13328

Szczegóły
Tytuł 13328
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13328 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13328 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13328 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

t I Nurowska Moje życie z Marlonem Brando Termin zuirotu książki: Karts terminów zwrotów i Maria Nurowska Moje życie ;x Marlonem Czytelnik • Warszawa 1976 • Obwolutą i okładką projektował ZBIGNIEW CZARNECKI IIIBISKA B1BLW7SO POTUUNA hodziłam po pokojach, z których wyniesiono już meble, z uczuciem, że takie samo wnętrze, tak samo puste, już kiedyś widziałam. Więcej nawet, przebywałam w nim i spotkało mnie tam coś niezwykłego. Dziwne, znałam tu przecież każdy kąt, tu się urodziłam i wychowałam, tu przeżyłam różne chwile — dobre, złe, tragiczne czasem. ...dzień pogrzebu babki. Rozmowy rodziców poza zamkniętymi drzwiami. Głos ojca — suchy, przenikliwy. Z łatwością mogłam słyszeć każde wypowiedziane przez niego słowo; i jej głos matowy, ściszony, pogubione głoski, stłumione drzwiami zdania, z których niewiele tylko do mnie docierało. — Nie mam nic wspólnego z tymi ludźmi. Prosiłbym, żebyś nie wywierała na mnie presji, nie cierpię tego teatru..- — ...moja matka... — No i cóż to ma do rzeczy. Może jeszcze każesz mi klękać w kościele i słuchać tych wszystkich bzdur, które ten hipokryta ksiądz... Ojciec był bardzo zdenerwowany, mówił podniesionym głosem. A jednak zdołała przekonać go, jak zawsze, gdy na czymś jej zależało. Krzyczał, wymachiwał rękami, mimo to ustępował, gdy ona tego naprawdę chciała. Spoza drzwi gabinetu dobiegł mnie jej spokojny głos: — Andrzeju, idź się przebrać, przygotowałam ci garnitur i czystą koszulę, leżą w sypialni na łóżku. Powiedziała to tak, że zrozumiałam każde słowo, a ojciec w milczeniu przeszedł do sypialni i zamknął za sobą drzwi. Poszedł potem wyprowadzić z garażu samochód, a my z matką czekałyśmy. Ja usiadłam ha stopniach ganku, a ona spacerowała przed domem ubrana w czarną sukienkę wyciętą w łezkę na przodzie. Na nogach miała czarne, jedwabne pończochy, poprzez które przeświecały blado jej łydki, włosy przewiązała czarną tasiemką. Stanowiły ostry kontrast z czernią, były bardzo puszyste, o kolorze płomienia na końcach i ciemnej czerwieni u nasady. Mimo że rodzinę matki przezywano „rudzielcami", nikt z jej bliskich nie miał takiego koloru włosów jak ona: zmieniał się w zależności od światła, pory dnia, a nawet barwy jej sukni. Zmieniała się także jej twarz — szczupła, o jasnej cerze, z trójkątną, sipiczastą niemal brodą. Oczy były w niej tak usytuowane, że nie można ich było dostrzec poza gęstą linią rzęs. Zawsze peszyło mnie to, bo nie wiedziałam, co ona myśli. Zaczynałam mówić, ale słowa plątały się i nie potrafiłam dobrnąć do końca, a nawet często zapominałam, co właściwie chciałam powiedzieć. Czasami miałam wrażenie, że coś podobnego dzieje się także z ojcem, tylko że on za nic by się do tego nie przyznał. Zmieszanie pokrywał zwykle żywą gestykulacją rąk i podniesionym głosem. Ten dzień po nocnym deszczu był od rana słoneczny i ciepły. Na drzewach trwały jeszcze nabrzmiałe krople, które co jakiś czas staczały się po blaszkach liści i spadały na ziemię. Jedna z nich zawisła na włosach matki, a potem kapnęła na czoło. Matka wyjęła z torebki chusteczkę, ale wtedy podjechał samochód. Z białą koronkową chusteczką w dłoni wsiadała do auta pochylając głowę. Usiadłam obok, na tylnym siedzeniu, obserwowałam, jak obciąga sukienkę na kolanach, a potem kładzie na nich zamszową torebkę z przezroczystą, podobną do sopla lodu rączką. Plecy miała wyprostowane. Przypo- minała pewną francuską aktorkę, którą widziałam kiedyś na fotosie w gablocie kina. Tamta też tak siedziała w czarnej, eleganckiej sukni, a na kolanach trzymała małą torebkę. Matce brakowało jednak rękawiczek. Jedziemy w milczeniu. W lusterku widzę ciężkie spojrzenie ojca, a potem pojawiają się jej oczy, ale trwa to tak krótko, że nie jestem pewna, czy to nie przywidzenie. Dziadek w drzwiach drewnianego domu wyciąga do matki ramiona, płacze. Matka pochyla głowę, włosy wysuwają się spod czarnej tasiemki i sypią na twarz, widać teraz tylko jej szpiczasty podbródek i blade, wąskie usta. Idzie za dziadkiem, a ja zostaję z ojcem na zewnątrz. Ojciec nerwowo chodzi przed gankiem, tam i z powrotem, tam i z powrotem, poprawiając spinki u mankietów nieskazitelnie białej koszuli. Zaprasza nas do środka najstarsza siostra matki, niska, korpulentna, z twarzą całą pokrytą piegami. Jej oczy całkiem chowają się w fałdach skóry, odkrywam w tym pewne podobieństwo z matką, ta twarz jednak wydaje mi się pozbawiona wdzięku. Stajemy z ojcem w drzwiach, ojciec pochyla głowę, aby nie zawadzić o niski strop. Matka klęczy. Czoło oparła o krawędź trumny, sukienka wokół jej kolan zagięła się, odsłaniając rąbek halki. Potem jedziemy samochodem do kościoła. Z przodu, obok ojca, siedzi dziadek. Co jakiś czas odwraca głowę i mówi: — I jak to teraz będzie, Marychno? Jak to teraz wszystko będzie... Matka milczy. Siedzi tak samo jak przedtem, tylko w dłoni nie zaciska już białej chusteczki z koronką, teraz znajduje się ona w zamszowej torebce z przezroczystą rączką... W tym domu umarła matka, w tym domu poznałam Jana, w tym domu wreszcie spotykałam się z człowiekiem, który wniósł w moje życie piękno. Piękno... tak, to jest to słowo, które najlepiej oddaje wszystko, co z nim przeżyłam. Żaden inny dom, żadne wnętrze, żaden pokój, żaden korytarz nie mogłyby dla mnie znaczyć więcej, a jednak towarzyszyło mi niejasne uczucie, że skądś już ten obraz pamiętam. Ten właśnie: puste pokoje, ogołocone ściany, okna pozbawione firanek... Czy to ja powiedziałam wskazując puste miejsce przed kominkiem: „Tutaj postawiłabym fotel", a ktoś odpowiedział: „Ja postawiłbym go przed oknem." Nie mogłam