędzonymi wyrobami. Przy wejściu na wielką salę pan magister Hirschbok z panem docentem Steinadlerem pełnili rolę celników. Byli członkami Stowarzyszenia Upiększania Klein Nieselregendorfu i w jego imieniu kasowali myto. Potem dziewczyna hoża częstowała przybyłych gości mocniejszym trunkiem, żeby mogli prędzej odżałować niemiłe pożegnanie z częścią posiadanych walorów. Ksiądz Bochenek zrezygnował z zastrzyku znieczulającego, powiesił płaszcz gdzie trzeba i przywitał się z prezesem stowarzyszenia panem doktorem Klugerem, który usadowił proboszcza obok pani Klugerowej i pana inżyniera w stanie spoczynku Feinblecha, który był zagorzałym wędkarzem. Ksiądz Adam przewidział bezbłędnie, że porozmawia sobie fachowo na temat łowienia ryb. Pan Jezus nie miał nic przeciwko rybakom, skoro kilku z nich przeznaczył do łowienia ludzi. Duet ubranych na ludowo panów w średnim wieku, obstawiony był sprzętem, nagłaśniał salę, że głośniej nie można było. Kelnerka z rzadko spotykanym seks-appealem zaproponowała księdzu Bochenkowi swoje usługi. Kulinarne. Ksiądz Adam zamówił kawałek Malakofftorte i kawę. Mógł sobie pozwolić na chwilę westchnienia, był to bowiem dzięki Bogu ostatni bal w tym sezonie. Pani Kluger nawiązała, w przerwie między jedną porcją wrzasku a następną, do ostatniej wymiany ciosów między biskupem z St. Pölten a proboszczem z Pausdorfu, pytając proboszcza o jego zdanie. Ciosy wymieniano przed kamerami telewizyjnymi. Ludzie telewizji ręce zacierali z radości i dodawali swoje bezstronne komentarze. Ksiądz Bochenek nie przepadał za krytyką konfratrów i wstydził się, gdy na oczach publiczności żądnej sensacji, prali brudną bieliznę. Uciekł od tematu, co pani Klugerowa uszanowała i doceniła. Była bowiem w gruncie rzeczy niewiastą szczerze religijną i także bolała nad tego rodzaju pojedynkami. Trzeba się modlić za Kościół w Austrii - powiedziała bez podtekstu. Ksiądz Bochenek przytaknął z najgłębszym przekonaniem i napił się kawy. Po krótkim czasie połowa gości balowych uciekła do baru, który mieścił się w podziemiach. Tam można było odpocząć od druzgocącego hałasu. Ksiądz Bochenek został na chwilę sam na sam ze swoim ciastem i kawą. Przysiadł się do niego niejaki pan August Geldlieb, który w kolejnej przerwie między kolejnymi wybuchami spotęgowanego sprzętem wrzasku, powiedział księdzu Adamowi, że ogromnie rad by wrócić do Kościoła, który opuścił przed kilku laty z powodu Kirchenbeitragu, czyli pieniędzy. Proboszcz znał pana Augusta z widzenia. Spotykali się przy okazji pogrzebów czy odpustu parafialnego. Ksiądz Bochenek przypomniał sobie raptem jednego z apostołów, który wyciął podobny numer. Tamten nigdy nie wrócił do Kościoła. Była to najtragiczniejsza decyzja jego życia. Inny zaparł się Mistrza powodowany strachem, zmitygował się jednak i załkał, co go ostatecznie zrehabilitowało i uratowało. Ksiądz Bochenek dłubał widelcem w torcie, słuchając słów pana Geldlieba. Na jego twarzy malował się cały smutek kapłańskiej duszy. Nie z powodu pana Geldlieba, który wyraził chęć pójścia w ślady Szymona; ten został ostatecznie skałą, lecz z powodu tych wszystkich, którzy lekkomyślnie, kierując się doraźnymi emocjami, wygodą lub miłością do mamony opuścili i opuszczali Kościół Chrystusowy, rozkładając go od wewnątrz. Najgorszymi wrogami Kościoła są zazwyczaj jego córki i synowie. Zewnętrzni nieprzyjaciele umacniają Kościół i w jakiś przedziwny sposób mu służą, czego nie są w stanie dostrzec. Ksiądz Bochenek zaprosił pana Geldlieba na dłuższą rozmowę w okoliczności spokojniejszej. Zarówno bowiem zerwanie z Kościołem jak i nowy kontakt z nim, powinny być decyzjami w pełni świadomymi i odpowiedzialnymi. Kościół dzisiejszy potrzebuje niekoniecznie wielu wyznawców, ale na pewno świadomych, odpowiedzialnych i konsekwentnych. Kościół dzisiejszy potrzebuje świętych, pomyślał jeszcze proboszcz Adam i zarumienił się jak sztubak podczas pierwszej randki. Uświadomił sobie bowiem, że sam nie jest święty. Należy do tych wyznawców, którzy nie spalają się jasnym płomieniem, lecz kopcą jak lokomotywa, wyciągająca turystów na szczyt Schneebergu. Po rozmowie z panem Geldliebem pomyślał ksiądz Bochenek o Bożej łasce, która hasa po duszach ludzkich jak górska kozica, łamie wszelkie reguły i kpi sobie z ludzkich planów, prognoz i postanowień. Łaska zaskakuje, drąży, miażdży, dotyka, powala, zmienia, popędza, otwiera, mobilizuje, umacnia, porywa, zniewala, wyzwala i dokazuje w sposób nieobliczalny. Pożegnał ksiądz Bochenek doktora Klugera, który wrócił z piwnicy, potem przystanął przed oświetloną choinką, zauroczony tańczącym śniegiem. Z sali pana Satla dochodziły mocno przyciszone dźwięki. Z tego oddalenia można było nawet rozpoznać melodię. W domu, po wypiciu szklanki kefiru i krótkiej modlitwie, znalazł się w łóżku. Jego głowa zdawała się pękać w szwach. IX. Radość ze służby ołtarza i z chrztu dzieci. Niedzielny poranek roziskrzony słońcem. O oprawę muzyczną zadbały ptaki. Mimo śniegu, ledwo wyczuwalny powiew wiosny. Ksiądz Bochenek podumał nieco nad zadaniami dnia, polecił wszystko Panu Bogu, prosząc o siły potrzebne i głowę trzeźwą. Poczuł bowiem znaną ociężałość w kościach i myśleniu. Potem szybkie śniadanie i wyjazd do Lindentalu. Zaparkował przy cmentarzu, z którego właśnie wychodziła pani Schmerz. Pani Schmerz cierpiała z powodu zużycia kości w stawach biodrowych, o czym kilkanaście razy szczegółowo opowiedziała proboszczowi. Teraz nawinęła się kolejna okazja, żeby się poskarżyć na przeżyte cierpienia i pochwalić małym wprawdzie, ale widocznym sukcesem. Potrafiła bowiem o własnych siłach, przy pomocy jednej tylko laski, pokonać odległość między kościółkiem a cmentarzem. Syn, ten starszy, który dawniej obsługiwał bęben w orkiestrze regionalnej, przywozi ją do kościoła samochodem. Z orkiestry go wyrzucili - proszę księdza proboszcza - bo za dużo pił. Jak dorwie się do wina, to nie wie, kiedy przestać. Zawalił kilka występów, bębnił nie wtedy, kiedy trzeba było, to co mieli zrobić? Poza tym jest zupełnie w porządku! Ksiądz Bochenek słuchał w miarę uważnie monologu pani Schmerz, odpowiadając równocześnie na pozdrowienia parafian, którzy napływali teraz dość zwartym strumieniem na cmentarz. Był to piękny zwyczaj. Przed każdą mszą świętą, żywi odwiedzali umarłych. Na grobach migotały czerwone płomyki, ludzie żegnali się pośpiesznym znakiem krzyża, modlili się lub dumali nad tajemnicą życia i śmierci, czasem odpowiadali dzieciom na zaskakujące i przenikliwe pytania. Dzieci bowiem dojrzewały na cmentarzu, zdobywały ten rodzaj mądrości, którego nie znajdziesz w podręcznikach szkolnych. Szły potem u boku mamy lub taty do kościoła i długo jeszcze patrzyły przed siebie, przetrawiając tajemnicę rzeczywistości na swój, dziecięcy sposób. Dzieci umiały się jeszcze dziwić. Ich logika nie była skażona wiedzą szkolną, telewizyjną, obiegowymi sloganami i strusią dyplomacją. Ksiądz Bochenek oderwał się od pani Schmerz, która zaraz potem zagadała leśniczego z żoną, zawiadamiając ich o co dopiero zakończonej rozmowie z proboszczem, który jej szczerze współczuł z powodów, które następnie detalicznie wyłuszczyła przed żoną leśniczego. Mąż bowiem z synem Maxem poszli tymczasem na grób teściowej, gdzie pan leśniczy Schießprügel trwał w niemej modlitwie. Max nie był już dzieckiem. Był w stadium, kiedy na brodzie pojawia się pierwsza przerzedzona szczecina i głos przeskakuje nagle o półtorej oktawy, zmieniając barwę i natężenie. Tacy zajęci są raczej sobą, procesami, które nimi miotają bez litości. Śmierć jest dla nich czczą teorią. Budzące się życie ich porywa, oszołamia, napełnia nadzieją i bojaźnią. Ksiądz Bochenek przywitał się z panem Rauchfassem, kościelnym z Lindentalu, człowiekiem autentycznie pobożnym, co u kościelnych nie jest samo przez się zrozumiałe. Potem podał rękę lektorowi, który czekał na wytyczne, wreszcie gremialnie załatwił ministrantki i ministrantów, pozdrawiając Pana Boga. W zakrystii panował gwar i ruch, podobny trochę do gwaru i ruchu orkiestry symfonicznej przed występem. Ksiądz proboszcz zalecił co trzeba i udał się do konfesjonału, żeby ludziom przypomnieć o nieskończonym miłosierdziu Bożym. Z braku chętnych do skorzystania z tegoż miłosierdzia, zaczął studiować Instrukcję do kilku kwestii o współpracy świeckich w służbie kapłańskiej z dnia 15 sierpnia 1997 roku, na temat której zrobiło się ostatnio hałaśliwie, kontrowersyjnie i zaczepnie w środkach masowego przekazu, włącznie z kościelnymi. Rozpętała się burza przeciwko papieżowi i Rzymowi, który chce koniecznie zawrócić koło historii i laikat pozbawić wszelkich praw w Kościele. O obowiązkach laikatu nie wspomina się ani jednym słowem. Ksiądz Adam nie przepadał za burzami, za którymi czaiła się określona ideologia, której jedynym celem wydaje się być rozkład Kościoła przy pomocy wszelkich dostępnych jej metod. Był pewny, że hałaśliwi moderatorzy telewizyjni, pismacy wszelkiego autoramentu i podjudzeni przez nich katolicy, nie przeczytali tekstu Instrukcji, bo tym siłom nie chodzi o prawdę i fakty, lecz o pretekst głośnego zareklamowania postępowych sloganów antyrzymskich. Czytał więc w wolnych chwilach Instrukcję, żeby sobie wyrobić własne zdanie, oparte o autentyczny tekst i intencje jego autorów. Trzeba przyznać, że Instrukcja nie jest lekturą łatwą. Nie ma w niej jednak niczego z zamordyzmu i pogardy dla laikatu, o czym demagogicznie doniosły wyżej wspomniane siły. Ksiądz Bochenek czytał uważnie, chcąc znaleźć potwierdzenie dla burzy rozpętanej wokół rzymskiego dokumentu. Był jednak tylko mile rozczarowany. Instrukcja potwierdzała wszystkie tezy Soboru Watykańskiego II, dotyczące miejsca i roli świeckich w Kościele, ostrzegając równocześnie przed nadużyciami i wyraźnym rozgraniczeniem kapłaństwa wiernych od kapłaństwa sakramentalnego. Język Instrukcji typowy dla rzymskich dokumentów, czyli nudny nieco, zbyt dyplomatyczny, mało bezpośredni, ugrzeczniony bardzo, miejscami wykwintny. Lecz nie o dzieło literackie przecież chodzi a właśnie o dokument. Treść jest istotna, nad formą można przejść do porządku dziennego. W treści zaś nie doszukał się ksiądz Bochenek niczego, co potwierdzałoby cały ten raban czyniony uparcie wokół dokumentu. Odłożył egzemplarz, bo pan Rauchfass uderzył w dzwony, co znaczyło, że za dziesięć minut trzeba rozpocząć mszę świętą. W zakrystii gwar panował i zakulisowa atmosfera teatru amatorskiego. Gwar zamienił się na chwilę w szmer. Był wyrazem respektu załogi dla proboszcza, który ciągle powtarzał, że zakrystia jest integralną częścią świątyni nie zaś garderobą teatralną. Załoga ministrancka wyruszyła po efektownym uderzeniu w dzwonek, który uruchomił organy i wywołał szmer powstających z miejsc wiernych. Dzwonek kołysał się potem przez chwilę, zanim definitywnie zastygł. Rozpoczęła się msza święta, która zasadniczo przebiegła normalnie. Jedynie podczas kazania znudzona dziewczynka zaczęła się mocować z matką, wić, szamotać, miotać i wykrzykiwać cały swój żal z powodu uczestnictwa w czymś, czego kompletnie nie rozumiała i co jej nie robiło Spaßu. Znudzone, miotające się i wykrzykujące swój weltszmerc maleństwa są problemem dla matek, uczestników i księdza. Matka chce być dumna ze swojej pociechy, uczestnicy chcą bez przeszkód słuchać słowa Bożego, proboszcz walczy bohatersko o zachowanie ciągu logicznego kazania, co mu się w takiej sytuacji rzadko udaje. Zniecierpliwiona i zażenowana matka opuszcza kościół dokładnie w tym momencie, gdy dziecko zdążyło doszczętnie zakłócić nabożeństwo. Ksiądz Bochenek prosił nader serdecznie, żeby matki z dziećmi zajmowały miejsca przy drzwiach wyjściowych i w razie konieczności wychodziły w czasie kazania z dziećmi na mały spacer wokół kościółka. Jak dotychczas nie udało mu żadnej matki do tego namówić. Cierpiał z tego powodu, bo ogromnie kochał dzieci i nie wyobrażał sobie nabożeństwa bez nich, z drugiej strony czuł się podle po kazaniu, które musiał ratować siłą głosu i łatać nieustannie, żeby nie ugrzęzło w pobożnej paplaninie. Bał się też, że zawstydzone matki nie pokażą po hałaśliwym występie swoich dzieci więcej w kościele. To oznaczało plajtę duszpasterską, która kładła się bolesnym cieniem na sumieniu księdza Adama. Prosił więc na początku mszy świętej gorąco o interwencję niebieską. Czasem wysłuchiwano jego błagania, czasem jednak administracja niebieska zajęta była pilniejszymi sprawami, co ksiądz Bochenek musiał zaakceptować, co jednak nie ułatwiało mu życia. Po zakłóconym kazaniu, był zły na samego siebie z powodu słabych nerwów i przeczulenia. Taki dziekan Konewka, u którego ksiądz Adam przed laty terminował w charakterze wikarego, zamykał oczy i wyrzucał z siebie słowa jak z armaty. Batalion dzieci mógł rozrabiać, krzyczeć dowoli, wszyscy uczestnicy mogli kaszleć i dmuchać w chusteczki jak trąby jerychońskie, tramwaje mogły piszczeć i zgrzytać na zakręcie, głośniki zainstalowane przez partię przed kościołem nadawać pieśni masowe z serii Tysiące rąk, miliony rąk..., dziekan górował nad wszystkimi o niebo. Słychać go było w barze naprzeciwko kościoła, mimo że gwar tam był pijacki. Pan Bóg wiedział co robi, gdy powoływał Gerarda Konewkę na swego sługę. Ksiądz Bochenek szczerze zazdrościł takim talentom jaki reprezentował dziekan Konewka. Gdzież jemu do takiej miażdżącej ekspresji i nerwów jak liny stalowe unoszące most nad Dunajem w Bratysławie. Po skończonej mszy świętej zmykał ksiądz Bochenek samochodem do Klein Nieselregendorfu, mocując się z wyrzutami sumienia i silnym postanowieniem wytrzymania w przyszłości wszelkich zakłóceń, włącznie z trzęsieniem ziemi. Słońce operowało przykładnie, śnieg na jezdni topniał w tempie podziwu godnym, z drzew przy kościele spadały ciężkie krople i całe połacie śnieżnej mazi. Dwaj tureccy chłopcy hasali po śniegu i obrzucali się mokrymi pociskami. Słychać było terkotanie dzięcioła. Ksiądz Bochenek otarł pot z czoła i pośpiesznie zdobywał ostatni odcinek stromej drogi, prowadzącej do kościoła i cmentarza. Kościół w Klein Nieselregendorfie był bowiem kościołem tak zwanym obronnym. Takie budowano zawsze na wzgórzach, żeby ewentualnym agresorom utrudnić zdobywanie. Jego początki sięgają XII wieku. Z biegiem czasu przebudowywano go wielokrotnie, zaczęło się jednak od dzisiejszego prezbiterium, które reprezentuje jeszcze styl romański. Potem dobudowano dwunawową halę w stylu gotyckim i szeroką wieżę obronną. W latach pięćdziesiątych naszego stulecia, odkryto resztki wałów obronnych, które otaczały kościół i wstrzymywały pierwsze uderzenia napastników. Po zażartej walce, wycofywali się obrońcy do kościoła, wreszcie na przysadzistą wieżę, skąd ostatkiem sił obrzucali agresorów wyzwiskami, pociskami i oblewali wrzątkiem. Żony i dzieci obrońców koczowały na pobliskich wzgórzach, ukryte w lasach i skalnych grotach, których ślady jeszcze dzisiaj można zidentyfikować. Po każdym ataku Madziarów, Mongołów, Turków czy pospolitych bandziorów, zbierano własnych i wrogich nieboszczyków i grzebano na wzgórzu obok kościoła. Wokół, na polach natrafiano na szkielety wojowników, które znoszono do kościoła i układano w podziemnej kostnicy, którą odkryto podczas prac renowacyjnych kościoła w roku 1954. Kostnica była przeszło 300 lat zamurowana. Kryje wiele tysięcy ludzkich szkieletów, historii, losów i tajemnic. Tonie teraz w ciszy i pokoju. Nastraja eschatologicznie i świadczy o sit transit gloria mundi. Niewielu jednak parafian i gości zagląda przez specjalnie pozostawiony otwór na resztki byłych wrogów i antenatów, w myśl popularnej dewizy: po co myśleć o sprawach smutnych, skoro można się napić wina i pośmiać cudzym kosztem. Ksiądz Bochenek wpadł do zakrystii zadyszany, spocony i zmęczony. Pan Apostl referował ostatnie nowości wydawnicze, pan magister Hirschbock pytał, które czytania są aktualne, pan kościelny Gutsbauer wyruszał z płonącą polityką zapalać świece, ministrantki i ministranci uzgadniali krzykliwie szczegółowy plan działania. Ksiądz Adam próbował sobie przypomnieć schemat kazania przy pomocy skrótu, naniesionego do grubego brulionu. Wetknął w pewnej chwili brulion pod pachę i uciekł do konfesjonału, gdzie spodziewał się nieco ciszy, umożliwiającej skupienie. W konfesjonale pachniało drzewem i grzechami. Konfesjonały mają swój własny, specyficzny, niepowtarzalny zapach. Ksiądz proboszcz przejrzał konstrukcję kazania do tekstu Jeremiasza proroka o tym, że zaufać można li tylko Panu Bogu. Ludzie są zawodni włącznie z sobieskim, czyli samym sobą. Myśląc o ufności w Bogu, poczuł dreszcze na całym ciele. Postanowił zaraz po chrzcie w Lindentalu, wskoczyć do łóżka i solidnie podreperować zdrowie. Musiał bowiem po mszy świętej w Klein Nieselregendorfie jeszcze raz udać się do Lindentalu, żeby ochrzcić najmłodszego parafianina. Raptem przypomniał sobie, że nabył bilety na koncert amerykańskiej grupy Theresa Thomason & "The Sisters", prezentującej muzykę z filmu Sister Act. Film oglądał dwukrotnie, muzykę polubił, słowa były ponoć pobożne ogromnie, ale po angielsku. Postanowił jednak koncert zaliczyć, jeśli grypa z głównym uderzeniem nieco poczeka. Msza święta przebiegła normalnie, choć nie powinna nigdy przebiegać normalnie. Jest bowiem wydarzeniem tak wzniosłym, tajemniczym i wielkim, że nie na miarę człowieka. Ludzie tymczasem nudzili się często, wydmuchiwali z nosów ostentacyjnie zbędną zawartość, drzemali lub wymieniali spostrzeżenia na temat koafiur i kreacji mody, reprezentowanych przez uczestników. Dzieci hałasowały momentami tak dotkliwie, że o skupieniu nie mogło być mowy. Można było jedynie wytrzymać. Bywało, że ksiądz Bochenek walczył li tylko o przetrzymanie. Bywało, że niczego bardziej nie pragnął jak uciec, gdzie pieprz rośnie. Ogarniał go często smutek przyciężkawy i żal głęboki. Żal mu było Pana Jezusa, który wydał się na łaskę ludzi; żal mu było uczestników, którzy przecież wykazywali dobrą wolę przychodząc, nie dorośli jednak do świętego misterium; żal mu było samego siebie, zmagającego się z własną nędzą i brakiem duchowej kondycji. Co tu dużo gadać! Ksiądz Bochenek nie był Janem Vianney.em i nad tym bolał w chwilach modlitewnej zadumy dotkliwie, stojąc przy ołtarzu Pańskim. Z drugiej strony przypuszczał, że Jezus polecając ludziom To czynić na Swoją pamiątkę, wiedział, co Go czeka. Wiedział, że najczęściej tacy Bochenkowie będą go sprowadzać na ołtarze i podawać wiernym, trochę lepszym lub gorszym od nich samych. Szalona, totalna miłość Syna Bożego z jednej strony i straszliwie ograniczona, okaleczona i karłowata miłość ludzi z drugiej strony. Największy dramat, odgrywający się nieustannie na wszystkich ołtarzach naszych świątyń i kaplic. W nastroju minorowym pędził ksiądz Adam po skończonej mszy świętej do Lindentalu, gdzie przed głównym wejściem do kościoła zebrała się bliższa i dalsza rodzina, żeby najmłodszą swoją latorośl uczynić przy pomocy sakramentu chrztu dzieckiem Bożym. Słońce kładło się żółto złotym potokiem promieni na ścianę drzew, uginających się pod ciężarem wczorajszego śniegu. Pan Rauchfass czekał przed zakrystią na proboszcza, mrużąc oczy z powodu śniegu i słońca. Uśmiechnął się na widok znanego samochodu i zniknął w zakrystii, z której wyłonił się z kolei pan inżynier Zollstock. Pan Zollstock zapytał proboszcza grzecznie, czy jego pięcioletnia córka Kathrin mogłaby zarecytować wierszyk z okazji chrztu małego kuzyna Seppla, co księdza Bochenka wyraźnie rozchmurzyło i napoiło względnym optymizmem. Człowiek potrafi być mizerny ogromnie, czasem zaś wspaniały i niebosiężny. Ksiądz Adam powiedział, że w odpowiednim momencie ceremonii poprosi Kathrin o wygłoszenie wiersza. W zakrystii próbował pan Rauchfass zmitygować ministrantów, którzy na chwilę zapomnieli o miejscu świętym. Pani Schatzberger manipulowała przy tablicy z włącznikami elektrycznego ogrzewania. Powiedziała, że chciałaby po chrzcie omówić terminy Wielkiego Postu, co proboszcz skwitował krótkim skinieniem głowy. Wyskoczyła mu przy tym kropla z nosa, co ministrantów zmusiło do zduszonego śmiechu. Wyszli procesyjnie z zakrystii, pokłonili się Panu Jezusowi, przyklękając przed głównym ołtarzem, potem skierowali się ku wejściu, gdzie czekał malutki Seppl, jego rodzice, dziadkowie, ciocie, wujkowie i kilku kuzynów i kuzynek, spośród których Kathrin była najstarsza. Dzieci przekomarzały się jak ptaki niebieskie. Każde z nich dzierżyło w malutkich dłoniach własną świecę chrzcielną. Ksiądz Bochenek przywitał wszystkich serdecznie w imieniu Pana Jezusa i swoim. Zajrzał do szczelnie opatulonego Seppla. Zobaczył tylko mały nosek i oczy szeroko rozwarte, badawcze, zdziwione i radosne. Mama spoglądała na Seppla wzrokiem, który tylko u młodych matek można zaobserwować. Sama miłość, zachwyt i coś w rodzaju uwielbienia. Ojciec pochrząkiwał, ukrywając wzruszenie. Ojcowie starają się nie wiadomo czemu ukryć to, co naprawdę czują. Ksiądz Bochenek dał znak i ministranci zrobili zwrot. Szli w kierunku ołtarza, za nimi zakatarzony proboszcz, gromada niewiniątek ze świecami, które zapalono po raz pierwszy w dniu ich narodzin dla królestwa niebieskiego, zdziwiony Seppl, rozkochana w nim po uszy matka, dumny ojciec, chrzestny przejęty swoją rolą, potem dziadkowie z obu stron, konstatujący smętnie jak szybko czas umyka. Co dopiero przystępowali do pierwszej, uroczystej komunii świętej, potem ślubowali miłość, wierność i uczciwość małżeńską, wnet potem przynosli dzieci do chrztu, komunii świętej i błogosławili w dniu ich ślubu, żeby wytrwali w miłości, wierności i uczciwości małżeńskiej. A teraz wprowadzają czwartego wnuka do Kościoła, żeby stał się dzieckiem Bożym i nigdy o tym nie zapomniał. W pierwszej ławce zmieścili się rodzice z Sepplem, chrzestny i czwórka dzieci. Potem dziadkowie i reszta gości. Ksiądz Bochenek przywitał jeszcze raz wszystkich obecnych, zaznaczając, że pierwsze skrzypce gra dzisiaj mały Seppl, o czym najprawdopodobniej nie wie, ale rodzice i chrzestny mu kiedyś opowiedzą. Potem uwypuklił ksiądz Bochenek istotę i znaczenie chrztu świętego, przypominając sobie i innym, co to w praktyce dnia codziennego znaczyć powinno. Znakiem krzyża świętego rozpoczął właściwą ceremonię sakramentu chrztu, pytając rodziców oficjalnie, jakie imię wybrali dla swojego dziecka. Prywatnie wiedział od kilku tygodni, że chodzi o Józefa z numerem IV. W wielu austriackich rodzinach bowiem synowie przejmowali imiona ojców na znak szacunku dla nich i być może, żeby uniknąć przewlekłych dyskusji w rodzinie na poziomie co najmniej dwóch generacji i niepotrzebnej ich polaryzacji. Młodzi nie zawsze byli z tego zadowoleni, zwłaszcza gdy chodziło o staroświeckie ich zdaniem imiona takie jak właśnie Josef, Franz czy Karl. Woleliby coś w stylu Dodo, Ariel lub Kevin. Tradycja wywiera jednak niemały nacisk, w zamian za co gwarantuje nie co spokoju przynajmniej na tej płaszczyźnie. Potem rodzice i chrzestny wyrazili zgodę na przysposobienie małego Józefa do miłości Boga i ludzi, tak, jak nam to pokazał Jezus Chrystus. Ksiądz Bochenek miał moralną pewność, że rodzice i chrzestny Seppla, wiedzą co obiecują i na pewno postarają się w miarę sił i możliwości. Przed modlitwą powszechną powiedział ksiądz Bochenek kilka słów pochwalnych pod adresem patrona dziecka, świętego Józefa, męża Maryi i ojczyma samego Jezusa Chrystusa. Święty Józef pozostał przy tym człowiekiem skromnym, pracowitym i sprawiedliwym po dziś dzień. Dzisiaj nie pracuje wprawdzie w charakterze stolarza, ale patronuje tylu osobom i sytuacjom, że ma nadal pełne ręce roboty. W czasie wzywania świętych patronów, rozgorzał między kuzynami Seppla pojedynek na świece chrzcielne; został na szczęście zażegnany przez ingerencję ojca chrzestnego, który tym samym dowiódł, że dorósł do nowych zadań. Ksiądz Bochenek poprosił wszystkich obecnych, żeby powstali i razem z rodzicami, chrzestnym, głośno wyrzekli się szatana z jego ciemnymi machlojkami, tudzież wyznali swoją wiarę zgodnie z jej katolickim depozytem. Nie wszyscy chcieli się wyrzec kumoterstwa z szatanem, bo wiedzieli prawdopodobnie czym to w praktyce grozi, swoją wiarę jednak wyznawali jednogłośnie i przykładnie. Potem pan Rauchfass podał księdzu Bochenkowi naczynie z wodą chrzcielną. Ksiądz poprosił matkę, żeby odsłoniła Sepplowi główkę, którą następnie ostrożnie polał wodą, wymawiając równocześnie słowa sakramentu chrztu. Oczy Seppla powiększyły się i zalśniły. Można było przez nie zobaczyć czystą duszyczkę dziecka, dotkniętą po raz pierwszy Bożą łaską. Ksiądz poprosił teraz kuzynkę Kathrin, żeby uczciła wzniosłą chwilę wierszem, który specjalnie na tę okazję przygotowała. Kathrin była uroczą, śliczną pięciolatką. W jej oczach także malowała się Boża miłość. Podeszła rezolutnie do Seppla, który spoczywał na kolanach mamy i klarownym, dźwięcznym głosem zaczęła recytować wierszowane życzenia. Matka, ojciec i młodszy braciszek Mathias, wpatrzeni byli jak zahipnotyzowani w usta Kathrin i bezgłośnie wymawiali słowa wiersza, który prawdopodobnie wiele razy wspólnie powtarzali. Gdy Kathrin w pewnej chwili na moment utknęła, cała trójka podpowiedziała dalszy ciąg. Grunt to rodzinka! Babcie z obu stron miały wilgotne oczy, dziadkowie oglądali sufit, ksiądz Bochenek uśmiechał się ciepło. W jego uśmiechu widoczna była rzewna zaduma i ledwo zauważalna szczypta zazdrości. Oto, co wyrecytowała z przejęciem ogromnym śliczna Kathrin: Z radością dowiedzieliśmy się,@ że przybyła nam latorośl.@ Niech Cię Pan Bóg chroni! Niech Cię w przyszłości@ darzy szczęściem wszelakim.@ Patrz odważnie przed siebie, nigdy wstecz - @ wówczas kochany Sepplu, osiągniesz pełnię życia.@ Wierszyk nieco trudny dla Kathrin i Seppla. Liczą się jednak drgnienia serc i wola niesiona tymi drgnieniami. Święty Józef także uważnie słuchał wiersza małej Kathrin. Święty Józef doskonale rozumiał sens wiersza, bo był mężem doświadczonym wielce i świętym. Postanowił się mimo wielu zajęć szczególnie zainteresować losem Seppla, który miał odtąd prawo na niego liczyć. Nastąpiło namaszczenie olejem, żeby podkreślić wyjątkową godność Seppla, potem przekazanie białej, symbolicznej sukienki. Wyrażała jego niewinność. Ojciec chrzestny podszedł teraz do świecy paschalnej i zapalił od jej płomienia świecę chrzcielną Seppla, potem podał znak obecności Jezusa małej Kathrin, Mathiasowi i dwojgu pozostałym dzieciom, żeby pomyślały o swoim własnym chrzcie. Ksiądz Bochenek opowiedział Kathrin i Mathiasowi jak to było z nimi, bo on udzielił im sakramentu chrztu, pozostałej dwójce radził porozmawiać z mamą i tatą, którzy wszystko zapamiętali. Na koniec błogosławieństwo Boże dla ojca, matki, chrzestnego, Seppla, dzieci i wszystkich obecnych. Ksiądz Bochenek cieszył się w takich momentach i dziękował Bogu, że pozwolił mu uczestniczyć w misterium Kościoła Jego Syna. Nie ma nic piękniejszego od wspólnoty, zjednoczonej wiarą, nadzieją i miłością. Postanowił, po raz nie wiadomo który, stać się dzieckiem. X. Pustka pseudokultury a pełnia życia wewnętrznego. Z kuchni roznosił się zapach domu. Bez kuchni nie ma domu. Niedzielną godzinę przed obiadem przeznaczał ksiądz Bochenek na osobiste notatki. Ksiądz Adam zajmował się ostatnio w ramach ekumenizmu intensywnie sylwetką Marcina Luthra. Napisał na jego temat, co następuje: Przyglądam się ostatnio bacznie Marcinowi Luthrowi. Im lepiej go poznaję, tym więcej sympatii wzbudza we mnie jego wewnętrzna sylwetka. Był to człowiek dążący do świętości, chcący jednocześnie mechanizm świętości zrozumieć. Był to człowiek głęboko wierzący i pobożny, równocześnie rubasznie dowcipny, złośliwy i zbyt surowy dla inaczej myślących. Bardzo krytyczny w stosunku do innych, mało krytyczny w stosunku do własnych przemyśleń i poglądów. Był to człowiek ogromnie uzdolniony, przy tym niesamowicie pracowity. Pomyśleć, że sam jeden w stosunkowo krótkim czasie, niejako po drodze, przetłumaczył całą Biblię na literacki język niemiecki, i to w czasie, gdy ten język dopiero się tworzył. Dla porównania: Biblię Tysiąclecia przygotowywało prawie czterdziestu tłumaczy tak utytułowanych naukowo, że dech zapiera. Każdy z nich potrzebował przeważnie więcej czasu na przetłumaczenie jednej czterdziestej Biblii niż Luther na przetłumaczenie całości. Czterdziestu polskich tłumaczy miało za sobą tak zwany zespół rewizyjny, składający się z dalszych trzynastu wybitnych fachowców. Luther pojęcia "zespół rewizyjny" w ogóle nie znał. Biblia Tysiąclecia miała sześciu korektorów literackich, Marcin Luther przeprowadzał korektę literacką osobiście. Zrobił to tak doskonale, że po dziś dzień jest jego tłumaczenie Biblii literacko najlepszym tłumaczeniem na obszarze języka niemieckiego. Tak zwany "Einheitsübersetzung" potrzebował mniej więcej tylu utytułowanych profesorów teologów co polska Biblia Tysiąclecia. Jeśli się doda, że Luther w tym czasie, kiedy tłumaczył Biblię, normalnie naukowo pracował, wydawał traktaty teologiczne i pisma polemiczne, komponował pieśni religijne i tworzył dla nich teksty, wówczas ma się niejakie pojęcie o jego gigantycznej pracowitości. Na marginesie zaznaczyć warto, że pracował gęsim piórem, na papierze twardym i chropowatym jak nieheblowana deska, przy ogarku oliwnym, w pokoju nieogrzewanym lub słabo ogrzewanym. Panowie współcześni profesorowie teologowie, kapelusze z głowy! I nie próbujcie podkreślać swojej pracowitości, bo się ośmieszycie! Wspomnieć jeszcze warto, że Luther przez cały czas swojej działalności naukowo-literacko-dydaktycznej był czynnym duszpasterzem, co Wam się prawie nie śni, czego by Wam jednak z całego serca życzyć należało. Im lepiej poznaję współczesnych teologów tym bardziej podziwiam doktora Marcina Luthra z Wittenbergi. Ksiądz Bochenek przylgnął do oparcia stołka i pozwolił myślom poswawolić. Widok z okna nęcił przestrzenią i przygodą. Wiosna mocowała się niezbyt poważnie z zimą. Wiedziała, że przyszłość i tak do niej należy. Ptaki dopingowały wiośnie. Ksiądz Adam czuł jakowąś ociężałość w całym ciele i rozgorączkowanie. Postanowił zaraz po obiedzie zagrzebać się w łóżku, wygrzać się porządnie i w razie znośnego samopoczucia pod wieczór, zaliczyć koncert Theresy Thomason z Siostrami. Pani Monika położyła obok talerzy kilka pigułek, które poleciła tonem nie znoszącym sprzeciwu połknąć i popić wodą mineralną. Potem krzątała się w kuchni, gderając na temat ludzkiej lekkomyślności i głupoty. Ksiądz Bochenek nie zrozumiał całości jej gderania, bo spiker radia warszawskiego zaczął recytować bieżące wiadomości, których także nie zrozumiał w całości z powodu gderania pani Moniki. Gderanie pani Moniki i wiadomości z Warszawy były przeważnie tłem akustycznym niedzielnego obiadu. Należały do rytuału i pozwalały przypuszczać, że świat się jeszcze nie rozsypał. Po obiedzie zaplanowana kuracja. Ksiądz Bochenek pomyślał przed zaśnięciem, że wynalazcy łóżka powinno się postawić okazały pomnik, wszędzie gdzie są ludzie. Można spokojnie zrezygnować z wielu innych pomników, które upamiętniają jatki na tak zwanym polu chwały lub postacie zbrodniarzy wojennych, których się po jakimś czasie nie wiadomo czemu czci. Pamięć ludzka jest nie tylko krótkotrwała, ale także przewrotna. Reszta myślenia roztopiła się w przyjemnym cieple i odpłynęła w krainę niezbadaną, tudzież tajemniczą. Święty Krzysztof z dzieckiem na ramionach, wyrzeźbiony w drzewie, patrzył z półki na zasypiającego sługę Bożego i pomyślał, że takiemu to dobrze. On musi nieustannie taszczyć, Bochenek zaś może sobie pozwolić na błogą przerwę w życiorysie. Ksiądz Adam ocknął się nagle i spojrzał na zegar. Przespał całe trzy godziny. Spocił się trochę, ale nie czuł się taki ociężały jak w czasie obiadu. Wygramolił się z łóżka, podłubał w nosie i postanowił grypę przechytrzyć. Będzie udawał, że go nic nie