t I Nurowska Moje życie z Marlonem Brando Termin zuirotu książki: Karts terminów zwrotów i Maria Nurowska Moje życie ;x Marlonem Czytelnik • Warszawa 1976 • Obwolutą i okładką projektował ZBIGNIEW CZARNECKI IIIBISKA B1BLW7SO POTUUNA hodziłam po pokojach, z których wyniesiono już meble, z uczuciem, że takie samo wnętrze, tak samo puste, już kiedyś widziałam. Więcej nawet, przebywałam w nim i spotkało mnie tam coś niezwykłego. Dziwne, znałam tu przecież każdy kąt, tu się urodziłam i wychowałam, tu przeżyłam różne chwile — dobre, złe, tragiczne czasem. ...dzień pogrzebu babki. Rozmowy rodziców poza zamkniętymi drzwiami. Głos ojca — suchy, przenikliwy. Z łatwością mogłam słyszeć każde wypowiedziane przez niego słowo; i jej głos matowy, ściszony, pogubione głoski, stłumione drzwiami zdania, z których niewiele tylko do mnie docierało. — Nie mam nic wspólnego z tymi ludźmi. Prosiłbym, żebyś nie wywierała na mnie presji, nie cierpię tego teatru..- — ...moja matka... — No i cóż to ma do rzeczy. Może jeszcze każesz mi klękać w kościele i słuchać tych wszystkich bzdur, które ten hipokryta ksiądz... Ojciec był bardzo zdenerwowany, mówił podniesionym głosem. A jednak zdołała przekonać go, jak zawsze, gdy na czymś jej zależało. Krzyczał, wymachiwał rękami, mimo to ustępował, gdy ona tego naprawdę chciała. Spoza drzwi gabinetu dobiegł mnie jej spokojny głos: — Andrzeju, idź się przebrać, przygotowałam ci garnitur i czystą koszulę, leżą w sypialni na łóżku. Powiedziała to tak, że zrozumiałam każde słowo, a ojciec w milczeniu przeszedł do sypialni i zamknął za sobą drzwi. Poszedł potem wyprowadzić z garażu samochód, a my z matką czekałyśmy. Ja usiadłam ha stopniach ganku, a ona spacerowała przed domem ubrana w czarną sukienkę wyciętą w łezkę na przodzie. Na nogach miała czarne, jedwabne pończochy, poprzez które przeświecały blado jej łydki, włosy przewiązała czarną tasiemką. Stanowiły ostry kontrast z czernią, były bardzo puszyste, o kolorze płomienia na końcach i ciemnej czerwieni u nasady. Mimo że rodzinę matki przezywano „rudzielcami", nikt z jej bliskich nie miał takiego koloru włosów jak ona: zmieniał się w zależności od światła, pory dnia, a nawet barwy jej sukni. Zmieniała się także jej twarz — szczupła, o jasnej cerze, z trójkątną, sipiczastą niemal brodą. Oczy były w niej tak usytuowane, że nie można ich było dostrzec poza gęstą linią rzęs. Zawsze peszyło mnie to, bo nie wiedziałam, co ona myśli. Zaczynałam mówić, ale słowa plątały się i nie potrafiłam dobrnąć do końca, a nawet często zapominałam, co właściwie chciałam powiedzieć. Czasami miałam wrażenie, że coś podobnego dzieje się także z ojcem, tylko że on za nic by się do tego nie przyznał. Zmieszanie pokrywał zwykle żywą gestykulacją rąk i podniesionym głosem. Ten dzień po nocnym deszczu był od rana słoneczny i ciepły. Na drzewach trwały jeszcze nabrzmiałe krople, które co jakiś czas staczały się po blaszkach liści i spadały na ziemię. Jedna z nich zawisła na włosach matki, a potem kapnęła na czoło. Matka wyjęła z torebki chusteczkę, ale wtedy podjechał samochód. Z białą koronkową chusteczką w dłoni wsiadała do auta pochylając głowę. Usiadłam obok, na tylnym siedzeniu, obserwowałam, jak obciąga sukienkę na kolanach, a potem kładzie na nich zamszową torebkę z przezroczystą, podobną do sopla lodu rączką. Plecy miała wyprostowane. Przypo- minała pewną francuską aktorkę, którą widziałam kiedyś na fotosie w gablocie kina. Tamta też tak siedziała w czarnej, eleganckiej sukni, a na kolanach trzymała małą torebkę. Matce brakowało jednak rękawiczek. Jedziemy w milczeniu. W lusterku widzę ciężkie spojrzenie ojca, a potem pojawiają się jej oczy, ale trwa to tak krótko, że nie jestem pewna, czy to nie przywidzenie. Dziadek w drzwiach drewnianego domu wyciąga do matki ramiona, płacze. Matka pochyla głowę, włosy wysuwają się spod czarnej tasiemki i sypią na twarz, widać teraz tylko jej szpiczasty podbródek i blade, wąskie usta. Idzie za dziadkiem, a ja zostaję z ojcem na zewnątrz. Ojciec nerwowo chodzi przed gankiem, tam i z powrotem, tam i z powrotem, poprawiając spinki u mankietów nieskazitelnie białej koszuli. Zaprasza nas do środka najstarsza siostra matki, niska, korpulentna, z twarzą całą pokrytą piegami. Jej oczy całkiem chowają się w fałdach skóry, odkrywam w tym pewne podobieństwo z matką, ta twarz jednak wydaje mi się pozbawiona wdzięku. Stajemy z ojcem w drzwiach, ojciec pochyla głowę, aby nie zawadzić o niski strop. Matka klęczy. Czoło oparła o krawędź trumny, sukienka wokół jej kolan zagięła się, odsłaniając rąbek halki. Potem jedziemy samochodem do kościoła. Z przodu, obok ojca, siedzi dziadek. Co jakiś czas odwraca głowę i mówi: — I jak to teraz będzie, Marychno? Jak to teraz wszystko będzie... Matka milczy. Siedzi tak samo jak przedtem, tylko w dłoni nie zaciska już białej chusteczki z koronką, teraz znajduje się ona w zamszowej torebce z przezroczystą rączką... W tym domu umarła matka, w tym domu poznałam Jana, w tym domu wreszcie spotykałam się z człowiekiem, który wniósł w moje życie piękno. Piękno... tak, to jest to słowo, które najlepiej oddaje wszystko, co z nim przeżyłam. Żaden inny dom, żadne wnętrze, żaden pokój, żaden korytarz nie mogłyby dla mnie znaczyć więcej, a jednak towarzyszyło mi niejasne uczucie, że skądś już ten obraz pamiętam. Ten właśnie: puste pokoje, ogołocone ściany, okna pozbawione firanek... Czy to ja powiedziałam wskazując puste miejsce przed kominkiem: „Tutaj postawiłabym fotel", a ktoś odpowiedział: „Ja postawiłbym go przed oknem." Nie mogłam tego powiedzieć, bo fotel przed kominkiem stał zawsze, odkąd tylko sięgnę pamięcią, czyli że to nie mogłam być ja. Kim więc była kobieta, która wypowiedziała te słowa? Skąd tak dokładnie zapamiętałam tę rozmowę? Czułam się trochę jak we śnie chodząc po opustoszałych pokojach mojego rodzinnego domu, zdawało mi się, że czas nie idzie naprzód, że wskazówki obracają się w odwrotną stronę przenosząc mnie w przeszłość dawno już przeze mnie przeżytą i zapomnianą. Mogłam odtworzyć w pamięci jedynie strzępy tamtych zdarzeń. ..matka stoi na ganku, ma na sobie seledynową sukienkę w białe paski, którą lubię. Sukienka odsłania jej ramiona. Uniosła mnie kiedyś wysoko nad głowę i powiedziała: — Taka duża będzie moja córeczka..., Stoi na ganku w tej samej sukience, która teraz jest spłowiała od słońca i paski prawie nie są widoczne. Matka już jej nie nosi, wkłada ją tylko do sprzątania. W mroźny ranek stoi na ganku w letniej sukience ze szmatką do kurzu w dłoni. Jej ręce zwisają wzdłuż ciału, nie unoszą się już ponad głowę... Patrzy za odjeżdżającą furgonetką, w dłoni ściska flanelową ściereczkę... Dręczyło mnie to niezwykłe podobieństwo wnętrza mojego domu z jakimś innym wnętrzem, którego tylko fragmenty zapamiętałam. Drzwi prowadzące do tamtego mieszkania były masywne i szerokie, niemalże czarne, a zamiast klamki miały mosiężną gałkę. Podłogę hallu pokrywały marmurowe czarno-białe kwadraty, a ściany — boazeria z takiego samego drzewa jak drzwi wejściowe. Pamiętam także bardzo dokładnie ściany dużego, okrągłego pokoju, wybite złotożółtym materiałem przypominającym pergamin, i sufit, pod którym ciągnął się stiukowy fryz, przerwany w jednym tylko miejscu, niedaleko okna, gdzie odpadł kawałek tynku. Na ścianach tamtego pokoju widniały gdzieniegdzie duże plamy wilgoci, prostokątne i owalne ślady po masywnych obrazach w ciężkich ramach... ...obraz. Na obrazie dwie dziewczynki w białych sukienkach i kapeluszach o dużych rondach. Pełnia lata. Dziewczynki siedzą na ławeczce trzymając się za ręce. Uśmiechają się, jakby pozowały do fotografii. Szarfy miękko spływają z kapeluszy. Za nimi czerwono kwitnie jarzębina... ...to te ślady po obrazach spowodowały, iż nagle z fotograficzną dokładnością przypomniałam sobie tamto mieszkanie. Siady po obrazach na ścianach mojego domu były identyczne, a jeden z pokoi na dole miał taki sam kolor jak tkanina obiciowa tam, w okrągłej jadalni noszącego znamiona dawnej świetności mieszkania. Teraz przypomniałam sobie także, jak wyglądało wejście do kamienicy, w której mieściło się tamto mieszkanie. Prowadziła do niej wielka, bogato zdobiona, żelazna brama, a na fasadzie budynku niczym czarna huba przywarły wąskie balkony, prawie wyszystkie okna były na wpół zasłonięte okiennicami... Nie pamiętam tylko, w którym miejscu stał ten dom, w jakim mieście, przy jakiej ulicy; była tam rzeka i przerzucony przez nią barokowy most o kwiecistych kapitelach metalo- *M\ 1 wych kolumn podtrzymujących jego przęsła, po drugiej stronie ulicy znajdowała się mała kawiarenka osłonięta barwnymi markizami, obok rusztowanie, przed kawiarenką na chodniku sznur zaparkowanych samochodów... nie pamiętam tylko, w jakim to było mieście, nie pamiętam, kto powiedział: „Postawiłabym fotel przy tym kominku", i kto odrzekł na to: „A ja nie. Ja postawiłbym fotel przed oknem." ...przechodząc obok fotela pozostawiła na jego poręczy szmatkę od kurzu, a potem pchnęła oszklone drzwi prowadzące na werandę... Stojąc tak pośrodku pustego pokoju, na którego ścianach widniały smutne miejsca po zdjętych obrazach, usiłowałam przypomnieć sobie, skąd tak dokładnie pamiętam tę rozmowę, a nawet barwę głosu, odcień słów... Był to głos młodej dziewczyny i starzejącego się już mężczyzny, nie musiałam ich widzieć, aby odkryć tę różnicę wieku. A potem uświadomiłam sobie, iż oto stoję pośrodku pokoju, w którym niegdyś stłukłam stary, zabytkowy wazon w kształcie amfory. Ogarnęło mnie podniecenie, bo ten głos skojarzył mi się z jego głosem w chwili, gdy unosiłam wazon, aby z pasją rzucić nim o ścianę. Czyżby to był jego głos? Kim więc była ta dziewczyna? To na pewno nie byłam ja... to nie mogłam być ja... Serce przyśpieszyło swój rytm i w skroniach uczułam przykre łomotanie; usiłowałam przebić się myślami przez wzmagający się szum, byłam blisko rozwikłania tych wszystkich pytań, byłam już bardzo blisko, ale wtedy wszedł mężczyzna w kombinezonie i powiedział: — Wszystko załadowane, proszę pani, możemy jechać. Posłusznie poszłam za nim, ale na ganku przystanęłam jeszcze i rzuciłam spojrzenie w głąb mieszkania. Zobaczyłam ciemny korytarz, uchylone drzwi do pokoju i skrawek marmurowej obudowy kominka. Nie mia- 10 łam tu już nigdy powrócić, dom na wzgórzu przeznaczony był do rozbiórki. Stał zawsze w otoczeniu wysokich topoli. Kiedy był wiatr, drzewa skrzypiały, a ja bałam się, iż przy silniejszym podmuchu któreś z nich zwali się na nasz dom. Zwali się i przygniecie gontowy dach, a pod nim nas wszystkich, mieszkańców tego domu. Do dziś mam w uszach niepokojący skrzyp pni, to ich złowrogie kołysanie się. Ilekroć zamykam oczy, widzę rozchwiane wierzchołki na tle wysokiego nieba; tak daleko wydawało mi się z ziemi do tych uformowanych w stożek gałęzi topoli. Ojciec nie podzielał mojego strachu, mówił, że dom jest solidnie zbudowany, a drzewa w tym miejscu rosną od przeszło wieku; przez te lata musiało przejść nad wzgórzem wiele burz i silnych wichur, a one stoją, tak jak stały. Ja się jednak bałam, że nadejdzie dzień, gdy wiatr pokona jedno z tych drzew i w samym środku nocy jak ścięte toporem rzuci je na gontowy dach naszego domu. W moim pokoiku na górce słyszałam to niepokojące skrzypienie i kuliłam się ze strachu naciągając kołdrę wysoko na głowę. Próbowałam czasami modlić się i prosić Boga o opiekę nad tym nieszczęsnym domem i nade mną, pierwszą przeznaczoną na śmierć, bo przecież rodzice mieli sypialnię na dole, a tylko ja sypiałam pod gontowym, cienkim dachem. W dzień mogłabym się jeszcze obronić, usłyszawszy w porę skrzyp walącego się pnia uciec na dół, ale nocą... Nocą byłam skazana. Tak się zawsze działo, że wszystkie groźniejsze wichury zaczynały się już po zapadnięciu zmroku, a przycichały dopiero nad ranem. Wiatr rozpłaszczał się wtedy na szybie i z wściekłością łomotał we framugi okien-. Często nie .mogłam znieść tego łomotu i świstu lub zawodzącego jęku, nie mogłam tego znieść i w koszuli zbiegałam po schodach do sypialni rodziców, gdzie szlochając błagałam, aby pozwolili mi pozostać u siebie do rana. 11 — Wy śpijcie, ja posiedzę na krześle — mówiłam ocierając wierzchem dłoni łzy. Ale ojca drażniło moje mazgajstwo. Pragnął mieć syna i fakt, że urodziłam się ja, przyjął z wielkim rozczarowaniem. Po pewnym czasie pogodził się z tym, ale chciał mnie wychować na osobę zdecydowaną i odporną psychicznie. Dopiero w wiele lat później, już po jego śmierci, zrozumiałam, dlaczego tak ze mną postępował, pojęłam jego obawę przed moimi życiowymi lękami i rezygnacją, drażnił go szczególnie mój strach przed topolami. Ilekroć wpadałam w środku nocy do sypialni rodziców, ojciec był nieubłagany i za każdym razem odsyłał mnie na górę. — Opanuj się, inaczej strach będzie się w tobie potęgował — mówił do mnie surowo. Między brwiami tworzyła mu się wtedy głęboką bruzda i wiedziałam, że muszę go posłuchać. Skradałam się więc po schodach do pokoju na górze, a znalazłszy się tam, jednym susem wskakiwałam do łóżka i nakrywałam się kołdrą na głowę. Którejś nocy, gdy jak zawsze szykowałam się do ucieczki, w progu potknęłam się o coś i o mało nie upadłam. Nie miałam odwagi iść dalej, poruszyć się, a nawet głośniej odetchnąć. Wyczuwałam czyjąś obecność w pokoju i świadomość ta paraliżowała moje ruchy. Po chwili do uszu moich dobiegł dziwny, nieznany mi dźwięk. Przypominał ścieranie na tarce miękkiego owocu. Dźwięk ten podziałał na mnie uspokajająco, poczęłam wsłuchiwać się w jego melodię i prawie jednocześnie zdałam sobie sprawę, iż jest to mruczenie kota. A potem poczułam, jak coś ciepłego ociera się o moje nogi. Więc to był kot. Kiedy obudziłam się, za oknem było już zupełnie jasno, zaczęłam rozglądać się po pokoju nie bardzo rozumiejąc, co się stało. Pokój wyglądał zupełnie inaczej niż zwykle, podłoga lśniła, a w drzwiach szafy odbijał się promień słońca. Potem uświadomiłam sobie, iż wszystko tak wy- 12 gląda, ponieważ zaspałam i szarość za oknem, która zazwyczaj dopiero z wolna się rozjaśniała, gdy już byłam ubrana i schodziłam na śniadanie, dawno minęła i do pokoju wpadały pierwsze promienie słońca. Przestraszyłam się, że spóźnię się do szkoły, i w tym samym momencie weszła matka. Była zdziwiona, pytała, czy nie jestem chora. — Co ci się stało, nigdy nie śpisz tak długo. — Nie wiem — odpowiedziałam. Rzeczywiście, nie mogłam przypomnieć sobie, co zdarzyło się tej nocy, i wtedy przypadkiem spojrzałam na ranne pantofle matki wykończone puszystym futerkiem. „Kot — przemknęło mi przez myśl. — Przecież w nocy był tu kot.'" Odtąd zjawiał się każdego wieczoru i drapaniem oznajmiał swoje przybycie. Zastanawiało mnie czasem, dlaczego nie widuję go za dnia, ale sobie wytłumaczyłam, że widać kot chodzi swoimi drogami. Ważne było, że zjawiał się, kiedy go potrzebowałam. Nadszedł jednak wieczór, gdy nie pojawił się. Czekałam prawie całą noc, nad ranem zmorzył mnie krótki, nerwowy sen, ale przyśniło mi się, iż słyszę drapanie pazurków o futrynę, i zaraz się ocknęłam. Zbiegłam na dół i rozpoczęłam poszukiwania, zaglądałam we wszystkie zakamarki, nawet odsuwałam meble. Matka patrzyła na mnie ze zdziwieniem, w końcu spytała: — I czego ty tak szukasz? — Kota! — Kota? W tym domu nigdy nie było kotów, nie wiesz, że ojciec ma na nie alergię? Wyczułby kota na kilometr. Wściekłam się wtedy i powiedziałam, że ojciec ma także alergię na mnie, a jakoś nie wyczuwa, kiedy nadchodzę. Matka wzruszyła ramionami, a ja pobiegłam do siebie na górę i szlochając rzuciłam się na łóżko. Kot nie pojawił się więcej. Po odejściu kota dom na wzgórzu stał się obszerniej- 13 I I szy i bardziej jeszcze nie zamieszkany. Gdzieś była w nim matka, chodziła po pokojach, korytarzu, kuchni, ale oddzielała mnie od niej cisza tego domu, w którym głośniejsze trzaśniecie drzwi wywoływało echo pojawiające się zwykle w pustych pomieszczeniach. A przecież tutaj były meblej podlogi pokrywały dywany, ,na korytarzu zaś leżał gruby pleciony chodnik tłumiący kroki. Były tu też kwiaty, na ścianach przedpokoju piął się bluszcz, a w jadalni stała duża donica z palmą. Matka dbała o kwiaty. Często wynosiła donicę do ogrodu, ręce jej sprawnie poruszały się wokół zielonych czółenek liści, gdy mokrą szmatką ścierała z nich kurz. Dłonie miała małe. Przypominały ręce gipsowej lalki, którą kiedyś dostałam w prezencie i którą nigdy się nie bawiłam; bałam się jej. Starałam się nie patrzeć w kąt, w którym zwykle siedziała. Nawet za dnia jej wymalowane intensywną, niebieską farbką oczy wydawały się martwe. Raz wyniosłam ją nawet na strych, ale ojciec spytał zaraz: — A gdzie jest lalka? _ Wróciła więc z powrotem do pokoiku na górce. Gdy zapadał zmrok, gipsowe rysy rozmazywały się: oczy wpadały głęboko, a w miejscu karminowych ust pojawiał się czarny cień. Lalka wyglądała wtedy groźnie. Starałam się omijać wzrokiem kąt pokoju, w którym siedziała, nie potrafiłam jednak zapomnieć o niej. Dopiero pojawienie się kota wymazało tę obecność z moich nocy na górce. Gipsowa, nieruchoma twarz nie śledziła mnie już z kąta. Obok, tuż czułam coś ciepłego, żywego. Żywe były także ręce matki. Poruszały się. Zręcznie i szybko wykonywały wszystkie domowe czynności. Obierały ziemniaki, miesiły ciasto, zamiatały podłogę, układały w wazonie kwiaty. Małe dłonie o krótkich palcach tym różniły się od tamtych gipsowych, że były żywe. Najlepiej zapamiętałam je w dniu, gdy obserwowałam matkę przy dojeniu krowy. 14 ia na Zachorowała kobieta, która zwykle Wykonywała ™ wzgórzu najcięższe roboty: doglądała inWentarza rąbaI ła drzewo, a zimą paliła w piecach. Była żoną wozn,ego z naszej szkoły. Wielka, grubokoścista Ją stronę. Przez moment wydało md się, że prze-t»J le po mnie, że mnie zatratuje. Zamknęłam oczy 1 wtuliłam głowę w ramiona. Nic się jednak nie stało. Gdy uniosłam powieki, miałam przed sobą tylko ciemne, wiotkie pnie olszyny. Ułamałam gałąź i zawróciłam w stronę łąki. Matka przywitała mnie wymówką: — Dłużej nie mogłaś się grzebać? Olszynową witką omiatałam parujące boki krowy. Mleko pachniało, było go już dużo w wiadrze i zlękłam się, że za chwilę zacznie się przelewać. Ręce matki silnym ruchem obejmowały sutki. Zewnętrzna strona dłoni pokryła się teraz siecią grubych, splątanych żył. Patrzyłam na te dłonie z uczuciem, jakbym dopiero teraz naprawdę je spostrzegła. Były inne niż matka. Nie pasowały do jej drobnej sylwetki, do jej zachowania, do cichych, umykających kroków. Były konkretne. W nich, w rękach matki mogłam doszukać się podobieństwa z rodziną mieszkającą w drewnianym domu za jeziorem. Tylko te silne dłonie o krótkich palcach łączyły ją z tamtymi hałaśliwymi ludźmi, z którymi ojciec nie pozwalał mi się kontaktować. Czasami w drodze do szkoły spotykałam dziadka, przystawał zawsze i rozmawiał ze mną, był bardzo ciekaw, co też dzieje się w domu na wzgórzu, ojciec jednak surowo zabronił mi czegokolwiek opowiadać; ojciec źle mówił o dziadku, potem dopiero dowiedziałam się, skąd brała się ta jego niechęć: dziadek często zaglądał do kieliszka, a potem, po śmierci babki, większą część dnia spędzał w knajpce na przedmieściu, którą popularnie nazywano „u Żyda", nie wiadomo dlaczego, bo ani właściciel lokalu, ani nawet 16 kamieniczka, w której się ów lokal znajdował, z Żydami nie miały nic wspólnego; stamtąd wychodził na chwiejnych nogach i kierował się prosto w stronę rynku, gdzie vis-a-vis sądu, w cieniu lip stały ławeczki. Kładł się na jednej z nich i usypiał chrapiąc tak, że słychać go 'było w całym miasteczku. Dziwny był ten dziadek, przypominał swoim wyglądem muchomora: miał wielką rudą grzywę sczesaną z czoła, krzaczaste brwi i miedziano-czerwone, podkręcone do góry wąsy. Po raz pierwszy zobaczyłam go pewnego jesiennego wieczoru, gdy podczas nieobecności matki wymknęłam się z domu. Dziś juiż nie pamiętam, dlaczego wyjechała i jak długo jej nie było. Wtedy nde chodziłam jeszcze do szkoły i oprócz jedynej wyprawy z matką do miasta na odpust, nie opuszczałam wzgórza. Nie wolno mi było wychodzić poza ogrodzenie. A jednak złamałam ten zakaz. Nie po^ traifiłam przezwyciężyć lęku przed nocą w pokoiku na górce, lalką była tam znowu, siedziała w kącie świecąc w ciemności gipsową twarzą. Ojciec pracował w swoim gabinecie, a ja kończyłam kolację samotnie w kuchni przy stole. Drzwi do korytarza były otwarte. Było w nim ciemno, tylko z gabinetu sączyło się światło. Schody wyglądały teraz jak gładka, aksamitna ściana, w którą za niewiele już minut musiałem się pogrążyć. — Skończyłaś jeść? — dobiegł mnie głos ojca. — Jeszcze nie. — Proszę się więc pośpieszyć. Głos ojca zabrzmiał nieprzyjemnie. Wychyliłam się w str,onę drzwi i zobaczyłam go w głębi pokoju po przeciwnej stronie korytarza. Siedział pochylony nad biurkiem i pisał coś. W ostrym świetle stojącej lampy wyglądał jak posępny, wielki ptak. Ponad sztywnym kołnierzem bonżurM sterczała jego głowa osadzona w zmarszczkach woskowożółtej skóry. Poczułam lęk, bałam się teraz ojca tak samo jak ciemnych schodów i nieruchomej maski w rogu pokoju. Starając się zacho- 2 — Moje życie..: 17 wywać jak najciszej, przemknęłam do sieni, a stamtąd na podwórze. W samej tylko sukience biegłam drogą w stronę osiedla. Za ciemną płachtą jeziora migotały światełka domów. Wiedziałam, gdzie stoi dom dziadków, Z okien na piętrze, a jeszcze lepiej z „gołębiówki", małego pokoiku w szczycie, w którym suszyło się grzyby, widać go było jak na dłoni. Matka pokazała mi ten drewniany dom, gdy jesienią rozwieszałyśmy w „gołę-biówce" sznurki starannie nanizanych borowików. — Tam przedtem mieszkałam... — powiedziała. Tylko tyle powiedziała. Moje pytanie, dlaczego nigdy tam nie chodzimy, pozostało bez odpowiedzi. Teraz stanęłam przed furtką drewnianego domu. W oknie poza firanką poruszały się jakieś postacie. Zlękłam się tych nie znanych mi ludzi. Ojciec tyle razy nakazywał, abym nie wdawała się w żadne rozmowy z nieznajomymi, nawet gdyby byli to jacyś krewni. To „jacyś krewni" szczególnie podkreślał. Matka w takich razach odwracała się i plecy jej wydawały się jeszcze bardziej wypukłe niż zazwyczaj. Chodziła zwykle pochylona, z twarzą cofniętą gdzieś poza próg ciemnoczerwonych, puszystych włosów. Stałam przed furtką jej rodzinnego domu i czułam się jeszcze bardziej przestraszona niż podczas całej tej nocnej wyprawy ze wzgórza na osiedle. Ciemna droga wydawała się teraz bezpieczniejsza od tego obcego domu i ludzi, których nigdy przedtem nie widziałam. Nie wiedziałam, co zrobić, myśl o powrocie na wzgórze powodowała, że zaczęłam dygotać. Za nic nie mogłam tam teraz wrócić. Z perspektywy ciemnej, wspinającej się na wzgórze drogi tamten dom wydawał się jeszcze groźniejszy niż zazwyczaj. Przemogłam się wreszcie i zapukałam. Drzwi otworzył mi dziadek. Patrzył na mnie hez słowa, a. potem wziął mnie za rękę i wprowadził do jasno oświetlonej kuchni. Babka stała przy palenisku z twarzą poczerwieniałą od żaru. Odwróciła się w stronę wej- 18 I scia. Zobaczywszy mnie wyprostowała się i ocierając wierzchem dłoni krople potu z czoła patrzyła tak samo jak on przedtem. — Głodna może? — spytała po długiej chwili. Potrząsnęłam przecząco głową. — A w domu wiedzą, że tu przyszła? Spuściłam głowę i zaczerwieniłam się mocno. Wtedy dziadek podprowadził mnie do stołu i posadził na krześle. — Daj dziecku herbaty z konfiturami, zmarzło w tej jednej sukienozynie — rzekł gniewnie. I babka dała mi herbaty z konfiturami. Ujęłam oburącz parującą szklankę i nagle poczułam się bezpieczna. Wtedy, tamtego wieczoru ci ludzie wydali mi się bliscy. Podświadomie wiedziałam, że darzą mnie sympatią i są mi życzliwi. Dopiero w kilka lat później, kiedy w drodze do szkoły spotykałam dziadka, ta życzliwość zaczęła mnie drażnić. Niechętnie odpowiadałam na jego pytania, starając się nie patrzeć mu w oczy. Oczy dziadka były bowiem oczyma mojej matki, tylko bez tego chłodnego wyrazu... chciały mi dać to wszystko, czego szukałam w tamtych, były ciepłe, życzliwe, zapraszające... tak, one mnie zapraszały, i tego nie mogłam znieść. Siedziałam więc przy stole w domu dziadków, gdy za oknem zawarczał silnik samochodu. Potem odezwało się niecierpliwe pukanie do drzwi. Kurczowo uczepiona parującej szklanki, słuchałam toczącej się w sieni rozmowy pomiędzy dziadkiem i ojcem. — Czy jest tu może moja córka? — Jest. — Chciałbym ją zabrać do domu. Wszedł do kuchni i mrużąc oczy od światła zaczął się rozglądać. Był teraz normalny, taki jak zawsze. Szyja wygładziła się, a głębokie cienie wokół oczu znikły. — Chodź — powiedział. — Gdzie jest twój płaszcz? 19 — Tak tylko przyszła, w samej sukience — szybko rzekła babka. Stała blisko pieca, z rękami złożonymi na brzucihu, Wokół głowy miała ciasno spleciony siwy warkocz. Przez moment chciałam przypaść do niej, wtulić twarz w jej kraciasty fartuch i prosić, alby nie pozwoliła zabrać mnie z powrotem na wzgórze. Nie chciałam wracać do tego zimnego, pustego domu, w którym wszystko trzeszczy i skrzypi. Tam zawsze był wiatr, który tłukł się o szyby jak zły nocny ptak, tam zawsze padał deszcz. Krople osiadały na oknach jak lśniąca sieć, poza którą majaczyły tylko pnie topoli — szare, smutne, otoczone korą przypominającą ołów. Jakże przytulna wydawała się ta kuchnia, w której pachniało konlfiturami. Nic jednak nie powiedziałam, wstałam z krzesła i posłusznie poszłam za ojcem. Tę fotografię spostrzegłam jeszcze w domu na wzgórzu, w piśmie, które matka przywiozła z podróży. Zdję-cie było nieostre i rysy lekko się zatarły, a jednak pociągnęła mnie ta twarz. Miała mi odtąd towarzyszyć zawsze, ze wszystkim, co w niej było doskonałego i naznaczonego skatzą. Oczy pełne skupienia patrzyły wprost na mnie. Coś do mnie mówiły, nie wiedziałam dokładnie co, ale to musiały być bardzo ważne rzeczy, rzeczy ściśle dotyczące mojego życia. Może tłumaczyły mi, że lęk przed ciemnościami za oknem jest niepotrzebny, że każdy człowiek podlega swojemu losowi i musi umrzeć w tej godzinie i w tej minucie, która została mu przeznaczona. Godzina śmierci... czekała także ha niego, na Marlona, cihociaż twarz na fotografii sprawiała wrażenie niezniszczalnej. Te piękne, szlachetne rysy musiały się z biegiem czasu zmienić, nie było przed tym ratunku. Matowa, jędrna skóra musiała się zacząć osuwać w dół, musiała się zacząć starzeć. Kiedyś musiało 20 stać się tak, że ta piękna, męska twarz zamieni sit; w twarz starca o żółtej, obwisłej skórze, z workami po<) oczyma i drugim podbródkiem. Wiedziałam o tym, wszyscy o tym wiedzieli, on też. Ale w jego oczach nic było strachu. Często zastanawiałam się, czy ojciec się nie boi. Był przecież stary i pozostało mu niewiele już lat. Jego koniec zdawał się bardziej nieuchronny niż mój i matki. Myślałam o tym do chwili jej śmierci. Wtedy zrozumiałam, czym jest naprawdę przeznaczenie. Zrozumiałam, że nie istnieją żadne gwarancje, ż,e nie ma ceny, za którą można otrzymać bezpieczeństwo. Zrozumiałam, że gontowy, cienki dach nie ma większego znaczenia. Nie mógł winie ochronić, nawet gdyby był z betonu i stali, nie mógł mnie ochronić przed moim losem. Po jej śmierci bałam się jednak tak samo jak przedtem. To zawalenie, te strzaskane belki stropu były ciągle bliżej niż cała wiedza na temat nieuchronności przeznaczenia. Teoretycznie wiedziałam, że mój los jest już postanowiony i że śmierć nadejdzie, gdy wybije moja ostatnia godzina. Obserwowałam tarczę zegara, próbowałam przeniknąć jej magnetyczną moc, jej władzę. Na niej to miały się ułożyć wskazówki wyznaczające czas mojej śmierci. One wyznaczyły kres życia matki i nie zatrzymały się po tym ani na pół sekundy. Ciało jej sztywniało w pokoju obok, a zegar szedł dalej. Nieustający marsz wskazówek trwał, każdym nowym poruszeniem wyznaczając czyjś kres, także mój, także Marlona. Jak na ironię, zegar właśnie najbardziej, najrealniej mnie z nim wiązał. Ten staroświecki zegar, ze swoim niewinnym rekwizytem: kukułką, która co pół godziny wyskakiwała sipoza misternie wyrzeźbionego w drzewie wieczka. Zabawka poruszana sprężynką nie potrafiła mnie jednak zwieść, nie potrafiła mnie oszukać. Wiedziałam, jak niebezpieczną jest bronią w służbie dwóch wskazówek: mniejszej i większej. One wykonywały 21 przecież to złowrogie posłannictwo, one ustawiały się na tarczy pod pewnym magicznym kątem. Poruszały się tak po obwodzie koła i każde ich drgnienie było zdolne przerwać życie. Nikt nie mógł mieć większej władzy. W domu na wzgórzu wcale nie ojciec był tym, który ferował wyroki. Nie jego słowo znaczyło najwięcej. Znacznie silniejszy i bardziej stanowczy był zegar. To całe gadanie ojca w gruncie rzeczy niczego na wzgórzu nie zmieniało. Nożyczki nigdy nie leżały na miejscu, w pudełku na nici, ja nigdy punktualnie nie wchodziłam po schodach na górę. a matka nigdy nie przestawała pić mocnej herbaty. — Któż to pije taką czarną maź jak ty —- mówił gderliwie. — Jest to tylko szkodliwe, szczególnie przy twoim słabym sercu. Zegar tykał nieubłaganie. Niewinny, zawieszony na ścianie przedmiot zrobiony z drzewa i metalu. W jego wnętrzu poruszały się ośki i śrubki, mniejsze i większe zębate kółka uruchamiały całą tę .maszynerię, kukułka wyskakiwała na spiralnej sprężynce, aby wykukać następną godzinę, pół godziny, kwadrans. Matka żyła, poruszała się cicho po pokojach na' dole, podlewała kwiaty, piła mocną, podobną do jodyny, herbatę, paliła papierosy. — Powinnaś przestać palić, powinnaś zrezygnować z picia herbaty — powtarzał w kółko ojciec. .Nikt go nie słuchał. Zegar szedł dalej. Każdego ranka zasiadaliśmy przy stole do śniadania, a on tykał równomiernie, zawieszony na ścianie w kuchni, tuż przy wejściu z sieni. Matka jeszcze była z nami. Oczy na fotografii zdawały się mówić, że są gwarancją. Nie bardzo wiedziałam, gwarancją czego, ale pod wpływam ich skupionego spojrzenia ustępowało napięcie, z którym zazwyczaj przestępowałam próg 'mojego pokoju na górce. Potrafiłam całymi godzinami leżeć na łóżku i wpatrywać się w fotografię. Po jakimś czasie znałam na pamięć każdy najdrobniejszy nawet szczegół. Umiałam .odtworzyć w pamięci wszystko z tej twarzy. 22 Może człowiekiem rządzi przeznaczenie. Może po spostrzegłam tę fotografię, aby później zwrócić uwh na Jana, na jego nos... Jan był właściwie zawsze, poznałam go w domu na wzgórzu, gdy miałam osiem lat. Był synem kierownika poczty i któregoś dnia przyniósł telegram z wiadomością o śmierci babki. Stanął w drzwiach gabinetu ojca trzymając telegram w wysuniętej do przodu ręce. Wyglądał jak mały pocztylion, którego widziałam kiedyś na starej, pożółkłej rycinie. Tamten też tak stał z wysuniętą ręką, w której trzymał kolorową kopertą. — Proszę, wejdź — dobiegł z głębi głos ojca i chłopiec /.niknął za drzwiami, starannie je za sobą zamykając. Byłam niezwykle podniecona tą wizytą, nikt tu do nas na wzgórze, poza listonoszem, inkasentem i żoną woźnego, nie zachodził i nawet ten chłopak, którego widywałam czasami w szkole, urósł w moich oczach do rangi gościa. Tyle razy marzyłam, aby ktoś się wreszcie pojawił, ktoś obcy, kogo mogłabym wtajemniczyć we wszystko, co się tutaj na wzgórzu działo. Miałam na strychu swoją tajną skrytkę, do której bardzo rzadko zaglądałam, bo łączyło się to z wejściem jeszcze wyżej, niż położony był mój pokój, wyżej, a więc bardziej niebezpiecznie, a jednak tam właśnie zrobiłam sobie schowek, coś w rodzaju pancernej kasy, tam, bo biegnąc tak wysoko czułam dreszcz strachu, serce mi wtedy waliło, a końce palców drętwiały; wracałam stamtąd z uczuciem ulgi, rozkoszowałam się spokojem, który panował na dlole, doceniałam go wtedy- Teraz opętała mnie szaleńcza myśl, aby zaprowadzić Jana do skrytki, byłain ciekawa, czy on też będzie się bał tak samo jak ja... tylko jak go zatrzymać, jak do niego przemówić? Postanowiłam, że poczekam na niego przy furtce ogrodzenia, gdzie lojciec nie mógł mnie już dostrzec z okien gabinetu, czułam, że byłby niezadowolony, gdyby zauważył, że rozmawiam z tym chłopcem. Pędem pobiegłam przo/. podwórze i ukryłam się za płotem, z uwagą obserwując drzwi wejściowe. Wreszcie wyszedł, a właściwie swobodnie zbiegł po schodkach ganku kierując się w moją stronę. Nic nie powiedziałam, a on minął mnie bez słowa, przeszedł obok, potem usłyszałam, że wesoło pogwizduje. W trzy dni później chłopcy z mojej klasy złapali małego kotka i chcieli wyłupić mu scyzorykiem oczy, bronił się drapiąc i miaucząc przeraźliwie, ale to tylko podniecało ich do dalszej zabawy. Nie umiałam sobie z nimi poradzić, byli silniejsi, beczałam, mówiłam: — Jesteście podli, okrutni — a oni śmiali się ze mnie. Więc poleciałam po pomoc. Wtedy w drzwiach szkoły stanął Jan. Byłam tak roztrzęsiona, że nie mogłam nic wytłumaczyć, złapałam go za rękę i pociągnęłam w stronę kasztanów. Przyszliśmy za późno, udręczony kiot ostatnim wysiłkiem wdrapał się na drzewo, z pyszczka wielkimi kroplami kapała mu krew. Nie powiedziałam nic, zostawiłam Jana pod kasztanami, zawróciłam na pięcie i pędem puściłam się w stronę ciągnącego się tuż za szkołą kartofliska. Biegłam na oślep, w końcu nogi ugrzęzły mi w zaoranej bruździe i upadłam twarzą w świeżą ziemię. Wtedy okazało się, że Jan pobiegł za mną, teraz pomógł mi wstać, wyjął z kieszeni chusteczkę do nosa, wycierał nią błoto i łzy rozmazane na moich policzkach. Od tego dnia zostaliśmy przyjaciółmi. Jan był ode mnie sześć lat starszy i od razu poczuł się za mnie odpowiedzialny, powołany do tego, aby się o mnie troszczyć i w razie potrzeby ochraniać. Drażniło mnie to już wtedy, a w inny sposób drażni mnie znowu dziś; dziś, gdy przeżyłam to, co przeżyłam, dziś, gdy czekam na jego powrót już pogodzona z losem i chyba także ze sobą. Wiem, że moje życie z Janem, gdy wróci do mnie, będzie życiem dwojga zwyczajnych ludzi; czy potrafię doznać tych samych uniesień jak wtedy podczas naszych pierwszych nocy... czy potrafię patrzeć z taką samą miłością w twarz Jana... r i 24 1 1 i aż, kiedy... nie wiem, ale zrobię wszystko, aby nasze '•ie płynęło w spokoju, bo jestem już bardzo zmęczo-Zmęczona sobą i zmęczona szczęściem, które przy- lo do mnie tak nieoczekiwanie, które przyniosło mi i irntą twarz zza mgły... Jan odprowadzał mnie zawsze ze szkoły, aż pod furtkę domu na wzgórzu, nosił moją teczkę i dzielił się ze mną drugim śniadaniem. Już tradycyjnie na długiej przerwie biegliśmy potajemnie na szkolny strych, gdzie zasiadaliśmy na przeciwpożarowej skrzyni z piaskiem, a Jan w skupieniu, sprawiedliwie dzielił na dwie równe części naszykowane mu przez matkę śniadanie. Wyprawy nasze powtarzały się przez wiele lat, przedzielone tylko wakacjami i feriami świątecznymi, podczas których oboje oczekiwaliśmy z niecierpliwością, kiedy nareszcie będzie można pójść do szkoły. Gdy nie było lekcji, nie widywaliśmy się. Kiedyś Jan przesłał mi przez żonę woźnego list. Bardzo mnie to poruszyło, bo był to pierwszy list, jaki otrzymałam. Pisał w nim: „W ciemności wysoko na szczycie wzgórza widać światełko. Wiem, że to światło domu, w którym teraz jesteś. Co tam porabiasz? Czy ci tam nie nudno samej? Jak nie masz nic ciekawego do czytania, to mógłbym ci przesłać tą samą drogą. Chciałbym, aby już było po feriach i abyś zeszła wreszcie na dół. Twój na zawsze Jan". „Twój na zawsze..." Do czasu otrzymania listu nie zastanawiałam się, dlaczego tak się dzieje, że Jan interesuje się mną. Było to naturalne. Teraz, po tym, co napisał, uświadomiłam sobie, iż coś dla niego znaczę. Odczuwał brak mojej obecności, czekał na mnie, może nawet tęsknił. Byłam dumna. List trzymałam pod poduszką. Któregoś dnia nie znalazłam go na zwykłym miejscu. Zaczęłam gorączkowe poszukiwania, przerażona, że list mógł dostać się w ręce ojca. Ale nie, leżał w szufladzie biurka. Mogła to zrobić tylko matka, nie mówiła 25 I f jednak <> \:v/.ń z J m /.i m i M i I i mu,. Czułam się zdemaskowana. Przy-)a nagle do rangi grzechu, niejasno •'. it moje z nim wyprawy na strych lonym. Nie potrafiłam jednak z nich umiałam Kpojrzeć mu w oczy i po-l Jul tam nie pójdę. Codziennie wi-lU tlą z kłusy i biegnie na strych. Któregoś dnia jeden z kolegów od-ne schadzki i roztrąbił o tym po ca-I. Nauc iolka wezwała mojego ojca. Gdy we-n do gubim kierownika, był już tam. Siedział w I U, wyprostowany, usta ułożyły mu się w poziomą kę, wyglądały jak pozbawione warg. Obok na śle siedziała matka Jana, a Jan stał pośrodku poko-u ze spuszczoną głową. Miał czerwone uszy. Za te pa-lujące uszy znienawidziłam go. — No, może ty nam powiesz, co robiłaś z Wiśniewskim na strychu? — spytał kierownik. Milczałam. Czułam, że czas naszych wspólnych wypraw skończył się bezpowrotnie. Teraz wiedziałam, że nigdy nie było w tym nic nieczystego. To Jan, stojąc tak ze spuszczoną głową, przekreślał wszystko. Długo potem dokuczano nam, szczególnie mnie, bo byłam młodsza i słabsza. Jan był wyrośnięty ponad wiek i uchodził w szkole za siłacza. Prześladowano mnie wierszykiem „Panna z kawalerem...", za co znienawidziłam moieh kolegów i szkołę. Nie chciałam się więcej widzieć z Janem. Ilekroć próbował do mnie dotrzeć, odwracałam się do niego plecami. Zaraz po lekcjach łapałam teczkę i uciekałam z osiedla. Raz jeden Jan dogonił mnie w połowie wzgórza. — Chcę z tobą porozmawiać — rzekł zdyszany, ujmując mnie za łokieć. — Nie dotykaj mnie ty... ty tchórzu... iii... Judaszu — zawołałam i uderzyłam go teczką. Ostatecznie rozdzielił nas wyjazd Jana z miasteczka. 