tego powiedzieć, bo fotel przed kominkiem stał zawsze, odkąd tylko sięgnę pamięcią, czyli że to nie mogłam być ja. Kim więc była kobieta, która wypowiedziała te słowa? Skąd tak dokładnie zapamiętałam tę rozmowę? Czułam się trochę jak we śnie chodząc po opustoszałych pokojach mojego rodzinnego domu, zdawało mi się, że czas nie idzie naprzód, że wskazówki obracają się w odwrotną stronę przenosząc mnie w przeszłość dawno już przeze mnie przeżytą i zapomnianą. Mogłam odtworzyć w pamięci jedynie strzępy tamtych zdarzeń. ..matka stoi na ganku, ma na sobie seledynową sukienkę w białe paski, którą lubię. Sukienka odsłania jej ramiona. Uniosła mnie kiedyś wysoko nad głowę i powiedziała: — Taka duża będzie moja córeczka..., Stoi na ganku w tej samej sukience, która teraz jest spłowiała od słońca i paski prawie nie są widoczne. Matka już jej nie nosi, wkłada ją tylko do sprzątania. W mroźny ranek stoi na ganku w letniej sukience ze szmatką do kurzu w dłoni. Jej ręce zwisają wzdłuż ciału, nie unoszą się już ponad głowę... Patrzy za odjeżdżającą furgonetką, w dłoni ściska flanelową ściereczkę... Dręczyło mnie to niezwykłe podobieństwo wnętrza mojego domu z jakimś innym wnętrzem, którego tylko fragmenty zapamiętałam. Drzwi prowadzące do tamtego mieszkania były masywne i szerokie, niemalże czarne, a zamiast klamki miały mosiężną gałkę. Podłogę hallu pokrywały marmurowe czarno-białe kwadraty, a ściany — boazeria z takiego samego drzewa jak drzwi wejściowe. Pamiętam także bardzo dokładnie ściany dużego, okrągłego pokoju, wybite złotożółtym materiałem przypominającym pergamin, i sufit, pod którym ciągnął się stiukowy fryz, przerwany w jednym tylko miejscu, niedaleko okna, gdzie odpadł kawałek tynku. Na ścianach tamtego pokoju widniały gdzieniegdzie duże plamy wilgoci, prostokątne i owalne ślady po masywnych obrazach w ciężkich ramach... ...obraz. Na obrazie dwie dziewczynki w białych sukienkach i kapeluszach o dużych rondach. Pełnia lata. Dziewczynki siedzą na ławeczce trzymając się za ręce. Uśmiechają się, jakby pozowały do fotografii. Szarfy miękko spływają z kapeluszy. Za nimi czerwono kwitnie jarzębina... ...to te ślady po obrazach spowodowały, iż nagle z fotograficzną dokładnością przypomniałam sobie tamto mieszkanie. Siady po obrazach na ścianach mojego domu były identyczne, a jeden z pokoi na dole miał taki sam kolor jak tkanina obiciowa tam, w okrągłej jadalni noszącego znamiona dawnej świetności mieszkania. Teraz przypomniałam sobie także, jak wyglądało wejście do kamienicy, w której mieściło się tamto mieszkanie. Prowadziła do niej wielka, bogato zdobiona, żelazna brama, a na fasadzie budynku niczym czarna huba przywarły wąskie balkony, prawie wyszystkie okna były na wpół zasłonięte okiennicami... Nie pamiętam tylko, w którym miejscu stał ten dom, w jakim mieście, przy jakiej ulicy; była tam rzeka i przerzucony przez nią barokowy most o kwiecistych kapitelach metalo- *M\ 1 wych kolumn podtrzymujących jego przęsła, po drugiej stronie ulicy znajdowała się mała kawiarenka osłonięta barwnymi markizami, obok rusztowanie, przed kawiarenką na chodniku sznur zaparkowanych samochodów... nie pamiętam tylko, w jakim to było mieście, nie pamiętam, kto powiedział: „Postawiłabym fotel przy tym kominku", i kto odrzekł na to: „A ja nie. Ja postawiłbym fotel przed oknem." ...przechodząc obok fotela pozostawiła na jego poręczy szmatkę od kurzu, a potem pchnęła oszklone drzwi prowadzące na werandę... Stojąc tak pośrodku pustego pokoju, na którego ścianach widniały smutne miejsca po zdjętych obrazach, usiłowałam przypomnieć sobie, skąd tak dokładnie pamiętam tę rozmowę, a nawet barwę głosu, odcień słów... Był to głos młodej dziewczyny i starzejącego się już mężczyzny, nie musiałam ich widzieć, aby odkryć tę różnicę wieku. A potem uświadomiłam sobie, iż oto stoję pośrodku pokoju, w którym niegdyś stłukłam stary, zabytkowy wazon w kształcie amfory. Ogarnęło mnie podniecenie, bo ten głos skojarzył mi się z jego głosem w chwili, gdy unosiłam wazon, aby z pasją rzucić nim o ścianę. Czyżby to był jego głos? Kim więc była ta dziewczyna? To na pewno nie byłam ja... to nie mogłam być ja... Serce przyśpieszyło swój rytm i w skroniach uczułam przykre łomotanie; usiłowałam przebić się myślami przez wzmagający się szum, byłam blisko rozwikłania tych wszystkich pytań, byłam już bardzo blisko, ale wtedy wszedł mężczyzna w kombinezonie i powiedział: — Wszystko załadowane, proszę pani, możemy jechać. Posłusznie poszłam za nim, ale na ganku przystanęłam jeszcze i rzuciłam spojrzenie w głąb mieszkania. Zobaczyłam ciemny korytarz, uchylone drzwi do pokoju i skrawek marmurowej obudowy kominka. Nie mia- 10 łam tu już nigdy powrócić, dom na wzgórzu przeznaczony był do rozbiórki. Stał zawsze w otoczeniu wysokich topoli. Kiedy był wiatr, drzewa skrzypiały, a ja bałam się, iż przy silniejszym podmuchu któreś z nich zwali się na nasz dom. Zwali się i przygniecie gontowy dach, a pod nim nas wszystkich, mieszkańców tego domu. Do dziś mam w uszach niepokojący skrzyp pni, to ich złowrogie kołysanie się. Ilekroć zamykam oczy, widzę rozchwiane wierzchołki na tle wysokiego nieba; tak daleko wydawało mi się z ziemi do tych uformowanych w stożek gałęzi topoli. Ojciec nie podzielał mojego strachu, mówił, że dom jest solidnie zbudowany, a drzewa w tym miejscu rosną od przeszło wieku; przez te lata musiało przejść nad wzgórzem wiele burz i silnych wichur, a one stoją, tak jak stały. Ja się jednak bałam, że nadejdzie dzień, gdy wiatr pokona jedno z tych drzew i w samym środku nocy jak ścięte toporem rzuci je na gontowy dach naszego domu. W moim pokoiku na górce słyszałam to niepokojące skrzypienie i kuliłam się ze strachu naciągając kołdrę wysoko na głowę. Próbowałam czasami modlić się i prosić Boga o opiekę nad tym nieszczęsnym domem i nade