2233

Szczegóły
Tytuł 2233
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2233 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2233 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2233 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Antoni Marczy�ski Upiory Atlantyku Tom Ca�o�� w tomach Zak�ad Nagra� i Wydawnictw Zwi�zku Niewidomych Warszawa 1994 T�oczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Pzn, Warszawa ul. Konwiktorska 9 Przedruk z Wydawnictwa Oficyna Filmowa "Galicja", Krak�w 1990 r. Pisa�a J. Szopa korekty dokona�a K. Kruk I Nawet najwi�ksze �piochy nie spa�y tej pami�tnej nocy. Wszystko t�oczy�o si� na pok�adach, wszystkie spojrzenia bieg�y na wsch�d, staraj�c si� przebi� mroki pochmurnej nocy. Gwar rozm�w zag�uszy� zupe�nie szum fal, kt�re z bezmy�ln� zaciek�o�ci� dzikiego �ycia atakowa�y pot�ne boki naszego okr�tu... Bo olbrzymi "Majestic" mia� kpi� z g�r wody w czasie burz zimowych, a co dopiero z takich trzymetrowych ba�wan�w. "Majestic" mia� respekt tylko przed lodowcami, kt�re przed laty przynios�y zgub� jego starszemu bratu "Titanicowi", ale kt� l�ka si� lodowc�w u schy�ku lata? Wi�c kpi� sobie z fal, torturowa� je ostrym dziobem i p�yn�� z jednakow� szybko�ci� ku odleg�ym brzegom Nowego �wiata, rozbrzmiewaj�c rozgwarem tysi�cznych g�os�w. Drzwi budki radiotelegrafu otwar�y si� z trzaskiem. Wypad� z nich najm�odszy oficer pok�adowy i szybkim krokiem ruszy� w stron� kapita�skiego mostka. - Co? Co? Jaka wiadomo��? - pada�y gor�czkowe pytania. Ci�ba pasa�er�w pierwszej klasy zrobi�a szpaler bez niczyjego rozkazu. Ka�dy stara� si� zaj�� jak najmniej miejsca sw� osob�, �ebrz�c tylko wzrokiem o nowiny. Niecierpliwe, natr�tne spojrzenia przeskakiwa�y ze z�o�onej we dwoje depeszy na wargi oficera, czekaj�c, kiedy z tych zaci�ni�tych ust padnie upragniona wiadomo��. Lecz on nie widzia� niemych ani g�o�nych zaczepek, a raczej udawa�, �e ich nie spostrzega. W czterech skokach przebieg� schody wiod�ce do komendanta i zasalutowawszy pi�knie, wr�czy� szefowi telegram. Gwar rozm�w ucich� jeszcze wtedy, gdy otwar�y si� drzwi kabiny radiotelegrafisty. Teraz nasta�a grobowa cisza, zam�cona tylko pie�ni� t�sknoty, nucon� od miliona lat przez fale, zak��cona tylko przez wiatr wschodni, kt�ry gra� do wt�ru na drutach anteny. Sta�em do�� blisko, by widzie� dok�adnie gr� twarzy komendanta "Majesticu". Zreszt� ca�y okr�t by� rz�si�cie iluminowany od szczyt�w maszt�w po najni�szy pok�ad. Odetchn��em z ulg� ujrzawszy, �e surowa twarz starego wilka morskiego rozja�ni�a si� szczerym u�miechem. - Dzi�ki Bogu - rzuci�em p�g�osem. Ale nie wszyscy widzieli ten uspokajaj�cy u�miech, nie wszyscy utrzymali nerwy na wodzy. Posypa�y si� okrzyki wi�cej lub mniej uprzejme. - Jaka wiadomo��? - Lec�? - Ujrzymy ich? - Czytaj pan, u diab�a! - Sam zaspokoi� ciekawo��, a nam ka�e czeka�. - Hallo, captain! Czy� pan zasn��? - No, dowiemy si� wreszcie, czy nie! Komendant podni�s� d�o� w g�r� na znak, �e pragnie przem�wi�. S�owa niedopowiedziane zawis�y na wargach, okrzyki skona�y w krtani. Cisza by�a, jak na cmentarzu w noc bezwietrzn�, pogodn�. - Ladies and gentelmen! Nasza radiostacja otrzyma�a przed chwil� depesz�, nadan� z kabiny samolotu "Victoria". Przeczytam wam jej tre��. S�uchajcie!... Niby lekki podmuch wiatru zaszemra�o echo westchnie� ulgi z piersi setek tysi�cy. Spojrzenia wszystkich oczu przylgn�y do wylotu tuby megafonu, kt�ra umilk�a na moment. Kapitan czyta� powoli, akcentuj�c ka�de s�owo, aby je zrozumieli nawet najdalej stoj�cy, nawet pasa�erowie trzeciej klasy, szary t�um emigrant�w, odgrodzony por�czami i mosi�nymi tabliczkami od wytwornej publiczno�ci pierwszej klasy oraz luksusowych kabin. "Druga pi�tna�cie. Wszystko idzie dobrze. Motor znakomity. Martini przy kierownicy. Za kwadrans dop�dzimy "Majestica". Ashley rzuci wam bukiet kwiat�w zerwanych wczoraj w Wersalu. Schowajcie je na pami�tk� naszego spotkania. Do zobaczenia... Ashley, Martini, Petit. " Znowu chwila ciszy, potem tuba megafonu zagrzmia�a po raz trzeci... - Ladies and gentelmen! "Victoria" osi�ga w tej chwili po�ow� drogi z Europy do Ameryki. Na cze�� bohaterskich lotnik�w wznosz� okrzyk: Niech �yj�! - Niech �yj�! - rykn�o tysi�c g�os�w, a potem rozszala�a burza okrzyk�w, orkan wiwat�w. - Niechaj powt�rnie zwyci꿹 Atlantyk! - Niech �yj�! - Niech im si� szcz�ci w powrotnej drodze! - Hip! - Hip! - Hurra! Zdumione fale przycich�y na chwil�, nads�uchuj�c ciekawie, lecz cisza trwa�a kr�tko. Trzeba by�o nie�� wielk� nowin� miliardom si�str, pl�saj�cych na bezmiarze w�d od Afryki i Europy po olbrzymi kontynent Nowego �wiata, od Grenlandii po g�ry