obchodzi. Zlekceważy ją optymalnie, aż zawstydzona wycofa się i całkowicie zaniecha. Przegoni ją pigułkami, którymi dysponuje pani Monika. Ona wie ile i jakich medykamentów potrzeba, żeby nadciągającą grypę spłoszyć i zmusić do rejterady. Poczuł się jak toreador z opery Carmen, co dłoń zbroi, widząc, że nań spogląda czarne oczko dziewoi! Na razie poszedł do łazienki, żeby przysposobić się do życia w cywilizacji, potem oznajmił pani Monice, że o w pół do siódmej wyruszą na spotkanie czarnych, śpiewających o panu Jezusie i tańczących dla Niego pseudo zakonnic w Stadthalle. Pani Monika zgodziła się pod warunkiem, że proboszcz połknie przed samym wejściem kolejną porcję lekarstw, na co pacjent ochoczo się zgodził. Był bowiem przed każdym wydarzeniem kulturalnym nieco podniecony. Od czasów gimnazjalnych przepadał za muzyką, teatrem i wszelką kulturą. Połknął więc, co mu los przeznaczył i ubrał najlepsze ubranie, bo obcowanie z kulturą jest zawsze wydarzeniem odświętnym. Skropił włosy i twarz warsem. Wars był o wiele tańszy od 4711, ale szczypał niegorzej. Wyjechał z garażu i klaksonem ponaglił panią Monikę, która tego ogromnie nie lubiła. Ksiądz Bochenek krążył po okolicznych uliczkach wokół Stadthalle, żeby zaparkować. Mając odpowiednią gotówkę, można było szybciej nabyć samochód niż znaleźć w niektórych rejonach i o pewnym czasie kawałek przestrzeni, nadającej się do tego celu. Podjechał w końcu za kościół, gdzie odkrył odpowiednią lukę, którą szczelnie wypełnił. Przed wejściem spotkał znajomych Austro-Polaków, którzy również złaknieni byli kultury. Towarzystwo podniecało się wzajemnie, obiecując sobie moc artystycznych wrażeń o wysokim ciężarze gatunkowym. W holu, gdzie panował niesamowity rumor, bieganina i nawoływania, czuwał facet uzbrojony w rewolwer, co wzbudziło u księdza Adama podejrzenie, że pomylił imprezy. Całość robiła wrażenie zjazdu szefów mafii, znajomy Polak zapewnił jednak święcie, że produkować się będą sistry i kilku otyłych, kolorowych muzyków, bo jego szwagier zdążył imprezę już zaliczyć w Schwechat. Pospolite poruszenie bierze się stąd, perorował dalej, że sprzedano tylko dwa rodzaje nienumerowanych biletów. Bractwo więc tłoczy się i miażdży, żeby zdobyć jak najlepsze miejsca. Ponieważ pani Monika i ksiądz Adam ostatni raz tłoczyli się w polskim biurze paszportowym w czasach, kiedy tłok był integralną częścią życia w PRL-u, zajęli ostatecznie miejsca na balkonie, gdzie było gorąco, duszno i niedaleko do nieba. Okazało się, że do występu sztucznych zakonnic brakowało jeszcze przeszło pół godziny. Nie można jednak było opuścić miejsc, bo przybywający ciągle spragnieni wrażeń kulturalnych zaraz je zajmowali. Powstał rodzaj zabawy w stołki, gdzie jednego brakowało, w związku z czym któryś z uczestników zabawy musiał sterczeć i próbować w drugiej rundzie kogoś innego wygryźć. Gdyby nie było tak gorąco i duszno, można by się nieźle zabawić. Ksiądz Adam nie zaryzykował jednak. Wiedział z długoletniego doświadczenia, że zostałby ostatecznie bez stołka. Siedział więc trawiony sceptycyzmem i podziwiał ogromnych rozmiarów sprzęt nagłaśniający, połączony plątaniną setek kabli i przewodów. Kontemplując imponującą maszynerię miał niedobre przeczucia. Wiedział skądinąd, że im więcej techniki, tym mniej kultury. Bał się więc najbliższej przyszłości, pocieszając się jednak sistersami. Skoro zakonnice będą śpiewać o Panu Jezusie, można będzie wytrzymać, a może nawet porozkoszować się i popławić. Nie można ganić dnia przed zachodem słońca. Przed księdzem Bochenkiem zajęły miejsca dwie ministrantki z Lindentalu. Były w towarzystwie babci i dziadka, którzy na pewno chcieli, żeby rodzice dziewczynek zażyli nieco błogiego spokoju. Ministrantki zachowywały się początkowo nienagannie, wysoka temperatura jednak i brak tlenu doprowadziły je do ostateczności. Skakały sobie do oczu i po siedzeniach. Pokazywały palcami na spoconych uczestników, śmiały się głośno, wreszcie wlepiły zastygłe oczy w parę, która siedziała nieco z boku za księdzem Bochenkiem i brała zaliczkę na konto przyszłych zaślubin. Ksiądz Bochenek zasłaniał widok, wobec czego wychyliły się tak mocno, że jedna z nich wylądowała pani Monice na kolanach. Dziadek zaingerował, ale niewiele osiągnął. Zakochani poczuli się w końcu nieswojo. Postanowili dalszą akcję erotyczną przenieść na później. Ministrantki przez dłuższą chwilę zaglądały zakochanym w gęby, doszły jednak po dłuższej chwili do wniosku, że dalszego ciągu nie będzie. Pocieszyły się facetem, co miał pomarańczowe włosy, ustawione na samym środku głowy z lekkim odchyłem czubka na lewo. Wyglądał jak wielka, egzotyczna papuga. Jego partnerka była w kolorze ultramaryny, coś między atramentem a błękitem śródziemnomorskim. Miała za to oczy okolone pruską zielenią i około dwadzieścia deko metali ciężkich i lekkich zawieszonych na uszach, brwiach, nosie, wargach i brodzie. Tacy muszą zachowywać się wstrzemięźliwie, żeby się nie pokaleczyć i nie popsuć kunsztownej inscenizacji. Wszystko ma swoje dobre strony - pomyślał ksiądz Adam, ocierając pot z czoła. Młody człowiek wyszedł na scenę, pokręcił się przy kablach, zlustrował widownię ze względu na czysty zysk i zniknął za kulisami, żeby dać sygnał do startu. Przygaszono światła na sali, uderzono kolorowymi reflektorami w scenę, na której pojawili się muzycy, faktycznie przy kości jak zapewnił znajomy rodak. Zajęli miejsca przy hucznych oklaskach i pojedynczych, przeciągłych gwizdach. Reflektory zaczęły w tempie oszałamiającym zmieniać kolory. Muzycy jawili się w kolorze czerwonym, potem zielonym jak upiory. W kolorze ciemno niebieskim nie było im do twarzy. Kolor niebieski bardziej pasowałby do zespołu z Sochaczewa lub Mistelbachu. Dla ludzi z Brooklynu był nieodpowiedni. Podczas oklasków zahuczało nagle, zatrzęsło salą i tak już właściwie pozostało do przerwy. Podczas intrady pękały bębenki w uszach. Pani Monika zakładała pośpiesznie oropaxy, ksiądz Adam łapał się za głowę i błagał Pana Boga o zmiłowanie. Skulił się jak wtedy, gdy w paryskim Disneylandzie pozwolił się wystrzelić na księżyc. Znienacka wyskoczyły sistry i jęły się miotać, pląsać, podskakiwać na szeroko rozstawionych nogach jak czarownice podczas sabatu nazwanego ich imieniem. Rozległ się ich wrzask, potem zaraz wrzask widowni i gwizdy tak potężne, że potężniejsze trudno sobie uzmysłowić. Facet, który dał sygnał do rozpętania tego żywiołu, pojawił się teraz przed sceną i zaczął dawać znaki, żeby wstać i rytmicznie klaskać, celem doprowadzenia hałasu do poziomu powodującego niepłodność u mężczyzn, zakłócenie cyklu u kobiet, nie wspominając o postępującym, nieuchronnym przytępieniu słuchu u wszystkich, zażywających tego typu wrażeń kulturalnych. Ministrantki piszczały jak szalone, ludzie machali marynarkami, swetrami i koszulami jak flagami, młoda kobieta podskakiwała obok księdza Bochenka jak oparzona, jej partner gwizdał na palcach. Ksiądz Bochenek chciał panią Monikę zapytać, dlaczego facet gwiżdże, skoro zapłacił za słuchanie. Jeśli zapłacił za okazję do gwizdania, to mocno przepłacił. Nie zdołał się jednak swoim aksamitnym barytonem przebić. Uśmiechnął się natomiast w duszną przestrzeń, bo przypomniał mu się fragment wiersza Majakowskiego o tym, że jednostka niczym, jednostka serem... Ksiądz Bochenek wstydził się szczerze, że dał się zwieść i poparł cały ten humbug. Zaszył się w fotelu i próbował się duchem wyłączyć, w myśl hasła: Choć burza huczy wkoło nas... W czasie przerwy zaś umknie niepostrzeżenie, otrzepując pył z butów, jak to zrobili swego czasu święty Paweł i Barnaba, zanim wyruszyli do Ikonium. Na razie siedział i próbował mimo niesprzyjających okoliczności sensownie wykorzystać czas. Myślał o kulturze, dochodząc po raz nie wiem który do wniosku, że zeszła na psy. Nigg pisał już przed dwudziestu laty, że pisarze współcześni li tylko prowokują, prześcigają się w opisach absurdalnych sytuacji. Pławią się duchem czasu, chcą koniecznie demaskować, obnażać i piętnować. Służąc uniżenie duchowi czasu, przypominają scenę z Szekspira, gdzie Poloniusz pyta Hamleta: - Co czytacie, mój książę? Na co Hamlet zdegustowany odpowiada: - Słowa, słowa, słowa! Szekspir powiada w innym miejscu, że Słowo bez sensu nie dociera do nieba. Kierkegaard napisał przed wielu laty w swoim dzienniku: Współczesnej literaturze nie powodzi się zbyt dobrze. Czytam i czytam i jestem mądry lub głupi jak przedtem. Wiele tam hałasu, ale to, co mnie naprawdę interesuje, tego tam nie ma! Malarstwo współczesne także - pisze Nigg - hołduje duchowi czasu i coraz bardziej gubi się w sztucznych konstrukcjach, które nie wiadomo, co mają znaczyć. Zbyt często wraca się z wystawy sztuki współczesnej w nastroju deprymującym. I te mądre opinie malarzy i krytyków, które w ustach Hamleta znaczą tylko słowa, słowa, słowa... Muzyka także zabrnęła w ciasny zaułek. Stała się najczęściej produkcją kunsztownego lub brutalnego hałasu, czego przykładem sistry wspierane ogłuszającą techniką. Nigg powiada gwoli zadośćuczynienia sprawiedliwości, że być może znajdujemy się w fazie przejściowej. Stara kultura przestała już funkcjonować, nowa się jeszcze nie wykrystalizowała, dodaje zaraz, że uczciwiej jest jednak zrezygnować z próby beznadziejnego makijażu i powiedzieć otwarcie, że weszliśmy w fazę rozpadu kultury, w fazę przerażającej dekadencji, zauważalnej we wszystkich dziedzinach sztuki. Jej końca nie widać. Nigg zapewnia, że jego słowa nie są oskarżeniem, lecz bólem, smutkiem i tęsknotą za końcem nocy. Ksiądz Bochenek przypomniał sobie także sztukę, będącą na usługach ideologii, sztukę zniewoloną, sprzedajną jak dziwka, fałszywą, bombastyczną, wypraną z prawdy, wepchniętą w gorset wzorców, ustalanych na posiedzeniach biur politycznych lub ich odpowiedników. Każda wielka ideologia pozostawiła po sobie symbole w rodzaju Pałacu Kultury i Sztuki. Jaka ideologia taka jej kultura i sztuka. Kompletna bezideowość, oderwanie się od jakichkolwiek wartości, czyli nihilizm, doprowadzają zawsze do dekadencji, czyli rozkładu sztuki. Ksiądz Adam siedział wśród podskakującej, rozwydrzonej i gwiżdżącej tłuszczy jak ostatni Mohikanin. Jego myśl pracowała dalej, dotykając kwestii współzależności kultury i religii. Kultura, która odrywa się od transcendencji, skazana jest na uwiąd i zwyrodnienie. Odejście od religii oznacza zawsze odejście od autentycznej kultury. Nigg napisał już w latach siedemdziesiątych, że kultura zachodnia będzie dokładnie tak długo żywotną siłą, jak długo żyć będzie chrześcijaństwo. Nie kultura jest siłą nośną religii, lecz religia inspiruje i warunkuje żywotność kultury. Zaduma księdza Adama nad losami współczesnej kultury przeistoczyła się w spontaniczną modlitwę za tych, którzy tworzą dobra kultury, żeby nie odrywali się od wiary, nadziei i miłości; żeby byli świadomi odpowiedzialności, jaką ponoszą za odbiorców i konsumentów kultury; żeby nie byli ślepymi i głuchymi narzędziami ducha czasu zarażonego nihilizmem, lecz kształtowali go świadomie w imię dobra, prawdy i piękna; żeby rozumieli, że ich rola jest rolą proroków! Burza huczała wokół księdza Adama, kolorowe błyski, ruch jak na tonącym Titanicu, zapach pustki i zbiorowa histeria. Człowiek wtopiony w rozhisteryzowaną masę, łatwo zamienia się w tubę i pajaca. Człowiek wtopiony w masę, dający się jej porwać stanowi jedno z największych nieszczęść tego świata. Tak sobie przemyśliwał proboszcz Klein Nieselregendorfu, gdy inni tupali zawzięcie nogami, gwizdali, skakali, wywijali częściami garderoby, tracili panowanie nad sobą, piszczeli i zawodzili. Raptem nastąpiła relatywna cisza. Przerwa. Ksiądz Adam zawiadomił panią Monikę, że się urywa. Pani Monika miała, jak się okazało, także dosyć. Wspomniała o potężnym bólu głowy i nieodpartym pragnieniu błogiej ciszy i świeżego powietrza. Uciekali z sali jak spłoszeni złodzieje. W drodze powrotnej milczeli, zdegustowani kulturą i własną głupotą. Przed samym probostwem, pani Monika, która miała zacięcie satyryczne powiedziała: - Dobrze, że Pan Jezus zmartwychwstał! Po dłuższej chwili proboszcz zapytał, dlaczego? Pani Monika odpowiedziała, że gdyby nie był zmartwychwstał, to by się dzisiaj w grobie przewrócił. Potem dodała jeszcze: - Tak naprawdę, to żal mi tych czarnych kobiet. To był oszczędny komentarz pani Moniki, która kochała Pana Jezusa nade wszystko i serce miała na właściwym miejscu. Ksiądz Adam był ciągle rozdygotany. Zamykając samochód w garażu, wchłaniał całym sobą kojącą ciszę i oddychał pełną piersią, żeby nadgonić brak wystarczającej ilości tlenu podczas odbioru kultury. Czuł się ciągle znużony, zażenowany i zdegustowany. Postanowił zażyć kąpieli. W wannie odprężał się zazwyczaj, bywało, że do tego stopnia, iż spontanicznie wcielał się w rolę Rudolfa z Cyganerii lub Cavaradossiego z Tosci. Zza zamkniętych drzwi łazienki rozlegały się arie Jak zimna jest twa rączka... lub nawet O boskie chwile, rozkoszne uroki... Pani Monika krzątała się w kuchni i na swój sposób przetrawiała przeżytą klęskę. Usiadła potem przed telewizorem i słysząc zduszony nieco głos proboszcza, zawodzący O boskie chwile, rozkoszne uroki, doszła do wniosku, że jej mały świat jest znowu w porządku. Ksiądz Bochenek powiedział Dobranoc i udał się do swojego wigwamu, nucąc ciągle fragmenty z Tosci. Zasiadł do biurka i sięgnął po drugi tom Pism Edyty Stein. Do końca pozostało niewiele stron. Czytając listy Edyty Stein, wnikał w prywatną sferę błogosławionej karmelitanki. W ostatnich listach, pisanych do różnych osób z kolońskiego Karmelu, siostra Stein, czyli Teresa Benedykta od Krzyża, wspomina o ostatnich miesiącach życia i o śmierci Edmunda Husserla. Znany filozof poświęcił ostatnie miesiące życia wyłącznie Bogu, którego przez całe życie uparcie szukał, szukając prawdy. Edyta Stein pisze w jednym ze swoich listów, że szukanie prawdy jest zawsze szukaniem Boga. Sama uparcie szukała prawdy, co ją w końcu zaprowadziło w ramiona Miłości. Lektura listów Edyty Stein pozwala prześledzić proces jej dojrzewania wewnętrznego, proces rozwoju w kierunku świętości. W słowach pisanych przed sześćdziesięciu laty oddycha żywa substancja ducha, wypełniona miłością Boga i ludzi. A czasy były takie, że ducha próbowano wszelkimi sposobami skoszarować, stłumić, unicestwić. Także przy pomocy kultury. Obok gwałtu używano kpiny, szyderstwa i pseudonaukowej demagogii. W takich okolicznościach kroczyła Edyta Stein konsekwentnie po stopniach świętości. Zaufała Miłości, która wiodła ją jakże krętymi drogami pośród dziejowych kataklizmów ku doskonałości wewnętrznej, która okazuje się siłą od wszystkich potęg świata tego potężniejszą. Edyta Stein umiała sobie poradzić z problemem cierpienia. Cierpienie było dla niej na pewno tajemnicą. Potrafiła jednak poprzez nie dostrzec kochającego Boga, zaufać Mu i uwierzyć w ostateczne zwycięstwo dobra. Ksiądz Bochenek poczuł nagle silne dreszcze na całym ciele. Odłożył Pisma Edyty Stein, przeżegnał się pośpiesznie, opatulił szczelnie kołdrą, mimo to zaczął szczękać zębami z zimna i dygotać. Potem przyszła nagle fala wewnętrznego żaru, wreszcie poczuł pot gorący, który spływał po całym ciele. Byle do jutra, pomyślał, i próbował zasnąć. Miał przed sobą niespokojną noc. XI. Na krawędzi życia. Ksiądz Bochenek zapadł w sen jak w watę. Mózg jednak się nie wyłączył. Opracowywał schematy kazań, przypominał o niezałatwionych sprawach i ponaglał do działania. Potem obrazy zaczęły się chaotycznie nakładać, przenikać i mieszać. Pochodziły z różnych okresów życia, dając w rezultacie przedstawienie mocno abstrakcyjne, bezsensowne i męczące. Nareszcie pojawiło się uczucie spadania z ogromnej wysokości, które przerażało i kończyło się nagłym krzykiem i przebudzeniem. Ksiądz Bochenek siedział roztrzęsiony na łóżku, ocierając obfity pot z czoła. Było mu zimno i gorąco równocześnie. Wtulił się w kołdrę, licząc na lepszą przyszłość. Przejeżdżające samochody lizały sufit światłem reflektorów. Zatonął ponownie w labiryncie obrazów, majaków i kombinacji, które nawet dla mistrza Freuda byłyby zagadkowe. Pocił się, tonąc ostatecznie w gorącej mazi i... trząsł się z zimna. Przebudził się wreszcie i dał się porwać myślom, które niosły go w przeszłość, budząc momentami uczucia przejmującego żalu. Przeszłość człowieka nie jest bowiem tekstem nastukanym na ekranie komputera, który można dowolnie poprawiać, modelować, z którego można nieodpowiednie fragmenty zlikwidować raz na zawsze, w to miejsce zaś wstawić wersję poprawioną, uszminkowaną, naszpikowaną pobożnymi życzeniami. Przeszłość człowieka jest stabilna, zapisana raz na zawsze na ogromnym ekranie uniwersum, utrwalona na wieki bez możności retuszu i przesunięcia najmniejszego przecinka. Pewną pociechą napawa przeświadczenie, że na tymże wiecznym ekranie zapisane są nie tylko fakty i wydarzenia, ale także intencje, najskrytsze myśli, pragnienia, marzenia, uczucia, żale, nieudane próby, tajemnicze przyczyny i powiązania naszych działań zakorzenione w nieznanej, przepastnej przeszłości, w tajemniczym procesie dziedziczenia, miejscu i czasie, w którym przyszło nam zabłysnąć jak bańka mydlana. Wreszcie okaleczenie spowodowane prawiną rajską i nie do rozgryzienia wzajemne powiązanie łaski Bożej i relatywnej wolności człowieka. Taszczenie na swych słabych barkach całego ciężaru przeszłości i ciągła świadomość wplątania w dramat istnienia nie napawają szczególnym optymizmem, są jednak ciągle zaskakujące i fascynujące. Myślenie, dotykające samego nerwu istnienia, boli momentami, przeraża i napawa lękiem. Weltszmerc, chwytający nocą za gardło jest jednak także oznaką życia, istnienia i... miłości. Weltszmerc przybierał czasem kształt duszącej tęsknoty za przestrzenią, za katedrami, których nigdy nie zobaczy, za muzyką, którą nigdy nie usłyszy, za filmami, których nigdy nie zaliczy, za książkami, których nigdy nie przeczyta, za myślami, których nie ogarnie, za krajobrazami, których nie będzie podziwiał i kontemplował. Weltszmerc przybierał czasem kształt żałości z powodu czasu, który zbyt szybko mknie, z powodu jego marnotrawienia i z powodu granic ludzkiej kondycji. Wreszcie z powodu niemożności oderwania się od zła i niedorastania do świętości. Być może był rozpaczliwym krzykiem skołatanej duszy kapłańskiej za Bogiem, za pełnią i pokojem, którego świat dać nie może. Grypa zaatakowała ojca duchownego z całą furią. Popadał w półsen, wypełniony coraz wymyślniejszymi majakami, woda z niego ciekła jak z cysterny, rzucał się zmaltretowany z boku na bok. Wyskoczył wreszcie z łóżka, poszukał termometru, żeby zmierzyć temperaturę, wiedział jednak, że i tak niczego nie skonstatuje, bo u niego z temperaturą było zawsze odwrotnie: gdy była podwyższona, termometr opadał poniżej kreski. Zawszeć to jednak znaczyło, że gospodarka cieplna w organiźmie została zachwiana. Tak przetrwał do rana. Gdy usłyszał, że pani Monika krząta się wokół śniadania, próbował ją zawołać. Usłyszała i obiecała, że wnet się zjawi. Ksiądz Bochenek oklejony mokrą piżamą, usiadł na fotelu i doznał uczucia błogiego zanikania. Był coraz bardziej znużony, słaby i bezwolny. Wreszcie oderwał się od otoczenia i siebie samego. Film mu się urwał, jak to czasem twierdził Teofil Aniołek z Mżawki Małej, gdy pogrzebał nieboszczyka, którego rodzina zgrzeszyła hojnością. Gdy wracał do siebie, słyszał jakby przez sen nerwowy głos pani Moniki, wzywającej pogotowie ratunkowe. Potem poczuł, że ktoś zaczął nim szarpać, a nawet bić wcale solidnie po kapłańskiej gębie. Uśmiechał się blado i pomyślał prawie rozweselony, że od dawna zasłużył na kilka porządnych policzków. Głowa mu ciągle bezwładnie opadała, oczy wlepione były donikąd, trochę mu żal było błogostanu, z którego go wyrwano. Potem wyrósł przed księdzem Bochenkiem młodziutki lekarz, który w pogotowiu trzaskał nadgodziny. Zadawał pośpieszne pytania, przygotowując zastrzyk. Poprosił pomocnika o nosze. Pani Monika pakowała szybko kilka niezbędnych utensyliów do obszernej torby. Lekarz próbował proboszcza położyć na noszach. W tym momencie odzyskał zagrypiony kapłan swoją męską dumą i orzekł, że sam zejdzie do karetki, choć nie jest zupełnie przekonany, czy wycieczka do szpitala jest niezbędna. Lekarz odrzekł dość kategorycznie, że on o tym decyduje, chory ma milczeć i nie przeszkadzać. Ksiądz Bochenek zrozumiał, że przestał być księdzem Bochenkiem. Stał się najzwyczajniejszym pacjentem, człowiekiem ubezwłasnowolnionym, anonimowym, po prostu przypadkiem. Jak łatwo i szybko człowiek może stać się przypadkiem pomyślał jeszcze ksiądz Bochenek, schodząc niepewnie po schodach, podtrzymywany przez młodego lekarza, pachnącego szpitalem, i jego pomocnika, pachnącego benzyną. Okazało się, że pomocnik był kierowcą karetki i w przerwach między transportem chorych grzebał nieco pod maską samochodu. Na placu zdążył jeszcze ksiądz Bochenek poprosić panią Monikę, żeby na razie nie zawiadamiała dziekana i przygotowała coś dobrego na obiad, bo niebawem przywiozą go z powrotem. Miała minę niewiernego Tomasza, młody lekarz zaś coraz bardziej przypominał plutonowego Wrzeszczaka z szesnastej brygady Służba Polsce, którego młodziutki wówczas Bochenek za żadne skarby nie umiał pokochać. Pani Monika przytakiwała i wsunęła księdzu Bochenkowi różaniec do bocznej kieszeni piżamy. Ksiądz Adama podziękował zawstydzony nieco, bo sam nie pamiętał o różańcu. Kobiety są o wiele bardziej praktyczne w sytuacjach nabrzmiałych, choć uchodzą za płeć słabą i wewnętrznie gorzej zorganizowaną. Kierowca wsunął nosze do karetki, lekarz kazał księdzu Adamowi położyć się na plecach i milczeć. Trzasnęły drzwi samochodu, zawarczał motor i zamigotało jaskrawo-niebieskie światło. Przed sklepem sterczała zatrwożona pani Grete Süss i zaciekawiona klientka. Ksiądz Bochenek widział przed sobą malejące probostwo, potem czerwoną wieżę kościółka. Jakiś smętek złapał go za gardło i dusił. Żałość go ogarnęła i błyskawiczna myśl zadźgała, że może już nie wróci do domu i do kościoła. Zrozumiał w jednej króciutkiej chwili, że Kościół był i jest jego życiem, jego pierwszą ojczyzną i miłością. Kochał go i służył mu w miarę swoich sił i możliwości. Dwie łzy toczyły się z kącików oczu proboszcza i utknęły w uszach. Nos wezbrał niebezpiecznie. Trzeba było sytuację ratować rękawem, bo o chusteczce nie pomyślał. Lekarz telefonował do szpitala, że ma pacjenta po zapaści. Karetka zajechała z rozmachem pod oddział wewnętrzny. Pod zadaszeniem oczekiwało łóżko na kółkach i dwóch nieogolonych mołojców, odrabiających służbę wojskową. Słońce jak potężny reflektor zagarnęło plac i budynki szpitalne. Mołojcy wysunęli księdza Bochenka z karetki i przerzucili z pewną wyczuwalną wprawą na ruchome łóżko. Potem machnęli kierowcy i lekarzowi ręką na pożegnanie i zanurzyli się w długie korytarze, gdzie panował hałaśliwy gwar i ruch jak na wiedeńskim südbahnhofie. Kilku chorych śledziło z pewną satysfakcją transport nowego pacjenta. Czuli się mniej osamotnieni w swoim cierpieniu. Kobieta żująca bułkę, poznała proboszcza i zniknęła w głębi sali, żeby podzielić się nowiną. Przez nieuwagę poborowych, doszłoby do kolizji z kuchnią na kółkach. W szpitalu jest wszystko na kółkach. Ksiądz Bochenek wylądował w ostatnim pokoju, na samym końcu korytarza, gdzie było stosunkowo przytulnie i spokojnie. W pokoju krzątała się dziewczyna w bieli. Pomogła młodym ochotnikom ułożyć księdza Bochenka na łożu boleści. Miała włosy jak Brunnhilda. Pachniała kawą i lawendą. Uśmiechnęła się do księdza Adama, co mu dobrze zrobiło. Odwzajemnił uśmiech i kontemplował oblicze dziewczyny. Promieniowało pogodą i spokojem. Drugie łoże było puste. Dziewczyna zapewniała, że jest to jeden z najspokojniejszych pokoi na oddziale. Można rzeczywiście odetchnąć i wrócić do równowagi ciała i ducha. Jeszcze jeden pokrzepiający uśmiech i w pokoju pozostał tylko lekki powiew lawendy. Po kilkuminutowej przerwie pojawił się w drzwiach inteligent pracujący z notesem gotowym do użycia. Zapytał bez grzecznościowego wstępu, kto będzie płacił za pobyt w szpitalu. Pan jest przecież cudzoziemcem! - powiedział z lekkim odcieniem niechęci. Powiało wrażym kapitalizmem. Z lawendy nie pozostał najlżejszy ślad. Ksiądz Bochenek wyrecytował adres Kurii Arcybiskupiej. Inteligent notował i pobiegł sprawdzić. Przybył za kilkanaście minut z miną lekko rozpogodzoną. Zakomunikował, że wszystko jest w porządku. Kuria przejmuje koszty. Można spokojnie chorować! Po zniknięciu skarbnika szpitala, pojawiły się mrówki medyczne i zaczęły księdza przebierać, układać w szafce przywiezione przedmioty, pobierać krew, mierzyć temperaturę i ciśnienie. Ksiądz Bochenek przyjmował wszystko pogodnie. Dziewczyny pracowały bez szczególnego zapału i zaangażowania. Traktowały chorego jak przedmiot, który trzeba obrobić według z góry założonego schematu. Miały twarze szare, zmęczone i smutne. Lawendowa Brunnhilda zniknęła bez śladu. Brakowało księdzu Adamowi jej uspokajającego uśmiechu. Potem wyciszyło się na tyle, że można było spokojnie oczy wlepić w sufit i podumać. Ksiądz Bochenek analizował wydarzenia przeważnie w pozycji poziomej. Sufit stawał się wówczas horyzontem, ekranem, na którym pojawiały się osoby, wydarzenia i najrozmaitsze kombinacje myśli, ulatniające się z głowy. Zadumę przerwał czarnowłosy i czarnowąsy syn Anatolii, opakowany w jaskrawo żółty pancerz z napisem Kronen Zeitung. Gazeciarz raczej się skradał niż kroczył, ugrzeczniony był w sposób podejrzany, jego pochyła sylwetka wyrażała przypochlebną uniżoność, w oczach jednak czaiła się pogarda i nienawiść. Ksiądz Bochenek poprosił śniadego gościa, żeby zajrzał jutro, bo co dopiero zamieszkał w szpitalu i nie pachnie groszem. Turek uśmiechnął się sztucznie i wycofał, zamykając za sobą po cichu drzwi. Turcy i inni goście z południa, skarżą się czasem w telewizji, że społeczeństwo tubylcze się od nich demonstracyjnie odcina, spycha do getta i traktuje pogardliwie. Jest to prawda mocno okaleczona. Ksiądz Bochenek próbował często nawiązać normalny a nawet serdeczny kontakt z dziećmi tureckimi, z ich matkami, napotykał zawsze mur milczenia, zimną rezerwę i niechęć. Był przekonany, że to oni właśnie zachowują przede wszystkim chłodny dystans, demonstrując ostentacyjnie swoją odrębność kulturową, co z kolei denerwuje gospodarzy, którzy myślą, że skoro wlazło się między wrony, trzeba krakać tak jak one! Tak samo myślą Turcy w Turcji. Tak więc nie dochodzi zasadniczo do integracji ludzi napływowych z Anatolii, co na dłuższą metę oznacza zarzewie poważnych problemów i konfliktów. Czas jest majstrem nielada. Być może chowa w zanadrzu rozwiązania, o których się socjologom, demografom, politykom i księdzu Bochenkowi nie śniło. Ksiądz Adam odnalazł w kieszeni piżamy zawieszonej w szafce - różaniec. Wśliznął się z powrotem pod kołdrę i zaczął od znaku krzyża świętego. Gdy domodlił się do drugiej dziesiątki, powtarzając: któregoś Ty o Panno do Elżbiety niosła, zamknął powieki i przeniósł się niepostrzeżenie w ziemię niczyją, w strefę znajdującą się między bytem a niebytem. Właśnie się tam zadomawiał na dobre, gdy wróciła niespodziewanie Brunnhilda, napełniając przestrzeń zapachem lawendy i uśmiechem, który grzał. Przyniosła telefon i zgrabnym ruchem podłączyła do gniazdka. Powiedziała, że teraz można będzie nawiązać kontakt ze światem. Wnet potem zaczął się na korytarzu rumor, początkowo przyciszony, daleki, zbliżał się jednak szybko, jego natężenie rosło i gęstniało. Drzwi otworzyły się gwałtownie, otworzone łokciem i pchnięte jak lada co. Dwie tęgawe salowe wtoczyły się do pokoju, wnosząc na tacach obiad, co oznajmiły głosem nie znoszącym opozycji. Ksiądz Bochenek podziękował niewiastom w miarę wylewnie, cenił bowiem ich niewdzięczną i monotonną pracę. Potem zlustrował dania, doszedłszy do wniosku, że jedzenie szpitalne jest chyba na całym świecie podobne. Odwiedził przed kilku tygodniami kogoś z rodziny w szpitalu, w Jastrzębiu. Procedura wydawania posiłków identyczna. Tyle, że coś, co salowe nazywały gulaszem, było cieniutkim sosem, ledwo widocznym na tle kopca kartofli, zsiniałego nieco z powodu żmudnego i dalekiego transportu. Gulasz poprzedzony był krupnikiem, tak poważnie rozwodnionym, że trzeba było silnej wiary, żeby go jako taki potraktować. Z braku apetytu, konsumował ksiądz Bochenek opornie. Zjadł jednak wszystko grzecznie, czekając na powtórne przyjście pań salowych. Zjawiła się tymczasem jasnowłosa Brunnhilda, oznajmiając, że około drugiej po południu, zrobi księdzu EKG, co księdza wyraźnie ucieszyło. Brunnhilda zauważyła, że ksiądz się cieszy, uśmiechnęła się więc jeszcze serdeczniej w związku z czym zrobiło się w pokoju jaśniej i weselej. Trochę ludzkiej sympatii i nawet sala szpitalna nabiera specyficznego uroku i przestaje być miejscem ponurym. Ksiądz Bochenek zdrzemnął się znowu, bo znużenie go zmogło i ból w kościach, który został przez krótki czas w cieniu z powodu nawału wydarzeń. Na jego nieogolonej gębie malował się mimo to optymistyczny uśmieszek. Drzemka była krótka jak współczesna miłość. Ksiądz Bochenek przypomniał sobie raptem, że musi zatelefonować na probostwo i poprosić panią Monikę o dodatkowe części garderoby i kilka książek. Postanowił bowiem wykorzystać przymusowy pobyt w szpitalu na intensywną lekturę. Miał zawsze poczucie straty czasu, gdy nie czytał. Przed drugą zjawiła się sympatyczna Brunnhilda w bieli. Zapachniało lawendą i zrobiło się jaśniej. Przedstawiła się tym razem i z uśmiechem zabrała się do roboty. Nazywała się Katinka Liebling. Podłączyła księdza Bochenka do aparatu na kółkach i pogodnie śledziła wydruk. Potem spakowała manele, powiedziała do jutra i zostawiła za sobą wrażenie życia. Ksiądz Bochenek wyskoczył z łóżka i podszedł do okna. Zima znikała w podskokach, wiosna czaiła się za węgłem. Naprzeciw okna, po drugiej stronie ulicy wyrastał wśród drzew pomnik poległych krasnoarmijców, taki standardowy, piramidka z gwiazdą czerwoną na szczycie i tablica z nazwiskami poległych wyzwolicieli. Dolna Austria została bowiem wyzwolona przez Armię Czerwoną, którą potem strasznie trudno było namówić do opuszczenia jej terytorium. Dzięki austriackiej serdecznej dyplomacji opartej w lwiej części na tak zwanym austriackim gadaniu, cierpliwości anielskiej i wierze niezłomnej, udało się wyzwolicieli wydostać. Cały świat się szczerze zdziwił. Nawet ostatni oficer radziecki, opuszczający Baden, nie zdołał ukryć swego zaskoczenia i smutku. Tak dobrze bowiem, jak mu się okupowało ojczyznę Mozarta i Straussa, nie okupowało mu się nigdzie. Ksiądz Bochenek, krążąc myślami wokół pomnika poległych bohaterów radzieckich, doskonale rozumiał rozterkę i determinację tych, którzy po przeszło dziesięciu latach musieli raptem opuścić krainę wina, kobiety i śpiewu. Przyszli zagniewani okrutnie, wracali zasmuceni, z poszerzonymi sercami i horyzontami. Niektórzy pozostali na zawsze, o czym przypominały piramidki z czerwoną gwiazdą, otoczone jeszcze mniejszymi piramidkami z odpowiednio mniejszymi gwiazdkami. Ksiądz Bochenek zakończył swój wypad w najnowszą historię krótką modlitwą za chłopców rosyjskich, upamiętnionych kiczowatym pomnikiem i wszystkich poległych podczas ostatniej, bezsensownej wojny światowej. Wszystkie wojny są bezsensowne. Najbardziej bezsensowne i świętokradcze są wojny tak zwane święte. Ksiądz Bochenek wlazł pod kołdrę, bo mrowie go przeszło z powodu grypy i smętek go ogarnął z powodu bezsensownego przelewania krwi. Pomyślał jeszcze o ładnych, młodych dziewczynach, które ostatnio koniecznie zapragnęły ukryć swe wdzięki w zielono brązowych mundurach, tarzać się w błocie, strzelać z karabinu maszynowego, rzucać granatem i robić wiele dziwnych rzeczy z powodu tak zwanego równouprawnienia. Ksiądz Bochenek