mną, pierwszą przeznaczoną na śmierć, bo przecież rodzice mieli sypialnię na dole, a tylko ja sypiałam pod gontowym, cienkim dachem. W dzień mogłabym się jeszcze obronić, usłyszawszy w porę skrzyp walącego się pnia uciec na dół, ale nocą... Nocą byłam skazana. Tak się zawsze działo, że wszystkie groźniejsze wichury zaczynały się już po zapadnięciu zmroku, a przycichały dopiero nad ranem. Wiatr rozpłaszczał się wtedy na szybie i z wściekłością łomotał we framugi okien-. Często nie .mogłam znieść tego łomotu i świstu lub zawodzącego jęku, nie mogłam tego znieść i w koszuli zbiegałam po schodach do sypialni rodziców, gdzie szlochając błagałam, aby pozwolili mi pozostać u siebie do rana. 11 — Wy śpijcie, ja posiedzę na krześle — mówiłam ocierając wierzchem dłoni łzy. Ale ojca drażniło moje mazgajstwo. Pragnął mieć syna i fakt, że urodziłam się ja, przyjął z wielkim rozczarowaniem. Po pewnym czasie pogodził się z tym, ale chciał mnie wychować na osobę zdecydowaną i odporną psychicznie. Dopiero w wiele lat później, już po jego śmierci, zrozumiałam, dlaczego tak ze mną postępował, pojęłam jego obawę przed moimi życiowymi lękami i rezygnacją, drażnił go szczególnie mój strach przed topolami. Ilekroć wpadałam w środku nocy do sypialni rodziców, ojciec był nieubłagany i za każdym razem odsyłał mnie na górę. — Opanuj się, inaczej strach będzie się w tobie potęgował — mówił do mnie surowo. Między brwiami tworzyła mu się wtedy głęboką bruzda i wiedziałam, że muszę go posłuchać. Skradałam się więc po schodach do pokoju na górze, a znalazłszy się tam, jednym susem wskakiwałam do łóżka i nakrywałam się kołdrą na głowę. Którejś nocy, gdy jak zawsze szykowałam się do ucieczki, w progu potknęłam się o coś i o mało nie upadłam. Nie miałam odwagi iść dalej, poruszyć się, a nawet głośniej odetchnąć. Wyczuwałam czyjąś obecność w pokoju i świadomość ta paraliżowała moje ruchy. Po chwili do uszu moich dobiegł dziwny, nieznany mi dźwięk. Przypominał ścieranie na tarce miękkiego owocu. Dźwięk ten podziałał na mnie uspokajająco, poczęłam wsłuchiwać się w jego melodię i prawie jednocześnie zdałam sobie sprawę, iż jest to mruczenie kota. A potem poczułam, jak coś ciepłego ociera się o moje nogi. Więc to był kot. Kiedy obudziłam się, za oknem było już zupełnie jasno, zaczęłam rozglądać się po pokoju nie bardzo rozumiejąc, co się stało. Pokój wyglądał zupełnie inaczej niż zwykle, podłoga lśniła, a w drzwiach szafy odbijał się promień słońca. Potem uświadomiłam sobie, iż wszystko tak wy- 12 gląda, ponieważ zaspałam i szarość za oknem, która zazwyczaj dopiero z wolna się rozjaśniała, gdy już byłam ubrana i schodziłam na śniadanie, dawno minęła i do pokoju wpadały pierwsze promienie słońca. Przestraszyłam się, że spóźnię się do szkoły, i w tym samym momencie weszła matka. Była zdziwiona, pytała, czy nie jestem chora. — Co ci się stało, nigdy nie śpisz tak długo. — Nie wiem — odpowiedziałam. Rzeczywiście, nie mogłam przypomnieć sobie, co zdarzyło się tej nocy, i wtedy przypadkiem spojrzałam na ranne pantofle matki wykończone puszystym futerkiem. „Kot — przemknęło mi przez myśl. — Przecież w nocy był tu kot.'" Odtąd zjawiał się każdego wieczoru i drapaniem oznajmiał swoje przybycie. Zastanawiało mnie czasem, dlaczego nie widuję go za dnia, ale sobie wytłumaczyłam, że widać kot chodzi swoimi drogami. Ważne było, że zjawiał się, kiedy go potrzebowałam. Nadszedł jednak wieczór, gdy nie pojawił się. Czekałam prawie całą noc, nad ranem zmorzył mnie krótki, nerwowy sen, ale przyśniło mi się, iż słyszę drapanie pazurków o futrynę, i zaraz się ocknęłam. Zbiegłam na dół i rozpoczęłam poszukiwania, zaglądałam we wszystkie zakamarki, nawet odsuwałam meble. Matka patrzyła na mnie ze zdziwieniem, w końcu spytała: — I czego ty tak szukasz? — Kota! — Kota? W tym domu nigdy nie było kotów, nie wiesz, że ojciec ma na nie alergię? Wyczułby kota na kilometr. Wściekłam się wtedy i powiedziałam, że ojciec ma także alergię na mnie, a jakoś nie wyczuwa, kiedy nadchodzę. Matka wzruszyła ramionami, a ja pobiegłam do siebie na górę i szlochając rzuciłam się na łóżko. Kot nie pojawił się więcej. Po odejściu kota dom na wzgórzu stał się obszerniej- 13 I I szy i bardziej jeszcze nie zamieszkany. Gdzieś była w nim matka, chodziła po pokojach, korytarzu, kuchni, ale oddzielała mnie od niej cisza tego domu, w którym głośniejsze trzaśniecie drzwi wywoływało echo pojawiające się zwykle w pustych pomieszczeniach. A przecież tutaj były meblej podlogi pokrywały dywany, ,na korytarzu zaś leżał gruby pleciony chodnik tłumiący kroki. Były tu też kwiaty, na ścianach przedpokoju piął się bluszcz, a w jadalni stała duża donica z palmą. Matka dbała o kwiaty. Często wynosiła donicę do ogrodu, ręce jej sprawnie poruszały się wokół zielonych czółenek liści, gdy mokrą szmatką ścierała z nich kurz. Dłonie miała małe. Przypominały ręce gipsowej lalki, którą kiedyś dostałam w prezencie i którą nigdy się nie bawiłam; bałam się jej. Starałam się nie patrzeć w kąt, w którym zwykle siedziała. Nawet za dnia jej wymalowane intensywną, niebieską farbką oczy wydawały się martwe. Raz wyniosłam ją nawet na strych, ale ojciec spytał zaraz: — A gdzie jest lalka? _ Wróciła więc z powrotem do pokoiku na górce. Gdy zapadał zmrok, gipsowe rysy rozmazywały się: oczy wpadały głęboko, a w miejscu karminowych ust pojawiał się czarny cień. Lalka wyglądała wtedy groźnie. Starałam się omijać wzrokiem kąt pokoju, w którym siedziała, nie potrafiłam jednak zapomnieć o niej. Dopiero pojawienie się kota wymazało tę obecność z moich nocy na górce. Gipsowa, nieruchoma twarz nie śledziła mnie już z kąta. Obok, tuż czułam coś ciepłego, żywego. Żywe były także ręce matki. Poruszały się. Zręcznie i szybko wykonywały wszystkie domowe czynności. Obierały ziemniaki, miesiły ciasto, zamiatały podłogę, układały w wazonie kwiaty. Małe dłonie o krótkich palcach tym różniły się od tamtych gipsowych, że były żywe. Najlepiej zapamiętałam je w dniu, gdy obserwowałam matkę przy dojeniu krowy. 