lodowe po�udniowego bieguna... Wi�c zacz�y sw� pogwark�, szepcz�c jedna drugiej wie�� o hucznej rado�ci trzech tysi�cy ludzi, ukrytych w wielkim, �elaznym pudle, co na dziobie nios�o dumnie napis: "Majestic"... II - Lec�!... Lec�! - S�ycha� turkot motoru. - Zw�aszcza, kiedy pan krzyczy. - Cicho tam! Nie gada�. - Gdzie� ich widzicie, u licha? Bo ja... - Tam, cz�owieku. W smudze �rodkowego reflektora. Aha! - Zgasi� reflektory. To ich o�lepia. - Racja. Zgasi� reflektory! Trzy potwornie d�ugie j�zory �wiat�a odlepi�y si� od ruchliwej tafli oceanu, pog�aska�y pieszczotliwie pochy�o�� ciemnej kopu�y niebios i strzeli�y pionowo w g�r�, pozostaj�c ju� w tym po�o�eniu. - A jak nie trafi� po ciemku? - zaniepokoi�a si� jaka� leciwa pani i w dalszym ci�gu spogl�da�a przez lorgnon w przeciwnym kierunku od tego, sk�d mia� nadlecie� aeroplan. - Jak to nie trafi� - �achn�� si� ma��onek zdezorientowanej jejmo�ci. - Czy iluminacja naszego statku nie starczy im za drogowskaz? To by�a prawda. "Majestic" iluminowano jakby na przyj�cie ksi�cia Walii. Wzd�u� maszt�w, lin, komin�w, r�wnolegle do burt od dziobu do rufy, wzd�u� daszk�w, nad wszystkimi pok�adami p�on�y, niezliczone �ar�wki, nadaj�c transoceanicznemu parowcowi wygl�d okr�tu jak z bajki. Huk motoru zag�uszy� uczone wywody grubego pastora na temat roli kompasu i innych przyrz�d�w, jakimi lotnicy niew�tpliwie rozporz�dzaj�, skutkiem czego reflektory ani im pomog�, ani zaszkodz�... Trzykrotnym rykiem syreny okr�towej powita� "Majestic" zbli�anie si� samolotu. �adne pi�ro nie opisze entuzjazmu, jaki potem zapanowa�. D�onie opuchni�te, zaczerwienione od ustawicznego bicia brawo, klaska�y dalej mimo b�lu; zachrypni�te gardziele, wyrzuca�y niezmordowanie tuziny okrzyk�w i w�r�d piekielnej wrzawy opada�a "Victoria" coraz ni�ej, coraz ni�ej, ko�uj�c r�wnocze�nie doko�a roz�piewanego okr�tu. Z tylnego pok�adu puszczano ognie sztuczne. Tryska�y wi�c gejzery srebrnych iskier, wi�y si� ze zjadliwym sykiem z�ote w�e, jaszczury, strzela�y setkami migotliwych �wiate�ek szkar�atnych, seledynowych, pomara�czowych, fio�kowych, b��kitnych. Kapela okr�towa gra�a bez ustanku trzy hymny narodowe na cze�� trzech znakomitych lotnik�w, kt�rzy, cho� ka�dy innej narodowo�ci, byli najserdeczniejszymi przyjaci�mi i brawurowym lotem z Nowego Jorku do Pary�a, ju� raz, przed trzema dniami, pokonali Atlantyk. Wi�c zaledwie przebrzmia�y ostatnie d�wi�ki powa�nego "God save the King", zaczyna�a si� ognista "Giovinezza", po niej porywaj�ca "Marsylianka" i zn�w hymn angielski da capo. Ashley, Martini, Petit byli na ustach wszystkich... Kto� napomkn��, �e Ashley ma narzeczon�, kt�ra �egna�a go kilka dni temu w Nowym Jorku i jutro zn�w go powita na tamtejszym lotnisku. Zabrzmia�y wi�c wiwaty na cze�� pierwszej Mrs. Ashley i na cze�� ich przysz�ego potomstwa. Kto� si� pochwali�, �e Martiniego zna osobi�cie. Tego omal nie uduszono w u�ciskach. Kto� wreszcie przypomnia�, �e Petit straci� brata w czasie jednego z dawniejszych lot�w nad Atlantykiem. Zwi�kszy�o to oczywi�cie uwielbienie dla dzielnego Francuza, kt�rego nie odstraszy�o braterskie nieszcz�cie. Ale kulminacyjny punkt entuzjazmu mia� dopiero nast�pi�. "Victoria" przesta�a warcze� dono�nym oddechem swych dziewi�ciuset koni. Z zamkni�tym silnikiem przeszybowa�a tu� nad szczytami maszt�w. Trzy prostopadle w g�r� �wiec�ce reflektory popie�ci�y sp�d jej olbrzymich skrzyde� i wykry�y niedu�y przedmiot, kt�ry, oderwawszy si� od kad�uba samolotu, zadzwoni� na drutach anteny i spad� obok mnie na g�rny pok�ad. By� to bukiet kwiat�w rzucony r�k� Ashleya. Schyli�em si�, podnios�em go, lecz w tym momencie run��em twarz� na plecy najbli�szego s�siada. T�um zafalowa� gwa�townie. Pi��dziesi�t silnych �ap, sto zgrabnych r�czek z zakrzywionymi na kszta�t s�pich szpon�w palcami spad�o na moj� g�ow�, na r�ce, na nieszcz�sny bukiet i rozdar�o go w strz�py wraz z papierem, kt�rym by� owini�ty, wraz z drutem. Przez przypadek tylko zdoby�em jedn� bia�� r��. Skry�em j� pod marynark� i z podrapanymi do krwi r�kami wycofa�em si� czym pr�dzej z tego t�oku rozwydrzonych snob�w. Dolecia� mnie g�os jakiego� sp�nionego zbieracza. - Daj� sto dolar�w za jeden nieuszkodzony kwiat Ashleya... - Daj� sto pi��dziesi�t - licytowa� inny. - Dwie�cie! Z szczer� weso�o�ci� obserwowa�em manewr dw�ch kelner�w, kt�rzy kopn�li si� p�dem do okr�towej kwiaciarni i chwil� potem zacz�li dyskretnie sprzedawa� kwiaty z "autentycznego" bukietu bogom r�wnego Ashleya... W oddali ucich� stukot pot�nego motoru samolotu. "Victoria" wzbija� si� ku ob�okom, �egluj�c na zach�d, z po�udniowym odchyleniem, w stron� bardzo jeszcze odleg�ego