26 Ponownie spotkaliśmy się już jako ludzie dorośli. Jan wrócił dopiero po studiach i objął stanowisko dyrekto-iii w małym miejskim szpitaliku. Wszyscy dziwili się, >,f wrócił do takiej dziury, gdzie nic się nigdy nie dzieje ¦!.iie nie ma szansy wybicia się. Matka mawiała czasa-że w miasteczku gdy ktoś kichnie w jednym końcu, rugim doskonale słychać. Jan wrócił jednak i widocz-wiedział, co robi, skoro po niespełna roku otrzy-1 stypendium w Stanach, właśnie stąd, z tej zabi-deskami dziury, która liczyła niewiele ponad pięć iQcy mieszkańców. Spotkaliśmy się w kancelarii szpi-; ,,.i, gdzie pracowałam po maturze jako sekretarka. Przyjmowałam telefony, prowadziłam korespondencję I większą część dnia po prostu nudziłam się siedząc za małym, zawalonym stosem papierów biurkiem. Teraz za biurkiem w tym głupim pokoju myślałam częściej jeszcze o Marlonie. Jaki mógł mieć głos? Starałam się ciopasować barwę głosu do lekko ironicznego skrzywienia ust. Ten jeden drobny rys tyle mógł powiedzieć o człowieku, o takim człowieku, jakim on był. Zawierał się w tym cały dystans do świata i do samego siebie, niewielu ludzi stać na coś takiego. Wtedy byłam skłonna wierzyć nawet, że tylko on jeden mógł się na taki dystans zdobyć. Wiedziałam także, że ma wspaniały głos. Czułam, że jego głos ma ciepłą barwę i że on nigdy nie krzyczy. Taki człowiek jak on nie mógł krzyczeć. Ojciec, mówił donośnie, słychać go było w całym domu, nawet wtedy, gdy drzwi były szczelnie pozamykane. JegO' skrzekliwy, starczy głos przenikał do wszystkich zakamarków domu na wzgórzu, nie sposób było się przed nim ukryć. Często zatykałam pięściami uszy starając się zapomnieć, że on teraz właśnie zadręcza matkę z powodu jakiegoś drobiazgu, nieważnej, błahej, sprawy. — Tyle razy prosiłem, aby nożyczki kłaść na miejsce, i znowu ich nie ma tam, gdzie być powinny. W domu, w którym panuje nieporządek, lęgną się zgolą 27 niepożądane obyczaje, których dziecko nie powinno się uczyć. — Bardzo ci<$ proszę, Mario, aby moja córka sto-do moich poleceń, często po oznaczonej go-ł J«-: i' na dole. Ona musi wiedzieć, co ; era* udawać sobie sprawę z tego, — Na temat obowiązków ojciec końca. Drugim przedmiotem jego j.u j.ni byl mój brak odpowiedzialności. We co robiłam, dopatrywał się lekkomyślności zastanowienia. Nie brał nigdy pod uwagę moje-tU, nie potrafił zrozumieć, że byłam dzieckiem reagowałam spontanicznie, ulegając pierwszym odruchom. Tak było i wtedy, gdy przyniosłam do domu parszywego psa. Wracałam ze szkoły jak zawsze powoli, rozglądając się na boki i często zatrzymując się bez powodu pośrodku drogi. Była późna jesień i ptaki urządzały na polach ostatnie sejmiki przed odlotem. Tuż za osiedlem, od strony jeziora wzniósł się ku górze klucz dzikich kaczek. Przypatrywałam się ptakom, które stworzyły niezwykłą figurę, ostro odcinającą się od bladego, jakby spłowiałego nieba. Szłam tak z zadartą głową nie patrząc pod nogi. W pewnej chwili zawadziłam o coś butem. Przestraszyłam się, bo to coś zapiszczało przeciągle. Byłam daleko od drogi, mniej więcej na wysokości trzcin, za którymi zaczynało się już jezioro. To coś to był pies. Był cały mokry, trząsł się z zimna. Kiedy się nad nim pochyliłam, zauważyłam, że ma przywiązany do szyi kamień. Zrozumiałam, iż właściciel chciał się go pozbyć i że w jakiś siposób udało mu się wyleźć na brzeg. Szybko zdjęłam kurtkę i zawinęłam psa, a potem prawie pędem puściłam się w stronę domu. Nie chciał nic jeść, podwinął ogon pod siebie i wczołgał się w kuchni pod stół znacząc na podłodze mokry ślad. Matka uważnie przyjrzała mu się i rzekła: — Po coś go przyniosła, on ma parchy. Dopiero teraz zauważyłam, że zwierzę, całe pokryte 28 było pancerzem strupów, spod którego gdzieniegdzie prześwitywała jasnoróżowa skóra. Wyglądało żałośnie z wyłupiastymi, jakby wysadzonymi z orbit oczami. )czy te patrzyły na nas ze strachem. — Trzeba mu pomóc —• rzekłam starając się ukryć fjagłe obrzydzenie, które w tamtej chwili było chyba pilniejsze od współczucia. — Jemu już nie można pomóc — rzekła matka. A jednak wymościła tekturowe pudło sianem i ułożyła go tam. Potem obie zaniosłyśmy psa do drwami' i ukryły za sągiem drzewa. Matka nic nie mówiła, ale wiedziałam, że cała ta konspiracja potrzebna jest ze względu na ojca. Nie pozwoliłby, aby pies pozostał na wzgórzu. Po powrocie ze szkoły nosiłam mu mleko w miseczce, po paru jednak dniach przestał nawet unosić głowę na moje powitanie. W końcu zdechł. Mniej więcej po tygodniu takie same strupy pojawiły się na rękach matki. Ojciec wypytywał ją, czy nie pamięta, z jakim chorym zwierzęciem stykała się, ale ona nie powiedziała nic. Wiele tygodni nosiła zabandażowane dłonie. Żona woźnego zajmowała się teraz wszystkim, była stale obecna, a kiedy odchodziła, zaraz pojawiał się ojciec. Nie mogłam być ani minuty sama z matką. Nie mogłam niczego jej wytłumaczyć. A ona milczała, jak zwykle. Tym razem jednak wydawało mi się to nie do zniesienia. Przy niedzielnym śniadaniu, kiedy siedzieliśmy we troje przy stole, powiedziałam naglę głośno: — To ja przyniosłam na wzgórze parszywego psa. Ojciec przestał jeść, a potem swoim urzędowym tonem spytał: — Kiedy to było? — Przed miesiącem... — No, tak — powiedział wolno. — No, tak...1 A potem przez wiele lat stale powtarzał się w jego przemówieniach, w jego nie kończących się monplogach 29 ten zarzut o braku odpowiedzialności. — Gdybyś się chociaż trochę zastanowiła, nie przyniosłabyś na wzgórze chorego zwierzęcia i twoja matka nie zaraziłaby się. Ale ty przez swój brak odpowiedzialności naraziłaś ją na boi. na przvkroić. Ją 1 nas tu wszystkich. Człowiek mi •)< U l.lu; y k <¦ swoje postępowanie, szczególnie w i, li mogą mieć nieobliczalne skutki, jak ¦hor i psem. Powinnaś wyciągnąć z tego od-wnioski. Warlona musiał być tak samo spokojny, tak samo wyciszony jak jego twarz. Musiał harmonizować z jego spojrzeniem, w którym zawierał się ten sam dystans do świata, co w ledwo dostrzegalnej zmarszczce • wokół ust. Nie mogło być mowy, bym się myliła. Ja go przecież znałam. Znałam go, chociaż nigdy nie spotkały się nasze oczy, chociaż nie zamieniliśmy ze sobą słowa. Ja wiedziałam. Czasami wydawało mi się to nawet zabawne, że człowiek, o którym wiedziałam wszystko, nawet nie domyśla się mojego istnienia. Wtedy, naturalnie, nie brałam pod uwagę, że kiedykolwiek możemy się spotkać. Wtedy to była tylko fotografia, na której jego rysy zatarły się. Ale może właśnie ten brak ostrości spowodował, że jego twarz mnie zafascynowała. Odkryte czoło, skupione spojrzenie, szlachetnie zarysowany kształt nosa, zamazane usta. Każdy szczegół stanowiący o niepowtarzalności tych rysów. Ta twarz istniała dla mnie, istniała w zamian za te wszystkie lata, kiedy tęskniłam za twarzą matki. Była. Nic jej ode mnie nie oddzielało, oczy nie kryły się poza linią rzęs, patrzyły wprost na mnie. Wiedziałam, że tym razem nie zostanę oszukana. Czułam, że głos, jego głos był częścią jego twarzy, jednym tylko elementem więcej w tej harmonii. Żaden ostry ton nie mógł zniszczyć naszej wspólnej ciszy, tej ciszy, która już na zawsze połączyła mnie z Marlonem. W tym samym pokoju siedziała główna księgowa 30 I Intendent szpitala, nieciekawi, ale na szczęście na tyle milczący, że czasami mogłam zamyślać się i nie pamiętać • i tym, że jestem przykuta do krzesła w tym ciasnym, '¦" \dkim pokoju. Nieraz dostrzegałam jednak, że księ-a i intendent wymieniają porozumiewawcze spójnia. Działo się to zwykle wtedy, gdy nie umiałam ród morza papierów znaleźć jakiegoś świstka. Po-pi/.ednik Jana, dobroduszny, wiecznie zamyślony, był w pewien sposób do mnie podobny. Dowiedziałam się kiedyś, że właściciele psów z czasem upodabniają się do •iwoich pupilów, i wydało mi się, że jest w tym coś u-awdy, to samo można było bowiem powiedzieć aie i ówczesnym dyrektorze, panu Ladzie. Nie wiem, był to rezultat tych razem spędzonych wielu godzin, oboje byliśmy tak samo zagubieni w czasie i prze-eni. Często zdarzało się, że pięć minut praed zakoń-iiem urzędowania pan Lada otwierał drzwi gabinetu ¦owił: — Mamy do napisania kilka ważnych pism, ¦;zę wziąć notes i ołówek, będę pani dyktował. —¦ i. .ięgowa i intendent zamykali w tym czasie biurka na klucz i szykowali się do wyjścia, we wzroku ich jak w książce można było wyczytać, co o tym wszystkim myś-\ą. Ona podejrzewała nas o romans, on o kompletny brak zdyscyplinowania. Do południa, po powrocie z obchodu, dyrektor bez celu kręcił się po gabinecie, w kancelarii słychać było jego kroki, krążył, kluczył, jakby chciał zmylić trop, i w końcu mu się to udało. Nigdy nie chorował, któregoś dnia wrócił do domu, zjadł obiad, położył się do łóżka i umarł na serce. Zaskoczył wszystkich tą niespodziewaną śmiercią. I wtedy zjawił się Jan. Kiedy po raz pierwszy przyszedł przywitać się ze mną, od razu zauważyłam tę zmianę: zmienił się do niepoznania nos •lana. Przedtem był nieco zadarty, nic specjalnie ciekawego, teraz... teraz był ładnie zarysowany i wysoko u nasady miał lekko zaznaczający się garbek. Zupełnie podobny do nosa, który od dawna już znałam na pamięć. 31 ¦ Wtedy jeszcze oryginał wydawał mi się nieosiągalny i znalezienie kopii chociażby jednego szczegółu, jednak tak znamiennego dla tamtej twarzy, uważałam za niezwykłe zrządzenie losu. Wobec tego zdecydowałam, że muszę zostać z Janem. Postanowiłam zatrzymać ten nos, ale nie miałam najmniejszego pojęcia, jak się do tego zabrać. Dotąd żyłam w świecie, który był hermetycznie zamknięty, i jedyną istotą, jaka potrafiła się do niego przedostać od czasu zerwania dziecięcej przyjaźni z Janem — był kot. Mężczyźni, poza Marlonem Bran-do, w ogóle mnie nie interesowali, a on istniał wtedy nie jako osoba, a raczej jako pewna uniwersalna wartość, pozwalająca akceptować życie z całym jego balastem codzienności i nudy małego miasteczka. Ubierałam się niestarannie, a właściwie wcale się nie ubierałam, latem i zimą w kółko nosiłam wyblakłe, połatane dżinsy, zmieniając tylko bluzki z letnich na cieplejsze. Nie miałam nawet porządnego palta, za pierwszą pensję kupiłam sobie sportową kurtkę; dojeżdżałam do pracy rowerem i uważałam, że kurtka będzie dla mnie stosowniej sza, a przynajmniej praktyczniej sza niż płaszcz. Wieczorem, po spotkaniu z Janem w szpitalnej kancelarii i po dokładnym oszacowaniu jego nosa — podeszłam do lustra. Jaka byłam? Czy są jakiekolwiek szansę? Jeżeli miałam już na coś stawiać, to tylko na włosy. Wtedy były jeszcze bardziej rude niż teraz, a pod słońce nabierały ciemnoczerwonego koloru. Nawet kręciły mi się, ale nie miały nigdy okazji do popisu, nosiłam je bowiem ścięte na zapałkę. Nadawało to mojej twarzy nieco chłopięcy wyraz. Następnego dnia idąc do pracy pomalowałam sobie paznokcie, nie miałam w tym żadnej wprawy, więc u ich nasady potworzyły się ciemniejsze zacieki. Zrobiłam to dla Jana... głupia, nie wiedziałam, że Jan kochał mnie zawsze, od dnia kiedy podniósł mnie z ziemi z twarzą zamazaną błotem. Pokój na poddaszu... Przedtem Jan wynajmował w sam. Podobał mi się ten pokój, prowadziły do niego kręte schody i wyglądał, jakby tam znalazł sobie kryjówkę przed wspaniałymi, rozległymi salonami na dole. Willa, w której mieliśmy zamieszkać, należała niegdyś do doktora Lady, tego, co to był tak bardzo niezorganizo-wany wewnętrznie, tego, co wydawał pięć sprzecznych poleceń naraz, tego, oo opowiadał mi swoje sny, a sny miał dziwne, śniły mu się najczęściej zwierzęta zgromadzone w arce Noego, wiodły ze sobą długie filozoficzne dysputy, z których wynikało, że tylko wybrani mogą osiągnąć wieczną łaskę i błogosławieństwo, innych czeka nieszczęście, mrok wieczny i śmierć. Teraz willa, o którą pan Lada dbał jak o arkę, stała się wyłącznie własnością jego żony. Była to korpulentna pani o dobrodusznym wyrazie twarzy, na który nie wiadomo czemu bardzo źle reagowałam. Zaraz następnego dnia po pogrzebie kazała ściąć i wyrwać z korzeniami dzikie wino pnące się po ścianach domu aż na dach, twierdziła, iż powoduje wilgoć w mieszkaniu. Ilekroć zdarzało ,mi się z nią spotykać, te jasnoniebieskie oczy dziecka w rozlanych rysach działały na mnie przygnębiająco, to połączenie niewinności z gnuśnością i powolnym rozkładem ciała stanowiło niesamowity wprost kontrast. Uwidaczniało się to najbardziej, gdy pani Lądowa czemuś się dziwiła, co zdarzało się jej bardzo często. Już na sam mój widok nie mogła opanować zdziwienia. Jak to możliwe, że przystojny, zdolny, młody lekarz nie znalazł sobie nic lepszego... W jej pojęciu stanowczo odbiegałam od normy, i tó w tym najgorszym tego słowa znaczeniu. Gorszyło ją we mnie wszystko, moje rude, skręcone jak u Murzynki włosy, moje dżinsy i flanelowe koszule, moje szaleńcze jazdy na rowerze i to, że palę papierosa za papierosem; każdego ranka wynosiłam pełne popielniczki, a przecież wiadomo było, że Jan nie pali. Pani Lądowa miała mi to wszystko za złe (doszukiwała się podobieństwa w rysach z przedwcześnie zmarłą 33 najmłodszą siostrą matki, która — wszyscy to wiedzieli — cierpiała na chorobę psychiczną; ciągnęła za sobą gałąź, bez celu błąkając się po ulicach, i twierdziła, że jest to jej przyjaciółka), a że była osobą dobrze wychowaną, nie dawała nic po sobie poznać, tylko oczy jej przybierały ten wyraz, właśnie ten, którego nie mogłam znieść. Przestało mi to przeszkadzać dopiero wtedy, gdy niemal nie opuszczałam naszego pokoju na poddaszu, a moje kontakty z panią domu ograniczały się do minimum. Pokój na poddaszu... pierwsza noc w tym pokoju... Ojciec podwiózł nas pod dom swoim dużym samochodem, nie wszedł jednak na górę, dając tym do zrozumienia, że nie pochwala naszej decyzji. Nie mógł zrozumieć, dlaczego nie chcieliśmy zamieszkać w domu na wzgórzu, gdzie było tyle miejsca, a postanowiliśmy gnieździć się w kawalerskim pokoju Jana, który zamiast porządnego okna miał małe okienka w szczycie. Ofiarowywał się nawet podwozić nas do pracy swoim samochodem, był na emeryturze i miał przecież dużo czasu. Ojciec nie wszedł ma górę także dlatego, że niezbyt lubił Jana. Dla niego Jan na zawsze pozostał synem kierownika poczty, chłopcem z biednej urzędniczej rodziny (było to tym bardziej absurdalne, że sam ożenił się z kobietą, która była córką sprzątaczki w sądzie, gdzie ojciec sprawował urząd sędziego), co było grzechem nie do wybaczenia. Ojciec szczycił się «naszą posiadłością z dziada pradziada, którą co prawda po wojnie mu odebrano, pozostał jednak dom, dom — świadek dawnej świetności. Mówiono nawet, że kilka kamieniczek przy rynku kiedyś było własnością mojego dziadka i że dopiero na krótko przed wojną sprzedał je rządowi. Ojciec nie zrezygnował: wciąż nosił na małym palcu lewej ręki złoty sygnet z krwawnikiem. Powiedział mi, gdzie na wypadek jego śmierci mam szukać dokumentów rodowych: leżą w jeg® Murku, w prawej szufladzie. Pewnie d płynęło to rozczarowanie, że jestem kobietą, a nie awowitym dziedzicem nazwiska i owej tajemniczej, za lakowanej koperty. Z ulgą pożegnałam znikający w ciemnościach samochód ojca i przytuliłam się do Jana. W owej chwili przypominał mi kota, który pojawił się w ioim życiu, aby w zagadkowy sposób zniknąć. Był liękki, tak samo ciepły, ale był taki tylko dokąd szlify po schodach na górę; tam, w naszym pokoju zmie-l się do niąpoznania. Rysy zgrubiały mu nagle, nawet młur nosa, zawsze tak szlachetny, uległ pewnej def or-iacji. Ujął mnie za pośladki i mocno przycisnął do sie-liie. Wtedy z przerażeniem poczułam coś obcego pomiędzy sobą a nim. Spojrzałam w twarz Jana. Jego oczy /. białkami poprzecinanymi siatką czerwonych żyłek wydały mi się zupełnie obce, nie znalazłam w nich odpowiedzi. Wtedy zaparłam się rękami o jego piersi i krzyknęłam: —- Puść mnie! Jesteś zły i głupi... Puścił mnie natychmiast i odwrócił się plecami, a ja w popłochu zaczęłam zbiegać na dół, zatrzymałam się jednak w połowie krętych schodów, bo na dole skrzypnęły drzwi i sama myśl o spotkaniu w takiej chwili właścicielki willi poraziła mnie niemal. Usiadłam na stopniu i oparłam głowę o poręcz, usłyszałam, jak stuknęła głucho, niczym wrogie wojsko defilowały w niej myśli pełne przerażenia: zawiódł mnie, dlaczego mnie zawiódł? dlaczego zdradził mnie już pierwszego dnia naszego wspólnego życia. Był przecież dobry, był tym człowiekiem, o którym myślałam, że jest najlepszym z ludzi. A teraz? Co się stało? Mój Jan przemienił się w drapieżne zwierzę. Byłam bezradna, nie mogłam przecież wrócić do domu na wzgórzu, nie zniosłabym triumfującego wzroku ojca, tej jego pewności, że on wie wszystko najlepiej. Nie miałam nikogo, kto by mi wytłumaczył, dlaczego taka dziwna rzecz stała się z Janem, z tym 35 łagodnym i dobrym Janem. Ale jedno wyjaśniło mi się: dotąd dziwiłam się, jak on, tak wrażliwy, mógł zostać' chirurgiem i z zimną krwią krajać ludzi, otwierać im wnętrzności i serca; teraz zrozumiałam: to to obce zwierzę w nim podyktowało mu wybór zawodu. Ogarnęła mnie nieukojona tęsknota za matką, nigdy tak bardzo nie potrzebowałam jej jak w tej chwili, nigdy tak bardzo* jej nie kochałam, nawet wtedy, gdy żyła. Wybaczałam jej teraz samotność, w którą spychała mnie każdym swoim ruchem, nieprzeniknioną twarzą, pionową niemal zasłoną gęstych rzęs kryjących oczy. Z biegiem lat wybaczałam jej to wszystko, co wtedy sprawiało mi ból. Obcy śmiech, skrzywienie ust. Ten grymas, który pojawiał się zawsze, gdy piła. Ojciec nie znał jej tak dobrze jafe ja, ojciec jej tak nie śledził, nie wiedział o istnieniu butelki w kuchni w kredensie. Butelka pojawiła się wraz z blizną po odłamku szkła na jej ręce. Scena na werandzie była może o tydzień, może o półtora wcześniejszą. Wolałam wszystko, tylko nie to, 'tylko nie te jej niepewnie ruchy rąk, tylko nie to skrzywienie ust. Brzydki grymas powodował, że dolna war,ga wydymała się lekko, a górna marszczyła i zapadała. Robiło to wrażenie, jakby matka miała za chwilę obnażyć zęby. Było w tym coś nieludzkiego. Od czasu butelki ukrytej na dole w kredensie wracałam ze szkoły z niepokojem. Sprawdzałam jej ręce: czy poruszają się zdecydowanie, sprężyście, czy też są niepewne, czy drżą lekko, czy palce straciły swą poprzednią elastyczność i wyglądają jakby usztywniane w stawach. Zawsze po rękach poznawałam, jaka będzie jej twarz, gdy w nią spojrzę. Wiedziała, ża ja wiedziałam. Starała się maskować przede mną. Prostowała plecy, odrzucała do tyłu włosy sypiące się na twarz. Ale ten ruch ją zdradzał. Ruch ramienia, nieprecyzyjny, załamujący się w połowie. Nie chciałam jej takiej widzieć. Nie chciałam widzieć tego prostowania pleców i tego ruchu ręki w stronę włosów. Nie była w 36 iym wszystkim sobą, nawet dystans, który zawsze stwn> rżała pomiędzy nami, nawet ten dystans przestawał nim liyć. Jej naturalny sposób bycia przemienił się w coś n» kształt nieudolnej gry mającej na celu maskowanie sła-hości. Odwracała się do mnie plecami i ruch ten był bezradny. Ta bezradność sprawiała mi największy ból. Wolałam już pamiętać ją obcą, z zimnymi oczyma, które pa-11 żyły na mnie jak na przeciwnika. Które śledziły moje ruchy, moją twarz. Które za wszelką cenę chciały złamać we mnie opór. Bylebym tylko ustąpiła, bylebym pozwoliła uczynić z siebie narzędzie, którym będzie się mogła posłużyć. Byłam jej niezbędna, ale tylko jako przedmiot: chciała, abym zaniosła list. Siedziałam więc na tych schodach w poczuciu absolutnej bezsilności. Jan, jedyny z ludzi, któremu zaufałam, wydawał mi się teraz groźnym przeciwnikiem, a zaciszny pokój na poddaszu — jaskinią pełną (niebezpieczeństw. Nagle usłyszałam szelest i coś miękkiego otarło mi się o kolana. Kot, mój kot, który odwiedzał mnie nocą w domu na wzgórzu. Z kotem w ramionach poczułam, że mam dość sił, aby przeciwstawić się Janowi. Weszłam na górę. Leżał odwrócony twarzą do ściany, wydawało mi się, że nie śpi. Wsunęłam się pod kołdrę układając pomiędzy nami koła. Chronił mnie, był gotów podjąć walkę, nie dopuścić, aby spotkała mnie krzywda, aby we śnie zaskoczyło mnie coś złego, coś, czego mogłabym w porę nie przeczuć. Nie byłam już bezbronna i otwarta, kot obok mnie czuwał. Obudził mnie promień słońca wpadający ukośnie przez małe okienka w szczycie. Ani śladu Jana, ani śladu kota. Wstałam i ubierałam się krążąc pod ścianami, niepewna, speszona, to brałam do ręki jakąś część garderoby, to ją odkładałam, robiłam rundę dookoła stołu, znów powracałam do krzesła. Byłam niespokojna, nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Na zmianę czułam lęk i podnie- 37 i cenie: za parę godzin Jan wróci z pracy i będziemy musieli oboje jakoś wybrnąć, jakoś ustosunkować się do tego, co wczoraj między nami zaszło. A jeżeli Jan zechce ponowić swój atak? Co wtedy zrobię? Postanowiłam, że jeżeli Jan podejdzie do mnie bliżej niż na wyciągnięcie ręki — uderzę go. Nigdy jeszcze nikogo nie uderzyłam i myśl o tym, że zmuszona będę wymierzyć Janowi policzek, bulwersowała mnie. Nie znosiłam przemocy, nie chciałam, aby używano jej w stosunku do mnie, i sama nie chciałam stosować jej wobec nikogo. Kiedy Jan się zjawił, zaraz,go zaatakowałam: — Dlaczego wyrzuciłeś kota? Zdziwił się: — Jakiego kota? Żadnego kota nie widziałem na oczy. — Sama go tu wczoraj przyniosłam — powiedziałam wrogo. — A jak on wyglądał, ten kot? — słowo „kot" Jan wymówił przeciągając samogłoskę. — Był chyba czarny — rzekłam niepewnie, bo nie widziałam w ciemnościach. Jan popatrzył na mnie, aż poczułam gorąco na policzkach, i rzekł: — Przyniosłaś go, ale go nie widziałaś. Mogłabyś wymyślić lepszy pretekst, jeśli chcesz mnie sprowokować! Odwrócił się do mnie plecami i wziął gazetę. Zauważyłam, że ręce mu drżą. Jest zdenerwowany, może zły. A może za chwilę odłoży gazetę i rzuci się na mnie. Nie uwierzył w dstnienie kota, który spał z nami całą noc. Pożałowałam, że jestem żoną Jana. Nie łączyły mnie już z nim, żadne więzy. Mgliste wspomnienie naszej przyjaźni z dzieciństwa nagle straciło wartość. Pozostała tylko ta scena w gabinecie kierownika. Pałające uszy Jana, pochylona głowa, jakby wstydził się mnie, jakby się mnie wypierał. Najgorsze było, że patrzył na to ojciec, że z bliska oglądał moją klęskę. Na pewno czuł r usatysfakcjonowany. Jego przestrogi okazały się e: nie należało zadawać się z kimś z zewpątrz, z kimś, kto nie był mieszkańcem wzgórza, a więc osobą godną zaufania. Nie posłuchałam ojca i oto spotykała •iinie kara. Jakże pospolity wydał mi się wtedy Jan. Za-ażyłam nagle, że górną wargę pokrywa mu jasny, ij.kki meszek, a włosy z tyłu głowy są wysoko pod-'.yżone, tylko na czubku piętrzyła się zmierzwiona ipryma przypominająca ptasie gniazdo. Pod nią były o uszy, odsłonięte, buraczkowoczerwone. W jednej ¦.viii przestał być Janem i był już tylko „Wiśniew-ai". Pytanie kierownika zaskoczyło mnie raczej niż estraszyło. Nie mogłam pojąć, co właściwie robiłam Wiśniewskim" na strychu. Dlaczego chodziłam tam dego dnia przez kilka lat z rzędu, dlaczego .tęskniłam Łych wypraw i czekałam na nie zamknięta w domu na •:»órzu. Wtedy, zgodnie z prawdą, powinnam odipowie-eć: — Nie wiem, co tam robiłam — ale nie powiedziałam nic, nie spuściłam jednak głowy. Patrzyłam wprost przed siebie. Wzrok mój złowił wyraz ust ojca, 111 ułożenie warg w poziomą linię. Gdy Jan zjawił się w moim życiu po raz drugi, był jego nos. Nagle twarz jego nabrała nowego wyrazu, stała się ciekawsza od tej, którą pamiętałam. A teraz po raz drugi rozdzielił aas niewidzialny mur. Nie chciałam patrzeć już nawet na jego nos. Nie stanowił dla mnie teraz żadnej rekompensaty, wolałam fotografię, gdzie było równdeż to szlachetne czoło, zamazane usta, btóryeh nigdy nie byłam w stanie zapamiętać, i ten błąkający się uśmiech w kącikach warg... jaki wyblakły i inieintere-sujący wydawał się na tym tle Jan. Z lękiem omijałam jego wrogie, zgarbione plecy i wpatrywałam się w zawieszoną na belce fotografię. Stamtąd oczekiwałam pomocy. Stamtąd szedł w moją stronę nigdy nie zidentyfikowany do końca fluid, coś interesującego i wielkiego, coś, co pozwalało znieść życie. 39 i ¦ • i Uczenie; omija-j '«• oczy się nie. .i wieczorów ocze-i'lu, schodziłam na •y nie odezwie się wracałam na górę i >> broń Boże nie zbu-i szpitala, Jan uważał, I, nie wypada pracować tam, m, u ^; i iłował to zresztą jakiś przepis, bardzo na rękę, całymi dniami leża-ai i czytałam książki. Po kilku tygodniach ułam się do panującej między nami ciszy • wydawała mi się już groźna jak na początku. Ale pgoś dnia Jan przyniósł ze sobą szampana i pudełko .¦... lynek. — Chodź, napijemy się — powiedział nie patrząc na mnie. Najchętniej byłabym odmówiła, ale niezupełnie jeszcze wiedziałam, na ile mogę sobie, jeżeli chodzi o niego, pozwolić, zaskoczył mnie przecież już raz i nie chciałam drażnić go bez szczególnej potrzeby. Mogłam napić się z nim, byle tylko nie chciał mnie dotykać. Usiedliśmy przy stole naprzeciw siebie, Jan nalał do szklanek perlistego, żółtawego płynu z butelki, której korek wystrzelił z hałasem. — Twoje zdrowie, żono — powiedział jakoś kwaśno, a ja zaraz spuściłam wzrok, aby go czymś nie sprowokować. Znowu bałam się Jana, był zaczepny, nie wie-, działam, co zechce jeszcze zrobić. ...ojciec stanął w drzwiach kuchnii trzymając w ręce kościany grzebień, z którego wyłamane były wszystkie zęby. Patrzył na mnie surowo: — Kto to zrobił? Cofnęłam się pod ścianę i opierając się o nią plecami spuściłam głowę. 40 No? Ja. — Dlaczego? — Bo to był zły pies i on gryzł ludzi. Usta ojca zwęziły się niebezpiecznie. Chwilę nic nie iwił. . Czy wiesz, że zniszczyłaś grzebień mojej matki, Miną po niej pamiątkę? — Ja nie chciałam, ale on gryzł ludzi — rozpłakałam |ą. Płakałam ze strachu, czując, że tym razem ojciec lnie zbije. Szedł w moją stronę, skuliłam się pod ścią- zamykając oczy. Wtedy usłyszałam głos matki. — Zostaw ją. Ojciec zatrzymał się pośrodku kuchni. — Nie rozumiem — rzekł unosząc brwi. — Zostaw dziecko — powtórzyła. — Dziecko zniszczyło pamiątkę po mojej matce. — Mam to gdzieś — krzyknęła. — Rozumiesz?! Mam 'Izieś pamiątkę po twojej matce... - No, pij, co tak siedzisz — powiedział Jan, gdy nie vciągnęłam ręki po szklankę. Posłusznie umoczyłam i da w perlistej pianie i stwierdziłam, że to bardzo l"bre. Szybko opróżniłam szklankę, a Jan ciągle mi 'lolewał, sam niewiele pijąc. Zanotowałam to z pewnym (¦pokojem, ale myśl rozpłynęła się we wzmagającym '¦; w mojej głowie przyjemnym szumie. A potem szystko się jakoś potoczyło, śmiałam się, ściany tań-/.yły i ja 'tańczyłam z Janem, tuliłam się do niego. W ii kiś sposób znaleźliśmy się w łóżku, byliśmy nadzy, l\vło dziwnie, ciepło, gorąco, a potem tan ból, a wraz z 11 im nieznane uczucie, zniewalające, trochę słodkie, tro-.¦hę mdłe. Otrzeźwiałam nad ranem. W pokoju paliło się wiatło, Jan spał w poprzek szerokiego, podwójnego łoza, spadku po małżeństwie Lądów, głowę trzymał na moim brzuchu, jego nos tkwił głęboko w moim pępku i dolatywały stamtąd przedziwne jakieś odgłosy, jakby 41 I z dna morza. Jedno jego ramię obejmowało moje udaj i byłam jak oplatana lianą. Jan... uniosłam głowę i oglą- i dałam go: jego kształtne, umięśnione plecy, zaznaczoną! faliście linię kręgosłupa, 'która opadała ku talii, a potem j wznosiła się w okolicy pośladków. Pomyślałam, że Jan ma bardzo ładną pupę, tak ładną, że aż szkoda jej dla mężczyzny. Oglądałam go z uczuciem niezrozumiałego przywiązania. Nigdy dotąd tak o nim nie myślałam. To ciało, którego ciężar czułam na sobie, stało mi się nagle drogie i niezastąpione. I po raz pierwszy cień czający się za oknem, cień rzucany przez topole, cień przywle-kany przez wiatr, cień, który przywędrował także i tutaj, na poddasze, zblakł i jakby rozwiał się w powietrzu. Nie bałam się, po raz pierwszy nie bałam się ciemności i tego, co się poza nią kryje. Wstrętna, majacząca zza szyby twarz, ni to ludzka, ni zwierzęca, znikła, nie bałam się jej już; pomyślałam, że jeżeli przyjdzie także po Jana, a przecież musiała kiedyś przyjść, że jeżeli przyjdzie po Jana, to niech się to stanie potem, chciałam być pierwsza. I może dlatego okno było czyste, szyby lśniły w ciemności i nic poza nimi nie zobaczyłam. Po chwili poczułam, jak bardzo zdrętwiały mi nogi, czułam także, że jestem dziwnie rozpalona, a głowa lekko mli drży i ciąży. Chciałam zmienić pozycję, poruszyłam się i wtedy przeszył mnie ból. Położyłam tam rękę. Kiedy ją podniosłam, była na niej krew. Szarpnęłam się wtedy gwałtownie, co obudziło Jana. Uniósł głowę znad mojego brzucha i popatrzył mi w twarz. Było w jego oczach coś takiego, że nagle zaczęłam płakać i nie mogłam przestać patrzeć w jego oczy, oczy Jana, wspaniałe, pociemniałe nagle, aksamitne, miękkie. Nazajutrz dotykałam swojego ciała z uczuciem, że zamieszkał w mim ktoś inny, inna kobieta o odmiennych przyzwyczajeniach, sposobie myślenia, a nawet reagowania. Nigdy nie lubiłam słuchać radia, ilekroć Jan opuszczał pokój, zaraz je wyłączałam. Rozpraszało 42 ¦¦uiie i nie pozwalało skoncentrować się na tym, co ¦¦ażne, na byciu sam na sam z Marianem Brando. Od zauu, kiedy nie pracowałam, ten mój jednostronny i ontakt, bo przecież to tylko ja byłam z nim, stał się wiele ważniejszy niż przedtem. Nie przeszkadzało mi, c on nawet nie domyśla się mojego istnienia. Nie było o dla mnie dramatem, wiedziałam, że żyje, że jest, że nudzi się każdego ranka, idzie do łazienki, goli się przed lustrem, może nawet sobie pogwizduje. Mężczyźni lubią gwizdać przy goleniu, Jan też gwiżdże, to ładne. Wiedziałam, że bywa w ciągu dnia piekielnie zajęty i wieczorem wraca do domu na „czterech łapach", wyczytałam gdzieś, że należy do tej kategorii aktorów, którzy i poważnie traktują swój zawód, starannie przygotowuje : każdą nową rolę, godzinami ćwiczy przed lustrem wyraz twarzy, tak aby najdrobniejsza nawet zmarszczka ,igrała". Musi więc być wieczorem bardzo zmęczony, duże zasypia z papierosem w palcach i wyrywa go ze «nu parzący ogieniek, a może przed snem czyta książkę, rtnpala nocną lampkę i czyta, a może jest z nim kobieta, fmoże przytula ją do siebie i mówi jej takie rzeczy, jakie ' chciałaby usłyszeć każda dziewczyna, a może prowadzi nocne nie kończące się rozmowy telefoniczne z przyjaciółmi. Ważne, że jest i będzie i że może razem umrzemy, w tej samej godzinie i w tej samej minucie, ja tutaj, a on gdzieś na drugiej półkuli. Ta śmierć, wspólna Amierć z Marlonem, miała być czysta, nic nie łączyło jej r. tym wstrętnym, rozmazanym ryjem zza okna. Dręczący obraz moich nocy w pokoiku na górce należał tylko >ło mnie, był lepki i cuchnący, kuliłam się pod kołdrą ramykając oczy i zaciskając nos, aby nie widzieć i nie r/.uć, ale zawsze widziałam i czułam, bo istniał on także wewnątrz mnie i gdy odrzucałam go, wracał ad środka, wdzierał się pod powieki, drażnił i cuchnął, strasznie (¦uchnął. Ale tamtego ranka nie myślałam o Marlonie. Jan stał 43 niż jego nos, a tnoże nawet, nie M»łnie pewna, ale chyba tamtego ranka uJojszy nawet ód Marlona. W ogóle ro-(ce rzeczy, otworzyłam radio, z przy- itam muzyki, a potem wręcz spróbowa- przedtem tego nie robiłam i zdumiał ¦ mij własny głos, cienłd jakiiś i nieporadny. Wyko-i również coś zupełnie nieoczekiwanego: zeszłam li li zapukałam do drzwi „salonu" Lądowej (obie by-ł>:.my tak samo zdumione tą wizytą), stałyśmy naprzeciw siebie, ona jeszcze w papilotach, ja w zwiewnym szlafroczku, prezencie od kolegów z biura, który włożyłam po raz pierwszy od dnia ślubu. ...jechaliśmy do miasteczka dużym samochodem ojca. Ojciec prowadził, a ja siedziałam z Janem z tyłu. Mżył deszcz i na szybach samochodu osiadały drobne kropelka wody. Rozczochrane czubki burzanów po obu stronach droigi chwiały się w podmuchach wiatru. „Dlaczego w dniu mojego ślubu droga ze wzgórza jest jeszcze smutniejsza niż zazwyczaj — pomyślałam. — Może dlatego, że znowu siedzę w samochodzie ojca na tylnym siedzeniu." Wtedy przed nami jechała furgonetka, a w miej trumna z sosnowego drzewa. Teraz droga przed nami była pusta. Mżawka przemieniła się w ostro zacinający deszcz. Strugi wody przesłoniły przednią szybę i przez chwilę nic nie było widać. Wydawało mi się, że poprzez tę sinawą zasłonę widzę zarys trójkątnego szczytu z chromowanymi, ciężko wyciętymi liśćmi. Spojrzałam na Jana. Uśmiechnął się, a potem uniósł rękę, jakby chciał mnie ,po,gładzić po policzku. Powstrzymał go od tego wzrok ojca odbijający się w lusterku. Widziałam ten jego wzrok. Oczy pod ciężkimi powiekami, jakby były z ołowiiu. Siedziałam sama na tylnym siedzeniu walcząc ze sobą. Oczy pod ciężkimi powiekami śledziły mnie: 44 czy płaczę, czy już płaczę. Tamtego dnia świeciło słońce 1 .