14 ia na Zachorowała kobieta, która zwykle Wykonywała ™ wzgórzu najcięższe roboty: doglądała inWentarza rąbaI ła drzewo, a zimą paliła w piecach. Była żoną wozn,ego z naszej szkoły. Wielka, grubokoścista <niewiasta o poro_ watym, poznaczonym lejami wągrów nosie j małych, głęboko osadzonych oczach. Nie ltfhiiam jej przede wszystkim dlatego, że rozpowiadała na osiedlu, co dzieje się w domu na wzgórzu. Z lekcewQŻeni6m wyrażała się o matce, nazywała ją „Maryśj^ raz nawet usłyszałam, jak mówiła, że matka wygr2ew'a brzucłl na wzgórzu i że wiedziała, kogo złapać na męza q ojcu mówiła zawsze z szacunkiem i ściszała prz tym „jos jakby obawiając się, że mógłby ją usłySzeć Teg0 dnia matka zamiast niej ujęła wiadro i poszła na jąkę wydoić krowę. Pobiegłam za nią. Był już 2mrok( niebo ca horyzoncie poczerwieniało jak zgnieciony pomidor, a wszystko wokół wyciszyło się i zmalało. Szłam po miękkiej, szeleszczącej trawie. Długie źdźbła owijały mi się wokół nóg, co pewien czas zatrzymyu,ałam się więc i rozplątywałam je jak zasupłane sznurowadła Cykały świerszcze. Gdy pochylałam się, zdawał0 m} siąt ze sły_ szę je bardzo blisko, tuż przy uchu. Dobrnęłam wreszcie do miejsca, gdzie pasła się krowa. Matka siedziała już na małym trójnożnym stołeczku P°chyiona ku wymie-niu krowy. Usłyszałam metaliczny dźWięk) to strugi mleka uderzały o dno aluminiowego wiadra. Krowa szastała ogonem oganiając się od much, raz nawet przejechała nim matce po policzku. Matlca uchyliła się i spadła ze stołka. Wiadro potoczyło się pQ ^awie Była niezadowolona, podniosła się szybko j rzekła do mnie: — Ułam gałąź i oganiaj muchy. Biegłam znowu po łące w stronę roWU) przy którym rosła olszjma. Świecił księżyc i drzewa rzucały długie cienie. Układały się z nich na trawie przeróżne figury. Wydawało mi się, że widzę brodatego starca zakuteg0 15 w zbroję, z długą piką w ręku. Zaledwie jednak zrobiłam pół kroku, starzec przemienił się w małą, skurczoną babinę r. workiem na plecacłi. Cienie wirowały jak w k«lfjdonkopł«, ożywiając coraz to inne postaci. Bie-|{l wzdlufc rowu ciekawa, co jeszcze zobaczę. Aż zo~ Im 'tom konia. Z rozwianą grzywą pędził, galopował Vi >Ją stronę. Przez moment wydało md się, że prze-t»J le po mnie, że mnie zatratuje. Zamknęłam oczy 1 wtuliłam głowę w ramiona. Nic się jednak nie stało. Gdy uniosłam powieki, miałam przed sobą tylko ciemne, wiotkie pnie olszyny. Ułamałam gałąź i zawróciłam w stronę łąki. Matka przywitała mnie wymówką: — Dłużej nie mogłaś się grzebać? Olszynową witką omiatałam parujące boki krowy. Mleko pachniało, było go już dużo w wiadrze i zlękłam się, że za chwilę zacznie się przelewać. Ręce matki silnym ruchem obejmowały sutki. Zewnętrzna strona dłoni pokryła się teraz siecią grubych, splątanych żył. Patrzyłam na te dłonie z uczuciem, jakbym dopiero teraz naprawdę je spostrzegła. Były inne niż matka. Nie pasowały do jej drobnej sylwetki, do jej zachowania, do cichych, umykających kroków. Były konkretne. W nich, w rękach matki mogłam doszukać się podobieństwa z rodziną mieszkającą w drewnianym domu za jeziorem. Tylko te silne dłonie o krótkich palcach łączyły ją z tamtymi hałaśliwymi ludźmi, z którymi ojciec nie pozwalał mi się kontaktować. Czasami w drodze do szkoły spotykałam dziadka, przystawał zawsze i rozmawiał ze mną, był bardzo ciekaw, co też dzieje się w domu na wzgórzu, ojciec jednak surowo zabronił mi czegokolwiek opowiadać; ojciec źle mówił o dziadku, potem dopiero dowiedziałam się, skąd brała się ta jego niechęć: dziadek często zaglądał do kieliszka, a potem, po śmierci babki, większą część dnia spędzał w knajpce na przedmieściu, którą popularnie nazywano „u Żyda", nie wiadomo dlaczego, bo ani właściciel lokalu, ani nawet 16 kamieniczka, w której się ów lokal znajdował, z Żydami nie miały nic wspólnego; stamtąd wychodził na chwiejnych nogach i kierował się prosto w stronę rynku, gdzie vis-a-vis sądu, w cieniu lip stały ławeczki. Kładł się na jednej z nich i usypiał chrapiąc tak, że słychać go 'było w całym miasteczku. Dziwny był ten dziadek, przypominał swoim wyglądem muchomora: miał wielką rudą grzywę sczesaną z czoła, krzaczaste brwi i miedziano-czerwone, podkręcone do góry wąsy. Po raz pierwszy zobaczyłam go pewnego jesiennego wieczoru, gdy podczas nieobecności matki wymknęłam się z domu. Dziś juiż nie pamiętam, dlaczego wyjechała i jak długo jej nie było. Wtedy nde chodziłam jeszcze do szkoły i oprócz jedynej wyprawy z matką do miasta na odpust, nie opuszczałam wzgórza. Nie wolno mi było wychodzić poza ogrodzenie. A jednak złamałam ten zakaz. Nie po^ traifiłam przezwyciężyć lęku przed nocą w pokoiku na górce, lalką była tam znowu, siedziała w kącie świecąc w ciemności gipsową twarzą. Ojciec pracował w swoim gabinecie, a ja kończyłam kolację samotnie w kuchni przy stole. Drzwi do korytarza były otwarte. Było w nim ciemno, tylko z gabinetu sączyło się światło. Schody wyglądały teraz jak gładka, aksamitna ściana, w którą za niewiele już minut musiałem się pogrążyć. — Skończyłaś jeść? — dobiegł mnie głos ojca. — Jeszcze nie. — Proszę się więc pośpieszyć. Głos ojca zabrzmiał nieprzyjemnie. Wychyliłam się w str,onę drzwi i zobaczyłam go w głębi pokoju po przeciwnej stronie korytarza. Siedział pochylony nad biurkiem i pisał coś. W ostrym świetle stojącej lampy wyglądał jak posępny, wielki ptak. Ponad sztywnym kołnierzem bonżurM sterczała jego głowa osadzona w zmarszczkach woskowożółtej skóry. Poczułam lęk, bałam się teraz ojca tak samo jak ciemnych schodów i nieruchomej maski w rogu pokoju. Starając się zacho- 2 — Moje życie..: 17 wywać jak najciszej, przemknęłam do sieni, a stamtąd na podwórze. W samej tylko