Nowego Jorku. - B�g was prowad�! - powiedzia�a wzruszonym g�osem srebrnow�osa staruszka, a przysadzisty pastor hukn�� grobowym basem. - Amen. T�um snob�w, zadowolonych z widowiska, zacz�� odp�ywa� do kabin, do palar�, do salon�w, gdzie ta�czono zazwyczaj a� do �witu... Fale szemra�y po staremu i wiatr j�cza� po staremu na rozpi�tych drutach anteny... III Kiedy muzyka gra� przesta�a i liczne pary, spracowane przy pe�nym werwy charlestonie, ruszy�y ku stolikom, pojawi� si� na estradzie pierwszy porucznik "Majesctica". Jak za dotkni�ciem czarodziejskiej r�d�ki umilk� gwar rozm�w, �miechy, oklaski... na widok ma�ej �wiartki papieru. - Naj�wie�sze wiadomo�ci od za�ogi "Victorii"! - zawo�a� oficer i w�r�d wielkiego skupienia odczyta� tre�� telegramu, jaki stacja odbiorcza na statku dopiero co otrzyma�a: "Lecimy wci�� z wiatrem, przeci�tna pr�dko�� 190 km na godzin�. Ashley prowadzi, Petit chrapie. Wzbijamy si� wy�ej, ponad chmur� deszczow�. Wszystko w porz�dku Martini. Gdy przebrzmia�y radosne okrzyki, spojrza�em na zegarek. By�o pi�tna�cie minut po trzeciej. Pomimo tak p�nej pory nie odczuwa�em potrzeby snu. Przeta�czywszy jeszcze jednego black_bottoma, wyszed�em z sali, by zaczerpn�� �wie�ego powietrza przed spoczynkiem. Na pok�adach by�y pustki. Pr�cz zapalonych zwolennik�w ta�ca, zabawiaj�cych si� w salonach, olbrzymia wi�kszo�� pasa�er�w spa�a ju� w kabinach. Tylko u podn�a schodk�w, wiod�cych na mostek komendanta, toczy�a si� jaka� o�ywiona rozmowa. W blaskach samotnej lampki (iluminacja sko�czy�a si� zaraz po znikni�ciu samolotu), ujrza�em dwie sylwetki. Po g�osie pozna�em natychmiast jedn� z tych os�b. By� to m�j stary znajomy z Anglii, profesor Edgar Scott, znakomito�� uniwersytetu londy�skiego, autor dzie�a pt. "Fauna Kanady", dzie�a, kt�re wiele wrzawy zrobi�o swego czasu w �wiecie uczonych. Jecha� obecnie do Nowego Jorku na zjazd ameryka�skich zoolog�w. - Czy nie przeszkodz�? - spyta�em, pragn�c wzi�� udzia� w dyskusji. Us�ysza�em bowiem z daleka takie nazwiska, jak: Lindbergh, Byrd, Chamberlin i domy�li�em si� bez trudu, co jest tematem rozmowy. - Prosz� bardzo - odpar� Scott i, jakby chc�c mnie zapozna� z w�asnym zdaniem i z opini� przygodnego towarzysza podr�y, doda� wyja�niaj�co. - Mr. Grouse zapatruje si� bardzo sceptycznie na znaczenie przelot�w nad oceanami, z czym ja si� nie zgadzam... Mr. Grouse, ma�y, chudy cz�owieczek przerwa� z �ywo�ci�. - Pan mnie �le zrozumia� w takim razie. Wprost przeciwnie! Uwa�am, �e lotnictwo post�pi�o w ostatnich czasach ogromnie naprz�d, wierz� niez�omnie, i� cud�w jeszcze doka��, ale... - O to "ale" w�a�nie chodzi. - Ale - powt�rzy� tamten z naciskiem - zanim z tych poszczeg�lnych sukces�w b�dzie mo�na odnie�� praktyczne korzy�ci, wiele wody up�ynie w Tamizie... W czym zreszt� nie ma winy lotnictwa, jako takiego. Ostatnie zdanie by�o wypowiedziane prawie szeptem, lecz nie usz�o mej uwagi. Poprosi�em o wyja�nienia. Mr. Grouse wyda� si� troch� zmieszanym i nagle przeskoczy� do statystyki. - We�my taki rok 1927. Rok pierwszych wi�kszych przelot�w nad morzami... - Rok zwyci�stw nad oceanem - dorzuci� Edgar Scott. - I licznych katastrof... Smutn� list� otwiera porucznik Mounerys oraz mechanik Petit, pono� krewniak dzisiejszego bohatera... Dalej za�oga "B��kitnego Ptaka": Nungesser i Coli. W sierpniu przychodzi kolej na Ocean Spokojny. Znikn�y bez �ladu samoloty "Golden Eagle", "Miss Doran", "Spirit of Dallos"... Potem ginie aparat "Port of Brunswick", a 6 dni p�niej mamy zn�w do zanotowania straszn� katastrof� aeroplanu "Saint Raphael"... - Pami�tam - westchn�� profesor. - By�em w Salisbury przy odlocie... Biedny Hamilton! - A znikni�cie "Old Glory" i "Sir John Carling"? - recytowa� pesymista, dobr� wida� obdarzony pami�ci�... Umilk� na chwil�, potem spyta� znienacka. - Czy pan�w nie zastanawia ta nieproporcjonalnie wielka ilo�� nieszcz�liwych wypadk�w? - Zapewne - b�kn��em, aby co� powiedzie�. Czu�em, �e ma�y pasa�er zmierza do jakiego� wniosku, �e chce nas na� naprowadzi�, lecz chwilowo nie mog�em si� zorientowa�. Mr. Grouse uwa�a� mnie za bardziej poj�tnego s�uchacza, ni� nim by�em w rzeczywisto�ci... - No... no - m�wi� zach�caj�co. - Defekty silnik�w? Pytaj�cy ton odpowiedzi zdemaskowa� moj� niewiedz�. Mr. Grouse rozczarowany, machn�� r�k� wzgardliwie. - Dlaczego jednak wielkie przeloty nad l�dami nie ko�cz� si� katastrof�? - zasycza� i chwyci� mnie za guzik marynarki. - Bo w razie zepsucia si� motoru lotnik mo�e l�dowa�. Zawsze si� znajdzie pod r�k� jakie� mniej lub wi�cej odpowiednie miejsce, podczas gdy na oceanie grozi nieuchronna zguba. - Gadanie! - warkn��. - Stwierdzono