zdążył jeszcze przed kolejną drzemką pomyśleć, że świat naprawdę nie potrzebuje amazonek. W półśnie doszedł jeszcze do wniosku, że woli Brunnhildy jasnowłose, życzliwie uśmiechnięte, pachnące lawendą. Na korytarzu narastał obcy hałas. Słychać było stukot butów i nawoływania. Ksiądz Bochenek ocknął się, przypomniał sobie gdzie jest, czyli odzyskał przytomność. Chwilę potem pojawiła się w uchylonych drzwiach głowa pani Moniki. Pani Monika miała oczy znaczone lekkim przerażeniem, nie przepadała bowiem za szpitalem. Miała z doktorami doświadczenia, o których nie mogła mówić bez goryczy. Próbowała się uśmiechać, co jej się nawet udało. Była z usposobienia osobą pogodną nad wyraz i światu życzliwą. Położyła torbę na podłodze, usiadła na jedynym w pokoju stołku i mimiką próbowała wnieść trochę spokoju i optymizmu. Powiedziała po chwili, że wszystko będzie dobrze. W jej ustach utarty slogan nabrał wagi, koił i napawał nadzieją. Potem powiedziała, śmiejąc się, że skoro ona zdołała się ostatecznie doktorom wymknąć, taki zacny proboszcz jak ksiądz Adam wymknie się również. Powinien tylko uważać, żeby mu nie wycięli jakiegoś zdrowego organu. Była to aluzja do jej smutnej historii, z której po latach potrafiła kpić. Ksiądz Bochenek doznał uczucia ukojenia i ciepłego bezpieczeństwa, którym tylko dobra, życzliwa dusza kobieca człowieka obdarzyć może. Pan Bóg wiedział co robi, gdy poświęcił jedno z żeber Adama. Świat bez kobiet trudno sobie wyobrazić! Pani Monika pytała o wyniki dotychczasowych badań bez większego przekonania, wiedziała bowiem z własnego doświadczenia, że same rutynowe badania zajmują co najmniej trzy dni, potem zaś ciągną się deliberacje doktorów zanim pan ordynator zaakceptuje diagnozę i sposób leczenia. W szpitalu rozmawiała przed chwilą z panią Sabiną, która jest instrumentariuszką na sali operacyjnej i czymś w rodzaju szpitalnego internetu. Pani Sabina Kaiserschnitt pracuje w szpitalu od ukończenia szkoły pielęgniarskiej, niedawno obchodziła trzydziestolecie małżeństwa. Jej mąż także pracuje w szpitalu w charakterze kierowcy. Pani Sabina powiedziała pani Monice, że ordynator zawezwał na środę specjalistę neurologa, który dokładnie przebada księdza Bochenka i zadecyduje o dalszym postępowaniu. Na razie trzeba zebrać wszystkie wyniki i poczekać na orzeczenie fachowców. Pani Monika przyniosła konieczne drobiazgi i trochę garderoby, najważniejsze jednak były książki. Ksiądz Adam cieszył się, że wieczorem będzie mógł poczytać, nieskrępowany nikim i niczym. Zakochanym wręcz wzrokiem oglądał przyniesione skarby, wśród których była biografia Gandhiego napisana przez panią Sigrid Grabner i szkice hagiograficzne Bernharda Lichtenberga, tudzież Karla Leisnera, dwóch beatyfikowanych przez Jana Pawła II, niemieckich kapłanów, aktywnych przeciwników faszyzmu. Lichtenberg był Ślązakiem, urodzonym w Oławie. Pani Monika zreferowała następnie pertraktacje z dziekanem, który z kolei zmontował zastępstwo w obu parafiach księdza Bochenka na czas jego wylegiwania się w szpitalu. Tak więc - powiedziała - może ksiądz proboszcz spokojnie chorować. Nie ma nic gorszego jak choroba obciążona troskami doczesnymi, dodała mądrze i zamilkła, bo sama przejmowała się wieloma sprawami, choć umiała się doskonale maskować. Po odejściu pani Moniki zrobiło się pusto i nijako. Ksiądz Bochenek uśmiechając się pomyślał, jak wiele ciepła, sensu i spokoju może wnieść do sali szpitalnej przyjazna dusza. Postanowił od jutra poodwiedzać wszystkich chorych parafian i znajomych. Na razie przeglądał książki i pozwolił myślom swobodnie pohasać. Myśli potrzebowały od czasu do czasu trochę luzu, samostanowienia i swawoli. Wyprawiały wówczas karkołomne harce, zaskakiwały nieoczekiwanymi skojarzeniami i podsuwały pomysły godne lindgrenowskiej Pippi. Tabory szpitalne przywiozły kolację. Ksiądz Bochenek wstał i na stojąco przeżuwał Boże dary, obserwując przy okazji zakochaną parę, która pod pomnikiem bohaterów radzieckich demonstrowała miłość bliźniego. Chłopak był tak zapalony demonstracją, że rozczochrał dziewczynie włosy. Jej czapka wylądowała na czerwonej gwieździe jednego z bohaterów. Dziewczyna wyrwała się z objęć zagorzałego czciciela, uporządkowała włosy i rozglądała się za czapką. Potem odepchnęła adoratora, bo znowu próbował demonstrować. Życie i śmierć są nieodłączne, pomyślał ksiądz Bochenek, patrząc na groby wojaków i zmagania zakochanych. Pomodlił się za dziewczynę i chłopca, jak to w podobnej sytuacji uczynił papa Roncalli, żeby trudną sztukę miłości nie sprowadzili li tylko do gimnastyki erotycznej; żeby nigdy nie musieli ginąć na obcej ziemi śmiercią bohaterów. Po chwili dodał rozbawiony: żeby się ich dzieci grzmotu nie bały! Do pokoju wśliznęła się prawie bezszelestnie szczupła pielęgniarka. Uśmiechając się życzliwie, powiedziała, że pochodzi z Kazimierza. Dowiedziała się, że na oddział dostarczono księdza z Polski, chciała się przywitać. Ksiądz Bochenek powiedział ciągle rozbawiony, że pochodzi wprawdzie z Polski, dostarczono go jednak z Klein Nieselregendorfu, co nie ma żadnego wpływu na jego przeogromną radość zobaczenia dziewczyny znad Wisły. Doszli wspólnie do wniosku, że świat jest mały, w każdym zaś jego zakątku spotkać można jakiegoś Maćka lub Zochę. Pani Zdzisława opowiedziała księdzu swoją historię, która była historią optymistyczną. Przyjechała do Austrii, żeby prywatnie pielęgnować obłożnie chorą matkę, zwerbowana przez koleżankę, która trochę wcześniej znalazła stałą pracę w jednym ze szpitali wiedeńskich. Obłożnie chora matka miała syna, który się z miejsca zakochał w polskiej pielęgniarce. Dziewczyna wahała się, zwlekała i pilnie obserwowała swojego adoratora. Wreszcie doszło do małżeństwa chłopca znad Dunaju z dziewczyną znad Wisły. To było przed dziesięciu laty. Teraz mają dwójkę uroczych dzieci, są ogromnie szczęśliwi i często odwiedzają Polskę. Dzieci mówią płynnie po polsku i doskonale po niemiecku, mąż rozumie po polsku na tyle, że nie można go na polskim bazarze sprzedać. Pani Zdzisława pożegnała się, zapraszając księdza Bochenka na kawę, jak tylko wyzdrowieje. W pokoju pozostał lekki powiew znad Wisły. Ksiądz Bochenek wskoczył pod kołdrę i zaczął czytać biografię Gandhiego. Gdzież jednak Ganges, a gdzie Wisła. Zamknął książkę i wrócił myślami na starej ojczyzny łono... XII. Wyprawa do starej ojczyzny. ...autobusem biura podróży ze Steyermarku, które zorganizowało wycieczkę do Krakowa, Częstochowy i Wadowic. Z Klein Nieselregendorfu i Lindentalu zgłosiło się szesnaście osób. Parafianie uważali za samo przez się zrozumiałe, że ksiądz Bochenek i pani Monika wezmą udział. Uważali, że ktoś ze znajomością języka i kraju odda austriackim pielgrzymom niezbędne przysługi. Grupa liczyła z pełnym zaufaniem na opiekę, pomoc i bieżące informacje. Ksiądz Bochenek nie mógł odmówić, choć chciał. Nie był pewny, czy będzie mógł być dumny z rodaków, stąd wyraźny brak entuzjazmu. Pani Monika powiedziała, że zacznie się modlić. Uczestnicy zgromadzili się punktualnie na parkingu miejscowej gospody, gdzie przeszło godzinę daremnie czekali na autobus. Ksiądz Bochenek zacierał w duchu ręce z radości, że nie tylko Polacy grzeszą niepunktualnością. Było zimno jak na Alasce. Po godzinie niewiasty poszły na probostwo, żeby się ogrzać, mężczyźni udali się do domu jednego z sąsiadów, skąd wrócili widocznie podochoceni. W końcu zjawił się autobus. Kierowca tłumaczył spóźnienie wypadkiem na południowej autostradzie, co niewiasty potwierdziły, bo słuchały w tym czasie komunikatów radiowych, które obszernie informowały o wypadku i jego skutkach. W autobusie było już kilkanaście osób ze Steyermarku. Witali głośno i radośnie przybyłych. Twierdzili, że mogło być gorzej. Tchnęli zakaźnym optymizmem. Austriacy tchną najczęściej optymizmem. Potrafią w sytuacjach kłopotliwych śmiać się jowialnie, kpić z samych siebie i malować przyszłość w kolorach, które uwielbiali ekspresjoniści. Gwar stopniowo wygasał, monotonny warkot motoru zagłuszył jego resztki. Ludzie oglądali z zaciekawieniem przesuwający się krajobraz, niektórzy drzemali. Kierowca ostrzył zęby na wykałaczce. Proboszcz podziwiał w lustrze jego grymasy. W Wiedniu zjawił się przewodnik biura podróży i kilku dalszych uczestników. Autobus był wypełniony po brzegi. Przewodnik przedstawił się dowcipnie, ale dowcip był starannie wyreżyserowany, dlatego znalazł nikłe echo. Dalsze dowcipy byłyz tego samego powodu mało komunikatywne. Po prawej ręce wyrosła potężna rafineria. Autobus kołysał się lekko w kierunku Bratysławy. Przewodnik objaśniał na wyrywki mijane obiekty, czytając z baedekera beznamiętnie, monotonnie i zdawkowo. Czasem strzelił wyuczonym dowcipem. Z powodu Bramy Wiedeńskiej w Hainburgu, trzeba było dokonać objazdu przez Bruck an der Leitha. Autobus sunął wśród winnic, akacji, pod niebem błękitnym, pełnym rozświergotanych jaskółek, szykujących się do odlotu. Austriacka straż graniczna pożegnała nas uśmiechem i machnięciem ręki. Po słowackiej stronie musieliśmy przystanąć i demonstrować paszporty. W autobusie zapanowała cisza i lekkie napięcie. Ktoś próbował żartować, ale ktoś inny usadził wesołka, opowiadając co się w podobnej sytuacji stało niedawno na węgierskim przejściu granicznym w Köszeg. Nikt nie chciał na razie wiedzieć, co się stało. Wszyscy byli pewni, że było nie do śmiechu. Słowacki strażnik opuścił autobus. Zrobiło się gwarno i beztrosko. Ludzie uważnie obserwowali skrawki Bratysławy, widoczne z autobusu. Dla wielu uczestników było to pierwsze zetknięcie się z krajem byłego bloku wschodniego. Komentarze były oszczędne, ostrożne, usprawiedliwiające. Austriak albo chwali, albo milczy. Krytycznie wyraża się w gronie osób bliskich, zaufanych. Wtedy dyskutuje rzeczowo, porównuje punkty widzenia, próbuje zrozumieć tło społeczne i historyczne. Autobus osiadł na autostradzie i mknął w kierunku Trencina. Po obu stronach rozległe pola, czasem na horyzoncie wioska z wieżą kościelną. Autobus oderwał się od autostrady, wjechał w interior, przeszył miasto straszące silosami mieszkalnymi z epoki realnego socjalizmu. W małych sklepikach rodzący się i raczkujący kapitalizm: nieśmiały, chaotyczny i dyletancki. Na parkingu przywitał uczestników miejscowy funkcjonariusz z pakietem biletów w ręku. Dotknąwszy ziemi sąsiedzkiej, trzeba było uiścić myto. Potem mknęli żądni przygody wycieczkowicze jak stado baranów za przewodnikiem w poszukiwaniu ubikacji publicznej z powodów oczywistych. Znaleziono w końcu coś, co przypominało bunkier z ostatniej wojny światowej. Mężczyźni wychodzili milcząc. Kobiety próbowały babce klozetowej płacić w szylingach, co natrafiło na tak zdecydowany opór, że zaniechały. Przewodnik zafundował jednorazową ulgę w koronach słowackich, co ostatecznie rozładowało napięcie austriacko - słowackie. Wrażenia były silne. Panie były zaszokowane wnętrzem bunkra i zapachem, od którego oczy łzawiły. Ogólne, pozytywne ożywienie wracało, gdy babcia Bogu ducha winna, wręczała użytkownikom pisemne pokwitowanie. Na pokwitowaniu widniała data, jakość usługi i kilka innych ważnych danych. Zaufanie dobre - kontrola lepsza! Ksiądz Bochenek obserwował z niepokojem zderzenie pielgrzymów austriackich z ubikacją postkomunistyczną w samym sercu znanego Uzdrowiska. Myślał z trwogą o ubikacjach polskich, z którymi niebawem wycieczka się zderzy. Ubikacje są wizytówką kraju i jego obywateli. Właśnie w ubikacji najbardziej dochodzi do głosu patriotyzm lub jego brak! Towarzystwo poszwendało się po parku zdrojowym, podziwiało pstrokato wymalowany kościółek, wysłuchało nieważnego i beznamiętnego komentarza przewodnika. Przy autobusie brakowało dwóch panów. Utkwili w barze obok parkingu. Byli punktualni co do sekundy, tyle że podnieceni słowackim piwem. Panie narzekały na drogie banany. Autobus kołysał rozbawione towarzystwo obok wyrastających na horyzoncie, potężnych betonowych chłodni elektrowni atomowej w Bohunicach, kości niezgody między Austrią a Słowacją. Wielu uczestników wycieczki spoglądało z zadumą i troską na gigantyczne białe chmury, wydobywające się z potężnych chłodni jak z kraterów wulkanu. Ktoś powiedział półgłosem, że Bohunice należą do elektrowni generacji Czarnobyla. Słychać było jedynie uspokajający warkot motoru. Pani Monika powiedziała po chwili do sąsiadki z Lindentalu, że jak na razie Polska i Austria nie mają na swoim terenie niebezpiecznych elektrowni. W jej głosie drgała odrobina patriotycznej dumy. W Trencinie odrestaurowana z pietyzmem restauracja u stóp potężnej skały, na której króluje stara twierdza. Odrestaurowana restauracja - pomyślał ksiądz Adam - brzmi ciekawie i nasuwa niejakie refleksje na temat zaskakujących uroków języka ojczystego. Coś dla pana profesora Miodka! Potem dość monotonna jazda przez północną część Słowacji, choć krajobraz się pofałdował i słychać było kaskady zdrowego śmiechu amatorów piwa. Przed granicą przewodnik w sposób budzący trwogę, ostrzegał przed polską kontrolą paszportową i celną. Polacy - twierdził - mają ekstra przepisy, fantastyczną i zawiłą biurokrację, są ponadto złośliwi i dręczą niekończącymi się pytaniami. Ksiądz Bochenek był wysoce zdziwiony i oburzony. Wiele razy przekraczał w ostatnich latach i miesiącach polską granicę i nic takiego nie skonstatował. Później dowiedział się, że Reiseleiter odwiedził Polskę po raz ostatni przed piętnastu laty, gdy wszystkie przez niego wyszczególnione, i jeszcze kilka innych deliktów, rzeczywiście były chlebem powszednim granicznych komuchów. Znał te sprawy, bo w tamtych latach także stosunkowo często przekraczał granice Polski Ludowej. Przepisy były durne, zmieniały się jak goście w ubikacji, załoga była wykołowana ich ilością i zamiennością, w dodatku złośliwa, bo sama nie mogła przekraczać granicy ze względu na bezpieczeństwo kraju. Realia okazały się zdumiewająco inne. Do autobusu wskoczył lekkim krokiem polski wopista, pozdrowił bardziej niż przepisowo pielgrzymów i na wesoło stemplował paszporty. Był urzędowy, grzeczny i znośny równocześnie, co trzeba traktować jako niewątpliwy sukces. Opuścił autobus, życząc miłej podróży. Jeden z uczestników podziwiał głośno potężnie rozbudowane przejście graniczne. Jest imponujące mówił, nowoczesne i takie, że kto by pomyślał. Przewodnik skwitował fałszywy alarm słowami: Z Polakami nigdy nie wiadomo! Ksiądz Bochenek przeżywał coś w rodzaju tremy przed występem. Pani Monika obgryzała paznokcie, czego nigdy nie robiła. Chcieli najwidoczniej być dumni z krainy ojców. Patrzyli po raz pierwszy oczyma austriackiego turysty na Polskę. Ksiądz Bochenek wjeżdżał normalnie do kraju bez większych emocji, teraz dostrzegał jaskrawo wszystkie plusy i minusy. Komentował to i owo, wyjaśniał, czasem usprawiedliwiał. Pan Traurig, jego sąsiad kiwał głową i nie odrywał wzroku od mijanych widoków. Wszyscy ucichli i gorliwie obserwowali mijany krajobraz, wioski, kościoły, stacje benzynowe, bary. Ludzie pytali o wiele rzeczy, które wydawały im się nowe i dziwne. Ktoś na przykład zauważył, że na małym stosunkowo odcinku jest tyle stacji benzynowych, co w całej Dolnej Austrii. Na odcinku Cieszyn - Bielsko ilość stacji benzynowych jest faktycznie imponująca. Kilka z nich zupełnie nowych, o standarcie europejskim. Ktoś inny podziwiał ilość i jakość budowanych domów. Pan Traurig, którego żyłka do interesów znana jest w Lindentalu, powiedział z kupiecką zadumą, że kraj musi być bogaty, skoro tylu ludzi buduje nowe domy i to wcale nie tanio. Na architekturze domów jednorodzinnych, kosztach i sposobach oszczędzania przy budowie Austriacy znają się doskonale. Autobus mijał wioski i miasteczka nanizane jak paciorki różańca na wstędze szosy: Kozy, Andrychów, Wadowice, wreszcie Kraków. Widok Wawelu ożywił nieco turystów. Piękny jest bowiem od strony Wisły, poważny powagą wieków i zaklętych w nim wydarzeń. Potem zatłoczone ulice miasta, smutne naruszoną zębem czasu i fatalną gospodarką substancją starych kamienic i trochę podszminkowane rodzącym się kapitalizmem. Brakujące płaty tynku i jaskrawa reklama coca coli pasują do siebie jak przysłowiowa pięść do nosa. Hotel Ibis prezentował się od zewnętrznej strony jak bunkier skrzyżowany z grobowcem. Od strony wewnętrznej robił nieco pogodniejsze wrażenie. Od środka prezentował się solidnie, czysto i nowocześnie. Zwykła procedura z przydziałem kluczy przebiegła sprawnie. Ludzie poznikali, żeby się odświeżyć i przebrać do kolacji. Po kilkunastu minutach pojawili się w hallu przy recepcji pierwsi uczestnicy pielgrzymki, gotowi wymienić austriackie szylingi na polskie złotówki. Ksiądz Bochenek podszedł z panią Schatzberger do panienki, nad którą wisiał napis informujący w kilku językach, że panienka jest właśnie od wymieniania walut. Panienka zajęta była telefonowaniem. Gdy skończyła telefonować, oświadczyła nader grzecznie, że nie wymienia, bo zabrakło jej polskich walorów. Nowy zapas gotówki krajowej bank dostarczy jutro z rana. Przystojny portier w mundurze jego cesarskiej mości, przysłuchiwał się rozmowie Księdza Bochenka z panienką od nieobecnych złotówek. Zapytał po niemiecku, czy ksiądz Bochenek mówi po polsku. Ksiądz Bochenek odpowiedział taką polszczyzną, że wszelkie wątpliwości znikły bezpowrotnie. Portier powiedział, że chętnie wymieni każdą ilość. Odwrócił się, poszperał po kieszeni, wyłuskał odpowiednie banknoty i bez słowa wręczył pani Schatzberger. Ksiądz Adam przeliczył na wypadek wszelki otrzymane złotówki, po czym wracał z kolejnymi uczestnikami wycieczki do prywatnego kasjera, który wymieniał dyskretnie, bezbłędnie i po nieco lepszym kursie od oficjalnego, który widniał na tablicy za ogołoconą z polskiej gotówki panienką, bardzo ładną zresztą. Facet obsłużył całą wycieczkę i ciągle dysponował nieograniczonymi możliwościami. Pan grabarz Engelmann z Klein Nieselregendorfu, który zainteresował się żywo szybkością i sprawnością dokonywanych transakcji, powiedział do księdza Bochenka, że pierwszy raz w życiu widzi tak bogatego portiera, a bywał w Maroku, w Nowej Zelandii a nawet w Teksasie. Dziwny kraj ta Polska. Portier dysponuje od ręki ogromnym kapitałem, panienka od kapitału jest kapitalnie goła. Ksiądz Bochenek powiedział do pana Engelmanna, że każdy kraj jest na swój sposób wesoły. Podczas wyśmienitej kolacji, podziw dla gospodarzy wzrastał w tempie przyśpieszonym. Austriak jest smakoszem. Bywa, że jedynymi wrażeniami, do jakich po latach wraca, to obiad w Reykjaviku, śniadanie w Saragossie lub kolacja na Krecie z ciocią Mizzi. Ksiądz Bochenek był prawie pewny, że po doskonałej kolacji w Krakowie uprzedzenia i lody zostały ostatecznie przełamane. Nawet przewodnik miał minę prawie błogą. Nazajutrz z rana zwiedzanie miasta. Deszcz jak w Salzburgu. Autobus podjechał pod hotel, gdzie wsiadła polska przewodniczka, doszczętnie zmokła. Alicja Cymes jest studentką historii sztuki, ukończyła drugi rok germanistyki. Mówiła biegle po niemiecku, choć dosyć oryginalnie. Tłumaczyła bowiem żywcem z polskiego, co daje momentami sformułowania zabawne i zagadkowe. Wkradła się w serca wycieczkowiczów osobistym wdziękiem i czarem. Miła, dobra i ładna dziewczyna. Zasłużyła na swoje nazwisko. Starała się zrozumiale objaśniać, komentować i przybliżać, co przy wydatnej pomocy uczestników doskonale funkcjonowało. Gdy Alicja utkwiła, kilka głosów podsuwało odpowiednie niemieckie pojęcie, co dziewczyna przyjmowała z ulgą i wdzięcznością. Pod Wawelem poszły w ruch parasole i Góralki zachwalające obrusy, koronki, serwetki tanie jak barszcz. Bractwo gnało obok krakowskiego seminarium duchownego i domku mistrza Długosza, potem pod górę na Wawel. Deszcz zmienił się w potok. Pod bramą wawelską pracował potężny kompresor. Hałasował jak smok wawelski za swoich najlepszych czasów. Panna Cymes nakreśliła zwięźle historię powstania Wawelu, wspominając oględnie o śladach austriackich żołnierzy, widocznych po dziś dzień. Austriacy przyjmowali słowa Alicji ze zrozumieniem i aprobatą. Austriacy nie są szowinistami. Kochają jednak swój kraj miłością niekłamaną, do czego mają prawo. Ktoś powiedział do sąsiada, że nie tylko Innsbruck może się pochwalić złotym dachem. Na znak zapytania malujący się na gębie sąsiada, informator wskazał parasolką w kierunku kaplicy Zygmuntowskiej. Turyści ruszyli za Alicją jak Karliczek za młodą panią. Podziwiali kości mamuta, potem wnętrze, tchnące historią, powagą wieków, która wprawia w zadumę i pokorę. Alicja objaśniała fachowo, ludzie wymieniali prywatne uwagi przetykane podziwem, zachwytem, czasem niebanalną refleksją. Polska zaczęła się jawić jako kraj europejski, podobny do Austrii, zakotwiczony solidnie w historii Europy, wplątany mocno w jej dzieje, współkształtujący ją, wywierający na niej swe znamienne piętno. Niektórym wycieczkowiczom kojarzyła się Polska z syberyjską tajgą, zawiejami śnieżnymi, wiatrem lodowatym i niedźwiedziami. I z nędzą tak nędzną, że nędzniejszą trudno sobie wyobrazić. Inni byli natomiast świetnie zorientowani w sytuacji historycznej Polski. Znali rolę, jaką odegrał Jan Sobieski pod Wiedniem, historię rozbiorów, dzieje Galicji i powstanie wolnego państwa polskiego po rozsypce imperium Habsburgów. Co młodsi zaczęli wspinać się na wieżę, żeby zobaczyć dzwon Zygmunta, starsi pozostali w katedrze, pytali o szczegóły, podziwiali i cmokali. Alicja była świetnie przygotowana. Groby królewskie przypominały wiedeńską Kapuzinergruft, gdzie spoczywają snem wiecznym antenaci Habsburgów. W podziemiach wawelskich spoczęły między innymi arcyksiężniczka austriacka Eleonora Maria, siostra cesarza Leopolda I i żona Michała Korybuta Wiśniowieckiego, tudzież księżniczka Elżbieta, córka Ferdynanda I Habsburga, żona Zygmunta II Augusta. Historia toczy się i komplikuje, rozwija między innymi w łożach małżeńskich. Komnaty wawelskie zaliczono w tempie ekspresowym. Od niepamiętnych czasów nic się nie zmieniło. Jedynym nowym i atrakcyjnym akcentem była imitacja kapeli dworskiej, złożona ze studentów konserwatorium, którzy dziarsko wykonywali muzykę z czasów renesansu w historycznej oprawie. Zebrali więcej aplauzu niż gotówki. Woleliby na pewno odwrotnie. Zadaszona parasolami, mknęła wycieczka jak stado grzybów za panną Cymes Alicją. Na rynku było trochę objaśnień, potem ołtarz Wita Stwosza, gdzie dziewczyna olśniła wszystkich erudycją i kondycją. Opowiadała ciekawie i długo, chcąc najprawdopodobniej przeczekać nasilający się deszcz. Było tłoczno i mroczno. Przewodnicy przekrzykiwali się wzajemnie w kilku językach, co robiło wrażenie perskiego rynku. Alicja pożegnała nas na placu przed kościołem OO. Jezuitów. Życzyła miłego pobytu i lepszej pogody. Pan Herzblatt z Minichhausen wręczył jej - austriackim zwyczajem - kapelusz, wypełniony namacalną wdzięcznością. Panna Alicja zaróżowiła się wdzięcznie i zgrabnie przeniosła zawartość kapelusza do swojego plecaczka. Austriacki przewodnik oznajmił czas wolny do wieczora. Uczestnicy wycieczki mieli się spotkać o szóstej na parkingu pod Wawelem, przy autobusie. Wszyscy parafianie z Lindentalu, Klein Nieselregendorfu i Minichhausen skupili się wokół swojego pasterza i pani Moniki. Ksiądz Bochenek rozglądał się za przyjacielem Antosiem Czaplą, który obiecał przyjechać do Krakowa, żeby się spotkać. Antoś wyłonił się nagle na rynku z bukietem goździków, który wręczył szarmancko pani Monice. Pani Leopoldina zapytała księdza Bochenka dyskretnie, czy ten zabójczo przystojny kawaler w słusznym wieku żywi poważne zamiary wobec pani Moniki. Ksiądz Bochenek śmiejąc się, wyjaśnił, że ten zabójczo przystojny kawaler jest katolickim proboszczem i żywi przede wszystkim zamiar dostania się do królestwa niebieskiego. Ksiądz Antoś zaproponował restaurację, gdzie można spokojnie i dobrze zjeść. Wycieczkę otoczyły jednak szczelnie przekupki, które zaczęły Austriaków ubierać w swetry różnej maści, proponując ceny tak korzystne, że śmieszne. Przebierańcy pytali księdza Bochenka i panią Monikę, gdzie w tym interesie tkwi hak. Nie ma haka, trzeba jednak najpierw zjeść, potem wymienić szylingi i ewentualnie wrócić na rynek i pohandlować. Trzeba systematycznie przeczesać Sukiennice, gdzie jest prawie wszystko, czego człowiek naprawdę nie potrzebuje. Wybuch śmiechu i gromada ruszyła za księdzem Antonim do Grand Hotelu. Grand Hotel jak Sacher w Wiedniu. Ślicznie odrestaurowane wnętrze, kelnerzy ugrzecznieni, uśmiechnięci, przymilni i nadskakujący. Z tej strony zobaczył ksiądz Bochenek polskich kelnerów po raz pierwszy w życiu i oczom nie dowierzał. Jadłospis jak książka telefoniczna. Wszystkie dania wyszczególnione w trzech językach. Goście mile zaskoczeni. Żadnych trudności z zamawianiem. Ksiądz Bochenek ostrzegł jednak przed zamawianiem dań typowo wiedeńskich. Sznycel wiedeński jest bowiem tylko w Wiedniu sznyclem wiedeńskim. Poza Wiedniem przyjmuje najrozmaitsze oblicza i smaki, dalekie od oryginału. Po obiedzie stan euforii trwał. Stadko żądnych zakupów turystów mknęło w kierunku rynku. Deszcz przestał padać. Przy kantorze wymiany walut konieczny postój. Młody facet ubrany jak przedsiębiorca pogrzebowy kontrolował wszystkie austriackie banknoty. Po drodze przyśpieszony kurs przeliczania złotówek na szylingi, żeby wiedzieć ile co kosztuje naprawdę. Pani Monika opanowała przeliczanie do perfekcji. Była szefem przyśpieszonego kursu, wiarygodnym źródłem informacji i życzliwym doradcą. W Sukiennicach okazało się, że Austriacy doskonale sobie radzili. Przeliczali szybko, bezbłędnie, starannie przyglądali się polskim banknotom. Największe powodzenie miały damskie, haftowane bluzy, kryształy, bursztyny i ręcznie malowane zabawki dla dzieci. Po godzinie spotkanie przy wyjściu, lustrowanie zdobyczy i marsz w kierunku Jamy Michalikowej, żeby w godnym, nastrojowym otoczeniu skonsumować tak zwany Nachtisch, czyli kawę z ciastkiem. Nastrój nie zawiódł, czego nie można było powiedzieć o propozycji kulinarnej, mocno ograniczonej i nieciekawej. Wreszcie powrót do autobusu, gdzie nastąpił żywiołowy atak kobiet, proponujących ręcznie haftowane obrusy i koronki. Ceny tak niskie, że prawie wszystkie panie nabyły. Autobus zakołysał turystów do hotelu, gdzie można było odsapnąć i przygotować się do kolacji. W autobusie zagadali księdza Bochenka starsi małżonkowie ze Steyermarku, prosząc o zorganizowanie wspólnej modlitwy różańcowej w czasie jazdy do Częstochowy, a już koniecznie przed samą Jasną Górą, żeby wycieczka rzeczywiście nabrała charakteru pielgrzymki. Ksiądz Bochenek obiecał, przypominając jednak, że nie on jest organizatorem wyjazdu. Trzeba więc delikatnie porozmawiać z wszystkimi uczestnikami, żeby uniknąć ewentualnych zamieszek na tle religijnym. Podczas kolacji zaś poprosił przewodnik, żeby ksiądz Adam opowiedział w autobusie historię klasztoru jasnogórskiego i cudownego obrazu. Nazajutrz deszcz siąpał rzęsiście i wytrwale. Krajobraz między Krakowem a Częstochową przypominał skrzyżowanie islandzkiego interioru z księżycem. Sama esencja smutku i beznadziei. Opony mlaskały lśniący asfalt, siąpający deszcz zamienił się w regularną ulewę. Ksiądz Bochenek zajął miejsce przewodnika, chuchnął fachowo w mikrofon, po czym przedstawił się krótko tej części uczestnikom, która go nie znała. Potem przystąpił do nawijania historii klasztoru i cudownego obrazu, uwypuklając rolę, jaką Jasna Góra odegrała w rozwoju świadomości narodowej Polaków. Podkreślił grubą czerwoną krechą znaczenie klasztoru jasnogórskiego jako centrum życia religijnego narodu, jednoczące Nadwiślan szczególnie w czasie rozbiorów państwa, do których przyczyniła się także Austria. Częstochowa stała się ośrodkiem zdrowego patriotyzmu i nadziei. Ta ostatnia konieczna była zwłaszcza w latach tak zwanego Panzer komunizmu, który zatruwał dusze narodu długie czterdzieści lat. Ksiądz Bochenek opowiedział o nowennie przygotowującej naród do obchodu tysiąclecia chrztu Polski, o perypetiach i prześladowaniach związanych z odwiedzinami kopii obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej w parafiach, o aresztowaniach, zakazach, wreszcie o uwięzieniu wędrującej kopii przez czerwoną milicję. W diecezji katowickiej, skąd pochodził ksiądz Adam, odwiedzała parafie pusta rama, udekorowana kwiatami. Gromadziła jeszcze większe rzesze wiernych, co komuchów przyprawiało o szaleństwo. Nastąpiło czołowe zderzenie przemocy popartej czołgami z ramą bez obrazu. Ostatecznie zwyciężyła pusta rama. Austriacy słuchali z zapartym tchem. Coś takiego trudno sobie uzmysłowić komuś, kto tego nie doświadczył. Ludzie Europy Zachodniej nigdy naprawdę nie rozumieli dramatów i tragedii państw Europy Wschodniej. Teraz oglądali poprzez ociekające deszczem szyby luksusowego autobusu skutki tamtych ponurych lat i słuchali relacji o ramie bez obrazu. Pusta rama ugodziła jak Dawid komunistycznego Goliata. Goliat nigdy się już nie ocknął. Dogorywał, choć ciągle był groźny i pompatyczny. Ksiądz Bochenek zamilkł, bo sam się wzruszył, wspominając tamte zmagania. Słychać było szuranie deszczu i pracę mózgów. Po dłuższej pauzie, zaproponował ksiądz Adam odmówienie części radosnej różańca, chyba że ktoś z obecnych jest wyraźnie przeciwny wspólnej modlitwie. Nikt nie był przeciwny. Popłynęły więc zdrowaśki w kierunku Jasnej Góry i Mariazell, zjednoczyły się i jednym zwartym strumieniem docierały do Matki wszystkich ludzi. Ludzie modlili się żarliwie. Byli wewnętrznie skoncentrowani i wzruszenie znaczyło ich głosy. Nawet kierowca szeptał słowa modlitwy i przewodnik w zamyśleniu powtarzał słowa, które pamiętał z lat dziecięcych. W nastroju modlitewnym dodarli Austriacy pod Jasną Górę. Deszcz tracił na sile. Głównym wejściem sforsowali bazylikę, mając nadzieję na wspólną mszę świętą w kaplicy cudownego obrazu. Msza święta przed cudownym obrazem okazała się mrzonką. Ksiądz Bochenek musiałby koncelebrować z sześćdziesięcioma konfratrami z arcybiskupem na czele. Austriaccy pielgrzymi zaś musieliby pozostać poza kaplicą, ze względu na tłok. Sympatyczna siostra zakonna - zakrystianka - radziła mszę świętą odprawić w kaplicy Serca Pana Jezusa. Wszyscy uczestnicy znaleźli siedzące miejsca. Na obrzeżach pozostało kilkunastu innych wiernych, którzy wycofali się dyskretnie, gdy tylko zauważyli, że ksiądz celebruje w języku niemieckim. Kościelny ze Steyermarku czytał lekcję. Ksiądz Bochenek zaznaczył w króciutkim przemówieniu po Ewangelii, że obraz Matki Boskiej Częstochowskiej i statua z Mariazell są znakami obecności Maryi wśród ludzi. Znaków jest wiele, Matka Jezusa jest jedna. Jest ona matką wszystkich ludzi, jest współodkupicielką i pośredniczką. Ksiądz Bochenek przekazał znak pokoju przewodnikowi i kościelnemu, po czym podszedł do młodej zakonnicy, która odpowiedziała po włosku. Gdy jednak zauważyła, że ksiądz Adam jest austriackim Polakiem, usprawiedliwiła się. Powiedziała, że jest polską siostrą pracującą od kilku lat w Rzymie. Inna, stojąca nieco na uboczu, powiedziała, że pracuje w Szwajcarii niemieckiej, stąd udział we mszy świętej celebrowanej po niemiecku. Ksiądz Adam pomyślał serdecznie o polskim Kościele, który zasila szeregi duchowne praktycznie na całym Bożym świecie. Pan Bóg uczynił sobie z polskich kapłanów, zakonników i sióstr potrzebne narzędzie łaski na skalę świata, za co niech Mu będą dzięki. Po mszy świętej dołączono Austriaków w Sali Rycerskiej do grupy niemieckiej. Przewodnikiem okazał się paulin, który władał dość poprawnym językiem niemieckim, dysponował ekspansywnym temperamentem i banalnym dowcipem typu: Jedynym Polakiem, który nie miał kłopotów z austriackimi celnikami był Sobieski! Pielgrzymi podążali za przewodnikiem jak stado owiec. Gdy któraś z owiec na własną rękę i zbyt głośno komentowała oglądane treści obrazów, została kategorycznie przywołana do porządku. Na końcu apel do