Frank Elisabeth - Bicie Serca 01 - Uzdrowienie
Szczegóły |
Tytuł |
Frank Elisabeth - Bicie Serca 01 - Uzdrowienie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Frank Elisabeth - Bicie Serca 01 - Uzdrowienie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Frank Elisabeth - Bicie Serca 01 - Uzdrowienie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Frank Elisabeth - Bicie Serca 01 - Uzdrowienie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Elisabeth Frank
Uzdrowienie
Strona 2
PROLOG
Dom jeszcze stal. To można było stwierdzić na pewno. Kamienne ściany
musiały być solidnie wykonane, bo oparły się działaniu czasu i tylko
gdzieniegdzie widziała braki w zaprawie. Gorzej było z dachem. Deski wypaczyły
się, po prawej stronie dachu ziała wielka dziura, jakby meteoryt złośliwie
wycelował w jedyny budynek na przestrzeni 3 kilometrów i wpadł do środka.
Część okiennic trzymała się na pojedynczych zawiasach, a niektórych od dawna
nie było. Nie mówiąc już
0 szybach. Wyobraziła sobie wilgoć i zimno panujące wewnątrz i aż się
wzdrygnęła. Trzeba będzie to naprawić. Szybko.
Kątem oka spojrzała na dzieci stojące w rzędzie obok niej. Zmęczone po
podróży, przybite po wyjeździe ze znanego im miejsca, a teraz jeszcze nowy dom
okazuje się małą ruiną.
Wyprostowała się gwałtownie, odgarnęła kosmyk kasztanowych włosów,
łaskoczący ją w nos
1 spojrzała na starego McDougala, który ich tu przywiózł. Niemało musiała
zapłacić za tę wątpliwą przyjemność, ale tylko on zgodził się, aby kobieta
niebędąca Szkotką wdrapała się z trójką
2
Strona 3
dzieci na jego rozklekotany wóz i zajęła, mu pół dnia. Wysuszony staruszek nie
zapomniał jej co chwilę przypominać, że ma o wiele bardziej intratne zajęcia,
niż posługiwanie jako woźnica. Nie wątpiła, co to za zajęcia, wnioskując po
odorze alkoholu wyczuwalnym na metr.
- Panie McDougal. - Z satysfakcją zaobserwowała, że aż się skrzywił na dźwięk
angielskiego akcentu oraz wyniosłości pobrzmiewającej w jej głosie. Po krótkiej
chwili wahania opamiętała się jednak i powtórzyła bardziej przyjaznym tonem: -
Panie McDougal, dziękuję bardzo za dowiezienie nas tutaj.
McDougal aż podniósł brwi w niemym zdziwieniu. Nie tego się spodziewał po
Angielce. Samotna kobieta z trójką dzieci - to już hańba, ale żeby jeszcze miała
czelność poinformować go, że osiedla się w starym domu McGregora? Zgodził
się ją tutaj przywieźć tylko dlatego, że wrodzona ciekawość nie dawałaby mu
spokoju przez tydzień. Niemały wpływ miała też wręczona mu przez nią suma -
za tyle to i przez miesiąc będzie mógł pić whisky. Przez całą podróż starał się
wyciągnąć z niej jakieś informacje, ale nie dowiedział się nic ponadto, że umarł
jej mąż, kupiła dom McGregora wraz z okalającą go ziemią i zamierza tu
zamieszkać z trójką dzieci - wyglądających na chore, co przyznał w duchu. No,
ale żeby mu jeszcze dziękowała, że przywiózł ją do tej ruiny? Toż myślał, że z
wrzaskiem ucieknie już na sam widok domu, a ona jeszcze mu dziękowała...
Świat się kończy, co wielokrotnie już powtarzał swojej Margery. Świat się
kończy, coraz więcej ludzi przybywa tutaj znikąd - choćby ten czarny, jak mu
tam, Sam Brown. A to dobre nazwisko. McDougal w całym swoim życiu nie
widział Murzyna, zanim Sam nie osiedlił się w Graigmill. A teraz jeszcze ta
kobieta. Angielka! Świat się kończy.