wielokrotnie, �e te aparaty, kt�re zda�y doskonale egzamin w czasie lot�w ponad l�dem, spad�y przy pierwszym przelocie nad wod� i �lad po nich zagin��... Ot co! - Jaki st�d wniosek? Prawie jednocze�nie z moim pytaniem pad�o z ust profesora rubaszne: - No, wykrztu� pan to rozwi�zanie zagadki. Chudy gentleman wspi�� si� na palce, aby sw� niepoka�n� sylwetk� uczyni� bardziej gro�n�, pochwyci� profesora za po�� p�aszcza i przyci�gn�wszy nas obu do siebie, powiedzia� jednym tchem. - Widocznie komu� zale�y na tym, aby si� te przeloty nie udawa�y. Rozumiecie? Spojrzeli�my z profesorem po sobie, przenie�li�my wzrok na naszego towarzysza i nagle ogarn�a nas nieprzeparta ochota do �miechu. Edgar Scott parskn�� pierwszy, ja za nim. Mnie osobi�cie roz�mieszy�a nie tyle niedorzeczna koncepcja podejrzliwego jegomo�cia, ile jego komicznie tajemnicza mina, kt�ra po naszym wybuchu �ywio�owej weso�o�ci sta�a si� bajecznie wzgardliwa i jeszcze nas bardziej pobudza�a do �miechu... - Pyszny kawa�! - r�a� znakomity zoolog - uda�o si� panu Mr. Grouse... Wi�c pa�skim zdaniem jest sobie osobnik, kt�ry dowiaduje si� skrupulatnie, czy jaki� lotnik nie zamierza przelecie� nad oceanem, przybywa czym pr�dzej na odno�ne lotnisko, w�amuje si� do hangaru, odkr�ca jak�� �rubk�, nakr�tk�, czy inne licho, z czego musi oczywi�cie wynikn�� katastrofa... Ten czarny charakter pos�uguje si� naturalnie tak�e aeroplanem, bo jak�eby inaczej zd��y� z Wirginii, sk�d wystartowa� "Port of Brunswick", do Salisbury, gdzie sze�� dni p�niej startowa� Hamilton, jak�eby zd��y� z San Francisco do Europy i tak dalej, i tak dalej... - A je�li owym czarnym charakterem nie jest jednostka, lecz dobrze zorganizowana szajka, kt�rej cz�onkowie znajduj� si� wsz�dzie? Je�li mamy do czynienia z ca�� szajk�, to co w�wczas, profesorze? - Ca�a szajka!... Ha, ha, ha, ha. Pyszne!... Szajka, kt�ra dla sportu... - Dlaczego dla sportu? - przerwa� zapalczywie Mr. Grouse. - Wi�c dla idei? Wznios�a idea, ani s�owa... - Istnieje jednak�e idea, skoro ju� pan tego s�owa u�y�, dla kt�rej ka�dy �rodek jest dobry... Zna pan jej imi�? - Nie. - Business... - Dobry kawa�... Wi�c dla pana interes to... - Dlaczego w�a�nie dla mnie? - zastrzeg� si� Mr. Grouse skwapliwie. - Ja si� ju� wycofa�em z wszelkich interes�w, jak panu dobrze wiadomo. Ale dla wi�kszo�ci wsp�czesnych businessman�w istnieje tylko jeden cel w �yciu: zrobi� jak najwi�cej pieni�dzy w najkr�tszym czasie przy r�wnoczesnym minimum wysi�ku. - Odbiegamy od tematu. - Nie moja w tym wina. Ot� przyj�wszy, �e dla tej kategorii ludzi ka�dy �rodek, wiod�cy do upragnionego celu, jest dobry, nie widz� powodu, dla kt�rego mieliby si� cofn�� przed zbrodni�. A zbrodni� jest celowe uszkodzenie samolotu gotuj�cego si� do podr�y nad olbrzymi� wodn� pustyni�, gdzie w razie l�dowania, czy raczej wodowania, mamy na tysi�c szans ledwie jedn�, �e jaki� okr�t odnajdzie rozbitk�w. - No, dobrze, dobrze - odpar� uczony pojednawczo, rezygnuj�c widocznie z zamiaru przekonywania maniaka. - Ale niech�e nam pan powie, kim s� ci ludzie. - Nikt inny, tylko ci, kt�rym zale�y na tym, aby przeloty nad oceanami si� nie udawa�y, aby odstrasza�y na�ladowc�w... - Same zagadki. Czy nie mo�e pan wreszcie zacz�� m�wi� ja�niej? - Czy nie mo�e pan, Mr. Scott, sam rozwi�za� tej prostej zagadki? - odpar� Grouse pytaniem na pytanie. Edgar Scott otwiera� w�a�nie usta, kiedy na s�siednim pok�adzie zadudni�y szybkie kroki. Kto� bieg� w szalonym p�dzie w nasz� stron�. S�ysza�em, jak w trzech skokach przesadzi� schody. - Co tam, poruczniku? - rzek� profesor, kt�ry pierwszy pozna� p�dz�cego m�czyzn� i zast�pi� mu drog�. Oficer odepchn�� go szorstko. - Pu�� pan, u diab�a! - rzuci� chrapliwym g�osem. - Id� zbudzi� kapitana... Ale znakomity zoolog nie nale�a� do tych, kt�rych si� mo�na �atwo pozby�. - Czy si� co sta�o? - nalega�, przytrzymuj�c oficera za r�k�. - Z "Victorii" nadano sygna� "Sos"! - odpar� zapytany, wyrwa� si� os�upia�emu Scottowi, dopad� drzwi, wiod�cych do kabin oficer�w statku i znik� nam z oczu. Stali�my jak og�uszeni, nie mog�c przem�wi� s�owa. Zdr�twia�e, sparali�owane hiobow� wie�ci� my�li zacz�y jednak z wolna odzyskiwa� zwyk�� pr�no��, zacz�y si� k��bi� w labiryntach m�zgu... Jak to?! Ten znakomity samolot, kt�ry ju� raz pokona� Atlantyk, mia�by by� teraz w niebezpiecze�stwie? Z jakiej przyczyny, u licha! Defekt motoru? Przecie� kwadrans temu depeszowali, �e wszystko jest w jak najlepszym porz�dku. Warunki atmosferyczne? Absurd! Ani burzy, ani mg�y nie ma. Lec� z wiatrem, z �agodnym wiatrem wschodnim. A jednak dzielni lotnicy musz� si� znajdowa� w rozpaczliwej sytuacji, je�li wys�ali