śnieg skrzył się po obu stronach drogi... Różowy obłoczek przy mojej chłopięcej urodaie czy-, nil, że wyglądałam jakby przebrana na maskaradę. Wreszcie przemówiła Lądowa: — Napije się pani kawy? — Chętnie — powiedziałam przerażona, że oto sama wstąpiłam do jaskini, z której nieprędko będę się mogła wydostać. Usiadłyśmy, ona na kanapie, a ja na okropnym, j.iskrawym pufie z czerwonymi frędzlami. Nagle pani 1 .adowa na dobre się rozgadała, najpierw udzieliła mi kilku dobrych rad, co robić, by nie znudzić się mężowi, ;i potem zaproponowała, że nauczy mntie szydełkować. W końcu zaczęła zaklinać mnie, abym rzuciła palenie. — Płuca sobie pani zniszczy, cerę zniszczy, zęby pani pożółkną i będzie pani miała nieświeży oddech, o, już U-raz na kilometr czuć od pani nikotynę. Z ulgą wróciłam na górę, ale cały mój poprzedni nastrój radosnego podniecenia znikł bez śladu, stało się to za przyczyną tego pustego gadulstwa gospodyni lub też może złego samopoczucia wywołanego kawą. Zapaliłam papierosa i mocno się zaciągnęłam. Poczułam w ustach przyjemny, nieco gorzki smak nlikotyny i trochę się uspokoiłam. Ale zaraz potem przyszedł lęk. Oczekiwałam powrotu Jana z mieszanymi uczuciami; gdy staniemy naprzeciw siebie, gdy spojrzymy sobie w oczy, ja pośrodku pokoju, a on w drzwiach, jaka będę? Jaki będzie Jan? W tej minucie i tej sekundzie, gdy nasze oczy znów się spotkają. ...oni, wtedy, też tak stali naprzeciw siebie, właściwie nie, matka stała, a chłopak siedział na łóżku o mosiężnych gałkach, siedział bezwstydnie rozebrany, w samych tylko spodniach ściągniętych skórzanym paskiem, a jego szeroka pierś falowała jak u młodego źrebaka. A matka... nie widziałam jej twarzy, stała tyłem do 45 okna, przez które ich obserwowałam, w pewnej chwili podeszła i usiadła obok niego. Wyciągnął ramię i gładził ją po włosach, a ona uczyniła taki ruch jak kotka, która się łasi. Wszystko to tak nie pasowało do jej zwykłego zachowania, że znalazłam się jakby na pograniczu snu i jawy: była moją matką, a zarazem nią nie była, miała na sobie to samo ubranie, co zawsze: szarą spódnicę, koszulową bluzkę w drołmą kratkę, a na niej serdaczek bez rękawów obszyty barankiem, ale ona sama była inna, jej włosy, ręce i ten nieznany ruch głową, taki miękki, kobiecy. W pewnej chwili usłyszałam jej głos, śmiała się... przedtem nigdy się nie śmiała. Było coś takiego w tym jej śmiechu, coś obcego i bezwstydnego zarazem. Wydało mi się, że matka w tamtej chwili z nas szydzi, ze mnie i z ojca, że nas zdradza śmiejąc się w ten sposób, więcej nawet, wydało mi się, źe przekreśla moje istnienie, że mnie nie chce i nigdy nie chciała... Teraz ja miałam stanąć naprzeciw Jana. Nie wiedziałam, jaki będzie, jakie będzie miał oczy, przecież to niemożliwe, aby pozostały takie, jakie zapamiętałam wtedy, gdy spoglądały na mnie: o wielkich, aksamitnych źrenicach, wtedy, gdy były samą miłością. Nic takiego nie mogło trwać. I nagle bardzo się zlękłam, że Jan wróci i wszystko będzie tak jak dawniej. Będziemy obcy, będziemy spuszczali wzrok uważając, aby nasze oczy się nie zetknęły. Wydało mi się to nagle nie do przeżycia. Zapragnęłam uciec stąd, z tego pokoju, jak najdalej od Jana. Wtedy też, przed tym jej śmiechem, wtedy też uciekłam. W popłochu narzuciłam płaszcz i wybiegłam z pokoju, byłam już w połowie schodów, gdy drzwi wejściowe otworzyły się i Jan wszedł przez nie. Kurczowo zacisnęłam dłoń na poręczy, znieruchomiałam z nogą wysuniętą do przodu, dotykając palcami następnego stopnia. Musiałam w tamtej chwili wyglądać jak baletnica w ja- 46 kimś szczególnie trudnym tanecznym pas. A więc sta-!am tak, z uczuciem, że schody za chwilę rozstąpią się pode mną, już na zawsze rozdzielając mnie z Janem, z tym domem i życiem, które coś mi nieoczekiwanie .przyniosło, pozwoliło odczuć, że ja to jestem ja i że potrafię przeżyć coś własnego. Świat dookoła fotografii, który sobie tworzyłam przez lata, oddalił sdę, stracił znaczenie, stał się jedynie dziecięcą fascynacją. Tamta twarz stała się twarzą Jana i ważniejsze były już te oczy i te usta, chociaż tak inne, a nos, nos był przecież ten sam. A teraz stałam na schodach, w miejscu, którego nigdy specjalnie nie lubiłam. Nie znosiłam schodów, kojarzyły md się zawsze z moimi nocnymi lękami w pokoju na górce, od nich zaczynała się moja tam wędrówka. A teraz na schodach właśnie przeżywałam zapadnięcie się, niebycie, tak jak kiedyś już, tylko wtedy broniłam się i uciekałam, wtedy chciałam uciec, a tutaj, na tych schodach, nie mogłam się nawet bronić, bo Jan odciął mi drogę. Wtedy biegłam, biegłam ślizgając się, potykając, padając na kolana, a lód trzeszczał i uginał się pode mną. Jak zęby jadowitych węży ścigały mnie tworzące się w grubej tafli pęknięcia, przegrywałam w tym wyścigu, one były zawsze przede mną, wciąż widziałam szczerzący się w moją stronę trójząb, na razie zaznaczony wąską tylko rysą, ale zaledwie zdążyłam ją wyminąć, rozrastała się i pęczniała, a na lód z bulgotem wypływała woda. Byłam na środku jeziora, kiedy tafla z trzaskiem rozsunęła się na boki i przed sobą miałam już tylko czarną, kłębiącą się wodę, chciałam cofnąć się, ale-woda była także poza mną, a kra, na której się znalazłam, z wolna zaczęła się pogrążać. To była sekunda, zaryzykowałam skok... Pół kilometra dzieliło mnie jeszcze od lądu, biegłam czując, jak lód pode mną „chodzi". Wreszcie dopadłam brzegu. Tam, na środku jeziora, zgubiłam wełnianą czapkę i włosy przykleiły mi się do spoconej twarzy, były lepkie. Widziałam tę ciemną, 47 M skłębioną wodę, chciała mnie porwać i unicestwić, chciała mnie wciągnąć pod lód. Nie bałam się wtedy, nie myślałam o niczym, woda przyciągała mnie, było w tym coś fascynującego, ta głębia i ta czerń, prawie chciałam, aby mnie pochłonęła, nie wiem, dlaczego wtedy skoczyłam, to była sekunda, skoczyłam, a kra, na której przed chwilą jeszcze stałam, poszła w głąb. Teraz przeżywałam tamten moment wciąż od nowa, woda, która mnie do siebie przyciągała, była taką samą niewiadomą jak w tej chwili twarz Jana. Co mi przyniesie, co mi sobą zaofiaruje lub odbierze? Tym razem nie skoczę, nie chcę, jeżeli Jan, jeżeli on... Wszedł, zamknął drzwi wejściowe i przekręcił kontakt, bo w korytarzu było ciemno. Oślepiło mnie światło i był już u podnóża schodów, gdy go zobaczyłam. Jaka była twarz Jana wtedy, gdy patrzyłam na niego z góry? Jaki on był, Jan? Spałam, gdy wychodził, zobaczyłam go dopiero tu, u podnóża schodów, jaki był więc? Postawił teczkę na stopniu i wbiegł do mnie, i tak jakoś mnie zagarnął, tak mnie przytulił. Czułam na włosach jego oddech, a w nozdrzach zapach jego skóry i znowu jak wtedy w nocy chciało mi się płakać i z ulgą odkryłam, że to, co teraz czuję, też jest moje własne. Objęci weszliśmy na górę, do naszego pokoju. Natknęliśmy się na drzwi szafy, których w pośpiechu nie zdążyłam zamknąć; wyglądały jak otwarte do krzyku usta. Jan ze swobodą, tak jakby nie chodziło o mój' wielogodzinny lęk, o mój niepokój i rozterkę, — To potrwa tylko chwilę... — Proszę cię — powiedziałam cicho. Do kogo już tak mówiłam? Kiedy to było? Zbliżała się pora, o której powinnam pójść do swojego pokoju! wskazówki na staroświeckim zegarze z kukułką, od nie| pamiętnych czasów wiszącym w kuchni, nieubłagani! zbliżały się do dziewiątej. Wiedziałyśmy o tym dobrze| ale żadna z nas nie dawała tego po sobie poznać. Gc raczków o wyszukiwałam jakiegoś zajęcia, które uspra-wiedliwiłdby moje pozostanie po dziewiątej na dolei Ojciec wymagał, aby wszystko, co zostało rozpoczętej bezwzględnie doprowadzać do końca, mogło to bj równie dobrze zamiatanie korytarza, jak cerowanie skarpet czy też pielenie ogródka latem. Było niemal nie do pomyślenia, aby ktoś z domowników pozostawił połowie rozpoczętą pracę, takie więc „rozpoczęte zaj« cie" stanowiło niejako żelazny glejt, prawo do przebywania na dole po oznaczonej godzinie. Matka jedna śledziła mnie i gdy tylko z zapałem zabierałam się dc porządkowania kredensu lub też wyciągałam ze skrzyni worek pełen rupieci, które należało dawno już posegregować i część z nich po prostu wyrzucić na śmietnik,^ mówiła nieubłaganie: — Zostaw to teraz, nie zdążysz się z tym załatwić| przed snem. Próbowałam wtedy innych sposobów, udawałam ns przykład, że nie słyszę kukułki wykukującej dziewiątą,] matka także udawała, że tego nie słyszy, tak jakoś utar-j ło się, że codziennie darowywała mi ten kwadrans! sprzeciwiając się tym nakazowi ojca, abym o dziewiątej była już na gór,ze. Jednakże czas mijał szybko i wted} nie patrząc na mnie mówiła: — Idź już... — Czy mogłabym dzisiaj, wyjątkowo ten jeden jedyny raz, przenocować w stołowym na kanapie? — pytałam z nadzieją w głosie. 50 Wiesz, że to niemożliwe, ojciec odeilt clą uu yAtt t ¦. /. awanturą. — Mógłby nie wiedzieć — szeptałam cicho. \— On wszystko wie — niezmiennie odpowiadała Itka. Łiedy moje argumenty wyczerpywały się, wpadałam ', panikę i zaczynałam ją prosić, aby pozwoliła mi je-cze zostać na dole „tylko pięć minut". Przestań się wreszcie oszukiwać — mówiła suro- Proszę cię? {Proszę cię. Tym razem to Jan wszedł na schody i nie Iził nimi po dwa stopnie w górę jak ja wtedy, zbiegł »obodnie pogwizdując, dla niego schody nie były żad- zagrożeniem, nie miały się pod nim rozstąpić ani pochłonąć bezpowrotnie, były zwykłymi, sosnowymi Chodami pomalowanymi na olejno czerwoną farbą, by-najzwyklejszymi schodami po słońcem, dla niego, la Jana. To była teraz cała wyprawa przez miasteczko, nie je-fchałam jak zwykle rowerem z pasją dociskając pedały, nie pędziłam jak wiatr, a ludzie nie umykali mi sprzed kół i nie wzruszali z dezaprobatą ramionami; szłam te-rnz wolno, noga za nogą i wszystko wokół wydawało się niniejsze, jakby bardziej statyczne. Oto rynek wycięty w kształcie czworokąta, odchodzą od niego w różnych kierunkach wąskie uliczki, które, jak poigardliwie określała matka, wszystkie „kończyły się w kartoflach". Niezupełnie było to prawdą, rynek stanowił jednak centralny punkt miasteczka, tutaj mieściły się wszystkie urzędy i sklepy. Na pierwszym miejscu królował ratusz / okrągłą, zębato zakończoną wieżą. Mieścił się w nim magistrat oraz urząd stanu cywilnego, w którym bra-lum z Janem ślub. Przed ratuszem te same od wieków 51 dwie dorożki z tak samo starymi dorożkarzami i jesz. cze sędziwszymi końmi, które potrząsając łbami przeżu wały obrok zawieszony w parcianych workach. Po dru giej stronie rynku, vis-a-vis ratusza, duży, smutn gmach sądu. Dalej kiosk z gazetami, sklep mięsny, pas. mantei-ia w starej, poznaczonej kulami kamieniczce apteka i duża luka, w której kiedyś stał dom (tyle lat p wojnie, a nikt jakoś nie poikfwapił się, aby uprzątnąć stą gruzy, które zdążyły porosnąć już zielskiem i małymi drzewkami z nasion przyniesionych tu przez wiatr). 2 luką jeszcze jeden śmieszny, jakby wymyślony do o jaskrawej elewacji, z balkonikami wyglądającymi ja pękate brodawki. Ilekroć w moich codziennych rajdae do szpitala i z powrotem mijałam ten dom, w myśląc przyrównywałam go zawsze do oblicza pana Ampfoła: Od dawna w miasteczku nikt już nie potrafił powie dzieć, czy było to przezwisko, pseudonim czy też praw wite nazwisko poczciwego aptekarza. Pan Ampfol wp sany był w rynek tak samo jak okalające go kamienicz. ki, ilekroć się tędy przejeżdżało, zawsze można było uj-j rżeć jego rozpromienione oblicze, latem w drzwiac apteki, zimą poza białą ramą okna. I teraz jak zaws trwał na posterunku, wychylił się do mnie i uśmiecha jąc się szeroko spytał: — Dokąd to pani dyrektorowa zmierza? W głosie jego było tyle szacunku i poważania, że a przystanęłam zdziwiona. Do niedawna na mój wido! na twarzy pojawiał mu się wyraz niechęci i on jak in: wzruszał ramionami. Więc coś się jednak zmieniło; przy całym tym pozorzi trwania, zmienili się ludzie. Kobiety stojące w ogonk do rzeźnika na mój widok ściszyły głosy (dotąd rajco, wały tak, że słychać je było w drugim końcu miast czka) i pozdrawiały mnie jedna po drugiej, wymieniają przy tym nazwisko Jana. Dla nich stałam się teraz odłączną jego częścią, czymś, co do niego należało i cii 52 ¦e szacunku dla doktora i dyrektora szpitala ró- ¦/, należało darzyć uszanowaniem. Było to zabawne 'nocześnie sprawiało mi przyjemność, bo chciałam |i ież należeć do Jana, a to, że w ten sposób zostałam ( :k; jakby ubezwłasnowolniona, wcale mi nie prze- izało. Skręciłam w ulicę prowadzącą do szpitala ezornie zaraz za rynkiem przeszłam na drugą stro- iby nie iść wzdłuż parkanu, poza którym ciągnął się Portier pozdrowił mnie grzecznie i powiedział, że pan lyrektor operuje, ale pewnie niedługo skończy, bo ope-iacja trwa już od kilku godzin. Schodami weszłam na erwsze piętro, gdzie mieścił się oddział chirurgiczny, razu poczułam nieprzyjemną woń lekarstw, spośród itórych wybijał się szczególnie ostry zapach jodyny, inęła mnie pielęgniarka w krótkim, mocno nakro-ihmalonym fartuszku. Mimowolnie obejrzałam się za ia: kokieteryjnie poruszała biodrami, a kusy strój wy-goko odsłaniał jej kształtne nogi. Po chwili z jednej z lal wyszła druga. Była też młoda i ładna, a zamiast tradycyjnego toczka miała na głowie fantazyjnie zawiązaną chusteczkę z małym, czerwonym krzyżykiem pośrodku. Sunęły bezszelestnie jak zjawy po korytarzu, a na mój widok pochylały głowy. „Królestwo Jana — pomyślałam. A potem: — Czy one wszystkie muszą być takie ładne." Nie, to nie była zazdrość. Inaczej teraz patrzyłam na szpital, gdy już tu nie pracowałam, wtedy nie dostrzegałam pielęgniarek, nie umiałabym powiedzieć, jakie były: stare czy młode, ładne czy brzydkie, teraz wszystko mnie interesowało, ho przecież tutaj Jan spędzał połowę swego życia. Ni-;dy nie opowiadał mi o swojej pracy. Wracał zmęczony i zaraz po obiedzie kładł się na łóżku z książką lub gaze-lą, wieczorami chodziliśmy na długie spacery, ale wtedy najczęściej milczeliśmy idąc ciasno objęci. Jan był ode mnie dużo wyższy i idąc tak przy nim czułana się zawsze 53 I trochę zagubiona. Teraz zajrzałam do jego gabinetu, a stwierdziwszy z ulgą, że nikogo w nim nie ma, wsunę-łam się tam i starannie zamknęłam za sobą drzwi, po . czym usiadłam w fotelu opierając łokcie na biurku. W pewnej chwili zadzwonił telefon, drgnęłam i zerwałam się na równe nogi, a potem ogarnął mnie niepohamowany śmiech. Przecież to był gabinet Jana, mojego Jana, nie ma się czego bać. Telefon dzwonił, a ja chichotałam wesoło. Zdecydowałam się wreszcie podnieść słuchawkę. — Halo — parsknęłam prawie. — Czy to gabinet dyrektora? — - spytał zdumiony męski głos. __ Tak — Proszę łączyć — zabrzmiało teraz rozkazująco, — Nie ma go, operuje. Rozległ się suchy trzask odkładanej słuchawki. Nagle uświadomiłam sobie, jak mało wiem o Janie. Wydawało mi się, że znam go dobrze, a przecież tutaj był kimś zupełnie innym, tutaj był dyrektorem, do którego telefonowały ważne osobistości, byłam pewna, że ten głos w słuchawce należał do kogoś takiego. Jan był także chirurgiem, nigdy nie opowiadał mi o tym, co czuje podczas operacji, czy denerwuje się, czy się boi, tak, czy bardzo sią boi, zanim ujmie w dłoń lancet. Ze wstydem uświadomiłam sobie także, że do tej pory me byłam wcale ciekawa tego drugiego życia Jana, wystarczyło mi że do mnie wracał, że mnie obejmował, ze był czuły. Lubiłam zapach jego skóry, lubiłam dotykać policzkiem.; klapy jego brązowej welwetowej marynarki, którą tak dobrze znałam. Do tej pory ubranie Jana znaczyło dla mnie więcej niż to, co on myśli. O czym on myśli. Ko-chałam jego ubranie, czasami, gdy nie było go w pokoju, tuliłam się do powieszonej na krześle marynarki, gładziłam rękawy wypchane na łokciach, całowałam je. Teraz byłam wstrząśnięta, że tak mało o nim wiem, o Ja- moim mężu. I jakby chcąc naprawić swoją I mówiłam pójść pod drzwi sali operacyjnej i tam i i i ego zaczekać. Na pewno zdziwi się i ucieszy na mój >k. Stało się jednak inaczej. Jan bardziej wypadł wyszedł spoza ciężkich, obitych blachą drzwi. Miał sobie gumowy, silnie zabrudzony krwią fartuch, ' ;y przysłaniała mu okropna mycka, a nos i usta biała iązana w tyle głowy opaska. Zsunął ją zaraz za viami nerwowym ruchem. Wtedy zobaczyłam, że czerwoną, spoconą twarz. Nie zauważył mnie, cho-stałam obok, a nikogo oprócz nas na korytarzu nie • ). Zaraz za Janem z sali wyszło jes-zcze dwu innych rzy i dziewczyna w stroju pielęgniarki, w której poznałam dawną koleżankę ze szkoły. Była córką i o wnika masarni i przynosiła do klasy serdelki, któ-d wszystkich częstowała, wszystkich oprócz mnie. wałam, że mnie to wcale nie obchodzi, a jednak kie-zbliżała się długa przerwa, na której wyciągała czki te kiełbaski, serce zaczynało mi bić szybciej czekałam, kiedy wreszcie minie moją ławkę, aby pójść alej. Dopiero widząc jej plecy oddychałam z ulgą. Tera?: z przykrością stwierdziłam, że była ładna, bardziej kobieca i masywniej zbudowana ode mnie. W jakiś sposób mnie to dotknęło, chciałam pokazać jej, a może i sobie, że to ja jestem żoną Jana, ja... Ona zdjęła chusteczkę i długie, czarne włosy miękko spłynęły na ramiona, potrząsnęła głową, ten jej ruch... poczułam się nagle bardzo nieszczęśliwa, przytłoczona jej urodą, zdruzgotana przewagą, którą znowu zdobyła nade mną. A Jan ciągle mnie jeszcze nie widział, podeszłam więc i ujęłam go za ramię. I wtedy strzepnął tak jakoś moją dłoń, j akby oganiał się ,od natrętnej muchy. — Siostro — powiedział ponad moją głową — proszę dać znać do kancelarii, aby zawiadomiono rodzinę -— potem odwrócił się i wszedł do umywalni, która znajdowała się po drugiej stronie korytarza. 55 i w samej tylko sukience, z gołymi ramiona- poscmUwlliun w gabinecie Jana. Biegłam, głowa robi ml «ię większa i większa, aż w <|la cląiyć tak, że zlękłam się, iż przeważy '|0 ciałn i upadną na chodnik. nnte) dziewczyny była teraz twarzą wyuzda-tnJcy, u Jej ciężkie, wysoko osadzone piersi i opadały w równomiernym oddechu i z każ-¦ ¦¦! miałam je bliżej i bliżej przed oczami. Ja ni jakże marna wydałam się sobie i jakby niekobie-r. tu drobną budową ciała, która sprawiała, że sukien-ilomal idealnie tuszowały wszelkie nierówności i od góry do dołu byłam prosta, chłopięca, nawet moje włosy były krótkie i chłopięce, podczas gdy jej włosy... Ciągle miałam w oczach ten jej ruch, gdy odgarniała je na plecy. Jak mogłam myśleć, że Jan kocha mnie jak kobietę. Nie mam w sobie tej miękkości i krągłości jak tamta, jej biodra tak miejkko zarysowane, jej biodra, jej piersi, jej włosy... Zatrzymałam się przed bramą prowadzącą do parku. Było to miejsce, które zawsze skrupulatnie omijałam, tam, poza tą ciężką, żelazną furtą panoszyły się stwory rzucające długie, pokraczne cienie. Cienie wpełzające na powierzchnię ziemi jak obrzydliwa, pałczasta tkanka: pulsująca, żyjąca swym własnym życiem. A w głębi krył się nowotwór niewidoczny dla oka, wroga komórka pożerająca adrowe koimórlki ziemd, drążąca, jadowita, niosąca zniszczenie; raz jeden widziałam wywalony przez burzę wykrot: czarna, ziejąca rana, a w niej potężne zwoje, drapieżne szczęki i jadowite zęby. Uciekłam wtedy zlana potem, uciekałam zawsze, wydawało mi się, że słyszę, jak one pracują tam głęboko, jak wgryzają się w miąższ ostrymi zębami, jak rozrastają się ich potężne szczęki, wydawało mi się też, że słyszę, jak ziemia jęczy. Drżałam z zimna, chociaż na dworze było ciepło, do- południe i słońce stało wysoko, miałam jednak wne wrażenie, że ma się już ku zachodowi. Wbrew ;ice i poczuciu czasu dla mnie zaczynał się już wie->r, tym bardziej że tuż za furtką parku pochłonął iie półmrok, cień od gęstych liści drzew nie przepusz-tjących słońca. Usiadłam na jednej z ławek przy >wnej alei, nie miałam bowiem odwagi wejść głębiej, "działam skulona, drżąc z wewnętrznego chłodu. ;arnęło mnie całkowite poczucie klęski. Nie była to !.ko piekąca zazdrość o tę dziewczynę, czułam, że to, zaszło pomiędzy mną a Janem przed drzwiami sali cracyjnej, jest nieodwracalne, stałam się zbędna, on iie już nie potrzebuje. Być może przez chwilę fascy->wał go mój opór i moja niezależność, teraz nic z tego c.ecież nie pozostało, teraz byłam słaba i bezbronna. igle niezwykle jasno zdałam sobie sprawę, że Jan był lynym człowiekiem, który naprawdę się mną intere-¦ wał, bo ani matka, ani ojciec. I o nikim innym już nie >gło być mowy. Kot? Fotografia aktora? Śmieszne, ieszne i żałosne. Tylko Jan, tylko on, przecież ofiaro-ił mi coś tak cennego jak miłość. Co teraz zrobię? Jak i.dę żyła? Czym będzie życie bez Jana, bez jego jakby . iiiżonego o jeden ton głosu, bez jego dużych miękkich 111 oni, bez jego koszul, brązowej marynarki, zapachu u ody po goleniu, kroków na żwirze przed furtką, które poznawałam z daleka. Teraz Jan odchodzi. Czy mogę go zatrzymać? Jak to zrobić? Jestem taka niezdarna. W dzieciństwie często przewracałam łokciem kubek i kawa albo mleko rozlewały się na obrus szeroką plamą. Ojciec jmiewał się. — Jakaś ty niezdarna — mówił i uszy mu czerwieniały, a właściwie nabierały amarantowofiole-towego koloru, przecież już był stary, nawet wtedy, gdy ja byłam dzieckiem, ojciec był już stary. Gdybym zaczęła błagać Jana, aby został, gdybym przed nim uklękła i na kolanach błagała go... „.matka, stój na ganku, stoi .nieruchomo, ręce jej tak 57 zwisają po bokach, jakby nie należały już do niej, jakby były tylko przymocowanymi do jej ramion woreczkami z piaskiem, stoi lekko pochylona do przodu, a chłopak wynosi walizki do czekającej już furgonetki. Kiedy odjechała, matka odprowadziła ją wzrokiem, a potem nie śpiesząc się przeszła na werandę.. Tam rzuciła się na jedną z szyb, szkło jednak było mocne i przez chwilę matka wyglądała jak rozpięty w oknie nietoperz. Nie udało się jej skruszyć grubej, ciętej we wzory tafli, < schyliła się więc po stojącą na podłodze doniczkę i rzuciła nią w okno. Rozległ się przykry, zgrzytliwy dźwięk i na ziemię posypały się odłamki szkła. Jeden z nich matka podniosła i z satysfakcją niemal zaczęła przecinać nim skórę, a potem niebieskawe żyłki rąk. Ojciec stał w korytarzu, z ręką opartą o poręcz schodów, i obserwował ją z kamienną twarzą, dopiero kiedy zanurzyła odłamek szkła w tętnicy, zdecydował się tam wejsc: _ To, co zrobiłaś, zagraża twemu życiu — powiedział bezbarwnym głosem. Słowa jego przerwały przerażającą symbolikę te] sceny Do tej pory matka demonstrowała swój niemy bunt, teraz zaczęła krzyczeć zawodząc, jakby wołała pod wiatr: . . — Tu nie ma ludzi... tu wszystko jest martwe, tak jak ty... uciec, ona uciekła, ja też chciałam... — wykrzywiła się dramatycznie i umilkła. Przez chwilę słychać było tylko jej ciężki, spazmatyczny oddech. Krew tryskała z rany w równych odstępach, zgodnie z biciem serca, a ja miałam uczucie, jakbym znalazła się we wnętrzu czerwonego kwiatu, wszystko było czerwone: okna, ściany, podłoga, meble... Otoczyła mnie cisza, jakbym miała uszy zapchane watą. „Ona umrze myślałam. — Musi umrzeć, skoro weranda jest taka czerwona..." Ojciec zrobił krok, ale zauważyła to i cofnęła się opierając plecami o ścianę. Z bardzo daleka dobiegł jej głos: 58 — Nie podchodź, ty... ty dozorco... — Przestań — odrzekł ojciec — nie zatrzymywałem cię, nikogo nie zatrzymywałem, to on ciebie nie chciał, byłaś dla niego za stara... Po tych słowach matka tak jakoś skurczyła się w sobie, a ojciec zwrócił się do mnie: — Przynieś z apteczki bandaż elastyczny. Drżącymi rękami szukałam go w szufladkach białej szafki zawieszonej w łazience, w pewnej chwili szafka zachwiała się i z hałasem spadła na podłogę. „Jakaś ty niezdarna" — zabrzmiał mi w uszach głos ojca, schyliłam się i zaczęłam szukać bandaża wśród porozbijanych butelek i buteleczek z wodą utlenioną, walerianą i kroplami miętowymi. Duży zwitek waty przesiąkł rozlaną podczas upadku jodyną, pobrudziłam nią sobie całe ręce, zanim wreszcie znalazłam bandaż. Kiedy wróciłam na werandę, ona już nie krzyczała, stała pod ścianą na szeroko rozstawionych nogach, chwiejąc się lekko... Ta scena sprzed lat, wciąż jeszcze żywa, chociaż z głównej jej bohaterki pozostała zaledwie garstka popiołu, nasunęła mi pewną myśl. Mogę coś takiego zrobić, co chociaż na trochę zatrzymałoby Jana, wiedziałam, że jest przyzwoity i że mnie nie opuści, gdy zmuszona będę leżeć w łóżku. Ale do tego, by leżeć w łóżku, powinnam znaleźć jakiś powód. Nie mogło to być nic błahego, Jan był przecież lekarzem i niełatwo go było oszukać. Po dłuższym namyśle postanowiłam złamać sobie nogę. Znałaim takie jedno miejsce, gdzie wznosząca się ku wzgórzu droga prowadziła tuż nad skarpą, która miała występ porośnięty darniną, z daleka wyglądający jak miękki fotel. Występ ten znajdował się w dość znacznej odległości od górnej krawędzi skarpy i skacząc nań pionowo bez trudu można było złamać sobie nogę. Często zdarzały się już wypadki takich złamań, szczególnie u dzieci, które kochały urządzać sobie tam zabawy. Wstałam z ławki, ale dopiero gdy wyszłam za furtkę, 59 T zauważyłam, że słońce już dawno zaszło i ulicę pokrył wczesny mrok. Musiałam bardzo długo tak siedzieć. Było mi to nawet na rękę, w ciemnościach mogłam niepostrzeżenie przemknąć przez miasto w stronę drogi na wzgórze, a potem, już po wszystkim, byłby powód do wytłumaczenia, skąd się tam znalazłam, po prostu szłam odwiedzić ojca. Okrążyłam rynek, który o tej porze był szczególnie zaludniony, pod ścianami kamieniczek na ławeczkach rozsiadały się kumy, grube matrony. które przez cały dzień stały przy kuchni pitrasząc jedzenie, ciężkie, zawiesiste zupy, dla swych mężów o zmroku wracających do domów. Plotkowały o wszystkim, co tego dnia w miasteczku się wydarzyło, o wszystkim, a więc o mnie i o Janie także, na pewno doszło już ich uszu, że Jan postanowił mnie opuścić, tu wszystko rozchodzi się lotem błyskawicy, w tej dziurze. Okrążyłam więc rynek i bocznymi uliczkami wyszłam na drogę prowadzącą w stronę wzgórza. Nie uszłam jednak daleko, gdy w ciemności zamajaczyła jakaś postać, a kiedy podeszłam bliżej, z przerażeniem rozpoznałam w niej Jana. — Gdzie ty byłaś? — spytał głosem, z którego nic nie mogłam, odczytać. ...— Gdzie ty byłaś? — pytał ją ojciec. — Czy chcesz, aby zaczęli nas wytykać palcami, aby dziecko nie miało spokoju w szkole? Opanuj się, kobieto. Przestań tam wreszcie chodzić. Przecież tyle chyba można od ciebie wymagać, tylko tyle, abyś nie wynosiła poza wzgórze tego... tego... — po raz pierwszy, odkąd pamiętam, ojcu zabrakło słów. Stała przed nim jak uczennica. Plecy jeszcze bardziej się jej uwypukliły, a włosy jeszcze szczelniej przesłoniły jej twarz. — Jeżeli masz chociaż odrobinę przyzwoitości, przestań tam chodzić. — Milczała, ale w milczeniu tym czuć było klęskę. Wiedzieliśmy wszyscy, że już tam. więcej nie pójdzie. Ojciec jednak nie mógł powstrzymać się od gadania. Sprawiał 60 wrażenie rozpędzonego pociągu, który nie może zahamować. Wszystko, co dalej mówił, było niepotrzebne. Wypominał jej brak poczucia obowiązku i odpowiedzialności. Nie mogła mu się przeciwstawić, nie mogła puścić mimo uszu jego upomnień, tak jak przedtem te-co jej mówił o szkodliwości nałogów i o nieprzewi- anych skutkach lekkomyślności. Teraz jego słowa -dziły w nią, nie potrafiła się przed nimi obronić, była :Iaba. Działo się to wszystko w kuchni. Matka stała oparta ickami o stół, ojciec stał w drzwiach, a ja siedziałam na krześle przy oknie. Jej ręce drżały. Ojciec ciągle mówił, a ja patrzyłam na jej ręce... — No? Może wreszcie przemówisz. Co się z tobą działo do tej pory? Od tylu godzin szukam cię jak wariat — i nie czekając na moją odpowiedź gwałtownym ruchem przyciągnął mnie do siebie. Obejmował moją głowę rękami, zanurzył dłonie w krótkie włosy, a potem poszukał palcami ust i wszedł przez nie i pieścił moje zęby i język. Wszystko, to było tak spontaniczne, tak nie pakujące do Jana, do jego rozwagi, pogody ducha i stoicy zmu, że ogarnęło mnie zdziwienie pomieszane z innym jeszcze uczuciem, którego jednak nie umiałam nazwać, było nowe, nigdy jeszcze niczego takiego dotąd nie doznałam. Jan przygarnął mnie mocniej i przez cienką sukienkę poczułam jego napiętą, zniewalającą pięć. Kocham cię, Janie, bo przyszedłeś po mnie, bo mnie wziąłeś, bo mi ofiarowałeś własne, osobiste życie. Chciałabym dać ci to wszystko, co ty ofiarowałeś mnie, i jeszcze więcej, i w dwójnasób, chciałabym dać ci moją kobiecość w ciężkich piersiach i rozłożystych biodrach chciałabym cię otoczyć i ukoić moją kobiecością. Ja jestem cała dla ciebie, Janie, w ciężkich piersiach i rozłożystych biodrach, niech mi odrosną włosy długie i jed- 61 wabiste jak najcieńsza przędza, abyś mógł zanurzyć w nie swoje dłonie... Jan pociągnął mnie za sobą, aż zrozumiałam, że tam mnie prowadzi, gdzie sama chciałam pójść i skoczyć. Zsunęliśmy się po śliskiej trawie skarpy na dno tego fotela wysuniętego w przestrzeń i Jan zdjął marynarkę, a potem rozpostarł ją na trawie. Ściągał ze mnie niecierpliwie ubranie, aż zostałam naga, pochylił się... Krzyczałeś do mnie tysiącem imion i ja krzyczałam do ciebie, i było cicho i głośno, i było zimno i gorąco, i było jasno i ciemno, i byliśmy my, ja i ty, Janie. Siedział potem na skarpie z kolanami pod brodą i palił papierosa, czasami lubił zapalić, chociaż robił to niefachowo jak cywil, prawie się nie zaciągając. A ja szukałam porozrzucanych części swojej garderoby. — Jan. — No? — Nie mogę znaleźć. — Czego? — Ubrania. __ Przecież jesteś ubrana! — No tak, ale nie całkiem. — Mów jak człowiek — rozzłościł się — co ci zginęło? Wzięłam jego dłoń i wsunęłam ją pod sukienkę. Oboje wybuchnęliśmy śmiechem. — Zaraz poświecę latarką — rzekł wreszcie Jan. Przeszukaliśmy cały „fotel", ale nic nie znaleźliśmy. — No, nie ma — powiedział Jan przeciągając sylaby. — Najwyżej pójdziesz tak, jest ciepło. ! Szliśmy objęci, jakoś tak wspieraliśmy się na sobie,| zmęczeni i bardzo głodni. — Ciekawe, kto dzisiaj zrobi kolację? __ Ty — odrzekłam bez namysłu. — Dlaczego ja? — Bo ty zawsze robisz kolacje. — Ale dzisiaj ty. — A jak nie zechcę? — Jak nie zechcesz, to powiem Lądowej, że zgubiłaś na skarpie majtki! Zaczęliśmy bić się jak para dobrych kolegów, pociągnęłam go za włosy, a on złapał mnie za nos i trzymał mocno, aż zaczęłam prosić, aby mnie wreszcie puścił. — A zrobisz kolację, zwierzu? — Zrobię — zgodziłam się nagle, a że mówiłam przez -nos, wypadto to tak jakoś „żłobię" i roześmialiśmy się, a potem pędem puściliśmy się w stronę domu. Tej nocy, gdy Jan już spał, ostrożnie zapaliłam lampkę nocną i usiadłszy w szczycie łóżka z kolanami ,pod brodą przyglądałam się jego twarzy. Była to dziwna twarz, złożona jakby z kilku nie pasujących do siebie części. Jej część centralną stanowił nos, idealnie zarysowany, z ledwo dostrzegalnym garbkiem i łukowato podciągniętymi ku górze nozdrzami; były nerwowe jak u konia, nawet teraz, podczas snu. Do takiego nosa uż prosiły się męskie zrośnięte u nasady brwi, takie jak u... a Jan miał bnwi niemal niewidoczne i jasne jak u albinosa. Ponad nimi wznosiło się wąskie, poprzecinane zmarszczkami czoło, które nagle chowało się w gę-.stej, staromodnie obciętej ,na jeża czuprynie. Osobną część stanowiły szczęki Jana. Były silnie umięśnione, jakby lekko kwadratowe, męskie. Aż zaskakująco wyglądały przy nich miękkie, owalnie zarysowane usta. Te niemal kobiece usta traktowałam przedtem z lekceważeniem, porównywałam je z tamtymi zagadkowymi ustami z fotografii i zawsze wypadało to na niekorzyść Jana. Teraz nie robiłam już takich porównań, chociaż nie zdjęłam zdjęcia zawieszonego na belce. Obserwowałam uśpioną twarz Jana i wszystko mnie w niej wzruszało. Dawne niedoskonałości: zbyt jasny koloryt skóry, niemęskie usta i niemal niewidoczne brwi, teraz nawet mi się podobały, sprawiały, że twarz 63 sur Jana była ciepła, budząca ufność. Od światła, padającego spod abażura lampki, wokół oczu potworzyły mu się cienie, a rzęsy wydłużyły się aż na policzki. Dziwnie Jan w tej chwili wyglądał, z jednej pozycji, z której na niego patrzyłam, przypominał śpiącą kobietę, z innej — stuprocentowego mężczyznę. Już kiedyś obserwowałam kogoś w podobny sposób, ukradkiem, nie będąc sama dostrzeżona, ale wtedy była to tylko ciekawość, taka ciekawość obojętna, nie podbudowana żadnym uczuciem, niczego nie chciałam wtedy zapamiętać, nic mnie w tamtej obserwacji ani nie wzruszało, ani nie pociągało, było to zwykłe podglądanie. ...Którejś niedzieli chłopak usiadł na ławeczce przed domem. Tego dnia było wiosennie, mimo że gdzieniegdzie na polach leżał jeszcze śnieg, a wkrótce miała nadejść ponowna fala mrozów. Słońce świeciło blado, ale czuło się już na skórze ciepło jego promieni. Kiedy tak siedział na tej ławeczce wystawiając twarz do słońca, zauważyłam, że ma właściwie nieładne rysy i złą cerę. Czoło i brodę pokrywały mu drobne krostki, a wrażenie nieczystości potęgował jeszcze nieszlachetny kształt nosa, o grubych, lekko zaczerwienionych nozdrzach. Chłopak jakby wyczuł mój wzrok, bo poruszył się, a potem podwinął rękawy koszuli i rozchylił ją nieco na piersi. Ręce miał muskularne i kształtne, a pierś gęsto owłosioną. Zmiana pozycji nadała jego sylwetce wdzięku i patrząc tak na niego można było powiedzieć, że jest nawet przystojny. Obserwowałam go spoza firanki okna na parterze, kiedy opuściłam pokój, zauważyłam, że matka stoi na półpiętrze i przygląda się chłopakowi przez drzwi prowadzące na balkon. Na mój widok zmieszała się jakby i odeszła. Biedna matka, nigdy nie przeżywała czegoś takiego jak ja teraz, jej namiętność do chłopaka wybuchła tak nagle, trwała krótko, zaledwie kilka tygodni, i zawsze była czymś występnym, zabronionymi Nie dane jej było przeżyć uniesienia, z jakim patrzy się w ukochaną twarz, spokojną, rozprężoną podczas snu, ani przez chwilę nie mogła mieć tego uczucia przynależności do drugiego człowieka... Powoli zaczęłam przyzwyczajać się do myśli, że życie jest po prostu zwykłym szeregiem dni. Podobnych do siebie dni, w których powtarzają się stale te same czynności. Trzeba wstać rano, zbiec do sklepu na rogu po bułki, przygotować Janowi śniadanie. Kiedy wracałam z pełną siatką, Jan zazwyczaj golił się przed lustrem. Już na schodach słyszałam monotonny szum jego elektrycznej maszynki. Stawiałam imbryk na małej gazowej kuchence i robiłam kawę. Pił ją zawsze w pośpiechu, parząc sobie usta. Jednocześnie przeglądał gazetę, którą co rano listonosz wsuwał pod drzwi. Każdego ranka to samo. Nie mogłam się jednak zbuntować, bo przecież to Jan szedł do pracy. Trudno było wymagać, aby wstawał wcześniej i zbiegał po bułki. Bądź co bądź miałam teraz całe przedpołudnia dla siebie. Nie musiałam już wstawać przed szóstą i jechać rowerem ze wzgórza do biura. Było to uciążliwe, szczególnie jesienią, gdy padały deszcze. Koła grzęzły wtedy w lepkiej glinie, co niekiedy uniemożliwiało w ogóle jazdę. Musiałam prowadzić rower i wyprawa ze wzgórza do miasteczka trwała w takich wypadkach dość długo. Spóźniałam sdę; gdy wchodziłam do pokoju, księgowa i intendent już tam byli. Nie mówili nic, we wzroku ich mogłam jednak odczytać naganę. Zegar zwykle wskazywał dziewiątą, dziewiątą piętnaście i był to wystarczający dowód mojej winy. Lista obecności spoczywała o tej porze głęboko w szufladzie biurka księgowej, i aby do niej dotrzeć, musiałam przebrnąć przez cały ten mur niechęci, jaki wokół siebie wyczuwałam. Jan uwolnił mnie od tego wszystkiego: od ciasnego, brzydkiego pokoju z widokiem na podwórze (po którym kręciły się 64 S — Moja życie... 65 salowe i kucharki kursujące pomiędzy budynkiem szpitalnym a kuchnią z dużymi, szarymi pojemnikami na jedzenie), od zasuszonej, niesympatycznej księgowej, od listy obecności, której nigdy nie zdążyłam podpisać na czas, i ode mnie samej, tej wtłoczonej w bezsensowne, nudne obowiązki. Ja ze słuchawką telefoniczną w ręku, ja z pismami do podpisu dyrektora, ja temperująca ołówki, ja za biurkiem przez osiem długich godzin każdego dnia. Gdy opuszczałam szpital, na ulicach paliły się już latarnie, a na wzgórze docierałam zwykle z późnym zmrokiem. Czułam się wtedy zmęczona, szłam do siebie i kładłam się do łóżka. Próbowałam coś czytać, ale po kilku stronach ogarniała mnie senność. Odkładałam książkę i gasiłam światło. Latem było trochę lepiej, ale lato. mijało tak szybko. Teraz mogłam robić wszystko, na co miałam ochotę, najczęściej zostawałam w naszym pokoiku i czytałam książki. Lubiłam te moje samotne przedpołudnia. Pokoik był przytulny, z małych okienek w szczycie widać było tylko niebo. Niebo zamiast wielkich, ponurych pojemników na zupę dla oho-' rych to była z pewnością korzystna zamiana. Mogłam leżeć godzinami i wpatrywać się w płynące obłoki. Często odrywały mnie 'dopiero kroki Jana na schodach. Witałam go pogodnie, czułam się czysta. Czułam, że po raz pierwszy żyję tak, jak zawsze chciałam. Nikt mnie nie śledził, nikt mi niczego nie narzucał, nareszcie nie musiałam się tłumaczyć. Nie musiałam sią tłumaczyć z siebie... Nie trwało to jednak długo, któregoś dnia Jan spytał: — Słuchaj, co ty właściwie jesz na obiad?. — Coś tam sobie robię — odrzekłam niechętnie. — Jak to „coś tam sobie robię", to znaczy co? — Och, no... jajecznicę. — I co jeszcze? — nalegał. Nie mogłam nic na poczekaniu wymyślić. Zaskoczył mnie swoim pytaniem. Ze zdziwieniem zdałam sobie 68 sprawę, że od dłuższego czasu, to znaczy odkąd przestałam pracować, nie jadałam obiadów. Teraz Jan uparł się, abym przychodziła do szpitalnej stołówki. Bardzo tego nie chciałam, zaproponowałam więc, że będę gotowała obiady dla nas obojga w domu. Od tego dnia spędzałam całe wolne przedtem przedpołudnia wystając w kolejkach, a potem pichcąc na niewygodnej, dwupalnikowej kuchence. Często źle dokręcałam przewód butli i gaz się ulatniał. Musiałam wietrzyć pokój otwierając na przestrzał okna i drzwi. Wtedy Lądowa wołała z dołu: — Proszę zamknąć drzwi, zapachy idą na pokoje. Zrozumiałam, że po prostu nie umiem gotować. Nigdy nikt mnie tego nie uczył, a ja sama jakoś się takimi sprawami nie interesowałam. Matka nigdy nie prosiła mnie o pomoc, a po jej śmierci wszystkie obowiązki w doimu na wzgórzu przejęła żona woźnego. Gdy wracałam najpierw ze szkoły, a potem z pracy, obiad był już gotowy. Nie zmywałam nawet po sobie talerza, zostawiałam go po prostu na stole. Teraz wszystkie domowe obowiązki, które spadły na mnie tak nieoczekiwanie, stały się prawie nie do udźwignięcia. Ambicja jednak nie pozwalała mi się wycofać. Zaraz po śniadaniu wyruszałam więc w stronę rynku, aby ustawić się w kolejce po mięso. Kiedy wracałam z zakupami, kiedy siatki ciążyły mi coraz bardziej, a ręce wydłużały się niemal do ziemi, pojawiało się we mnie coś na kształt buntu. Nie miałam nic wspólnego z tymi wszystkimi kobietami, z którymi przychodziło mi teraz obcować długie godziny. Obładowane zakupami przypominały grube, nastroszone królice. Były potężne, wszystkie miały duże piersi, zawieszone tuż nad wysoko wznoszącym się brtzuchem. Wiedziałam, co dźwigają w tych siatkach, to samo co ja: dwa kilo kartofli, mięso, włoszczyznę, mleko, chleb, cukier, owoee, jarzyny... Wtłoczona w ten tłum czekałam przebudzenia, a przecież wszystko to było rzeczywistością. Stałam w 67 sklepie w długim ogonku, ponad którym unosił się kwaśny odór potu, gdzieś daleko przede mną, na zakrwawionej ladzie, mężczyzna w brudnym gumowym fartuchu rąbał ochłapy mięsa. Trzeszczały kości, ciemna kreiw strumyczkami ściekała na podłogę. ...lato było upalne, płynęłyśmy z matką łodzią na drugą stronę jeziora do lasu. Wzięłyśmy ze sobą koszyki i aluminiowe kubeczki z zamiarem zbierania czarnych jagód. Na głowie miałam białą, płócienną chusteczkę chroniącą od słońca, taką samą chustkę miała matka. Powiewała na jej głowie jak chorągiewka. Zebrane pod materiałem włosy odsłoniły czoło matki. Zobaczyłam, że pokryte jest drobnymi piegami. Pod nim ukośnie rozbiegały się brwi, gęste, ostro zarysowane brwi, które nadawały jej twarzy szczególną symetrię. Oczy, ustawione tak samo ukośnie, zasłonięte powiekami, przypominały dwie wąskie kreski. Nawet teraz, gdy czoło było odkryte, twarz jej robiła wrażenie jakby osłoniętej. Nie patrzyła na mnie, ale gdzieś w dół, zamiast oczu widziałam tylko linię brwi i rzęs. To od tamtej chwili, od tej jazdy łódką, gdy twarzy jej nie kryły włosy, zrozumiałam, że ona jest nieobecna. Że nie ma jej ze mną. Wtedy po raz pierwszy poczułam się samotna, miałam niewiele ponad sześć lat. Tego dnia wydarzyło się także coś jeszcze. Dobiłyśmy do brzegu tuż przy ogrodzeniu z długich, cienkich żerdzi. Poza nim tłoczyło się stado cieląt. Stały tak jedno obok drugiego pod prażącym słońcem. Oddychały szybko wysuwając języki. Zauważyłam, że cielęta mają spieczone, matowe chrapy. — Im się chce pić — rzekłam do doglądającego je mężczyzny. Machnął ręką i powiedział: — Nie ma co, zaraz przyjdzie prom i zabierze wszystkie do rzeźni. Przyjrzałam się mężczyźnie. Siedział w kucki paląc papierosa. Miał czarną, spaloną od słońca skórę na twa- Czoło ostro znaczył biały ślad, który pozostawia kle nasunięta głęboko czapka. Wspięłam się na pal- i z całej siły uderzyłam go pięścią pomiędzy oczy. pieros wypadł mu z kącika ust i z sykiem ugrzązł uchej trawie, która natychmiast zaczęła się tlić... Wszystkie czynności, które wykonywała matka, na-srały barwy. Jej milczące skupienie, ruchy jej rąk fwiały i czyniły interesującymi nawet takie proste eczy, jak nanizywanie grzybów na żyłkę czy też roz-leszanie bielizny. Żywo pozostał mi w pamięci obraz frześcieradeł rozpiętych pomiędzy drzewami w sadzie. 