portfela, zbyt rozwlekły i natarczywy, choć uszminkowany niedyskretnie słowami pochwały przewodnika pod adresem własnego popiersia. I jeszcze sklep z pamiątkami, oblegany przez pielgrzymów jak ongiś Jasna Góra przez Szwedów. Przy autobusie krótka narada robocza, zakończona postanowieniem, że do godziny piątej, każdy zwiedza Częstochowę na własną rękę. Spora grupa podążyła za księdzem Bochenkiem do hotelu Orbis, żeby spożyć obiad. Austriacy zostali bardzo mile przywitani przez panią kierowniczkę sali, znaleźli wygodne miejsca, tylko z zamawianiem dań było trochę problemów. Kelnerzy nie rozumieli austriackich dialektów, Austriacy wydawali się ponadto zbyt powolni jak na polskie stosunki, zbyt wiele zadawali pytań i zamawiali austriackim zwyczajem niekoniecznie to, co było wyszczególnione w karcie. Zamawiali dania kombinowane, sami zestawiali menu. Typowe zderzenie polskiej nerwowości z austriacką Gemütlichkeit. I chyba zderzenie przedsiębiorstwa państwowego z odbiorcą kapitalistycznym. Pani Monika tłumaczyła i łagodziła napięcia. Kelnerzy nie umieli ukryć zniecierpliwienia, co udzieliło się w końcu gościom. Dania były na szczęście smaczne i obfite, co Austriaków udobruchało. Ende gut, alles gut! Kilka pań wyruszyło pod obiedzie na penetrację sklepów tekstylnych i spożywczych. Ksiądz Bochenek towarzyszył damom jako tłumacz przysięgły, co pozwoliło mu ugruntować przekonanie, że namiętność poczynania zakupów nie zna granic ni kordonów, jak pieśni zew. Austriackie klientki były dokładnie tak samo podekscytowane jak polskie klientki na Mariahilferstrasse w Wiedniu. Przeliczały głośno, bezwstydnie, przymierzały pośpiesznie, zakupiony towar znikał w przepastnych torbach podróżnych proporcjonalnie do znikania gotówki z portfela. Powrót do Krakowa przez krainę ponurą, zniszczoną przemysłem i krótkowzrocznością. Wyśmienita kolacja, krótki spacer i błogi sen. Nazajutrz ukazał się błękitny skrawek nieba. Telewizja obiecała poprawę pogody od południa kraju, co znaczyło, że turyści austriaccy pojadą słońcu naprzeciw. Posuwali się po terenie pagórkowatym w kierunku Wadowic. Po lewej stronie kościół i klasztor Kalwarii Zebrzydowskiej, skomentowany przez przewodnika zwięźle i sucho. W Wadowicach dom rodzinny Jana Pawła II. Wygląda teraz schludnie, kiedyś był świadectwem galicyjskiej biedy. Obszerny pokój z kuchnią i dalsze pomieszczenia dokooptowane do muzeum. Trochę zdjęć, książek i przedmiotów, świadczących nieadekwatnie o życiu Karola Wojtyły. Siostra zakonna objaśniała po polsku, ksiądz Bochenek tłumaczył na niemiecki. Austriaccy pielgrzymi słuchali z ogromnym zainteresowaniem. Weryfikowali wyobrażenia, wzruszali się momentami autentycznie, zwłaszcza podczas opowieści o śmierci matki papieża i starszego brata. Kolejny szturm na sklepik z pamiątkami. Trzeba się bowiem pozbyć ostatnich złotówek. Ogólne grzebanie w portfelach, kalkulowanie, kombinowanie, doraźne pożyczki i ostatnie przeliczanie. Odwiedziny kościoła parafialnego, gdzie wielu pogrążyło się w modlitwie. Zaduma przy chrzcielnicy, gdzie Jan Paweł II doznał łaski chrztu, spacer po rynku wadowickim i jazda w kierunku granicy. Słońce przebiło się przez rozstępującą się warstwę chmur, śląski krajobraz ożył i wypiękniał. Ktoś powiedział głośno, że warto ten kraj znowu odwiedzić. Pani Monika wycierała oczy i nos. Była wzruszona i trochę dumna ze starej ojczyzny. XIII. Między paciorkami różańca. Do pokoju zajrzała siostra z nocnej zmiany. Zapytała, czy chory czegoś potrzebuje, w jej głosie była jednak dobra rada, żeby lepiej niczego nie potrzebował. Ksiądz Bochenek zapewnił zabieganą siostrę, że jest jednym z najszczęśliwszych ludzi w Dolnej Austrii. Właśnie wrócił z podróży. Jak mu będzie nudno, wsiądzie do auta i pojedzie w świat. Siostra spojrzała na chwilę uważniej na księdza Adama i pomyślała zapewne, że leży na niewłaściwym oddziale. Jak go jutro lepiej przebadają, wywiozą go na pewno do szpitala Variete. Życzyła dobrej podróży i pokiwała kokieteryjnie wszystkimi palcami prawej ręki jak się to robi dzieciom, żeby były grzeczne. Wyobraźnia księdza Bochenka pobiegła za siostrą, konstruując dalszy, prawdopodobny ciąg akcji. Siostra wpadła do pomieszczenia pielęgniarek, gdzie dwie koleżanki krzepiły się kawą. Opadła na krzesło, zapytała, czy zostało dla niej trochę, po czym zakomunikowała, że na ostatnim pokoju leży jakiś ksiądz, który opowiada brednie, na co jedna z koleżanek orzekła, że oni wszyscy są nienormalni. O życiu pojęcia nie mają i na mózg im idzie z powodu celibatu. Jakby się taki piąty raz ożenił, wychowywał trójkę dzieci od trzech kolejnych mężów, przeżył czwartego, który się zapił na śmierć i znosił fanaberie piątego, który mimo ślubu cywilnego ze mną musi mieć swoją wolność, to byłby normalny. Po chwili dodała, że chyba się z Herbertem rozwiedzie, bo się nie dobrali. Na dwunastce leży taki jeden ciężko przystojny, który jest dopiero dwa razy rozwiedziony. Nazywa się Otto Spinner. Patrzy na mnie jak wygłodniały pies na konserwę Chappy. Nie pali, nie pije, tyle że alimenty płaci, w związku z czym mercedesem nie jeździ i z niejaką tęsknotą czeka na Arbeitslosegeld, bo chwilowo nie pracuje. Jak tylko wyjdzie ze szpitala, znajdzie sobie solidny dżob, nie wymagający zbyt wiele wysiłku, lecz dobrze płatny. Kupi mi morze kwiatów, pojedzie ze mną na plażę do Karaibiku i na rękach będzie mnie nosił. Nie to, co Herbert i jego poprzednicy! Druga z koleżanek podsumowała rozmowę stwierdzeniem, że księża naprawdę nie mają pojęcia o życiu. Ksiądz Bochenek zgasił ekran wyobraźni, uśmiechając się wesoło, acz nieco złośliwie. Wrócił do autentycznych wspomnień z ojczyzny swoich przodków. Przypomniała mu się scena ze sklepu drogeryjnego w Chorzowie. Podszedł do panienki nadobnej i zapytał ugrzeczniony o wodę kolońską rodzimej produkcji. Panienka nadobna zignorowała go doszczętnie. Mówiła natomiast do drugiej panienki, że cholera nie lubi poniedziałku. Po skonstatowaniu, że nie lubi poniedziałku, panienka przerwała dramatyczny dialog z koleżanką i raczyła księdza Bochenka zapytać o powód jego obecności w sklepie drogeryjnym. Kiedy ksiądz Adam wyłuszczył swoją rację, panienka z widocznym niesmakiem pokazała mu dwa rodzaje wód kolońskich, nie ukrywając nudy i zmęczenia, będącego prawdopodobnie rezultatem niedzielnych ekscesów. Panienka była w najwyższym stopniu nieszczęśliwa, że musi cokolwiek podejmować dla chleba. Panienka napoiła księdza Bochenka smutkiem, choć mogła go obdarzyć słonecznym uśmiechem. Powiedział na pożegnanie, że postara się następny raz zajrzeć w czwartek, co panienka skwitowała potężnym ziewnięciem i uśmiechem do niedzielnych wspomnień. Ksiądz Bochenek przeszkadzał jej żyć pełnią życia. W tym samym dniu podsłuchał ksiądz Bochenek pod witryną sklepu spożywczego mimochodem następującą rozmowę trzech rodaków, nabełtanych piwem: - K...a, Wałęsa nakrod i zmył się. Terozki kradnie Kwaśniewski. Jak Kościół k...a dojdzie do władzy, k...a, to cię spalą na stosie. Rodacy zakończyli dyskusję na aktualne tematy nie wiadomo czemu pojęciem k...a i poczłapali w niewiadomą przyszłość. Ksiądz Adam był smutny jak grobowiec. Światło ulicznej lampy neonowej napełniało bladą poświatą pokój szpitalny. Ksiądz Bochenek nie mógł zasnąć. Wsłuchiwał się przez chwilę w szmery, dolatujące z korytarza, nawoływania personelu i głośne rozmowy pacjentów. Namacał ręką różaniec i zaczął Pana Boga chwalić, wyznając na samym początku swoją wiarę. Często zastanawiał się, kim byłby bez niej. Wiara otaczała go w chwili narodzin, została mu oficjalnie przekazana poprzez sakrament chrztu, kształtowała jego ekspansywne życie lat młodzieńczych, pozwoliła mu uniknąć ogłupienia przez gorączkę kładzenia fundamentów pod gmach Polski nowej i prognoz pana profesora Hipolita Proroczka, który pogardliwym tonem oznajmiał dwa razy w tygodniu (nauka o Polsce i świecie współczesnym), że za dwadzieścia lat wszelka religia wyparuje, bo my - proszę ja was - bazę zmienimy, wtedy nadbudowa po prostu zniknie. Pan profesor Hipolit Proroczek okazał się fałszywym proroczkiem. Ksiądz Bochenek patrząc w sufit i szepcąc wyznanie wiary myślał bez żalu o gmachu Polski nowej, który rozsypał się jak domek z kart, bo był na piasku budowany. Pana profesora Hipolita Proroczka włączył w swoją modlitwę. Pan profesor Hipolit Proroczek był bowiem sam ofiarą ówczesnej euforii i zakłamania. Jego córka została lekarzem stomatologii, jej syn rozkołysał prywatny interes z materiałami budowlanymi, stając się kapitalistycznym krwiopijcą. Za tak zwaną wartość dodatkową postawił dziadkowi Proroczkowi marmurowy pomnik z napisem: Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie, choć towarzysze życzyli towarzyszowi Proroczkowi, żeby mu ziemia lekką była, co nic nie znaczy, ale nieźle brzmi. Ksiądz Bochenek polecił swojego byłego profesora miłosierdziu Bożemu. Pan profesor Proroczek szukał ostatecznie Boga, choć nie tam gdzie trzeba było. Przypomniała się księdzu Adamowi anegdota z tamtych, ponurych czasów. Jakiś profesor typu Proroczka zapytał ucznia, kto w Polsce jest najważniejszy. Uczeń orzekł po chwili, że oczywiście towarzysz pierwszy sekretarz. Profesor przytaknął, ale był niezupełnie zadowolony. Zapytał: - kto jest jeszcze ważniejszy? Uczeń po dłuższym wahaniu powiedział: Bóg! Na co profesor z pewnym entuzjazmem: - Doskonale, a za Bugiem? Ksiądz Bochenek zbeształ się w duchu z powodu licznych reminiscencji podczas modlitwy różańcowej, ale ta właśnie modlitwa nadawała się między innymi do snucia myśli, refleksji i skojarzeń, wiązania przeszłości z teraźniejszością, obie zaś z przyszłością szczególnie eschatologiczną. Znaczyło to zaczepić ostatecznie wszystko o Pana Boga, który podarował człowiekowi trochę czasu, żeby się rozejrzał po świecie i zrozumiał skąd przychodzi i dokąd zmierza. Ksiądz Bochenek wyszeptał słowa: Chwała Ojcu i Synowi i Duchowi Świętemu, gdy telefon zachrypłym mruczeniem przerwał jego modlitewną zadumę. Pani Monika pytała, czy ma zamówić olej extra light, bo się kończy, czy też ma zaczekać, aż proboszcz wróci. Ma zamówić, zadecydował ksiądz Bochenek. Na pytanie czy pani Monika ma nazajutrz dostarczyć trochę wiktuałów, ksiądz Adam błagał, żeby zaniechała. Jedzenia jest pod dostatkiem. Można zresztą spróbować się nieco odchudzić, co na pewno nie zaszkodzi. Pani Monika życzyła zdrowia, ksiądz Bochenek wrócił do różańca, przypominając sobie po każdej zdrowaśce, że jego myśli powinny się zająć zmartwychwstaniem Pana Jezusa. Próbowały przez chwilę, wnet jednak oderwały się jak niesforne dziecko z rąk matki i pobiegły samowolnie do wydarzeń przecież związanych z nadzieją na zmartwychwstanie. Gdy przed piątą nad ranem odezwał się telefon, ksiądz Bochenek wiedział, że stało się nieszczęście. Nagle i niespodziewanie zmarł młodszy o sześć lat brat Anzelm z powodu zawału serca. Był z żoną na zakupach, na kolońskiej starówce wypili po lampce wina, szczęśliwi jak nowożeńcy trzymali się za ręce, wracając do domu. Powiedzieli sobie dobranoc i w tym momencie, po krótkim westchnieniu, młodszy Bochenek oddał Bogu ducha. Ksiądz Adam odczuwał ciągle jeszcze ten charakterystyczny, przeszywający, obezwładniający ból, naszpikowany żałością przytłaczającą i beznadzieją. Świadomość bezpowrotności, ostateczności tego faktu deprymowała. Odczucie bezsiły paraliżowało. Podczas pogrzebu młody ksiądz używał słów i zdań, których nie rozumiał. Ksiądz Adam modlił się ustami, jego serce czyniło mu wyrzuty, że zbyt mało czasu poświęcał młodszemu bratu, że nie zawsze był dla niego wzorem, że nigdy mu właściwie nie powiedział, jak bardzo go kochał. Ksiądz Adam powtarzał refren modlitewny: Który zmartwychpowstał, mając nadzieję, że jego brat Anzelm, który wierzył w zmartwychwstanie Jezusa, żyje; w świecie bez grzybów atomowych, nowotworów, zapaskudzonego powietrza, zanieczyszczonej wody, zatrutej żywności, zawałów serca i bliźnich, rozwiązujących wszystkie problemy przy pomocy noża, siekiery i naganu. Miał nadzieję, że będzie dzielił w niewiadomej przyszłości życie wieczne z bratem, rodzicami, krewnymi i przyjaciółmi, choć nie nalegał, żeby to nastąpiło niebawem. Kochał przydzielony sobie skrawek czasu i starał się go maksymalnie wykorzystać, tym maksymalniej im bardziej go ubywało. Który do nieba wstąpił! Ksiądz Bochenek wiedział, że niebo jest tajemnicą. Przenoszenie pojęć z doczesności na wieczność, sensu nie ma, od czasu do czasu wyobraźnia popełniała jednak ten błąd. Po raz pierwszy, gdy jako pięcioletni szkrab wkładał do trumny małego, dwuletniego braciszka Edwarda jego ulubione zabawki, dodając do nich swoje własne rysunki, portret Edka, zapłakanej mamy i zamkniętego w sobie taty. Gdy zaczął do trumny znosić jedzenie, sąsiadka próbowała mu wytłumaczyć, że Edek tego już nie potrzebuje. Przeszmuglował jednak kilka twardych cukierków. Po śmierci małego braciszka, bawił się przez dłuższy czas w pogrzeb, za co obrywał od mamy, taty i babci. Wracał uparcie do swojej zabawy, jeżdżąc po kuchni wyimaginowanym karawanem, mamrocząc łacińskie modlitwy, zastępując równocześnie dętą orkiestrę. Tylko dziadek Hugon traktował zabawę małego Adasia poważnie, pytając, kogo dzisiaj grzebie, na co Adaś odpowiadał w zależności od tego, kto właśnie umarł. Babcia dostarczała aktualnych informacji. Na pytanie dziadka odpowiadał więc na przykład tak: - Dzisiaj grzebiemy Alojza Kuflika, powstańca, który bił Niemców i swoją Stazyję. Dziadek kiwał z uśmiechem głową. Kiedyś powiedział do babci, że Adaś na pewno będzie przedsiębiorcą pogrzebowym albo farorzem. Jeden i drugi fach zapewnia dobrobyt. Niech się synek spokojnie bawi. Księdzu Bochenkowi zrobiło się wesoło. Smutek i radość są ze sobą mocno poplątane. Został farorzem, co ciocia Klara skomentowała wiele lat później następująco: z dwojga złego, Adam wybrał co lepsze. Ksiądz Bochenek odprowadzał w ciągu swego kapłańskiego życia bardzo wielu zmarłych na cmentarz, przeżył wiele niespodzianek, przeważnie smutnych, czasem wesołych. Kiedyś, w czasie panowania pierwszych sekretarzy, kroczył za pocztem sztandarowym. Sztandar dzierżył mocno pochylony weteran w powstańczej czapce. Obok kuśtykał chromy, z drugiej strony męczył się dychawiczny staruszek. Na sztandarze złotem haftowane słowa: Związek Bojowników o Wolność i Demokrację! Ksiądz wikary Bochenek pomyślał: - Jacy bojownicy, taka wolność i demokracja! Potem podsłuchał mimo woli rozmowę żałobników, idących w orszaku pogrzebowym: Tegoroczna zima jest niezła. - Lekkie mrozy. - To zdrowsze od deszczów. - Na pewno! - Jak nie ma zimy, to potem nie ma lata. - Tak. Przerwa. Słychać człapanie koni. - Stary górnik, a nie ma orkiestry. - Nie wszystkim grają. - Po co właściwie nieboszczykowi muzyka? - Przestał płacić składki. - Trzeba płacić składki, żeby na pogrzebie zagrali! - Za wszystko trzeba płacić. - Święte słowa. Przerwa. Słychać człapanie koni. - Będzie chyba zmiana pogody. - Mówili wczoraj w telewizji. - Z pogodą nigdy nie wiadomo. - Z moją Zosią też. Przerwa. Słychać człapanie koni. - Stary powstaniec, a nie ma orkiestry. - Nie wszystkim grają. - Trzeba płacić. - Zawsze trzeba płacić! Pogrzeb zbliżał się do cmentarza. Jeden z powstańców zatrzymywał samochody, bo trzeba było przejść przez ruchomą szosę. Potem już szeroka aleja, prowadząca na miejsce ostatniego spoczynku. Nad aleją transparent z napisem: Niech żyje przyjaźń Polsko-Radziecka. Socjalizm to pokój. Ksiądz wikary Bochenek pomyślał rozbawiony: poczucie humoru, czy jego kompletny brak? Machinalnie powtarzał: Który nam Ducha świętego zesłał i złapał się na tym. Wrócił więc do szpitala i do zesłania Ducha Świętego, Ducha prawdy i miłości. Był przekonany, że prawda i miłość są właściwie różnymi obliczami tej samej rzeczywistości. Rzec można, że ostatecznie miłość jest jedyną prawdą. Piłat nie mógł o tym wiedzieć, stąd jego pytanie, dzięki któremu poza obmyciem rąk, znalazł miejsce w historii Kościoła. Wolność człowieka ma służyć prawdzie i miłości. Prawda i miłość stanowią jej granice. Ksiądz Bochenek prosił Ducha Świętego, żeby nigdy nie zaniechał dążenia do prawdy i miłości. Z korytarza dochodziło przeciągłe zawodzenie. Prawdopodobnie głos cierpiącego człowieka. Ksiądz Adam włączył go w swoją modlitwę. Po chwili pomyślał o wszystkich chorych, cierpiących, o dyżurujących w nocy lekarzach i siostrach. Polecił wszystkich Pannie, którą Syn wziął do nieba. Ksiądz Bochenek pomyślał też o pani Holzweg, która szukała Boga, o Matce Jezusa jednak nie chciała nic wiedzieć. Pani Holzweg była ewangeliczką. Wyszła zamąż za gorliwego katolika. Dwójka dzieci została ochrzczona w Kościele katolickim. Pani Wildgans przychodziła z mężem i dziećmi do kościoła parafialnego, słuchała uważnie kazań i modliła się przykładnie. Przed kilku laty wyraziła chęć przyjmowania w naszym kościele sakramentu eucharystii, na co ksiądz Bochenek wówczas zgodzić się nie mógł. Niedawno ukazała się obszerna wypowiedź arcybiskupa Wiednia o ewentualnej możności przystępowania ewangelików do komunii świętej w Kościele katolickim, pod pewnymi warunkami oczywiście. Ksiądz arcybiskup myślał właśnie o sytuacji w małżeństwach mieszanych ze względu na dobro duchowe dzieci. Strona ewangelicka miała być dokładnie poinformowana o katolickim spojrzeniu na sakrament eucharystii, czyli o konieczności wiary w realną obecność Pana Jezusa pod postacią chleba. Sprawę sumienia mogłaby jak dotychczas regulować po ewangelicku, byle szczerze i uczciwie. Ksiądz Bochenek wybrał się pewnego wieczoru do Holzwegów, żeby porozmawiać o nowej płaszczyźnie ekumenicznej. Rozmowa była ciekawa, utknęła jednak niespodziewanie na kulcie Maryjnym i świętych. Pani Holzweg powiedziała stanowczo, że nigdy nie pogodzi się z katolickim kultem świętych. Po co ma modlić się do świętych, skoro może bezpośrednio modlić się do Pana Boga?! W jej głosie pojawiła się zrazu lekka nutka emocji, która wnet zdominowała dalszy dialog. Ksiądz Bochenek próbował spokojnie przedstawić stan faktyczny w Kościele katolickim. Powiedział konkretnie, że nikt nie zmusza katolika do kultu świętych. Świętych można prosić o wstawiennictwo, ale jest to niekonieczne do zbawienia. Nikt w Kościele katolickim nie modli się do świętych. Wielu prosi o ich wstawiennictwo, czyli pośrednictwo, co wynika z prawdy wiary o świętych obcowaniu. Kościół katolicki wierzy w poczęcie Matki Jezusa bez grzechu pierworodnego i w jej wniebowzięcie. U protestantów bywa różnie. Wielu z nich, jak pani Holzweg odrzuca kategorycznie kult Matki Jezusa i świętych, inni w różnym stopniu taki kult akceptują. Wielu pastorów protestanckich oficjalnie oddaje cześć Maryi z Nazaretu i świętym. Jednym z najwybitniejszych współczesnych hagiografów świętych postaci katolickich jest niewątpliwie szwajcarski pastor kalwiński Walter Nigg. Ksiądz Bochenek przypomniał sobie protestancką, gigantyczną katedrę w Reykjaviku, gdzie w bocznej nawie królowała pokaźnych rozmiarów figura Matki Boskiej. U jej stóp odwiedzający kładli nieustannie wiązanki kwiatów, stali w milczeniu i modlili się. Pani Holzweg zrezygnowała zupełnie z dalszej, spokojnej, rzeczowej rozmowy. Była kłębkiem emocji, która zaczęła przeradzać się w agresję. Uczepiła się jak rzep końskiego ogona kultu świętych i nie przyjmowała żadnych wyjaśnień. Ksiądz Bochenek wycofał się dyskretnie z dalszej dyskusji, pan Wildgans spuścił głowę jak znużona szkapa dorożkarska na placu świętego Stefana w Wiedniu. Znać, małżonkowie wiele razy poruszali ten temat i nigdy nie umieli przeskoczyć jakiejś niezrozumiałej tamy wewnętrznej pani Holzweg. Ksiądz Bochenek zrozumiał, że wewnętrzną tamę pani Rity Holzweg rozbić może tylko i wyłącznie łaska Boża. Polecił więc na koniec swojej modlitwy panią Wildgans wstawiennictwu Matki Jezusa. Ona pomaga wszystkim, którzy się do niej uciekają. Pomyślał jeszcze, że główną przeszkodą ruchu ekumenicznego są emocje, do których klucz rozsądku nie pasuje. Konieczna jest ingerencja łaski. Najpierw opadły powieki księdza Adama, potem wypadł z jego rozluźnionych rąk różaniec. Zdrowaśki przez niego szeptane i towarzyszące im myśli, wzbijały się w przestrzeń, wypełnioną Tajemnicą. XIV. O wielkich sprawach z perspektywy cierpienia. Ksiądz Bochenek usłyszał lekkie skrzypienie drzwi, w drzwiach dziewczynę obładowaną przyrządami do czyszczenia pomieszczeń. Był to sygnał do opuszczenia łóżka. Przeżegnał się bardziej z przyzwyczajenia niż z pobożności i udał się do obszernej łazienki, gdzie w lustrze uważnie badał swoje oblicze, nie znajdując na nim śladów choroby. Wyglądał raczej zdrowo, acz nieco zaspany jeszcze. Golił się powoli, myśląc o względności upływającego czasu. Wydawało mu się bowiem, że od wieków przebywa w szpitalu, tymczasem przywieziono go przecież dopiero wczoraj z rana. Takie samo uczucie miał, spędzając wolny dzień poza domem. Mnóstwo nowych wrażeń wydłużało czas, ich brak sprawiał, że czas się kurczył, mijał niepostrzeżenie i zbyt szybko. To samo odnosiło się do poszczególnych okresów życia. Wszyscy starsi ludzie po pięćdziesiątce narzekają na szybkie umykanie czasu. A jeszcze później ma się wrażenie, że cała przeszłość przemknęła jak pociąg typu Inter City. Z perspektywy czasu wszystkie dramaty, namiętności, marzenia, zmagania, tak zwane sytuacje bez wyjścia i szaleństwa wydają się śmieszne, wyblakłe, pozbawione sensu i żałosne. Pozostaje pewien stopień dojrzałości i zasób doświadczeń, których nie można przekazać. Nowe pokolenia będą popełniać te same błędy, łudzić się tymi samymi marzeniami, folgować tym samym namiętnościom, nazywając je szumnie, górnolotnie i sentymentalnie. Będą przekonani, że oni dopiero odkryli świat, miłość i całą resztę. Ci przed nimi wszystko spartaczyli i niczego naprawdę nie zrozumieli. Kurczenie się czasu, odczuwane z perspektywy ludzkiego wieku, świadczy o zbliżaniu się człowieka do progów wieczności, gdzie czas skurczy się do zera. Śmierć człowieka jest bowiem zanurzeniem się w wieczności, gdzie zniknie pojęcie przeszłości i przyszłości. Tak sobie myślał ksiądz Bochenek i zaciął się do krwi w okolicy ucha, co pozwoliło mu z niejaką satysfakcją skonstatować, że jeszcze ciągle przebywa w strefie zegara. Pomyślał jeszcze, że dobrą stroną codziennego golenia zarostu jest kilkunastominutowe przebywanie z samym sobą, vis `a vis swojego oblicza, które jest doskonałym czasomierzem i przyrządem, wskazującym na ogół bezbłędnie stan życia zewnętrznego i wewnętrznego. Poranny kwadrans przed lustrem można potraktować jako nieustanne mini rekolekcje, z których delikwent wraca odświeżony na ciele i pogłębiony na duszy. Podczas golenia przychodzą często twórcze pomysły do głowy, rodzą się plany śmiałe i słowa, które trzeba było powiedzieć szefowi, gdy nas przedwczoraj potraktował niegodziwie. Podczas golenia człowiek odtwarza dialogi poprawione i uzupełnione. Podczas golenia, mężczyzna mówi sobie po imieniu, co często brzmi nieładnie a nawet brutalnie. Podczas golenia niejeden doszedł do wniosku, że powinien się w końcu ożenić lub przestać pić. Czas golenia może być czasem twórczym i błogosławionym. Ksiądz Bochenek poczuł się odświeżony jak łóżko, które zastał w pokoju. Na stole pojawiło się kilka goździków. Usiadł przy nim i zaczął przeglądać książkę pani Grabner o Gandhim. Są ludzie, naznaczeni prawdą i miłością do szpiku kości. Można o nich pisać bez końca, zgłębiać ich tajemnicę, która jest ostatecznie niezgłębiona. Do nich należy Mahatma. Pani Grabner tak scharakteryzowała stosunek Gandhiego do kobiet: Kobiety fascynowały Gandhiego przez całe jego życie. Cenił ich wrażliwość, odwagę i gotowość do poświęcenia, podziwiał ich piękność i grację. Kobiety były nim także zafascynowane. Wstrzemięźliwość seksualna była dlań sprawą trudną. Lecz ona dopiero pozwoliła mu zapanować nad popędami i przeznaczyć związaną z nią siłę witalną na inne cele. W ten sposób rezygnacja nie tyle była ofiarą, co źródłem wewnętrznej radości. Rezygnację scharmonizował z tym, co uważał za dobre i słuszne. Później miał powiedzieć, że jego prawdziwa miłość do Kasturby, zaczęła się dokładnie w tym momencie, w którym ustały jego pożądania. Pan Jezus powiedziałby zapewne: Kto może pojąć, niech pojmuje (Mt. 19. 12). Ksiądz Bochenek zadumał się nad sensem celibatu. Znał doskonale wszystkie jego blaski i cienie. Poznał smak walki, smak zwycięstwa i porażki. Pytany ciągle, co myśli o celibacie kapłańskim, odpowiadał ostrożnie, czasem wymijająco. Zależnie od stopnia dojrzałości pytającego. Znał na wylot problemy związane z celibatem, wyobrażał sobie narastające problemy po jego zniesieniu. Nie lubił sądów uproszczonych, scenariusza czarno-białego. A już zupełnie nie wierzył, że celibat jest przyczyną kryzysu Kościoła w Austrii, Bundesrepublice Niemieckiej czy Szwajcarii. W tych samych rejonach kościoły protestanckie przeżywają o wiele głębszy kryzys, choć pastorzy się żenią... i rozwodzą. Celibat jest na pewno cenną wartością Kościoła, okupioną w poszczególnych wypadkach często wielkim cierpieniem. Jest jednak w cierpieniu, a nawet w doraźnej klęsce celibatariusza, oczyszczająca moc. Wszystko co wielkie, dobre i piękne trzeba w życiu okupić cierpieniem. Łatwe jest tylko to, co wygodne, banalne i płaskie. Przypomniał się księdzu Adamowi epizod z życia świętego Franciszka de la Sales, związany z kwestią celibatu. Pewna leciwa dama z Thonon, wyznawczyni nauki Calvina, nudziła świętego Franciszka dziennie zarzutami przeciwko Kościołowi. Mówiła chaotycznie i hałaśliwie, co Franciszek przyjmował ze stoickim spokojem. Nie próbował z rozwrzeszczaną damą polemizować, bo nie widział w tym sensu. Słuchał jednak cierpliwie jej alogicznych tyrad, padając czasem ze zmęczenia. Nie dawał tego jednak po sobie znać. Żal mu było starszej kobiety, pogrążonej w kompletnym zamęcie. Gdy pewnego dnia po raz chyba setny powtarzała te same złośliwości na temat celibatu kapłańskiego, Franciszek Salezy odpowiedział jej z nutą wesołości: - Proszę Pani, gdybym miał żonę i dzieci - sądzi pani, że znalazłbym czas, żeby panią tak często i długo wysłuchiwać? Była to odpowiedź szczera, choć niekoniecznie grzeczna. Starsza pani przyjęła ją jednak wielce zadowolona. Doszła nagle do wniosku, że celibat jest instytucją wcale rozsądną. Wróciła na łono Kościoła. Przeciwnicy celibatu kapłańskiego malują w razie jego zniesienia, idylliczny obraz Kościoła, zapominając przezornie wspomnieć o problemach związanych z małżeństwem, partnerstwem, życiem rodzinnym; o rozwodach, sierotach społecznych, trójkątach, wielokątach, gwałtach, usuwaniu nienarodzonych i perwersjach. Zamiast walczyć z uporem godnym lepszej sprawy z celibatem, niech równie zawzięcie wyruszą w pole, żeby powalczyć o uzdrowienie małżeństwa, życia rodzinnego i pozostałych wymienionych deliktów. Rzecz w tym, że często ci sami ludzie walcząc z celibatem, akceptują bezhołowie w stosunkach damsko - męskich, podkreślając fałszywie pojętą wolność człowieka, przez którą faktycznie rozumieją kompletną rozwiązłość i brak wszelkiej odpowiedzialności. Ksiądz Bochenek przypomniał sobie zdanie, które dawno temu zanotował podczas rekolekcji: Jest tylko miłość, albo nic. Świętość jest zrealizowaną miłością. Jest tylko świętość, albo nic! Podszedł do okna, żeby zerknąć na Boży świat i uciec od niewesołych myśli. Na ławce przed pomnikiem bohaterów radzieckich siedział starszy człowiek. Przed nim bateria puszek z piwem. Ksiądz Adam pomyślał, że tamten także pragnie przed czymś uciec. Przed życiem?! Życie trzeba próbować okiełznać jak dzikiego konia. Ładnie brzmi, ale boli. Przyszła siostra i kazała wejść pod kołdrę, bo zbliżał się ordynator otoczony medycznymi satelitami. Ksiądz Adam patrzył na nią uważnie i próbował odgadnąć, jak ona sobie radzi z dzikim koniem zwanym życiem. Na poskramiacza nie wyglądała, kto to jednak może wiedzieć, co w człowieku tkwi? Z korytarza dolatywały potęgujące się odgłosy świty pana ordynatora. Wizyta zbliżała się jak lawina. Wreszcie pchnięto gwałtownie drzwi, w których ukazał się pierwszy po Bogu, pan ordynator Ferdinand Rubaschek. Wzrok wlepił na razie w pomnik bohaterów radzieckich, potem zainteresował się kartą choroby, mrucząc coś niezrozumiałego pod nosem. Świta przytakiwała; dwaj otaczający bezpośrednio pana doktora Rubaschka lekarze gorliwie, z pewną dozą przymilności; dalsi przytakiwali gwoli świętego spokoju; młodziutki lekarz, przylepiony do świty na samym jej obrzeżu, obserwował pilnie księdza Bochenka i uśmiechał się nieco zażenowany. Pan ordynator Rubaschek odwrócił się i ruszył do wyjścia. Satelity zmieniły szyki i zaczęły przepychać się przez drzwi. Młody lekarz wyszedł na samym końcu. Uśmiechnął się przedtem konfidencjonalnie i życzył wszystkiego najlepszego. Jedyny z całej świty, który zauważył, że w łóżku szpitalnym leży człowiek. Po chwili błogiej ciszy, wśliznął się do pokoju gazeciarz, zachwalając uroczo kaleczoną niemczyzną Kurier, Alles i Kronenzeitung. Zapewniał ponadto, że przyniesie na życzenie każde inne czasopismo. Ksiądz Bochenek poprosił o Alles i Kronenzeitung, dwa tak zwane niezależne dzienniki. Nie spotkał dotychczas gazety, która przyznawałaby, że jest od kogokolwiek czy czegokolwiek zależna, co jest ewidentnym kłamstwem. Nie ma także niezależnych dziennikarzy. Każda gazeta goni za popularnością, próbuje zwiększyć nakład nie bacząc na prawdę, obiektywizm czy sprawiedliwość. Ważna jest wyłącznie sensacja, story i z góry założona ideologia, którą się propaguje przy pomocy karkołomnych nieraz manipulacji. Istnieją wprawdzie tak zwani wolni dziennikarze (Freie Journalisten), którzy - nawet jeżeli są faktycznie niezależni - skazani są na pisanie do szuflady; najczęściej łudzą się jednak, że są niezależni, tańcząc ostatecznie pod melodię właściciela pisma lub naczelnego redaktora. Wszyscy oni produkują papkę, która żongluje opinią publiczną, straszliwie zaśmieca dusze ludzkie i deprawuje. Gdy wymyślono ruchome obrazki, sprawa nabrała wymiaru apokaliptycznego. Śniadanie przywiozła bladziutka jak odtłuszczone mleko dziewczyna, widocznie zasmucona i roztargniona. Dmuchała nieustannie w kosmyk włosów, który zasłaniał jej widoczność. Gdy dmuchała, była prawie ładna. Ksiądz Bochenek konsumował, zaglądając przez okno na Boży świat. Na gałęzi siedział gołąb. Przekrzywiał łebek, żeby zobaczyć, co człowiek za oknem konsumuje i czy się podzieli. Ksiądz Adam otworzył delikatnie okno i położył trochę bułki z masłem na zewnętrznym parapecie. Potem zamknął okno i oddalił się, obserwując gołębia, który zastygł i zastanawiał się, czy gra jest warta świeczki. Po chwili wylądował na parapecie, rozglądnął się trwożnie i jednym dziobnięciem naszpikował bułkę, odlatując przezornie na swoją gałąź. Tam spokojnie wyrywał dziobem małe kawałeczki bułki i połykał. Po śniadaniu podziękował przeciągłym gulgotem i odleciał, żeby kontynuować swoje gołębie interesy. Ksiądz Bochenek zabierał się właśnie do czytania biografii Mahatmy Gandhiego, gdy ktoś lekko zastukał do drzwi. Był to młody lekarz, który przed godziną towarzyszył szefowi w oficjalnej wizycie, teraz robił wrażenie kogoś, kto szuka towarzystwa. Po wstępnej wymianie grzeczności, zapytał ksiądz Adam , jak długo jeszcze będzie musiał pozostawać w szpitalu, na co doktor wzruszył ramionami, potem dodał, że postawienie diagnozy jest czasem sprawą nader trudną i ryzykowną. Przyszedł z ramienia ordynatora, żeby porozmawiać o warunkach życia pacjenta, ewentualnych stresach i oczywiście przebytych chorobach. Bywa, że taki wywiad ułatwia sprecyzowanie diagnozy i przyśpiesza proces leczenia. Poprosił więc księdza Bochenka o możliwie dokładne i szczere informacje na temat przebytych chorób. Ksiądz Adam powiedział po chwili, że w drugim roku życia przebywał kilka miesięcy w szpitalu z powodu czegoś, co wówczas