Rozmyślania przerwał mu jej stanowczy głos:
- Panie McDougal, mam jeszcze jedną prośbę... - Aha, zaraz się zacznie -
pomyślał staruszek, ale zanim zdążył pogonić konie do ucieczki, Kobieta
wprawiła go ponownie w zdumienie. - Na razie niestety musi nam wystarczyć
stan tego domu, jakoś sobie poradzimy. Czy zna pan jednak kogoś, kto
pomógłby w jego naprawie? Za zapłatą, oczywiście - dodała szybko, widząc jego
osłupiałą minę. - Byłabym wdzięczna, gdyby pan poprosił również jakąś dobrą
kobietę, aby pomogła mi w urządzeniu domu. Oczywiście również jej zapłacę. A
to za pana fatygę... - wyciągnęła z płaszcza sakiewkę i pochwaliła jego oczywiste
starania niesienia pomocy sumą, za którą będzie mógł pić whisky przez kolejne
pół miesiąca.
- No cóż - pomyślał. Może zanim Angielka się wyniesie, to coś z jej sakiewki
ponownie znajdzie się u niego... Udał głęboki namysł, po czym odparł:
- Przyślę tutaj moją Margery, pomoże... urządzić dom - aż się zaciął przy
ostatnich słowach. Urządzić dom? To nie Londyn, to Graigmill... No, ale cóż. -
Rozpytam, czy ktoś naprawi dach.
3
Strona 4
Zanim kobieta zdążyła mu ponownie podziękować, czego na pewno by nie
zniósł, pociągnął lejce, wydał okrzyk głosem tak donośnym, że na pewno
spłoszył kilka lisów w pobliskim lesie i zostawił Angielkę z trójką dzieci przy
rozpadającym się domu.
Po chwili jednak obejrzał się za siebie. Możliwe, że wcale nie miał takiego
zimnego serca, jak się wydawało. Kiedy zobaczył stojące nadal w bezruchu
dzieci i tę kobietę, która nie mogłaby być już bardziej wyprostowana, obiecał
sobie, że ubłaga Margery, żeby tu przyjechała, nawet za cenę jednego dnia nie
picia whisky. Skoro już obiecał Angielce, że przyśle tu żonę, to przyśle. Szkockie
słowo jest święte. I aż się skulił na myśl o awanturze, czekającej go w domu.
Margery nie będzie zadowolona z pracy w pobliżu Raven Creek.
Świat się kończy...
Lea tylko przez chwilę spoglądała za uciekającym staruszkiem i szybko zmusiła
się do zajęcia się dziećmi i bagażami. Mogła tylko mieć nadzieję, że McDougal
dotrzyma słowa i przyśle kogoś do pomocy. Podświadomie wierzyła, że szkockie
słowo coś znaczy i niedługo ktoś się zjawi, a w jakim ta osoba będzie stanie...
No cóż. Teraz przyjmie każdą pomoc, nawet zasuszonego, nietrzeźwego Szkota.
Mięśnie bolały ją od ciągłego prostowania pleców, więc pozwoliła sobie na
odrobinę rozluźnienia i spojrzała na dzieci. Dziesięcioletni Josh, bę-
4
dący odzwierciedleniem przystojnego ojca, nie wyglądał już tak zdrowo, jak
przed wyjazdem. Trudno się dziwić - jego chłopięca duma ucierpiała oodczas
choroby morskiej, która w dodatku nie dosięgła jego młodszego rodzeństwa.
Ośmioletnia Serenna trzymała go kurczowo za dłoń i wpatrywała się z
przerażeniem w walący się dach. Sukienkę podróżną miała brudną i z jednej
strony naddartą. Mało brakowało, a zgubiłaby się w porcie, biegnąc za jakimś
bezdomnym wychudzonym zwierzęciem. Serce Lei ścisnęło się na widok czte-
roletniego Xaviera i jego pustego wzroku. Od śmierci Olwera prawie nie mówił,
nie bawił się, nie śmiał. A najgorsze było to, że nie jadł. Trzeba było go zmuszać
do porannych placuszków i połowy szklanki mleka, kilku ziemniaków w
południe i kawałka mięsa wieczorem. Mały tak bardzo uwierzył, że zatrucie, na
które zmarł jego ojciec, może przejść na niego samego, że bał się włożyć
cokolwiek do ust.