3k nóg matki stał drewniany ceberek pełen mokrej Blizny, a ona wspinała się na palce i zarzucała na lur wielkie, białe płachty. Drobne kropelki wody adały mi na twarzy. Mrużyłam oczy od słońca, pod Dwiekami majaczył cień matki na tle tej przeraźliwej Woli. Teraz te same czynności nudziły mnie, wtedy wyda- ly się fascynujące, ale to nie te sprawy, to nie one e w sobie były takie, to matka tworzyła tę panującą ół wszystkiego atmosferę. Nudziły mnie brudne ko- e Jana, brudne nawleczki na pościel, brudne serwe- brudne chustki do nosa. Wszystko to brudziło się szybko i wymagało tylu zabiegów. Ze zniecierpli- liem wsuwałam brudne rzeczy do plecionego wikli- ego kosza i nakrywałam go przykrywką. Jutro — lałam. Jutro zaniosę to do pralni, ale jutro nadcho- ) tak szybko i znowu brakowało mi czasu. Kosz w i stał jak wyrzut sumienia. Zawsze było tak, że w :-u Jan nie miał ani czystej koszuli, ani czystej i ustki do nosa. - Co ty, do cholery, robisz całymi dniami! — krzy-:;i\. — Masz trzy sprawy do załatwienia i tego, jak wi-ilzc;, jest dla ciebie za dużo. — Postój sobie w kolejkach, to się przekonasz — odpowiadałam mu tym samym tonem. Wtedy Jan wytykał mi moje niedbalstwo i lenistwo. — Zobacz... to jest twoje sprzątanie, pełno śmieci pod łóżkiem. Nawet ci się nie chce schylić, robisz wszystko j byle jak, na odczepnego. Jak ty chcesz żyć, dziewczyno! • — Jan... ja się do tego nie nadaję. Naprawdę... Zaczynałam zwykle płakać. Łagodniał wtedy, próbował mi tłumaczyć. — Te twoje lęki... o tym się po prostu nie myśli. Gdyby każdy tak jak ty traktował życie, wszystko straciłoby jakikolwiek sens. a — Bo tak jest, Janie, wszystko jest bez sensu... — Kiedyś, jeszcze na studiach, pojechałem odwiedzić' kolegę, który nagle przestał przychodzić na zajęcia. Mieszkał na peryferiach miasta, w starej, przedwojennej kamienicy. Otworzyła mi matka. Płakała. Powiedziała, że lekarze określili jego stan jako beznadziejny. Zastałem go w łóżku, leżał na wysoko uniesionych poduszkach, czytał. Na mój widok odłożył książkę na szafkę nocną i uśmiechnął się. Byłem bardzo zmieszany, próbowałem coś tam opowiadać, jakieś zdarzenia z zajęć, ale w pół zdania przerwałem. Milczeliśmy, a po- ' tem on nagle spytał: — Czy widzisz za oknem gołe- I bie? — Skinąłem głową. — Codziennie tu przylatują i siadają na balkonie, matka opowiadała mi, że jeszcze przed wojną ulubiły sobie to miejsce. A przecież wtedy to nie były te gołębie... po prostu tak się jakoś dzieje, że zawsze będą przylatywały i siadały na balkonie... —) Był pogodzony z losem, po tym, co mi powiedział, zrozumiałem, że nie ma w nim buntu. Musiał umrzeć tak jak wszyscy, ale spotykało go to o wiele za wcześnie. Posiadał jednak już ten dystans do świata i nawet do samego siebie. Nieważne kiedy, kto, gołębie i tak będą] przylatywały i siadały na balkonie. Nauczyłem się wte-| dy, że bunt przeciw czemuś, czemu nie jesteśmy w sta-^1 70 nic zapobiec, przeciw czemuś nieodwracalnemu, jest głupotą. Zrozumiałem, że śmierć jest tak samo naturalna jak to, że oddychamy... Wracając z pralni zauważyłam stadko gołębi, chodzi-iy po chodniku kołysząc ogonkami i zbierały rozsypane okruchy chleba. Przystanęłam i przyglądałam się im uważnie. Miały biało-stalowe pióra i czerwone nogi, .-.imiast oczu błyskały im sinoniebieskie paciorki. Były niezniszczalne, skazane na długowieczność. Poczułam nagły przypływ zazdrości, uniosłam kamień i rzuciłam. Stadko natychmiast poderwało się z ziemi i odfrunęło. Śledziłam ich lot z uczuciem bólu. Nie mogłam poruszyć się. Stałam zgarbiona zaciskając palce na uchwycie dużej torby z bielizną. Były w niej czyste koszule Jana i zmiana pościeli. Za dwa tygodnie tę samą bieliznę będę musiała odnieść z powrotem do pralni, tym razem będzie zmięta i brudna, cuchnąca potem. Nie wiedziałam, jak się mam zachować, gdy Jan powiedział mi, że musi wyjechać, pamiętałam jeszcze scenę z teczką, wtedy chodziło tylko o to, aby nie zbiegał po nią na dół. A teraz wyjazd, to było coś o wiele bardziej poważnego. Chciałam się sprzeciwić temu wyjazdowi, wydawał mi się czymś niemal tragicznym. Nie potrafiłam zostać teraz sama. Nie wyobrażałam sobie, Jak będę mogła sama przeżyć dzień. Teraz miałam dokładnie wyliczone godziny od wyjścia do przyjścia Jana, wiedziałam, co muszę podczas jego nieobecności zrobić. Buntowałam się przeciw całej tej monotonii, przeciw nudzie zwykłych, powtarzających się spraw, a jednak istniałam w nich, funkcjonowałam bez większego bólu. Lęk pozostawał zwykle gdzieś na dnie, przytłumiony licznymi zajęciami, ciągłym brakiem czasu. Na nocnej szafce leżała nie dokończona książka. Zawsze pozostawało coś do zrobienia i ona tam leżała. Pamiętałam o jej 71 obecności, czekała na mnie, śpieszyłam się więc. Teraz, gdy Jan miał wyjechać, nie miałam po co się śpieszyć, mogłam robić wszystko, na co miałam ochotę: leżeć, czytać, patrzeć w okno. Ale to mnie właśnie przerażało, ta moja wolność. Tęskniłam do niej wtłoczona w domowe obowiązki, a gdy się nagle przede mną otwierała, pojawił się lęk. W głowie czułam zamęt. Nie potrafiłam zebrać myśli, w kółko plątało się tylko to jedno „proszę cię". Nie mogłam go prosić, wiedziałam, że to bezcelowe, że mnie nie posłucha, że nie może mnie posłuchać. Wtedy powiedział: — To potrwa tylko chwilę — teraz powie: — To potrwa tylko rok... — Dla niego czas nie odgrywał roli, sekunda, godzina, rok. Jan był człowiekiem głęboko świadomym swego przeznaczenia, nie śpieszył się, wiedział, że prędzej czy później osiągnie wszystko, co sobie zaplanował. Postanowił skończyć studia i ożenić się ze mną, ja już zostałam zaliczona, byłam jego żoną i mogłam czekać, skoro wymagały tego okoliczności, postanowił także wyjechać na to stypendium. Nie ma sensu przeszkadzać mu w tych planach, narażać się na jego gniew. Wyjedzie. Mój strach i moja samotność nie mają tu większego znaczenia. A jednak odważyłam się powiedzieć: — Proszę cię. — Co? ¦— Czy musisz jechać? Musiał. Z ołówkiem w ręku coś tam liczył i podliczał, ile będzie w przybliżeniu wydawał, ile uda mu się zaoszczędzić, czy zdoła odłożyć na samochód. A mnie wszystko leciało z rąk, w kółko mięłam w dłoni mokrą od łez chustkę do nosa. Nie byłam w stanie na niczym się skoncentrować, nawet takie głupstwo jak odebranie koszul z pralni, o co Jan mnie prosił, przerastało teraz moje możliwości. Wyjechał w końcu bez tych koszul, tak jak przewidywałam, nawet trochę się o to złościł na, mnie. r= Co ty masz więcej do roboty?, == krzyczał, r~. 72 Nigdy nie można na tobie polegać, bo właśnie się zamy-ńliłaś i nie wiesz, co się do ciebie mówi! — Boję się. Przestał pakować. Uniósł głowę i popatrzył na mnie. — Czego się boisz? — Nie wiem. — No, właśnie, z tobą tak zawsze — powiedział — nawet nie wiesz, czego się boisz... Zapakował walizkę, w krótkich słowach wyłożył mi, co mam robić podczas jego nieobecności, a sprowadzało się to do tego, że zaraz po pierwszym każdego miesiąca powinnam pójść do kancelarii szpitala i tam z rąk księgowej odebrać jego pensję. Co jeszcze miałabym robić, nie powiedział mi, pewno nie zastanawiał się nad tym. Był podniecony podróżą, pełen planów i projektów, Jedną nogą już tam, w swoich Stanach. Wcale mu nie przeszkadzało, że mnie tak po prostu zostawia. Miałam na niego czekać, to było teraz moje główne zadanie. — W każdej sytuacji można się jakoś znaleźć, należy zdobyć się tylko na trochę odwagi. Czasami wydaje się człowiekowi, że coś jest ponad jego siły, że tym razem już nie podoła, a potem przyzwyczaja się — tak mówił Jan. Powiedział też: — Matka mojego kolegi, wiesz, tego od gołębi, po je-Ko śmierci była jak obłąkana. Miała go tylko jednego. A gdy ją po paru latach odwiedziłem, rozmawiała ze mną spokojnie. Przestawiła swoje życie na inny tor, przedtem troszczyła się o to, aby jej syn miał czystą koszulę, ciepłe skarpety, teraz sadziła na jego grobie kwiaty, uzbierała nawet na pomnik. W rozmowie ze mną martwiła się, że kolor kamienia nie jest zupełnie taki, k sobie wymarzyła. Wmówiła sobie, że syn jej ciągle itrzebuje, ona jedna przecież mogła codziennie podle-;ić kwiaty. — Jak mnie zabraknie, pomarzną nie nakryte gałęziami na zimę... — W tej sytuacji to było rze- 73 czywiście jedyne wyjście, i ona je wybrała, bo natura człowieka... Sytuacje. Czasami tak bardzo nie chciałoby się w jednej z nich znaleźć. Jak wtedy, gdy daleko przed sobą zobaczyłam na chodniku ojca. On też mnie zauważył i nie miałam sposobności, aby zawrócić. Szłam więc w jego stronę czując, jak nogi sztywnieją mi w kolanach. Natychmiast przemieniłam się w niezręczną, niezgrabną dziewczynę, której ruchy są kanciaste, a ręce za długie i nie wiadomo, co z nimi zrobić, gdzie je podziać. Zbliżaliśmy się tak do siebie ze świadomością, że spotkanie nasze jest nieuchronne. Oboje mieliśmy przyklejone do twarzy uśmiechy. Zauważyłam, że i ojciec nie bardzo wie, jak się ma zachować. Dotychczas wszystkie nasze kontakty odbywały się na terenie domu na wzgórzu. Tam byliśmy oboje na swoich miejscach, on był z urzędu ojcem, a ja córką. On był przełożonym, a ja podwładną. Tam z góry wiadomo było, co do kogo należy, tutaj spotykaliśmy się niejako prywatnie. Dystans pomiędzy nami z każdą chwilą zmniejszał się, a ja szłam coraz wolniej, aż w końcu zatrzymałam się pośrodku chodnika. Ojciec też przystanął. Patrzył na mnie z tym przyklejonym uśmiechem i chyba nie wiedział, co ma powiedzieć. Milczeliśmy. — Może chciałabyś loda? — spytał w końcu. — Dobrze — zgodziłam się szybko. W milczeniu podeszliśmy do budki z lodami i ojciec stanął w kolejce. Ale nie stał tam długo. Ludzie rozsunęli się, a lodziarz wychylił się i rzekł: — Pan sędzia pozwoli. Podał ojcu dużą porcję lodów. Patrzyłam na niego, jak stoi z wyciągniętą przed siebie ręką, w nowej, nie-' przewidzianej sytuacji. Teraz on stał przede mną kanciasty i niezgrabny. Porcja lodów ujęta w deszczułki wafla balansowała niebezpiecznie w jego palcach. Wysunął ramię w moją stronę i wtedy zawartość wafla 74 upadła na chodnik. Rozdzieliła nas niewielka kupka bia-lej, lepkiej mazi. Ojciec stał chwilę nieruchomo, a po-tfin wyjął chustkę do nosa i zaczął wycierać palce rąk. Nie patrzył przy tym na mnie. Nocą przewracałam się w nagle szerokim, zbyt szerokim łóżku i nie mogłam spać. Początkowo była to tylko bezsenność, pusta, powleczona lekką mgiełką zmęczenia, potem przyłączyły się do niej myśli, wpełzały Jakby nieśmiało jedna po drugiej, jeszcze niewinne, Jeszcze błahe, ale zbierało się ich coraz więcej, pokój napełniał się z wolna czadem, który zaczynał mnie du-Hić. Kłębiły się dawno minione sceny z dzieciństwa, pojawiali się ludzie znani mi i nie znani. Często widziałam matkę, była niezwykle chuda, kuliła się w czarnej, wyciętej w łezkę na przodzie sukience i ustawiając się do mnie tak jakoś bokiem mówiła: — Dlaczego nie daliście mi mojego pikowanego kaftanika? Ja tak marznę. — Innym razem skarżyła się, że jest jej zimno w nogi w Hłimych tylko pończochach. Po jakimś czasie zaczął jej towarzyszyć młody, wysoki chłopak. Nigdy przedtem go nic widziałam, miał długie, za długie ręce i bladą, pociągłą twarz. Ta bladość, musiał należeć do rodziny, wszy-Kcy byliśmy charakterystycznie bladzi, co podkreślał je-H/cze ognisty kolor włosów. Jan mawiał często, że wyglądam jak dziecko młynarza. Ale chłopak nie był rudzielcem, miał nawet bardzo ciemne włosy. Jego twarz I ręce prowadziły swoje własne życie i to, że znalazły się w długim, niezgrabnym ciele, zdawało się być zwykłym przypadkiem. Chłopiec nigdy się nie odzywał, zginał tylko i nerwowo prostował palce. Nie potrafiłam wtedy jeszcze rozwiązać zagadki, kim był i dlaczego pojawiał się wraz z moją matką, spytałam ją nawet o to, ale, niestety, nasz kontakt był niemożliwy, ona mnie nie słyszała, ciągnęła tylko w kółko swój monolog i trzęsła się z zim- na. Przyzwyczaiłam się do tych wizyt, przywykłam też do obecności milczącego chłopca. Aż którejś nocy matka przyprowadziła swą młodszą siostrę, około czternastoletnią dziewczynkę, zdumiewająco wprost podobną do mnie, gdy byłam w tym samym wieku, teraz dopiero : mogłam to ocenić, gdy widziałam ją „na żywo", kilka zaledwie kroków od siebie. Miała rude, mocno skręcone włosy i pociągłą, drobną twarz, do której tak nie pasowały wywinięte, murzyńskie usta. Ubrana była w coś na kształt długiej, zgrzebnej koszuli głęboko rozciętej z przodu, w rozcięciu tym widać było zarys jej dziewczęcych piersi, nieco za sobą trzymała gałąź, gałąź rozcapierzoną jak ręka potrzebująca pomocy; ręka ta przybliżała się, przybliżała, aż w końcu miałam tuż przy twarzy te zakrzywione, drapieżne szpony, już nie prosiła o nic, teraz była władcza i groźna. I od tego się wszystko zaczęło, nocą po moim pokoju zaczęły paradować drzewa, takie właśnie upiorne odnogi, pnie i korzenie. Korzenie głośno postukiwały o podłogę, a ja kuliłam się i usiłowałam być jak najdalej od tej procesji, ilekroć wydawało mi się, że któreś z drzew zbacza w moim kierunku, wciskałam sobie pięści głęboko w usta, aby stłumić krzyk strachu i nie obudzić śpiącej na dole Lądowej, zaraz by się miasteczko dowiedziało, co ja wyprawiam po nocach. Ale ten gest, te pięści w ustach, to był początek mojej klęski, one bowiem dostrzegały mój strach i to podżegało je do walki ze mną, podpełzały coraz bliżej i bliżej, aż w końcu chwytały mnie za gardło długimi mackami, im zajadlej się broniłam, tym silniej zaciskały kleszcze, przybywało im ramion jak ośmiornicom, a ja byłam coraz słabsza i słabsza, aż nie mogłam wykonać już najmniejszego ruchu. Wtedy one litowały się nade mną i opuszczały pokój. Najczęściej w oknach robiło się już szaro. Zasypiałam ciężkim snem i budziłam się dopiero około południa. Z czasem nocne majaki i zmory częściowo zaczęły mi towarzyszyć nawet za dnia. Dotyczy- 76 ło to zwidów związanych z drzewami. Wydawało mi się, że one mnie przyzywają, wyraźnie słyszałam ich złączone w chór głosy, nie, to na pewno nie były głosy pojedynczych, samotnie rosnących drzew, nie były to nawet głosy pochodzące z alei wysadzanej wiązami, nie, to był wielki chór, który mógł dobiegać tylko z parku. Stamtąd przyzywały mnie do siebie, a ja jak zahipnotyzowana okrywałam ramiona szalem i nie mogłam oprzeć się, aby tąm nie iść, szłam tam, a nawet biegłam przyciągana jakby niewidzialnym magnesem. Otwierałam ciężką żelazną furtkę i chora z obrzydzenia i strachu zagłębiałam się w mroczną aleję jak w ciężką, czarną wodę. Znowu stałam na krze, a ta woda z bulgotem i złowró-żebnym szumem przyzywała mnie, obiecywała coś, mamiła... Siadałam na ławce w głównej alei i z ulgą konstatowałam, że drzewa nareszcie milkły dając odpoczynek moim skołatanym uszom, były miłosierne, zaledwie spełniłam ich życzenie, zaledwie znalazłam się tu pośród nich i mogły rozkoszować się swoją nade mną władzą i moim posłuszeństwem, zaraz mnie niejako zwalniały, dawały mi święty spokój, byłam wolna, mogłam wracać i cieszyć się tą wolnością aż do nadejścia nocy. A potem znowu to samo, najpierw matka w swoim śmiertelnym stroju, w wizytowej sukni wyciętej w łezkę na przodzie, którą na ten raz spięto srebrną, połyskliwą broszką, aby dekolt nie był zbyt duży i by licował z powagą śmierci. ...umarła w dniu moich urodzin, gdy nadchodziła godzina, w której przed czternastoma laty przyszłam na świat, ona już była martwa. Leżała na wygładzonym prześcieradle ubrana w tę czarną sukienkę z łezką, na nogach miała czarne pończochy, była bez butów i przez delikatny jedwab przeświecały blado jej palce. Chciałam te stopy ująć w ręce i ogrzać, bo wydawało mi się, że zmarzły w cienkich pończochach, jej przecież zawsze było zimno, nawet w lecie kładła się do łóżka w grubym, 77 pikowanym kaftaniku. Chciałam więc ująć stopy matki i chuchać na nie, tak jak się chucha podczas mrozu w ręce, ale nie zrobiłam tego, bo ojciec był obok i jego obecność mnie krępowała. Patrzyłam na nią tylko. Zawsze szykowała się do odejścia stąd, ze wzgórza, miała to zrobić teraz, ale już nie o własnych siłach. Leżała spokojna ze skrzyżowanymi rękami, przewiązanymi różańcem, drewniany krzyżyk z miniaturowym ołowianym Jezusem, rozpiętym jak ona wtedy w oknie, zsunął się z jej sztywnych palców i zawisł w powietrzu pomiędzy złożonymi rękami a łonem, które czternaście lat wcześniej wydało mnie na świat. Patrzyłam na twarz matki niemal pozbawioną zmarszczek, na jej włosy, przepyszne, ciemnorude, nie przytłumione jeszcze siwizną... Jan napisał z Nowego Jorku coś takiego o moich włosach: „chcę doczekać, kiedy ogień twoich włosów pokryje szron siwizny." Pisał do mnie stamtąd takie poetyczne listy, pełne romantycznych wyznań, z tak daleka kochał mnie wzniosłą miłością i sam się chyba tym bardzo wzruszał. Aż pewnego dnia przyszedł inny list od Jana, nie o mnie. Oto co w nim napisał: „Obejrzałem ostatnio ciekawy film, i to z bohaterem, który by Cię pewnie zainteresował, bo jego fotografia wisi u nas na belce. Dziwmy, ponury film. Nie sądzę, żeby Ci się podobał. Twój Brando w nim to brutal skłócony ze światem, ze sobą, a nawet z kochaną kobietą, którą poniewiera w straszliwy sposób. Byłem nawet zadowolony, że tego nie oglądasz, byłby to dla Ciebie zupełny szok, gdy sobie przypomnę Twoje słynne »ale zgaś światło...* Film nazywa się »Ostatnie tango w Paryżu« i wiele się o nim mówi za i przeciw, ale tutaj robi zawrotną wprost kasę, chyba nieprędko, a może i nigdy do nas nie dotrze." Spojrzałam w stronę belki, gdzie wisiała fotografia. Przyćmiony blask nocnej lampki wyłowił z mroku tę twarz. Piękne, szlachetne rysy, doskonały profil i za- 78 gadkowy, magiczny uśmiech... ta twarz... te oczy patrzyły na mnie, coś do mnie mówiły. Podeszłam bliżej, przywarłam czołem do belki, na której wisiało zdjęcie, i uczułam nagle, że dotykam skóry, jego skóry... Odskoczyłam przestraszona, a kąciki warg jakby drgnęły lekko w uśmiechu. „O, Boże! oszalałam — przemknęło mi przez myśl. —; Przecież to tylko fotografia, kawałek papieru." Jednym ruchem zerwałam zdjęcie i schowałam je do szuflady nocnej szafki. Położyłam się do łóżka i naciągnęłam kołdrę na głowę. List Jana nie dawał mi jednak spokoju. „Ostatnie tango w Paryżu"... cóż za dziwny, fascynujący tytuł. Próbowałam wymyślić treść do tego tytułu, Jan napisał tak ogólnikowo: brutal, skłócony ze światem... ta twarz z fotografii nie pasowała do tego, była męska i zdecydowana, nie kryły się poza nią żadne kompleksy ani rozczarowania, ale to przecież fotografia sprzed lat, teraz on jest już o wiele starszy być może, być może skłócony ze światem... A więc niepostrzeżenie przybyło jeszcze jedno ogniwo do moich nocnych zmagań, jeszcze jedna niewiadoma — ostatnie tango w Paryżu; jaka jest treść tego filmu, kim on tam był? kelnerem, taksówkarzem, bogatym przemysłowcem? dlaczego jest skłócony ze światem? dlaczego depcze siebie i tę kobietę? dla kogo to tango jest ostatnie, dla niego? dla niej? dla patrzących? Majaczyły mi twarze, strzępki dialogów, jakaś muzyka... tango, pary na parkiecie, a potem pada strzał, może to on do kogoś strzela, a może ktoś do niego, może pada podciągając kolana pod brodę, pada, muzyka gra, a on już tego nie słyiszy. Ostatnie tango. Ostatnie. Ostatnie... Budziłam się późno, zmęczona tym wszystkim, co się w nocy działo w moim pokoju. Byłam bezsilna, nie umiałam zapobiec niczemu, co w tak brutalny sposób nachodziło mnie we śnie. Odzyskiwałam świadomość w 79 środku nocy, oplatana już, bezwolna, zlana potem. Byłam w kleszczach i nie mogłam się z nich uwolnić, to już nie był sen, przeżywałam na jawie cały swój lęk, niemoc, rozpacz. W tej sytuacji zdecydowałam się zasięgnąć porady lekarza. Naturalnie, nie mogło być o tym mowy tu, na miejscu, dopiero by mnie wzięto na języki, wystarczyło już, że miałam ciotkę, która ciągnęła za sobą gałąź, tyle lat minęło od jej śmierci, a ciągle nie mogli tego zapomnieć, nie mogli darować jej nawet tego, że zginęła pod kołami ciężarówki zasłaniając sobą ową rosochatą, rozcapierzoną przyjaciółkę, którą na moment wypuściła z ręki, zamyśliła się na chwilę, a kiedy się spostrzegła, gałąź leżała pośrodku jezdni, ciężarówka była tak blisko. Podobno krzyczała: :— Siostro moja, siostrzyczko! — gdy rzuciła się ratować ten kawałek patyka. Prosto z dworca wzięłam taksówkę i podałam adres pewnej lekarki, który uprzednio znalazłam w gazecie. Samochód zatrzymał się przed luksusową willą w zielonej dzielnicy. Willa wyglądała staromodnie z oszkloną werandą i pnącym się po murze dzikim winem. Przypominała swoim wyglądem dom na wzgórzu, a nawet, jak na ironię, na samym dole, tuż przy korzeniach latorośli wyrastały jasnofioletowe chwasty, dzikie kąkole, zupełnie jak tam. Wystarczyło to, abym z góry uprzedziła się do kobiety, która w niej mieszkała. Było już jednak za późno, aby zawrócić, drzwi otworzyły się szeroko i korpulentna jejmość w białym fartuchu z szelkami skrzyżowanymi na plecach zaprosiła mnie do środka. Niedługo potem drzwi gabinetu, przed którym przyszło mi czekać, uchyliły się i dobiegł mnie stamtąd głos: — Proszę... Typowy gabinet: biurko, kanapa, regały od sufitu po podłogę zawalone książkami. Za biurkiem kobieta, szczupła, o krótko ściętych siwych włosach i profilu Szopena: lekko garbatym, ostro zakończonym nosie. Za- 80 ¦¦mm uważyłam, że tęczówki jej oczu mają niespotykany żółty kolor i gdzieniegdzie nakrapiane są ciemnymi cętkami. Wszystko to sprawiało, że od początku miałam się na baczności. Już pierwsza wymiana zdań wypadła fatalnie, suchym, „biurowym" głosem spytała mnie o nazwisko, imię, datę urodzenia, na co chorowałam w dzieciństwie. Wiedziałam już, że przyjechałam na próżno, nic jej o sobie nie powiem. Teraz chciałam już tylko jak najszybciej stąd wyjść, nie było to jednak proste, bo padały coraz to nowe pytania, na które musiałam chcąc nie chcąc odpowiadać. Kiedy jednak kobieta spytała mnie, czy potrafię przypomnieć zdarzenie z dzieciństwa, które wywarło moim zdaniem wpływ na całe moje życie, postanowiłam zataić prawdę. Nie opowiem jej tego, co do tej pory starałam się zataić sama przed sobą, przed czym czułam lęk i czego nie chciałam pamiętać: ...Było wesele starszej siostry mojej koleżanki z klasy, bardzo chciałam tam pójść, chciałam zobaczyć dziewczynę, która będzie brała ślub. Ludzie gadali, że jest bardzo piękna, i nie nazywano jej inaczej jak „śliczną Nastką". Pragnienie zobaczenia jej było silniejsze od czekającego mnie gniewu ojca i surowej kary. Nie spytałam nawet o pozwolenie, z góry wiedziałam, że mi zabroni, po prostu niepostrzeżenie wymknęłam się z domu. Oczarowana patrzyłam na barwny korowód wozów przybranych w powiewające na wietrze wstążki, na tłum weselników i na pannę młodą, która wydała mi się bardziej podobna do nimfy niż do wiejskiej dziewuchy. Miała delikatną, rasową twarz, o oczach koloru oliwek. Górną wargę ocieniał ledwo dostrzegalny meszek. Patrzyłam, jak upinają welon, starannie sczesując włosy do tyłu i formując je w gruby węzeł na czubku głowy. A ona stała pośród ludzi 7. oczami pełnymi łez, co jakiś czas srebrna kropelka starzała się jej po policzku. Podeszła do niej matka: 81 ¦—¦ No, co ty, Nastka? Dałabyś spokój, za dobrego chłopaka idziesz. — Po ślubie zdążysz się napłakać — wtrąciła jedna z kobiet. Matka dziewczyny rzekła ostro: ;— I na co to takie gadanie, dziecko rozdenerwowane jest, nie potrza jej dodawać! A potem wozy ruszyły. Na pierwszym z nich, na siedzeniu przykrytym strojnym pasiakiem siedziała dziewczyna, a obok niej przyszły mąż, jakiś zwyczajny, nie pasujący do tej przepysznej urody. Nie towarzyszyłam weselnikom w drodze do kościoła, bo na wozach zabrakło miejsca dla nas dzieci. Zobaczyłam ją znowu już po ślubie. Zmieniła się, wraz z welonem, który zdjęto jej z głowy, oddała cały swój niewinny wyraz. A może tak mi się wydawało, może to sińce, które ze zmęczenia i emocji zakradły się pod oczy, trochę ją postarzały i czyniły bardziej ludzką. Stoły rozstawiono pod jabłoniami w sadzie. Był maj i kwitły wszystkie drzewa, biało-różowe płatki sypały się na obrusy i do zastawionych potraw. Wznoszono toasty, krzyczano „gorzka wódka", a ona czerwieniła się i zakrywała twarz. Potem były tańce. Pierwszy z nich odtańczyli państwo młodzi. Przecisnęłam się przez tłum gości weselnych, stojących kołem pod ścianami, aby jak najdokładniej widzieć dziewczynę. Tańczyła z głową na piersi męża, widziałam jej nieruchomy profil. Ogarnęło mnie wzruszenie, miłość objawiła mi się w całej swej doskonałości, ten gest, jaki uczyniła dziewczyna kładąc głowę na piersi męża (nieważne, że był on tylko krostowatym, wiejskim chłopakiem), ten gest nieoczekiwanie mnie zabolał; poruszył moją tęsknotę do prawdziwej, wielkiej miłości. Dziewczyna tańczyła, w pewnej chwili misternie upięte włosy rozsypały się i ciężko opadły na ramiona i twarz. Znowu stała się nimfą, nieziemską zjawą, która przypadkiem tylko znalazła się w otoczeniu tych prostych. 82 zaczerwienionych od alkoholu i gorąca twarzy. Wyszłam przed dom drżąc z dziwnego uniesienia, z trudem powstrzymywałam łzy. Wydawało mi się, że ona też za chwilę wyjdzie, uda się W głąb sadu i tam rozpłynie się pomiędzy ukwieconymi drzewami jabłoni i grusz. Jakby przyciągnięta moimi myślami, dziewczyna wyszła, włosy miała już z powrotem upięte w duży kok, srebrne szpilki błyskały w słońcu. I wtedy na błękitnym niebie ukazała się chmurka. Gdy przypłynęła nad sad, spadło kilka kropli deszczu, a potem uderzył piorun. Tylko jeden piorun uderzył. Dziewczyna nie zdążyła nawet krzyknąć, jak podcięta ciężko upadła na ziemię. Zauważyłam czarną, spaloną skórę na jednym z jej policzków, czerń zbiegała poprzez długą, nienaturalnie wygiętą szyją, poprzez odrzucone ramię, aż do palców u nóg. Podczas upadku biały weselny bucik zsunął się z jej stopy i duży palec sterczał teraz jak osmalony sęk. Biegłam, przepychałam się przez zwabiony grzmotem tłum we-selników, biegłam, ciągle biegłam. Byłam pewna, że ściągnęłam na nią tę śmierć... Nie miałam jednak najmniejszego zamiaru opowiadać o tym tej kobiecie z żółtymi jak u drapieżnego zwierzęcia oczami. Pamiętam słowa ojca, gdy podczas jednego z posiłków opowiadał matce o zajściu na drodze, którego był świadkiem. Konie poniosły i wpadły wprost na nadjeżdżający z naprzeciwka samochód. Zabity został woźnica, stary, schorowany człowiek, który zaledwie przed tygodniem opuścił szpital. Jego córka rzuciła się na ciało głośno rozpaczając. — To było nieludzkie wycie — powiedział ojciec. — Chustka zsunęła się jej z głowy i włosy rozwiały na wietrze. Robiła wrażenie pomylonej. Doprawdy, prości ludzie potrafią być tak nieestetyczni. Jak można tak się zapominać, robić z siebie widowisko na oczach innych... Zapamiętałam te słowa, bardzo dobrze je zapamiętałam. Zrozumiałam wtedy, że nigdy nie można się odsła- 83 niaĆ, nawet gdy "ból jest nie do zniesienia. Dla innych będzie to tylko widowisko. Inni to byli także ojciec i Jan. Czasami maskowałam się nawet przed sobą. Kiedy po pogrzebie matki zamknęłam się w swoim pokoju na górce, wzniosłam ramiona w geście, jakbym chciała zacząć wyrywać włosy, ale wtedy zobaczyłam siebie w lustrze. Szybko opuściłam ręce, usiadłam na krześle i zapatrzyłam się w okno. Milczenie przedłużało się i kobieta poruszyła się niecierpliwie, jakby chcąc mi przypomnieć, że moim obowiązkiem jest opowiadać jej o sobie. Postanowiłam stworzyć jakąś historię specjalnie dla niej, wymyślić zdarzenie, które w pełni by ją zadowoliło i pokrywało się z jej teoriami na temat wstrząsów psychicznych u dzieci. Chrząknęłam znacząco, nie patrzyłam przy tym na nią, ale gdzieś w róg pokoju ponad jej głową. Na parę chwil miałam zostać aktorką, kreować rolę, jaką sama sobie wymyśliłam na użytek siedzącej naprzeciw mnie kobiety. — Chodziłam do szkoły za jeziorem, to znaczy zimą chodziłam na skróty po lodzie, a latem zmuszona byłam jezioro okrążać, nadrabiałam wtedy około pięciu kilometrów. Ojciec trzymał łódź i kajaki, ale nigdy nie chciał się zgodzić, abym z nich korzystała. Twierdził, że jestem za mało sprawna i w razie fali mogłabym sobie nie dać rady z wywrotnym kajakiem, a łódź jest dla mnie za ciężka... Kobieta pokiwała głową na znak, że wszystko rozumie i że potrafi to sobie wyobrazić, a ja z pewną satysfakcją pomyślałam, że wiem, o czym ona teraz myśli, na pewno o tym, że bez pozwolenia wzięłam któryś z kajaków ojca i przeżyłam na jeziorze dramatyczne chwile, których do dziś nie mogę zapomnieć. Postanowiłam zaskoczyć ją. — Tak więc chodziłam do szkoły okrężną drogą. Tej wiosny miałam dziesięć lat, gdy na moich oczach wyda- 84 rzył się straszny wypadek. Jak dziś pamiętam, droga rozmokła i potworzyły nią na niej głębokie koleiny. Szłam jedną z takich kolein, gdy usłyszałam za sobą ostry dźwięk klaksonu. Minął mnie samochód osobowy, czarna warszawa... Powiedziałam „czarna" i zaraz zdałam sobie sprawę, że nigdy jeszcze nie widziałam samochodu tej marki o czarnym kolorze karoserii, ale na szczęście kobieta nie zwróciła na ten.szczegół żadnej uwagi, ciągnęłam więc dalej: — Samochód zatrzymał się w niewielkiej odległości ode mnie i kierowca otworzywszy drzwiczki zawołał, abym wsiadała, to mnie podwiozą. Usadowiłam się z tyłu obok dwojga małych dzieci, z przodu siedzieli ich rodzice. Była to wyjątkowo miła rodzina i wszyscy oni byli tacy ładni: Matka miała duże, orzechowe oczy w owalnej, symetrycznie przedzielonej dołkiem w brodzie twarzy, zwróciłam uwagę na jej ujmujący uśmiech: kiedy się uśmiechała, wokół oczu tworzyła się siateczka drobnych zmarszczek i twarz jej wyglądała wtedy szczególnie ciepło. Chłopczyk miał zadarty nosek i czupurne spojrzenie, jego siostrzyczka spała na poduszce z rączkami podłożonymi pod policzek. Co jakiś czas matka odwracała się sprawdzając, czy wszystko jest w porządku i czy przypadkiem nie wieje na małą. We wzroku tej młodej kobiety tyle było matczynej czułości, że aż łzy kręciły mi się w oczach ze wzruszenia. Taka piękna była ta rodzina... Wysiadłam na zakręcie, a oni pojechali dalej, widziałam, że chłopczyk i jego matka wesoło machają mi na pożegnanie ręką. Odprowadzałam ich wzrokiem, już miałam skręcić w boczną drogę prowadzącą do szkoły, gdy zauważyłam z przerażeniem, że szosą toczy się koło... a potem wszystko poszło błyskawicznie. Warszawa zjechała na lewą stronę i zderzyła siię z nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówką. Kiedy tam dobiegłam, kierowca cięża- 85 rowki zdążył już wysiąść z szoferki i mocował się ze zwojami żelastwa usiłując dotrzeć do zabitych. Prowadzący warszawę i jego żona byli zmasakrowani, dzieci natomiast wyglądały, jakby usnęły tylko i za moment miały się zbudzić. Ułożyliśmy je z kierowcą ciężarówki na trawie, na poboczu drogi, spod jasnych włosków dziewczynki wypełzła smużka krwi i krzepnąc już znaczyła na jej buzi czarny ślad... — Hm... — rzekła po długiej chwili kobieta. — Pani jest bardzo wrażliwa, opowiedziała mi pani tę historię, jakby działo się to wczoraj, co za pamięć szczegółów... Zrobiło mi się nieswojo, nie przypuszczałam, że ona to tak łatwo „przełknie", byłam nawet nieco rozczarowana jej reakcją, przestała być groźna, a przynajmniej nie traktowałam jej już jak przeciwnika. Tak więc, gdy spytała mnie, czy pamiętam najprzyjemniejszy dzień, jaki spędziłam w dzieciństwde, wspaniałomyślnie postanowiłam opowiedzieć prawdę. — Tak. To dzień pogrzebu mojej babki. Kobieta nie dała po sobie poznać, że jest zaskoczona, i spytała: — Tak? No i co z tym pogrzebem? — Udał się — odrzekłam. — Pojechaliśmy do domu, w którym moja matka urodziła się i wychowała. To był taki wesoły dom, na pogrzeb zjechały się wszystkie siostry matki z mężami i dziećmi, było tyle gwaru. A za domem rosły krzewy malin, to był koniec czerwca i na gałązkach pomiędzy liśćmi znajdowałam pachnące, soczyste jagody, zbierałam je garściami i pakowałam do ust, a sok kapał mi po brodzie, czułam się taka szczęśliwa... a wieczorem, kiedy leżałam już w łóżku, spoza drzwi dobiegał mnie szmer rozmów, byłam wśród ludzi i po raz pierwszy usypiałam bez lęku. Umilkłam nagle, bo spostrzegłam jej wzrok. Zdawała się nie słuchać tego, co teraz opowiadam. Jej oczy 86 tak mnie jakoś prześwietlały, jak gdyby widziały wszystko, co się we mnie dzieje. — No, słucham, słucham — uśmiechnęła się zachęcająco. — Kiedy ja już skończyłam ¦— odrzekłam speszona. Czy naprawdę skończyłam? Ten smak malin rwanych prosto z krzaka nie da się z niczym porównać. Zapach liści, pomieszany z zapachem parującej po deszczu ziemi, i srebro kropli na soczystych owocach. Pamiętam dokładnie to uczucie, raz jeden znalazłam się we wnętrzu takiego krzaka, otrząsane z gałązek krople deszczu skapywały mi za kołnierz, a ja kuląc się zrywałam maliny i garściami pakowałam je do ust. Wcale nie przeszkadzało mi, że o parę kroków stąd, w domu, w stołowym stoi trumna, a w niej spoczywa ciało babki. Ta śmierć nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia, obojętnie patrzyłam na woskową twarz, na okolone cieniem, wpadnięte głęboko oczy przykryte powiekami, na bezzębne usta ściągnięte siatką drobnych zmarszczek. Niczego w tej twarzy nie chciałam się doszukiwać, żadnego drogiego mi rysu, żadnego wspomnienia. Nic mnie ze zmarłą nie łączyło poza więzami krwi, poza tym, że któregoś dnia, wieczoru lub nocy wydała na świat córkę, która miała zostać moją matką i która nosiła mnie przez dziewięć miesięcy w swoim łonie, a potem urodziła w bólach. Tak matka w przypływie złości powiedziała kiedyś do mnie: — Urodziłam cię w bólach — a ja poczułam się bezradna, mój upór, który ją zdenerwował, wydał mi się nagle pozbawiony sensu, bo to przecież nie ja ją, ale ona mnie urodziła w bólach. Oczy na-biegły mi łzami i chciałam powiedzieć, chciałam zawołać: — Wybacz, mamo! — ale twarz matki była zacięta i słowa nie przeszły mi przez gardło. To był moment, kiedy mogłam podejść i rzucić się jej na szyję, a ona by mnie nie odtrącała. Czułam to, matka potrzebowała wtedy mojego gestu, potrzebowała go tak samo jak ja, ale I n; obie trwałyśmy w swojej urazie. Wyminęłam ją i weszłam na schody, a ona została, i słowa, które nie padły między nami, te dwa słowa rozdzieliły nas jeszcze bardziej. Wchodząc wtedy na schody czułam się bardziej samotna niż zwykle. Często rodziły się we mnie odruchy, aby wyjść z lekcji, pobiec do domu, odszukać matkę i zacząć do niej mówić. Drżałam ze wzruszenia pod wpływem tych myśli, kochałam ją, kochałam nawet jej ubranie: prostą, szarą spódnicę lekko rozszerzoną u dołu, koszulową bluzkę w drobną niebieską kratkę i serdaczek obszyty barankiem — miał stalowy kolor skórki i czarną barwę włosia. Widziałam już całą scenę mojego pojednania z matką, widziałam jej oczy, które były ciepłe i którymi patrzyła na mnie tak samo, jak kiedyś patrzyła na chłopaka. Chciałam biec do niej, ile sił w nogach, raz nawet byłam już przy furtce szkolnego ogrodzenia, ale wtedy zapaliła się myśl: „Matka wyrzuciła ko ta." Kobieta przyglądała mi się w zamyśleniu, a potem powiedziała jakby do siebie: — Czarna warszawa... Znowu miałam wrażenie, że prześwietla mnie wzrokiem. — Powiedziała pani: „czarna warszawa" — powtórzyła, a ja nie miałam już wątpliwości, że zostałam rozszyfrowana. Sięgnęłam po torebkę, wyjęłam stamtąd przygotowane zawczasu pieniądze i położyłam je na biurku. Wstałam potem i kierując się ku drzwiom szybko opuściłam gabinet. Prawie biegłam przez hali, ale nie mogłam opuścić willi, bo drzwi wejściowe były zamknięte. Nie wiedziałam, co właściwie mogłoby zagrażać mi ze strony tej siwej kobiety, ale poczułam się osaczona, chciałam znaleźć się jak najdalej od tych prześwietlających mnie oczu. Usłyszałam za sobą kroki i ogarnęła mnie panika, zaczęłam walić pięściami w drzwi krzycząc przy tym: — Chcę wyjść, muszę stąd 88 wyjść! — Kobieta mówiła coś uspokajająco, ale jej nic słuchałam, odetchnęłam dopiero, gdy znalazłam aii; pozn furtką willi. Biegłam w stronę dworca. I ta noc w brudnej poczekalni, gruba bufetowa w przybrudzonym fartuchu, kłębiący się przy bufecie mężczyźni z kuflami piwa w ręku, stary człowiek, drzemiący na ławce. Patrzyłam na zwiotczałą skórę jego szyi, na napięte, poruszające się rytmicznie ścięgna i zdawało mi się, że gdzieś już to widziałam. ...wieczór wigilijny, w stołowym stół nakryty białym obrusem, a na nim ciężkie, rzeźbione noże, łyżki i łyżeczki połyskujące w blasku świec. Nie mogłam oderwać od nich oczu. Ten stół zastawiony półmiskami i wazami, błyszczący srebrem przedstawił mi się jak wspaniały okręt, któ«ry nadpłynął właśnie z dalekiego morza... Ojciec wyszedł z sypialni ubrany w ciemny garnitur i śnieżnobiałą koszulę, poprawiał spinki u mankietów i tak szedł przez korytarz. — Jesteś gotowa? — rzucił w moją stronę. — Pokaż paznokcie. — Był niezadowolony, kazał mi jpójść do łazienki i wyszorować szczoteczką ręce. Kiedy wróciłam, ciągle stał w drzwiach stołowego, a mięśnie szyi naprężyły mu się i rytmicznie drgały, jak zahipnotyzowana patrzyłam na to drganie skóry, która nabrała teraz krwistoczerwonego koloru. Dopiero potem spojrzałam w głąb pokoju. Matka klęczała i wysoko zakasawszy spódnicę szczotką ryżową szorowała parkiet. Woda nie chciała jednak wsiąkać w pokryte pastą drzewo i na podłodze potworzyły się zacieki przypominające małe jeziorka. Co jakiś czas jedno z nich przesuwało się po śliskiej powierzchni i łączyło z innym, aż w końcu wszystkie zamieniły się w dużą kałużę. Rąbek spódnicy zatknięty za pasek wysunął się i na moment przykrył wysoko odsłonięte uda matki, a potem niczym gąbka nasiąkał brudną wodą. Podniosła się wtedy z klęczek i próbowała wyżijć go, robiła to jednak nieudolnie. Ruchy jej były niepri:- cyzyjne i jakby lekko zwolnione, przy tym chwiała się tak, jakby z trudnością przychodziło jej zachować równowagę. Zrozumiałam, że matka jest pijana. Ciemne wielkie krople spływały jej po nogach... Śpiący mężczyzna poruszył się niespokojnie i zmienił pozycję, skóra na jego szyi sfałdowała się teraz, a twarz jakby rozluźniła, zły sen, który ściągnął mu rysy, musiał minąć. Dlaczego uciekłam? Gdybym szczerze wszystko jej opowiedziała. Przecież po to tutaj przyjechałam. Mogłam opowiedzieć jej chociażby o tej pierwszej wigilii po odejściu chłopaka, o tym, jak matka szorowała świeżo wypastowany parkiet przeciwko ojcu, przeciwko mnie, przeciwko sobie, przeciwko całemu światu. Brudna woda ściekała jej po nogach, nikt nic nie mówił, słychać było tylko skwierczenie stearyny, która skapy-wała ze świeczników na obrus. Żółte, przenikliwe oczy. Cóż takiego dostrzegłam na ich dnie, że w pośpiechu musiałam uciekać. A może one właśnie mogłyby mi pomóc. Przecież ujrzały dom na wzgórzu, przecież przestąpiły próg i weszły do środka. Ciało matki na wygładzonym prześcieradle, przekrzywione świece, skwiercząca stearyna, kroki... kroki na ganku, gdy przyszli i gdy wieko jęknęło głucho, zabierając ode mnie jej twarz, twarz matki. Skośne oczy. Pamiętam je, jak chowają się głęboko w uśmiechu, dwie kreski, raz jeden wtedy, to przez te kreski najbardziej cierpiałam, to one mnie odtrąciły, wtedy w pokoju na górce (pomiędzy oknem i łóżkiem o mosiężnych gałkach. Ta siwa kobieta odgadła, stanęła jak ja wtedy: struchlała, zziębnięta, brzydka, o długich, cienkich nogach i rękach, niezgrabna, uwięziona za szybą. Stanęła obok mnie, odgadła wszystko. Pociąg z hałasem wtoczył się na peron. 