nazywano angielską chorobą. Był dzieckiem biednych rodziców, walczących dzielnie, lecz nie zawsze skutecznie, z podstawowymi brakami kulinarnymi. Słowo dobrobyt należało wówczas do słownika wyrazów obcych. Ksiądz Bochenek przypomniał sobie, że jako mały brzdąc uczęszczał do oratorium OO. Salezjanów, gdzie można było przez cały dzień biegać za piłką, wieczorem zaś skonsumować grubą pajdę chleba, czasem z masłem. Smaku tego chleba nigdy nie zapomniał. Po pajdzie chleba, było zawsze krótkie nabożeństwo w kaplicy, gdzie pachniało ludzkim potem, woskiem i kadzidłem. Lubił ten zapach. Utożsamiał go z zapachem Pana Boga. Zasypiał czasem w kaplicy ze zmęczenia. Brat Seweryn przywoływał go lekkim szturchańcem do chwały Bożej. O pajdzie chleba doktorowi nie wspomniał. Potem zachorował na odrę. Matka zaniosła go do babci, bo w domu było młodsze rodzeństwo. Spał między babcią i dziadkiem. Ze ściany obserwował go Jezus z odkrytym sercem i Jego Matka. Babcia umiała cudownie opowiadać o Bożej miłości. Dziadek opowiadał raczej o niewoli ruskiej, z której cudem wyszedł. Bez cudu nikt stamtąd nie wracał - dodawał dziadek i milczał potem długo. Jego milczenie było ciężkie jak worek kartofli. Babcia i dziadek klękali wieczorem do modlitwy. Babcia klęczała długo, bo miała wiele Panu Bogu do powiedzenia. Modliła się za wszystkie swoje dzieci po kolei, zwłaszcza za Ryszarda, który był bezrobotny, Wilhelma, wiecznego skauta i Teodora, który nie uczęszczał regularnie do kościoła. Modliła się za dziadka Hugona, który zaglądał regularnie do kieliszka, ale niezbyt głęboko, co było na pewno błogosławionym skutkiem modlitw jego żony, a babci księdza Bochenka. Dziadek modlił się pośpiesznie, po męsku. Uważał, że Pan Bóg i tak wszystko wie najlepiej. Kreślił niewyraźny znak krzyża i chrząkał zazwyczaj, chcąc jak najszybciej wrócić do ziemskiej rzeczywistości. Ksiądz Adam zachował wspomnienie babci i dziadka dla siebie. Doktorowi wspomniał tylko o odrze. Wyliczył jeszcze sucho nerwicę serca, którą sobie wyhodował na pierwszej placówce. Jego myśli podążyły do tamtych lat, kiedy to zderzenie teorii kapłańskiej, głoszonej w seminarium i pewna błogość cieplarniana , zderzyły się gwałtownie z praktyką parafialną, momentami brutalną i okrutną. Młody Bochenek był odtąd skazany wyłącznie na własne siły. Otoczenie zaś robiło co mogło, żeby jego pierwotny zapał ostudzić i rozwiać wszelkie skrupuły. Starsi koledzy niekoniecznie byli porywającymi wzorami cnoty. W każdym razie wielu z nich. Parafianie schlebiali, zapraszali i nader gorliwie częstowali alkoholem. Dla niektórych młodych kobiet, celibat kapłański był dodatkową atrakcją. Tak więc pojawiła się bezsenność, ciągłe uczucie lęku, palpitacje serca, zmęczenie i ogólny zamęt. Lekarz przepisał tabletki, zakazał wszelkiego alkoholu i kawy, nakazał lekkie jedzenie i wiele owoców, zalecił długie spacery i trochę gimnastyki dziennie. Lekarz wyliczał zbawienne środki bez większego przekonania. Znał doskonale trudność, czasem wręcz niemożność pogodzenia teorii medycznej z praktyką życiową. Poklepał księdza Adama poufale po plecach i radził się przede wszystkim nie przejmować. Życie jest takie, a nie inne. Ci, którzy próbują je zmienić, płacą za to zdrowiem. Judymy i Siłaczki stoją na przegranej pozycji. Ksiądz Bochenek ocknął się i wrócił do szpitala. Zapytał doktora o ewentualny czas zwolnienia, na co znowu nie otrzymał konkretnej odpowiedzi. Doktor powiedział natomiast, że ordynator wietrzy komplikacje, które neurolog będzie mógł bliżej określić. Radził się jednak nie przejmować, jako że lekarze często zgadują, chcą koniecznie wiedzieć i upierają się często przy swoim zdaniu. Jest poza tym stan lekarski podobnie jak stan kapłański zorganizowany hierarchicznie, co w praktyce o wiele częściej oznacza prestiż, manifestowanie władzy i kult własnego popiersia. Bywa, że grypa, jedna z najbardziej tajemniczych chorób, wywołuje zaskakujące objawy, komplikacje i skutki. Najczęściej lekarz nie przyznaje się do swojej niewiedzy, zwłaszcza przed pacjentem lub personelem od niego zależnym. Płaci za to przeważnie pacjent. Młody lekarz rozgadał się, wiedząc, że ma do czynienia z księdzem. Skonstatował też, że najprawdopodobniej te same mechanizmy funkcjonują wśród duchownych, co ksiądz Bochenek skwitował figlarnym uśmiechem i przytakującym skinieniem głowy. Młody lekarz był jeszcze niewątpliwie na etapie Judyma. Siedział przy stole i nogą nerwowo huśtał diabła lub stukał rytmicznie długopisem po blacie stołu. Wyraźne objawy nerwicy - pomyślał ksiądz Bochenek z sympatią. Judymy mają swój specyficzny urok. Po obiedzie zasnął ksiądz Adam snem sprawiedliwego. Śnił mu się pan ordynator Rubaschek Ferdinand. Wyglądał jak Bóg Stworzyciel z witrażu Wyspiańskiego, co to dotknięciem palca powołuje Adama do istnienia. Być może doczekałby się stworzenia Ewy, gdyby nie został łagodnie przywołany do aktualnego życia przez pana Rudolfa Küpferla, zacnego parafianina, niedoszłego cukiernika. Pan Rudolf był bowiem zasadniczo rolnikiem, wykorzystywał jednak każdą okazję, żeby upiec wspaniały tort, pełny fantastycznych pomysłów, prawdziwe arcydzieło sztuki. Kończąc dekorację jednego, już miał nowy pomysł na następny, jeszcze bardziej kolorowy, pachnący i kuszący. Ksiądz Bochenek zauważył charakterystyczny kształt kartonu, domyślając się słusznie, że w najbliższych dniach konsumować będzie barokowy wypiek pana Rudolfa. Pomyślał uradowany, że podzieli się z bladą dziewczyną, z Brunnhildą, która zniknęła bez śladu, i młodym doktorem. I z Moniką, która się wprawdzie odchudza, ale z miłości bliźniego gotowa sobie nieco pofolgować. Pan Küpferl rozpakował z namaszczeniem słodką niespodziankę, obserwując przy tym adekwatną reakcję księdza Bochenka. Ksiądz Adam umiał bowiem docenić dar serca bliźniego i nagrodzić go niekłamaną radością. Po pokoju rozlazł się zapach cukierni. Zabrakło tylko zapachu świeżo parzonej kawy, żeby ostatecznie zabić odorek szpitalny. Zrobiło się swojsko i radośnie. Zabrakło jeszcze kobiecej ręki, która podzieliłaby ciasto i wniosła trochę wiecznej kobiecości w zimny, nieprzytulny pokój szpitalny. Kobieca ręka i cała reszta zjawiły się jak na zawołanie. W drzwiach ukazała się bowiem zgrabna sylwetka pani Moniki, umajona bukiecikiem kwiatów. Czego więcej może pragnąć sterany życiem i grypą proboszcz. Zza okna słychać było przeciągły gulgot gołębia. Gołąb prawdopodobnie obserwował poczynania pana Rudolfa, zobaczył jego dzieło w całej krasie i robił sobie niejakie nadzieje. XV. Trudności powrotu do Kościoła. Wczesnym rankiem, gdy proboszcz Bochenek skrobał przed lustrem swój cyferblat, zameldował się gołąb. Nie miał pretensji, że wczoraj nie otrzymał swej doli. Widział, że proboszcz był zajęty. Dzisiaj jednak obstawał stanowczo przy swoim udziale, gulgocząc coś na temat żony i dzieci. Ksiądz Adam zjawił się odświeżony przy oknie z kawałkiem ciasta, na co gołąb zareagował żywym tańcem, kręcąc się wokół własnej osi, jak to robił przed gołębicą, zanim została jego żoną. Ksiądz Adam położył kawałek ciasta na parapecie i zamknął okno, żeby gołąb czuł się bezpieczny. Przyfrunął po chwili i spokojnie konsumował na miejscu, patrząc od czasu do czasu na człowieka, który nie był taki zły, jak go gołębie malują. Ostatni kąsek faktycznie zabrał ze sobą, ulatując w kierunku kiosku, gdzie prawdopodobnie czekała wygłodzona żona. Życie toczy się przeważnie wokół żony i dzieci. Komplikuje się, gdy żon jest za dużo. Wtedy dzieci jest za mało, a i te praktycznie są sierotami. Blada dziewczyna nabrała rumieńców i próbowała się uśmiechać. Dmuchała w swój kosmyk bardziej z przyzwyczajenia niż z konieczności. Dmuchanie w kosmyk włosów było dla niej tym, czym wieża Eiffla dla Paryża. Podziękowała za ciasto i zabrała je ze sobą do dyżurki. Będzie do kawy, powiedziała z uśmiechem i dmuchnęła tryumfalnie. Wnet potem zjawiła się lawendowa panna Katia Liebling, prezentując się z najlepszej strony. Zakomunikowała, że właśnie przybył znany neurolog z Wiednia i za jakieś pół godziny zbada gruntownie księdza Bochenka, żeby rozwiać wszelkie wątpliwości, co do jego stanu zdrowia. Do gabinetu pana doktora Tratscha zawiezie księdza młodzieniec, który w szpitalu odrabia służbę wojskową. Samemu pójść absolutnie nie wolno. Powiedziała jeszcze, że później chciałaby z proboszczem prywatnie porozmawiać, ma bowiem problem, na który tylko ksiądz poradzić może. Ksiądz Bochenek skonstatował w duchu, że jedyną dobrą stroną szpitala są ładne pielęgniarki. Konsumował śniadanie i zgadywał, jak będzie wyglądać spotkanie z panem doktorem Tratschem. Postanowił mieć się na wszelki wypadek na baczności. Przypomniał sobie scenę z Dobrego wojaka Szwejka i zrobiło mu się wesoło. Dokładnie za pół godziny zjawił się młody, zagorzały, nieogolony pacyfista. Wepchnął do pokoju stołek na kółkach i prosił, żeby pacjent łaskawie skorzystał ze szpitalnego wehikułu. Ksiądz Bochenek zastanawiał się przez chwilę, dlaczego pacyfiści rzadko się golą i noszą swetry o pięć numerów za duże. Młodzieniec pałał jednak niecierpliwością i nie pozwolił księdzu kontynuować zadumy nad zewnętrznym wyglądem bojowników o pokój. Ksiądz Bochenek powiedział, że chętnie uda się do gabinetu pana doktora Tratscha o własnych siłach, na co młodzieniec orzekł, że mowy nie ma. Tak więc usiadł ksiądz Adam niechętnie na wózku, młodzieniec zaś popychał go demonstracyjnie przez cały korytarz, co wywoływało tu i ówdzie okrzyki zdziwienia i ściszone komentarze. Pan doktor Tratsch był człowiekiem w sile wieku, zrównoważonym, choć spojrzenie miał podejrzliwe i młotek w ręku. Na pewno będzie ostukiwał kolana, pomyślał ksiądz Adam, żeby stwierdzić, czy nogi jeszcze prawidłowo funkcjonują. Neurolog zaczął faktycznie od młotka i kolan. Potem zrobił się przyjemny i zaczął księdza Adama wypytywać o różne sprawy, dolegliwości, bezsenność, bóle głowy, tryb życia i ewentualne stresy. Ksiądz Adam był oszczędny w słowach. Był przekonany, że gadatliwość w gabinecie neurologa może tylko pogorszyć jego położenie. Jeden z pacjentów powiedział mu wczoraj, że neurolodzy, psychoanalitycy, psychiatrzy i psychologowie potrafią z igły zrobić widły. Słyszał wiele razy, że wysnuwają z niewinnych zwierzeń tak daleko idące wnioski, iż zanim się panie pan obejrzy, już jest zakwalifikowany, opatrzony etykietą i traktowany polubownie. Jego kolega był zdrowy jak lipicaner, dostał się w szpony psychiatrów i po krótkim czasie własnej żony nie poznał. Ksiądz Bochenek próbował zaznaczyć, że neurolog jest z nieco innej parafii niż psychiatra, z żony definitywnie zrezygnował, jego rozmówca jednak powiedział kategorycznie, że oni panie są wszyscy z parafii pod wezwaniem świętego Wita. Neurolog kazał się księdzu Adamowi położyć na kozetce. Zaczął go podłączać do skomplikowanego aparatu, namawiając równocześnie do kompletnego luzu. Niech pan spokojnie leży - powiedział - myśli o niebieskich migdałach, resztę zrobi maszyna, która nam detalicznie wydrukuje co i jak. Leżał więc ksiądz Bochenek jak kłoda, obserwując beznamiętnie pana doktora Tratscha, któremu krawat się przekrzywił nieładnie, reszta należała do agregatu. Wydruk trwał dosyć długo. Ksiądz Bochenek starał się początkowo trwać na wolnych obrotach, później jednak myśl jego uciekła na pokład Titanica i rozkołysała jego wyobraźnię, co musiało rozkołysać wydruk. Potem jedyna w gabinecie mucha zauważyła, że pacjent jest unieruchomiony, zaczęła się nad nim pastwić, lądując to na nosie księdza Bochenka, to na jego ustach. O luzie nie mogło być mowy. Pan doktor Tratsch śledził wydobywającą się z paszczy aparatu szeroką taśmę z wydrukiem, płonąc niecierpliwością. Raz przytakiwał, kiedy indziej ściągał usta i drapał się po potylicy. Mucha hasała bezkarnie po czcigodnym obliczu przypadku. Aparat wypluł kilkadziesiąt metrów bieżących zadrukowanej taśmy, pełnej krętych linii, wijących się i przecinających się. Powstała cała księga tajemniczych zapisów, istne eldorado dla fachowego oka, choć pan doktor Tratsch entuzjazmu szczególnego nie okazywał. Przelatywał wzrokiem labirynt zapisów jak pilot samolotu nad przesuwającym się, dalekim krajobrazem, minę miał nieodgadnioną, raczej sceptyczną. Widocznie nie znalazł w zapisie nic szczególnego, wskazującego na rychły koniec pacjenta. Drobiazgi go widocznie nie interesowały. Odłożył na razie dokumentację, uwolnił księdza Bochenka od natrętnej muchy i sieci przewodów, potem wziął ponownie zapis do ręki i powiedział z nutą wyraźnego rozczarowania, że wszystko jest zasadniczo w najlepszym porządku. Ksiądz Bochenek przyjął wiadomość z wyraźną ulgą. Pan doktor Tratsch dodał po chwili, że jedna z linii wskazuje na lekkie odchylenie od normy, nie jest jednak na tyle odchylona, żeby z tego powodu bić na neurologiczny alarm. Potem dodał jeszcze, że nikt nie ma idealnych krzywych. Cały ten zapis jest tylko dodatkowym testem, niekoniecznie precyzyjnym i przejrzystym. Człowiek jest ostatecznie Istotą nieznaną, jak to słusznie powiedział swego czasu Alexis Carrel. Ksiądz Bochenek przytaknął skwapliwie, bo czytał przed laty książkę Carrela i żył już dosyć długo, żeby mieć zdanie odmienne. Pan doktor Tratsch uścisnął księdzu dłoń i życzył wszystkiego najlepszego. Ksiądz Bochenek wyraził prośbę odbycia powrotnej drogi na własnych nogach, na co doktor się zgodził, nieogolony młodzieniec cytował jednak po nosem wyjątki z przepisów szpitalnych, pchając pusty wózek. Na korytarzu pachniało obiadem. Co zdrowsi pacjenci oczekiwali z niejaką niecierpliwością na transport dań. Wydawanie obiadu przerywało nieco monotonię życia szpitalnego, mężczyźni z lubością śledzili zgrabne ruchy dziewcząt. Chory mężczyzna nie przestaje być mężczyzną. Jego zainteresowanie płcią nadobną zanika dopiero w chwili śmierci biologicznej, a i to nie jest pewne. Doktorzy biegali z zawieszonymi na szyi stetoskopami. Stetoskop stanowi oznakę przynależenia do klanu wtajemniczonych. Budzi na ogół respekt, czasem jednak uczucia mieszane, gdy na przykład zadynda na szyi dziewczątka, które bez mamy nie powinno po godzinie ósmej wieczorem przebywać na ulicy. Ksiądz Bochenek pomyślał, że lekarki są coraz młodsze, mężatki i matki wyglądają jak nastolatki. Za jego czasów lekarki były starszawe, z mchem pod nosem i brodawką na policzku, mężatki i matki były poza strefą erotycznego zainteresowania. Potem uśmiechnął się, bo zrozumiał, że żaden odcinek czasu nie był jego czasem. Czas nie jest własnością ludzi, choć ludzie kierowani namiętnością posiadania, chcą go sobie koniecznie przywłaszczyć. Każdy uważa jakiś kawałek czasu za swoją osobistą własność, co jest oczywiście kompletną ułudą. Czas jest oceanem, w którym zostajemy na chwilę zanurzeni. I tylko tyle. Ksiądz Bochenek podziękował młodzieńcowi z wózkiem za usługę i towarzystwo. Potem przeżuwał bez szczególnego entuzjazmu kawałek gotowanego mięsa. Wszystkie dania były niedosolone i smakowały na jedno kopyto. Przed pomnikiem bohaterów radzieckich siedziała starsza pani i grzebała zawzięcie w torebce. Albo czegoś zapomniała, albo została okradziona. Być może grzebała bez szczególnego powodu. Ksiądz Bochenek przypomniał sobie, że w jednym z kościołów, siadywała w pierwszej ławce leciwa dama, która w momencie, gdy rozpoczynał homilię, zaczynała grzebać w torebce. Miała w niej przedmiotów bez liku. Powstawał szmer specyficzny, niepodobny do żadnego innego, denerwujący, wytrącający z równowagi psychicznej, potęgujący nadciśnienie tętnicze, wywołujący uczucie agresji, niwelujący doszczętnie wszelkie objawy miłości bliźniego. Głoszenie Ewangelii o królestwie niebieskim może być katorgą. Wystarczy jedna dama, jedna torebka i kilka drobnych utensyliów. Ksiądz Bochenek spojrzał znowu na kobietę, siedzącą pod pomnikiem bohaterów radzieckich. Grzebała w dalszym ciągu w torbie, śledząc przejeżdżające samochody. Bohaterzy zachowali zimną krew. Po obiedzie zjawiła się siostra Liebling, wnosząc do izby szpitalnej to, czego izbie szpitalnej zazwyczaj brakuje. Usiadła na brzegu łóżka, złożyła ręce na kolanach i po chwili wahania, zaczęła mówić. Zaraz po ukończeniu szkoły pielęgniarskiej wystąpiła z Kościoła. Koleżanka ją namówiła. Twierdziła, że Kościół nie jest cool, a w dodatku trzeba płacić. To ona po dłuższym wahaniu poszła do odpowiedniego urzędu i podpisała odpowiedni dokument. Miała potem wyrzuty sumienia, ale znośne. Nigdy już nie odwiedziła w niedzielę żadnego kościoła, uważając, że sprawa jest definitywnie załatwiona. Ale nie była. Od czasu do czasu sumienie się odzywało. Powtarzała wtedy slogany zasłyszane na temat Kościoła w telewizji; że Kościół tłamsi wolność człowieka, bo zmusza swoich funkcjonariuszy do celibatu; jest żądny władzy, wrogi kobietom, zakłamany i nieżyciowy, bo nie pochwala kondomów i w ten sposób przyczynia się do rozszerzania się AIDS-a. Siostra Liebling spojrzała nieco zatrwożona na księdza Bochenka, widząc jednak na jego obliczu wyraźne objawy rozbawienia, uśmiechnęła się z ulgą i powiedziała, że przedwczoraj przedstawiła swój problem koleżance, która mieszka w parafii księdza Bochenka. Koleżanka radziła jej wykorzystać okazję i porozmawiać z proboszczem, bo z nim można o wszystkim porozmawiać. Ośmieliła się więc i prosi o cierpliwość. Przed kilku miesiącami poznała w szpitalu młodego człowieka, którego pokochała miłością płomienną. Przedtem była kilka razy zakochana, ale to nie było to. Teraz wiedziała - bo proszę księdza, kobieta takie rzeczy wie - że stało się coś najważniejszego w jej życiu. Dowiadywała się ostrożnie, czy pacjent jest wolny, uczuciowo niezaangażowany, po czym już bez skrupułów okazywała mu swoje uczucia. Młody człowiek, Rudolf Frommer, odwzajemnił jej zainteresowanie, czemu się ksiądz Bochenek nie zdziwił. Była bowiem panna Liebling siostrą nader atrakcyjną i miała w dodatku dobre serce, co niezbyt często chadza w parze. Tak więc piękna, głęboka, uczciwa miłość ogarnęła serca dwa i ... gdzie problem? - zapytał znienacka ksiądz Bochenek. Właśnie! Mój narzeczony jest głęboko wierzącym katolikiem, zafascynowanym Ewangelią i Kościołem. Zaczęłam razem z nim uczęszczać w niedziele i święta do kościoła, rozmawiamy często o problemach wiary, dyskutujemy i odkrywamy ciągle nowe wartości w chrześcijaństwie, między innymi poprzez wspólną lekturę takich autorów jak na przykład Richard Rohr. Jego Wizja nowego świata była dla nas prawdziwą ucztą duchową. Rudolf nie wie, że wystąpiłam z Kościoła. Chciałam mu powiedzieć, ale na samym początku naszej znajomości bałam się, że mnie odfajkuje. Wtedy myślałam po trochu, że jest typem fanatyka, fundamentalisty i bigota. Miałam nawet opory, żeby się z nim wiązać. Wnet okazało się, że jest wspaniałym człowiekiem, o horyzontach szerokich jak Dunaj, o sercu bez granic i tolerancji, jakiej należałoby wszystkim życzyć, zwłaszcza tym, którzy ją hałaśliwie propagują. Później nie powiedziałam, kierując się fałszywym wstydem, teraz nie mogę się przemóc, żeby nie pomyślał, że mu nie zaufałam. Chciałabym koniecznie wstąpić z powrotem do Kościoła, ale tak, żeby - jeśli to możliwe - Rudolf się nie dowiedział. Panna Liebling spojrzała na księdza Bochenka trochę konfidencjonalnie, trochę z nadzieją. Ksiądz Adam uśmiechał się ciągle pogodnie, wreszcie powiedział, że powrót na łono Kościoła jest formalnie biorąc sprawą prostą. Istotne są motywy. Panna Liebling powinna głęboko zajrzeć w swoje serce i uporządkować swój stosunek do Boga. Miłość do człowieka jest sprawą szlachetną bardzo i wzniosłą, ale nie wystarczy, żeby uczciwie potraktować Kościół. Tu konieczna jest miłość Boga. Panna Liebling zrozumiała. Powiedziała, że od dłuższego czasu nosi się z myślą wstąpienia do Kościoła, bo dzięki Rudolfowi odnalazła własną ścieżkę do Boga, nie tai jednak, że robi to także z miłości do narzeczonego. Ksiądz Bochenek powiedział, że miłość Boga i człowieka jest jedynie słusznym motywem, żeby poczuć się w Kościele jak w domu i próbować go swoją wiarą, nadzieją i miłością ubogacić. Tak w każdym razie powinno być. Ksiądz Bochenek zawahał się na chwilę i jakby lekko zarumienił. Zdawał sobie bowiem sprawę, że wśród chrześcijan są tak zwani chrześcijanie, którzy o miłości Boga i ludzi niewiele mają pojęcia. Są oni największymi wrogami Kościoła, choć myślą wręcz odwrotnie. Panna Katia zauważyła jego chwilowy smutek i rozbroiła go uśmiechem pełnym wyrozumienia. Ksiądz Bochenek przystąpił po chwili smętnej zadumy do czczej informacji. Chcąc wrócić na łono Kościoła, trzeba udać się do jakiegokolwiek katolickiego proboszcza z aktem chrztu, na którym jest adnotacja o wystąpieniu, dokonana przez urząd powiatu. Proboszcz dokona ponownego przyjęcia do Kościoła, zaznaczy o tym na akcie chrztu i powiadomi urząd parafialny, w którym delikwent mieszka. To byłoby wszystko, gdy chodzi o formalności. Panna Liebling zauważyła rzeczowo, że Rudolf dowie się o jej wystąpieniu, gdy będą spisywać protokół przedślubny, na co ksiądz Bochenek równie rzeczowo radził tuż po ponownym wstąpieniu do Kościoła ostemplowany akt chrztu zniszczyć i poprosić o nowy. Panna Katia w mig zrozumiała i zadowolona z rozmowy, rzekła, że zjawi się na probostwie w Klein Nieselregendorfie jak tylko proboszcz wróci do domu. Na razie dziękuje za pomoc, musi bowiem śpieszyć do swoich obowiązków. Kamień spadł mi z serca - powiedziała z radością - i znikła za drzwiami. Ksiądz Bochenek zachował na twarzy życzliwy i ciepły uśmiech. Pan Bóg kocha swoje stworzenia, pomyślał. Każdego z ludzi w inny sposób prowadzi do królestwa niebieskiego. Pannie Liebling podstawił Rudolfa Frommera i księdza Bochenka, bo wiedział, że dziewczyna pracuje w szpitalu. On wszystko wie! Ksiądz Bochenek przypomniał sobie w związku z problemem panny Liebling zagadkową procedurę związaną z wystąpieniem z Kościoła. Czytał niedawno artykuł wstępny w wiadomościach parafialnych, gdzie jeden z wiedeńskich proboszczów napisał co następuje: "Ja jestem drogą, prawdą i życiem" powiada Jezus. Chciałoby się wierzyć, że dzierżącym ster państwa zależy na tym, żeby jego obywatele pozostali na tej drodze, bo ostatecznie łatwiej kierować państwem, gdy jego obywatele respektują pokój, zgodę i szczęśliwość. Co jednak czyni nasze demokratyczne państwo? Buduje złote mosty dla tych, którzy chcą opuścić drogę pokoju. Gdy któryś z obywateli chce Kościół opuścić, nie musi tego zgłaszać w kompetentnym urzędzie parafialnym, żeby oznajmić wolę wystąpienia i złożyć odpowiedni wniosek. Nie! To załatwia troskliwie państwo. Władze powiatu przejmują to zadanie i zawiadamiają parafię o wystąpieniu. Dopiero teraz może włączyć się proboszcz, żeby apostazję zanotować w księdze chrztów i księdze apostatów, nie zetknąwszy się osobiście ze swoim parafianinem. Gdy natomiast wystąpiony swój błąd uzna i chce z powrotem wrócić do Kościoła, wtedy państwo odmawia mu swej pomocy. Nie buduje mu więcej złotego mostu, zostawiając go w haniebny sposób samemu sobie, choć powrót jest zasadniczo trudniejszy, wymaga więcej śmiałości i odwagi cywilnej. Ten psychiczny próg jest często przeszkodą nie do pokonania, wielu pozostaje w sytuacji nieuporządkowanego stosunku do Boga, co ich przez resztę życia ogromnie męczy. Reżimy dyktatorskie prowadzą otwartą walkę z religią i Kościołem, reżimy demokratyczne - ukrytą. Nasza generacja jest na najlepszej drodze utraty tego, co najbardziej ludzkie w ludziach, mianowicie utraty możności poznania Boga. Ksiądz Adam zamyślił się głęboko. Jego spojrzenie przeskoczyło czubki drzew i zawisło na horyzoncie jak wyprana bielizna na sznurze. Znał problemy ludzi, którzy lekkomyślnie, z powodu kilku groszy lub osobistej awersji do proboszcza opuścili Kościół. Wielu z nich hodowało wyrzuty sumienia, inni dorabiali filozofię do nowej sytuacji, często karkołomną, podszytą emocjami, zamazującymi faktyczny obraz sytuacji. Wielu z nich pałało potem niezrozumiałą nienawiścią do religii i Kościoła, co też świadczyło o wewnętrznym niepokoju i potrzebie znalezienia kozła ofiarnego. Zakłócony stosunek człowieka do Boga, zakłóca wszystkie inne jego relacje, wykorzenia go z wielkiej historii, pozbawia zakotwiczenia w absolucie i ostatecznego sensu. Zaduma księdza Adama przerodziła się w modlitwę za pannę Liebling i wszystkich, którzy dobrowolnie wybrali drogę poprzez ziemię niczyją. Ksiądz Bochenek spojrzał z okna i stwierdził obojętnie, że starsza pani w dalszym ciągu grzebie w torebce. Przed laty była być może podobna do Katii Liebling. Fascynowała, rozsiewała radość życia, kokietowała młodością i zdobywała serca. Teraz myśli nie wiadomo o czym, nigdzie się nie śpieszy i grzebie zawzięcie w torebce, szukając na próżno dziewczyny sprzed laty. Smętek przemijania udzielił się księdzu Bochenkowi, bo raptem przypomniał sobie, że także był młodzieńcem mit lockigen Haar, od pewnego czasu przebywa jednak w sferze jubileuszy, która to sfera jest niewesołą uwerturą do wieczności. Póki co, postanowił się ksiądz Bochenek zdrzemnąć. Drzemka koi, przywraca równowagę i optymizm. Ledwo jednak zamknął powieki, usłyszał lekkie skrzypienie drzwi i głos pana Apostla. Przywitał się serdecznie, po czym ujrzał panią Leopoldinę Schatzberger z bukiecikiem kwiatów w ręku. Wnet doszlusowali pan Gutsbauer i pani Herzblatt. Pani Herzlatt także dzierżyła w ręku wiązankę kwiatów. Zrobił się rumor i rozgardiasz jak w parlamencie, gdy debata dotyczy pensji i dodatkowych uposażeń polityków. Wszyscy posłowie biorą wtedy udział, wykrzykują cenne uwagi i podkreślają olbrzymie wydatki związane z funkcją polityczną. Gdy debata schodzi później na ochronę środowiska naturalnego, udają się do pracy w komisjach lub do baru, gwoli pokrzepienia nadszarpniętych sił. Pozostaje zazwyczaj siedmiu sprawiedliwych. Trzech z nich przegląda gazety, ziewając bez żenady. Ksiądz Bochenek bardzo lubi oglądać program telewizyjny, ukazujący pracę parlamentu. Od dłuższego czasu nie ma właściwie nic weselszego i nic bardziej pouczającego w telewizji. No, może odcinki Universum, gdy chodzi o poszerzenie horyzontów. Z programów rozrywkowych live reportaże z pracy parlamentu są bezkonkurencyjne. Ksiądz Bochenek obserwował swoich gości, uśmiechając się figlarnie z powodu krótkiej wycieczki do parlamentu. Pan Apostl referował co ważniejsze pozycje z Furche, denerwując się z powodu wypowiedzi jednego z dziennikarzy na temat Kościoła. Zakończył swój wywód słowami: - Wychodzi na to, że dziennikarze nie mający z Kościołem żadnego osobistego kontaktu, będący do niego z różnych powodów wrogo ustosunkowani, najlepiej wiedzą, jaki on powinien być. Papież jest dyktatorem, biskupi żyją na księżycu, księża są zniewoleni. Tylko jakiś Helmut Bessewisser wie, jak Kościół Chrystusowy powinien dzisiaj wyglądać. Pan Apostl poczerwieniał niebezpiecznie, w związku z czym pani Schatzberger radziła zaniechać dalszych gorzkich żalów. Pani Herzblatt powiedziała inspirowana Biblią, że ten rodzaj złych duchów wyrzuca się tylko modlitwą i postem. Miała na myśli Helmuta Besserwissera i jemu podobnych. Pan Gutsbauer spojrzał na panią Herzblatt z podziwem. Był od trzydziestu lat kościelnym w Klein Nieselregendorfie, nie ośmieliłby się jednak z pamięci zacytować wyjątku z Ewangelii. Dyskusję przerwała niechcący pani Monika, przynosząc z sobą radosny uśmiech i plik listów, który położyła na stoliku obok łóżka. Towarzystwo podzieliło się na komisje. Ksiądz Bochenek pytał panią Monikę, jak sobie radzi na probostwie bez szefa. Przyznała szczerze, że pustawo się zrobiło i zakłócony został normalny tok dnia, ale na krótką metę można wytrzymać. Po godzinie czwartej szpital wypluł ostatnich gości. Ksiądz Bochenek śledził grupki ludzi, którzy dopiero na dworze zrezygnowali ze sztucznej wesołości i mówili sobie rzeczy, które ukrywali przed chorymi. Ich twarze znaczyły się troską, niejeden ocierał ukradkiem łzy. Dziadek księdza Bochenka mawiał, że nie znosi nagminnie więzienia, szpitala i dworcowych ubikacji. Adaś zapytał kiedyś, co wybrałby dziadek, gdyby wybrać musiał. Dziadek Hugon odpowiedział po chwili namysłu: Stammtisch u Rossy! Dorosły Adam pomyślał, że wolałby także Stammtisch u Mahlzeita, ale nie zawsze ma się to, co się mieć pragnie. Gdy się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma! XVI. Radość wspólnego świętowania. W czwartek szalenie miła niespodzianka. W otwartych drzwiach stanął niespodziewanie Antoś Czapla. Witał się wylewnie i terkotał jak karabin maszynowy chłodzony wodą. Ksiądz Bochenek płonął z radości. Był autentycznie wzruszony. Po wstępnej, chaotycznej potyczce słownej, chwila milczenia i badawczej penetracji przeciwnika. Antoś studiował pilnie oblicze księdza Bochenka, chcąc sobie wyrobić własne zdanie na temat jego załamania, ksiądz Adam próbował się domyśleć, co było przyczyną jego nagłych odwiedzin. Wyglądał bowiem Antoś Czapla mizernie bardzo, oczy miał w obwódkach sinych i podczas terkotania machał rękami tak nerwowo, że ksiądz Bochenek poodsuwał dyskretnie butelkę z wodą mineralną i szklankę z zagrożonego obszaru. Antoś zwierzył się, że po odpuście parafialnym był tak scapiony, że potrzebował pilnie wytchnienia. Ty wiesz - mówił do księdza Adama - jak to u nas z odpustami bywa. Osobiście musisz wszystko zorganizować, dopilnować, skoordynować, zamówić, godzinami spowiadać, przygotować liturgię, zaprosić konfratrów, zaglądać do kuchni, żeby personel gastronomiczny pochwalić i w ostatniej dosłownie chwili, przygotować kazanie odpustowe, bo matka zaproszonego kaznodziei dostała nagle zawału i syn musiał zaskoczyć. W poniedziałek byłem taki wykończony - referował ksiądz Antoś - że wszyscy schodzili mi przezornie z drogi, pani Halina zaś radziła, żebym się na kilka dni stracił dla dobra Kościoła Powszechnego. Łatwo powiedzieć. W poniedziałek mam cztery lekcje w szkole, we wtorek sześć. Dopiero w środę i czwartek mam przerwę, w piątek zaś jeden z wikarych zaoferował się z zastępstwem. Postanowiłem zajrzeć do matki i u niej pobyć z dwa dni, kiedy zadzwoniła Monika i powiedziała, że od poniedziałku leżysz w szpitalu. Prosiła, żebym się za ciebie modlił. Wtedy postanowiłem skoczyć na chwilę do mamy, w czwartek, wczesnym rankiem zaś wystartowałem ku granicy, żeby cię jeszcze żywcem zobaczyć. Tak więc połączyłem dwa dobre uczynki, z czego powstał jeden okazalszy. Antoś Czapla skrobał się po potylicy i powiedział szczerze, że czasem ma tego wszystkiego po dziurki w nosie. Miarka musiała się rzeczywiście przebrać, skoro aż tak zabiadolił. Ksiądz Adam znał głęboką wiarę Antosia Czapli i jego miłość do Kościoła. Znał także z wieloletniej autopsji tempo pracy proboszczowskiej w śląskich parafiach, tempo często nieludzkie, zabijające wszelki entuzjazm i radość duszpasterską, tempo wykańczające, wrogie duszpasterzowi i owieczkom, tempo kształtujące funkcjonariuszy, wyjaławiające duszę kapłańską, zżerające wszelką wewnętrzną spontaniczność wobec Boga i ludzi. Przesadny aktywizm jest pozorną siłą Kościoła na Śląsku. W gruncie rzeczy jest jego słabością, jego chorobą i grabarzem. Całe to szastanie się i miotanie zabija ducha, któremu rzekomo służy. Ksiądz Adam patrzył na swego wykończonego konfratra z żalem ogromnym i trwogą. Antoś był kłębem nerwów; rozedrgany, hałaśliwy, niespokojny, nie umiejący ani przez chwilę usiedzieć na stołku. Ksiądz Bochenek radził mu rzeczywiście wypocząć. Jeszcze dzisiaj dłuższy spacer aż po czubek Gösingu, jutro zaś wyciągiem na pasmo Hohe Rax i tam przez cały dzień pooddychać górskim powietrzem i Bogiem. Człowiek jest jak akumulator. Gdy się wyładuje, trzeba go podładować albo skasować. Podładować musi się sam. Skasuje go bez większych ceregieli konfrater, któremu takie zadanie powierzyła kościelna machina. Kapłan od kasacji konfratrów, też służy Kościołowi. Księża nazwali go czarnym aniołem. Niósł