alarmuj�cy sygna�: "Save our souls". Mo�e dumna "Victoria" zanurza si� ju� w morskie g��biny, mo�e ju� zaton�a... Nagle wzdrygn��em si� i Edgar Scott tak�e zadr�a�. Z ironicznie skrzywionych ust Mr. Grouse'a pad�y trzy kr�tkie s�owa. - By�em tego pewny. IV Do dziesi�tej tkwi� "Majestic" nieruchomo w tym miejscu, gdzie przypuszczalnie nast�pi�a katastrofa "Victorii"... Oznaczono to miejsce w ten spos�b, �e wzi�to pod uwag� iloraz z �redniej szybko�ci samolotu, podanej, jak wiadomo, w przedostatnim telegramie, i z ilo�ci minut, jakie up�yn�y od chwili rzucenia bukietu przez Ashleya, do momentu, kiedy telegrafista przej�� rozpaczliwe wo�anie o ratunek: "Sos Vie...". Wo�anie urwa�o si� w p� s�owa, z czego mo�na by�o wywnioskowa�, �e katastrofa zaskoczy�a lotnik�w ca�kiem niespodziewanie, jak piorun z jasnego nieba. Uwzgl�dniaj�c mo�liwo�� do�� znacznej omy�ki i nieustann� prac� ruchliwych fal, spuszczono na wod� dwie motor�wki oraz sze�� szalup. Wszystkie te ma�e stateczki kr��y�y od godziny po obszarze olbrzymiego ko�a, kt�rego �rodek stanowi� unieruchomiony "Majestic". Motor�wki oddali�y si� tak znacznie, �e nie mo�na ich by�o dostrzec go�ym okiem. Jedn� z nich pojecha� Edgar Scott, czego mu szczerze zazdro�ci�em. Ja musia�em niestety pozosta� na statku. Musia�em dopilnowa� wys�ania depeszy, z�o�onej z osiemdziesi�ciu pi�ciu s��w, przeznaczonej dla mego przysz�ego te�cia, wydawcy "New_York Morning News". Jako wsp�pracownik i in spe w�a�ciciel tego dziennika nie mog�em przecie� pomin�� takiej sposobno�ci, zw�aszcza, �e by�em jedynym dziennikarzem na pok�adzie "Majestica"... Wys�anie telegramu takich rozmiar�w nie by�o rzecz� �atw�. Obydwaj telegrafi�ci byli dos�ownie zawaleni robot�. Stacja odbiorcza przyjmowa�a setki niespokojnych zapyta� z Francji, Anglii, Belgii, ze Stan�w, z Kanady, z licznych statk�w oceanicznych; stacja nadawcza wysy�a�a stereotypowe odpowiedzi, �e dotychczasowe poszukiwaina nie da�y �adnych wynik�w lub przysy�a�a zapytania komendanta "Majestica" do g��wnego biura kompanii okr�towej "White Star Line", czy wolno post�j na oceanie przed�u�y� o dalsz� godzin�. Nie wliczam tu litanii depesz, jakie nadchodzi�y od rozmaitych dziennik�w, agencji telegraficznych, towarzystw, komitet�w itd., itd. Wi�kszo�� ich pozostawiono bez odpowiedzi z powodu braku czasu. Tote� odetchn��em z ogromn� ulg�, kiedy moje 85 s��w po�eglowa�o na falach eteru do metropolii �wiata, by rozwa�kowane, rozwodnione odpowiednio, mog�y s�u�y� za materia� do nadzwyczajnego dodatku "New_York Morning News"... Spe�ni�em sw�j obowi�zek i mog�em rozejrze� si� w po�o�eniu. Pok�ady roi�y si� od pasa�er�w, zw�aszcza "upper deck" by� zat�oczony do tego stopnia, �e �okciami musia�em sobie torowa� drog� do schodk�w. Panowie i panie, dzieci i starcy, wszystko uzbrojone w lunetki, lornety i lornetki teatralne, cisn�o si� ku burtom, by wypatrywa� jakiego� �ladu "Victorii". Nie brak�o fa�szywych alarm�w. Byle mewa, ciemny grzbiet rekina, nawet bryzgi piany dawa�y pow�d do krzyk�w, komentarzy, do istnych w�dr�wek narod�w z jednej strony pok�adu na drug�. Lecz w�wczas majtek, zawieszony gdzie� u szczytu masztu, zwraca� sw� lunet� we wskazanym kierunku i wyja�nia� omy�k�. W pewnym momencie zauwa�y�em, �e t�umy odp�ywaj� w stron� dziobu statku. Stamt�d wi�c spostrze�ono co� godnego uwagi. Przeczuwaj�c now� pomy�k� nie kwapi�em si� zbytnio, maj�c �ebra nieco nadwyr�one przy poprzednich alarmach. Przystan�wszy w przyzwoitej odleg�o�ci od zbitej masy ludzi, przys�uchiwa�em si� okrzykom, jakie pada�y z ust w�a�cicieli najlepszych szkie�. - Ma pan racj�, to dymek. - Statek pod��a w nasz� stron�. - "Berengaria"! - Sk�d pan wie, �e "Berengaria"? - S�ysza�em w�tek rozmowy naszych oficer�w. "Berengaria" donosi�a telefraficznie, �e tak�e przej�a sygna�: "Sos" i �e ma zamiar zboczy� z drogi. - W takim razie p�no si� zjawia na miejscu katastrofy. - By�a bardziej oddalona, kiedy "Victoria" wys�a�a ostatni telegram. - Albo robi mniej w�z��w. - O, przepraszam! Statki "Cunard Line" nie ust�puj� w niczym statkom innych kompanii. Wybuch� z tego zupe�nie nieoczekiwany sp�r na temat, kt�ra linia okr�towa rozporz�dza szybszymi parostatkami. Kto� zacz�� wyja�nia� jakiej� pani, �e okr�ty, nale��ce do "White Star Line" maj� nazwy, ko�cz�ce si� na: "ic", jak np. "Titanic", "Majestic", "Cigantic", "Olimpic" itd., podczas gdy imiona statk�w "Gunard Line" ko�cz� si� na "ia: "Mauretania", "Berengaria", "Aquitania", Saxonia" itp. To by�o mniej zajmuj�ce, tote� odsun��em si� od st�oczonej gromady i ruszy�em z powrotem w stron� kabiny telegrafist�w, gdzie mo�na si� by�o pr�dzej czego� ciekawego