90 Od czasu wizyty u siwej lekarki coś się zmieniło. Skończyły się nocne koszmary w pokoju na poddaszu, sypiałam teraz spokojniej i sny były tylko snami, nic sit; nie działo dalej i nic nie wykraczało poza konwencję snu. W jakimś złym momencie, który najczęściej zaczynał się wtargnięciem drzew, otwierałam oczy i wszystko znikało. Z dawnych spraw pozostały tylko moje spacery do parku, chwilami podejrzewałam nawet, że chodziłam tam po to, aby się bać. Nie było przecież żadnego innego powodu, te dawne przywołujące mnie głosy umilkły, teraz to ja sama z własnej woli tam chodziłam. Siadałam na swojej ławeczce przy głównej alei, nigdy bowiem nie odważyłam się wejść głębiej; było przeważnie pusto. Ludzie w miasteczku mieli ważniejsze sprawy niż takie przesiadywanie w dzień powszedni, czasami podczas świąt lub w niedzielę zaglądały tu matki z dziećmi, ale też bardzo rzadko, bo był zawsze cień. Park stał zaniedbany, drzewa rozpanoszyły się tworząc dach ze splątanych gałęzi, wyglądało to, jakby solidarnie podawały sobie ręce, jakby się ze sobą sprzymierzały, nie miałam wątpliwości, przed kim. Któregoś dnia zauważyłam jednak, że nie jestem sama. Aleją szedł mężczyzna. Miał na sobie płaszcz koloru wielbłądziej sierści, który wyglądał na zimowy. Zdziwiłam się, bo był koniec lata i nikt nie nosił ciepłych okryć.-Nie zastanawiałam się nad tym dłużej; mężczyzna zniknął w głębi alei, a ja powróciłam do swoich myśli. Ale nazajutrz spostrzegłam go znowu, miał na sobie ten sam zimowy płaszcz i szedł teraz w moim kierunku. Przez chwilę wydawało mi się, że podejdzie i zechce rozmawiać. Wprawiło mnie to niemal w panikę, zawsze miałam podświadomy lęk przed rozpoczęciem rozmowy z nie znaną mi osobą, tkwiło to we mnie do tego stopnia, że nigdy nie pytałam o nic spotykanych przygodnie ludzi, wolałam błądzić, kręcić się w kółko w labiryncie ulic obcego miasta, a jednak nigdy nie po- 91 deszłam do któregoś z przechodniów i nie spytałam go o drogę. I teraz mężczyzna, który wyraźnie zmierzał w moim kierunku, spowodował, że poczułam niemiły chłód w okolicy serca, pojawiający się zawsze, ilekroć byłam zdenerwowana. Ale nie. Przeszedł obok nie odwracając nawet głowy. Jego profil wydał mi się skądś znajomy, tak, musiałam gdzieś już widzieć tego człowieka. Kim był mężczyzna o zmęczonej, zamkniętej twarzy, przygarbiony, jakby zamierzający ukryć się w podniesionym kołnierzu palta. Dlaczego nosił zimowy płaszcz w końcu lata? Dlaczego krążył pośród alejek tego zarośniętego parku? Skąd wziął się w miasteczku? Z jak daleka tutaj przyjechał? Na pierwszy rzut oka widać było, że nie jest stąd. Zresztą, ja tu przecież wszystkich znałam. Idąc przez miasteczko myślałam o nim, byłam ciekawa, czy zobaczę go także nazajutrz, ale już od drzwi gospodyni powiedziała, że dzwonili z rybakówki nad jeziorem — w domu na wzgórzu pozamykane są wszystkie okiennice, coś się mogło stać z ojcem. Jechałam karetką z młodym lekarzem, który pracował razem z Janem, a teraz podczas jego nieobecności pełnił coś w rodzaju zastępstwa. Samochód mozolnie piął się pod górę, a ja wyglądałam przez okno. Dawno już nie szłam ani nie jechałam tą drogą, chyba od dnia, kiedy po ślubie z Janem wyprowadziłam się z domu, aby zamieszkać z nim u Lądowej. Zbocze całe pokryte było zieloną trawą, w której gęsto kwitły stokrotki. Tak inaczej wyglądała teraz ta droga. Ostatnio jechałam nią w zacinającym deszczu i wietrze. Teraz wszędzie panował tu spokój i pogoda, które towarzyszą zwykle późnemu latu. Pomyślałam, że to dziwne, iż jadę tak oto tym wesołym zboczem do ojca. Czy rzeczywiście mogło mu się coś stać? Przypomniałam sobie dzień, w którym założono na wzgórzu telefon. Przyszli ludzie w kombinezonach, kuli ścdany, narobili wiele zamieszania. Wreszcie sobie poszli, a na biurku ojca pojawił się czarny, błyszczący aparat. Tylko że nikt do nas nie telefonował i my nie telefonowaliśmy do nikogo. Aparat stał na biurku i milczał, od dnia zainstalowania nie odezwał się ani razu. Dopiero teraz zadzwoniłam, aby sprawdzić, czy ojciec podniesie słuchawkę. Prawie słyszałam ten ostry dzwonek w pustym, rozległym domu. Telefon dzwonił, ale nikt go nie odbierał. W połowie wzgórza koła ugrzęzły i dalej musieliśmy iść pieszo. Z daleka już, pomiędzy wysokimi topolami ujrzałam dom. Stał mniejszy, niż go zapamiętałam. Mniejszy, szary i jakby opuszczony, wokół płotu rozpanoszyło się zielsko, a od strony ogrodu daleko na podwórze wysunęły się pokrzywy, stały tak jak zwarte szeregi wojska w każdej chwili gotowe zająć następne pozycje, o krok, o dwa kroki dalej. Kiedy podeszłam bliżej, zauważyłam, że ponad jasnozielonymi krzakami tegorocznego chwastu sterczały jeszcze zeszłoroczne badyle, liście ich wyglądały jak smutne, brunatne dzioby pospuszczane na dół. Sprawiło to na mnie przygnębiające wrażenie, jeszcze nigdy podwórze nie było tak zaniedbane, pomyślałam, że ojciec musiał czuć się ostatnio bardzo źle, skoro zrezygnował z dopilnowania porządku wokół domu. Lekarz odebrał z moich rąk klucz od drzwi wejściowych, zacięły się jednak i trzeba było wyłamać zamek. Zrobił to kierowca karetki napierając całym oiałem na mosiężną klamkę wyobrażającą ryczącego lwa. Akt przemocy wobec tak dobrze mi znanych drzwi napełnił mnie takim samym smutkiem, co widok zaniedbanego podwórza. Kiedy lew jęknął w końcu żałośnie, a drzewo wokół klamki zatrzeszczało i popękało strzeliście, zamek puścił wreszcie i można było wejść do środka. Ciemny, znajomy korytarz, zarys poręczy schodów, a w głębi drzwi do gabinetu ojca. Były lekko uchylone i sączyło się przez nie światło. Siedział w fotelu z głową opuszczoną na piersi, obok 92 93 paliła się stojąca lampa z dużym płóciennym abażurem obszytym długimi frędzlami, na podłodze leżała otwarta książka, jedna z kartek stanęła pionowo i sprawiało to wrażenie, jakby książka dopiero co wypadła ojcu z rąk. Lekarz jednak powiedział, że zejście nastąpiło przed wieloma godzinami. Zejście... zejście śmiertelne ze wzgórza, na którym uparł się przeżyć życie i nas w to wciągnął. Trzymał nas tu bez naszej zgody całe lata, aż odeszłyśmy zbuntowane, ona już nie o własnych siłach, a ja... a mnie Jan wyszarpnął za rękę, gdyby nie Jan, pewnie bym tu pozostała i wzgórze wyssałoby ze mnie wszystkie soki, tak jak to zrobiło z matką, umarła przecież jako młoda jeszcze kobieta, miała niewiele ponad czterdzieści lat, umarła na serce, ale ja wiedziałam... Nikt nie potrafiłby tego zrozumieć, nikt, kto tu nie mieszkał — ze wzgórza nie można było ot, tak po prostu odejść. ...wyciągnęła ją, szukając czegoś, z dolnej szuflady szafy: długą, białą sukienkę z marszczonym staniczkiem i małymi bufkami. •—¦ Co to za suknia? — spytałam. — Ślubna — rzekła krótko matka. — Twoja suknia ślubna — ucieszyłam się. — A czy miałaś na głowie welon? — Nie pamiętam... Nie pamiętała, jak była ubrana w dniu, który kobiety zachowują w pamięci aż do śmierci. Popatrzyłam na nią uważnie, ale jej twarz była jak zawsze ukryta gdzieś poza włosami, nie mogłam dostrzec wyrazu jej oczu... Teraz, kiedy już nie żył, nie odczuwałam żadnego z uczuć, jakie wywoływał we mnie za życia. Nie czułam ani pierwotnego lęku przed nim, ani późniejszej pogardy i lekceważenia. Byłam mu niemal wdzięczna, że odszedł tak dyskretnie, nie robiąc wokół siebie zbytniego szumu. Do końca pozostał wierny sobie, pełen dystansu do świata, schludny, estetyczny. Kiedy weszliśmy, sie- 94 I dział ze spuszczoną głową i gdy lekarz uniósł ją, siwy kosmyk opadł ojcu na twarz, wyglądał z tym jak mały chłopiec. Wydało mi się to tak do niego nie pasujące, że aż niestosowne, podeszłam więc i szybko zsunęłam mu włosy z czoła. Było to jedyne, co jeszcze mogłam dla niego zrobić. W kilka dni po pogrzebie przeniosłam się do domu na wzgórzu, decyzja moja zrodziła się w sposób spontaniczny, nie myślałam o tym nigdy przedtem, któregoś dnia po prostu obudziłam się z myślą, aby tam powrócić. Nie musiałam już przecież sypiać na górce, mogłam zająć pokój na dole, który niegdyś był sypialnią rodziców. A więc miał to być pewnego rodzaju powrót triumfalny, powracałam, aby spełniło się nieosiągalne marzenie dzieciństwa, sypianie w pokoju na dole. Jednakże zamiar przeprowadzenia się na wzgórze wypłynął bardziej chyba z chęci uwolnienia się od towarzystwa Lądowej niż z pobudek sentymentalnych. Obie nie pracowałyśmy i większą część dnia spędzałyśmy w domu, ja na górze, a ona na dole willi, która przecież była jej własnością i właścicielka dawała to na każdym kroku odczuć chodząc i zrzędząc po pokojach, kuchni i korytarzu. Było to wprost nieznośne, teraz, kiedy Jan wyjechał, poczuła się bardziej w prawie przypominać mi, że nie jestem tu u siebie. Być może czuła się urażona, że od owego dnia, kiedy to stanęłam w drzwiach jej salonu w zwiewnym szlafroczku, nie pokazałam się tam więcej. Nie nosiłam zresztą także tego szlafroczka, który na pewno o wiele bardziej pasowałby do niej niż do mnie. Tak, z pewnością był to główny powód, dla którego podjęłam decyzję powrotu, główny, ale być może nie jedyny. Coś mnie tam ciągnęło, odkąd dom stał pustką. Odszedł ojciec, a wraz z nim wszystko, co spotkało mnie złego: górka. Nie musiałam do niej wracać, mogłam I wrócić do domu, do dębowych drzwi, do klamki z ryczącym lwem, do podwórza, do strumyka cieknącego w ogrodzie jak srebrna nitka, przecież wszystko to kochałam, wszystko oprócz górki. Na dole drzewa md nie zagrażały, z parteru można przed nimi w każdej chwili uciec, zanim gontowy dach by się zawalił, byłabym już daleko. A więc teraz czułam się wolna, uniezależniona od nich, od tych kolosów trzymających stałą straż nad ukrytym pomiędzy ich pniami domem. Nie mogły mnie już dosięgnąć i zmiażdżyć, nie mogły mnie zaskoczyć podczas głębokiego snu, nie mogły mnie zabić bezbronnej i nieświadomej. Wymknęłam się im już na zawsze i odczuwałam coś na kształt satysfakcji. Przez chwilę myślałam nawet, aby kazać je ściąć, ściąć i wykarczować korzenie, aby znikł po nich wszelki ślad, mogłam to przecież zrobić, byłam jedyną spadkobierczynią i właścicielką wzgórza. Odrzuciłam jednak tę myśl. Wzgórze bez topoli stałoby sdę jakby łyse, a poza tym, przed kim miałabym święcić swój pełny triumf, gdybym kazała je pościnać? One musiały wiedzieć, że już się ich nie obawiam. Rzeczy swoje i Jana przewiozłam dorożką, jedną z tych, które stały zawsze nie opodal ratusza w cieniu rozłożystych lip. ...siedziały przy stole matka i babka, zanim weszłam do kuchni, zanim mnie zauważyły i zanim babka uśmiechnęła się, a matka odwróciła twarz, usłyszałam skrawek rozmowy. — ...pamiętasz, Marysiu, tę Wandę od Kisielewskich? — Wanda? Ta z chromą nogą? — A tak, tak — przytaknęła babka. — Ślub brała w tą niedzielę. — A z kimże to? — Nie zgadłabyś, z Sewerynem. Taki piękny chłopak z niego urósł. Do kościoła jechali dorożką, ona w sukni z atłasu i welonie z najcieńszego tiulu. Kisiele 96 szarpnęli się, ubrali córkę z amerykańskiej paczki, co do Wójcików nadeszła jeszcze jesienią. Nawet Wanda pięknie wyglądała w takim ubraniu. Jak weszli oboje do kościoła, to wszyscy się na nich napatrzyć nie mogli, taka piękna z nich była para... — w głosie babki czuć hyło żal, nie potrafiłam wtedy zrozumieć, dlaczego mó-w i o tym z matką w taki szczególny sposób. Dopiero te-iaz pojęłam, w głosie jej brzmiał zawód, że to nie moja matka szła do kościoła z pięknym Sewerynem, że nie /.a nią oglądali się ludzie i szeptali z podziwem, jaka to wspaniała para bierze ślub. Pomyślałam, czy można odziedziczyć czyjś los? Czy nie idę drogą mojej matki? Nie pamiętała dnia swojego ślubu i ja nie pamiętałam swojego. Wtedy, w ratuszu, ubrana po codziennemu, w spodnie i prostą bluzkę, podpisałam ten akt bez zbytniego wzruszenia. Wtedy Jan nie był mi jeszcze tak bliski, jak to się stało potem. Deszczowy dzień zatarł się w mojej pamięci, chociaż było to tak niedawno. Pod wpływem tej myśli ogarnął mnie lęk, pojęłam bowiem, że czasami życie do końca może być tylko ciężkie, nie niosące żadnej odmiany. Matka... pozostała na swojej złej drodze już na zawsze. Co miało jeszcze stać się ze mną? Nawet nie wiedziałam, czy teraz jest mój dobry czy zły czas życia. Jan odjechał, twarz jego coraz bardziej zacierała się w mojej pamięci, a przecież nie minął nawet miesiąc... Okiennice pozamykane ręką ojca nadawały domowi senny trochę wyraz, potęgowała to jeszcze cisza panują-ca wokół. Nie było wiatru, nie pogdakiwały kury, nie szczekał pies, nawet nie śpiewały ptaki; nie było słychać żadnych dźwięków poza poskrzypywaniem pni, które podczas bezwietrznej pogody chwiały się lekko, były bowiem nieskończenie wysokie i sama ta wysokość nie zezwalała na zupełną statyczność, na trwanie w bezruchu, chwiały się więc te pnie same z siebie, wydając 7 — Moje życie... 97 ledwo dosłyszalny skrzyp, ale słyszałam go — miałam na to dobrze wyrobione ucho. Zaczęło się od tego, że porządkując szufladę ojca natknęłam się na fotografię przedstawiającą młodego jeszcze mężczyznę, ja go takim nie pamiętałam, kiedy się urodziłam, ojciec skończył już przecież sześćdziesiąt lat. Obok niego stał chudy chłopak, o niezwykle długich rękach i mocno pociągłej, można powiedzieć końskiej twarzy. Na fotografii ojciec uśmiechał się, a uśmiech nadawał mu tyle szczególnego ciejpła i pogody, że mną to wstrząsnęło. Nigdy go takiego nie widziałam, odkąd pamiętam, wokół ust trwał zawsze twardy, nieustępliwy wyraz, który już na pierwszy rzut oka odstręczał i jakby bronił dostępu do tej twierdzy, jaką była twarz ojca. Wpatrywałam się w fotografię, gdzie stał z nogą swobodnie wysuniętą do przodu, obejmując ramieniem chudego młodzieńca. Jeszcze raz przyjrzałam się chłopcu i doszłam do przekonania, że musiałam go już gdzieś widzieć, dopiero potem uświadomiłam sobie, skąd znam tę twarz. Zaintrygowana do głębi, zaczęłam przerzucać papiery w szufladzie, jakieś stare akta, kwity, prospekty, aż natknęłam się na gruby zeszyt oprawny w skórę. To, co w nim znalazłam, zaskoczyło mnie bardziej nawet niż ta pożółkła, stara fotografia; był to bowiem pamiętnik ojca. Nigdy bym go o coś takiego nie posądzała. Ojciec piszący pamiętnik! To było wprost nie do pomyślenia, nie do przyjęcia, to wykraczało poza rzeczywistość. Z wypiekami na twarzy przewracałam kartki eleganckiego kajetu, którego strony wykonane były z papieru czerpanego, a w lewym rogu u dołu miały nawet znaki wodne. Dowiedziałam się, że kiedyś dawno miałam brata i że był nim właśnie ów chudy chłopak o końskiej twarzy z fotografii. Dowiedziałam się także, że tuż przed wojną w domu na wzgórzu doszło do tragedii. Ojciec wydał wyrok skazujący na jednego z członków grasujące1] w okolicy bandy. Po procesie bandyci przyszli na wzgórze i urządzili drugi proces, dali ojcu do wyboru, albo zabiją go, albo zmiażdżą jego synowi rękę, aby nie mógł utrzymać skrzypiec. Chłopiec był utalentowany, pięknie grał i komponował. W chwili śmierci miał za sobą kilka lat konserwatorium. Z pamiętnika dowiedziałam się, że i ojciec był muzykalny i często akompaniował synowi na fortepianie, a więc stąd pochodzenie fortepianu, na którym za moich czasów nikt nigdy nie grał. Wtedy ojciec załamał się, bandyci okaleczyli mojego brata, o którym ojciec pisał tylko „O", nie miałam więc dowiedzieć się, jak miał na imię. Chłopiec po powrocie ze szpitala, gdzie musiano mu amputować dłoń, popełnił samobójstwo. Wkrótce odeszła pierwsza żona ojca, obwiniając go o tę śmierć. Pozostał sam. Na kilku stronach widniały teraz krótkie zapisy, w rodzaju: „Dziś rocznica śmierci O. Byłem na cmentarzu, zasadziłem chryzantemy." „W Warszawie wybuchło powstanie, wojska radzieckie weszły na Pragę." „Niemcy kapitulują." Doszłam wreszcie do miejsca, gdzie ojciec pisał o mojej matce. Pośrodku widniało rozstrzelonym drukiem słowo „M a r i a". „Długo myślałem o tym — pisał ojciec — długo myślałem i doszedłem do wniosku, że najwyższy czas, abym zaopiekował się Marią. Jest takim delikatnym stworzeniem, nie pasuje do tego hałaśliwego domu, w którym przyszło jej żyć. To dziecko potrafi pięknie mówić. Jest ode mnie dużo ponad trzydzieści lat młodsza, byłaby nawet młodsza od O, gdyby żył... być może, być może robię głupstwo, ale chciałbym ją mieć przy sobie. Chciałbym otoczyć ją zbytkiem, do którego tak daleko jej teraz, tę moją małą, słodką Marię." To, co napisał o matce, poruszyło mnie bardziej niż cała poprzednia, głęboko przecież tragiczna historia. 98 99 W głowie szumiało mi jak po alkoholu i ciągle widziałam tylko to jedno zdanie, w którym ojciec pisał o matce jako o „małej, słodkiej Marii". Przecież to wszystko nie może być prawdą, to pisał zupełnie ktoś inny, nie mój ojciec, którego znałam. Zamknęłam zeszyt oprawny w czarną skórę, chociaż doczytałam go zaledwie do połowy i mogłabym tam na pewno znaleźć także coś o sobie. Byłam do głębi poruszona, ścigał mnie ten obraz, w którym matka była „małą, słodką Marią", odczuwałam nawet coś na kształt bólu, a może zawodu, że pamiętałam ich oboje już jako głęboko samotnych ludzi. Nadeszła jesień, topole zażółciły się na czubkach, , a potem któregoś dnia ogród, podwórze, a nawet gontowy dach pokryła lawina pożółkłych, gdzieniegdzie jeszcze jasnozielonkawych liści. Jak zawsze, starały się być oryginalne, gdy inne drzewa traciły z wolna swoje liście, one pozbyły się ich w ciągu jednego dnia, a raczej w ciągu nocy, bo z wieczora jeszcze, gdy kładłam się spać, liście były na swoim miejscu. Zawsze tak było, że jesień na wzgórzu jakoś tak wybuchała, krzaki burzanu, które rosły wzdłuż drogi ze wzgórza do miasteczka, pracowicie zbierały ciągnące się nitki babiego lata i zanim przebyłam tę drogę, miałam ich pełno we włosach, w oczach, nosie, a nawet na języku; wzgórze od strony jeziora nabierało fioletowej barwy, to kwitły wrzosy, a z drugiego brzegu widać było czerwone dachy domów, które latem zasłaniały gęste liście. Niedługo jednak trwała piękna, jesienna pogoda, skończył się październik, a wraz z jego odejściem nadciągnęły ciężkie, ołowiane chmury, w których jak w brudnej wacie utknęły czubki topoli, teraz widać już było tylko ich strzeliste pnie. Od rana mżył deszcz, droga rozmiękła i nie można było już tamtędy ani przejść, ani przejechać, była to utrapiona i przeklinana przez wszystkich droga, latem koła grzęzły w gęstym piachu lub glinie, a jesienią, tą deszczową i mglistą, o niczym Już nie mogło być mowy, pozostawały tylko gumowe buty i szczelna peleryna. Z powodu tej drogi zresztą chodziłam do szkoły nie do miasteczka, ale na osiedle za jeziorem, gdzie była także podstawówka, a droga tak nie rozmiękała pod wpływem deszczów. Zostałam więc jakby odcięta od ludzi i świata, początkowo nawet mi się to podobało, ale nadszedł dzień, gdy nie mogłam już znieść szarego, ciężkiego nieba, deszczu i wiecznie pokrytych kroplami szyb. Wychodziłam ze ścierką i przecierałam je, aby nie oglądać świata poprzez te równomiernie staczające się krople przypominające łzy. Było to jednak bezskuteczne, zanim zdążyłam wrócić do domu, szyby znów płakały. Pomyślałam, że dobrze zrobiłby mi kieliszek wódki. Otworzyłam kredens i automatycznie schyliłam się, aby wyjąć schowaną na dole butelkę. Ten gest zaskoczył mnie samą, powtarzałam go za matką... — Bzdura... — starałam się otrząsnąć z tęgo wrażenia — nie mam zamiaru upijać się. Nie będę prostowała pleców i ukrywała niepewnych ruchów, a zresztą nie muszę niczego udawać, nie mam przed kim. Poza tym Jestem szczęśliwa z Janem... Butelki nie było w kredensie. Przeszukałam cały dom, nic jednak nie znalazłam. Wtedy postanowiłam wybrać się do „Żyda". Nałożyłam długie gumowe buty i pelerynę ojca. Było już ciemno, deszcz zacinał prosto w oczy i drobnymi kropelkami osiadał na włosach. Prawie nic nie widziałam, pochylona do przodu walczyłam to wzmagającym się wiatrem, który co chwila zrywał mi kaptur z głowy. W pewnym momencie zgubiłam but I w samej tylko skarpetce utknęłam nogą w kałuży. I1 Ogarnęła mnie wściekłość, zgasiłam latarkę i szłam te-I raz na oślep, stawiając duże kroki. Dotarłam wreszcie 100 101 do pierwszych zabudowań miasteczka, a potem do rynku. Chodniki lśniły w świetle gazowych latarenek, które zdołały jedynie w części rozproszyć mrok. Rozglądałam się z dziwnym uczuciem, że coś się tutaj zmieniło, rynek ; wyglądał teraz zupełnie inaczej niż zazwyczaj, potem zrozumiałam: nie było luki, do której już od lat zdążyłam się przyzwyczaić. W miejscu tym stał teraz dom. Było ciemno i nie potrafiłabym opisać jego wyglądu z zewnątrz, widziałam tylko, że to stoi dom i że w jednym z okien na górze pali się światło. Jak zahipnotyzowana podeszłam bliżej, a nawet ujęłam klamkę drzwi wejściowych, które niemal bezszelestnie się otworzyły. Weszłam więc do środka i zaczęłam ciekawie się rozglądać. Już na pierwszy rzut oka widać było, że jest to bardzo stary budynek z wy tapetowanymi ścianami i drewnianą podłogą. Na górę prowadziły wąskie, kręte schody. Z prawej strony od wejścia stało coś w rodzaju lady czy też bufetu, poza którym na drewnianej tablicy z wymalowanymi białą olejną farbą cyframi wisiały klucze. A więc był to hotel. Hotel? Czegoś podobnego w miasteczku jeszcze nie było, nigdy nie było tu hotelu, tak samo jak nie było stacji kolejowej, docierały tu tylko autobusy zatrzymujące się w rynku, a goście, którzy odwiedzali miasto, zmuszeni byli korzystać z kwater prywatnych. Starając się stąpać jak najciszej, weszłam po krętych, drewnianych schodach. Zatrzymałam się pośrodku wąskiego korytarza, po obu stronach którego rozchodziły się drzwi do pokoi, zatrzymałam się i zaczęłam pociągać nosem, potem uświadomiłam sobie, że ten silny, słodkawy zapach musi pochodzić z więdnących kwiatów, i to z pokoju, do którego drzwi były uchylone i skąd sączyła się wąska smuga światła. Podeszłam bliżej i zajrzałam do wnętrza. Oczom moim ukazał się widok, który mnie poruszył i przestraszył jednocześnie, wycofałam się na palcach i chciałam zbiec po schodach, 102 ale coś mnie zatrzymało, jakaś siła ciągnęła mnie z powrotem pod te drzwi. Na katafalku spoczywało ciało kobiety. Miała na sobie długą, białą suknię, przypominającą suknię ślubną, a na głowie biały tiulowy welon. Jasne jej włosy były starannie ułożone, a policzki i wargi pokryte intensywną szminką. Sztuczne rzęsy nadawały jej wygląd osoby pogrążonej w głębokim śnie, a dłonie splecione miała na piersi w jakiś szczególnie wyszukany sposób. Wszystko w niej było sztuczne i nieprawdziwe z wyjątkiem lekko ironicznego uśmiechu, jaki zamarł na jej ustach. Wokół katafalku leżały wieńce i stały doniczki z kwiatami i od nich to właśnie płynął ten silny, słodkawy zaspach. Nie wiem czemu pomyślałam, że przypomina on zapach jabłoni, zapach sadu. Obok w fotelu siedział... mężczyzna z parku. Miał na sobie ten sam płaszcz koloru wielbłądziej sierści. Siedział zgarbiony i palił papierosa, po kolorze dymu poznałam, że palił gauloisa, lubiłam te papierosy i w każdym liście prosiłam Jana, aby mi je kupił w tych swoich Stanach i przysłał w paczce. Mężczyzna palił w milczeniu, a potem usłyszałam jego głos, przestraszyłam się, bo zrozumiałam, że mówi do tej martwej kobiety na katafalku: — Właśnie wracam z obchodu — powiedział schrypniętym, niskim głosem. — Zastałem wszystko w najlepszym porządku... w tym makijażu wyglądasz jak karykatura kurwy. Dzieło mamuńei. Ofelia utopiona w wannie. Potrząsnął głową. — Szkoda, że nie możesz się zobaczyć. Pękłabyś ze śmiechu... ile tu tych kwiatów! Można się udusić! Zerwał się nagle i kapnął jedną z donkzek, a ja poczu-tam znów zapach sadu. — Znalazłem na górze, w szafie, tę twoją walizkę. Było w niej pełno różnych drobiazgów. Nie wiem, po 1:0 to wszystko zbierałaś. Pióra, ołówki, klucze, prezer- 103 ¦ * watywy, drobne w obcej walucie... wszystko, co zostawiają goście w pokojach. Była tam nawet księża koloratka. Po co ci to było? Gdyby człowiek żył z kimś sto lat, to i tak nie pozna jego prawdziwej natury — powiedział z goryczą. — Prędzej udałoby się odkryć kamień filozoficzny, niż dowiedzieć się prawdy o tobie.: Kim ty właściwie byłaś, do cholery, mów, kim ty właściwie byłaś? Umilkł i palił w milczeniu mocno się zaciągając, a potem znowu podjął swój monolog: — Czy pamiętasz ten dzień? Ten pierwszy dzień. Od razu zrozumiałem, że nie pozwolisz się dotknąć, dopóki nie powiem... Co to ja wtedy powiedziałem? Powiedziałem wtedy: „Czy mógłbym prosić o rachunek? Odjeżdżam." Pamiętasz? — roześmiał się. — Wczoraj wieczorem wyłączyłem światła w całym hotelu. Chciałem przestraszyć twoją mamuńcię. A tu cała banda durniów dostała kręćka ze strachu. Wszyscy ci twoi goście, jak lubiłaś ich nazywać... — przerwał, a potem z pasją rzucił niedopałek na dywan i rozgniótł go obcasem. — Ja też byłem twoim gościem, może nie? Przez pięć długich lat byłem twoim gościem. Miałem swoje przywileje, to fakt... Wstał z fotela, a ja cofnęłam się w głąb korytarza, kiedy tam znów zajrzałam, pochylony nad zmarłą, mokrą szmatką usuwał puder i róż z zastygłej twarzy. Cofnął się o parę kroków, tak że zasłonił sobą całą szparę, jakby przyglądał się i oceniał swoje dzieło, potem wrócił na miejsce, usiadł w fotelu i zaczął szukać papierosów. Wyciągnął paczkę gaułoisów (a jednak zgadłam), była pusta, z pasją rzucił ją więc na ziemię. Mechanicznie włożyłam rękę do kieszeni, ale nie wyjęłam papierosów. — Nie wiem, dlaczego to zrobiłaś — powiedział z takim bólem, że mną to wstrząsnęło — nie wiem, nie wiem 104 i nigdy się nie dowiem. Zrobiłbym to samo, gdybym umiał, ale naprawdę nie stać mnie na to. I nagle ukląkł przy katafalku, objął ramieniem kobietę i położył głowę na jej piersi. Tak to jakoś nie pasowało do tego mocnego mężczyzny, tak nie licowało z jego krępą sylwetką, z którą kojarzyła się siła i zdecydowanie, z jego głosem, z jego zamkniętą twarzą, że nagle poczułam, iż nie mogę znieść tego widoku. Szybko odeszłam od drzwi i zbiegłam po schodach. Chciałam już być w domu, chciałam usiąść w ciepłym pokoju i napić się gorącej herbaty. Dygotałam. Idąc tak, grzęznąc po kolana w błocie myślałam o Janie, o matce, o mężczyźnie w płaszczu koloru wielbłądziej sierści i o tym, że kiedy wrócę do domu, rozpalę na kominku. Nazajutrz rano w pośpiechu ubrałam się i wybiegłam z domu. Spieszyłam się, śpieszyłam się tak bardzo, że kilkakrotnie mój obszerny, gumowy but pozostawał w lepkiej glinie. Musiałam zawracać skacząc na jednej nodze i wkładać go z powrotem. Na szczęście przestało padać i wiał silny wiatr, który z wolna rozpędzał ciężkie ołowiane chmury wiszące tuż nad ziemią. Dochodziłam do pierwszych zabudowań miasteczka, kiedy zaświeciło słońce, było blade i jakby zmęczone tyloma dniami niepogody, ucieszyłam się jednak bardzo na ten widok, bo miałam już naprawdę dosyć tego deszczu, tej okropnej pluchy przywodzącej smutek i przygnębienie. Niebawem znalazłam się na rynku i z bijącym sercem skierowałam w stronę hotelu. Ale w miejscu, gdzie wczoraj jeszcze stał dom, powitała mnie dobrze znana luka, niewielka kupka gruzu porośniętego gdzieniegdzie drzewkami, których większość stanowiły wiotkie i cienkie jak rózgi brzozy. Stałam nie wierząc własnym oczom. Jak to możliwe, aby wrczoraj wszystko było tylko halucynacją, przywidzeniem. „To niemożliwe, nie- 105 możliwe — powtarzałam w duchu — za dobrze wszystko pamiętam. Ten dom stał tutaj, mogę na to przysiąc." Podeszłam bliżej i wtedy zauważyłam, że obok jednego z drzewek coś błyszczy w słońcu. Schyliłam się i podniosłam zmięte pudełko po gauloisach, było niebieskie, obciągnięte celafonem. Zgniotła je ręka tamtego mężczyzny, a więc jednak miałam rację, dom stał tu wczoraj! Bez celu chodziłam po pokojach na dole: obeszłam kilka razy stołowy, gabinet ojca, zajrzałam do sypialni i małego przylegającego do niej pokoju, który niegdyś należał do matki. Usiadłam w trzcinowym fotelu na biegunach narzuconym baranim futrem. — Co mam dalej robić w dużym, pustym domu? Bez nikogo... Jedynymi osobami, z którymi miałam kontakt, byli listonosz i żona woźnego z mojej dawnej szkoły w osiedlu, która raz w tygodniu przychodziła tu sprzątać. — Musi się coś zmienić, nie mogę przecież pozostać tutaj sama na zimę... Wstałam z fotela i wróciłam do gabinetu ojca. Wyciągnęłam z szuflady biurka pamiętnik, który otworzył się na ostatniej zapisanej stronie. „...ten sen powraca: sala sądowa, sędziowie, ławnicy w czarnych togach, ludzie w ławkach też wszyscy ubrani na czarno. Podchodzę i pytam kogoś: :— Przepraszam, czyja toczy się sprawa? Nie odpowiada. — Kogo dziś sądzą? — pytam ponownie. Wtedy zapytany odwraca się i tuż przed sobą mam trupią czaszkę, puste oczodoły, nagie zęby..." Szybko zamknęłam zeszyt i wsunęłam go do szuflady. Zrobiło mi się nagle zimno. Pomyślałam, żeby rozpalić 106 na kominku. Klęcząc dmuchałam na polana, które zamokły i w żaden sposób nie chciały się zająć, wątły ogieniek pełzał po nich, a potem nikł bez śladu, kiedy rozległ się dźwięk dzwonka. Wstałam i otrzepując z wiórów dżinsy skierowałam się ku drzwiom frontowym. Byłam zdziwiona nieco, któż to mógł być o takiej późnej porze, bo na pewno ani sprzątaczka, ani listonosz. Odsunęłam zasuwę i wolno pociągnęłam język kołatki, która nie wiem czemu przymocowana była zamiast na zewnątrz po wewnętrznej stronie drzwi, tak jak klamka była ryczącym lwem, kołatka wyobrażała tylko jego łapę, a ściślej, zakończenie łapy uzbrojone w pazury, odciągnęłam więc kołatkę i oiężkiie, dębowe drzwi drgnęły i sunąc bezszelestnie otworzyły się. W progu stał mężczyzna w palcie koloru wielbłądziej sierści. Po raz pierwszy zobaczyłam go z bliska. Oniemiała patrzyłam w tę twarz tak teraz zmienioną: nos zaostrzył się, a ledwo dostrzegalny garbek bardziej się uwydatnił, czoło stało się wypukłe pod przerzedzonymi włosami, pod oczyma zarysowały się lekko sine worki. Tak, zmienił się od tamtego czasu, ja zdążyłam być już dorosłą kobietą, a on się po prostu zestarzał. Staliśmy teraz naprzeciw siebie i czułam, jakby czas w pośpiechu się cofał, jakbym stawała się znów tym biednym, samotnym dzieckiem, które za wszelką cenę chciało wynaleźć sobie przyjaciela i w końcu znalazło go w postaci fotografii wyciętej z gazety. Chciałam powiedzieć coś, ale znacząco położył palec na ustach, a potem objął mnie i tak weszliśmy w progi mojego domu. Tylko nie ja wprowadzałam, to on mnie wprowadził do stołowego, on posadził w fotelu, a potem schylił się i zręcznie ułożywszy kilka patyków na zamokłych szczapach polał je benzyną z zapalniczki i podpalił. Buchnął ogień, od którego skwiercząc i prychając gniewnie zajęły się także polana. Potem zdjął płaszcz i położył go na ziemi, a kiedy wstałam, aby odnieść go do korytarza i powiesić na wie- 107 szaku, ruchem ręki zatrzymał mnie. Nie był szczupły, nawet miał brzuch, ale to wszystko było bez znaczenia. Ten niedźwiedź o szerokich barach był stokroć bardziej fascynujący niż jakikolwiek inny mężczyzna. Usłyszałam głos, ten sam, co wtedy w hotelu: niski, gardłowy, nieco przeciągający sylaby, chociaż w zupełnie inny sposób, niż to robił Jan. Głos Jana był po prostu fle-gmatyczny, ten działał oszałamiająco. Słuchałam go czując, jak z wolna ogarnia mnie uczucie takiego uniesienia, jakiego nie zaznałam nigdy dotąd. Chciałam powiedzieć mu, jak czuję się szczęśliwa, ale rzekłam tylko: — Marlon... ¦— Żadnych imion, żadnych nazwisk, niczego, co mogłoby zobowiązywać, musisz zapomnieć, kim naprawdę jestem. — Nie potrafię. — Musisz. — Ale dlaczego? — O nic mnie nie pytaj. — Nie mogę. Za długo byłam sama. Ruch jego ręki był błyskawiczny, poczułam silne uderzenie w policzek. — Ty nie masz imienia i ja go nie mam, rozumiesz! Podszedł do mnie blisko: — Zapomnijmy o wszystkim, o ludziach, o świecie, o tym, co robimy, gdzie mieszkamy. Zapomnijmy, kim jesteśmy... Policzek piekł mnie jeszcze, ale nie myślałam o tym. Był. Chciał czegoś. Stwarzał mnie przez to, że czegoś ode mnie żądał. Niełatwe jest życie, w którym ma się zapomnieć o wszystkim, o ludziach, o świecie, o tym, co się robi, kim się jest, gdzie się mieszka. Nie potrafiłam zapomnieć, że mieszkam w domu na wzgórzu, w miejscu, gdzie każdy mebel miał swoją historię i coś sobą przy- 108 pominął. Przecież wszystko było tutaj znajome, tylko on był obcy. Nie ja. Chociaż „obcy" to może nie to słowo, on nigdzie chyba nie mógłby czuć się obco, w ciągu kilku zaledwie chwil poznał dokładnie cały dom, jego rozkład, a także jego obyczaje. Zadziwiające było, w jaki sposób przystosował się do panującej tu atmosfery, której nikt z zewnątrz nie mógł znieść. Miałam uczucie, jakby on to wszystko znał, jakby powracał tutaj z dalekiej podróży. Już pierwszego wieczoru odkrył w piwnicy beczki z winem, które musiały być bardzo stare, bo osiadł na nich zielonkawy nalot pleśni. I zaczęła się ta przedziwna noc. Siedzieliśmy na omszałych beczkach i piliśmy wino. Ściany tańczyły w blasku świec, trójkątne sklepienia piwnicy drżały, jakby za chwilę miały się rozpłynąć. W jakiejś chwili wydało mi się, że słyszę muzykę. To było chyba tango, on musiał też je słyszeć, bo powiedział: — Tango to rytuał, rozumiesz? Nie taniec, a rytuał. Zsunął się z beczki i Objąwszy ramieniem powietrze naśladował taniec z partnerką. Pokracznie stawiał nogi, zataczał się, widać było, że z trudnością utrzymuje równowagę. Wyglądał karykaturalnie. Nie chciałam tego, nie chciałam widzieć go w takim stanie, spuściłam głowę, a kiedy ją podniosłam, zamiast niego zobaczyłam matkę. Stała na szeroko rozstawionych nogach z podka-saną spódnicą, migające cienie świec przesuwały się po jej białych udach. Usłyszałam głos ojca: •— Dlaczego robisz to swojemu dziecku, ono na ciebie patrzy. Roześmiała się, a potem jeszcze wyżej uniosła spódnicę, ale straciła przy tym równowagę i ciężko upadła na kolana. Postać jej powieliła się nagle jak papierowa wycinanka — laleczki zrośnięte bokami. Wszystkie miały podkasane spódnice. Głowa