wilk razy kilka, poniosą i wilka. Ksiądz Bochenek podziękował serdecznie za odwiedziny i prosił, żeby kolega nie trwonił jutrzejszego dnia na szpitalną wizytę. Jemu, Adamowi, nic nie dolega. Trochę grypy i jakiś mały, bliżej niezidentyfikowany felerek. Nie ma ludzi bez felerków, podsumował ksiądz Bochenek i zaśmiał się aż zadudniło. Przyjaciele poplotkowali nieco, ksiądz Antoś zreferował nowiny ze starej ojczyzny, ponarzekał na posuchę w dziedzinie kawałów i obiecał solennie, że jeszcze dzisiaj wyruszy na podbój skalnego garbu, sterczącego nad Lindentalem jako znak Bożej mocy. Po odejściu księdza Antoniego zrobiło się cicho, pusto i refleksyjnie. Ksiądz Bochenek podziękował Bogu za łaskę możności duszpasterzowania w Kościele wiedeńskim, ilościowo mocno zredukowanym przez tak zwanego ducha czasu i kilka innych manipulowanych pociągnięć ludzi, którym szalenie zależy na degrengoladzie Kościoła. Pomyślał o parafii w Klein Nieselregendorfie, o jej głębokim przeżywaniu wspólnoty kościelnej i ogromnej aktywności w ramach tej wspólnoty. Pomyślał ze smutkiem o uroczystościach odpustowych na Śląsku, które sam organizował i przeżywał. Widział z dystansu czasu i przestrzeni, jak wiele energii kapłańskiej zmarnował i zaprzepaścił z powodu spraw małych, efektownych, ale nie służących królestwu niebieskiemu. Dziękował Bogu za garstkę parafian z Klein Nieselregendorfu, dla których nie musiał być menedżerem, zaopatrzeniowcem, kierownikiem robót kanalizacyjno- budowlanych, szefem wywozu śmieci cmentarnych i ekspertem finansowym, balansującym po linie durnych i sprzecznych przepisów, zmieniających się jak pogoda w Tyrolu. I te ciągłe nasiadówy, konferencje, zebrania, cały ten papierowy kram poszczególnych dykasterii diecezjalnych i wyczekiwań w poczekalniach przełożonych, którzy gwoli dobrego samopoczucia także zabierali kapłański czas. Myśl księdza Bochenka oderwała się od śląskiej przeszłości i osiadła miękko jak bocian w Klein Niesielregendorfie, którego początki giną w mroku historii. Sięgają do Babenbergów lub jeszcze głębiej. Miejscowy kościółek poświęcony był świętemu Janowi Chrzcicielowi. Potem przejęli parafię augustianie z Gurk, poświęcając kościół świętemu Augustynowi na zasadzie: bliższa koszula ciału. Gwoli udobruchania Jana Chrzciciela, zarezerwowali mu drugie miejsce w hierarchii miejscowych patronów, przed oficerami rzymskimi Sebastianem i Florianem. Później przejęli batutę duszpasterską w parafii cystersi z Heiligenkreuz. Dyrygowali na ogół znakomicie. Jeden z nich cieszy się po dziś dzień opinią kapłana świątobliwego. Spoczywa na cmentarzu w Lindentalu. Na jego grobie zawsze płoną świece i modlą się kwiaty. Po wojnie ilość powołań cysterskich gwałtownie zmalała. W roku 1970 otrzymała parafia Klein Nieselregendorf proboszcza diecezjalnego. W hierarchii patronów parafialnych nic się nie zmieniło. Odpust parafialny przypada więc w ostatnią niedzielę sierpnia. Przygotowania do uroczystości zaczynają się co najmniej trzy miesiące wcześniej. W miejscowej gospodzie zbiera się sztab parafian dobrej woli, którzy pod batutą pana magistra Philippa, omawiają dokładnie plan uroczystości przy kuflu piwa, typują współpracowników, zasięgając od razu ich zgodę, przydzielają konkretne role i zadania. Pan Philipp jest z wykształcenia historykiem, z zawodu nauczycielem. Pochodzi z Klein Nieselregendorfu, mieszka jednak i uczy w mieście oddalonym o przeszło sto kilometrów od rodzimej parafii. Mimo to poświęca swój wolny czas, żeby przygotować, zorganizować i przeprowadzić imprezę, która stała się tradycją, wrosła mocno w świadomość parafian i stała się jednym z ważnych czynników integracji parafii. Dwa tygodnie przed odpustem, zbiera się powtórnie komitet obchodów i szlifuje szczegóły planu. Szefem jest historyk, członkami sztabu pracownica banku, inżynier, emeryt, kilku rolników, prawnik, nauczycielka, ekspedientka, nauczyciel religii i kilku uczniów różnych szkół. Po drugim posiedzeniu cała skomplikowana machina nabiera rozpędu i wybucha istnym koncertem organizacyjnym w dniu odpustu. Rozkleja się plakaty ze szczegółowym programem odpustu. Elektryk przygotowuje skomplikowaną sieć połączeń, wydzielona ekipa sprząta gruntownie teren, ustawia stoły i ławy, inni przywożą pojemniki z piwem, winem, napojami bezalkoholowymi, tudzież potężną zamrażarkę z kurczakami, sznyclami, parówkami, jeszcze inni zwożą w ostatniej chwili pieczywo, żeby było świeże. Wczesnym rankiem uroczystości ku czci świętego Augustyna, absolutna gotowość bojowa ekipy organizacyjnej z panem Philippem na czele. O godzinie 7.30 wyrusza procesja do kaplicy Trójcy Świętej. Kaplica króluje na wzgórzu, obok ruin dawnego zamku obronnego, otoczona lasem. Na czele procesji pan kościelny Gutsbauer i jego asystent, pan magister Philipp. Ministrantki i ministranci zmagają się z chorągwiami. Przyciężkawy krzyż niesie dumnie szesnastoletnia Barbara. Basia przeszła przed rokiem na emeryturę ministrancką, wróciła jednak po miesiącu, bo czegoś było jej brak. Uczestnicy procesji odmawiają głośno różaniec, przerywany pieśniami maryjnymi. Przy samej kaplicy długa, śpiewana modlitwa, ułożona przez praojców. Rymy fantastycznie częstochowskie, ale patyna czasu sprawiła, że nabrały świeżego uroku. Wzruszają w przedziwny sposób, wprawiają w zadumę modlitewną, momentami powodują gęsią skórę. Procesja wraca po godzinie i zatrzymuje się przy skromnej kapliczce, wybudowanej nad źródełkiem świętego Augustyna, gdzie rozpływają się ostatnie wezwania błagalnej pieśni; gdzie uczestnicy procesji zajmują miejsca wokół polowej ambony, z której wnet kazał będzie miejscowy proboszcz Bochenek Adam. Źródełko świętego Augustyna pulsuje na łące od niepamiętnych czasów. Z kroniki parafialnej można się dowiedzieć, że w roku 1867 zburzono wiekową kapliczkę przy źródle. Była zżarta zębem czasu. O renowacji nie pomyślano. Wybudowano nową kapliczkę z kamieni, które przytaszczono z ruin twierdzy Neudegg. W nowej kapliczce umieszczono wcale okazałą figurę świętego Augustyna, którą parafianie pieczołowicie pielęgnują. Wygląda ciągle jak co dopiero ustawiona. W małej wnęce niewidoczne ręce dbają o kwiaty, które ożywiają kamienny obiekt i syna świętej Moniki chwalą. Źródełko posiada moc uzdrawiania, zwłaszcza chorób oczu. Mieszkańcy Klein Nieselregendorfu i okolicy wierzą w cudowne właściwości wytryskującej wody i często z niej korzystają. Proboszcz stanął na polowej ambonie i wzrokiem pełnym twórczej zadumy wodził po swoich i obcych. Ujął fachowym ruchem mikrofon i zaczął kazać o przedziwnym zrządzeniu Bożej Opatrzności, która w pewnym momencie zetknęła Augustyna z Ambrożym, biskupem Mediolanu. Proboszcz Bochenek czytał kiedyś o tak zwanej teorii spotkań, która rozpatruje życie człowieka właśnie z punktu widzenia spotkań. Jest bowiem życie człowieka taśmą spotkań, które go kształtują, ustawiają, bogacą lub dewastują. Dobre spotkania są ostatecznie zawsze kontaktem z Bogiem. Bywają spotkania krótkotrwałe, co nie znaczy, że bagatelne; bywają spotkania długofalowe na całe życie, lub całą resztę życia. Do tych ostatnich należy spotkanie mężczyzny z kobietą i odwrotnie, związanych sakramentem. Do przedostatnich spotkanie dziecka z rodzicami, gdy dziecko ma szczęście. W dzisiejszym świecie bowiem niekoniecznie musi ujrzeć tak zwane światło dzienne. Spotkanie dziecka z matką i ojcem należy na najpiękniejszych i najlepszych spotkań, ale nie musi. Spotkania są zarzewiem dobra lub zła. Nie ma spotkań obojętnych. Spotkanie jest zderzeniem konieczności z wolnością. Jest tajemniczym procesem, w którym łaska, czyli miłość, próbuje wyznaczyć granice wolności. Spotkanie Augustyna z Ambrożym było dobrym spotkaniem. Uporządkowało Augustynowi stosunek miłości do wolności. Przyniosło światu i Kościołowi nie dające się ocenić wartości. Chwała i dzięki Bogu za to spotkanie! Tak mniej więcej przemawiał proboszcz pod baldachimem szeleszczących liści, przez które przenikały promienie wesołego słońca. Obserwował mimo woli twarz młodego ojca, który chłonął jego słowa i kontemplował śliczną buzię malutkiej Zofii, która z kolei wodziła paluszkiem po twarzy rodziciela. Dziecko było zaniepokojone i zdziwione. Matka Zofii z dumą spoglądała na męża i dziecko. Zofia była owocem dobrego spotkania austriackiego prawnika z dziennikarką norweską. Zofia kształtowała się w atmosferze pięknej, głębokiej miłości, zakotwiczonej w Miłości Absolutnej. Twarz proboszcza nabrała ciepłego wyrazu. Była znaczona ciepłem tamtego spotkania. Po krótkim kazaniu, dość chaotyczna procesja do kościoła. Ludzie pozdrawiali się w drodze, pytali o zdrowie, samopoczucie, chwalili pogodę lub trwali w zadumie. Starsi zostawali w tyle, bo droga była stroma i nierówna. Kościółek wchłonął w końcu wszystkich jak kokosz swe kurczęta. Muzycy stroili na chórze instrumenty. Pani Ute Tonleiter wydawała chórowi ostatnie polecenia. Pani Margareta w zastępstwie chorego ojca, zapalała polityką świece. Komplet ministrantek i ministrantów ustawiał się wzdłuż zakrystii. Lektorzy grzebali jeszcze w lekcjonarzu, proboszcz z niepokojem zaglądał na zegar, którego wskazówki nerwowo podskakiwały. Były wyrazem nerwowości czasu, który odmierzały. Dawniej wskazówki zegara ślizgały się spokojnie po jego tarczy, bo czasy były spokojne. Dzwony wzywały natarczywie do rozpoczęcia uroczystości. Raptem wytrysły i rozległy się wesołe i wzniosłe dźwięki muzyki Wolfganga Amadeusza z Salzburga. Wesołość i wzniosłość tylko u niego kroczą w parze. Pierwsze takty jego Spatzenmesse rozpierzchły się po kościele jak stado wróbli. Ludzie uśmiechali się pogodnie. W oczach pojawiła się specyficzna zaduma; mieszanina radości, wielkości i uniesienia. Proboszcz zerkał w kierunku chóru, gdzie skupieni muzycy i chórzyści koordynowali swe wysiłki z batutą pani Ute. Młoda dyrygentka była ciałem i duszą oddana sprawie. Promieniowała satysfakcją, co udzielało się wykonawcom. Jeden z tenorów, pan magister Hirschbock grymasił podczas śpiewu jak swego czasu pan Grychnik w Operze Bytomskiej. Ksiądz Bochenek często bywał w operze. Gdy do głosu dochodził pan Grychnik, wtedy przeważnie zamykał oczy. Lepiej było pana Grychnika słuchać niż oglądać. Muzyka Mozarta porywająca, wykonanie na bardzo dobrym poziomie. Ktoś powiedział, że aniołowie w niebie grają ku chwale Boga muzykę Jana Sebastiana. Gdy muzykują ku własnej radości, grają partytury Wolfganga Amadeusza! Wzniosły i radosny nastrój udzielił się proboszczowi, ministrantom i wiernym. Można było wyczuć, że przeżywają misterium mszy świętej z należnym respektem, z wyczuciem tajemnicy, która kryje się pod znakami chleba i wina, przy tym radośnie dzięki Mozartowi i pani Tonleiter. Po uroczystej mszy świętej obszerne komentarze do mozartowskiej Spatzenmesse przed kościołem. Wniosłość opadała z ludzi powoli, wygasała stopniowo i zmieniała się w beztroskie, wesołe przekomarzanie. Jedna z parafianek powiedziała kiedyś, że spontaniczne przeżywanie wspólnoty parafialnej po mszy świętej niedzielnej jest wprost proporcjonalne do autentycznego przeżywania samej mszy. Gdy ludzie opuszczają kościół w pośpiechu i zachowują się jak ścigani przez policję złodzieje, świadomość wspólnoty praktycznie nie funkcjonuje. Uczestnicy mszy świętej stanowią wtedy zlepek jednostek, pozostają samotni, wyobcowani, skazani w najlepszym wypadku na poczucie li tylko spełnionego obowiązku. Na placu, za ogrodzeniem cmentarnym posypały się rozpasane dźwięki orkiestry ludowej. Chłopska kapela z sąsiedniej parafii zapraszała w ten sposób na tak zwany Frühschoppen, czyli kufel piwa konsumowany o wczesnej porze. W bufecie skwierczały smażone kotlety, kiełbasy, obok kręciła się karuzela z kurczakami. Zapach pieczeni roznosił się po okolicy, kusząc i obiecując. Konkurował z melodiami orkiestry. Wśród stołów uwijały się pani Truda, Hermina, Margareta i młodziutka Barbara, która komżę ministrancką zamieniła na kelnerski fartuch. Parafianie zajmowali stoły, klany rodzinne demonstracyjnie wymieniały ukłony, grupki mężczyzn skupiały się wokół beczki z piwem, orkiestra w wyszukanych strojach ludowych zagrzewała do wesołości, luzu i konsumpcji. Dzieci biegały, szczebiotały, przekrzykiwały się, czasem któreś na krótko zapłakało. Rozłożyste lipy pokrywały miłym cieniem ludzką radość. Słońce przebijało się momentami przez gąszcz liści, gnane czczą ciekawością. Przy kurczakach królował pan Karl z panem Josefem. Pan Karl wyglądał jak Hefajstos, pan Josef tylko trochę lepiej. W bufecie uwijał się cały zespół ochotników pod egidą pana Hipolita, żeby nadążyć z realizowaniem zamówień. Pan Hipolit przypominał jako żywo - żeby już pozostać przy mitologii greckiej - Dionizosa, czyli Bachusa. Wykonywany dżob kształtuje zewnętrzny obraz człowieka, czego dowodem są tajniacy lub dziewczyny cieszące się powodzeniem u tirowców, a ogólnie złą opinią. Ksiądz Bochenek obchodził stoły, witał się, nawiązywał kontakty, chwalił pana Boga z powodu ślicznej pogody, wypytywał o zdrowie, dodawał otuchy, gdy trzeba było; czasem wybuchał zdrowym, żywiołowym śmiechem. Pani Hermina wręczyła mu kufel z imponującą pianą. Od razu podniosły się inne kufle i chaotyczne okrzyki, życzące zdrowia. Ludzie zawsze pokrywają konsumpcję alkoholu optymistycznymi okrzykami, chcąc najprawdopodobniej zakrzyczeć nieczyste sumienia. Odpust parafialny rozpędził się i gnał przed siebie ku chwale Boga i radości ludzi. Po południu krótkie nabożeństwo z błogosławieństwem sakramentalnym. Jezus w ozłoconej monstrancji spoglądał miłościwie na garstkę swoich owieczek, które w ferworze świątecznym nie zapomniały powodu, dla którego kapela rżnęła, ludziska konsumowali i tańczyli. Proboszcz odmawiał litanię do Serca Jezusowego, wierni skandowali Zmiłuj się nad nami, i mieli na myśli wszystkich. Na końcu pochyliły się głowy, żeby przyjąć Boże błogosławieństwo. Uczestnicy nabożeństwa zanieśli coś z modlitewnego uniesienia między tamtych, którzy pozostali przy piwie i kurczakach. Po nabożeństwie specjalny program dla dzieci. Na siedmiu stanowiskach, obsługiwanych przez dorosłych, dzieci mogły zademonstrować sprawność, zręczność, refleks, spryt i inicjatywę. Dzieci wysypały się na plac zabaw jak konie wyścigowe. Jedne zaczynały od łowienia sztucznych rybek, inne zaczęły rzucać piłką tenisową w piramidę pustych puszek, jeszcze inne toczyły drewniane kule, żeby zwalić jak najwięcej kręgli. Na specjalnie przygotowanej ścianie mogły dowoli malować i pisać. Trzeba było widzieć języki wysunięte na wargach, żar twórczego ducha w oczach, krytyczne spojrzenia z dystansu i dumę z powstałego dzieła. Zachwyconym rodzicom udzielił się twórczy entuzjazm. W ich oczach była miłość, czasem pytanie o przyszłość małych artystów. Wymieniali spostrzeżenia, chwalili głośno, zagrzewali do dzieła i pocieszali. Ksiądz Bochenek pomyślał: Szczęśliwe dzieci, które w cieniu skrzydeł kochających rodziców mogą beztrosko spędzać czas. Szczęśliwi rodzice, którzy uczestniczą w życiu dzieci, obserwują ich rozwój, całym sercem tkwią w cudownej tajemnicy życia! Kapela ludowa ustąpiła miejsca zespołowi pod szumną nazwą Musikanten - Express. Trochę trwało zanim nowi muzycy wystartowali. Musieli porozkładać akustyczne laboratorium, podłączać, poustawiać, porozdzielać i popróbować. Momentami słychać było gwizdy przeraźliwe i huki armatnie. Wnet jednak wystartowali naprawdę. Duch się ożywił, panie roznoszące piwo i szprycer musiały przyśpieszyć tempo. Gwar przerywany głośnymi okrzykami i wybuchami śmiechu stał się intensywniejszy, dogaduszki bardziej pikantne. Od czasu do czasu rozlegał się pojedynczy strzał lub seria lekkich detonacji. Dzieci uzbrojone przez straganiarzy i rodziców w pistolety, karabiny maszynowe i trotyl, bawiły się w wojnę, policjantów i złodziei. Telewizja, video filmy i stragany odpustowe podsycają wyobraźnię dzieci, deprawują, zniekształcają, uczą filozofii życia i przeżycia zupełnie obcej duchowi Ewangelii. Stanowią realne zagrożenie dla życia i świata. Ksiądz Bochenek czytał właśnie, że w Stanach Zjednoczonych dzieci strzelają do dzieci; podczas przerwy w szkole, w kawiarni i gdzie można do ludzi postrzelać. Te same media, które latami deprawowały i ciągle deprawują maluczkich, rozdzierają szaty nad bezsensownymi (innych zresztą nie ma) mordami i zadają z rozbrajającą naiwnością pytania o przyczyny tego stanu rzeczy. Gdyby moderator rozdzierający szaty, przejrzał uważnie programy własnej firmy i nieco krytycznie pomyślał, musiałby zmienić zawód. Potrzebni są ciągle hydraulicy, śmieciarze, dekarze i napoleony pogrzebowe. Wiele dzieci malowało na ścianie bociana, słońce, domek z ogrodem, tatę i mamę, inne biegały z bronią w ręku i strzelały do wszystkiego, co się poruszało. Do księdza Bochenka wystrzelono tyle pocisków, że cudem jeszcze funkcjonował. Każda wycelowana w niego lufa, raniła głęboko jego kapłańskie serce. Smutek malował się na jego gębie, smutek z powodu strzelających dzieci, pozbawionych skrupułów sprzedawców, bezdusznych, lekkomyślnych rodziców i dziadków, którzy finansują lekcje gwałtu i zabijania. Fundowane dzieciom pociski wrócą do nich rykoszetem. Słońce pochyliło się nieco, zaglądało ciekawie pod zielony baldachim, gdzie było wesoło, gwarno, głośno; gdzie kilku parafian oblewało się potem, żeby inni mogli obchodzić; gdzie dzieci malowały - wysuwając język - tatę i mamę, gdzie inne strzelały do taty i mamy. Orkiestra rżnęła z zapamiętaniem, gitarzysta miotał się przepisowo, twarze mężczyzn zakwitły czerwienią kardynalską, chichot niewiast stawał się srebrzysty, czasem prowokujący. Wszystko ku czci świętego Augustyna, który doskonale rozumiał życie, jego cienie i wzloty, wielkość i nędzę, świętość i grzech. Ksiądz Bochenek szedł zamyślony do domu. Podziwiał ogrom wysiłku wielu parafian, którzy przecież z myślą o renowacji kościoła zorganizowali festyn odpustowy. Poświęcili wiele czasu, energii, kawałek życia. Wstąpił do kościółka, gdzie zobaczył wieczną lampkę, osamotnioną jak Jezus, którego żywą obecność sygnalizowała. Uśmiechnął się, bo przypomniał sobie anegdotę, związaną z wieczną lampką. Przed ołtarzem uklękły babcia z wnuczką. Babcia modliła się żarliwie, wnuczka nudziła się dotkliwie. W pewnej chwili wnuczka powiedziała do babci z pewną determinacją: - jak będzie zielone światło, idziemy w te pędy do domu! Pielęgniarka, która przyniosła termometr, patrzyła chwilę na śpiącego proboszcza, który zdołał przeszmuglować beztroski uśmiech w krainę snów. Śpiący człowiek jest bezbronny, obnażony, szczery i wydany na łaskę nieznanych mocy. Dziewczyna położyła termometr na stoliku i wyszła, uśmiechając się, bo uśmiech jest zakaźny. XVII. Z Jezusem nieść krzyż. Pan ordynator Rubaschek zaglądał podczas porannej wizyty jak zwykle wyłącznie do partytury medycznej. Ksiądz Bochenek nie zdołał go zainteresować. Był przypadkiem, w dodatku dosyć niewygodnym, bo dopuścił się czegoś, co pan Rubaschek nie umiał zakwalifikować, choć koniecznie chciał, żeby młodzi lekarze broń Boże nie pomyśleli, że nie jest wszystkowiedzący. Zakomunikował krótko, patrząc ciągle w wyniki, że chory może w poniedziałek pójść do domu, na co chory zareagował zdrowo, nie ukrywając objawów radości. Po minie doktora Rubaschka było widać, że nie był z pacjenta zadowolony. Nie lubił niejasnych sytuacji i wesołych pacjentów. Przed obiadem zjawiła się pani Monika. Skoro się dowiedziała, że proboszcz wraca w poniedziałek do domu, opowiedziała uradowana o kosie, który codziennie pogwizduje na balkonie probostwa, dziękując widocznie za zimowe dokarmianie. Siada na poręczy, rozgląda się niespokojnie z powodu ryżego kota, który czasem grasuje po podwórzu, potem przymyka oczy i emituje kaskady intensywnych dźwięków. Robi wrażenie pieniacza, ale jest po prostu wdzięczny i chyba zakochany, bo wnet potem umyka do wnętrza tuji, gdzie robi się niejakie poruszenie. Bywa, że jego brązowa partnerka siada na rynnie i z lubością słucha koncertu partnera. Gdy jej Romeo kończy, szybuje do umówionego miejsca, gdzie prawdopodobnie wspólnie budują domek jednorodzinny. Bywa, że kos nie zjawia się z rana, co panią Monikę niepokoi. Lubi, jak doktor Rubaschek jasne sytuacje. Pyta więc pani Monika, zwracając się do tuji, o powód jego nieobecności. Zjawia się czasem od razu i tłumaczy się, że pani narzeczona jest zazdrosna, gdy on zbyt często przesiaduje na poręczy i pogwizduje. Czasem zjawia się sama narzeczona, spoglądając natrętnie jednym okiem na panią Monikę. Ocenia, na ile ta wielka kosica zagrażać może jej szczęściu, które chronić trzeba jak skarb najdroższy. Coż bowiem może być dla kosicy piękniejszego i ważniejszego jak kruczoczarny kos obdarzony nieprzeciętnym głosem i sercem. Pani Monika uspokaja narzeczoną, zapewniając ją o swoich uczciwych zamiarach, co narzeczona na ogół wdzięcznie przyjmuje i pozwala za chwilę narzeczonemu pogwizdać nieco na poręczy. Ksiądz Adam słuchał z uśmiechem opowiadania pani Moniki. Podziwiał zawsze jej niespożytą wyobraźnię. Była to wyobraźnia dziecka, a raczej dziecięce spojrzenie na świat o wiele prawdziwsze i głębsze od szkiełka mędrca i oka. Poezja bardziej zbliża do rzeczywistości, do oszałamiającej Bożej tajemnicy niż mikroskop elektronowy lub teleskop o ośmiometrowej średnicy, który przed kilku dniami oddano do użytku astronomów w Chile. Ksiądz Bochenek odkrywał ciągle ze świeżą fascynacją das ewig weibliche. Dzięki niemu wiedział, że świat można odbierać, widzieć i przeżywać na różne sposoby. Wszystkie one zbliżają do tajemnicy, nigdy jednak na tyle, żeby tajemnica przestała nią kiedykolwiek być. Wszystkie one fascynują i uczą pokory. Ksiądz Bochenek słuchał relacji o kosie i jego narzeczonej, myślami jednak dotykał Tajemnicy. Dotykanie Tajemnicy jest kontemplacją, kontemplacja jest prawie zawsze modlitwą. Modlić się można i trzeba w każdej chwili. Poprosił panią Monikę, żeby koniecznie pozdrowiła kosa śpiewaka i jego ukochaną. I oczywiście Antosia Czaplę. Pani Monika powiedziała, że ksiądz Antek skoczy wieczorem do szpitala, żeby się pożegnać. W sobotę z rana musi bowiem wracać do swoich parafian. Dzisiaj łazi po Schneebergu, ładuje wewnętrzny akumulator, żeby sił wystarczyło do zorganizowania i przeżycia odwiedzin obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Matka Boska Częstochowska odwiedza bowiem znowu parafie polskie, namawiając rodaków do pogłębienia wiary i czynienia tego, co Syn im przykazuje. Pani Monika pożegnała się i wycofała dyskretnie. Nastała względna cisza, sprzyjająca drzemce. Zza ściany słychać było przytłumione, męskie głosy. Zlewały się początkowo, wnet jednak można było zrozumieć emitowaną treść. Jeden z rozmówców atakował Kościół, papieża i ludzi wierzących. Kościół jego zdaniem był żądny władzy, stosował przemoc, gwałcił sumienia i kumulował kapitał. Papież był zacofany, bronił ciemnego średniowiecza i nie miał pojęcia o życiu. Ludzie wierzący są systematycznie tumanieni, ogłupiani i manipulowani przez księży, którzy co innego mówią, a co innego czynią. Ksiądz Bochenek przez całe życie próbował uczciwie służyć Chrystusowi i Jego Kościołowi. Nie zawsze mu się to udawało, nad czym szczerze bolał. Nie mógł jednak zrozumieć jawnej nienawiści wielu ludzi do Kościoła. Jakie było jej prawdziwe źródło? Kościół uczył wiary w jednego Boga. Co w tym złego? Pan Bóg przykazywał kochać rodziców, szanować życie, nie rozbijać małżeństwa i rodziny, nie podkradać, kłamać i pożądać cudzej własności. Co w tym złego? Ludzie Kościoła popełniali błędy, to prawda. Kto ich jednak na tym świecie nie popełnia? Ksiądz Adam nie słyszał nienawistnych epitetów pod adresem Hitlera, Stalina i innych Pol Potów, których na świecie zatrzęsienie; starego człowieka z Rzymu natomiast ciągle się krytykuje i wyśmiewa. Co kryje się za tym mechanizmem? Co papież Wojtyła takiego przeskrobał, że tak wielu go nienawidzi? Wśród jego krytyków i wyśmiewców jest coraz więcej ludzi, którzy mają o sobie czelność twierdzić, że są chrześcijaninami. Niektórzy z nich mienią się być teologami. Oni wiedzą najlepiej, jaki powinien być współczesny Kościół. Jedynym człowiekiem, który o tym pojęcia nie ma jest Jan Paweł II. Żałość ogromna wkradła się w serce starego proboszcza. Z jego oczu popłynęły szkliste łzy, z serca zaś pełna miłości modlitwa za Kościół i papieża. Ksiądz Bochenek sięgnął po książkę, o tak zwanych Radykalnych, którą przywiózł Antoś Czapla. Ksiądz Adam znalazł w niej wyznanie jednego z Radykalnych, znanego w Polsce muzyka rockowego Tomka Budzyńskiego. Budzyński tak pisze o miłości i nienawiści do Kościoła: Ja na koncercie nikogo nie nawracam. To ja, Budzyński, muszę się najpierw nawrócić. Ja przyszedłem się tylko podzielić. Chcę tylko powiedzieć: "Jestem szczęśliwy, bo Jezus mnie dotknął". Nie wiem, jak to się stało, bo ja sobie na to niczym nie zasłużyłem. Byłem gnojkiem i jestem dalej gnojkiem. Ale Jezus jest miłością i On przyszedł do mnie. Ja tylko o tym śpiewam. A ludzie tego słuchają i mówią, że zaczęli po tym chodzić do kościoła i za to mi dziękują. Taki jest owoc. Bo dla mnie jest owocem to, że człowiek po przesłuchaniu płyty zespołu "Armia" nie wstrzyknął sobie heroiny, tylko poszedł do kościoła się pomodlić. Często ludzie piszą do mnie, że zaczynają czytać Pismo święte. To są konkretne przykłady. Nie ma żadnego przymusu. Ja na koncercie nie mówię: "Musicie teraz iść do kościoła i się modlić" albo: "Musicie od jutra zacząć czytać Pismo święte". Nigdy czegoś takiego na koncercie nie powiedziałem. Ludzie robią to sami. Oczywiście, jest też grupa, która chce obrzucić mnie kamieniami. Dokładnie. Siedziałem sobie na przystanku w Poznaniu i zostałem rozpoznany przez grupę nazistowskich skinów. Podeszli do mnie i otoczyli mnie. ...Jeden z nich mówi: "No co, Budzyński, w Chrystusa wierzysz? Chcesz w szpitalu wylądować?" I dalej nawijał takie teksty. Oczywiście, że się bałem. Ich było dziesięciu, żadnych szans nie miałem, a oni jeszcze mieli prawdopodobnie jakieś noże pochowane. Nie było sensu grać chojraka. Wiesz, ja jestem dużym chłopcem. Gdybyśmy byli sam na sam, to bym tego faceta chyba zniszczył. On tymczasem stał nade mną i pienił się, że ja wierzę w Chrystusa i straszył, że w szpitalu wyląduję. Ja mu odpowiedziałem: "Tak, wierzę w Jezusa". A on podniecał się i mi wymachiwał przed nosem pięścią, a ja mu powiedziałem: "Człowieku, ja się ciebie wcale nie boję". A on wtedy bach mnie w nos. Krew mi zaczęła lecieć. A on dalej nade mną stoi i mówi: "Co, a teraz wierzysz jeszcze?" A ja mówię: "Tak, wierzę" i wtedy pomyślałem sobie: "O kurde, teraz to już mnie zakopią". A tu cud. Siedzieli wokół mnie, żebym im nie zwiał. I ten, który siedział najbliżej, mówi: "Zostawcie go. On już tak będzie chyba zawsze wierzył". A ja w duchu pomyślałem sobie: "Panie Jezus, dzięki Ci! Oby to było proroctwo! Żeby to się sprawdziło". I poszli sobie. Jeszcze mnie trochę poprzezywali, ale poszli. Ksiądz Adam zamknął książkę i dumał pobożnie. Faceci zza ściany ucichli. Zajrzała lawendowa siostra. Ksiądz Adam zapytał, czy mógłby po obiedzie zajrzeć do kaplicy szpitalnej. Zgodziła się, uśmiechnęła i zniknęła. Na placu szpitalnym drzewa pokrywały się nieśmiałą zielenią. Ludzie w bieli kursowali od pawilonu do pawilonu. Przed kawiarnią siedział młody człowiek i konsumował piwo. Co chwila ocierał usta, konstatował fachowym okiem jego zatrważający ubytek, potem gapił się przed siebie, uśmiechając się szyderczo. Przed chirurgią spacerował śniady Turek, w otoczeniu licznej rodziny. Spod narzuconego płaszcza wyzierał tors pokryty gipsem. Przy bocznym wejściu uwijali się chłopcy, odrabiający w szpitalu zasadniczą służbę wojskową. Ładowali przywiezione z pralni prześcieradła, okrycia, ręczniki i inne utensylia na wózki, z którymi znikali we wnętrzu budynku. Kierowca dłubał w nosie. Dłubanie w nosie sprzyja w pewnym wieku refleksji nad marnością świata tego. Miał na imię Fritz, co reklamował przy pomocy plastykowego szyldu, nad którym dyndała smukła Barbie. Kaplica mieściła się między ginekologią a chirurgią. O architekturze ani śladu. Prosty blok identyczny z kostnicą, która stała nieco dalej, przy parkanie. Wnętrze prawie puste, jasne, trochę urozmaicenia dostarczały dwa witraże z kolorowymi plamami jak w kalejdoskopie. Czerwona lampka informowała o obecności Jezusa pod postacią chleba. Wokół tabernakulum mnóstwo kwiatów. Były pierwotnie przeznaczone dla chorych, oni składali je u stóp Jezusa, który dzielił z nimi niemoc, cierpienie i upokorzenie. Kaplica zionęła pustką, a jednak miało się wrażenie, że ktoś tu przebywa, zamieszkuje, czuwa. Ksiądz Bochenek ukłonił się Panu Jezusowi, potem trwał w niemej adoracji. W jego sercu wzbierała miłość do Jezusa, który był ostatecznym sensem i celem jego życia. Pojawił się także żal, że często niedopisał, zawiódł i partaczył. Miłość przemienia słabość człowieka w moc. Jej sprawcą jest Duch Święty. Ksiądz Bochenek skierował oczy ku pierwszej stacji z Drogi Krzyżowej. Jezus na śmierć skazany! Fascynował go od dawna Piłat, po trochu filozof, intelektualista, w gruncie rzeczy koniunkturowiec pospolity, człowiek bez zasad, szukający jednak pilnie winnych, żeby podratować dobre samopoczucie. Próbował Jezusa ocalić, w momencie jednak, gdy jego stołek był zagrożony, wydał Jezusa na śmierć, będąc przekonany o jego niewinności. Teatralny gest mycia rąk niczego nie zmienił. I ta tłuszcza krzycząca i wyjąca: Ukrzyżuj go! Ksiądz Bochenek bał się zawsze podekscytowanej, manipulowanej, podjudzanej tłuszczy. Była nieobliczalna, niezdolna do myślenia, przypominała tajfun. Oglądał niedawno w telewizji rozruchy na ulicach Jakarty. Biedni ludzie demolowali i niszczyli wszystko, czego im było brak. W tego typu proteście nie ma żadnej logiki. Tego typu protest pogłębia istniejącą mizerię. Gandhi wiedział, co robi, gdy namawiał do biernego oporu, kontrolowanego i używanego celowo. Jezus, skazany przez urzędnika rzymskiego na śmierć, widział doskonale wszystkie mechanizmy zła, jego korzenie i powiązania. Przyjął wyrok spokojnie, czym zgotował niespokojne noce wszystkim, którzy zmontowali jerozolimski proces i popierali go gwizdami i krzykami. Tłuszcza nigdy nie czuje się winna. Winę zwala potem na polityków, brak rzetelnej informacji i ducha czasu, który jest odwiecznym konkurentem Ducha Świętego. Konsekwencją wyroku jerozolimskiego było wzięcie krzyża na swe ramiona. Krzyż był szubienicą. Oznaczał śmierć okrutną i haniebną. Jezus musiał umrzeć, bo Boga nazywał swym ojcem i podjudzał przeciwko władzy rzymskiej, w co nikt nie wierzył, włącznie z jej najwyższym przedstawicielem, który odstawił publiczny spektakl z myciem rąk. Rzeczywiste powody Jego męki i śmierci były ukryte. Prawdziwą przyczyną Jego ofiary na krzyżu, była ludzka wolność, której człowiek nadużył i nieskończona miłość Ojca. Człowiek ciągle jeszcze nie odróżnia wolności od samowoli. Człowiek ciągle jeszcze nie rozumie, że granicą wolności jest miłość. Ksiądz Bochenek wiedział, że Jezus wziął krzyż na swe ramiona między innymi z powodu jego grzechów, do których próbował dorabiać własną filozofię i pocieszać się drzazgami w oczach swoich bliźnich. Podziwiał Tomka Budzyńskiego, który postanowił wziąć krzyż na swoje ramiona, słowami: O kurde, teraz to już mnie zakopią. Ksiądz polecił Tomka Budzyńskiego Bogu, choć muzyki nagłośnionej nie znosił. Kościół jest między innymi wtedy, gdy stary proboszcz modli się w austriackiej kaplicy szpitalnej za młodego muzyka w Polsce, którego inni młodzi ludzie chcą z powodu wiary w Jezusa zaglebić. I za tych, którzy właściwie nie wiadomo czemu chcą koniecznie innych zaglebiać. Są też dziećmi Bożymi, choć o tym nie wiedzą. Krzyż był tragicznym ciężarem dla Jezusa. Krzyż stał się symbolem wszelkich ciężarów, wszelkiego cierpienia, wszelkiego zła. Krzyż stał się także znakiem zbawienia. Jest w krzyżu zapisana jakaś tajemnica gigantyczna, przekraczająca nasze wyobrażenia i pojmowanie. Krzyż przytłacza, miażdży, upokarza. Jezus bał się krzyża do tego stopnia, że krwią się pocił i błagał Ojca o uwolnienie od krzyża, jeśli to możliwe. Pogodził się w końcu z wolą Ojca, przez co krzyż nie stał się lżejszy, ale nabrał nowego wymiaru. Jezus upadł pod ciężarem krzyża. Ludzie upadają pod ciężarem krzyża. Jezus powstał z upadku i szedł dalej, zgodnie z wolą Ojca. Upadek: uprawianie bałwochwalstwa, czary, nienawiść, spór, zawiść, wzburzenie, niewłaściwa pogoń za zaszczytami, niezgoda, rozłamy, zazdrość, pijaństwo, hulanki i tym podobne (Ga. 5. 