sukience biegłam drogą w stronę osiedla. Za ciemną płachtą jeziora migotały światełka domów. Wiedziałam, gdzie stoi dom dziadków, Z okien na piętrze, a jeszcze lepiej z „gołębiówki", małego pokoiku w szczycie, w którym suszyło się grzyby, widać go było jak na dłoni. Matka pokazała mi ten drewniany dom, gdy jesienią rozwieszałyśmy w „gołę-biówce" sznurki starannie nanizanych borowików. — Tam przedtem mieszkałam... — powiedziała. Tylko tyle powiedziała. Moje pytanie, dlaczego nigdy tam nie chodzimy, pozostało bez odpowiedzi. Teraz stanęłam przed furtką drewnianego domu. W oknie poza firanką poruszały się jakieś postacie. Zlękłam się tych nie znanych mi ludzi. Ojciec tyle razy nakazywał, abym nie wdawała się w żadne rozmowy z nieznajomymi, nawet gdyby byli to jacyś krewni. To „jacyś krewni" szczególnie podkreślał. Matka w takich razach odwracała się i plecy jej wydawały się jeszcze bardziej wypukłe niż zazwyczaj. Chodziła zwykle pochylona, z twarzą cofniętą gdzieś poza próg ciemnoczerwonych, puszystych włosów. Stałam przed furtką jej rodzinnego domu i czułam się jeszcze bardziej przestraszona niż podczas całej tej nocnej wyprawy ze wzgórza na osiedle. Ciemna droga wydawała się teraz bezpieczniejsza od tego obcego domu i ludzi, których nigdy przedtem nie widziałam. Nie wiedziałam, co zrobić, myśl o powrocie na wzgórze powodowała, że zaczęłam dygotać. Za nic nie mogłam tam teraz wrócić. Z perspektywy ciemnej, wspinającej się na wzgórze drogi tamten dom wydawał się jeszcze groźniejszy niż zazwyczaj. Przemogłam się wreszcie i zapukałam. Drzwi otworzył mi dziadek. Patrzył na mnie hez słowa, a. potem wziął mnie za rękę i wprowadził do jasno oświetlonej kuchni. Babka stała przy palenisku z twarzą poczerwieniałą od żaru. Odwróciła się w stronę wej- 18 I scia. Zobaczywszy mnie wyprostowała się i ocierając wierzchem dłoni krople potu z czoła patrzyła tak samo jak on przedtem. — Głodna może? — spytała po długiej chwili. Potrząsnęłam przecząco głową. — A w domu wiedzą, że tu przyszła? Spuściłam głowę i zaczerwieniłam się mocno. Wtedy dziadek podprowadził mnie do stołu i posadził na krześle. — Daj dziecku herbaty z konfiturami, zmarzło w tej jednej sukienozynie — rzekł gniewnie. I babka dała mi herbaty z konfiturami. Ujęłam oburącz parującą szklankę i nagle poczułam się bezpieczna. Wtedy, tamtego wieczoru ci ludzie wydali mi się bliscy. Podświadomie wiedziałam, że darzą mnie sympatią i są mi życzliwi. Dopiero w kilka lat później, kiedy w drodze do szkoły spotykałam dziadka, ta życzliwość zaczęła mnie drażnić. Niechętnie odpowiadałam na jego pytania, starając się nie patrzeć mu w oczy. Oczy dziadka były bowiem oczyma mojej matki, tylko bez tego chłodnego wyrazu... chciały mi dać to wszystko, czego szukałam w tamtych, były ciepłe, życzliwe, zapraszające... tak, one mnie zapraszały, i tego nie mogłam znieść. Siedziałam więc przy stole w domu dziadków, gdy za oknem zawarczał silnik samochodu. Potem odezwało się niecierpliwe pukanie do drzwi. Kurczowo uczepiona parującej szklanki, słuchałam toczącej się w sieni rozmowy pomiędzy dziadkiem i ojcem. — Czy jest tu może moja córka? — Jest. — Chciałbym ją zabrać do domu. Wszedł do kuchni i mrużąc oczy od światła zaczął się rozglądać. Był teraz normalny, taki jak zawsze. Szyja wygładziła się, a głębokie cienie wokół oczu znikły. — Chodź — powiedział. — Gdzie jest twój płaszcz? 19 — Tak tylko przyszła, w samej sukience — szybko rzekła babka. Stała blisko pieca, z rękami złożonymi na brzucihu, Wokół głowy miała ciasno spleciony siwy warkocz. Przez moment chciałam przypaść do niej, wtulić twarz w jej kraciasty fartuch i prosić, alby nie pozwoliła zabrać mnie z powrotem na wzgórze. Nie chciałam wracać do tego zimnego, pustego domu, w którym wszystko trzeszczy i skrzypi. Tam zawsze był wiatr, który tłukł się o szyby jak zły nocny ptak, tam zawsze padał deszcz. Krople osiadały na oknach jak lśniąca sieć, poza którą majaczyły tylko pnie topoli — szare, smutne, otoczone korą przypominającą ołów. Jakże przytulna wydawała się ta kuchnia, w której pachniało konlfiturami. Nic jednak nie powiedziałam, wstałam z krzesła i posłusznie poszłam za ojcem. Tę fotografię spostrzegłam jeszcze w domu na wzgórzu, w piśmie, które matka przywiozła z podróży. Zdję-cie było nieostre i rysy lekko się zatarły, a jednak pociągnęła mnie ta twarz. Miała mi odtąd towarzyszyć zawsze, ze wszystkim, co w niej było doskonałego i naznaczonego skatzą. Oczy pełne skupienia patrzyły wprost na mnie. Coś do mnie mówiły, nie wiedziałam dokładnie co, ale to musiały być bardzo ważne rzeczy, rzeczy ściśle dotyczące mojego życia. Może tłumaczyły mi, że lęk przed ciemnościami za oknem jest niepotrzebny, że każdy człowiek podlega swojemu losowi i musi umrzeć w tej godzinie i w tej minucie, która została mu przeznaczona. Godzina śmierci... czekała także ha niego, na Marlona, cihociaż twarz na fotografii sprawiała wrażenie niezniszczalnej. Te piękne, szlachetne rysy musiały się z biegiem czasu zmienić, nie było przed tym ratunku. Matowa, jędrna skóra musiała się zacząć osuwać w dół, musiała się zacząć starzeć. Kiedyś musiało 20 stać się tak, że ta piękna, męska twarz zamieni sit; w twarz starca o żółtej, obwisłej skórze, z workami po<) oczyma i drugim podbródkiem. Wiedziałam o tym, wszyscy o tym wiedzieli, on też. Ale w jego oczach nic było strachu. Często zastanawiałam się, czy ojciec się nie boi. Był przecież stary i pozostało mu niewiele już lat. Jego koniec zdawał się bardziej nieuchronny niż mój i matki. Myślałam o tym do chwili jej śmierci. Wtedy zrozumiałam, czym jest naprawdę przeznaczenie. Zrozumiałam, że nie istnieją żadne gwarancje, ż,e nie ma ceny, za którą można otrzymać bezpieczeństwo. Zrozumiałam, że gontowy, cienki dach nie ma większego znaczenia. Nie mógł winie ochronić, nawet gdyby był z