- O ile to było zatrucie - pomyślała Lea, lecz zaraz potrząsnęła głową. Nie teraz
należy o tym myśleć. Z determinacją godną królowej idącej na szafot podeszła
do dzieci i przykucnęła, aby Xavier mógł bez przeszkód widzieć jej twarz.
- Wiem, że nie wygląda to tak wspaniale, jak sądziliśmy... - jedynie Josh obrócił
twarz w jej stronę w niedowierzaniu. Serenna nadal wpatrywała się w dach, a
Xavier... Lea westchnęła. - Ten miły pan, który nas tu przywiózł przyśle jakąś
miłą panią do pomocy, sprzątania i gotowania. Obiecał też poszukać kogoś, kto
naprawi dach...
Strona 5
- tylko lekkie drgnięcie ciała świadczyło o tym, że Serenna zareagowała na
słowa matki - ... a ze wszystkim innym sobie poradzimy. Pomyślcie tylko! - Lea
zdołała wykrzesać w sobie entuzjazm.
- Ten dom jest nasz, tylko nasz! Urządzimy go, zamówimy meble, posprzątamy,
założymy ogródek, będziemy spacerować po lesie...
Od tak długiej przemowy zabrakło jej tchu, ale przynajmniej w Joshu
rozbudziła trochę optymizmu. Oczy mu zabłysły na myśl o lesie. Stłumiła
westchnienie. Jego miłość do natury trochę ją niepokoiła, ale w końcu nie ma
nic złego w znoszeniu do domu wszystkiego, co tylko da się unieść i
przetransportować w nienaruszonym stanie. Sądząc po jego wypchanych
kieszeniach, miał w nich połowę kamieni z portu i jeszcze kilka roślin ze stacji,
na której spotkali McDougala.
Wyprostowała się i spojrzała na dom. To będzie trudne, ale na pewno nie tak
trudne, jak życie z rodziną OHvera.
10
ROZDZIAŁ 1
Doprowadzili dom do porządku na tyle, na ile wystarczyło im czasu i siły. Od
wczorajszego popołudnia zamiatali, szorowali, wyrzucali, przesta-.viali i
wietrzyli. Być może nie była to londyńska rezydencja, ale ruina zaczęła
przypominać schludny dom. „Schludny" albo raczej „skąpo umeblo-.vany", ale
ani jej, ani dzieciom jakoś to nie przeszkadzało. Oczywiście nadal brakowało
szyb, kilku okiennic, części dachu, nie wspominając już o co najmniej dwóch
łóżkach i innych podstawowych meblach, ale... Za pieniądze, które jej zostały,
:est w stanie odnowić i umeblować ten domek tak :ak sama będzie tego chciała.
Na razie sukcesem było doprowadzenie do stanu używania pieca, który po
oczyszczeniu okazał się jednym z nowszych, acz najbardziej zaniedbanych,
nabytków byłego właściciela domu. Po rozpaleniu ognia, nagrzaniu wody na
herbatę i pośpiesznym śniadaniu świat od razu wydawał się bardziej przyja-
znym miejscem.
Właśnie takie myśli krążyły jej po głowie, gdy -.vyszła wyrzucić kolejne zjedzone
przez korniki krzesło na stertę rupieci rosnącą w ogródku,
5
Strona 6
jak tę część zachwaszczonego podwórka nazwała Serenna. Jej i Joshowi
niewiele brakowało do szczęścia - po początkowym otępieniu teraz zachowywali
się jak na wakacjach, ale Xavier nadal snuł się po domu, mechanicznie
wykonując polecenia matki i rodzeństwa. Lea westchnęła ciężko, ale naraz
rozmyślania przerwał jej tuman kurzu, wzbijający się w oddali. Z nadzieją po-
prawiła włosy, które wyleciały jej z koka, otarła brudne dłonie o ciemnoszarą
sukienkę i wyszła przed stertę rupieci. Być może to ktoś przysłany przez
McDougala...