19 - 21). Święty Paweł był mocny w wyliczaniu grzechów. Nie chodzi jednak o detaliczne wyliczanki. Grzechem zasadniczym jest brak miłości Boga i ludzi. Weronika umiała kochać. Miłość czyni człowieka człowiekiem, czego wielu nie rozumie. Miłość jest określoną zdecydowaną postawą wobec zła i dobra. Miłość jest pragnieniem, usiłowaniem i czynem. Miłość nie jest sentymentalizmem, czczą emocją, chwilowym wzruszeniem i tym, co Austriacy nazywają Nervenkitzel. Lamentujące kobiety różniły się zasadniczo od Weroniki. Nie skąpiły łez, wyświechtanych słów i gestów. Jezus przejrzał je na wylot, stąd Jego zbawienna rada, żeby zapłakały nad sobą i nad swymi dziećmi. Jego słowa podyktowane były miłością. Miłość potrafi zaboleć. Istotą miłości nie są słowa, gesty i łzy, choć mogą miłości towarzyszyć i czasem to czynią. Istotą miłości jest ofiarny czyn, rezygnacja, realizacji dobra, służącego istocie ukochanej. Caretto powiedział, że wszystko, co nie jest miłością, jest w najlepszym wypadku stratą czasu. Trzeci upadek pod krzyżem. Grzech jest upadkiem. Im częściej się upada, tym trudniej się wyprostować. Na pewnym etapie permanentnego upadania, upadek zaczyna się wydawać czymś normalnym. Leżący zaczynają dorabiać własną filozofię do swej mętnej sytuacji, z upadku robią cnotę i zaczynają hałaśliwie oskarżać wszystkich innych o zacofanie, ciemnogród, obskurantyzm i bigoterię. Ich hałas jest próbą zakrzyczenia własnego sumienia, które w głębi bulgocze, szemrze i niepokoi. Dlaczego próbuje się przy pomocy wszelkich możliwych środków, włącznie z metodami demokracji, przekonać szeroką opinię społeczną, że na przykład rozwody, zabijanie nienarodzonych, czy praktyki homoseksualne są czymś normalnym, godnym akceptacji i wyrazem wyzwolenia człowieka. Upadek może stać się ostatecznym dnem, tragicznym zaślepieniem, totalnym zniewoleniem. Częste upadki mogą złamać nadzieję na konieczność i możliwość powstania, oczyszczenia się i rozpoczęcia nowego odcinka życia. Największym grzechem Judasza nie była zdrada Jezusa, lecz zwątpienie w Jego miłość. Pius XII powiedział, że największym złem naszych czasów nie są ludzkie grzechy, lecz brak ich rozeznania. Dopóki człowiek wie, że grzeszy i nie akceptuje grzechu, istnieje wielka szansa na powstanie i rozpoczęcie nowego życia, czerpiącego siły z potęgi Bożej miłości. Ksiądz Bochenek ukrył twarz w dłoniach i prosił umęczonego Jezusa o łaskę rozeznania i powstania z każdorazowego upadku. Zgrzytnęły drzwi kaplicy. Słychać było szelest kroków i głębokie westchnienia. Gdzie dwóch albo trzech gromadzi się w imię Jezusa, powstaje żywa cząstka Jego Kościoła. Ksiądz Adam włączył w swoją modlitwę nowego przybysza, który być może ostatkiem sił walczył z pokusą beznadziei. Jezus znał to zmaganie doskonale z autopsji, upadając po raz trzeci pod ciężarem krzyża. Na pewno zadawał sobie pytanie, czy warto próbować wstać, skoro na końcu jest Golgota. Ksiądz Adam próbował się skupić na Dziesiątej Stacji. Pan Jezus z szat obnażony. Obnażanie człowieka jest związane z jego sferą osobistą, intymną. Dotyka godności człowieka i wywołuje zazwyczaj poczucie zażenowania i wstydu, nawet wówczas, gdy obnażanie jest konieczne. Człowiek współczesny lubi się obnażać. Człowiek współczesny zrobił z obnażania zawód i interes. Człowiek dzisiejszy lubi obnażać siebie i innych, fizycznie i psychicznie, czego ilustracją są liczne telewizyjne talk shows, które w dziewięćdziesięciu procentach zajmują się tak zwanym łamaniem tabu, czyli obnażaniem. Pan Jezus cierpiał, gdy Go obnażano, co ludziom powinno dać do myślenia. Następna stacja obrazuje ukrzyżowanie Jezusa. Jest to scena brutalna i potworna. Ksiądz Bochenek często myślał o żołnierzach, zmuszanych do tego typu akcji. Tamci spełnili swój obowiązek. Żołnierzom wmawia się zawsze, że spełniają zaszczytny obowiązek. Kiedyś pomyślał, że pewien cynizm i szorstkość żołnierzy, wynikały prawdopodobnie z poczucia winy. Żołnierze wiedzą często, że są narzędziami polityków i określonej ideologii, z którą się nie identyfikują. Czują się wtedy podle. Wyładowują swoją wściekłość na niewinnych i sięgają po alkohol, żeby zapomnieć. W czasie wojny przyjeżdżał do córki sąsiadki SS-man z Auschwitzu. Przywoził dzieciom wieczne pióra i zabawki. Był zawsze pijany. Kiedyś krzyczał głośno, że jest mordercą. Ojciec Cili dał mu szybko szklankę bimbru, żeby zapomniał kim jest. Mały Adam słyszał przez ścianę krzyki żołdaka. Kilka lat później dowiedział się całej prawdy o narzeczonym pięknej Cili i obozie oświęcimskim. Pan Jezus cierpiał także za tych, którzy tylko spełniali swój obowiązek. Dwunasta Stacja ilustruje nieskończoną, tajemniczą, niepojętą miłość Boga do człowieka. Ksiądz Bochenek próbował Jezusowi powiedzieć o swojej miłości, jego słowa brzmiały jednak banalnie w obliczu Tajemnicy Krzyża. Z jednej strony cała nędza, niesprawiedliwość, okrucieństwo, zakłamanie, pycha i chciwość tego świata, z drugiej bezinteresowność posunięta do ostatecznych granic, totalna ofiarna miłość Syna Bożego. Ksiądz Adam skierował wzrok na tabernakulum i trwał w niemej adoracji. Trwał obok Jana Apostoła, Matki Jezusa, Marii z Magdali, żony Kleofasa i innych, którzy nie mieli odwagi stanąć pod samym krzyżem, ale duchem jednoczyli się z ofiarnym sercem Jezusa. Byli w tłumie rozproszeni apostołowie, Nikodem, Józef z Arymatei, Weronika, rzymski setnik i inni. Malutki zarodek duchowej wspólnoty, która na razie podobna do kwasu lub ziarnka gorczycy, zmieni bieg historii świata. Ksiądz Adam dziękował Jezusowi za łaskę przynależenia do Kościoła. Był przekonany, że jest to najważniejsza i najpiękniejsza przygoda jego życia. Martwe ciało Jezusa na łonie Matki. Jezus wrócił na chwilę na łono, z którego wyszedł. Symbol jedności i nierozerwalności Syna i Matki. Kościół jest Jego i jej dziełem. Ona zadeklarowała z głębi serca swoje fiat, wstępując tym samym na szlak niepojętych planów Bożych. Kościół bazuje niezmiennie na Bożych planach i wolności człowieka. Ksiądz Adam zadawał sobie często pytanie, dlaczego Pan Bóg wybrał właśnie taką drogę zbawienia świata, na swoje pytanie na znalazł jak dotychczas zadowalającej odpowiedzi. Naczytał się wprawdzie wiele uczonych wywodów teologicznych powag i pobożnej literatury, świadczącej jedynie o większej lub kiepskiej wyobraźni jej autorów, doszedł w końcu do wniosku, że wobec tajemnicy należy jedynie zdjąć kapelusz i milczeć. Słychać znowu było przeciągłe szuranie i zgrzyt drzwi. Ksiądz Bochenek został sam na sam z Mistrzem, którego wprawdzie pogrzebano, On sobie jednak poradził ze śmiercią. Ksiądz Adam wyznał swoją wiarę w życie. Służył cztery dziesiątki lat Kościołowi, głosząc Ewangelię o życiu. Życie było sensem i celem istnienia. Życie wypływa ze źródła i wpływa do oceanu Miłości. Ksiądz Adam przeżegnał się i wyruszył w dalszą wędrówkę, zwaną życiem. Jeden z lekarzy grzebał w motorze samochodu. Pozdrowił księdza Adama, bo mieszkał w Klein Nieselregendorfie. Fritz łaził koło samochodu dostawczego i ćmił papierosa. Młody człowiek siedzący przed kawiarnią podnosił kufel, żeby wiedzieć, kiedy zamówić następny. Salowa o zarumienionym obliczu niosła kolejną porcję kwiatów do kaplicy. Przed interną stał Antoś Czapla. Zobaczywszy przyjaciela zapomniał o wymówkach, które sobie przygotował na wszelki wypadek. Czekał bowiem dobre dziesięć minut, bo chciał się pożegnać. Pani Monika szukała księdza Bochenka po całym szpitalu, zapominając zajrzeć do kaplicy. Nad trójką przyjaciół kos kłócił się z żoną. Wieczorne słońce okrywało szpital zdrowym rumieńcem. Pan doktor Rubaschek kroczył przed siebie jak lunatyk. Wsiadł do samochodu i odjechał do opuszczonego domu. Jego żona zmarła przed dwoma laty na raka. XVIII. Powrót do siebie. Ksiądz Bochenek Adam leżał w łóżku, błądził wzrokiem po suficie, myślami po kalejdoskopie wydarzeń, opisanych w bieżącej gazecie. Same afery, katastrofy, morderstwa i trochę o pogodzie. Gdy za dwieście lat historyk zajrzy do roczników naszych gazet, będzie się dziwił, że ludzkość mimo wszystko przetrwała, jeśli oczywiście przetrwa. Do pokoju wśliznął się po cichu pan kościelny Gutsbauer. Zaznaczył, że nie chce przeszkadzać, na co proboszcz chętnie przystał. Pan Gutsbauer był czerwono fioletowy, bo miał ciśnienie. Zawsze miał ciśnienie, jak odwiedzał szpital. Nie przepadał za szpitalem i więzieniem - powtarzał często. Potem zaznaczał, że w szpitalu już bywał, w więzieniu jeszcze nie, pominąwszy kilka dni ostrego karceru w wojsku. Zapili wtedy z kolegą na dworcu w Wiedniu i zapomnieli o pociągu, który miał ich zawieźć w Ardeny, gdzie właśnie odbywała się ostatnia niemiecka ofensywa. Zasnęli twardym snem, bo w czasie krótkiego urlopu nie było okazji. Obudzili ich koledzy z żandarmerii wojskowej i spisali ich personalia. Spóźnili się o całe dwa dni, w związku z czym ofensywa utknęła i Niemcy wojnę przegrali. Major Schreier był tak wściekły, że wpakował ich do bunkra, czym ostateczną klęskę znacznie przyśpieszył, kolega pana Gutsbauera był bowiem najlepszym strzelcem w kompanii. Pan Gutsbauer zamyślił się i uśmiechał do dawnych, dobrych czasów. Potem spojrzał na gazetę i zaczął ujadać na świat, który zmierza niechybnie do katastrofy. Wulkany niszczą całe połacie krajów - powiedział, powodzie zalewają miasta i wioski, huragany i tajfuny pustoszą ludzi i ich dorobek, ziemia się osuwa i trzęsie - wszystko to opisane jest w Ewangelii i oznacza uwerturę do końca świata. A ludzie są zaślepieni, głusi i zachowują się coraz bardziej nieprzyzwoicie. Pan Gutsbauer zaczął wymieniać wszystkie bezeceństwa ludzkie, nie uszanował nawet Bogu ducha winnych homoseksualistów i transformatorów. Kiedy ksiądz Adam przyuważył, że transformatory to bardzo konieczne i pożyteczne urządzenia, pan Gutsbauer objaśnił, że chodzi mu o mężczyzn, którzy paradują w rajstopach, biustonoszach i szminkują się jak ostatnie kokoty. Transwestyci - poprawił ksiądz Bochenek, na co pan Gutsbauer przystał. Potem zabrał się pan Gutsbauer za tych, którzy niszczą środowisko naturalne; za wielkie koncerny, którym w głowie tylko zysk, za naukowców, którzy dla pieniędzy osła w tyłek pocałują, za samoloty zasmradzające niebo, samochody i tych co żywność zatruwają chemikaliami i pigułki produkują na niepłodność i wzwód męskiego wihajstra. Po małej przerwie dobrał się pan Gutsbauer do polityków, którzy obiecują złote góry, wiecznie walczą z bezrobociem i kradną. Wreszcie przyszła kolej na ludzi sztuki, co to krwią bydlęcą smarują ściany, na których wieszają ornaty i gołe babskie szczegóły anatomiczne. Powiadam księdzu - mówił machając rękami jak Piotr Skarga na obrazie mistrza Matejki - Sodoma i Gomora. Ksiądz Bochenek słuchał gorzkich żalów pana Gutsbauera z pewnym rozbawieniem. Słyszał je wiele razy i zawsze robiły silne wrażenie, wywołując w końcu zdrowy śmiech samego pana Gutsbauera i jego słuchaczy. Pan Gutsbauer pytał na zakończenie, czy tak nie jest - na co ksiądz Bochenek odpowiadał, że w ogólnych zasadniczych zarysach tak jest, ale sprawa nie jest taka prosta jak tyka do skoku wzwyż. Przypomina bardziej barokowy pastorał lub instrukcję obsługi maszynki do golenia. Pan kościelny z Klein Nieselregendorfu zaniechał piętnowania świata, skazanego na zagładę, opowiadając jeszcze o swoich kozach. Jedna z nich urodziła w nocy koźlątko. Pan Gutsbauer pomagał kozie urodzić, za co polizała go z wdzięcznością po ręce. Na twarzy polizanego pojawił się zachwyt nad cudem życia. Ksiądz Adam uszanował zachwyt brzemiennym milczeniem. Pan Gutsbauer podał księdzu rękę na pożegnanie i wyraził radość z powrotu proboszcza do domu. Dodał jeszcze, że bez proboszcza nie ma parafii. Poza tym musi jeszcze zajrzeć do chlewa, bo córka jest raczej niesumienna jak wszyscy młodzi ludzie dzisiaj. Pomachał kapeluszem i zniknął za drzwiami. Ksiądz Bochenek leżał na swoim łóżku, delektując się radością powrotu do domu. Z punktu widzenia łóżka szpitalnego sprawy zwykłe i codzienne nabierają zupełnie nowych wartości i wymiarów. Są oznaką życia, jego pulsem i smakiem. Przypomniał sobie zapach pieczonych kartofli na cebuli, docierający do biurka, na którym szkicował niedzielne kazanie o siewcy co wyszedł siać lub synu, który gnany niecierpliwością pobrał swój spadek i przefrymarczył go doszczętnie z byle kim. Przypomniał sobie dziecięcy gwar dolatujący z podwórza farskiego i odgłos odbijanej od ściany piłki. Potem pomyślał o wróblach, kłócących się wiecznie na rynnach i kominie u sąsiada. O deszczu bijącym zawzięcie o szyby samochodu. O przeciągłym ryku krowy z powodu dzwonu, rozkołysanego na Anioł Pański w południe i ogólnego poczucia krzywdy. O żółtych kwiatkach podbiału nazwanego niesłusznie pospolitym i słońcu mrużącym porozumiewawczo złote oko. Przypomniał sobie wreszcie o słowach proboszcza Lichtenberga, napisanych na krótko przed męczeńską śmiercią: To przeklęte życie jest jednak piękne! Ksiądz Bochenek wszedł niepostrzeżenie na ścieżki modlitwy, dziękując Bogu za cud własnego istnienia i fascynującego świata. Za rodziców, łaskę kapłaństwa i doświadczenie miłości. Długo trwał na modlitwie bez słów. Potem nastąpiło niejakie odprężenie i powrót do bieżącej rzeczywistości. Przyszła faza planowania, która ogarniała księdza Bochenka zawsze po urlopie lub innej formie odpoczynku. Widzenie było wyostrzone, chęci do działania przeogromne, popędzane niecierpliwością i wizjami rodzących się jak grzyby po deszczu inicjatyw. Proboszcz pomyślał o dzieciach, do których nie mógł dotychczas dotrzeć z powodu religijnie obojętnych rodziców, o smutnej, zagubionej, manipulowanej, zniewolonej duchem konsumpcji i mody młodzieży, o radzie parafialnej z panem magistrem Hirschbockiem na czele, która uparcie walczy o grubszą dotację na budowę sali wielofunkcyjnej, o stopniach do kościoła, które są zmorą starych ludzi, o rozsypującej się kaplicy cmentarnej i dwóch notorycznych pijaczkach, którzy usadowili się w samym środku parafii, na przystanku autobusowym obok probostwa, gdzie konsumują hektolitry piwa i zamglonym okiem oceniają Boży świat. Jeden z parafian zwrócił proboszczowi uwagę na pijaczków. Trzeba się dowiedzieć - powiedział z troską - czy mają gdzie spać, bo okupują przystanek nawet zimą. Widział jak jednemu z nich imponująca świeca zwisała z nosa. Ksiądz Bochenek zionął niecierpliwością i pragnieniem działania. Jak tylko wróci do domu, zabierze się do roboty aż się zaiskrzy. Na jego gębie malowała się energia i gotowość do ataku. Nazajutrz zjadł w pośpiechu szpitalne śniadanie, planując w dalszym ciągu dalszy ciąg życia. Żegnał się z dziewczyną, co dmuchała zawzięcie na spadający jej ciągle kosmyk włosów, z lawendową panną Liebling, co to pokochała pobożnego Rudolfa i młodym lekarzem, który jeszcze nie bardzo wierzył w to, co robił. Kiedy chciał odszukać ordynatora Rubaschka, radzono mu, żeby zaniechał. Doktor Rubaschek nie przepadał za sentymentami. Był poza tym przekonany, że prędzej czy później znowu zobaczy uradowanego rekonwalescenta i wtedy się do niego dobierze. Ksiądz Bochenek westchnął do świętego Łukasza, który był medykiem, żeby miał w opiece doktora Rubaschka i pozwolił mu od czasu do czasu uśmiechnąć się do pacjenta, do wróbla dziobiącego resztki okruszyn na parapecie okna, czy lawendowej panny Katii Liebling, co nie powinno mu przecież sprawiać większych kłopotów. Pożegnanie ma zawsze pewien odcień smutku, łapie trochę za gardło, choć z drugiej strony serce skacze z radości, bo szpital to naprawdę miejsce zatrważające, smutne, zalatujące środkami dezynfekcyjnymi i eschatologią. Pani Monika przyniosła trochę garderoby, gotówki i powiew wiosny. Próbowała z troską podtrzymywać księdza Bochenka w drodze do samochodu, podziękował jednak stanowczo, zaznaczając, że tym razem zajdzie jeszcze bez pomocy. Po chwili dodał, że sześćdziesiąt pięć lat to w dzisiejszych czasach siła wieku. Potem roześmiał się półgłosem, prosząc o wyrzucenie ostatniej uwagi z kosza pamięci. Powietrze pachniało wiosną. Na drzewach pękały pąki, pojawiała się nieśmiała zieleń. Krzaki przy portierni żółciły się jaskrawo, facet w roboczym kombinezonie czyścił okno wystawowe kiosku spożywczego i pogwizdywał. Na parkingu dyskutowało zawzięcie dwóch lekarzy w białych fartuchach. Psuli widok ogólny, co sami musieli w końcu dostrzec, bo jak na komendę wrzucili fartuchy do samochodów, zamieniając je na ocieplane kurtki. Pani Monika mocowała się z zamkiem samochodu, który się czasem zacinał. Słońce dotykało czerwoną gwiazdę, sterczącą nad mogiłami poległych bohaterów radzieckich. To przeklęte życie jest jednak piękne - zamruczał ksiądz Bochenek za Bernhardem Lichtenbergiem i wchłaniał wszystkimi porami otaczającą, tajemniczą rzeczywistość, widomy znak niewidocznego Mistrza. Ksiądz Bochenek chciał zasiąść za kierownicą, spotkał się jednak z tak zdecydowanym sprzeciwem, że zmykał zmyty potokiem oczywistych argumentów na lewą stronę, nie mając odwagi żadnego z nich podważyć. Nastąpiła dłuższa przerwa w kontakcie, mająca coś z zimnej wojny. Zimna wojna męczy i niczego nie rozwiązuje. Pani Monika nawiązała więc ponownie kontakt, zapowiadając dwie złe wiadomości i jedną dobrą. Ksiądz Bochenek poprosił, żeby zaczęła od złych, mając minę mocno niepewną. Nikt nie lubi złych wiadomości. Pani Monika stwierdziła najpierw sucho, że kocioł od ogrzewania cieknie, a do końca sezonu jeszcze co najmniej z dwa miesiące. Ksiądz Bochenek odprężył się nieco, choć nie przepadał za cieknącymi kotłami. Powiedział, że trzeba zadzwonić do serwisu, umówić się i dziurę zatkać. Na nowy kocioł na razie gotówki brak. Był ciekawy drugiej złej wiadomości, licząc na to, że nie będzie poważniejsza od pierwszej. Pani Monika powiedziała z nutą smutku w głosie, że ta ładna pani Liebeslustig, żona tego przystojniaka z Minichhausen, co to w zeszłym roku zdemolował samochód z powodu krowy, która zlekceważyła ogrodzenie i weszła na sam środek szosy, opuściła męża i dwójkę dzieci, żeby się zrealizować. Pani Monika dodała pod nosem, że dzisiaj wszystkie żony opuszczające swoich mężów, muszą się zrealizować. Gderała dalej, że dawniej wszystkie żony były niezrealizowane, ale o tym nie wiedziały. Dzisiaj się realizują, co przeważnie znaczy, że zmieniają sypialnie. Pani Liebeslustig będzie się teraz realizować z panem magistrem Ochsenbergiem, który opuścił z kolei żonę, dając jej możność zrealizowania się z kimkolwiek. Jest tak wspaniałym partnerem, że pozwala jej samej zadecydować, z kim zechce się zrealizować. Jego wspaniałomyślność idzie tak daleko, że z pełnym zaufaniem pozostawia czwórkę dzieci pod jej opieką i czułym okiem jej przyszłego partnera, dzięki czemu dzieci też będą miały możność realizowania się. On tymczasem zamieszka z panią Liebeslustig u swej starej matki, gdzie oboje będą się realizować i korzystać z jej wysokiej emerytury. Ojciec pana magistra Ochsenberga był wysokim oficerem i współwłaścicielem potężnego tartaku. Matce trzeba pomagać. Pani Monika miała dar improwizowania monologów i często robiła z niego użytek. Ksiądz Bochenek smucił się z powodu tych wszystkich, co się realizowali. Niektórzy po raz czwarty. Jedna kelnerka zrealizowała się po raz szósty, nie licząc drobniejszych realizacji. Ma dopiero trzydzieści lat. Twierdzi, że trzeba zawsze pójść za głosem serca. Ksiądz Adam powiedział zasmucony: - żeby przynajmniej nie gadali o sercu! Po chwili milczenia w tonacji b-moll, poprosił ksiądz Adam o przekazanie mu dobrej wiadomości. Pani Monika zrobiła dłuższą pauzę psychologiczną, po czym oznajmiła z nutą tryumfu, że kuria diecezjalna przyznała parafii dotację na budowę sali parafialnej. Milczenie przeszło w tonację a-dur. Oblicze proboszcza straciło w jednym momencie kolor szpitalny, nabrało rumieńców. Zionął niecierpliwością i chęcią budowania, choć z drugiej strony niejakie obawy tłamsił. Budowa dużego obiektu przynosi z sobą zawsze perturbacje i problemy. Skądinąd mobilizuje, cieszy i jednoczy ludzi. Z Bożą pomocą - powiedział proboszcz - zdołamy resztki opozycji wyciszyć i niebawem przystąpić do budowy. Na przejściu dla pieszych, obok billi, ktoś rozbił kilka butelek z wodą mineralną. Pani Monika przyhamowała i objechała szkło, żeby ocalić opony. Rowerzysta przystanął i przeklinał ruski porządek. Ekspedientka ze sklepu mięsnego wycierała ręce do białego fartucha i nasłoneczniała blade oblicze. Spragniona była wiosny i świętego spokoju. Starsza pani holowała pieska na lince i przemawiała doń tonem wychowawczyni przedszkola. Na przejeździe kolejowym sterczał młodzieniec w kolejowej czapce i obserwował błękit nieba nad łańcuchem wzgórz, pokrytych jeszcze płatami śniegu. Potem stacja benzynowa, hala sportowa i kręty wjazd do Klein Nieselregendorfu, gdzie na przystanku autobusowym dyżurowali pijaczkowie. Jeden z nich oglądał gazetę, wyciągniętą z kosza na śmieci, drugi sprawdzał rytmicznym ruchem ilość zawartości piwa w puszce, po czym przytknął ją do ust i siorpał do ostatniej kropli. Ksiądz Bochenek witał znane kąty błogim uśmiechem, wchłaniał ich zapachy i koloryt, przegonił kota sąsiada, który podczas nieobecności gospodarza próbował zaanektować podwórze farskie, z lubością słuchał kłótni wróbli, rozrabiających w rozedrganych tujach. Wszędzie dobrze, w domu najlepiej - powiedział ksiądz Bochenek, choć tak naprawdę nigdy domu nie miał. Pan Jezus powiedział kiedyś, że lisy mają nory a ptaki gniazda, On natomiast nie ma gdzie głowy skłonić. Ostrzegał w ten sposób chętnych naśladowców przed ciągłą prowizorką. Dla apostoła domem jest droga i każde miejsce pod słońcem, gdzie dwóch albo trzech gromadzi się w imię Pańskie. Każda Mżawka Mała czy Klein Nieselregendorf mogą być przystankiem w drodze do nieba. Energiczny, nie znoszący sprzeciwu głos zacnej Moniki, wyrwał księdza Adama z refleksyjnej zadumy. Pani Monika zarządziła, że zgodnie z zaleceniem doktora Rubaschka, rekonwalescent powinien przez następne dwa dni pozostać w łóżku, unikać przeciągów, wypijać co najmniej trzy litry ziołowej herbaty i łykać przepisane pigułki w przepisanym czasie. Ksiądz Adam podniósł brwi i zwarł usta. Był to jedyny znak protestu, symboliczny, bezskuteczny, więc daremny. Czuł się zresztą osłabiony, niepewny na nogach i w gruncie rzeczy chętnie godził się na dalszy wypoczynek, tym bardziej, że poniedziałek był jego wolnym dniem. Miał więc przed sobą spokojną, luksusową dobę, którą mógł wykorzystać na dowolną lekturę lub kontakt z telewizją, choć telewizja go raczej nie pociągała. Była tendencyjna, banalna, manipulowana i manipulująca, płytka i często prostacka. Nawet dzienniki telewizyjne i historyczne reportaże skażone były wymienionymi cechami. Jedynie Universum i programy z życia zwierząt można było bez zgagi oglądać. Posiedział ksiądz Adam na fotelu, kontemplował swoją prowizorkę, rzędy książek, które mu wiernie towarzyszyły, biurko - zawsze inne i zawsze takie same, komputer, który dopiero od dwóch lat sterczał obok biurka i magazynował kazania, refleksje, recenzje, wypisy z książek, osobiste notatki i materiały dotyczące przede wszystkich świętych Pańskich. Święci Pańscy fascynowali księdza Adama od lat seminaryjnych. Byli i są znakiem obecności tajemniczego Boga w świecie. Sami stanowią niewyczerpaną tajemnicę i jedynie czyste źródło, z którego można czerpać, nie obawiając się zatrucia. W seminarium przechodził dziennie kilka razy obok figury świętego Jana Vianney.a. Prosił go zawsze o interwencję u Pana Boga, żeby nie przegapił daru kapłaństwa. Nie miał odwagi prosić o możność naśladowania proboszcza z Ars. Jego totalne oddanie sprawie Bożej go przerażało, niektóre praktyki onieśmielały, zatrważały i zniechęcały. Nie rozumiał wtedy całego dramatu księdza Vianney.a, jego ciągłego wewnętrznego napięcia, bezpardonowej walki ze złem, udziału w odwiecznym, tragicznym spektaklu dobra i zła. Przed kilku tygodniami zadzwoniła jakaś pani, likwidująca mieszkanie po zmarłej, starszej, bardzo pobożnej cioci. Prosiła księdza Adama, żeby przyszedł i zobaczył domowy ołtarz, który sobie zmarła razem z mężem zmajstrowała i rozliczne święte obrazy. Ksiądz Adam poszedł i zobaczył kompletnie wyrabowane, wielopokojowe mieszkanie. Pozostały tylko stare, pootwierane na oścież szafy, rozkopane łóżka i kilkanaście świętych obrazów, niektóre bez ram. Ramy podobały się krewnym, więc je zabrali, pozostawiając na podłodze rozbite szkło i oleodruki świętych Pańskich z Matką Jezusa na czele. Oglądał podobne mieszkania po wojnie, gdy w czasie wakacji u cioci Wikci w Opolu, szwendał się po pustej, kilku piętrowej kamienicy, nawiedzonej wiele razy przez tak zwanych szabrowników. Ksiądz Adam pozbierał z podłogi święte obrazy i złożył je na łóżku. Nie miały żadnej wartości artystycznej. Zwykłe odpustowe kicze, które należało spalić, żeby uniknąć profanacji. Na toaletce z rozbitym lustrem zobaczył dyktę o jajowatym kształcie. Odwrócił ją i ujrzał nagle wychudzone oblicze proboszcza z Ars, jego życzliwe, dobre spojrzenie i ogromną ufność wypisaną na kościstej twarzy. Właścicielka pozwoliła mu zabrać wizerunek świętego, co księdza Vianney.a i Bochenka wyraźnie ucieszyło. W ten sposób święty Jan Vianney dostał się do pracowni księdza Adama, przypominając mu nie tylko dawne, seminaryjne lata. XIX. Odwieczna walka dobra ze złem. We wtorek zasiadł ksiądz Bochenek w kancelarii, żeby powalczyć z narosłą w ciągu tygodnia kupą papieru. Listonosz wrzuca codziennie do pokaźnego pojemnika około dwóch kilogramów bibuły, z czego wyławia się rzeczy niezbędne, po czym próbuje się upchać makulaturę do większego pojemnika lub worka. Raz w tygodniu przyjeżdża potężna śmieciara, która z hukiem ogromnym wywozi nikomu niepotrzebny papier na specjalnie przygotowany teren, rozległy jak lotnisko w Schwachatcie. Wszystko razem kosztuje niebotyczne sumy, nikt nie umie powiedzieć, po co się to robi i komu to na co jest potrzebne. Plakaty, formularze, reklamy, foldery, niezamawiane broszury i książki, znaki życia najrozmaitszych firm, rady, kalendarze, niezliczone akcje ratowania świata i ludzi, wyłudzanie na różne przemyślne sposoby pieniędzy, gazety, oferty, informacje, katalogi i Bóg wie co. Miliony wyrzucone na śmietnik. I tak dzień w dzień przy równoczesnym narzekaniu na zaśmiecanie środowiska naturalnego, zatruwanie powietrza, wody i gleby. Obłęd naszych czasów! Ksiądz Bochenek przeczytał niedawno u Richarda Rohra, że przyczyną gwałtownego zniknięcia z powierzchni ziemi dinozaurów nie było trzęsienie ziemi, wybuchy wulkanów, czy inny nieznany kataklizm. Przyczyną nagłego wymarcia dinozaurów była według Rohra nieproporcjonalnie mała głowa w stosunku do gigantycznych ciał. Silne muskuły przy równoczesnym zaniku mózgu prowadzą do samozagłady. Rohr sugeruje, że współczesny konsument coraz bardziej przypomina dinozaura. Los małogłowych gigantów jest z góry przesądzony. Podobnie zresztą myślał przed mniej więcej pięćdziesięciu laty malarz meksykański David Siqueiros, gdy tworzył swego Współczesnego człowieka: Muskularny, imponujący korpus i kamienna głowa bez twarzy. Bezmyślna siła, żywioł niszczycielski, anioł zagłady. Tak sobie dumał ksiądz Adam, wrzucając arcydzieła techniki do kosza na śmieci. Wśród makulatury wstrząsające obrazy głodnych dzieci, reportaże z rejonów brudnych wojen - innych zresztą nie ma - na których zobaczyć można stosy pomordowanych i zmasakrowanych ciał przez bomby różnego autoramentu zbawiaczy świata, terrorystów, fanatyków i innych współczesnych dinozaurów. Ten sam gatunek, który potrafi tak precyzyjnie i perfidnie używać mózgu, gdy chodzi o sprawy techniczne, nie potrafi zrobić z niego należytego użytku, gdy chodzi o sprawy przetrwania, zabezpieczenia pokoju, zaspokojenia głodu i obrony życia. Do kancelarii wtargnęła osa, krążyła jak helikopter wokół głowy proboszcza, rozpraszając i przepędzając z niej katastroficzne okruchy myśli. Ksiądz Adam otworzył drzwi z balkonu, zmuszając osę do opuszczenia kancelarii. Świat jest taki piękny - mruczał pod nosem - a ty decydujesz się na kancelarię zawaloną tygodniową porcją papieru i krążenie wokół głowy starego proboszcza, który właśnie rozstawia swoich bliźnich po kątach. Biadolenie można sobie podarować. Naprawę świata trzeba zacząć od samego siebie - pomyślał ksiądz Adam - i uderzył się w piersi aż zadudniało. Postanowienie poprawy przerwał natrętny dzwonek. Pani Monika poszła otworzyć i przywitać gościa. Zawołała głośno, że żelazne drzwi są otwarte. Za chwilę zadudniło z pogłosem metalicznym. Ks. Bochenek słyszał strzępy toczącego się dialogu. Pani Monika, chcąc ocalić spokój rekonwalescenta, informowała, że proboszcz co dopiero wrócił ze szpitala i jest dopiero na rozruchu, na co damski głos oznajmił, że sprawa jest ważna i nie cierpiąca zwłoki. Pani Monika dała się przekonać, bo ciągle jeszcze wierzy ludzkim zapewnieniom. Po chwili ukazały się w kancelarii dwie niewiasty, raczej okrągławe, w lodenowych płaszczach, na głowach kapelusiki w stylu myśliwskim z zakręconymi piórkami. Ks. Bochenek przywitał gości, po czym zaproponował miejsca przy stole, sam usiadł ostatni, oczekując wiadomości ważnej i nie cierpiącej zwłoki. Jedna z pań, powiedziała, że chciałyby porozmawiać, na co proboszcz przytaknął, pytając ostrożnie o ciężar gatunkowy sprawy. Kiedy jego rozmówczyni zaznaczyła, że chodzi o jego zbawienie wieczne, które Kościół katolicki nie jest mu w stanie zagwarantować, wiedział, że ma do czynienia z przedstawicielkami tak zwanych Świadków Jehowy. Powiedział więc tonem błagającym, że wrócił co dopiero ze szpitala, lekarz zalecił mu unikanie niepotrzebnych stresów, prosi więc usilnie o litość, powołując się na przykazanie miłości bliźniego, czym wywołał lawinę oskarżeń przeciwko Kościołowi, który nic innego nie robi, tylko depcze haniebnie przykazanie miłości Boga, bliźniego i wszystkie inne przykazania. Pani świadkowa Jehowy recytowała wyuczony tekst jak Hanka Bielicka. Nie było siły ją uspokoić i zmusić do słuchania. Ona nie przyszła słuchać. Ona przyszła ratować duszę proboszcza, która zginie marnie, jak się pan nie ocknie i nie zawróci! Ksiądz Bochenek prosił drugą panią, która milczała, żeby próbowała zatrzymać lawinę wywodów tamtej, tamta była jednak w transie i tylko rychły koniec świata mógł sytuację uratować. Końca świata nie należało sobie życzyć nawet ze względu na panie z piórkami na kapelusikach. Postanowił więc ks. Bochenek wytrzymać i skoro był chwilowo skazany na towarzystwo świadków Jehowy, postanowił uważnie słuchać, żeby poznać metodę ich postępowania i argumentacji. Słuchał więc skupiony, bawiąc się długopisem i obserwując ukradkiem piórko na kapelusiku przemawiającej. Piórko drgało, trzęsło się i przytakiwało. Ks. Adam uśmiechał się od czasu do czasu pobłażliwie, co recytującą zaczęło wyraźnie denerwować. Po jakimś czasie potok słów zamienił się w potoczek. Każdy się w końcu męczy. Księdzu Bochenkowi żal się zrobiło obu kobiet. Postanowił do końca zachować kapłański fason. Gdy potoczek zaczął wysychać, ks. Bochenek zapytał panie o zdrowie, samopoczucie, o mężów, dzieci i wnuków. Pochwalił się przebytą