betonu i stali, nie mógł mnie ochronić przed moim losem. Po jej śmierci bałam się jednak tak samo jak przedtem. To zawalenie, te strzaskane belki stropu były ciągle bliżej niż cała wiedza na temat nieuchronności przeznaczenia. Teoretycznie wiedziałam, że mój los jest już postanowiony i że śmierć nadejdzie, gdy wybije moja ostatnia godzina. Obserwowałam tarczę zegara, próbowałam przeniknąć jej magnetyczną moc, jej władzę. Na niej to miały się ułożyć wskazówki wyznaczające czas mojej śmierci. One wyznaczyły kres życia matki i nie zatrzymały się po tym ani na pół sekundy. Ciało jej sztywniało w pokoju obok, a zegar szedł dalej. Nieustający marsz wskazówek trwał, każdym nowym poruszeniem wyznaczając czyjś kres, także mój, także Marlona. Jak na ironię, zegar właśnie najbardziej, najrealniej mnie z nim wiązał. Ten staroświecki zegar, ze swoim niewinnym rekwizytem: kukułką, która co pół godziny wyskakiwała sipoza misternie wyrzeźbionego w drzewie wieczka. Zabawka poruszana sprężynką nie potrafiła mnie jednak zwieść, nie potrafiła mnie oszukać. Wiedziałam, jak niebezpieczną jest bronią w służbie dwóch wskazówek: mniejszej i większej. One wykonywały 21 przecież to złowrogie posłannictwo, one ustawiały się na tarczy pod pewnym magicznym kątem. Poruszały się tak po obwodzie koła i każde ich drgnienie było zdolne przerwać życie. Nikt nie mógł mieć większej władzy. W domu na wzgórzu wcale nie ojciec był tym, który ferował wyroki. Nie jego słowo znaczyło najwięcej. Znacznie silniejszy i bardziej stanowczy był zegar. To całe gadanie ojca w gruncie rzeczy niczego na wzgórzu nie zmieniało. Nożyczki nigdy nie leżały na miejscu, w pudełku na nici, ja nigdy punktualnie nie wchodziłam po schodach na górę. a matka nigdy nie przestawała pić mocnej herbaty. — Któż to pije taką czarną maź jak ty —- mówił gderliwie. — Jest to tylko szkodliwe, szczególnie przy twoim słabym sercu. Zegar tykał nieubłaganie. Niewinny, zawieszony na ścianie przedmiot zrobiony z drzewa i metalu. W jego wnętrzu poruszały się ośki i śrubki, mniejsze i większe zębate kółka uruchamiały całą tę .maszynerię, kukułka wyskakiwała na spiralnej sprężynce, aby wykukać następną godzinę, pół godziny, kwadrans. Matka żyła, poruszała się cicho po pokojach na' dole, podlewała kwiaty, piła mocną, podobną do jodyny, herbatę, paliła papierosy. — Powinnaś przestać palić, powinnaś zrezygnować z picia herbaty — powtarzał w kółko ojciec. .Nikt go nie słuchał. Zegar szedł dalej. Każdego ranka zasiadaliśmy przy stole do śniadania, a on tykał równomiernie, zawieszony na ścianie w kuchni, tuż przy wejściu z sieni. Matka jeszcze była z nami. Oczy na fotografii zdawały się mówić, że są gwarancją. Nie bardzo wiedziałam, gwarancją czego, ale pod wpływam ich skupionego spojrzenia ustępowało napięcie, z którym zazwyczaj przestępowałam próg 'mojego pokoju na górce. Potrafiłam całymi godzinami leżeć na łóżku i wpatrywać się w fotografię. Po jakimś czasie znałam na pamięć każdy najdrobniejszy nawet szczegół. Umiałam .odtworzyć w pamięci wszystko z tej twarzy. 22 Może człowiekiem rządzi przeznaczenie. Może po spostrzegłam tę fotografię, aby później zwrócić uwh na Jana, na jego nos... Jan był właściwie zawsze, poznałam go w domu na wzgórzu, gdy miałam osiem lat. Był synem kierownika poczty i któregoś dnia przyniósł telegram z wiadomością o śmierci babki. Stanął w drzwiach gabinetu ojca trzymając telegram w wysuniętej do przodu ręce. Wyglądał jak mały pocztylion, którego widziałam kiedyś na starej, pożółkłej rycinie. Tamten też tak stał z wysuniętą ręką, w której trzymał kolorową kopertą. — Proszę, wejdź — dobiegł z głębi głos ojca i chłopiec /.niknął za drzwiami, starannie je za sobą zamykając. Byłam niezwykle podniecona tą wizytą, nikt tu do nas na wzgórze, poza listonoszem, inkasentem i żoną woźnego, nie zachodził i nawet ten chłopak, którego widywałam czasami w szkole, urósł w moich oczach do rangi gościa. Tyle razy marzyłam, aby ktoś się wreszcie pojawił, ktoś obcy, kogo mogłabym wtajemniczyć we wszystko, co się tutaj na wzgórzu działo. Miałam na strychu swoją tajną skrytkę, do której bardzo rzadko zaglądałam, bo łączyło się to z wejściem jeszcze wyżej, niż położony był mój pokój, wyżej, a więc bardziej niebezpiecznie, a jednak tam właśnie zrobiłam sobie schowek, coś w rodzaju pancernej kasy, tam, bo biegnąc tak wysoko czułam dreszcz strachu, serce mi wtedy waliło, a końce palców drętwiały; wracałam stamtąd z uczuciem ulgi, rozkoszowałam się spokojem, który panował na dlole, doceniałam go wtedy- Teraz opętała mnie szaleńcza myśl, aby zaprowadzić Jana do skrytki, byłain ciekawa, czy on też będzie się bał tak samo jak ja... tylko jak go zatrzymać, jak do niego przemówić? Postanowiłam, że poczekam na niego przy furtce ogrodzenia, gdzie lojciec nie mógł mnie już dostrzec z okien gabinetu, czułam, że byłby niezadowolony, gdyby zauważył, że rozmawiam z tym chłopcem. Pędem pobiegłam przo/. podwórze i ukryłam się za płotem, z uwagą obserwując drzwi wejściowe. Wreszcie wyszedł, a właściwie swobodnie zbiegł po schodkach ganku kierując się w moją stronę. Nic nie powiedziałam, a on minął mnie bez słowa, przeszedł obok, potem usłyszałam, że wesoło pogwizduje. W trzy dni później chłopcy z mojej klasy złapali małego kotka i chcieli wyłupić mu scyzorykiem oczy, bronił się drapiąc i miaucząc przeraźliwie, ale to tylko podniecało ich do dalszej zabawy. Nie umiałam sobie z nimi poradzić, byli silniejsi, beczałam, mówiłam: — Jesteście podli, okrutni — a oni śmiali się ze mnie. Więc poleciałam po pomoc. Wtedy w drzwiach szkoły stanął Jan. Byłam tak roztrzęsiona, że nie mogłam nic wytłumaczyć, złapałam go za rękę i pociągnęłam w stronę kasztanów. Przyszliśmy za późno, udręczony kiot ostatnim wysiłkiem wdrapał się na drzewo, z pyszczka wielkimi kroplami kapała mu krew. Nie powiedziałam