zaczęła mi ciążyć i czułam, że zasypiam. Jesz- 109 cze raz udało mi się unieść powieki i spojrzeć przed siebie, ale nikogo już nie spostrzegłam. ...winda unosiła się w górę, a on biegł po schodach starając się dotrzymać jej tempa. — Skończone! — krzyczałam. — Słyszysz!? Mijając piętra widziałam go pędzącego po schodach. Jego nogi ostro śmigały w powietrzu pokonując po trzy stopnie naraz. Winda w końcu stanęła. — Skończone! — krzyknęłam mu prosto w twarz. — Po co te wygłupy? — Na pomoc!!! Nikt się nie zjawił, odryglowałam jakieś drzwi i pędem wpadłam do mieszkania. Było w nim pełno kwiatów, na stołach, krzesłach, a także wprost na podłodze stały wiązanki goździków, róż i lewkonii. Ktoś spodziewał się tu wesela czy pogrzebu? Nie wiem dlaczego, poczułam zapach sadu. nie miałam czasu się nad tym zastanawiać, prawie na oślep skierowałam się do pokoju, w którym stała stara, orzechowa komoda, odsunęłam jedną z szuflad i schwyciłam rewolwer. Musiałam znać to mieszkanie, skoro wiedziałam, gdzie ukryta jest broń. Schowałam ją pod połę płaszcza i wolno obróciłam się w jego stronę. Zbliżał się do mnie mówiąc: — Biegłem za tobą przez wszystkie części świata, przez Amerykę, Afrykę i Azję i nareszcie odnalazłem, kocham, chciałbym wiedzieć, jak masz na imię? Wzruszyło mnie to, co powiedział, tak, to prawda, musiał pokonać pół świata, przebyć ocean i wiele krajów, aby mnie nareszcie odnaleźć. Chciałam wyciągnąć do niego ramiona, ale coś mnie powstrzymało. — Jeanne — powiedziałam twardo i nacisnęłam spust. Smród spalenizny wypełnił pokój, a on pochylił się, chwycił rękami za brzuch i runął na ziemię. Zwinął się potem jak embrion. — Nie wiem, kto to jest — wyszeptałam — wszedł za 110 mną do mieszkania, chciał mnie zgwałcić... nigdy przedtem go nie widziałam, nie wiem, kto to jest... Z przerażeniem patrzyłam, jak spod jego brzucha wypływa wąska strużka krwi. „Krew. O, mój Boże!" ...nie, to wystrzelił korek z beczki i wino się wylewa, trzeba zaraz ją zatkać, bo cenne wino wycieka. Szybko zeskoczyłam na podłogę i zaczęłam szukać korka, wreszcie go znalazłam. „Co za dziwny sen miałam przed chwilą" — pomyślałam mocując się z otworem beczki, do którego w żaden sposób nie mogłam wbić korka. A on spał w rogu piwnicy, zwinięty jak embrion. — Ale Jeanne? Dlaczego Jeanne, przecież to wcale nie jest moje imię. Rano oboje mieliśmy potężnego kaca. On siedział w rogu piwnicy i wyjmował pasma pajęczyny, które wplątały mu się we włosy. Teraz twarz miał szarą i zmęczoną. Był wściekły. — Trzeba wyjść na powietrze — rzekł nie patrząc na mnie. — Dobrze — zgodziłam się potulnie. Ciągle bałam się, że zechce mnie opuścić. Byłam niepewna siebie, niepewna całej tej sytuacji. Zjawił się przecież tak nagle, był dziki, gwałtowny, nieprzystępny. Nie wiedziałam, ani co myśli, ani co czuje. Musiałam wydawać mu się nudna po tych wszystkich aktorkach, po tych olśniewających kobietach z całego świata, które się w nim kochały. Jak przedtem dla Jana, teraz dla niego podeszłam do lustra. Patrzyła na mnie obca twarz. Zmieniłam się, oczy wpadły mi głęboko, a nos zaostrzył. Z pewnym żalem stwierdziłam, że staję się coraz bardziej podobna do ojca, co prawda nie do kościstego ttirca, jakim był ostatnio, ale do tego z fotografii. Nie uiałam w sobie nic z matki prócz ognistych włosów, 111 które u niej były jednak bujne i piękne, u mnie zaś sterczały sztywno i mogłam nosić je tylko krótko ścięte, wtedy jako tako się jeszcze układały. Ale moja twarz zmieniła się i nie było to wynikiem podobieństwa do ojca, zawsze miałam przecież jego rysy. Coś przykrego pojawiło się wokół ust, grymas, którego w żaden sposób nie mogłam wymazać, mimo że starałam się robić wszystko, aby znikł. Kiedy tak wpatrywałam się w swoje odbicie, zrozumiałam nagle, skąd bierze się obawa przed tym, co odkryłam w swojej twarzy. To wtedy, wtedy na werandzie zobaczyłam taki sam rys w kąciku ust ojca. Wtedy, gdy patrzył na nią, jak podnosi z ziemi odłamek szkła i jak krzyczy potem: — Nie podchodź, ty... ty dozorco. Zlękłam się, że staję się podobna do niego nie tylko zewnętrznie. Ja, taka jak on, zgorzkniała, zamknięta w sobie, oskarżająca wszystkich za własne niepowodzenia. Nie! Nigdy! Ja przecież miałam Marlona. — Pójdziemy do lasu — rzekł. Poczułam niemiły dreszcz na myśl o spotkaniu z drzewami. Co prawda czas, gdy dręczyły mnie po nocach, minął, ale nigdy nie byłam pewna, czy gdy znajdę się w ich skupisku, coś się z tamtych starych spraw nagle nie odezwie. Powiedział jednak tak stanowczo, iż chce iść do lasu, że bałam się oponować. Szliśmy więc północną stroną wzgórza, która kończyła się wysoką, ciemną ścianą drzew. — Ładna okolica — rzekł — kiedyś przez jakiś czas pracowałem z pewnym farmerem na podobnym wzgórzu, kopaliśmy rów melioracyjny. On miał stare drelichowe portki i palił glinianą fajkę. Przeważnie jednak nie miał tytoniu, więc ssał ją tylko. Przez cały czas przyglądałem się, jak ślina ścieka mu wzdłuż fajki i wlewa się do środka, patrzyłem, kiedy zacznie się przelewać, ale nigdy się nie przelewała. — Roześmiał się nieprzyjemnie, a potem gwałtownie dokończył: — Nie- 112 nawidziłem tej roboty, była za ciężka dla mnie, bolały mnie wszystkie gnaty... Zapadło przykre milczenie. Byłam niewyspana, w ustach czułam suchy jak kora język. Jego słowa jeszcze bardziej mnie przygnębiły. — Mnie też było czasami ciężko — rzekłam cicho. Puścił to jednak mimo uszu i zmieniając ton zaczął opowiadać: — W domu mieliśmy psa. Nazywał się Duszek i był niezwykle zmyślny. Lubił polować na króliki, które przychodziły na nasze pole. Aby zobaczyć, gdzie kucają w kapuście, Duszek musiał podskakiwać. To był niezwykły widok, pies skakał wysoko, a uszy falowały mu w powietrzu jak chorągiewki i chociaż nigdy nie upolował żadnego... — nie dokończył. Chichotał, trząsł się ze śmiechu, aż brzuch podskakiwał mu ponad mocno ściągniętym paskiem. Obserwowałam go ze zdumieniem. Dlaczego był taki? Tak przecież nie mógł zachowywać się wielki człowiek, uwielbiany przez świat aktor. Czyż po to mnie tu odnalazł, po to, aby teraz zachowywać się tak dziwacznie. O coś musiało mu chodzić, coś chciał mi pokazać, udowodnić. Tylko dlaczego traktował mnie w ten sposób? Skoro zrobił już coś takiego, co przekraczało niemal ludzkie możliwości, skoro odnalazł mnie w małej mieścinie, sikoro zapukał do drzwi domu na wzgórzu... Brudny, śliniący się facet z fajką, pies skaczący w kapuście, to przecież nic nie znaczyło. Chciałam wreszcie odpowiedzi na moje pytania. Przyszedł, aby mi wszystko wytłumaczyć, abym przestała się wreszcie Hziwić i abym przestała się bać. — Nie mogę zapomnieć — rzekłam i umilkłam przestraszona swoim głosem, była w nim agresja. — Czego, dziecinko? — spytał, miał ironiczny uśmiech. — No, czego nie możesz zapomnieć? — Śmierci konia... Uniósł brwi i przyjrzał mi się uważnie. Moje życie... 113 „...poczuł, że zrobili coś z jego gardłem. Uczuł ból, drgnął, tupnął nogą, ale pohamował się czekając, co będzie dalej. Dalej. Dalej stało się to, że coś płynnego polało mu się strugą po piersiach i szyi. Odetchnął, jak tylko mógł najgłębiej. Poczuł wielką ulgę, spadł z niego cały ciężar życia. Zamknął oczy i schylił głowę. Nikt jej nie trzymał. Potem zaczęła przeginać się szyja, potem nogi pod nim zadrżały, jął się chwiać całym ciałem. Nie tyle wystraszył się, ile zdziwił. Wszystko wydawało się takie nowe. Zdziwiony, szarpnął się do przodu, chciał skoczyć. Ale zamiast tego nogi, którymi ledwo zdołał ruszyć, splątały mu się, upadł na kolana, a potem zwalił się na lewy bok." Nie patrzyłam na niego mówiąc. Od lat nosiłam w sobie ten urywek prozy Tołstoja, każde ze słów, które ułożyły się w pewien rytm, w opis śmierci konia, stało się kluczem. Słowa te trwały we mnie gdzieś na dnie, aby wyłonić się teraz, aby mnie opętać, tak bym musiała wypowiedzieć je głośno w obecności drugiego człowieka. I gdy je już wypowiedziałam, gdy padły, zrozumiałam, że trzeba było wyrzec je głośno, aby rozrzucone, zagubione we mnie złożyły się według znaczącego szyku. Cuchnący, obrzydliwy ryj zza okna nie był nim. To były chrapy, chuchały na szybę. Pokrywała się mgłą, matowiała, blask na niej ginął. Musiałam wypowiedzieć je na głos, aby zrozumieć, aby znaleźć odpowiedź na pytanie: jak? ...zamknęła oczy i pochyliła głowę, nikt jej nie trzymał. Potem zaczęła się przeginać jej szyja, potem nogi pod nią zadrżały i jęła chwiać się całym ciałem. Nie tyle się wystraszyła, co zdziwiła. Wszystko wydawało się takie nowe. Zdziwiona szarpnęła się do przodu, chciała skoczyć, ale zamiast tego nogi się jej splątały, spadł i potoczył się biały, weselny bucik. Sypały się na nią 114 białe płatki kwiatów gruszy, sypały się na nią biało-ró-żowe płatki kwiatów jabłoni, wiatr rozwiewał jej włosy... . A matka?... zamknęła oczy i pochyliła głowę. Czy bała się tej ostatniej nocy? Jaka była jej ostatnia myśl? Czy oddychała, jak mogła najgłębiej, a ból nie ustępował? Czy dziwiła się, że to tak trwa? Jak leżała jej głowa, gdy nikt jej nie podtrzymywał. Nikt nie trzymał jej głowy, gdy zamknęła oczy i pochyliła ją. Rozdęte chrapy zachuchały szybę, uczyniły ją mętną, gdy matka pochylała głowę, gdy spadał z niej ciężar życia. — ...wszystko jest o wiele prostsze — dobiegł mnie jego głos — prostsze, niż nam się wydaje. Wtedy nie ma już ani głowy, ani szyi, ani uginania kolan. Ten twój ciężar życia to fikcja. W rzeczywistości bywa inaczej. — Jak? — No... na pewno nie ugina się kolan i nie pochyla głowy, po prostu szlag nas trafia. Był obcy. Ordynarny. Skończony psychicznie. Jak w filmie, o którym pisał Jan. — Jesteś skończony — krzyknęłam. Biegłam. Przede mną ciemniała ściana lasu. Zagłębiłam się w nią z uczuciem, jakbym wchodziła do wody. Czerń, kolor, który pojawiał się zawsze, ilekroć spotykało mnie coś złego. Musiałam wchodzić coraz głębiej, nie miałam odwrotu, las mnie otaczał, las wciągał mnie jak zdradliwy wir. Drzewa gęstniały, z każdą chwilą było ich więcej, coraz więcej. Wyciągały w moim kierunku gałęzie jak wystawione pikiety. Mogłam tylko nadziać się na nie, wiedziałam, że się nie zniżą, że się przede mną nie ugną, gotowe ranić, rozdzierać. Chciały krwi, chciały rozciąć moją szyję, chciały widzieć strumień krwi na mojej piersi. Upadłam na kolana i czołgałam się po mchu. Pochyliłam głowę, aby nie widzieć obnażonych kling, wystawionych przeciwko mnie. To on spowodował, że się tu znalazłam, to on odebrał mi 115 nadzieją. Przyszedł, aby mnie zabić. Nie był Mar łonem Brando — był jednym z nich — drzewem. A jednak był Mar łonem Brando. Odnalazł mnie w lesie. Podniósł z ziemi i wyjąwszy chusteczkę z kieszeni obcierał łzy i brud z mojej twarzy. A potem rzekł cicho: — Chodź. Jego twarz była blisko, usta dotknęły mnie jak żadne inne. Poczułam naraz swoje ciało: serce waliło, krew płynęła środkiem żył, tętnice wypełniły się i nabrzmiały. Moje ramiona, piersi, brzuch stały się lekkie, aby w chwilę potem stać się ciężkie i leniwe. Ziemia raz jeden nie była ciężką grudą spadającą... Jakie małe i nieważne wydało się wszystko przedtem, obok miałam mężczyznę, który lepiej poznał moje ciało, niż ja sama je znałam, który ofiarował mi to, czego nie ofiarował mi nikt przedtem. Chybotliwa kabina, kwadraty drutu, które objęły ją jak sieć, które ją zamknęły w labiryncie bez wyjścia. Nie mogła odejść w bok, mogła jechać tylko w górę lub tylko w dół. To było wszystko. Poruszała się tak w pionie owinięta spiralą schodów. Guziki zapalały się i gasły, a ona jechała bezwolna, omotana, skazana już na początku na jednowymiarową wędrówkę: na wysokość. Weszłam do niej bez lęku, znałam ją dobrze. Bezbłędnie nacisnęłam guzik, ostatnie piętro. Ostatnie piętro, drzwi mieszkania, duży pokój, wyjście na taras. Widać stamtąd panoramą miasta, dachy, morze dachów. Jakie to miasto? Nad jaką położone rzeką? W jakim języku rozmawiają w nim ludzie chodzący tam w dole ulicami? Na imię mam Jeanne. Przyszłam tu, aby kogoś zabić. Nie chcę tego, ale wiem, że nie ma innego wyjścia. Winda wiezie mnie na ostatnie piętro kamienicy po to, abym wyjęła z orzechowej komody rewolwer i abym z niego 116 strzeliła. Muszę przy tym wypowiedzieć tylko to jedno: — Jeanne, na imię mam Jeanne Będzie szedł trzymając się za brzuch, będzie szedł zgięty w poł, będzie się zataczał. Na tarasie przylepi do balustrady wyjętą z ust gumę do żucia. Zwinie się potem jak embrion i będzie leżał nieruchomo. Powinnam tylko pamiętać, aby wypowiedzieć to jedno: — Jeanne... Otworzyłam oczy i szybko musiałam je zamknąć z powrotem, bo zaskoczył mnie ostry blask bijący od okna: ogród tonął w bieli. Śnieg leżał wszędzie, na trawnikach, klombach, alejkach, a także rosnących tu pojedynczych krzewach dzikiej róży i jaśminu; szczelnie otulał płot i sztachety wyglądały teraz jak przybrane w papachy konne wojsko, w każdej chwili gotowe do szarzy, wyraźnie stanowiły pierwszą linię, dalej bowiem poza ogrodzeniem sadu jak piechota trwały przywalone śniegiem drzewa wiśni, czereśni i jabłoni. Krzaków agrestu i porzeczek w ogóle spod zasp nie było widać. I tylko potężnych pni topoli nie tknął pędzel zimy, tak jak nie tknęła ich żadna pora roku. Trwały niezależnie od wszelkich zmian w przyrodzie. To, co się działo na wierzchołkach: powstawanie pąków, zielenienie liści, a potem ich opadanie, zdawało się nie dotyczyć potężnych i nagich walców. Skrzypiały lekko i to była ich jedyna misja. Odwróciłam się w głąb pokoju i zawołałam: — Marlon! Mówiłam już do niego po imieniu, zyskałam nad nim przewagę. Być może, spowodował to ten dziwny, prześladujący mnie ciągle sen. Któregoś dnia rzuciłam, ot, tak sobie, w powietrze: — Jeanne — pilnie go przy tym obserwując. Zarea-wał obojętnie, a właściwie udał, że tego nie słyszy. 'owtórzyłam więc kilkakrotnie: 117 — Jeanne, Jeanne, Jeanne... — zatrzymał wtedy na mnie swój wzrok i rzeki ironicznie: — Cóż to, masz zamiar uczyć się francuskiego? Udawał, że go to wcale nie obchodzi, widziałam jednak, że czuje się nieswojo. Miałam wrażenie, że i jemu coś to imię przypomina, ale tak samo jak ja nie wie, gdzie już mógł je słyszeć. Może tak miała na imię jego partnerka z jakiegoś filmu? Z „Ostatniego tanga w Paryżu"? Nigdy go o ten film nie pytałam, nie pytałam z tych samych powodów, dla których tak ostro zareagowałam na opowieść o uwalanych gnojem butach. Jan napisał w liście, że Marlon grał tam człowieka skończonego psychicznie, kogoś kompletnie skłóconego ze światem. Nie chciałam więc pytać o ten film, dosyć miałam takiego kina, rozgrywało się ono tu, w tym domu, przez wiele lat, ponure kino, w którym występowało tylko trzech aktorów i statysta. Statystą był oczywiście geometra, do którego tak nie pasował ten zawód, o wiele lepiej brzmiało po prostu „chłopak", a jednak było w tej absurdalnej nazwie coś fascynującego, jakiś ukryty sens. Zjawił się przecież tutaj, w tym domu, abym nauczyła się skrupulatnie dawkować swój ból, swoją samotność, rozpacz i upokorzenie. Wszystko to pojawiało się w równych odstępach czasu, jak w zegarku, jak odmierzane ręką geometry. Udało mi się nie spytać go o ten film, a on nigdy nie opowiadał o swojej pracy, była to jakby niepisana umowa między nami. Tak więc wykorzystałam niepewność, z którą odnosił się do mojego „Jeanne", wykorzystałam to i zaczęłam mówić do niego po imieniu. Oczekiwałam awantury, a nawet tego, że mnie uderzy, ale uśmiechnął się tylko tym swoim zagadkowym uśmiechem. Weszłam do łóżka i naciągnęłam wysoko kołdrę; byłam zziębnięta, od okna ciągnął chłodny prąd, bo śnie^ nie otulał domu na wzgórzu, tutaj śnieg przynosił z< sobą tylko wilgoć i zimno. Leżeliśmy blisko siebie, a ja 118 poczułam nagłą ochotę do zwierzeń. Opowiedziałam mu historię ślicznej Nastki, bo wydawało mi się, że to nas zbliży. Podświadomie czułam, że tym razem nie będzie już taki cyniczny, że nie odniesie się do tej sprawy tak bezwzględnie jak wtedy w drodze do lasu. Nie pomyliłam się, przeczucia mnie nie zawiodły, nie był ironiczny, rzekł tylko: — Niezłe. Byłam rozczarowana, „niezłe", centralna sprawa mojego życia i tylko tyle. Oczekiwałam, że po tej wizji, po tym dowodzie, jak nietrwałe, jak złudne jest życie, jak złudna i nietrwała jest nadzieja ze swoimi rekwizytami w postaci welonu i białej sukni, on zrozumie. Zrozumie, że my oboje jesteśmy dla siebie ocaleniem. Ocaleniem przed czym? Przed nadzieją... Chciałam coś takiego właśnie powiedzieć, ale wydało mi się to płaskie. To przecież nie to, to wcale nie to. Nastka wyszła na ganek, zbiegła po schodkach i zaraz potem umarła. Jakby nigdy nic, /.biegła z ganku po śmierć, po bezwład, po zgniliznę. Jej nogi lekko jak w tańcu zeskakiwały z wysokich schodków ganku... — Opowiedz mi o sobie — poprosiłam nagle, twarz Nastki stanęła mi przed oczami tak realna i żywa, że mnie to przestraszyło. Jej oczy były na wprost moich oczu, blisko, tuż, mogłam zauważyć, że jedna z rzęs -idwinęła się i dostała pod powiekę. Mrugała szybko, a w kąciku oka zebrała się kropelka, która stoczyła się potem po policzku. Chciałam odgonić od siebie tę twarz; li; twarz, której już nie było. Oko mrugało — łza spływała po różowej, gładkiej skórze, a przecież skóry też I Już nie było. — O sobie mam mówić? — Tak, tak, o sobie — podchwyciłam błagalnie. Jhciałam jak najszybciej pozbyć się Nastki. — W tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku yłem na Kubie, to taka tam sobie wysepka, no więc znalazłem się na Kubie i tam złapałem cholerną infekcję, po której mam teraz prostatę jak piłka tenisowa. Jak wiesz, specjalnie mi to nie przeszkadza, ale dzieci mieć nie mogę. — Nie opowiadaj mi tego — rzekłam cicho. — Tego nie, więc co? Dobrze, zacznijmy od początku. Matka moja była to biedna kobieta, no cóż, miała skurwiela i pijaka za męża, sama zresztą też piła, raz nawet rozebrała się przy ludziach do naga i wsadzili ją za to do paki... — Przestań — nie chciałam dopuścić, aby to osiągnięcie, to nasze obok siebie leżenie było znowu tylko jedną z wielu nieudanych prób, jakie czyniłam, aby do niego dotrzeć, aby dostać się pod pancerz, którym się ode mnie odgradzał. Bo on był i zarazem jakby go nie było. Kiedy budziłam się, miejsce obok mnie było puste, nic, żadnych śladów, poduszka wygładzona, bez tego wgłębienia, kóre zwykle pozostawia głowa. Śmieszne, mając go przy sobie marzyłam, aby któregoś dnia po prostu zastać to wgłębienie w poduszce. Chciałam, aby było zwyczajnie, jak kiedyś z Janem. Jan... już o nim prawie nie myślałam. Nie pamiętałam jego twarzy, był teraz dla mnie bardziej chyba martwy niż Nastka. Dziwiłam się nawet, jak potrafiłam wymazać go ze swego życia, ją przecież widziałam tylko pół dnia, a Jan był tym człowiekiem, który mnie naprawdę dostrzegał, chciał ze mną rozmawiać i chciał mi tłumaczyć; tylko że jego nie słuchałam, to, co mówił, nie miało znaczenia, nie było ważne. Teraz Marlon był odpychający, mówił niedbale, każdy temat, którego się tknął, czynił szmatławym i brudnym, wszystko się w jego ustach dewaluowało, nawet takie ostateczne sprawy jak miłość i śmierć. A jednak nic nie pozostało z Jana, nic nie pozostało z mojego dawnego życia, teraz był on, Marlon. Przychodziły listy, czasami odpisywałam na nie, kilka słów, aby nie zaniepokoił się i nie zechciał wcześniej 120 wrócić. Oni nie mogli się przecież spotkać, to byłaby klęska. Oczekiwałam ciągle, że w moim życiu z Marlonem nastąpi nagły zwrot i potrafię wreszcie do niego dotrzeć. Przestanie być wtedy taki brutalny, któregoś dnia po prostu przytuli mnie, jak kiedyś Jan. Coś ludzkiego, normalnego, uśmiech, ciepły wiatr na twarzy, kiedy motor pędzi, a z tyłu na siodełku dziewczyna sdę uśmiecha. Jej kolorowa sukienka łopoce, odkrywa brązowe, opalone kolano. Patrzyliśmy za nimi z Janem, wyglądali na bardzo szczęśliwych, ona obejmowała go wpół, podbródek oparła na jego ramieniu. — Opowiedz mi o pierwszej randce z dziewczyną, jak to było — rzekłam, pewna, że tym razem musi to być przyjemne wspomnienie. — Umówiłem się z dziewczyną na mecz piłki nożnej, ale ojciec przedtem kazał mi wydoić krowę, bo matka jak zwykle siedziała w pace. Dziewczyna czekała, a ja ubrany już do wyjścia, w nowych butach poszedłem z wiadrem do obory i wziąłem się do dojenia. Spieszyłem się, ona tam na mnie czekała. Wsiadłem potem w samochód, w połowie drogi poczułem jakiś smród i zorientowałem się, że to śmierdzą moje buty całe uwalane w gnoju, zawróciłem więc... — Dosyć! — wrzasnęłam zatykając uszy rękami i wyskoczyłam z łóżka. Byłam już na korytarzu, gdy dobiegły mnie jego ostatnie słowa: — ...i nie spotkałem się z nią więcej. ...czarna woda przyciągała mnie, obiecywała coś i roiła, jak zahipnotyzowana patrzyłam w głąb, gdzie wypływa spod pękniętej, rozłupanej na dwoje jak skorupa orzecha, jak ludzka czaszka tafli lodu. Tego dnia nie było lekcji i zostałam w domu, ale matka zawołała mnie i wyciągając w moim kierunku białą kopertę rzekła: — Zaniesiesz ten list! 121 Wiedziałam, do kogo był list, i bardzo nie chciałam go zanosić. Chłopak, odkąd .wyprowadził się z domu na wzgórzu, udawał, że mnie nie zna, że mnie nie poznaje. Mieszkał teraz w osiedlu i często spotykałam go w drodze do szkoły. Odwracał zawsze głowę w inną stronę, wyraźnie nie chciał mieć ze mną nic wspólnego. Nie mogłam tam iść. ¦— Może wrzucę list do skrzynki — spytałam cicho. •— Nie — rzekła twardo matka. — Listonosz po południu też roznosi pocztę... ¦— Nie — powtórzyła. Patrzyła na mnie wrogo, lekko skośne oczy zwęziły się jeszcze bardziej, co nadawało jej twarzy zupełnie obcy wyraz. Nie patrzyła na mnie teraz jak matka, ale jak przeciwnik badający słabe miejsca, które mógłby zaatakować. Chciała mnie pokonać, zmusić do uległości i uczynić ze mnie posłańca. W tamtym momencie to było dla niej najważniejsze, ja się nie liczyłam, wyczytałam to w tych zwężonych, zimnych oczach. Wyrwałam list z jej ręki i nie oglądając się za siebie wybiegłam. Była druga połowa marca i nikt już nie wybierał drogi przez jezioro, bo mówiło się, że lód zaczyna „chodzić", miałam jednak szczęście i spotkałam na drodze furmankę, która podwiozła mnie do samego osiedla. Chłopaka nie było jeszcze w domu, usiadłam więc na ławeczce i kreśliłam esy-floresy na ziemi, na której nie było już śniegu. Potem zaczęłam rysować kota, miał to być kot z podniesionym ogonem, kot zwycięski, podobny do tego, który odwiedzał mnie nocą w domu na wzgórzu, ale rysunek ciągle mi nie wychodził, ścierałam go niezadowolona i zaczynałam rysować na nowo. W ten sposób przegapiłam nadejście chłopaka i zauważyłam go dopiero, gdy mnie już wyminął i wbiegał na schodki domu. — Proszę pana — zawołałam za nim. 122 Odwrócił się w moją stronę z nieukrywaną niechęcią. — Mam dla pana list od mojej mamusi — powiedziałam „mamusi" i sama się zdziwiłam, bo przecież nigdy jej tak nie nazywałam, zawsze była w moich myślach „matką", a zwracając się do niej omijałam to słowo, trudno mi teraz powiedzieć dlaczego, jakoś tak nie pasowało ono do panujących między nami stosunków. Wtedy jednak chciałam wynagrodzić jej wyraz twarzy chłopaka, ten wyraz lekceważenia, z jakim przyjmował z moich rąk kopertę, którą potem niedbale wsunął do kieszeni. — Niech pan przeczyta — powiedziałam z prośbą w głosie. — Mamusia czeka na odpowiedź. Ale wzruszył tylko ramionami i wszedł do domu zamykając mi drzwi przed nosem. Wpadłam za nim do sieni: — Czytaj — krzyknęłam uważając, aby się nie rozpłakać — czytaj albo dam ci w ryja! Silnie mnie odtrącił, że się zatoczyłam i oparłam plecami o ścianę, z której z hałasem zaczęły spadać zawieszone tam przetaki i sita. — Ty! — rzekł ze złością. — Ty, powiedz swojej matce, aby się wreszcie odczepiła, jest ode mnie prawie dwadzieścia lat starsza... — a potem ciszej dodał: — Śmieją się ze mnie. Odszedł, a ja stałam tak nie wiedząc, co mam ze sobą zrobić, matka przykazała mi nie wracać bez odpowiedzi, po namyśle jednak postanowiłam nie czekać. Szłam wolno, nie myśląc o niczym, zatrzymywałam się, gapiłam na ptaki, chwilę pobawiłam się z psem, wałęsającym się po osiedlu kundlem, wreszcie zatrzymałam się pośrodku drogi i zaczęłam wiercić obcasem dziurę w piasku. A potem pędem puściłam się w stronę jeziora, tylko chwilę się zawahałam i weszłam na lód. Byłam 123 już na środku, kiedy tafla rozsunęła się jak kurtyna i woda rozpoczęła swój spektakl. Uwodziła mnie, wdzięczyła się, obiecywała coś, wyraźnie zapraszała, abym wzięła udział w tej grze, czarna woda mnie przyciągała... Złapałam oburącz wazon stojący na kominku i z pasją rzuciłam nim o ścianę, rozbił się na drobne kawałki, a jeden z nich boleśnie ugodził mnie w nogę. Gwałtowny szloch jak ciężka kula uwiązł w gardle, szlochając pobiegłam z powrotem do sypialni. — Nie chcę — wrzasnęłam — nie potrzebuję, abyś opowiadał mi bzdury o matce pijaczce i butach w gnoju. Wypraszam sobie, nie jesteś tu po to... Po co więc? Po co? Dlaczego zawiesiłam tę fotografię nad łóżkiem? Jaki był tego powód? Dzisiaj wiem, co mnie w tej twarzy pociągnęło. To był spokój. Spokój malujący się w oczach, brwiach, szlachetnie zarysowanym nosie, a nawet ustach trochę jakby zamazanych. Ta niezwykła doskonałość szczegółów, te niepowtarzalne rysy tworzyły harmonię, i to mnie pociągało. Najbardziej potrzebowałam wtedy spokoju, od którego tak byłam daleko. Co wieczór kwadrans po dziewiątej wstępowałam na schody i otaczał mnie świat groźnych, powodujących skurcz serca dźwięków spoza okna: skrzypiały pnie, wiatr zawodził jękliwie lub z wściekłością łomotał we framugi okien. W każdym kącie pokoiku na górce czaiło się zniszczenie i śmierć. A fotografia, którą zawiesiłam nad łóżkiem, stanowiła jakby promień nadziei w tamtym świecie, w tamtym świecie nocy. A w ogóle to nie był nasz dobry dzień, kłóciliśmy się bez przerwy, raniliśmy siebie i nie patrzyliśmy sobie w oczy. W pewnej chwili zacisnęłam pięści i powiedziałam: — Jesteś skończony! — Po co te wygłupy? — odrzekł złym głosem, a ja pomyślałam, że tym razem jestem u siebie i bezbłędnie 124 trafię do biurka, w którym na dnie szuflady ojrn lc/.y mały damski rewolwer. Bez słowa przeszłam do unhiiu'-tu, ukryłam rewolwer w dłoni, a potem wróciłam do stołowego. On trzymał w ręku szczura, nie wiem, skąd go wziął. Trzymał zdechłe zwierzę za ogon i udawał, te chce je pożreć. — Co tak wybałuszasz oczy ;— zachichotał — zdechłego szczura nie widziałaś? W tym mieście jest więcej szczurów niż ludzi. Bredził. Jakie miasto? Jakie szczury? Tu nigdy nie było ani szczurów, ani myszy, nie trzymaliśmy nawet kota, nie był potrzebny. Powiedział jeszcze coś obraźli-wego, a potem zaczął drażnić mnie tym szczurem podsuwając mi go pod nos. Tuż naprzeciw twarzy miałam wstrętną, spiczastą mordkę zwierzęcia, jego szkliste, paciorkowa te oczy i drobne, żółte, wyszczerzone w moim kierunku zęby. Tego nie mogłam już znieść. Głośno, aż zawibrowało mi w uszach, rzekłam, a raczej wykrzyknęłam: — Jeanne! Miałam nacisnąć spust, kiedy skądś z wysoka, z pieca albo nawet spod sufitu coś z hałasem runęło pomiędzy nas. Odskoczyliśmy przestraszeni, a on upuścił szczura. Nie wierzyłam własnym oczom: to był kot, mój kot... Ze spokojem ujął szczura w zęby i majestatycznie zadarłszy ogon opuścił pokój. Po długiej chwili odważyłam się spytać: — Czy ty widziałaś tutaj k..kota? — Widziałem — odparł. — Daj i mnie zapalić — rzekłam ciągle jeszcze oszołomiona. A więc kot był naprawdę, matka i Jan nie mieli racji wmawiając mi, że sama go sobie wymyśliłam i że istnieje on tylko w mojej wyobraźni. Tej nocy przyśnił mi się znów sen z windą. Mijając 125 I' i: I piętra, zamknięta w drucianej klatce, widziałam, jak biegnie przygięty do przodu. Jego długie, silnie umięśnione nogi poruszały się sprężyście pod cienkim materiałem spodni. Potem straciłam go z oczu, otoczył mnie mrok, jakby winda zatrzymała się pomiędzy piętrami. Gdzieś ze ściany wysunęła się wąska dłoń, coś w niej błysnęło, potem, kiedy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, mogłam rozpoznać, że to pęsetka. Tą pęsetką dłoń zaczęła wyjmować z moich dziąseł czarne, ruchliwe żyjątka przypominające małe karaluchy. Błyskawicznie umykały na boki po drucianych prętach kabiny. Winda poruszyła się i zachybotała, a jedno z żyjątek oderwało się od ściany. Wtedy zobaczyłam, że to tylko kropla wody. Spływała wzdłuż mojego ramienia znacząc sobą czarny ślad. Jechałam dalej, ale schody były puste, nikt już po nich nie biegł. To samo piętro, te same drzwi, przedpokój, salon. W głębi stara, orzechowa komoda, z której wtedy wyjęłam rewolwer. Ten rewolwer... chciałam z niego strzelić, a może nawet zrobiłam to. Tak, przecież on leżał zwinięty jak embrion. Wtedy nadpłynęła chmura, widziałam na jasnym tle nieba tę chmurę i on pod nią leżał. Tylko ta chmura i on. Ale skąd chmura? Przecież strzelałam w pokoju, w lustrze widziałam jego plecy, jasne włosy zawijały się nad karkiem. On wtedy nie upadł od razu, przeszedł na taras i tam osunął się na ziemię obok dużej donicy. Rósł w niej kwiat-drzewo, jeden z korzeni zawinął się jak pętla i wystawał, przypominał duży palec u nogi. Dni płynęły teraz bardzo wolno, prawie nie schodziłam na dół do miasteczka. Żyłam z zapasów w spiżarni. Nie rozpalałam pod kuchnią, wystarczyły mi suchary i sucha wędlina. Nie było także normalnych posiłków przy stole, osobno chodziliśmy do spiżarni i tam jedli- 126 I śmy w pośpiechu, na stojąco. Rytuałem natomiast stało się picie whisky, a kiedy skończyła się — wina. Któreś z nas schodziło z dzbankiem i przynosiło je z piwnicy. Siedzieliśmy zwykle w stołowym ze szklaneczkami w rękach i piliśmy. Zawsze chciałam mówić do niego o matce, prowadziłam nie kończące się monologi, na które on nigdy nie reagował, lekceważył to, co mu opowiadałam. Cierpiałam bardzo, bo właśnie z nim chciałam mówić o niej. ...raz jeden wzięła mnie ze sobą do miasteczka, nie pamiętam, ile mogłam mieć lat, musiałam być mała, bo ona trzymała mnie za rękę. Zaprowadziła mnie do kościoła. Ludzie stali w ławkach modląc się głośno, a potem śpiewali i organy grały. Matka klęczała, widziałam jej profil. Sczesane ze skroni włosy związane były w tyle głowy aksamitną tasiemką. Pamiętam dokładnie, jak wyglądała ta tasiemka, była ciemnobordo-wa, pokryta drobnym meszkiem, w kilku miejscach meszek przetarł się i świeciły tam smutne łysiny. Pochyliła głowę, a potem ukryła twarz w rękach. Przez skórę na skroniach przeświecały drobne, sinoniebieskie żyłki... — Miała bardzo delikatne skronie — mówiłam gorączkowo — całe były pokryte siateczką żyłek. Uśmiechnął się z politowaniem. — I jadła dziwnie, jak zwierzątko. Usta prawie się jej nie otwierały, gdy podnosiła do nich łyżkę. Ona jadła, jakby jej tak naprawdę przy stole nie było — ciągle się uśmiechał — zawsze była skurczona i mała nad talerzem. ...kiedy wyszłyśmy z kościoła, wzięła mnie znowu za rękę, skronie jej uniosły się teraz wysoko, tak daleko ode mnie. Bardzo mnie to zdenerwowało, więc zaczęłam beczeć. — Cicho bądź, to ci kupię lemoniady — powiedziała. Poszłyśmy teraz na niedzielny kiermasz w rynku. 127 Pomiędzy budami pełno było ludzi, gadali głośno, śmiali się. Jakaś kobieta podeszła do matki i uściskała ją. — Co tam porabiasz, Marychna? — spytała życzliwie. Matka rozmawiała z kobietą, a ja patrzyłam na nią i myślałam, że wygląda młodo. Włosy miała przewiązane tasiemką jak dziewczynka. Zawsze była zamknięta i milcząca i trudno było określić, jaka jest naprawdę. Tej niedzieli rozmawiała wesoło z nieznajomą, a potem kupiła mi lemoniady. Piłyśmy z papierowych kubków, a ona spytała: — Smakuje? Skinęłam głową. — Lemoniada ma ładny smak, prawda? — jej oczy zmieniły się w dwie kreski, usta nadal były poważne, ale oczy zwęziły się i powędrowały ku górze. Byłam szczęśliwa... Męczyło mnie jego milczenie. Chciałam rozmawiać, chciałam dzielić się tym wszystkim, co się we mnie kłębiło, ale on tylko uśmiechał się ironicznie. Ten uśmiech, który na fotografii był zagadkowy, teraz przemienił się w kpiący. On kpił, ze mnie i z niej. Nie mogłam tego znieść. Zerwałam się i narzuciwszy płaszcz wybiegłam z domu, chociaż na chwilę chciałam znaleźć się wśród ludzi. Kropił deszcz, a droga była rozmiękła i pokryta tłustymi kałużami. Zaczęły się wiosenne roztopy, wkrótce z trudem tylko będzie można dostać się do miasteczka. Zastanawiałam się, czy nie zrezygnować z tego brnięcia w lepkiej glinie i nie pójść na osiedle, ale przyszła myśl, że przecież nie mam tam nikogo, z kim mogłabym porozmawiać, w miasteczku też nikogo takiego nie miałam, ale mogłam chociaż pospacerować po rynku. Szłam więc jedną z głębokich kolein uważając, aby się nie pośliznąć i nie upaść w błoto. Daleko u stóp wzgórza widać było plamę światła: miasteczko. Prawie nic nie wi- 128 działam i tylko ten jasny punkt w dole wskazywał mi drogę. Kiedy dotarłam wreszcie do pierwszych zabudowań, miałam zupełnie przemoczone nogi. Drżałam z zimna, postanowiłam więc pójść „do Żyda" i napić się wódki. Knajpka mieściła się w starej, przedwojennej kamieniczce i tylko z nazwy była lokalem, w rzeczywistości był to brudny, ciasny pokój z trzema stolikami pokrytymi ceratą i prostokątnym bufetem z lewej strony od wejścia. W rogu stała beczka kiszonych ogórków i w całym pomieszczeniu czuć było kwaśną woń. Właściciela nie było, obsługiwała jego żona: koirpu-lentna niewiasta o zbyt dużych piersiach i zniekształconej tarczycą szyi. Patrzyła na mnie z nieukrywaną niechęcią, wyraźnie dając mi do zrozumienia, że nie jest to miejsce dla kobiet. Nie przejęłam się tym jednak i kazałam podać sobie do stolika setkę wódki. Wódka rozgrzała mnie i poprzedni zły nastrój minął. Mogłam już teraz wracać do domu. Tuż za rogatkami miasteczka spotkałam go. Był starannie ubrany, miał na sobie ciemny garnitur, czystą, białą koszulę i krawat. Patrzyłam, jak idzie głęboką, gliniastą koleiną w cienkich lakierkach, i nagle pomyślałam, że wygląda śmiesznie, jak w przebraniu. Lew w obroży. Wybuchnęłam śmiechem. — Co cię tak ubawiło? — spytał podejrzliwie. -Ty! — Uważaj, siostro — odrzekł ze złością, nie przejęłam się jednak. Nie bałam się go, stracił nagle całą swoją, nade mną władzę. Wyglądał tak nieciekawie. Star-szawy facet, z mocno przerzedzonymi włosami, z workami pod oczyma i wydatnym brzuchem. Jak mogłam uważać kiedykolwiek, że jest interesujący? Może kiedyś, gdy był dużo młodszy, na tamtej fotografii. Teraz nic już z tego nie pozostało. Ratowała go jeszcze ta nonszalancja, ta niedbałość, z którą traktował wszystko. Ale to była poza, zasłona dymna. Zdeikionsjpirował się » - Moje życie... 