dowiedzie�. Ujrza�em nagle, �e oficerowie zebrani na mostku, nie patrz� w kierunku zbli�aj�cej si� "Berengarii", lecz w przeciwn� stron�. Pobieg�szy wzrokiem za ich spojrzeniami, zobaczy�em motor�wk�, p�dz�c� ku nam pe�nym gazem. By�a ju� tak blisko, �e pozna�em natychmiast d�ug� sylwetk� Edgara Scotta, kt�ry sta� mi�dzy �aweczkami i powiewa� chustk�. - Musieli chyba co� znale�� - mrukn��em zbiegaj�c po schodkach na ni�sze pok�ady. Przeskakiwa�em po kilka stopni, aby jak najpr�dzej stan�� przy schodkach zwisaj�cych a� do linii wody, gdy� turkot spalinowego motoru zwabi� wielu z tych pasa�er�w, kt�rzy dotychczas gapili si� na "Berengari�"... Moje przewidywania by�y s�uszne. Przechyliwszy si� poprzez burt� najni�szego pok�adu spostrzeg�em w �rodku �odzi du�y przedmiot, kt�rego obecno�� w motor�wce �wiadczy�a najlepiej, �e "Victoria" uleg�a nieszcz�liwemu wypadkowi. Owym przedmiotem by�a po��wka �mig�a samolotu. Ciekawo�� pasa�er�w wystawiono na pr�b�, albowiem ca�� za�og� motor�wki oraz znalezion� cz�� �mig�a zabrano do kabiny kapitana, celem spisania protoko�u. Profesora Scotta wypuszczono stamt�d pierwszego. - Dowiecie si� od kapitana - burkn�� niech�tnie, op�dzaj�c si� natarczywym pytaniom rozgor�czkowanych towarzyszy podr�y, potem skin�� na mnie i doda�. - Przemok�em do nitki. Schodz� do kabiny przebra� si� w inne ubranie. Je�li ma pan ochot� p�j�� ze mn�, to prosz�. Poszed�em z nim oczywi�cie, �cigany zazdrosnymi spojrzeniami innych pasa�er�w "Majestica". - Czy pan wpad� do wody? - spyta�em, wskazuj�c na mokre r�kawy marynarski. - Pr�bowa�em schwyci� pewien przedmiot, ale nie powiod�o mi si�. - Przedmiot, nale��cy do "Victorii"? - Nie. Nie do "Victorii" - odpar� w zamy�leniu. - Tylko? Intryguje mnie pan, profesorze. Ockn�� si�, spojrza� na mnie bystro i odpar� z u�miechem: - Czy zapomnia� pan, �e jestem przyrodnikiem? - No tak; w takim razie nie by� to zapewne �aden przedmiot, lecz jakie� �ywe stworzenie, jaka� ryba, mi�czak, czy... - Tak, tak... ryba - potwierdzi� nieszczerze, po czym, aby odwr�ci� moj� uwag� w inn� stron�, spyta�. - Czy widzia� pan znaleziony przez nas u�amek �mig�a? - Widzia�em. - I nie zastanowi� pana pewien szczeg�?... Mam na my�li wielk� plam�, jaka widnieje w pobli�u miejsca z�amania - doda� po chwili. - NIe - odpar�em... - Widzia�em ten kawa�ek �mig�a z daleka. Bli�ej nie mo�na si� by�o docisn��. - Aha. Niech�e wi�c pan to sobie dok�adnie obejrzy. - Uczyni� to z pewno�ci�, ale je�li poczyni� pan ju� jakie� spostrze�enia, jakie� wnioski, prosz� si� �askawie nimi podzieli� ze mn�. Profesorze, nich pan nie zapomina, �e jestem dziennikarzem, �e wszelkie sensacyjne wiadomo�ci musz� zdobywa� wcze�niej ni� ktokolwiek inny. - Hm. Spostrze�eniami mog� si� z panem rzeczywi�cie podzieli�, ale wnioski, jakie wysnu�em, zachowam wy��cznie dla siebie. - To egoizm, profesorze - naciera�em, gdy� zbudzi�a si� we mnie �y�ka reporterska. - NIech pan nie nalega. Hipoteza, jak� sobie postawi�em, jest na razie bardzo krucha, a co gorsza, na pierwszy rzut oka jeszcze bardziej nieprawdopodobna, ni� pomys� podejrzliwego Grouse'a. Nie mam si� zamiaru o�mieszy�... NIe, nie! - zaprotestowa� stanowczo, widz�c, �e usi�uj� mu wpa�� w s�owo i dalej go przekonywa�. - Nic pan nie wsk�ra. - Ha, niech pan wi�c m�wi tylko o swoich spostrze�eniach - rzek�em z udan� rezygnacj�, �lubuj�c sobie w duchu, �e poci�gn� go za j�zyk, kiedy si� rozgada... - Zacznijmy od owej plamy. - Zacznijmy od plamy - powt�rzy�. - Ot� niech pan przyjmie do wiadomo�ci, �e owa du�a plama to krew. - Co???! - Zerwa�em si� na r�wne nogi i z bezmiernym zdumieniem spogl�da�em na profesora. Edgar Scott wskaza� mi krzes�o. - NIech pan siada - rzek� spokojnie. - PLama krwi na �migle?! - Czy si� pan nie pomyli�? - Powiedzmy raczej ka�u�a krwi, bo z poj�ciem plamy... - Nie spierajmy si� o definicj� - przerwa�em podniecony. - Opr�cz �lad�w krwi, kt�re b�dzie pan m�g� za chwil� zobaczy�, wykry�em male�kie kawa�ki ko�ci; wbi�y si� one w drewno tak g��boko, �e tylko za pomoc� scyzoryka mog�em je stamt�d wyd�uba�. Je�li do tego dodam znalezienie ma�ej drobiny m�zgu... - M�zgu?! - Tak, m�zgu - powiedzia� Scott i ci�gn�� dalej przerwan� my�l - to wyci�gniemy st�d prosty wniosek, �e �mig�o rozp�ata�o jak�� czaszk�. Dok�adniejsze wyja�nienia b�d� m�g� udzieli� po przybyciu do Nowego Jorku. Tu nie mam niestety mikroskopu. - No dobrze, profesorze, lecz prosz� mi wyja�ni�, w jaki spos�b g�owa nieszcz�snego lotnika mog�a si� dosta� w piekielny m�yn �mig�a? Przecie� siedzieli wszyscy trzej w zamkni�tej kabinie i... - S�usznie. Nie by�oby to �atw� rzecz� rozwi�za� zagadk�, w jaki spos�b