nic, zostawiłam Jana pod kasztanami, zawróciłam na pięcie i pędem puściłam się w stronę ciągnącego się tuż za szkołą kartofliska. Biegłam na oślep, w końcu nogi ugrzęzły mi w zaoranej bruździe i upadłam twarzą w świeżą ziemię. Wtedy okazało się, że Jan pobiegł za mną, teraz pomógł mi wstać, wyjął z kieszeni chusteczkę do nosa, wycierał nią błoto i łzy rozmazane na moich policzkach. Od tego dnia zostaliśmy przyjaciółmi. Jan był ode mnie sześć lat starszy i od razu poczuł się za mnie odpowiedzialny, powołany do tego, aby się o mnie troszczyć i w razie potrzeby ochraniać. Drażniło mnie to już wtedy, a w inny sposób drażni mnie znowu dziś; dziś, gdy przeżyłam to, co przeżyłam, dziś, gdy czekam na jego powrót już pogodzona z losem i chyba także ze sobą. Wiem, że moje życie z Janem, gdy wróci do mnie, będzie życiem dwojga zwyczajnych ludzi; czy potrafię doznać tych samych uniesień jak wtedy podczas naszych pierwszych nocy... czy potrafię patrzeć z taką samą miłością w twarz Jana... r i 24 1 1 i aż, kiedy... nie wiem, ale zrobię wszystko, aby nasze '•ie płynęło w spokoju, bo jestem już bardzo zmęczo-Zmęczona sobą i zmęczona szczęściem, które przy- lo do mnie tak nieoczekiwanie, które przyniosło mi i irntą twarz zza mgły... Jan odprowadzał mnie zawsze ze szkoły, aż pod furtkę domu na wzgórzu, nosił moją teczkę i dzielił się ze mną drugim śniadaniem. Już tradycyjnie na długiej przerwie biegliśmy potajemnie na szkolny strych, gdzie zasiadaliśmy na przeciwpożarowej skrzyni z piaskiem, a Jan w skupieniu, sprawiedliwie dzielił na dwie równe części naszykowane mu przez matkę śniadanie. Wyprawy nasze powtarzały się przez wiele lat, przedzielone tylko wakacjami i feriami świątecznymi, podczas których oboje oczekiwaliśmy z niecierpliwością, kiedy nareszcie będzie można pójść do szkoły. Gdy nie było lekcji, nie widywaliśmy się. Kiedyś Jan przesłał mi przez żonę woźnego list. Bardzo mnie to poruszyło, bo był to pierwszy list, jaki otrzymałam. Pisał w nim: „W ciemności wysoko na szczycie wzgórza widać światełko. Wiem, że to światło domu, w którym teraz jesteś. Co tam porabiasz? Czy ci tam nie nudno samej? Jak nie masz nic ciekawego do czytania, to mógłbym ci przesłać tą samą drogą. Chciałbym, aby już było po feriach i abyś zeszła wreszcie na dół. Twój na zawsze Jan". „Twój na zawsze..." Do czasu otrzymania listu nie zastanawiałam się, dlaczego tak się dzieje, że Jan interesuje się mną. Było to naturalne. Teraz, po tym, co napisał, uświadomiłam sobie, iż coś dla niego znaczę. Odczuwał brak mojej obecności, czekał na mnie, może nawet tęsknił. Byłam dumna. List trzymałam pod poduszką. Któregoś dnia nie znalazłam go na zwykłym miejscu. Zaczęłam gorączkowe poszukiwania, przerażona, że list mógł dostać się w ręce ojca. Ale nie, leżał w szufladzie biurka. Mogła to zrobić tylko matka, nie mówiła 25 I f jednak <> \:v/.ń z J m /.i m i M i I i mu,. Czułam się zdemaskowana. Przy-)a nagle do rangi grzechu, niejasno •'. it moje z nim wyprawy na strych lonym. Nie potrafiłam jednak z nich umiałam Kpojrzeć mu w oczy i po-l Jul tam nie pójdę. Codziennie wi-lU tlą z kłusy i biegnie na strych. Któregoś dnia jeden z kolegów od-ne schadzki i roztrąbił o tym po ca-I. Nauc iolka wezwała mojego ojca. Gdy we-n do gubim kierownika, był już tam. Siedział w I U, wyprostowany, usta ułożyły mu się w poziomą kę, wyglądały jak pozbawione warg. Obok na śle siedziała matka Jana, a Jan stał pośrodku poko-u ze spuszczoną głową. Miał czerwone uszy. Za te pa-lujące uszy znienawidziłam go. — No, może ty nam powiesz, co robiłaś z Wiśniewskim na strychu? — spytał kierownik. Milczałam. Czułam, że czas naszych wspólnych wypraw skończył się bezpowrotnie. Teraz wiedziałam, że nigdy nie było w tym nic nieczystego. To Jan, stojąc tak ze spuszczoną głową, przekreślał wszystko. Długo potem dokuczano nam, szczególnie mnie, bo byłam młodsza i słabsza. Jan był wyrośnięty ponad wiek i uchodził w szkole za siłacza. Prześladowano mnie wierszykiem „Panna z kawalerem...", za co znienawidziłam moieh kolegów i szkołę. Nie chciałam się więcej widzieć z Janem. Ilekroć próbował do mnie dotrzeć, odwracałam się do niego plecami. Zaraz po lekcjach łapałam teczkę i uciekałam z osiedla. Raz jeden Jan dogonił mnie w połowie wzgórza. — Chcę z tobą porozmawiać — rzekł zdyszany, ujmując mnie za łokieć. — Nie dotykaj mnie ty... ty tchórzu... iii... Judaszu — zawołałam i uderzyłam go teczką. Ostatecznie rozdzielił nas wyjazd Jana z miasteczka. 26 Ponownie spotkaliśmy się już jako ludzie dorośli. Jan wrócił dopiero po studiach i objął stanowisko dyrekto-iii w małym miejskim szpitaliku. Wszyscy dziwili się, >,f wrócił do takiej dziury, gdzie nic się nigdy nie dzieje ¦!.iie nie ma szansy wybicia się. Matka mawiała czasa-że w miasteczku gdy ktoś kichnie w jednym końcu, rugim doskonale słychać. Jan wrócił jednak i widocz-wiedział, co robi, skoro po niespełna roku otrzy-1 stypendium w Stanach, właśnie stąd, z tej zabi-deskami dziury, która liczyła niewiele ponad pięć iQcy mieszkańców. Spotkaliśmy się w kancelarii szpi-; ,,.i, gdzie pracowałam po maturze jako sekretarka. Przyjmowałam telefony, prowadziłam korespondencję I większą część dnia po prostu nudziłam się siedząc za małym, zawalonym stosem papierów biurkiem. Teraz za biurkiem w tym głupim pokoju myślałam częściej jeszcze o Marlonie. Jaki mógł mieć głos? Starałam się ciopasować barwę głosu do lekko ironicznego skrzywienia ust. Ten jeden drobny rys tyle mógł powiedzieć o człowieku, o takim człowieku, jakim on był. Zawierał się w tym cały dystans do świata i do samego siebie, niewielu ludzi stać na coś takiego. Wtedy byłam skłonna wierzyć nawet, że tylko on jeden mógł się na taki dystans zdobyć. Wiedziałam także, że ma wspaniały głos. Czułam, że jego głos ma ciepłą barwę i że on nigdy nie krzyczy. Taki człowiek jak on nie