chorobą, na co jedna z pań również pochwaliła się cukrzycą, inna zaś poskarżyła się na żylaki. Proboszcz zalecił lekarza, który ponoć jest dobry w żylakach. Rozmowa stała się ludzkim dialogiem, niewymuszonym, znaczonym miłością bliźniego. Ks. Adam powiedział, że jest wielce rad z osobistego poznania tak sympatycznych pań. Prosił koniecznie o zapowiedzenie następnej wizyty telefonicznie, żeby mógł znaleźć dla nich trochę więcej czasu. Dzisiaj bowiem nie czuje się najlepiej. Panie nabrały rumieńców i faktycznie zabierały się do wyjścia. Wychodząc, przekomarzały się. Ks. Bochenek stanął przy oknie, odprowadzając panie wzrokiem. Wsiadały energicznie do samochodu. Jedna z nich potrąciła kapeluszem o nadwozie. Kapelusz poturlał się po jezdni i zatrzymał dzięki sterczącym piórkom. Ks. Adam zrozumiał nagle, że piórka na kapeluszu spełniać mogą funkcje wielorakie, często bardzo pożyteczne. Proboszcz Klein Niesielregendorfu wrócił do swoich papierów. Po wizycie upierzonych świadków Jehowy czuł się zmęczony. Patrząc przez okno w kolorową dal, myślał o skomplikowanej roli produkowanych przez ludzi słów. Ich skuteczność jest odwrotnie proporcjonalna do ilości i wprost proporcjonalna do ciężaru gatunkowego produkującego. Słowa mają niebywałą moc, mogą jednak denerwować lub nudzić. Gdy nudzą, osiągają skutek odwrotny do zamierzonego. Pan Jezus przemawiał jak ktoś, kto ma moc. Często denerwował swoich słuchaczy, nigdy jednak nikogo nie zanudzał. Zanudzanie słuchaczy pachnie grzechem o pomstę do nieba wołającym. Wszelkiego autoramentu kaznodzieje i nauczyciele powinni pod tym aspektem robić codzienny rachunek sumienia. Ks. Adam poanalizował nieco własne kazania i lekcje religii. Z kuchni wyczołgał się zapach pieczeni zaprawiony czosnkiem. Odezwał się kolejny dzwonek. Pani Monika idąc przedpokojem, gderała, że trzeba było zostać w szpitalu. Ludzie dowiedzieli się, że proboszcz wrócił, szturmują więc probostwo jak Szwedzi Częstochowę. Potem okrasiła oblicze jednym ze swoich najprzymilniejszych uśmiechów. Nigdy nie zapominała, że reprezentuje Kościół święty i robiła to doskonale. Mruczenie ustawało dokładnie w momencie, gdy nawiązywała osobisty kontakt z gościem. Tym razem witała serdecznie niewiastę w wieku balzakowskim i jej partnera, który widząc urokliwą gospodynię, grabił w pośpiechu resztki włosów, żeby zrobić wrażenie. Goście zostali skierowani do kancelarii. Rozglądali się bacznie, potem przywitali się z proboszczem, który im prawdopodobnie nie pasował do landszaftu. W niczym nie przypominał księdza, jakiego oglądali w amerykańskim lub francuskim filmie. Żywego księdza oglądali po raz ostatni w dniu bierzmowania. Niewiasta zajęła miejsce przy stole, potem usiadł jej partner i proboszcz. Po krótkiej przerwie, w której wyczuwało się rosnące napięcie, kobieta oznajmiła, że chce koniecznie być matką chrzestną. Mężczyzna wodził wzrokiem po ścianach, bo znał doskonale kondycję chrześcijańską swej partnerki i czekał na pyskówkę. Proboszcz powiedział, że się cieszy, do jego obowiązków jednak należy wymienić warunki, jakie spełnić powinna matka chrzestna lub ojciec chrzestny. Niewiasta przerwała księdzu Adamowi, oświadczając dość agresywnie, że wystąpiła z Kościoła. Ksiądz Adam powiedział spokojnie, że matką chrzestną w Kościele katolickim może być li tylko katoliczka. Jest to warunek zasadniczy, o innych warto wspomnieć, gdy ten zasadniczy jest spełniony. Kobieta nabrała koloru kardynalskiego i eksplodowała jak wiązka granatów ręcznych. Nagadała najpierw na Kościół, że jest zacofany, nieludzki, nieprzyjazny ludziom i nieżyciowy. Potem dobrała się do papieża, który nie pozwala kobietom przyjmować święceń. Potem przyszła kolej na księży, którzy nic nie robią, prowadzą życie niemoralne i niewinnych ludzi przykazaniami gnębią, w które sami nie wierzą. Nastąpiła zapowiedź zniknięcia Kościoła z życia i świata, na co ona z radością i niecierpliwością czeka. To są wasze ostatnie podrygi, krzyczała w kierunku proboszcza i machała palcem wskazującym jak jeden z polityków PRL-u, którego pochłonął lamus historii. Wszystko, co po nim pozostało, to pamięć jego grożącego palca. Sit transit gloria mundi. Kobieta nabrała powietrza i wyrecytowała jeszcze zwarty traktak o demokracji, o której Kościół pojęcia nie ma. Po traktacie o demokracji, wróciła do wspomnień z młodych lat. Opowiedziała księdzu Bochenkowi, dlaczego wystąpiła z kościoła. Była w internacie i szkole prowadzonej przez siostry zakonne. Uczennice musiały co niedzielę brać udział we mszy świętej, co ją tak wykańczało psychicznie, że postanowiła zaraz po maturze z tym skończyć. I dotrzymała słowa. Ksiądz Adam patrzył pełen litości na nieszczęsną siostrę w Chrystusie i powiedział, że po maturze mogła po prostu nie uczęszczać do kościoła, skoro ją to tak bardzo wykańczało, po co od razu ostentacyjnie i formalnie Kościół opuszczać. Trzeba było sobie zostawić trochę czasu na zdrowy pomyślunek i porządki we własnym wnętrzu. Dodał po chwili spokojnie, że jej demonstracyjna nienawiść do Kościoła świadczy raczej o poczuciu własnej winy niż o czymkolwiek innym. Kobieta powiedziała, że musi być matką chrzestną, bo obiecała koleżance, która urodziła synka. Ona zawsze słowa dotrzymuje. Ksiądz Bochenek uśmiechał się smutno, przypominając sobie słowa świętego Jana: Każdy człowiek jest kłamcą. Po chwili błogiej ciszy, kobieta zapytała, co w takim razie ma zrobić, żeby być matką chrzestną. Mam wstąpić do Kościoła, a potem zaraz wystąpić? Smutek i przygnębienie proboszcza były widoczne. Radził kobiecie z takiego płaskiego manewru zrezygnować, gwoli prostej, ludzkiej uczciwości. Radził przyjąć rolę świadka chrztu, rolę matki chrzestnej pozostawić komuś, kto czuje się katolikiem i może wziąć odpowiedzialność za swoje słowa wypowiedziane podczas chrztu dziecka. Kobieta zapytała prawie normalnym tonem, czy będzie mogła trzymać podczas chrztu świecę jako świadek chrztu. Ksiądz Bochenek przytaknął zrezygnowany, informując odłączoną siostrę, że świeca jest symbolem obecności Chrystusa w duszy dziecka, w rodzinie, w życiu chrześcijan. Goście odeszli w milczeniu. Pozostawili w duszy kapłańskiej księdza Adama niesmak potworny i smutek przygnębiający. Największym problemem dla Kościoła byli i są zawsze tak zwani katolicy z metryki - tak nazywano ich w Polsce. W Austrii trzeba ich nazwać ekskatolikami, bo przeważnie formalnie opuścili Kościół. Najsmutniejsze jest to, że opuścili go ostatecznie z powodu skromnej sumy. Judasz opuścił Mistrza z powodu 30-stu srebrników, za co można byłoby dzisiaj kupić małego suzuki lub cinquecento. Zarówno katolicy z metryki jak i ekskatolicy są największym cierpieniem Kościoła, zadają mu najwięcej bólu, stanowią najgorszą dlań reklamę. Ksiądz Bochenek zastanawiał się często nad kościelnymi emigrantami. Zaskakiwał go stosunkowo często ich nagłe pragnienie zawarcia ślubu kościelnego, odegrania roli rodzica chrzestnego, czy walka o chrzest dla dziecka, w wypadku obu wystąpionych rodziców. Przeżył także kilka dramatycznych scen z powodu konieczności odmówienia pogrzebu katolickiego. Słyszy wtedy zawsze zarzuty pod adresem Kościoła i papieża, że są bez serca, pozbawieni miłości, litości i ludzkich uczuć. Ekskatolicy odwrócili się od Kościoła w sposób ostentacyjny, urzędowy, publiczny, gdy Kościół pozwala sobie im o tym przypomnieć i traktuje ich jako bezwyznaniowców, kłócą się, zwalają winę na Kościół i próbują go na gwałt reformować. Ksiądz Adam podszedł do okna i obserwował machinalnie sąsiada, rozciągającego siatkę na nowych żelaznych słupkach ogrodzenia. Myślami drążył temat tak zwanych wiernych i niewiernych Kościoła. Nieliczny procent wiernych lgnął w Austrii do Kościoła. Przeciętnie około sześć procent z tych, których wierność polegała jedynie na płaceniu Kirchenbeitragu. W Klein Nieselregendorfie było ich mniej więcej dwadzieścia procent. W Lindentalu może trzydzieści. Można więc spokojnie mówić o diasporze Kościoła wśród ochrzczonych. Bo olbrzymia większość Austriaków jest ochrzczona. Jest to sytuacja nowa, dziwna i zaskakująca. Proboszcz musi sytuację diaspory przyjąć do wiadomości i przestać rozmawiać z katolikami tak, jak się zazwyczaj rozmawia z katolikami świadomymi swej wiary, próbującymi zgodnie z jej depozytem żyć. Proboszcz ma przeważnie do czynienia z neopoganami, czczymi konsumentami, z ludźmi wierzącymi w potęgę pieniądza i wiedzy. Wszystkie inne, niewygodne problemy zmiata się pod dywan czyli udaje, że ich nie ma. Ta kategoria katolików traktuje księdza i kościół jako dekorację do chrztu, ślubu czy pogrzebu; jako rodzaj showbusinessu, gdzie się zamawia ulubione melodie (nieboszczyk szwagier przepadał za piosenką Marleny Dietrich Vor der Kaserne, vor dem grossen Tor...) lub: my sobie życzymy te murzyńskie songi, te negro spiritual na ślubie. Brat męża (narzeczeni mieszkają przeważnie razem od lat, czasem mają kilkoro dzieci, najczęściej jedno) słyszał taki zespół w kościele, w Wiedniu i powiedział, że bez negro spiritual ślub wypadnie blado. Ksiądz Adam próbuje katolikom uświadomić czym jest sakrament, o co w Kościele chodzi, natrafia jednak przeważnie na uszy z drzewa dębowego. Nadaje na falach, które ze skali odbiorców dawno zniknęły. Jest to najtrudniejszy problem duszpasterza w tych rejonach. Misjonarz w Zambii czy Boliwii buduje na wierze zastanej lub wierzeniach, duszpasterz mający reewangelizować katolików Europy Zachodniej nie ma na czym budować. Konfrontowany zostaje jakże często z totalną pustką wewnętrzną, krzykliwą, zadziorną i denną. Jej klasyczne przejawy można zaobserwować na Mallorce lub innej Ibizie, gdzie tłuszcza chrześcijan daje publiczny popis samowoli, głupoty i solitera. Soliter jest bowiem jedynym życiem wewnętrznym hałasujących chrześcijan. W Lindentalu sprawował funkcję kościelnego przezacny pan Rauchfass Helmut. Pan Rauchfass był znakomitym inżynierem budowy maszyn. Był przekonanym Niemcem. Osiadł jako emeryt w Lindentalu i zaproponował swoje usługi jako kościelny. Był tak samo znakomitym kościelnym i lektorem jak poprzednio inżynierem od budowy lokomotyw. Był chrześcijaninem, przed którym należało uchylać kapelusz. Pan Rauchfass nigdy nie był na Mallorce. Kiedyś oglądał reportaż w telewizji o swoich rodakach, wyjących po nocach w stanie upojenia alkoholowego na cudzej wyspie. Zapałał głębokim wstydem. Ksiądz Bochenek czuł się zaszczycony, mogąc się zaliczać do przyjaciół pana Helmuta. Pan Rauchfass narzekał od dłuższego czasu na złe samopoczucie, nikt tego jednak nie traktował poważnie. Pewnego dnia wybrał się do lekarza. Za lekarzami nie przepadał. Załamał się kompletnie w poczekalni. W stanie nieprzytomnym dostał się do szpitala, gdzie pobył na stacji intensywnej terapii, potem leżał przez trzy tygodnie w tak zwanym sztucznym śnie. Wrócił do domu, żeby się pożegnać na zawsze. Pan Helmut świętej pamięci miał trzech synów, dwie córki i piętnaścioro wnucząt. Był z nich dumny. Umarł w tym momencie, kiedy zaczęli się dobrze zapowiadać. Synowie i córki zjawili się w komplecie u księdza Bochenka, żeby omówić uroczystość pogrzebową. Pomysłów zatrzęsienie, co jeden to wspanialszy, oryginalniejszy i bardziej teatralny. Ksiądz Adam zaczął w trakcie chaotycznej debaty synów i córek rozumieć, dlaczego świętej pamięci pan Helmut dumny był z wnucząt. Wierszyki, solo na flecie, osobiste wspomnienia jednego z synów, wierszowany dialog z nieboszczykiem, Largo z opery Xerkses Haendla, ulubioną pieśń zmarłego Ciebie Boże wielbimy i koniecznie wierszyk w języku angielskim, recytowany przez jedną z wnuczek z Kanady. Ksiądz Bochenek ośmielił się zapytać, czy wnuczka włada także językiem niemieckim. Ma się rozumieć - odpowiedziała matka - oba języki opanowała perfekt. Ksiądz Bochenek nabrał odwagi, proponując wygłoszenie tego samego wierszyka po niemiecku, żeby goście żałobni zrozumieli. Propozycję proboszcza skwitowano pogardliwym milczeniem. Co tam taki stary ksiądz może wiedzieć o tym, jak się urządza pogrzeb ojcu i dziadkowi, którego wnuki władają dwoma językami - pomyśleli młodsi Rauchfassowie - i dalej knuli dziarskie plany artystycznego pogrzebu ojca. Ksiądz Bochenek zrozumiał nagle, że ma do czynienia ze zjawiskiem neopoganizmu w czystej postaci i wyobrażał sobie, jakie męki cierpi stary Rauchfass, patrząc z niebieskich podwoi na niepotrzebną i żenującą szamotaninę swoich pociech. Ksiądz Adam postanowił wytrzymać do końca, w związku z czym poprosił zmarłego pana Helmuta, żeby mu wyprosił łaskę anielskiej cierpliwości i odrobinę heroicznej miłości bliźniego. Stary Rauchfass nie zawiódł, co znaczyło, że potraktowano go po tamtej stronie poważnie. Ksiądz Bochenek uśmiechał się smętnie do wspomnień. Radził staremu Rauchfassowi również uzbroić się w cierpliwość. Głównym reżyserem ludzkich losów jest Pan Bóg, który nie zostawi błagania starego ojca bez odpowiedzi. Druga i trzecia generacja Rauchfassów jest jeszcze w drodze, ma szansę wiele spraw przeżyć, przemyśleć i skorygować, czego należy jej koniecznie życzyć. Słychać było zgrzyt hamulców. Listonosz podjechał z tupetem i wtłoczył do obszernej skrzynki na listy kolejne kilogramy papieru. Ksiądz Adam wyszedł przed dom, żeby wyłowić, co niezbędne, resztę wrzucił do kosza z bardzo mieszanymi uczuciami. Na świecie - pomyślał - tysiące dzieci umiera z głodu, a my wyrzucamy miliony szylingów do koszów, potem płacimy dalsze miliony, żeby tamte miliony wywieść na śmietnisko. Odezwał się telefon. Pan Traurig z zakładu pogrzebowego meldował kolejny pogrzeb. Referował z naciskiem, że rodzina życzy sobie jak najskromniejszy pochówek. Tylko egzekwie w kostnicy cmentarnej i modlitwy nad grobem. Ksiądz Bochenek był zdziwiony. Po raz pierwszy w ciągu dziesięciu lat pobytu w Klein Nieselregendorfie, rodzina rezygnowała z normalnego pogrzebu. Zapytał dla pewności, czy nieboszczka należała do naszego Kościoła, czy nie ma w tej całej historii jakiegoś haka? Pan Traurig zapewniał, że wszystko jest w porządku, poza śmiercią pani Margarete Fromm oczywiście, którą rodzina pragnie pożegnać jak najskromniej i bez zbędnego zamieszania. On zaproponował zwykłe usługi zakładu, zareklamował modlitwę różańcową w kościele i mszę świętą. Rodzina jednak, znaczy się siostrzenica zmarłej, twardo obstawała przy minimalnym nakładzie sił i środków. Podekscytowana siostrzenica powiedziała, że zmarła nie zostawiła marnego grosza, ją zaś nie stać na opłacenie normalnego pogrzebu. Ksiądz Bochenek zaproponował, że zrobi dla zmarłej siostry w Chrystusie wszystko gratis, na co coraz bardziej zdenerwowana niewiasta odrzekła, że ciocia nie była żebraczką. Ksiądz Bochenek odłożył słuchawkę, próbując odgadnąć, co się za skromnym pogrzebem pani Margarete Fromm kryje. Wieczorem, kiedy ubierał się do mszy świętej, kościelny Gutsbauer, zawiadomił proboszcza o śmierci pani Fromm. Ksiądz Adam poinformował kościelnego, że pogrzeb odbędzie się w piątek, w godzinach przedpołudniowych z kostnicy cmentarnej. Gdy zobaczył szeroko rozdziawioną gębę pana Gutsbauera, dodał, że rodzina takie wyraziła życzenie. Zacny Gutsbauer ochłonął nieco i zaczął wyliczać wszystkie zasługi zmarłej. Pani Fromm należała do III Zakonu świętego Franciszka i bractwa różańcowego, była codziennie na mszy świętej, opiekowała się biednymi w parafii, pewien pokaźny procent emerytury ofiarowała regularnie na cele misyjne. Razem z mężem - gdy stary Fromm jeszcze żył - majstrowała własnoręcznie różańce, które potem wysyłała do Gwinei lub Afryki. Żeby takiemu człowiekowi nie pozwolić przynajmniej na normalny ludzki pogrzeb, to niesłychane i oburzające! Nazajutrz, z samego rana, przyszedł pan Gutsbauer na probostwo. Miał minę detektywa, który znalazł tak zwany gorący ślad. Uderzył się w czoło i oznajmił z pewnym tryumfem, że znalazł klucz do sprawy pogrzebu pani Fromm. Zeszłego roku latem, gdy ksiądz proboszcz był na urlopie, zmarł nagle i niespodziewanie mąż siostrzenicy pani Fromm, ten otyły Rachedurst. Okazało się, że wystąpił z Kościoła. Jego żona walczyła wtedy o katolicki pogrzeb dla swego Leonharda, chcąc wykorzystać nieobecność księdza proboszcza i ewentualną niewiedzę jego zastępcy. Nie doceniła doskonałej organizacji Kościoła. Musiała w końcu swego Leonharda, pochować skromnie, co ją maksymalnie dotknęło, bo znany był i ludzi na pogrzebie było moc. Wmawiała wprawdzie znajomym, że pogrzeb męża odbył się bez księdza, bo proboszcz jest na urlopie, do innego księdza nie miała zaufania. Ludzie słuchali, kiwali głowami, wyrażali najszczersze kondolencje, wiedzieli jednak swoje. Teraz, gdy zmarła ciocia Fromm, postanowiła się pani Brunnhilda Rachedurst odegrać na Kościele, zamykając pobożnej cioci drogę do kościoła. Wieść o skromnym pogrzebie rozeszła się lotem błyskawicy. Bractwo różańcowe zamówiło mszę świętą za duszę zmarłej pani Margarete Fromm, z sąsiedniej parafii zameldował się ksiądz, który znał świątobliwe życie zmarłej. Prosił o możność koncelebry. Przed mszą świętą, bractwo i członkowie III Zakonu, odmawiali bolesną część różańca. Ks. Bochenek wygłosił homilię, w której było całe jego kapłańskie serce. Po mszy świętej wyruszył znaczny orszak w kierunku kostnicy, gdzie obok trumny pani Fromm, sterczała jej siostrzenica Brunnhilda i dwie inne żałobne panie. Mała hala zapełniła się ludźmi, którzy kochali panią Margaretę. Ksiądz z sąsiedniej parafii wymienił w krótkich słowach zasługi zmarłej i podziękował za świadectwo wiary i prawdziwie chrześcijańskiej miłości. Potem wyruszyła pani Fromm w swoją ostatnią ziemską drogę, otoczona żalem i miłością braci i sióstr franciszkańskich, wspólnotą różańca i wiernymi, którzy przez nią stali się lepsi. Ksiądz Bochenek snując reminiscencje z dziwnego przebiegu pogrzebu pani Fromm, skonstatował, że zło i dobro walczy z sobą zażarcie do grobowej deski. Z czego wniosek, że nigdy nie należy zaniechać czujności. Przypomniał sobie słowa z komplety: Bądźcie trzeźwi! Czuwajcie! Przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży szukając kogo pożreć. XX. Brzemię duszpasterskiej odpowiedzialności. Ksiądz Bochenek pracował zwykle w każdy piątek przed południem nad kazaniem niedzielnym. Studiował najpierw czytania, skupiał się potem na jakimś ważniejszym szczególe, próbował wreszcie znaleźć pomost między relacją sprzed prawie dwu tysięcy lat a konkretną sytuacją dzisiejszego człowieka. Próbował dowiercić się do tych pokładów czytań i współczesnych zjawisk, które są ponadczasowe, zawsze aktualne, ilustrujące odwieczne prawa, ustalone przez Stwórcę. I do częstego dramatu, wynikającego z nadużycia wolności, która nie jest celem człowieka, a instrumentem do jak najpełniejszej realizacji miłości. Ksiądz Adam próbował zrozumieć cudzołożną niewiastę, motywy jej niewierności. Próbował wyobrazić sobie sylwetkę psychiczną jej męża, którego święty Jan nie wspomina, choć powinien. Niewykluczone, że właśnie on, jakiś postępny Szmulek, tyranizujący żonę Abele, lub opętany seksem pozbawionym ludzkich uczuć Jonataś, spowodował łańcuch zła, mający się zakończyć linczem słabej kobiety. Być może ona była typem carycy Katarzyny, choć caryca nie była ponoć taka szalona jak jej sława. Kronikarz nie pozwala zajrzeć za kulisy dramatu cudzołożnej kobiety, chodzi mu bowiem o inny aspekt tej dramatycznej historii, o jej rozwiązanie przy pomocy miłosierdzia, które zawsze pragnie przerwać każdy łańcuch zła. Ksiądz Bochenek zapatrzył się przez okno na kosy, które z ledwo opierzonej lipy, startowały w kierunku dzikiego wina, wydziobując resztki zeszłorocznych owoców. Wracały jak samoloty z wyprawy na nieprzyjaciela i dyskutowały potem na temat opłacalności wyprawy. Za chwilę startował następny, prosząc prawdopodobnie kolegów, żeby go wcześnie ostrzegli przed kotem sąsiada, który grasował czasem po podwórzu i pozornie nie zwracał uwagi na przylepione do ściany kosy. Kot nie musiał polować na ptaki. Cieszył się u sąsiada wysokim standardem życiowym. Pozostał w nim atawizm polowania, zabijania. W wielu ludziach - pomyślał ksiądz Adam - funkcjonuje ten sam atawizm, choć mają zegarki elektroniczne na rękach, krawaty w groszki i paseczki, kanty na spodniach i dwa razy dziennie czyszczą zęby odolem. Zapatrzony w lipę, obskakiwaną przez kosy, zapomniał ksiądz Adam o cudzołożnej kobiecie i niedzielnym kazaniu. Rodząca się wiosna obudziła w nim atawistyczną tęsknicę, nieokreśloną, naszpikowaną niepokojem i nadzieją, zachwytem i tkliwością. Postanowił przerwać rozmyślanie nad cudzołożną niewiastą i Panem Jezusem, który obnażył jej niedoszłych katów, za co nie zaskarbił sobie ich sympatii. Wiosna była powabniejsza i nadobniejsza. Narzucił na się lekką kurtkę i oznajmił, przechodząc obok kuchni, że uległ czarowi wiosny i idzie na jej spotkanie. W kuchni rozchodził się zapach przysmażanej cebuli i melodia nachalnego zespołu. Pani Monika pokazała na ucho, że nie dosłyszała, ksiądz Bochenek pokazał na drzwi wyjściowe, żeby zrozumiała. Pokazała na zegar, co miało znaczyć, kiedy wróci? ksiądz Adam wskazał palcem usta, co miało znaczyć, że będzie na obiedzie. I tak sobie pogadali jak głuchoniemi, ciesząc się życiem i wiosną. Przy probostwie parkował właśnie swój rower z bańką na mleko zacny pan Apostl, któremu srebrzysta kropla wisiała na samym czubku nosa. Zlikwidował ją brutalnie po czym powiedział, że ta stara Kitlitschka, co mieszkała obok wodociągu, zmarła w nocy na zawał. Rano przyszła sąsiadka, która miała klucz od Kitlitschkowej, bo jej pomagała i robiła zakupy, pani Doupek. Zobaczyła panią Kitlitschek skuloną w fotelu i bladą jak te młode dziewczyny zwane grufti. Jak dotknęła jej ręki, wiedziała, że dla pani Kitlitschek zakupów robić już nie będzie. Potem przyjechało pogotowie i zabrali panią Friederikę, bo Kitlitschkowej tak było na imię. Ci z pogotowia byli za dziesięć minut. Pan Apostl spojrzał na księdza Adama, ale jego oczy dotykały transcendencji. Zamyślił się prawdopodobnie nad tajemnicą życia i śmierci, co miał do zawdzięczenia pani Kitlitschowej. Ksiądz Adam pożegnał się z panem Apostlem, życząc jak najlepszej perspektywy na przyszłość doczesną i nieograniczoną czasem i przestrzenią. W jego słowach pobrzmiewała nuta odrobiny minorowej zadumy i fascynacji. Śmierć fascynowała księdza Bochenka od najwcześniejszych lat, od czasu, gdy bacznie obserwował zmarłego braciszka, leżącego wygodnie w białej trumnie. Czekał aż się poruszy, otworzy oczy, uśmiechnie. Czekał niecierpliwie, potem ponaglał braciszka, dotykając jego zimnych rąk. Edek był jednak uparty i obojętny na wszelkie zaczepki. Dorośli nie chcieli mu niczego wytłumaczyć. Później, gdy sam był dorosły, zrozumiał, że dorośli sami niczego nie rozumieją. Śmierć jest przerażającą i fascynującą tajemnicą. Braciszek Edek bardzo wcześnie zajrzał za jej kulisy. Drugi brat księdza Adama, który urodził się po śmierci Edka, zmarł mając pięćdziesiąt siedem lat. Ci dwaj spotkali się po tamtej stronie. Dziwne spotkanie, pełne niespodzianek i euforii. Odszukali z pewnością rodziców i dawaj obgadywać tych, co jeszcze pozostali na tym łez padole. Ksiądz Adam uśmiechnął się, wzbudzając akt wiary w życie wieczne, akt nadziei, że doszlusuje do swoich, którzy już wierzyć nie muszą, bo wiedzą i akt miłości do Pana Boga i swoich najbliższych, znajdujących się po tej i tamtej stronie tajemniczej kurtyny. Do krótkiej modlitwy włączył panią Kitlitschka, za którą czuł się odpowiedzialny. Należała do wybranej trzody Klein Nieselregendorfu, której zastępczym pasterzem był niegodny Adam Bochenek. Na przystanku autobusowym koczowały dalsze dwa barany ze stada Klein Nieselregendorfu, żłopiące od rana zimne piwo z blachy. Za nich czuł się ksiądz Adam także odpowiedzialny. Pozdrowił Pana Boga i zapytał baranów o zdrowie. Odpowiedzieli na pozdrowienie zwartym duetem. Uśmiechy z obu stron o różnej jakości, po czym ksiądz Adam w swoją stronę, barany w swoją. Jednym z najtrudniejszych zadań na świecie, jest niesienie pomocy innym baranom. Najczęściej bywa tak, że pomóc nie sposób. Niesienie pomocy baranom przypomina jakże często pojedynek. Barany są z góry wrogo nastawieni do tych, którzy pragną ich odbaranić. Szpady krzyżują dwie odrębne, samoistne, niezależne, niezawisłe, niepodległe i suwerenne wole. Ksiądz Adam przypomniał sobie nieszczęśliwego ojca, który przez dwa pełne lata krzyżował szpady z własną córką, którą kochał nade wszystko. Piętnastoletnia dziewczyna dała się porwać modzie odchudzania. W klasie wszystkie koleżanki połknęły bakcyla odchudzania, postanawiając najwidoczniej nie połykać niczego innego. Dziewczyna pościła ilościowo, jakościowo i wchodziła siedemdziesiąt osiem razy w ciągu doby na wagę. Dziewczyny ubywało w szybkim tempie, jej zdrowa cera stała się matowo biała o lekkim zielonkawym odcieniu. Oczy podkrążone, apatia, brak kontaktu z najbliższymi, fatalne wyniki w szkole. Wizyty u lekarza, stwierdzenie niedożywienia, anemii i konieczność racjonalnego, zdrowego odżywiania. Dziewczyna w dalszym ciągu walczyła z otyłością, doprowadzając się do stanu skrajnego wyczerpania. Przestała w ogóle jeść, bo żołądek nie przyjmował. Kompletne załamanie i szpital, gdzie przez kilka tygodni Bogu ducha winni lekarze walczyli o życie dziewczyny. I zrozpaczony ojciec, nerwowo zupełnie wykończony, tudzież bezradna matka błagająca rozpaczliwie Boga o ratunek. Dziewczynę uratowano wielkim nakładem sił i kosztów. Potem przebywała kilka tygodni w sanatorium, gdzie musiała przyzwyczaić się do ludzkiego jedzenia. Psycholog próbował ją przekonać, że jest normalną, ładną, zgrabną dziewczyną i nie musi udawać nieboszczyka, żeby się podobać koleżankom w klasie i chłopcom. Wróciła do domu, nadrobiła stracony rok, uszczęśliwiła rodziców i była o jedno tragiczne doświadczenie bogatsza, bez którego można się było świetnie obejść. Ojciec opowiadając księdzu Bochenkowi o swojej gehennie, powiedział na koniec, że najtragiczniejsze jest to, iż własnemu dziecku nie można pomóc. Nie można nikomu pomóc, kto jest dotknięty duchową ślepotą, sparaliżowany bakcylem mody, spreparowany wewnętrznie ideologią, populistycznymi hasłami, uproszczonymi sądami, praktycznym materializmem i czczym konsumizmem. Ten rodzaj wypędza się wyłącznie modlitwą i postem. Zbyt mało ludzi ucieka się do tych środków, stąd prawdopodobnie nikłe rezultaty walki z baranizmem. Tak sobie dumał ksiądz Bochenek, krocząc krętą ścieżką, wijącą się wśród szemrzących sosen i budzących się do życia krzewów. Oszałamiał go zapach ziemi, butwiejących zeszłorocznych liści, świeżych, nieśmiałych pędów, przekomarzanie ptaków i słońce igrające wśród rozkołysanych kiści igieł. Spotkanie z owczarkiem niemieckim było dla obu stron zaskoczeniem. Ksiądz Bochenek przystanął, bo miał potężny respekt przed owczarkami niemieckimi, od czasu, gdy jeden z nich podarł mu spodnie i dobierał się do jego osobistej substancji. Owczarek miał widocznie respekt przed osobami duchownymi, bo wykrzywił łeb, dosyć długo kontemplował jegomościa, po czym obwąchał go skrzętnie i wystartował jak odrzutowiec w kierunku pana, który pojawił się na zakręcie scieżki. Dopiero, gdy panowie się pozdrowili, owczarek zaszczekał i pomknął scieżką w dół, żądny przygód i poznania świata. Za chwilę spotkał ksiądz Adam inżyniera Feinblecha ze swoim wyżłem. Inżynier Feinblech prowadził wyżła przepisowo na lince, walczył z nim momentami do utraty równowagi i przeważnie zwyciężał. Inżynier Feinblech był zagorzałym wędkarzem. Panem wyżła był jego zięć, który miał obfitą, czarną brodę i mało czasu. Pan Feinblech szarpiąc się z psem, opowiedział księdzu Bochenkowi o udanym połowie szczupaka potężnego jak rekin panie i silnego jak traktor. Złowił go w Styrii, gdzie bardzo lubi łowić, bo jest stosunkowo cicho i przyroda jeszcze dziewicza. Ksiądz Bochenek pomyślał, uśmiechając się, że z woli Mistrza próbuje łowić ludzi w Klein Nieselregendorfie. Łowienie ludzi dla Mistrza jest bardziej skomplikowane, niż łowienie szczupaków w Styrii, tym bardziej, że konkurencja jest ogromna i przynęty nie takie, jakimi dysponuje ksiądz Bochenek. Konkurenci obiecują ludziom raj na ziemi, maszynki ułatwiające życie, pigułki na wszystkie okazje, kompletną swobodę obyczajów i zaspokajanie wszelkich potrzeb, naturalnych i wymyślonych. Ksiądz Bochenek natomiast próbuje wyruszyć do ludzi z krzyżem Chrystusowym, miłością bliźniego, wiernością małżeńską, i obietnicą szczęścia wiecznego, co dla dzisiejszego człowieka brzmi mało atrakcyjnie i nieżyciowo. Nie mógł się więc pochwalić szczupakiem potężnym jak rekin. Nie mógł się niczym pochwalić przed inżynierem Feinblechem. W tym leży ponoć siła Bochenków, jeśli wierzyć jednemu z nich, Pawłowi z Tarsu. Panowie pożegnali się, wyżeł machał ogonem jak najęty, że nudna rozmowa o szczupaku wygasła. Na horyzoncie ukazały się wzgórza, na jednym z nich ruiny zamku. Potem las, przyjazny, uspokajający, rozkołysany, nucący pieśń o Stworzycielu. Wreszcie polana, z której widać jak na dłoni zewnętrzną oprawę Klein Niesielregendorfu, za którą kryje się życie mieszkańców z wszystkimi jego niuansami. Ksiądz Bochenek podziwiał krajobraz, który się Panu Bogu wyjątkowo udał. Nucąc pod nosem motyw z Preludiów Liszta, rozkoszował się życiem, mimo śmierci pani Kiklitschki i sytuacji ogólnej. Na uniknięcie tych wydarzeń wpływu nie miał, stąd względny spokój sumienia i nastrój wiosenno-błogi. Ksiądz Adam przekroczył bramę cmentarza, życząc wszystkim spoczywającym światła wiekuistego. Usiadł na ławce i skonfrontował twarz z promieniami słonecznymi, które dość intensywnie grzały. Zamknął oczy i utonął w jaskrawej czerwieni. Z dołu dochodził szmer sunącego pociągu, przerywany krakaniem niezadowolonej wrony. Poszukał w kieszeni różańca, łącząc nadobne z pożytecznym. W miarę odmawiania tajemnic bolesnych, przypominał sobie parafian, których odprowadzał na cmentarz. Pamiętał ich gesty, słowa, uśmiechy, trwogi, niepokoje i wątpliwości. Potem spotykał ich najbliższych, pochylonych nad ich grobami, zamyślonych, uciekających chwilami wzrokiem w nieokreśloną dal, tłumiących ból rozstania, noszących w sobie zarzewie buntu przeciwko Bogu i natarczywe pytanie o sens życia, skoro jest śmierć. Sam borykał się z tymi nastrojami, pytaniami i odczuciami, bo wiele razy sterczał nad otwartym grobem ludzi najbliższych, kochanych, niezapomnianych. Znał doskonale ten dławiący ból i uczucie bezsiły. I tę chęć wykrzyczenia kilku istotnych pytań pod adresem nieba. Jakże trudno w takich momentach zestroić siebie ze słowami modlitwy Pańskiej o akceptacji woli Bożej jako w niebie tak i na ziemi. Takie myśli snuły się po głowie księdza Bochenka, ogrzanej wiosennym słońcem, powtarzającej uparcie zdrowaśki. Ksiądz Adam otworzył oczy i próbował je mrużeniem przyzwyczaić do odbioru rzeczywistości oblanej słońcem. Przed nim sterczały masywne mury kościoła, w dolinie, spoczywały domostwa Klein Nieselregendorfu. Całość robiła wrażenie dekoracji teatralnej. Widok emanował spokojem i błogością. Za dekoracją tętniło jednak życie, walka o chleb powszedni, miłość, nienawiść, wzniosłość i podłość, szczęście i cierpienie, tragiczna samotność i pragnienie samotności, nadzieja i beznadzieja, uczciwość i fałsz, opuszczone żony i socjalne sieroty, ambicje zdrowe i niezdrowe, pracowitość i pasożytnictwo pospolite, cwaniactwo, świętość i grzechy główne. Wszyscy mieszkańcy parafii wraz ze swoim pasterzem w drodze na cmentarz. Cmentarz jako taki nie daje poczucia sensu, chyba że jest trampoliną do nowego, wiecznego trwania w Tajemnicy, która pozwoliła człowiekowi zaistnieć. Ksiądz Bochenek poczuł brzemię odpowiedzialności za braci, siostry i siebie. Wstąpił do kościółka, żeby pobyć z Mistrzem, który go powołał do służby w Swojej Winnicy. W kościele pachniało modlitwami pokoleń i nadzieją. St. Johann, 22. 11. 1998.