Po pięciu minutach była tego pewna. Tęga kobieta w ciemnozielonej sukni, z
rudymi włosami rozwichrzonymi na wszystkie strony, powożąca wozem
McDougala jak szaleniec, spięła konie z głośnym okrzykiem na kilka metrów od
skamieniałej w szoku Lei. Przez chwilę spoglądały na siebie w milczeniu,
oceniając się z powagą, irytacją i ciekawością. Po kilku biciach serca na ze-
wnątrz wypadł Josh, cały umorusany kurzem, jeszcze blady po wczorajszej
podróży, ale w ręku trzymający coś, co mogło być jedynie drewnianą nogą,
która odpadła od stołu. Próbując przybrać groźną minę, stanął obok matki,
trzymając nogę w pogotowiu, ale w momencie, gdy zobaczył potężną rudą
kobietę, jego usta rozjaśniły się w najbardziej radosnym uśmiechu, jaki
Margery McDougal widziała w swoim życiu.
Nie była przygotowana na coś takiego. Słyszała o Angielkach, które były
prawdziwymi damami,
6
a ta, która zapłaciła wczoraj jej Branovi tyle pieniędzy, ile mogłoby wystarczyć
na żywność na miesiąc dla dziesięciu Szkotów, musiała być prawdziwą damą.
Margery jednym uchem wysłuchała opowieści męża o wyniosłej Angielce, jej
chorych i małomównych dzieciach, a także obietnicy McDougala... W
momencie, gdy wymówił nazwisko McGregora, Margery skamieniała i gdyby w
porę nie pokazał jej monet, kiepsko by skończył. Ale że Margery była
inteligentną i czułą kobietą, kazała sobie wszystko dokładnie jeszcze raz
powtórzyć, a opowieść o biednych dzieciach oraz widok pieniędzy podziałały na
nią niezwykle uspokajająco. Wyciągnęła więc od Brana monety, zostawiając mu
jedynie tyle, aby mógł iść no południu napić się porządnej porcji whisky,
większą ich część schowała tam, gdzie nikt nie mógł ich znaleźć, a następnie
przygotowała plan. Dzisiejszego ranka zaprzęgła więc wóz, zrobiła zakupy i
odjechała w stronę domu McGregora, zanim ktoś zdążył się zorientować, co
kupiła i gdzie edzie. Najlepiej było jak najszybciej dowiedzieć się wszystkiego
samej - niezbyt wierzyła opowieściom Brana. Oczywiście nigdy by jej nie
:kłamał, ale opary whisky lubią wszystko wyol-rrzymiać.
Mimo wszystko nie była przygotowana na widok dumnej kobiety, która stała
przed stertą śmieci, jakby stała przed Izbą angielskich Lordów, ani na widok
olśniewającego uśmiechu chłop-:a. Sama nigdy nie doczekała się dzieci, a
żadne
13
Strona 7
z miejscowych nie radowało się tak na jej widok, więc poruszona wpatrywała
się w niego, dopóki kobieta nie wyciągnęła w jej stronę ręki.
- Witam, zapewne jest pani krewną pana... McDougala - kobieta uśmiechnęła
się słabo, podchodząc z wyciągniętą dłonią. - Nazywam się Lea... Sarstroem i
mam nadzieję, że pan McDougal opisał już sytuację... - przerwała powitanie w
momencie, gdy rudowłosa Szkotka, której nie można było nawet podejrzewać o
taką zwinność, zeskoczyła z wozu, dziarsko przeszła te kilka kroków, dzielących
obie kobiety, mocno, lecz krótko uścisnęła dłoń Lei i przerwała:
- Żaden pan, żadna pani. Tutaj, w Szkocji, nie ma lordów ani dam. Margery -
wskazała na siebie palcem - żona tego pijaka McDougala. A sytuację znam,
cokolwiek zamazaną. - Z obrzydzeniem spoglądnęła na dom i wzięła się pod
boki. - A gdzieś podziała inne dzieci? McDougal mówił, że masz trójkę. Wysłałaś
do lasu, czy co? - Szybko zmieniła pozycję i spoglądnęła na Josha, uśmie-
chającego się coraz szerzej. - Chłopcze, rzuć tę nogę, bo korniki ci dłoń
przegryzą. I pomóż starej kobiecie. - Po czym odwróciła się w stronę wozu,
szybko do niego wskoczyła i zaczęła wyrzucać na ziemię pakunki, nie
przerywając przemowy. - Zrobiłam zakupy, bo McDougal mówił, żeś niewiele
kupiła wczoraj. A żeby ten dom wyczyścić... - już pięć paczek leżało na ziemi -
...trzeba się nieźle narobić, a jak nie ma czym czyścić, to i zaharo-wać. - Ruda
głowa pokazała się na chwilę, szcze
14
rząc zęby w uśmiechu: - A ja wolę normalnie robić niż harować.