129 teraz brnąc w garniturze i cienkich butach po gliniastej , pełnej głębokich kałuż drodze. Nie wiem, co się stało, zamyśliłam się, widziałam w wyobraźni rzędy kwitnących jabłoni i grusz. Sad pachniał, tylko sad może tak pachnieć — trochę słodko, trochę mdło. On tam był. Siedział obok katafalku, na którym spoczywały zwłoki młodej kobiety. Siedział zgarbiony, palił papierosy. W jakiejś chwili odwrócił się w moją stronę i rzekł: — Jestem wdowcem, ten hotel należy do mnie, możemy sprzedać go i wyjechać razem z Paryża, z tego miasta szczurów... Ona na katafalku z uszminkowaną twarzą i przyklejonymi rzęsami, jej suknia pachnie sadem... Dlaczego on mówi o Paryżu? Przecież hotel stał przedtem w w miejscu, gdzie jest ta luka w rynku. Żaden Paryż, to było nasze miasteczko. A teraz otacza go sad, sad pachnie słodko i mdło... zapach sadu wpada przez otwarte okno do hotelowego pokoju,.gdzie stoi katafalk. Ocknęłam się nagle na błotnistej drodze w stronę wzgórza, przed sobą miałam jego złą twarz: — Twoja matka — krzyczał — to była zwyczajna kurewka, bezwzględna i pozbawiona skrupułów. Wyszła za starego, bo chciała wygodnie żyć... ...czarne krople wody na odsłoniętych udach matki... — Nic o niej nie wiesz, nie możesz wiedzieć! — krzyknęłam. — Wiem więcej, niż ci się wydaje. Jej wystarczyły tylko spodnie. Nic, tylko spodnie, tylko spodnie się dla niej liczyły naprawdę. ...bezwstydnie rozebrany do pasa siedział na łóżku o mosiężnych gałkach, a ona stała odwrócona tyłem do okna, jej włosy połyskiwały, w słońcu wyglądały jak płomień... — Jesteś pajac! — krzyknęłam. — Spójrz tylko, jak 130 śmiesznie wyglądasz w tym garniturku. Maił gruby brzuch i cienkie nogi, kto teraz nosi takie wąfkie nogawki u spodni? Już dawno wyszły z mody. Nie dał się jednak zakrzyczeć, ujął mnie silnie zu ru-miona i mówił dalej patrząc mi prosto w oczy: — Sama wiesz, że mam rację. Powinnaś plunąć na tamto. Nie warto, ona była małą kurewką. Nie kochała ciebie, nie kochała nikogo. Latała do niego na osiedle i skamlała pod oknem jak suka, wiesz dlaczego? Próbowałam wyrwać mu się, ale trzymał mnie mocno. Mówił ciągle o niej, mówił straszne rzeczy, delektował się tym, że może mnie tak bezkarnie ranić. — ...ludzie litowali się nad tobą, kiwali głowami, byłaś zaniedbanym dzieckiem. ...któregoś dnia babka przyszła na wzgórze, wybrała czas, gdy ojciec był w sądzie. Siedziały z matką w kuchni przy stole i rozmawiały. Stanęłam w drzwiach. Obie odwróciły głowy w moim kierunku, twarz matki natychmiast się zamknęła, a babka uśmiechając się rzekła: — A chodźże tu, niech no ciebie obejrzę. Wyrosłaś! I przynieś kawałek grzebyczka, to ci uczeszemy włoski, bo całkiem stargane są, musi od biegania po wietrze. Miała dobrą, pomarszczoną twarz i wodniste oczy bez wyrazu. Na przedzie brakowało jej zęba, mówiąc wciągała powietrze jak świstak. Obok siedziała ona, nie patrzyła na mnie, ale gdzieś ponad moją głową, w okno... — Daj spokój, zostaw to wszystko, ten gnój... Wyrwałam się wreszcie, uklękłam i zanurzyłam twarz w rozmiękłej glinie. Czułam, jak chwyta moje włosy i jak je wciąga. Brudna, mętna woda wlewała mi sio do ust i nosa, chciałam wcisnąć się w nią jak najgłębiej. Nic więcej nie pamiętam, nie pamiętam, w jaki sposób znalazłam się w domu, kto mnie rozebrał i po- 131 łożył do łóżka, ja sama czy on. Od tamtego dnia już nigdy z nim,nie mówiłam o niej. Siedział pod ścianą milczący i zamyślony, wyglądał jak po nie przespanej nocy. Miał na sobie tylko spodnie i podkoszulkę, włosy sterczały mu nad czołem jak przerzedzona szczecina. Obok niego wprost na podłodze leżał krążek żółtego sera, kawałek paryskiej bułki i nóż. Chciałam spytać, dlaczego siedzi tak wprost na ziemi, ale wtedy zadzwonił telefon. Ostry dźwięk dzwonka wdarł się w ciszę domu i rozszedł się echem po wszystkich pokojach. Telefon dzwonił, a ja stałam pośrodku stołowego i patrzyłam pytająco na Marlona. — Odbierz — powiedział. Posłusznie przeszłam do gabinetu. :— Halo — rzekłam niepewnie. — Czy to numer trzysta pięćdziesiąt jeden? — spytał kobiecy głos. — Nie wiem — odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Nie pamiętałam numeru telefonu, przecież nigdy dotąd z niego nie korzystałam. — Wzgórze? — zapytała teraz telefonistka. — Tak. — Chwileczkę. Będzie rozmowa z Nowym Jorkiem. Było to tak nieoczekiwane, że nie mogłam zebrać myśli. Co powinnam zrobić? Odłożyć słuchawkę? Nie, teraz było już na to za późno, zresztą telefon zadzwoniłby ponownie, i zamiast mnie on mógłby go odebrać. Tylko jak mam rozmawiać z Janem, kiedy w drugim pokoju jest on? W słuchawce odezwały się silne trzaski, a potem dobiegły mnie strzępki obcojęzycznych rozmów, wreszcie gdzieś z bardzo daleka usłyszałam głos Jana. — Co się z tobą dzieje? Dlaczego ostatnio tak dziwacznie piszesz do mnie? Jestem niespokojny. Dopro- 132 wadziłaś do tego, że musiałem wykosztować się na tę rozmowę... Głos Jana rozpłynął się we wzmagającym się szumie, a potem odezwała się telefonistka: — Proszę nie odkładać słuchawki. I znowu Jan: — Dlaczego mieszkasz na wzgórzu, czy pogodziłaś się z ojcem? Teraz dopiero uświadomiłam sobie, że nie napisałam Janowi o śmierci ojca. Chciałam zawiadomić go, ale nie mogłam się na to zdobyć, nie mogłam pisać o śmierci. Zwlekałam z tym, a potem pojawił się Marian i o wszystkim zapomniałam. — Ojca tu nie ma — rzekłam speszona. — Jak to nie ma? ;— Mieszkam sama. — Słuchaj — zdenerwował się Jan — muszę już kończyć, masz zaraz usiąść i napisać do mnie jak człowiek, bo to, co ostatnio od ciebie otrzymuję... nie wiem, jak to nazwać. Wczoraj przyszedł od ciebie list, w którym napisałaś pośrodku kartki: „Obudziłam się, a cały ogród tonął w bieli". Tylko tyle masz mi do powiedzenia, że na wzgórzu spadł śnieg? Z ulgą odłożyłam słuchawkę. Nigdy Jan nie był taki napastliwy jak teraz przez telefon. I znowu nie powiedziałam mu o śmierci ojca, może dlatego, że się tak na mnie złościł. Bardzo nie lubię, kiedy ktoś podnosi głos. Natychmiast zamykam się w sobie. I co mam powiedzieć Marlonowi, gdy mnie spyta, od kogo był telefon? Przecież nie mogę powiedzieć, że to był mój mąż. Niepotrzebnie powiedziałam przez telefon, że mieszkam sama. Mógł poczuć się dotknięty, że się go wyparłam. Lepiej już było nic nie mówić. Pełna niespokojnych myśli weszłam do stołowego, on ciągle siedział pod ścianą. Nie pytał o nic, nawet nie spojrzawszy na mnie rzucił: 133 — Przynieś mi masło z kuchni. Znowu byłam uległa. Zachowywał się tak samo jak przedtem wyzywająco i tak samo był niedbale ubrany, nie nosił już garnituru i cienkich lakierków. Brzydziłam się takim sposobem bycia, brzydziłam się brutalnością, a jednak znajdowałam w nim rzeczy, które mnie fascynowały i przyciągały jak magnes. Nigdy nie wiedziałam, co myśli, co czuje. Nawet nie był ciekaw, z kim rozmawiałam przez telefon. Był dla mnie zagadką i za to go kochałam. Każde nasze zbliżenie fizyczne było nowe, zaskakiwało i przynosiło nieoczekiwaną rozkosz. Wiedziałam, że osiągam pełnię, że niczego nie może być więcej, że niczego już nie ma dalej. Czasami, gdy leżeliśmy razem, pojawiała się twarz Jana, jak w siatce pajęczyny. Mrużył oczy, bo cieniutkie nitki wplątywały mu się w rzęsy. Nie wiedziałam, dlaczego tak go widzę, nie zastanawiałam się nad tym, było mi dobrze. Nie potrzebowałam Jana, nie czekałam na niego, moje życie osiągnęło zenit i wcale nie chciałam iść dalej. — Idź wreszcie po to masło! ...myła się w łazience. Zawołała na mnie, potrzebny jej był suchy ręcznik. — Przynieś z szafy ten wiśniowy w pasy. Stanęłam w progu. Matka pochylona nad wanną wysoko unosiła ręce starannie opłukując prysznicem włosy. Poniżej jej ramienia miękko rysowała się biała pierś. Jak zahipnotyzowana wpatrywałam się w nią. — Idź wreszcie po ten ręcznik! Podeszłam bliżej. Zapragnęłam nagle, aby matka pozwoliła mi przytulić się do niej, czułam, jak jest ciepła i miękka. Miałam ją tuż przed oczami, wystarczyło tylko trochę się pochylić... Ale nie mogłam matki prosić, uklękłam więc przy jej nogach i opierając czoło o krawędź wanny wybuchnęłam płaczem... Teraz też płakałam, a on kazał powtarzać mi niezro zumiałe, budzące lęk zdania: 134 I -— Cudowna rędzino, świątynio wszystkich dobrych i cnotliwych obywateli, komoro tortur, w której giną dzieci nie umiejące jeszcze kłamać, gdzie trzeba się u-giąć, jeżeli nie chce się być złamanym, gdzie nie ma wolności, gdzie panuje skrajny egoizm... ...Matka pochylona nad wanną, jej biała, miękka pierś... Gdyby pozwoliła mi wtedy przytulić się do niej, mi pozwoliła... ale ja wtedy o to nie poprosiłam. Obudził mnie szelest, jakby szuranie, jakby czyjeś kroki. Ktoś musiał być na strychu. Od okna ciągnął chłód i poczułam, jak powleka mnie gęsia skórka, wsunęłam się głębiej pod kołdrę. Wtedy spostrzegłam, że jestem sama. Marlon? Czy to on chodzi na górze? Nie, to nie mogły być ludzkie kroki. Stąpanie przypominało chrobot pazurów. Potem dobiegło mnie ciche miauczenie. Kot! Był zamknięty na strychu i nie mógł się stamtąd wydostać. Postanowiłam pomóc mu. Postanowiłam przewalczyć paniczny lęk przed ciemnymi schodami. On mnie potrzebował. Zapaliłam świeczkę i wyszłam na korytarz. Przywitała mnie ciemna czeluść wznosząca się ukosem ku górze, stopnie, ostre, wyszczerzone przeciw mnie zęby. Kot miotał się miaucząc coraz głośniej. Słyszałam, jak skacze na ściany, aż tutaj dobiegał ostry chrzęst dartej tapety. — Zaczekaj, już idę — zawołałam i echo poniosło po i łomu mój zwielokrotniony głos. Stałam u progu schodów i nie miałam odwagi na nie wstąpić. Nie potrafiłam pokonać strachu, w nocy na górze słychać było prze- ież wszystkie szmery spoza okna. Zrobiłam jeszcze je--l<'n wysiłek, aby przemóc się i wejść tam, ale wtedy ;asła świeczka. Upuściłam ją na ziemię i jednym sko- icm znalazłam się przy drzwiach sypialni. Nie chcia-i m nic słyszeć. Starałam się nie myśleć o kocie, imkniętym, osaczonym. Może tak samo jak ja oba- 135 wiał się ciemności, może tak samo jak mnie przerażały go złe, mętne szyby w oknach i jak ja bał się złowrogiego skrzypienia topól. Nie myślałam o tym, gdzie mógł pójść Marlon, tam na górze działo się coś strasznego. Coś strasznego działo się też we mnie, czułam, że sprzeniewierzyłam się przyjacielowi, że opuściłam go w złej, okrutnej chwili. Rano strych był pusty. Kot poszedł sobie, musiał znaleźć jakąś szczelinę w dachu i tamtędy wydostać się na zewnątrz. Schodząc na dół zauważyłam, że wieszak w korytarzu jest także pusty. Nie było na nim płaszcza koloru wielbłądziej sierści, a przecież jeszcze wczoraj wisiał tam. Popielniczki pełne niedopałków po gauloisach, porozstawiane wszędzie szklanki z nie dopitą whisky? Wszystko zniknęło. W pośpiechu narzuciłam chustkę na ramiona i wybiegłam z domu. Nie wiedziałam, gdzie go szukać, a właściwie wiedziałam — w parku. Było to przecież jedyne miejsce, gdzie mogłam go jeszcze spotkać. Skrzypnęła ciężka furta i owionął mnie chłód skradający się skądś z głębi alei. Byłam już niedaleko mojej ławki, gdy między drzewami mignął cień, a potem zobaczyłam mężczyznę w palcie koloru wielbłądziej sierści. Pobiegłam za nim. Palto coraz szybciej migało w labiryncie alejek, pojawiało się i nikło, a ja goniłam je. Wołałam przy tym: — Paul, Paul! — nie wiem dlaczego „Paul", przecież to mógł być tylko Marlon. Mężczyzna ani razu się nie zatrzymał ani nie obejrzał, a potem nagle rozpłynął pomiędzy drzewami. Przez pewien czas oka promieni słonecznych, które zdołały przedrzeć się przez gęste liście, brałam za palto Marłona, ale kiedy podbiegłam bliżej, dostrzegłam swoją pomyłkę. Błąkałam się tak po parku nawołując i oczekując odpowiedzi, nie było jej. I dlaczego wołałam ciągle „Paul", nie potrafiłam tego wyjaśnić, tak samo jak mojego snu, w którym wołałam „Jeanne". Czy te imiona 136 miały ze sobą coś wspólnego? Co się za nimi kryło? Dlaczego używałam ich nie wiedząc, czyimi naprawdę są imionami. Kręciłam się w kółko nie mogąc znaleźć odpowiedzi, jeszcze raz pobiegłam za zwodniczą rudawą plamą, która pojawiła się pomiędzy drzewami i przesuwała się coraz dalej i dalej, dotarłam wreszcie do niej, aby stwierdzić, że jest tylko zwykłym słonecznym okiem. Może tego mężczyzny w ogóle tu nie było? Może cały czas pojawiały się tylko te przebijające przez liście promienie słońca? Zrezygnowałam z dalszego pościgu i zawróciłam w stronę furty. Szłam ulicą ze spuszczoną głową, nie chciałam bowiem patrzeć na ludzi, którzy mnie mijali. Tu, w miasteczku, czułam się bardziej jeszcze samotna niż na wzgórzu. Nagle na chodniku dostrzegłam cień, cień sylwetki bardzo podobnej do... Uniosłam głowę. Płaszcz koloru wielbłądziej sierści mignął mi w wejściu do kościoła. Odsunęłam ciężkie drzwi z żelaznymi okuciami i weszłam do wnętrza. Przywitał mnie półmrok, gdzieś z daleka, od strony witraży wznoszących się tuż za ołtarzem kolorem czerwieni i czerni, ciągnął chłodny prąd powietrza i poczułam się nagle zziębnięta. Rozglądałam się, ale nigdzie nie mogłam dostrzec charakterystycznego koloru płaszcza. W kościele nie było nikogo. Zrobiłam kilka kroków w stronę bocznej nawy i przystanęłam naprzeciw kamiennego, przypominającego stolik na jednej nodze, naczynia ze święconą wodą. Ponad nim wisiał duży krzyż z ciemnego drzewa. Chrystus miał wielkość dorosłego człowieka, zbolałą twarz, z półprzy-mkniętych oczu wypłynęły brudne krople, które zastygły na policzkach. Przez moment doznałam halucynacji. Wydało mi się, że ciało na krzyżu ożyło. Ręce przybite gwoździami do drzewa wyprężyły się, a potem zwisły jeszcze bardziej, głowa przechyliła się na bok. Cierniowa korona głębiej weszła w ciało i jak czerwone jagody 137 jarzębiny posypały się po włosach krople krwi. Ciężkie, opuchnięte powieki drgnęły. Oczy Chrystusa popatrzyły z góry wprost na mnie. Te oczy nie chciały już nikogo zbawiać, były tylko zmęczone. Trwało to ułamek sekundy, potem wszystko wróciło do normy i znowu miałam przed sobą gipsową figurę. Opuściłam nawę i zatrzymałam się pośrodku mrocznej sieni, zrozumiałam: to było przywidzenie, tak samo jak w parku, to nie jego płaszcz mignął w wejściu do kościoła. Na rynku spotkałam urzędnika z prezydium, który przypomniał mi p zbliżającym się terminie wyprowadzki z domu na wzgórzu. Znałam go od dawna, często widywałam go w dzieciństwie, pracował bowiem w sądzie jako protokolant mojego ojca. Nie zmienił się wiele od tamtego czasu, może trochę się tylko przygarbił. Patrzył na mnie jakoś dziwnie. — Czy się aby nie choruje? — spytał bezosobowo, pewnie nie wiedział, jak ma się do mnie zwracać. Kiedyś mówił mi po imieniu. — Trochę jestem niewyspana — odparłam niechętnie. Nie chciałam wdawać się z nim w rozmowę. Przestępowałam niecierpliwie z nogi na nogę, ale on wcale nie zamierzał się ze mną pożegnać. — Z przeprowadzką mogę pomóc, dam samochód ciężarowy i ludzi, tylko trzeba by wiedzieć, gdzie przewieźć meble? — Jeszcze o tym nie myślałam. Może wrócę do Lądowej , rzeczy można by złożyć u niej w piwnicy. — Ano, jak tak, to dobrze — wyraźnie ucieszył się. — To za jaki tydzień będzie można zaczynać, co? — Tak — rzekłam niepewnie. Znajoma sylwetka domu, otwarte okiennice, słońce w szybach werandy. Dom był już skazany. Tydzień, jeden tydzień pozostał nam obojgu. Oboje mogliśmy tylko spojrzeć wstecz, bo nie było już dla nas żadnej drogi. Obchodziłam pokoje na dole: jadalnia, gabinet ojca, 138 korytarz, kuchnia, ganek... Mój dom miał runąć. Podświadomie czułam, że mimo wszystko nie dojdzie do przeprowadzki. Było to zbyteczne. Po co miałam tam wracać? Pokój na poddaszu był już cieniem, tak samo jak był nim Jan. Jego twarz zatarła się i zniknęła z mojej pamięci. Czasami, bardzo rzadko, pojawiała się jeszcze blada, zamazana poza gęstą siecią pajęczyny. Nie mogłam rozpoznać rysów, czułam jednak, że to obraz Jana powraca do mnie tak zmieniony i daleki, oddzielony labiryntem drobnych, precyzyjnie utkanych nitek. Twarz znikała pierwsza, i tylko to koło symetrycznie przedzielone szprychami jedwabiu błyskało w słońcu. Było coraz bliżej, otaczało mnie, osiadało na moich rzęsach, włosach, wdzierało się do ust i nosa. Z wolna więziło moją twarz, szyję, ręce, a potem nogi. Czułam się skrępowana tą leciutką siecią i nie mogłam się z niej uwolnić, chociaż wystarczyłby jeden silniejszy ruch, aby zerwać przędzę, była przecież tak krucha i nietrwała. A jednak nie czyniłam tego. Nie czyniłam nic, aby uwolnić się z sieci, to ona mnie wyzwalała, to ona odchodziła pierwsza pozostawiając mnie słabą i bezwolną. Tydzień, jeszcze tydzień. Każdego wieczoru zachodzące słońce odbijało się w szybach werandy. Wyglądało tak, jakby po ciętych w grubym szkle wzorach spływała krew. Siadywałam w ogrodzie i przypatrywałam się, jak purpurowy blask skapuje po szklanych gronach i liściach. ...cofała się pod ścianę, jej nogi szurały po sosnowych deskach werandy. Miała na sobie seledynową sukienkę w białe paski. Sukienka była rozszerzona do dołu i układała się w luźny klosz. Spływały po nim nabrzmiałe krople i znaczyły na podłodze ciemne ślady. Cofała się pod ścianę, a ślady szły za nią, jakby ktoś rozsypywał czerwony groch. — Nie podchodź — krzyczała — nie podchodź, nie podchodź, nie podchodź... ty dozorco, dozorco, dozorco... 139 Słońce zaszło i szyby werandy zmatowiały nagłe. Pomyślałam, że to nie może być prawdą, to nie może być prawdą, że już nigdy go nie zobaczę. Po tym wszystkim, co wspólnie przeżyliśmy, po tym, kiedy w nim właśnie odnalazłam więź z życiem. Przecież bez tego nic już nie pozostawało. Nic. Nie chcę samotności, upokarza mnie, skazuje na lqk. Pojawiają się wrogie sprzęty, nie są wtedy martwe, stają się drapieżne i złośliwe. Schody skrzypią, pękają głośno belki w stropie, słychać ten suchy trzask aż na dole w sypialni. Lęk przeniósł się teraz z piętra na parter. Osaczył mnie tu, w pokoju rodziców. Kroki... szepty... szmery... Próbuję nakrywać się kołdrą na głowę, ale mimo wszystko serce wali, łomocze. Boję się. Próbuję przywołać tę twarz. Wysokie czoło, zmarszczki między brwiami, nos z wyraźnie zaznaczonym teraz garbkiem, masywną, ociężałą postać, ciepłe dłonie. ...kroki, ale to nie on, szepty, ale to nie on, szmery, ale to nie on. Nawet nie kot. Zaparowane szyby. Mętne szyby, chrapy rozdęte na tle okna. Zapalam nocną lampkę. Okna nabierają natychmiast -koloru aksamitnej czerni, ale nie błyszczą. Poza nimi czai się to rzężenie, które usłyszę zaraz, gdy zgaszę lampkę. Po to uciekłam topolom, po to przeniosłam się na dół, aby teraz tak samo pocić się pod kołdrą, czuć na sobie jej wilgotny ciężar. ...przyszły rwać pierze. Zasiadły kręgiem nad workiem z piórami i brały w zręczne ręce lotki i ogałacały je z puchu w ciągu sekundy. Nagie lotki odrzucały na bok. Matka niosła im kompot w dużej kance. Mnie kazała wziąć chochlę i kubki. Szłam za nią obserwując, jak kanka kołysze się niby wahadło. Widziałam też jej nogi. Poruszały się sprężyście, były żywe. Były piękne. Stopy obute miała w proste sandałki. Nie była taka jak inne kobiety, w jej ubiorze, a nawet w jej ruchach brakowało odrobiny zalotności. Nigdy nie nosiła biżuterii 140 poza wąską złotą obrączką. Nosiła ten krążek nawet wtedy, gdy jej ciążył, gdy chciała zapomnieć, że go sobie pozwoliła włożyć na palec. Nie odrzuciła go do końca, nawet wtedy na werandzie. Staliśmy z ojcem przed nią jak dwa cienie, których w żaden sposób nie mogła wymazać, których nie mogła ominąć, aby pójść tam, dokąd wszystko się w niej wyrywało. Nie zdjęła obrączki, gdy kawałkiem szkła chciała przekreślić siebie. Rzeźbione grona i liście nabrały czerwieni, płynnej czerwieni, sosnowe deski pokryły się rdzawym deszczem, ale jej nic to nie pomogło. Wiedziała to już wtedy, gdy nogi z wolna, jakby senne, szurały po podłodze werandy. Kobiety śmiały się, opowiadały sobie różne nowiny z okolicy, plotkowały o sąsiadach. Schowałam się za gruby pień topoli, która rosła najbliżej podwórza, i przysłuchiwałam się rozmowom. Nagie jedna z nich powiedziała: — Ochwaciła się już Maryśka tym bogactwem... wi-dszita to, jaka skwasizona chodzi, jakby ocet w gębie miała. — A jaka ma być przy starym mężu — roześmiała się inna. — Stary on, ale jary, dzieciaka jej przecie zrobił. Chwilę pracowały w milczeniu, a potem najstarsza z kobiet powiedziała: — Zdaje się, że ten dzieciak to im potrzebny był jak dziura w moście. On w swoją stronę, ona w swoją, a dziecina błąka się pomiędzy nimi, jakby rodziców nie miała. — Kto tam za nimi trafi. Zdawałoby się, inteligentne są, życie by se mogły ułożyć, pieniądze mają. A to oboje jak nie do ludzi. — On to wiadomo, z czego taki się zrobił, ale ona, przecież normalna była jak i inne dziewuchy. Ale to Konopkom zachciało się za sędzię córkę wydać. To teraz 141 mają, że ich pan z podwórza goni jakby dziadów jakich po prośbie. — A bo i złość ma, że Konopka pije. — Pił i przedtem, kiedy sędzia nie żeniaty był z jego córką. Mógł się z taką rodziną nie wdawać. — Nie z rodziną się przecież wdał, a z Maryśką. Roześmiały się teraz wszystkie, a jedna z nich, o brzydkiej, ospowatej twarzy, wypowiedziała zagadkowe zdanie: — Taki niby mądry, uczony człowiek, a drugi raz dał się oplatać, potrzebne jemu było całe to wszystko... Pod wpływem tego wspomnienia jeszcze raz sięgnęłam do pamiętnika ojca, uważając jednak, aby nie otworzył się na ostatniej zapisanej stronie. Chciałam wyjaśnić, co miała na myśli kobieta mówiąc, że ojciec „drugi raz dał się oplatać." Niezupełnie potrafiłam wyjaśnić to, natknęłam się jednak na fragment, który mnie zainteresował. Ojciec pisał: „Stanęliśmy z Marią przed problemem, czy dziecko ma przyjść na świat. Jestem już chyba na to zbyt stary i zmęczony. Na pewno jej rodzina zażąda ślubu, prości ludzie uznają tylko związek zawarty w kościele. Nie, to przecież nonsens, ja klęczący przed tym błaznem księdzem, pozwalający wiązać sobie ręce stułą. Bzdura, nie mogę się na to zgodzić. Chodzi mi tylko o nią. Jest taka delikatna, tak krucha. Myśl, że mógłbym wyrządzić jej krzywdę, napawa mnie odrazą do samego siebde". Pod inną datą widniał zapis: „Wbrew sobie wziąłem udział w całej tej maskaradzie. Pociechą mi było, że ona czuła się szczęśliwa. Przyjemna jest także myśl, iż to cudowne, młode ciało należy teraz do mnie »z ręki Boga«. Czy los przewidział taki prezent, czy wziął pod uwagę, że w starym, zdziczałym satyrze drzemie gdzieś na dnie tęsknota? Oto nagle mam znowu rodzinę, dziecko moje i Marii ma przyjść na świat. Właściwie już się z tym pogodziłem 142 z pobudek czysto egoistycznych. Ona ji-st l.il.;i mloih pełna temperamentu, dziecko w takim mal/.rn:.twt<< Jnl nasze jest czymś pożytecznym, a nawet — twlerdzilbyn teraz — pożądanym." Przerzuciłam kilka kartek i zatrzymałam się na notatce: „Maria już oficjalnie w moim domu. Od lat po raz pierwszy powracam na wzgórze w radosnym oczekiwaniu". Zrobiło mi się nagle żal ojca. Był bezradny w tym, co pisał. Pomyślałam o nim z życzliwością i zaczęło mi być nawet przykro, że nigdy go nie kochałam. Osądziłam go chyba zbyt surowo, to przecież nie jego wina, że nasze życie potoczyło się źle. Jan określił moją domową sytuację jednym zdaniem: „To od początku była chora sprawa." Nie miał racji, przecież ojciec (a na pewno i matka) nie mógł przewidzieć, jakie będzie nasze życie. Przerzuciłam jeszcze kilka kartek, były tam jakieś filozoficzne przemyślenia ojca, które mnie jednak nie zainteresowały. A potem data, którą pamiętałam. Tego dnia po raz pierwszy miałam pójść do szkoły. Rodzice kłócili się ze sobą, bo ojciec nie zgadzał się, abym poszła w białej bluzce i granatowej spódniczce. Polecił mi włożyć fartuszek. <— Szkoła to nie teatr — twierdził. — Fartuch, biały kołnierzyk jest to skromne i stosowne. — Poszłam w fartuszku, stałam w szeregu koleżanek, wszystkie miały białe bluzeczki i plisowane granatowe spódniczki. Ojciec pisał pod tą datą: „Maria rozpieszcza małą, pogłębia w niej złe cechy charakteru, przede wszystkim próżność. Ubiera ją przesadnie, widzi w niej bardziej lalkę niż człowieka. Z premedytacją torpeduje moje metody wychowawcze, pewnie dlatego dziecko jest tak tchórzliwe i niezdecydowane," Z niechęcią zamknęłam zeszyt oprawny w skórę i wyszłam z gabinetu. To już znałam, pamiętałam ten suchy 143 rzeczowy ton. Mimo że inaczej już oceniałam jego postępowanie, że starałam się go usprawiedliwić i rozgrzeszyć, bo działał zawsze w dobrej wierze, to zetknięcie z „moim ojcem", z tym, którego pamiętałam, rozzłościło mnie. Nie mogłam usiedzieć w domu. Zeszłam do miasteczka. Przechadzałam się jedną z uliczek przedmieścia, w oknach gdzieniegdzie paliły się już światła. Byli tam ludzie, kobiety i mężczyźni, mówili coś do siebie. Przed jednym z domów, w ogródku stał dziecinny wózek z budką. Spało w nim dziecko. Podeszłam bliżej i pochyliłam się nad nim. Było kilkumiesięczne, miało miękkie włoski przylepione teraz do czoła. Na delikatnej, różowej skórze osiadły krople potu, a jedna z nich stoczyła się po okrągłym policzku. Z przerażeniem zauważyłam, że znaczy na nim czarny ślad. Uciekłam, nie mogłam jednak oddalić od siebie tego obrazu. Dziecko było ciepłe, miękkie, żywe. Główkę miało przekrzywioną na bok, po policzku spływała sło-nawa strużka potu. To był pot... pot... pot... Tak długo i uporczywie wmawiałam sobie, iż to był pot, że po kilku dniach obraz dziecka pojawił się czysty. Widziałam je w wyobraźni, jak oddycha, jak posapuje przez nos. Małe chrapki poruszały się, pulsowały przy wdychaniu i wydychaniu powietrza. Chciałam iść tam, pod dom na przedmieściu, wyjąć je z wózka i przytulić do siebie, powstrzymywała mnie jednak obawa, że znów mogę zobaczyć czarny ślad wypełzający spod jasnych włosków. Tęskniłam do dziecka, nie mogłam sobie znaleźć; miejsca. Wychodziłam przed dom, za furtkę na drogę, a jednak wracałam. Mówiłam: — Pot, słonawa strużka potu — a jednak bałam się tam iść. Wyrwana ze snu nie bardzo wiedziałam, co się stało, potem uświadomiłam sobie, że to dzwoni telefon. Wyskoczyłam z łóżka i pobiegłam do gabinetu. Byłam pewna: to on, usłyszę drogi, niezapomniany głos, który zwróci mi nadzieję. A jednak nie wszystko stracone, on 144 jest, dzwoni do mnie, aby mi wytłumaczyć, dlaczego odszedł tak nagle, bez pożegnania. Zobaczyłam swoją dłoń wyciągniętą w stronę czarnego, lśniącego aparatu. Palce kurczowo zacisnęły się na słuchawce: — Halo... — starałam się opanować dygotanie. — Tu mówi dziadek. Córki mnie odjechały, Marysi nie ma, żona dawno umarła. Sam mieszkam i czasem aż trudno w domu wysiedzieć, tak się przykrzy. Pomyślałem, zadzwonię do wnuczki, może zechce odwiedzić starego pijaczynę... Milczałam. Powoli opadało ze mnie podniecenie. A więc to nie on. Telefon zadzwonił na próżno. — Halo, czy ktoś tam jest? — Dobrze, przyjdę — rzekłam, starając się ukryć rozczarowanie. Dom stał otoczony ogrodem, który teraz zazielenił się i wyglądał jak czupryna jemioły porzucona nad jeziorem. Tuż przy płocie zauważyłam gęsto pokryte listkami krzewy malin, nie było na nich jeszcze jagód, tylko zielone supełki. Przypomniał mi się dzień, gdy znalazłam się w środku jednego z tych krzaków. Było po deszczu, ziemia pachniała. Wtedy była jeszcze matka. Dziadek otworzył mi drzwi. Zmienił się, odkąd widziałam go ostatnim razem. Ostrą czerwień włosów złagodziła siwizna, a wąsy zrobiły się całkiem białe. Spojrzały na mnie oczy matki, tym razem jednak już mnie nie zapraszały, były obojętne. — Wejdź — powiedział. W kuchni było brudno, na stole stały nie pozmywane naczynia. — Posprzątam tutaj — rzekłam szybko. Nastawiłam garnek wody, a potem wzięłam się za zmywanie. Zamiotłam podłogę i starłam ją mokrą szmatą. Dziadek siedział na krześle i palił fajkę. Wodził za mną oczami. Kiedy skończyłam sprzątać, rzekł: 10 — Moje życie... 145 T — Aleś zrobiła się podobna do ojca, wypisz wymaluj stary sędzia — w głosie jego czuć było pretensję. Pożałowałam, że się tu znalazłam. Pamiętałam go wesołym, o oczach, w których tyle było życzliwości dla mnie. Właściwie tylko on tak na mnie patrzył, wtedy kiedy ona żyła, bolało mnie, że to nie jej oczy, teraz chciałam nawet, żeby tak na mnie spojrzał. Może dlatego zgodziłam się tu przyjść. Kiedyś uśmiechał się i mówił: — Pamiętaj, abyś się nie ograniczała. W życiu to najważniejsze, ludzie, co się ograniczają, nigdy nie są szczęśliwi. — Teraz był inny, siedział przy stole i wąsy nastroszyły mu się jak u starego węgorza. Przez moment chciałam uciec. Bez słowa rzucić się do drzwi i wybiec z tego domu. Ale on niespodziewanie rzekł: — Możemy pooglądać zdjęcia, jakbyś chciała. Wyciągnął z szafy stary, postrzępiony na rogach album i zaczął przewracać kartki. — O tu, widzisz, tu jest twoja mama, jak była mała, a tu twoja mama zaraz przed maturą, wtedy właśnie poznała sędzię — mówił bezbarwnym głosem. Przyjrzałam się uważnie fotografii. Nie była na niej sama, kilka jej rówieśnic stało z nią razem przed jakimś budynkiem. Dziewczęta obejmowały się ramionami. Od razu poznałam matkę. Była niepodobna do swoich rówieśnic, chociaż tak jak one włosy splecione miała w warkocze i tak jak one miała na sobie szkolny fartuch. Coś wyróżniało ją spośród grupy: jej skupiona twarz. Ona jedna nie uśmiechała się. Dziadek przewracał kartki, pochylony nad albumem. — A tutaj moja najmłodsza córka, Olesia — rzekł smutno. Wcale nie była do mnie podobna, miała drobną twarz i wąskie usta, oczy układały się skośnie jak u mojej matki. A więc wtedy to nie ona przychodziła do mnie nocą ciągnąc za sobą gałąź. To ja przychodziłam do siebie, wypożyczyłam tylko od niej ten rekwizyt: kawałek 146 drzewa. Przecież to musiało coś znaczyć. To musiał być znak, ostrzeżenie. Przed czym? Co mogło wydarzyć się jeszcze, co miało nadejść? Jaki przedmiot miałam ująć w rękę, przedmiot, który miałby okazać się zgubny, bo przecież ją zgubiło to odłamane ramię drzewa. Gałąź, po którą zawróciła na środek jezdni, stała się jej śmiertelnym przeznaczeniem. Co będzie ze mną? Zostawiłam dziadka zgarbionego, przywołującego przeszłość z wyblakłych kartek. Taki dziadek nie mógł mi pomóc. Był już tylko cieniem, cieniem, tak jak ja nim być zaczynałam. Nie mogłam dopuścić do tego. Za wszelką cenę musiałam odszukać Marlona. Nie ciemność, ale późna pora stawała się sygnałem. Po dziesiątej dom napełniał się złą muzyką szeptów, szmerów i kroków. Nie ma chyba nic gorszego od kroków, które nie są ludzkimi krokami, które nawet nie są krokami zjaw, a które rodzą się same. Tylko kroki, nie powodowane przez nikogo, kroki samorodne potrafią wywołać ten dźwięk, którego nie sposób określić. Dźwięk powodujący obfite wydzielanie potu, słonej strugi pod pachami, na karku i w pachwinach. Lepkość, gdy pościel wilgotnieje i staje się sztywna jak pancerz. Mocno zaciskałam powieki i starałam się przywołać chociaż jeden szczegół: czoło, garbek nosa, zamazane usta... Przypominało mi się wszystko, strzępki zdarzeń z dzieciństwa, fragmenty rozmów z Janem, tylko nie to, co chciałam przywołać naprawdę. Jan mówił: :— ...natura postawiła ten próg i chyba wiedziała, co robi, obdzieliła nas jednak wiedzą, że kiedyś wszystko się kończy. To chyba uczciwe, nie jesteśmy nieświadomi swego przeznaczenia. Zazwyczaj przychodzi ono, gdy my sami tego chcemy, gdy jesteśmy zmęczeni, bezzębni, niedołężni. Trudno jej było naturalnie przewidzieć, że stworzy także coś taktego jak ty, taki kłębek lęku. 10* 147 — To dlaczego giną młodzi ludzie, dzieci... — Istnieje ryzyko, ale w gruncie rzeczy jest ono małe. Dorosły człowiek musi oceniać wszystko na zimno, tylko dzieci są nieśmiertelne, nie mogłyby tego pojąć... — Ja już wiedziałam jako dziecko. Jan popatrzył na mnie i rzekł: — „Prowadź mnie, dziecko, tak jak prowadziłeś mnie przez targowisko zabawek." Pamiętasz, sama mi to kiedyś przeczytałaś? Opuść więc to targowisko zabawek, kochanie, zacznij być dorosła, zacznij żyć od początku jak wszyscy, a nie od końca. „Czy czuła ból? Czy spała ostatniej nocy? Jak umiera się na serce?" — Janie, to wcale nie tak, to nie tak. On mnie prześladuje, szyba matowieje, szyba traci blask... „Zamknęła oczy i pochyliła głowę, nikt jej nie trzymał." Ogarnęła mnie taka złość na ojca, że ją poruszył, że ją ubrał w czarną sukienkę z łezką. Że jej włożył jedwabne pończochy na nogi. Nie mogłam już zobaczyć, jak leżała jej głowa na poduszce, gdy życie ją opuściło. ...Kiedyś przyniosła z ogrodu kwiaty, to były róże. Położyła je na kuchennym stole, a później starannie oczyszczała łodyżki z liści. — Zabierają wodę i pąki się nie rozwiną — powiedziała do mnie. A potem dodała: — Przynieś z pokoju wazon. Kiedy wróciłam, była pochylona nad stołem i włosy opadły jej na twarz, odgarnęła je łokciem, w dłoni trzymała krótki kuchenny nóż. — Nie, to nie ten wazon, przynieś dzbanek z przezroczystego szkła. Dla róż musi być przezroczyste szkło, najładniej wtedy wyglądają. Jej ręce zręcznie ułożyły kwiaty w wazonie-dzbanku, podała mi go ze słowami: — Postaw w stołowym na stole. 148 Nie doniosłam go tam, wyśliznął mi się z rąk i upadł na podłogę. Nie powiedziała: — Jakaś ty niezdarna — nie powiedziała nic. Bez słowa zebrała skorupy i wrzuciła je do kubła. A potem wrzuciła tam także róże. Kwiaty nie stały na stole, zabrakło dzbanka z przezroczystego szkła, każdy inny wazon był nieodpowiedni. Przy obiedzie ojciec spytał: — Dlaczego nie ma kwiatów na stole? Przecież niedługo przekwitną. — Wazon stłukł się — rzekła matka. — Kto stłukł? Pytanie zawisło w powietrzu. Matka nie odpowiedziała. Wtedy pomyślałam, że w jej milczeniu czasami jest także miejsce dla mnie. Miałam już od niej kwadrans, kwadrans pomiędzy dziewiątą a dziewiątą piętnaście, teraz miałam także to milczenie. Czuła, że się bałam. Czuła mój lęk po pytaniu ojca: — Kto stłukł? — Twarz miała taką jak zawsze, zamgloną, ukrytą we włosach, a jednak tego dnia bardziej wydała się matką niż zaws>ze. Ukradkiem wyjęłam z kosza kawałek przezroczystego szkła i schowałam do szuflady mojego biurka. Znalazłam go w wiele lat później, szukając czegoś natknęłam się na ten odłamek z rozbitego dzbanka. Natychmiast wiedziałam, skąd się tu wziął. Usłyszałam jej głos, gdy mówiła: — Wazon stłukł się — to tak, jakby mnie osłaniała przed złem. Teraz przypomniałam sobie o tym, 0 tym jej jednym zdaniu, które znaczyło więcej niż najczulsze matczyne słowa. Wybiegłam z łóżka i pognałam schodami na górę. Jednym susem znalazłam się przy biurku, odsunęłam szufladę i schwyciłam odłamek. Potem zbiegłam na dół i nakryłam się kołdrą na głowę. Czułam w dłoni chłodny, ostro zakończony przedmiot 1 to dodawało mi pewności. Zasnęłam, a gdy się obudziłam, miałam go ciągle w dłoni. Nawet we śnie nie rozluźniłam uścisku. Odkąd ten lśniący, przezroczysty przedmiot był obok 149 mnie, odkąd leżał na nocnej szafce tuż przy małej lampie z żółtym abażurem, poczułam się lepiej. Kroki po domu ucichły. Mogłam już sypiać spokojnie, noc była tylko nocą, jak za czasów, gdy był ze mną Marlon. Smutek mnie nie opuścił, wstawałam jednak już bez tego zamętu w głowie. Nie uśmiechałam się, kołdra jednak nie więziła mnie już jak żelazny pancerz. Milczałam, ale nie było to już milczenie w rozpaczy. Z wolna przyzwyczajałam się do nowej sytuacji, w której przychodziło mi żyć samej, przynajmniej do powrotu Jana. Jan... nie czekałam na niego, nie tęskniłam, nie otwierałam niecierpliwie przychodzących kopert pełnych kolorowych nalepek. A jednak świadomość, że on gdzieś tam jest, powoli zaczęła nabierać znaczenia. Jego twarz poza wiotką siecią przychodziła coraz częściej. Raz udało mi się nawet wyłowić z jego twarzy uśmiech. Był to ten sam uśmiech co dawniej i coś się we mnie poruszyło, jakby jedna z myśli o nim ożyła. Była jednak tak wątła, że nie mogłam jej zatrzymać. „...chcę doczekać chwili, gdy ogień twoich włosów pokryje szron siwizny..." Biedny, naiwny Jan. Czyż nie wiedział, że taka chwila nie nadejdzie? Moje włosy nigdy nie posiwieją, tak jak nie posiwiały jej włosy. Zniknie wszystko, barwy, cienie, śpiew ptaków. Będzie tylko zgnilizna, cuchnąca wilgoć, która odbierze mi twarz i która odbierze mi także włosy, a nawet gdyby miały w jakiś sposób przetrwać, nie posiwieją nigdy. Przypomniał mi się nagle fragment z pamiętnika ojca, w którym pisał o pierwszym spotkaniu z matką. Siedziała na schodkach sądu i jadła pestki słonecznika. Zręcznie wyłuskiwała je z okrągłej, strzępiastej tarczy, a potem wypluwała daleko przed siebie. Rozdrażniony podszedł i rzekł: — Proszę pani, dlaczego... 