mógł krzyczeć. Ojciec, mówił donośnie, słychać go było w całym domu, nawet wtedy, gdy drzwi były szczelnie pozamykane. JegO' skrzekliwy, starczy głos przenikał do wszystkich zakamarków domu na wzgórzu, nie sposób było się przed nim ukryć. Często zatykałam pięściami uszy starając się zapomnieć, że on teraz właśnie zadręcza matkę z powodu jakiegoś drobiazgu, nieważnej, błahej, sprawy. — Tyle razy prosiłem, aby nożyczki kłaść na miejsce, i znowu ich nie ma tam, gdzie być powinny. W domu, w którym panuje nieporządek, lęgną się zgolą 27 niepożądane obyczaje, których dziecko nie powinno się uczyć. — Bardzo ci<$ proszę, Mario, aby moja córka sto-do moich poleceń, często po oznaczonej go-ł J«-: i' na dole. Ona musi wiedzieć, co ; era* udawać sobie sprawę z tego, — Na temat obowiązków ojciec końca. Drugim przedmiotem jego j.u j.ni byl mój brak odpowiedzialności. We co robiłam, dopatrywał się lekkomyślności zastanowienia. Nie brał nigdy pod uwagę moje-tU, nie potrafił zrozumieć, że byłam dzieckiem reagowałam spontanicznie, ulegając pierwszym odruchom. Tak było i wtedy, gdy przyniosłam do domu parszywego psa. Wracałam ze szkoły jak zawsze powoli, rozglądając się na boki i często zatrzymując się bez powodu pośrodku drogi. Była późna jesień i ptaki urządzały na polach ostatnie sejmiki przed odlotem. Tuż za osiedlem, od strony jeziora wzniósł się ku górze klucz dzikich kaczek. Przypatrywałam się ptakom, które stworzyły niezwykłą figurę, ostro odcinającą się od bladego, jakby spłowiałego nieba. Szłam tak z zadartą głową nie patrząc pod nogi. W pewnej chwili zawadziłam o coś butem. Przestraszyłam się, bo to coś zapiszczało przeciągle. Byłam daleko od drogi, mniej więcej na wysokości trzcin, za którymi zaczynało się już jezioro. To coś to był pies. Był cały mokry, trząsł się z zimna. Kiedy się nad nim pochyliłam, zauważyłam, że ma przywiązany do szyi kamień. Zrozumiałam, iż właściciel chciał się go pozbyć i że w jakiś siposób udało mu się wyleźć na brzeg. Szybko zdjęłam kurtkę i zawinęłam psa, a potem prawie pędem puściłam się w stronę domu. Nie chciał nic jeść, podwinął ogon pod siebie i wczołgał się w kuchni pod stół znacząc na podłodze mokry ślad. Matka uważnie przyjrzała mu się i rzekła: — Po coś go przyniosła, on ma parchy. Dopiero teraz zauważyłam, że zwierzę, całe pokryte 28 było pancerzem strupów, spod którego gdzieniegdzie prześwitywała jasnoróżowa skóra. Wyglądało żałośnie z wyłupiastymi, jakby wysadzonymi z orbit oczami. )czy te patrzyły na nas ze strachem. — Trzeba mu pomóc —• rzekłam starając się ukryć fjagłe obrzydzenie, które w tamtej chwili było chyba pilniejsze od współczucia. — Jemu już nie można pomóc — rzekła matka. A jednak wymościła tekturowe pudło sianem i ułożyła go tam. Potem obie zaniosłyśmy psa do drwami' i ukryły za sągiem drzewa. Matka nic nie mówiła, ale wiedziałam, że cała ta konspiracja potrzebna jest ze względu na ojca. Nie pozwoliłby, aby pies pozostał na wzgórzu. Po powrocie ze szkoły nosiłam mu mleko w miseczce, po paru jednak dniach przestał nawet unosić głowę na moje powitanie. W końcu zdechł. Mniej więcej po tygodniu takie same strupy pojawiły się na rękach matki. Ojciec wypytywał ją, czy nie pamięta, z jakim chorym zwierzęciem stykała się, ale ona nie powiedziała nic. Wiele tygodni nosiła zabandażowane dłonie. Żona woźnego zajmowała się teraz wszystkim, była stale obecna, a kiedy odchodziła, zaraz pojawiał się ojciec. Nie mogłam być ani minuty sama z matką. Nie mogłam niczego jej wytłumaczyć. A ona milczała, jak zwykle. Tym razem jednak wydawało mi się to nie do zniesienia. Przy niedzielnym śniadaniu, kiedy siedzieliśmy we troje przy stole, powiedziałam naglę głośno: — To ja przyniosłam na wzgórze parszywego psa. Ojciec przestał jeść, a potem swoim urzędowym tonem spytał: — Kiedy to było? — Przed miesiącem... — No, tak — powiedział wolno. — No, tak...1 A potem przez wiele lat stale powtarzał się w jego przemówieniach, w jego nie kończących się monplogach 29 ten zarzut o braku odpowiedzialności. — Gdybyś się chociaż trochę zastanowiła, nie przyniosłabyś na wzgórze chorego zwierzęcia i twoja matka nie zaraziłaby się. Ale ty przez swój brak odpowiedzialności naraziłaś ją na boi. na przvkroić. Ją 1 nas tu wszystkich. Człowiek mi •)< U l.lu; y k <¦ swoje postępowanie, szczególnie w i, li mogą mieć nieobliczalne skutki, jak ¦hor i psem. Powinnaś wyciągnąć z tego od-wnioski. Warlona musiał być tak samo spokojny, tak samo wyciszony jak jego twarz. Musiał harmonizować z jego spojrzeniem, w którym zawierał się ten sam dystans do świata, co w ledwo dostrzegalnej zmarszczce • wokół ust. Nie mogło być mowy, bym się myliła. Ja go przecież znałam. Znałam go, chociaż nigdy nie spotkały się nasze oczy, chociaż nie zamieniliśmy ze sobą słowa. Ja wiedziałam. Czasami wydawało mi się to nawet zabawne, że człowiek, o którym wiedziałam wszystko, nawet nie domyśla się mojego istnienia. Wtedy, naturalnie, nie brałam pod uwagę, że kiedykolwiek możemy się spotkać. Wtedy to była tylko fotografia, na której jego rysy zatarły się. Ale może właśnie ten brak ostrości spowodował, że jego twarz mnie zafascynowała. Odkryte czoło, skupione spojrzenie, szlachetnie zarysowany kształt nosa, zamazane usta. Każdy szczegół stanowiący o niepowtarzalności tych rysów. Ta twarz istniała dla mnie, istniała w zamian za te wszystkie lata, kiedy tęskniłam za twarzą matki. Była. Nic jej ode mnie nie oddzielało, oczy nie kryły się poza linią rzęs, patrzyły wprost na mnie. Wiedziałam, że tym razem nie zostanę oszukana. Czułam, że głos, jego głos był częścią jego twarzy, jednym tylko elementem więcej w tej harmonii. Żaden ostry ton nie mógł zniszczyć naszej wspólnej ciszy, tej ciszy, która już na zawsze połączyła mnie z Marlonem. W tym samym pokoju siedziała główna księgowa 30 I Intendent szpitala, nieciekawi,