g�owa lotnika dosta�a si� w obr�b "piekielnego m�yna", u�ywaj�c pa�skiej przeno�ni. Na s�owie: "lotnika" spoczywa� jaki� dziwny akcent. C�by to mia�o znaczy�? Zarzuci�em pow�ci�gliwego rozm�wc� gradem podchwytliwych pyta�, lecz by� to trud syzyfowy. Edgar Scott nie da� si� poci�gn�� za j�zyk i musia�em poprzesta� na og�lnych spostrze�eniach. - Mo�e jednak ten kawa�ek �mig�a jest szcz�tkiem innego samolotu, a nie "Victorii"? - zagadn��em w pewnym momencie. - Nie upieram si� bynajmniej przy "Victorii", ale to pewne, �e znajduje si� w wodzie zaledwie od kilku godzin. Wskazuj� na to zar�wno �lady krwi, jak i �wie�o�� z�amania. Drewno w miejscu z�amania wygl�da�oby inaczej po kilkudniowej k�pieli w falach. - W takim razie mo�emy m�wi� tylko o "Victorii". Ostatni nieudany przelot nad Atlantykiem odby� si� przed miesi�cem. - To prawda. - A wi�c na podstawie tych danych mo�emy twierdzi� z ca�� pewno�ci�, �e "Victoria" uleg�a katastrofie i wszyscy trzej lotnicy nie �yj�. Czy si� pan z tym zgadza? - Czy mo�na? - zabrzmia� jaki� g�os za drzwiami. Zag��bieni w rozmowie, nie s�yszeli�my pukania. - Prosz�. Na progu stan�� pierwszy steward. - Pan kapitan prosi, by Mr. Scott pofatygowa� si� mo�liwie zaraz do niego - rzek�. - Id� - brzmia�a odpowied�. - Prosz� powiedzie�, �e za chwil� przyjd�, a z panem, Mr. Bronson, spotkamy si� przy lunchu. Wyszed�szy na pok�ad, stwierdzi�em, �e okr�t nasz zatacza wielkie p�kole. - C� to? - zapyta�em stewarda. - Wracamy do Europy? - Nie, Mr. Bronson. P�yniemy tylko do miejsca gdzie nast�pi�a katastrofa "Victorii". Uda�em si� w stron� kabiny kapitana statku, w nadziei, �e dowiem si� jakich ciekawych szczeg��w, lecz gburowaty majtek nie uznawa� �adnych r�nic. Z jednakow� bezwgl�dno�ci� odp�dza� ka�dego pasa�era, nie wy��czaj�c mnie, jedynego dziennikarza na statku. Przyrzek�em wi�c sobie w duszy, �e zrobi� dok�adny wywiad z kapitanem, skoro tylko uko�czy przes�uchiwanie za�ogi motor�wki, a na razie skierowa�em swe kroki do kabiny radiotelegrafist�w, aby nada� do "New_York Morning News" depesz� donosz�c� o tragicznej �mierci trzech lotnik�w. Nie pomin��em oczywi�cie sensacyjnego szczeg�u o plamach krwi, o rozp�atanej czaszce, od�amkach ko�ci, cz�steczkach m�zgu, a zredagowany na kolanie telegram zako�czy�em tymi s�owy: "Z�o�y� kondolencje narzeczonej Waltera Ashleya oraz rodzinom wszystkich ofiar dzisiejszej katastrofy." Czy mog�em wtedy przypuszcza�, �e te kilka s��w przestawi zwrotnic� mego �ycia i moj� przysz�o�� pchnie na tory zupe�nie inne od tych, jakimi pod��a� zamierza�em dotychczas? NIe! Tego przewidzie� nie mog�em, jak biedny Ashley, Petit, Martini nie przewidywali rych�ej �mierci siedem godzin temu, kiedy ich naj�wie�szym wspomnieniem by� widok roz�piewanego, wiwatuj�cego na ich cze�� statku... V Dwa wielkie okr�ty ustawi�y si� w ten spos�b, �e dzi�b "Majestica" oraz rufa "Berengarii" by�y zwr�cone ku odleg�emu Nowemu Jorkowi. Ich pot�ne kad�uby utworzy�y w �rodku pod�u�ny prostok�t, kt�rego oba kr�tsze boki by�y otwarte. Przez te dwa wy�omy wpada�y fale, a polizawszy wysok� �cian� w�wozu, odbija�y si�, bieg�y ku drugiemu statkowi, ko�ysz�c po drodze prowizorycznym p�ywakiem, kt�ry rzucono wraz z odpowiednim balastem w tym samym miejscu, gdzie jedna z motor�wek "Majestica" znalaz�a kawa� z�amanego �mig�a. Tu wi�c znajdowa� si� gr�b "Victorii" i ich bohaterskich pasa�er�w. Gruby pastor zaintonowa� pie�� �a�obn�. Wszystkie g�owy odkry�y si�, jak na komend�. T�um pasa�er�w z "Berengarii" przy��czy� si� do naszego ch�ru i zgodny �piew kilku tysi�cy ludzi p�yn�� poprzez rozs�onecznione powietrze do st�p tronu Tego, co zna wszelkie tajemnice... Doskona�a orkiestra "Berengarii" wykona�a marsz pogrzebowy Szopena, a potem nast�pi� moment najbardziej wzruszaj�cy... Przebywaj�cy na najwy�szym pok�adzie naszego statku pastor podszed� do burty i zaczerpn�wszy z podanej mu fajerki gar�� ziemi, rzuci� symboliczn� grudk� w morze. Polscy emigranci, stanowi�cy najwi�ksz� grup� w�r�d pasa�er�w trzeciej klasy, przykl�kli na swoim pok�adzie i zacz�li g�o�no odmawia� trzykrotne "Wieczne odpoczywanie...". Ewangelicy, bardziej sztywni, poprzestali na cichej modlitwie. Nagle rozleg� si� ryk syren okr�towych. Ich g�os, przera�liwy, og�uszaj�cy i ochryp�y zarazem, nie wyda� mi si� jeszcze nigdy tak ponury, jak w�wcza, w czasie pami�tnego pogrzebu na oceanie. Oficerowie i marynarze stan�li na baczno��, z d�oni� przy daszku czapki. Wojskowym uk�onem �egnali koleg�w, poleg�ych w odwiecznej walce cz�owieka z �ywio�em i wypr�eni, jak struny, trwali w tej postawie, dop�ki nie przebrzmia�o echo trzech d�ugotrwa�ych sygna��w. A