150 Uniosła głowę i spojrzała. Co takiego ujrzał w Jaj twarzy, że zrezygnował z zamiaru zwrócenia J«\) uwagL „Twarz matki... Czoło z zatokami włosów, pokryto żyłkami skronie, skośne oczy... Wiem. Zobaczył Jej ociy. Oczy, które nie należały do nikogo, nie należały nigdy ani do mnie, ani do ojca. Te oczy były niczyje. To dlatego tak nas pociągały, to dlatego chcieliśmy je za wszelką cenę posiąść i przywiązać, każdy dla siebie, to dlatego tyle v/ nas było zazdrości i rywalizacji pomiędzy sobą. A ona na nas nie patrzyła... wychodziła z wody, włosy miała mokre, ciasno przylegające do głowy, tak że jej czoło z białymi zatokami z daleka odbijało od reszty twarzy, było nieopalone. Tak samo nieopalone miała uda, które zazwyczaj kryła spódnica. Teraz w jednoczęściowym kostiumie wyglądała, jakby by*a w Pra-żki: ciemne ramiona i łydki, jasne czoło i uda To dlatego tak dobrze ją zapamiętałam tamtego dnia, chociaż mogłam mieć wtedy nie więcej niż pięć lat. Podeszła ociekając wodą do koca, na którym leżałam, — Idź do wody, pochlap się trochę. Byłam rozgrzana słońcem i bardzo nie chciało mi się wstawać, wtedy wzięła mnie na ręce, zaniosła na brzeg i wrzuciła do jeziora: __ Kai.a (jia leniuchów — powiedziała. Kiedy wróciłam na koc, leżała na wznak z listkami na oczach i nosie. — Nie zasłaniaj mi słońca — rzekła — chcę się trochę opalić. __ Tatuś i tak ciebie kocha... Wtedy zdjtka piekła wtedy ciasto, a ja przeglądałam książkę z obrazkami. Była to 156 stara niemiecka książka i podpisy wyglądały śmiesznie, powykręcane w różne esy-floresy, przypominały bardziej liście niż litery, matka wyjaśniła mi, że jest to pismo gotyckie. Wszedł z walizką i płaszczem przerzuconym przez ramię. Stał tak samo jak teraz pod zegarem i uśmiechał się, a my z matką patrzyłyśmy na niego. — Pan sędzia mnie tu skierował — powiedział wtedy. — Mam tu mieć pokój. Matka milczała. Zegar tykał, nie pamiętam, którą godzinę wskazywał, ale wiem, że otworzyło się wieczko i z wnętrza wyskoczyła kukułka. Strzeliłam. Zegar drgnął, zabrzęczał i spadł na podłogę. Geometra cofnął się pod ścianę, potykając się o bebechy sprężyn, jęknęły głucho. — Jeanne — powiedziałam twardo. — Na imię mam Jeanne... Zgiął się jak pod ciosem i ruszył przed siebie z ręką wyciągniętą do przodu. Drugą przytrzymywał brzuch, dłoń poznaczyły równe linie krwi, policzyłam je szybko. Trzy kreski, trzy linijki jak w szkolnym zeszycie na jego dłomi podtrzymującej brzuch, trzy dobrotliwe rzeczki ciekły, ostro odcinając się od bieli skóry. Zostałam sama w kuchni. Położyłam rewolwer na stole. Byłam opanowana, ręce mi już nie drżały. Przez okno widziałam podwórze, które z wolna zamieniało się w sad. Sad z każdą chwilą ogromniał, stawał się coraz większy, drzewa ustawiały się w rzędy, spokojne, równe rzędy jabłoni i grusz. Kwitły biało pod błękitnym niebem. Otworzyło się okno i sad wszedł do kuchni. Stałam pośrodku bieli, słońce świeciło mi prosto w oczy. A gdzieś z końca, spomiędzy pni wyszła postać. Nastka... welon łopotał na wietrze jak odwinięty bandaż. Spoza pni wychodziły Nastki i szły w moim kierunku. Czekałam, aż podejdą bliżej i będę mogła zobaczyć ich twarze. Piękne, subtelne rysy, oczy koloru oliwek. Po- 157 wiem im, że to wcale nie ja, że to nie ja wtedy. Przypadek, że się tam znalazłam w tamtym sadzie. To nie ja, przypłynęła chmura... Postacie zbiegły się nagle w środku ogrodu i przemieniały w jedną. Szła teraz sama, była coraz bliżej. Welon spowijał ją jak kokon. Podchodziła już do mnie, biel raziła mi oczy, musiałam więc osłaniać je ręką. „Dlaczego jest taka niska? — pomyślałam. — Była przecież wysokiego wzrostu... i stopy... buty Nastki były duże, spiczaste, o ostrej szpilce obcasu. Teraz idzie boso, jej stopy są takie drobne..." Kokon odwinął się nagle, rozwiał w powietrzu jak biała, jedwabista sieć. To nie oliwki, to dwie kreski, dwie skośne kreski uniesione w uśmiechu ku górze. Takie kreski, takie kreski miała tylko ona... To ona! Atłasowa suknia rozchyla się i białe miękkie piersi otaczają mnie. Czuję na wargach ciepło. Matka trzyma mnie przy sobie, jej oczy ciągle są kreskami. Szczęście. Nie ma zegara, nie ma geometry. Jesteśmy tylko ona i ja. Dobry czas dzieciństwa bez tarczy zegara, bez godzin; ciepły czas otoczony brunatną obwódką poznaczoną ciemniejszymi kropkami; czas normalny, gdzie schody są zwykłymi, zbitymi z desek i pomalowanymi olejną J farbą schodami, gdzie drzwi są zawsze otwarte, gdzie ^ klamki się nie zacinają, gdzie szyby lśnią w słońcu jak lipcowy miód i nie ociekają purpurą. Lipcowe szyby, I jasne rzeźbione grona i liście, osiadają na nich przecinki | puchatych mleczy... Matka zapina guziki i odchodzi. Nie zatrzymuję jej, wiem, że musi odejść. Teraz może. Ja i ona jesteśmy szczęśliwe. Nic złego już nie może się wydarzyć, zegar umarł, leży strzaskany pod ścianą, a na werandzie on, ten człowiek. ...kuchnia w domu na wzgórzu. Pod płytą zawsze palił się ogień, o każdej porze dnia, kiedy tam wchodziłam, witał mnie ciepły prąd bijący od rozpalonych drzwiczek: małego kwadratu żelaza w białych kaflach, z ognistą szczerbą, poza nią widziałem ruchomą, mieniącą się czerwień. Płomień przy ułożonych w stożek polanach był ciemny, prawie brunatny, na końcach zaś nieoczekiwanie jaśniał. Siadałam na małym stołeczku, w pobliżu drzwiczek i kładłam na kolanach otwartą książkę, nie czytałam jej, była pretekstem do przesiadywania w kuchni. Ze stołeczka mogłam śledzić matkę. Wydawało się naturalne, że tak sobie siedzę przy ogniu czytając książkę, reszta domu była nigdy nie dość ogrzana. Latem nie mogłam być tak blisko niej, dlatego najlepiej pamiętałam ją z zimy, z tych godzin właśnie, kiedy siedziałam na stołeczku ukradkiem ją obserwując. Lubiłam, gdy siadała przy stole i zapalała papierosa. Znałam dokładnie cały ten rytuał, najpierw szukała paczki z papierosami, której nigdy nie mogła tak od razu znaleźć, zawsze kładła ją bowiem w innym miejscu. Dobrze znałam ten jej gest, to zagłębianie się ręki w kieszeń fartucha, palce niecierpliwie błądziły wśród zgromadzonych tam rzeczy, po kolei wyjmowały pudełko zapałek, klamrę do włosów, naparstek, grzebień, szpulkę nici, chusteczkę do nosa... zapałki matka zostawiała na stole, resztę zaś chowała z powrotem. Otwierała następnie drzwiczki kredensu^ odsuwała talerze, filiżanki, spodki, wkładała rękę na ostatnią półkę dotykając po omacku stojących tam naczyń, musiała wspinać się przy tym na palce, bo była niedużego wzrostu i nie bardzo mogła sięgnąć tak wysoko. Zawadzała o coś i potrącony przedmiot spadał na podłogę, najczęściej była to kryształowa solniczka, która nigdy się jednak nie rozbijała. Matka schylała się po nią, a włosy opadały gęstą falą, z czubka głowy sypały się wtedy na czoło, nos, usta. Musiała poprawiać je unosząc ramiona. Przez moment widziałam całą jej twarz, zanim 158 159 «tn znów się przede mną nie zasłoniła, zanim nie odgrodziła jej ta puszysta, miękka i ruchliwa czerwień. Podchodziła potem do okapu przy kuchni, była wtedy bardzo blisko mnie, tuż obok stołeczka, na którym siedziałam. Jej welwetowa prążkowana spódnica omal nie ocierała się o mój policzek, falując lekko w takt ruchów rąk przeszukujących okap. Wreszcie znajdowała paczkę, porzuconą gdzieś niedbale, tak jak wszystko, czego dotykały jej ręce. Niczego matka nie odkładała na miejsce, co zawsze tak denerwowało ojca. Stanął kiedyś w drzwiach kuchni z naparstkiem w ręce: — Leżał u mnie na biurku — powiedział. — Mario, czasami jesteś jak owieczka, która wszędzie pozostawia ślady... Obserwowałam ją, jak wygodnie rozsiada się na krześle, zakładając nogę na nogę, jak potem otwiera paczkę i wyjmuje z niej papierosa. Energicznie pociera zapałkę, wzniecając mały płomień, od którego papieros zaczyna się żarzyć. Potem zaciąga się mocno i po kuchni rozchodzi się przyjemny zapach dymu. To ten moment, na który zawsze czekam: matka przy stole w kuchni. Nie odchodzi, nigdzie się nie śpieszy, siedzi z nogą założoną na nogę, w palcach lewej ręki ogie-niek wędrujący w górę do jej ust i wolno opadający w dół, zapach papierosowego dymu, jej znajoma postać I poza niebieskawą mgiełką snującą się leniwie pomiędzy | nami. Kuchnia zimą; azyl, do którego niegdyś wdarł się z walizką i płaszczem przerzuconym przez ramię. Nigdy nie wejdzie już do domu na wzgórzu, nigdy nie stanie już pod zegarem. Matka będzie mogła dokończyć pieczenia ciasta, a ja obejrzę książkę z obrazkami. Zgasiła niedopałek w popielniczce, strzepnęła popiół z rękawa bluzki, koszulowej bluzki w niebieską kratę, i spojrzała na zegar. Ciasto powinno być już gotowe... 160 Wszedł i uśmiechnął się, a ona patrzyła na niego bez uśmiechu. Leżał zwinięty jak embrion, teraz był już niewinny. Nie mógł wejść do domu na wzgórzu, nie mógł zniszczyć mojego dzieciństwa, nie mógł odebrać mi dwóch skośnych kresek. Nie żył. Był bardzo ciężki. Próbowałam unieść go pod ramiona, ale zwisł workówato i nie byłam w stanie zrobić jednego kroku. Musiałam wziąć go za nogi i wytężyć wszystkie siły. Wkrótce udało mi się dotrzeć do schodów. Było mi bardzo ciężko wciągać go po stopniach, odpoczywałam często opierając się o poręcz. Miałam takie uczucie, jakbym widziała tego człowieka po raz pierwszy. Wciągałam bezwładne ciało po schodach, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego to robię. Z góry widziałam odchyloną do tyłu głowę, podskakiwała na stopniach. Usta rozwarły się i zobaczyłam, że język wpadł do gardła i wygląda jak obrana ze skórki śliwka. — Nie wiem, kto to był — powiedziałam nagle głośno — nie wiem, skąd się tu wziął. Przyszedł w szarym płaszczu, w ręku trzymał walizkę. Chciał mnie zgwałcić... nie znam jego nazwiska, nie wiem nawet, jak ma na imię. Nic nie wiem o tym człowieku... Ciągnęłam ciało po schodach powtarzając w kółko: — Nie znam jego imienia, nie znam jego nazwiska, nigdy przedtem go nie widziałam... Dotarłam wreszcie do strychu, a potem do drzwi „go-łębiówki", kiedy je otworzyłam, wionął na mnie ostry zapach zgniłych jabłek. Ojciec zrobił tu skład owoców, o czym nie wiedziałam. Leżały teraz grubą warstwą na podłodze jak czarny, lepki kożuch. Wciągnęłam w tę maż ciało, które z wolna się w niej pogrążyło, potem z ulgą zamknęłam, za sobą drzwi i zaczęłam zbiegać po schodach. Poczułam się teraz dużo lepiej. 11 — Moje życie.. Kil — Nie było nikogo — rzekłam głośno — nikt tu do mnie nie przychodził. Z pewnością nikt tu nie przyszedł dzisiejszego ranka, cały czas byłam sama. Zupełnie sama w całym domu. Ogarnęła mnie radość, podskoczyłam na schodku, tak jak robią to małe dzieci, i wtedy zgubiłam but. Mój duży palec u nogi cały oblepiony był czarną mazią, wyglądał, jak osmalony sęk... ...po lekcjach nauczycielka zaprowadziła nas do świetlicy. Scenę zasłonięto teraz prowizoryczną kurtyną, poza którą widać było przesuwające się cienie: długie i cienkie, krótkie i pękate. Coś się tam działo, słychać było kroki, skrzyp desek pod butami, strzępki rozmów. Ktoś powiedział: — Jola, trzeba trochę skrócić linkę, bo ręka nie chce chodzić... Chodząca ręka... przelękłam się nagle. Głos spoza kurtyny wydał mi się złowieszczy, czułam w nim coś niesamowitego. Ten sam głos zaraz wypowie słowa skierowane tylko do mnie, słowa, które ściśle mnie będą dotyczyły. Nie wiedziałam, co by to mogło być, czułam jednak, że w momencie, kiedy padną, na wszystko będzie już za późno. Ojciec powiedział kiedyś: — Nie masz powodów bać się drzew. Ludzie! To od nich zagraża ci niebezpieczeństwo. ...Leżał w łóżku, na tle wysoko uniesionej poduszki jego twarz nabrała popielatej barwy. Weszła matka. Miękko stawiała stopy, jej prążkowana welwetowa spódnica chwiała się w takt kroków. Niosła tacę z kolacją, a ja stałam pod piecem. Czułam na plecach ciepło kafli i myślałam z lękiem, że jest już dawno po dziewiątej i ojciec zaraz każe mi iść na górę. Przyszłam tu do sypialni, bo pomyślałam, że teraz, kiedy jest chory, będzie mi łatwiej poprosić go. Może się nawet zgodzi... Ale zmarszczył brwi i wiedziałam już, że wszystko na nic. Na próżno pokonałam cały swój przed nim lęk. Przed 162 każdą rozmową z ojcem czułam się skrępowana, jakby przychodziło mi mówić z kimś obcym. Zwracałam się do niego „tatusiu", chociaż słowo to zawsze wydawało mi się nie na miejscu, ale z zupełnie innych powodów, niż to było z matką. Do niej nigdy nie mówiłam „mamo" z obawy, że się ode mnie odsunie, że cofnie się o krok, jak wcześniej już, gdy byłam dużo młodsza, usuwała się przede mną. — Nie dotykaj — mówiła — nie lubię, jak się mnie dotyka... — Podniosła mnie kiedyś ponad głowę, znalazłam się potem nagle na ziemi, a ona chciała odejść. Gdy starałam się ją zatrzymać, rzekła niecierpliwie: — Nie dotykaj, nie lubię, jak się mnie dotyka... Wstałam z krzesła i chciałam wyjść, ale wtedy właśnie kurtyna rozsunęła się i głos, który mnie przestraszył, okazał się głosem pajacyka Pinokio. Pajacyk podrygiwał wymachując rękami, dzieci śmiały się, ja przez cały czas byłam napięta. Wiedziałam przecież, że to nie on przemawia. Głos należał do kobiety ukrytej poza ustawionym na środku sceny parawanem. Był piskliwy, imitujący mowę kukiełki, natychmiast go jednak rozpoznałam. Czekałam końca przedstawienia z uczuciem, że teraz jest już na wszystko za późno. Nie mogłam wstać i po prostu wyjść, siedziałam bowiem pośrodku rzędu i dzieci by mnie nie przepuściły, nie usunęłyby się, abym mogła przejść, krzyczałyby, że im zasłaniam. Obserwowałam scenę z uczuciem narastającego strachu. Kiedy przedstawienie się wreszcie skończyło, ja jedna pozostałam na swoim miejscu. Wszyscy już wyszli i siedziałam otoczona zawsząd pustymi krzesłami. Czekałam, kurczowo zaciskając pięści. Kroki, skrzyp desek na scenie i ta kobieta o miłej twarzy. — Tak ci się podobało? — spytała zatrzymując się przy rzędzie krzeseł, pośrodku którego siedziałam. Uciekłam wtedy. 163 Było już ciemno, w oknach domów paliły się światła. Szłam wolno nie rozglądając się jak zwykle, i tak nic bym nie dostrzegła, nawet kontury krzewów zatarły się i wyglądały jak kamienne niedźwiadki, te siedzące po obu stronach ganku w domu na wzgórzu. W ostatniej chwili zdążyłam zbiec do rowu i ukryć się tam. Serce waliło, zdawało mi się, że ona musi je usłyszeć, ale nawet nie odwróciła głowy. Długo siedziałam jeszcze skulona, tornister ciążył mi na plecach, ale nie pomyślałam, aby go zdjąć. Wiedziałam, o czym jutro będą mówili w szkole, co mi będą wytykali, jakbym to ja sama chodziła pod to okno, jakbym to ja rzucała kamykami, jakbym to ja godzinami tam stała, wyczekując, aż on wróci. 0 małośmy się nie spotkały, o mało nie natknęłyśmy się na siebie. Szczęście, że zdążyłam w porę uciec, skryć się przed nią. Ani jej, ani mnie nic by to spotkanie nie dało, nie było więc potrzeby czekać, aż podejdzie, zatrzyma się lub wyminie mnie bez słowa, przecież nawet za dnia nie mogłam dostrzec wyrazu jej oczu. Z trudem wydostałam się z rowu, bo nie mogłam utrzymać się na zmarzniętej skarpie, trawa była śliska i wymykała mi się ze zgrabiałych rąk, z powrotem lądowałam na dnie. Przy jednym z takich upadków pękł mi pasek przy tornistrze i musiałam nieść go teraz pod pachą. Było ciemno, tylko daleko przed sobą widziałam samotne światełko. Wydało mi się, że to pali się światło na dole, a więc w kuchni. Matka jest w domu! Może to wcale nie była ona? Może nikogo nie było na drodze? Może tak mi się tylko przywidziało? — Na pewno nikogo nie widziałam — rzekłam głośno. 1 uwierzyłam nagle. Biegłam pod górę, w tornistrze grzechotały ołówki. Przed furtką zwolniłam, byłam zdyszana, nie mogłam złapać tchu. Światło paliło się po drugiej stronie ganku, 164 w gabinecie ojca. Pomyślałam, że to właściwie dobrze sit; stało, że ten teatrzyk był dzisiaj. Jutro w szkole bo.dą mówili o kukiełkach... Chodziła po pokojach, z których wyniesiono już meble, z uczuciem, że takie samo wnętrze, tak samo puste, już kiedyś widziała. Ale kiedy? Gdzie? Nie potrafiła podać żadnej daty, nie umiała przypomnieć sobie żadnej nazwy, w pustce kołatały się tylko te natrętne myśli... Takie samo wnętrze, gołe ściany, zaniesiona kurzem podłoga, ślady butów prowadzące w różnych kierunkach, przecinające się, krzyżujące się tropy. Oczy. Czyje oczy? Kto wypowiedział to zdanie: — Fotel powinien stać przy oknie — kto odparł na nie: — Może w Ameryce, tutaj nie... — Kobieta. To był kobiecy głos, ten, który mówił 0 Ameryce, to jedno wiedziała. Niewiele. Zamęt w głowie wzmagał się, słyszała setki szmerów, jakby wiele ust naraz szeptało niezrozumiałe wyrazy, zdania. Przeszła korytarzem i otworzyła drzwi do łazienki. Wanna... Co było z wanną? Płakała opierając głowę na jej krawędzi, płakała, łzy spływały po policzkach i szyi. Wanna była zimna, kafle kładły lodowaty kompres na rozdygotaną twarz. Matka z głową owiniętą ręcznikiem spytała: — Co ci jest? Uderzyłaś się? — Nie, zimno mi. — Zimno? Przecież tutaj jest gorąco! Woda w wannie miała ciemnoczerwony kolor. Dlaczego? Matka myła włosy, skąd krew? I znowu z daleka głosy, czyjś śmiech. To dziewczyna się śmieje: — Jestem zakochana, zakochana, zakochana... znalazłam wreszcie człowieka, którego pokochałam. — Śmiech. Śmiech 1 męski głos: — Za dziesięć lat twoimi piersiami będzie można grać w futbol. 1G5 41 Znała ten głos, gdzieś już go słyszała. Starała się nasłuchiwać, ale nałożyły się na niego inne głosy. Ktoś mówił: — Dlaczego ona to zrobiła? Jaki miała powód? — ktoś inny: — Pytali, czy ta brzytwa należy do pana i czy był pan w domu, kiedy ona to zrobiła... Kto? Kto zrobił coś, o czym nie wiedziała, i dlaczego teraz słyszała te głosy. Chciała opuścić łazienkę, ale wtedy zaczęło się jej wydawać, że wanna porusza się, podjeżdża w stronę wyjścia i tarasuje sobą drzwi. I znowu głosy: — Dlaczego ona to zrobiła, moja mała Róża? — Twoimi piersiami będzie można grać w futbol... — Nie jest zimno, tutaj jest gorąco. W dniu śmierci matki obudziła się wcześniej, wcześniej niż zwykle. Słońce nie dotarło jeszcze do dębowej szafy i nie odbijało się w jej drzwiach. Słoneczny promień zdołał dosięgnąć zaledwie parapetu i skrawka podłogi pod oknem. Leżała z rękami pod głową i patrzyła w sufit. Nie chciało się jej wstawać, wiedziała, co nastąpi, gdy pojawi się na dole. Matka będzie krzątała się po kuchni przygotowując śniadanie, nie spojrzy na nią, gdy tam wejdzie, nie odezwie się słowem. Nie było w zwyczaju, aby mówiły sobie dzień dobry na powitanie. Wejdzie do kuchni i usiądzie przy stole czekając, aż matka postawi przed nią kubek z kawą. Potem, gdy stół będzie już zastawiony, rozlegnie się skrzypnięcie drzwi od gabinetu, kroki na korytarzu i wejdzie ojciec. Pozdrowi je suchym, urzędowym głosem, usiądzie potem naprzeciw i jego grdyka rozpocznie swój odwieczny taniec, drgając i podskakując nierównomiernie. Kościste, poznaczone sinymi żyłkami ręce sztywno ujmą sztućce i ojciec, wyprostowany jak struna, pochyliwszy tylko nieco głowę zacznie jeść. Potem wśliznie się ona na swoje miejsce i zaraz zniknie cała nad talerzem, tak pochyli głowę, że nie będzie widać jej twarzy. Ale tego dnia dojdzie jeszcze jeden punkt programu, tego dnia przy niedzielnym śniadaniu ojciec odchrząknie i zacznie: — Kończysz dzi-« 166 siaj czternaście lat, najwyższy czas, abyś stała sit; bardziej odpowiedzialna. Nie można jak dotąd na tobie polegać, w zeszłym tygodniu zgubiłaś pieniądze, jest to karygodne i niedopuszczalne, pieniędzy należy strzec. Nie wolno być tak nieobliczalnym jak ty, kto to widział, aby dziewczyna w twoim wieku uganiała się po drodze jak łobuz, widziałem cię z okna samochodu, biegłaś wywijając teczką. Nic dziwnego, że zgubiłaś pieniądze. — Tak powie ojciec. Znała to wszystko na pamięć, zmieniał tylko liczbę jej lat. W poprzednim roku powiedział: — Kończysz dzisiaj trzynaście lat, najwyższy czas... — przedmiotem jego przemówienia była jej wieczna nieuwaga i roztargnienie: — Taka jesteś niezdarna — mówił — zawsze wszystko tłuczesz, przewracasz, potrącasz, musisz kontrolować swoje postępowanie, jesteś już przecież dużą dziewczyną, nie jesteś dzieckiem. — Znała na pamięć te wszystkie „urodzinowe mowy ojca" i serdecznie nienawidziła tego dnia, a gdy jeszcze wypadał on w niedzielę, była to zupełna klęska. Nie chciało jej się więc wychodzić z łóżka. Leżała z rękami pod głową i nie myśląc o niczym patrzyła w sufit. Na dole było dziwnie cicho, pomyślała jednak, że matka zamknęła drzwi do kuchni i dlatego nie słychać jej krzątaniny. Była trochę głodna, chciało się jej pić. Poprzedniego wieczoru zagapiła się i wylała na obrus herbatę, co bardzo zdenerwowało ojca, odesłał ją więc na górę jeszcze przed końcem kolacji. Zagapiła się na rękaw matki, spod którego wypełzła sina, zgrubiała blizna, ta blizna po odłamku szkła. Nigdy dotąd jej nie widziała, tego wieczoru mankiet koszulowej bluzki w kratkę zaczepił się o róg stołu i podwinął do góry, wtedy wysunęła się spod niego ta blizna. Była przy drzwiach, kiedy matka odezwała się cicho: — Niech skończy kolację... — zaczekała wie/: chwilę z ręką na klamce, ale ojciec nic na to nie odpowiedział. Odwróciła głowę i zobaczyła ich oboje. .Ic^o górującego nad stołem i ją pochyloną. Widziała jej dm- 167 bne plecy, na których serdak ułożył się w kształt stożka, ściągnięty przy szyi sztywno sterczał u dołu, ponad nim piętrzyły się krwistorude włosy. Tak ją po raz ostatni zobaczyła żywą. Leżała z rękami pod głową, znudzona, z pretensją do losu, że zgotował jej rocznicę urodzin właśnie w niedzielę. Niedziela to był najgorszy dzień tygodnia, bo ojciec nie szedł do sądu i cały dzień słyszała jego suchy, nieprzyjemny głos. W przeciwieństwie do matki ojciec z biegiem lat stawał się coraz bardziej gadatliwy. Z ulgą witała poniedziałek. W poniedziałek było łatwiej, pakowała książki i szła do szkoły. Szkoły też nie cierpiała, ale za to lubiła drogę. Tyle się zawsze na niej działo, niezależnie od pory roku. Którejś wiosny znalazła w rowie nieznany kwiatek, poprzedniego roku jeszcze go w tym miejscu nie było. Był mały i delikatny, po obu stronach łodyżki znajdowały się mikroskopijne kwiatki o niespotykanym kształcie. Długo szukała w szkolnej bibliotece, aż wreszcie znalazła; okazało się, że była to odmiana orchidei. Taka orchidea w miniaturze. Tej niedzieli myślała właśnie o owej roślinie leżąc z rękami pod głową i patrząc w sufit. Rów przy drodze był istną skarbnicą, potrafiła dostrzec nawet najbardziej niepozorną trawkę i ocenić piękno i precyzję, z jaką uformowała ją natura. Bardzo wolno wracała zawsze ze szkoły, zatrzymując się często i oglądając napotykane rośliny. Nie zrywała ich nigdy, przysuwała tylko twarz jak mogła najbliżej, aby móc je dobrze obejrzeć, ostrożnie dotykała listków uważając, aby ich nie uszkodzić, potem pozostawiała je tam, gdzie rosły. Do wiosny było jednak jeszcze bardzo daleko, śnieg leżał grubą warstwą i z rana, gdy szła do szkoły, mróz szczypał policzki. Z jednej strony było dobrze, że nie trzeba wychodzić na zimno, ale z drugiej urodziny psuły humor. Na dole było ciągle cicho. I nagle dopadł ją strach. Serce się jej ścisnęło, nie potrafiła powiedzieć dlaczego. Zerwała się i wyskoczyła z łóżka, a potem w koszuli nocnej zaczęła zbiegać po schodach. Była już prawie na dole, gdy drzwi gabinetu ojca otworzyły się. Stał w smudze porannego słońca. Kiedy tak stał, wydał się jej bardzo stary, miał żółtą skórę i sine worki pod oczami. Brwi nastroszyły się i wyglądały jak przyklejone źdźbła zeszłorocznej trawy. Patrzył na nią mrugając powiekami, a potem powiedział: —- Twoja mama umarła w nocy. Uniosła bosą stopę, a potem skrzyżowała ją z drugą i stała tak, jak przygotowana do tanecznej pozy. Była wiosna, słońce świeciło i wszystko, na co patrzyła tamtego dnia, wydawało się jej łagodne. Łagodny płot, łagodne podwórze i młoda zielona trawa na nim, łagodny ganek z kamiennymi niedźwiadkami i kryty gontem dach domu na wzgórzu. A ona rozwieszała bieliznę w sadzie, wielkie białe płachty na sznurach pomiędzy drzewami. Prześcieradła falowały leciutko na wietrze pryskając tysiącem drobniutkich kropelek. Stała pod drzewem z tornistrem na plecach; przypatrywała się matce, której ręce zręcznie rozwieszały na sznurach bieliznę: były silne i szybkie. Dłonie o krótkich palcach, małe dłonie o krótkich palcach; ścięgna przedramienia poruszające się pod skórą, patrzyła na nie i zdawało się jej, że one tańczą. Matka pochylała się nad cebrzykiem i wyjmowała następną sztukę bielizny, a one tańczyły, oddalały się i znów krzyżowały ze sobą w magicznym ruchu. — Idź do siebie i ubierz się — rzekł ojciec. — Potem zaprowadzę cię do niej. Do niej? Jej przecież już nie ma. Jeszcze wczoraj leżąc w łóżku słyszała, jak chodzi po kuchni, zmywa talerze, a potem ustawia je w kredensie. Słyszała jej kocie, sikradające się kroki na korytarzu: z kuchni do łazienki i z łazienki do sypialni. Czy wiedziała? Czy matka wiedziała, że jest to jej ostatni dzień, ostatni wieczór. Nie, nie mogła wiedzieć. Umarła nagle. Tego dnia przed 169 nocą była taka jak zawsze, to znaczy nieobecna. A jednak ta jej nieobecność znaczyła więcej niż każda inna. Brak jej cichych kroków czynił dom na wzgórzu nie zamieszkanym, tak jakby wraz z nią odeszli stąd wszyscy ludzie, którzy mogli tu któregoś dnia przyjść. Jakie były te lata, odkąd matka odeszła? Przecież jeszcze przez pięć lat przyszło mieszkać jej w domu na wzgórzu tylko z ojcem. Jakie były więc? Nie potrafiła ich odtworzyć. Nie pamiętała żadnego zdarzenia z tamtego czasu, poza jednym. Wieczorem po pogrzebie ojciec zaszedł na górkę. Zastał ją siedzącą na krześle, zapatrzoną w okno, chociaż szyba dawno już była ciemna, a lustro skryło się, zamazało w drzwiach dębowej szafy. Bez obawy mogła teraz wstać, nie dostrzegłaby już w nim swojej twarzy. Tego dnia bardziej bała się swojej twarzy niż pokoju na górce, niż ciemnego okna, niż wysokich topól poza nim. — Siedzisz po ciemku? Czy można zapalić światło? Głos miał ugrzeczniony, jakby był jej coś winien albo czegoś od niej potrzebował. — Czy można zapalić światło? — Pierwszy raz, odkąd pamięta, zapytał ją 0 zdanie, zawsze ślepo musiała spełniać jego polecenia. Rozbłysła żarówka pod mlecznym abażurem i wtedy ich oczy spotkały się. Nie chciała mu tego okazać, wcale nie chciała, aby tak pomyślał, a jednak stało się, szybko spuścił wzrok i znów stali na chodniku, a pomiędzy nimi leżały te upuszczone lody. Wiedziała, że niczego już nie można cofnąć, że każde słowo zabrzmiałoby fałszywie 1 nie na miejscu. Co zresztą mogła powiedzieć mu. — Przepraszam, że tak czuję, że mam żal, iż to ona, nie ty... — Milczeli nie wiedząc, co mają teraz oboje począć, jak wybrnąć z tej sytuacji. — Zrobiłem kolację — rzekł wreszcie swoim dawnym głosem i była mu za to wdzięczna. Siedzieli znowu przy stole w kuchni, w swoich dawnych rolach, tylko jej nakrycia nie było. 170 To wspomnienie wieczoru po jej pogrzebie przetrwało. Poza nim nie potrafiła podać żadnego zdarzenia z tamtego czasu. Nic, żaden fakt, żadne uczucie, żadna myśl nie pozostały w jej pamięci. Czas, który pamiętała, ściśle wiązał się z osobą matki, mimo że tak niewielki brała udział w jej życiu. Była. Teraz myśli, że czuła się właściwie szczęśliwa pomijając noce na górce, czuła się szczęśliwa aż do dnia, w którym zajrzała przez okno do pokoju chłopaka. Łóżko o mosiężnych gałkach, siedział na nim w samych tylko spodniach. Ona stała tyłem do okna, ostry promień słońca przesunął się po ścianie i spoczął na jej włosach, wyglądały teraz jak umoczone we krwi. Potem zrobiła ten krok, tylko jeden krok wystarczył, aby matka znalazła się przy nim i aby mogła się do niego łasić, i aby mogła śmiać się obcym, zdradliwym śmiechem. Trumna stała w kościele na podwyższeniu, z daleka mogła widzieć białe stopy zmarłej prześwitujące przez cienką czerń jedwabnych pończoch. Stopy matki wyglądały teraz jak dwie tarcze, którymi odgradzała się od żywych. Mówiły złe, zimne rzeczy; cieszyły się, że wszystko tak poszło, że matka pozostawiła córkę nagle, bez jednego słowa pożegnania, że ją po raz drugi zdradziła, raz wtedy jednym krokiem ku łóżku o mosiężnych gałkach, a potem tą niespodziewaną śmiercią. — Niech skończy kolację — to nic przecież nie znaczyło, nie było to nawet skierowane wprost do niej, ale wypowiedziane tylko w jej sprawie, niejako w jej obronie, ale to przecież nic nie mogło znaczyć. Ostatnie słowa matki nie tak powinny brzmieć, skoro nie rozpieszczała jej przez czas, gdy były razem. Nie wolno tak umierać, skoro się było za życia tak skąpym, skoro się było tak małomównym i niewylewnym. Ostatniego wieczoru matka powinna była przyjść na górkę, powinna usiąść obok córki na łóżku i rozmawiać z nią o czymkolwiek, powinna po- 171 zostawić córce chociaż taką nieważną rozmowę. — Niech skończy kolację — to było bezosobowe. Gdyby chociaż wymieniła przy tym jej imię, gdyby je jakoś ciepło wypowiedziała. Kiedy leżała w domu, na wygładzonym prześcieradle, nie była mimo wszystko tak daleka jak potem w kościele. Wystawiła stopy przeciwko niej, wiedziała to, czuła, że specjalnie dla niej sterczą tak sztywno sponad płaskiej ścianki trumny. Triumfowały, cieszyły się jej bólem, jej strachem. Nie mogła nawet płakać, bo obok stał ojciec. Nie pozwolił jej tą swoją obecnością pożegnać się z matką tak, jak chciała, przeszkodził jej najpierw w sypialni, a potem w kościele. Z przerażeniem myślała, że za chwilę przyniosą wieko i nie zapamięta niczego poza zimną drwiną stóp, poza ich naigrawaniem się z jej lęku, z jej przerażenia, jak teraz będzie w domu na wzgórzu bez matki. Kto zrobi śniadanie, kto będzie oczekiwał z obiadem, kto wraz z nią będzie przeżywał tę straszną chwilę wstępowania na schody, gdy wybije dziewiąta. Wiedziała, że teraz ojciec odbierze nawet ten kwadrans, który każdego dnia darowywała jej matka. Ojciec był nieustępliwy, nigdy nie chciał jej zrozumieć, nie starał się nawet. Dla niego nie była człowiekiem, nie była kimś, z kim należało się liczyć, to ona musiała liczyć się z jego autorytetem i starać się nie drażnić go histerycznym strachem, jak przywykł określać ten lęk przed sypianiem na górce. W ostatniej chwili zauważyła, że niosą wieko. Dwóch mężczyzn, o twarzach tak samo szarych jak ich kombinezony, wniosło je z bocznej nawy. To był moment, kiedy chciała rzucić się w stronę katafalku, wdrapać się po jego stopniach i przywrzeć do matki. Wiosna, słońce świeci, łagodnie opromienia płot, podwórze, młodą zieloną trawę na nim i ganek z kamiennymi niedźwiadkami, i kryty gontem dach na wzgórzu... ona rozwiesza bieliznę, wielkie białe płachty na sznurach 172 pomiędzy drzewami. Prześcieradła falują leciutko na wietrze pryskając tysiącem kropelek. Jej ręce zręcznie rozwieszają na sznurach bieliznę, są silne, szybkie... dłonie o krótkich palcach, małe dłonie o krótkich palcach... ścięgna przedramienia poruszają się pod skórą jak w tańcu. Matka pochyla się, wyjmuje następną sztukę bielizny, a one tańczą, oddalają się i znów krzyżują ze sobą w magicznym ruchu. Poczuła, jak z nosa wypływa jej śluz, nie miała chustki, wciągnęła więc głęboko powietrze. W tym samym momencie mężczyźni w kombinezonach zakryli trumnę i zaczęli przyśrubowywać wieko. Znaczyło to, że trumna więcej już nie będzie odkryta, że złożą ją do grobu zamkniętą, zaśrubowaną, a jej na zawsze pozostanie tylko obraz stóp w czarnych jedwabnych pończochach. Zatęskniła do twarzy matki, do skroni, do półkolistych zatok włosów nad czołem. Było to silniejsze niż strach, zdecydowała się na zrobienie tych kilku kroków w stronę katafalku. Ale wtedy znoszono z niego trumnę. Pogładziła palcami sosnowe drewno, poczuła ulgę: wrogie stopy zamknięte były w tym pudle, nie musiała ich już widzieć. Dotykała drewna z uczuciem, że kładzie palce na zamknięte powieki matki. Suknia? Suknia ślubna z marszczonym staniczkiem, miękko opadająca ku dołowi. Zwiewny materiał otacza ją zewsząd, wanna wraca na miejsce i tylko ta suknia kołysze się lekko na wieszaku w otwartych drzwiach łazienki. Kto ją tu powiesił, czyja to suknia? Nastki, kobiety z hotelu czy matki? Pachnie słodko trochę, trochę mdło. Znajomy zapach. Nienawistny, prześladujący ją stale zapach. Powinien zniknąć wraz z sadem, który odszedł z kuchni, wraz z matką, wraz z jej białą, długą suknią. Dlaczego pozostał? Przecież teraz wszystko musi 173 się zacząć od nowa. Trzeba tylko wyjść z tej łazienki, odsunąć kołyszącą się, tarasującą drzwi suknię i znaleźć się na powietrzu. Wiatr odgoni ten mdły, trupi zapach... Nagle zrozumiała, że to nigdy nie był zapach sadu, nigdy. Chciała uciec do niej wtedy pośród drzew, gdy jej ręce były żywe, gdy ona była najbardziej żywa, ale obraz zatarł się, nie mogła przywołać go jak wtedy, gdy wieko zabierało twarz matki. Nie zobaczyła już wielkich, kołyszących się białych płacht prześcieradeł, były tylko jej ręce, ale te martwe, przewiązane różańcem dłonie o krótkich palcach, małe dłonie o krótkich palcach... Pochyliła się i jak zapaśnik rzuciła głową do przodu. Suknia zakołysała się i spadła na ziemię. Zaplątały się w muślinie jej nogi. Śliski materiał otulał stopy i cuchnął, obrzydliwie cuchnął. Ciężarówka wolno zjeżdżała ze wzgórza. Dzień się kończył. Szary mrok pokrył zbocze. Soczysta zieleń trawy wyglądała teraz jak posypana popiołem, krzewy burzanu nastroszyły się i przypominały sztywno sterczące z ziemi miotły. Siedziała w szoferce walcząc ze sobą, aby nie obejrzeć się do tyłu, gdzie wśród topoli stał dom. W pewnej chwili usłyszała narastający szum zbliżającego się pociągu. Koła zadudniły jakby wjeżdżając na most, na barokowy most o kwiecistych kapitelach metalowych kolumn podtrzymujących jego przęsła. Szum wzmagał się, miała wrażenie, że za chwilę koła pociągu przemkną nad jej głową. Szła po peronie stacji metra; mija mężczyznę w płaszczu z podniesionym kołnierzem. Ten płaszcz ma kolor wielbłądziej sierści. Ciężarówka podskoczyła na wyboju, meble jęknęły głucho. — Ostrożnie, to stare meble — zawołała głośno, chy- ba zbyt głośno, bo kierowca popatrzył na nią ze zdumieniem. Zrobiło jej się przykro. — To przez ten hałas — powiedziała. — Jaki hałas? — spytał. Nie słyszał metra, nie miał pojęcia o tym, że pociąg przejeżdża obok domu na wzgórzu. Teraz jest tam rzeka i przerzucony przez nią barokowy most. Dom wygląda inaczej niż zwykle. Teraz prowadzi do niego wielka, bogato zdobiona, żelazna brama, a do fasady budynku niczym czarna huba przywierają wąskie balkony. Dom jest teraz zupełnie inny, nie ma w nim werandy z wysokimi oknami o szybach z grubego, tłoczonego szkła; nie ma w nim „gołębiówki", ten dom jest czysty. Czysty i wysoki, sięga prawie czubków topoli. Można bez obawy w nim zamieszkać. Dobrze, że rozbiorą stary, zmurszały budynek. Kiedy Jan wróci... Jan... na moment wszystko stanęło, koła przestały dudnić po moście, nie słyszała także szumu rzeki. „Gdybyś nie wyjechał..." — myśl urwała się jednak, splątała z inną. Obraz dziecka przesłonił twarz Jana. Spało, po-sapywało przez nos. Spod miękkich włosków spływała czarna strużka. Usiłowała odegnać tę wizję, ale powracała uporczywie. — Pot... pot... pot... — mamrotała pod nosem. — Słucham? — spytał kierowca. — Pot, nie krew. Wzruszył ramionami. Ciężarówka wjeżdżała w pierwsze zabudowania miasteczka, gdy rozległ się huk, jak gdyby chłopcy strzelali z rybich pęcherzy. Wyjrzała zaciekawiona przez okno szoferki i zauważyła, że samochód z dużą szybkością zjeżdża na prawą stronę. Na szczęście ulica była pusta. Przednie koła uderzyły o krawężnik chodnika. Ciężarówka stanęła. Kierowca wyskoczył pierwszy i zaklął. Okazało się, że to gwóźdź przebił oponę. Pośrodku ulicy leżał obraz w dużej prostokątnej 174 175 Oprawie. Przy upadku jedna z listew oderwała się i wyglądała jak strzaskane ramię. Obraz z pokoju stołowego, po którym pozostała smutna, wilgotna plama na złotawej ścianie, leżał teraz pośrodku podmiejskiej ulicy. Złotawa ściana, ślady paznokci na tynku. Kto próbował zedrzeć farbę? Kto zarył się paznokciami w ów złoty spokój, w półmrok, w ciszę dużego pokoju? Kto zawisł na ścianie, aby osunąć się powoli na kolana? Czyj ból, czyj strach, czyje przeczucie upadku znalazły się tam wtedy. Kroki na ganku. Idą. Niosą wieko, jego brzeg zaczepia o rzeźbę kamiennego niedźwiadka, drewno pęka strzeliście. Furgonetka wolno zjeżdża ze wzgórza. Tuż za nią duży, czarny samochód ojca, a w jego wnętrzu oni dwoje. Za duży to wóz, za czarny, za smutny dla mężczyzny i dziecka. Trójkątny szczyt trumny, na szczycie chromowane, ciężko wycięte liście. Nie, to nie liście! To żelazna obręcz ściskająca sosnowe deski. Trójkątny daszek, poza którego ścianką są jej stopy w czarnych jedwabnych pończochach. Jej nieruchome, przewiązane różańcem ręce, jej zamknięte powieki, jej poprzecinane siatką niebieskich żyłek skronie. Bezruch. Nic się już w tej twarzy nie poruszy, nic w niej nie drgnie, żadna żyłka nie będzie pulsowała. Krew zastygła. Obraz. Na obrazie dwie dziewczynki w białych sukienkach i kapeluszach o dużych rondach. Pełnia lata. Dziewczynki siedzą na ławeczce trzymając się za ręce. Uśmiechają się, jakby pozowały do fotografii. Szarfy miękko spływają z kapeluszy na ramiona. Za nimi czerwono kwitnie jarzębina. Pod obrazem ślady paznokci na tynku. Postanowiła iść, nie czekać. Iść przez miasteczko. Iść uliczkami, na których zaczynała się już wiosna. Świeża ziemia pachniała z ogródków, drzewa rozpościerały ga- 176 łęzie ubrane w liście, kwiaty miały wszystkie kolory: czerwień, fiolet, złoto i najbielszą biel. Świat był pełen nadziei, chciała zabrać ze sobą chociaż drobną jej cząstkę, myślała tak opuszczając wzgórze; myślała, że dostanie tę cząstkę dla siebie i Jana. Bo on przecież musi wrócić. Wróci. Jego usta odpowiedzą twierdząco: — Tak. Śmierci nie ma. Jan wróci. Wiosna przynosiła każdego dnia tę pewność, coraz silniej pachniała ziemia, każdego dnia zie-leńsze były liście, każdego dnia coraz więcej kwiatów kwitło. Szła ulicą. Wiatr rozgarniał jej krótkie włosy. Przypomniał się jej pająk, ten ze strychu. Miał tam swoje miejsce, swój kąt, zaraz obok jej skrytki. Powiększał koło pajęczyny, biegał w labiryncie cienkich nitek, bezbłędnie znał swoje drogi, zawsze umiał wrócić do środka okręgu. Patrzył na nią wyłupiastymi oczami schowanymi w ostrokącie długich nóg. Śledził jej ruchy, czy nie podejdzie, czy nie zerwie jego sieci, śmiertelnej sieci, którą z taką precyzją tkał całe dni, całe lata. Co teraz zrobi pająk? Dom musi przecież zginąć, muszą umrzeć belki — żebra domu, muszą umrzeć jego kąty, jego okna, jego drzwi i jego schody. I zobaczyła nagle, jak wielki i włochaty schodzi za nią ze wzgórza. Zawiasy jego nóg skrzypiały, gdy toczył się, gdy zbiegał, kołysząc się jak gruba baba, spadzistą drogą- Obejrzała się, był tuż za nią. Był olbrzymi, jego oczy stały się teraz dwoma latarniami, zobaczyła w nich siebie. Zobaczyła tam siebie martwą. Stała w dżinsach i koszuli w kratkę, ale ręce przewiązane miała różańcem, drewniany krzyżyk z rozpiętym ołowianym Jezusem r powietrzu... CZYTELNIK Do nabycia w księgarniach.: Ireneusz Iredyński DZIEŃ OSZUSTA. UKRYTY W SŁOŃCU Stanisław Kowalewski CZARY I OCZAROWANIA Andrzej Pastuszek ŁOWCA GOŁĘBI Marian Pilot KARZEŁ PIERWSZY, KRÓL TUTEJSZY.. I „Czytelnik". Warszawa 1976. Wydanie I. Nakład 30290 egz. Ark. wyd. 7,6; ark. druk. 11,25. Papier druk. m/gł. kl. IV, 70 g, 82X104. Oddano do składania 9 IV 1978 r. Podpisano do druku 18 X 1976 r. Druk ukończono w listopadzie 1976. Łódzkie Zakłady Graficzne. Zakład nr 1. Ł,ódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45 Zam. wyd. 923; druk. 996111/16. J-119. Cena zł 16.— Printed in Poland CZYTELNIK Do nabycia w księgarniach: Adam Bahdaj MASKI I TWARZE Lesław M. Bartelski PEJZAŻ DWUKROTNY Artur Międzyrzecki ŚMIERĆ ROBINSONA Ferdynand Zamojski RYBY I RYBITWY