syreny, o�ywione strumieniami pary, wy�y �a�o�nie i d�ugo. Kapitanowie obydw�ch okr�t�w podeszli do burt r�wnocze�nie. R�wnocze�nie rzucili na wod� wie�ce z wst�gami: jeden od kompanii "White Star Line", drugi od "Cunard Line"... By� to jakby um�wiony znak. Zafalowa�o mrowie ludzkie, setki r�k podnios�o si� ponad g�owy i deszcz kwiat�w sp�yn�� z wysoko�ci pok�ad�w na wsp�ln� mogi�� trzech lotnik�w. Posz�y na ten cel wszystkie przywi�d�e bukiety, jakie podr�niczkom "Majestica" ofiarowali ich wielbiciele, kochankowie i m�owie przy odje�dzie z Southampton, a w Nowym Jorku pasa�erkom "Berengarii". Posz�y na ten cel wszystkie bez wyj�tku kwiaty z oran�erii, kwiaciarni i dancing�w, obydw�ch olbrzymich parowc�w_miasteczek, tak, �e w dalszej podr�y nie mo�na by�o naby� ma�ego bukieciku nawet za banknot dziesi�ciodolarowy. Liczni w�a�ciciele aparat�w fotograficznych zacz�li robi� zdj�cia. Uwiecznili ju� pastora, kapitan�w, majtk�w, moment rzucania kwiat�w, nawet podskakuj�c� ma�� boj�, s�owem, sfotografowali�my wszystko, co by�o naprawd� interesuj�ce. A kiedy usta�o suche pstrykanie kodak�w, wielka cisza zapanowa�a na morskim cmentarzu. Nie m�ci�y jej ani d�wi�ki orkiestry, ani �piewy �a�obne, ani wycie syren. Nawet wiatr przycich� do tego stopnia, �e ma�e chor�giewki przesta�y si� trzepota� u szczyt�w maszt�w i zwisa�y pionowo. Nawet fale zmala�y, spokornia�y, szanuj�c �a�ob� ludzi, i dobr� minut� trwa�o grobowe milczenie... Lecz znalaz� si� �mia�ek, kt�ry sam� sw� obecno�ci� zm�ci� �wi�t� cisz�... P�ywak zarzucony w miejscu znalezienia jedynego szcz�tku, jaki pozosta� po dumnej "Victorii", p�ywak, oznaczaj�cy mo�e niezbyt �ci�le, lecz symbolicznie po�o�enie grobu trzech lotnik�w, p�ywak, na kt�ry w tym momencie patrzy�y oczy tysi�cy, podskoczy� nagle, szarpn�� w bok i ta�czy� przez chwil�, poruszany od spodu tajemnicz� si��. - Bo�e! - zawo�a�a przejmuj�cym g�osem jaka� pani. - Co to? Co to by�o? - Ryba z pewno�ci� - wyja�ni� pomocnik stewarda, a gruby kucharz dorzuci� cyniczn� uwag�: - Nie dziwota. Po takiej uczcie! - Milcze�! - rykn�� jaki� pasa�er i przyskoczy� do niego z wzniesion�, jak do uderzenia, r�k�. P�ywak znowu rozpocz�� op�ta�cze pl�sy na mogile lotnik�w. Niesamowity nastr�j u tysi�cznych widz�w dosi�gn�� zenitu napi�cia. Dwie panie wybuch�y histerycznym �miechem, niewiele r�ni�cym si� od �kania. Wtem... Fala, dobiegaj�ca do p�ywaka, roz�upa�a si� dziwnie, co�, niby du�a p�etwa, wystrzeli�o w g�r�, co�, niby ciemna k�oda drzewa zaczerni�o si� w�r�d bia�ej piany i z odm�t�w wychyn�a pod ostrym k�tem straszliwa paszcza rekina. Rekin przy �wie�ym grobie! R�k� dam sobie uci��, �e ta sama my�l zrodzi�a si� w m�zgach wszystkich, �e t� my�l mo�na by wyrazi� s�owami: "Ot ten przekl�ty rozb�jnik morski, ten kr�l korsarzy po�ar� lub przyby� po�re� cia�a biednych ofiar dzisiejszej katastrofy. Oto wyba�usza swe wstr�tne �lepia i natrz�sa si� z bezsilno�ci �wiadk�w jego zbrodni..." - A nie m�wi�em? - warkn�� kucharz i odsun�� si� przezornie jak najdalej od wojowniczego pasa�era, kt�ry go ju� raz skarci�. S�dny dzie� nasta� na statku. Kilka kobiet zemdla�o, kilkana�cie �ka�o przera�liwie. Grupa podenerwowanych m�czyzn otoczy�a kapitana, ��daj�c spuszczenia motor�wki i zapolowania na �wi�tokradzkiego intruza. A ponad og�ln� wrzaw�, zawodzenia, s�owa modlitwy, p�acz przera�onych dzieci, wybi� si� g�o�ny okrzyk jakiego� histeryka... - Odp�d�cie t� besti�!... Odp�d�cie t� besti�!... Nag�ym ruchem wyrwa� rewolwer z kieszeni i wypali� sze�� razy w stron� rekina. Huk wystrza��w wywo�a� prawdziw� panik� u dalej stoj�cych, kt�rzy nie znali powod�w niespodziewanej kanonady, i kto wie, do jakich scen by�oby dosz�o, gdyby nie przytomno�� kapitana "Majestica". Rzuci� przez tub� kilka s��w, wzywaj�c �agodnie, lecz stanowczo do zachowania spokoju, potem da� sygna� odjazdu. Dwa olbrzymie okr�ty po�egna�y si� nawzajem rykiem syren i ruszy�y w swoj� drog�: "Majestic" do Nowego Jorku, "Berengaria" w stron� starej Europy. Odleg�o�� mi�dzy nimi zacz�a wzrasta� szybko. ��czy�y ich po chwili tylko czarne wst�gi dymu, kt�re ciep�y po�udniowy wietrzyk spycha� gdzie� w stron� brzeg�w Nowej Funlandii, lecz i ta s�aba ��czno�� przerwa�a si� niebawem. Po�rodku pozosta� ma�y p�ywak, igraszka fal i rekin�w, male�ki punkcik w�r�d bezmiaru w�d, opuszczony, samotny, ale nie zapomniany. Nie zapomniany dzi�ki temu, �e oznacza� miejsce, gdzie na odwiecznym cmentarzysku morskim le�y mogi�a Ashleya, Petita, Martiniego. Nici pami�ci po��czy�y go niewidocznymi, lecz trwa�ymi pomostami z wszystkimi punktami globu... VI By�o to pi�tego dnia po wypadkach, kt�re w streszczeniu powy�ej