Lea czuła, jak odrętwienie minionych dni właśnie ją opuszcza. Zerknęła kątem
oka na coraz szerszy i coraz głupszy uśmiech swojego syna, a kąciki jej warg
także zaczęły się podnosić. Ruda głowa systematycznie schylała się i podnosiła,
a „stara kobieta" zdążyła już wyładować połowę wozu. Lea podeszła do
pierwszego z worków, które leżały na ziemi, podniosła go i wyczuwając twarde
kwadratowe kawałki oraz czując zapach ługu aż się uśmiechnęła. Zasapana
Margery, która akurat przerwała na chwilkę, zobaczyła „angielską damę"
podnoszącą kolejne zakurzone vorki, jakby to były cenne, ręcznie tkane
narzuty. W tym momencie Lea odwróciła się w stronę Szkotki, która aż
zachłysnęła się powietrzem na -,vidok uśmiechu, rozjaśniającego całą twarz i
zielone oczy Angielki. Kobieta już nie wyglądała na smutną ani wyczerpaną, a
kiedy odwróciła się w stronę domu i jej wrzask o mały włos nie zrzucił Margery
z wozu, Szkotka postanowiła natrzeć uszu swojemu mężowi, jak tylko wróci do
domu. .-mgielska dama, też coś.
Kiedy na okrzyk matki z domu wybiegły zakurzone dzieci, obserwujące do tej
pory całe zajście z okna i zaczęły pomagać starszemu bratu ciągnąć największy
worek, jaki tylko mogły zna-łeźć, Margery zdążyła jedynie pomyśleć, że może
nawet nie będzie tak źle. Kątem oka dostrzegła ednak ciemną ścianę lasu za
zrujnowanym do
7
Strona 8
mem i chociaż nie było stąd widać posiadłości Kerrów, nagle zrobiło jej się
zimno, a uśmiech zastąpił zacięty wyraz niechęci.
Po drugiej stronie lasu Duncan Kerr patrzył na słupek białego dymu, mogący
się wznosić jedynie z komina domu zmarłego McGregora. Jego czarne oczy
zwęziły się w wąskie szparki, a mięśnie napięły do granic możliwości. Nie
odwrócił się od okna na dźwięk uchylających się drzwi - i tak wiedział, że
jedynym domownikiem, mającym odwagę wejść do biblioteki bez pukania, jest
Niall.
Niall Boyd poczuł się nieswojo, patrząc na pracodawcę i przyjaciela, ale był
chyba jedyną osobą na świecie, która nie bała się Duncana: Obaj wiedzieli o
sobie nawzajem rzeczy, które innych przyprawiłyby o drgawki przerażenia, obaj
przeszli przez życie z mniejszymi lub większymi bliznami na ciele i umyśle,
dlatego też nie potrzebowali wyjaśnień. Już po sylwetce Duncana Niall widział,
że jego przyjaciel jest wściekły i wcale nie miał ochoty znać źródła jego złości.
Niestety, sam zobaczył dym unoszący się nad lasem, a z cichych rozmów w
kuchni można było wywnioskować, że ziemie McGregora mają podobno nowego
właściciela. Dziwne, biorąc pod uwagę, że nikt z własnej woli (ani o zdrowych
zmysłach) nie zamieszkałby w pobliżu Raven Creek, tym bardziej że każdy z
miejscowych znał historię Ailie Kerr i Colla McGregora oraz wprost lubował się
w jej opowiadaniu i dopowiadaniu coraz to nowych i przerażających szczegółów.
8
Niall westchnął na tyle głośno, że Duncan aż drgnął. Szkoci i ich głupie
szkockie przesądy...
- Może powiesz mi... - głos mężczyzny stojącego pod oknem był tak zimny, że
Niall aż wyobraził sobie szron na zębach przyjaciela. Przez moment :en wyczyn
jego wyobraźni aż go rozbawił, lecz tylko przez moment. - ...kim jest ta szalona
osoba, która ośmieliła się kupić ziemie McGregora?
Niall dobrze wiedział, że Duncan wie tyle samo, co on sam, czyli niewiele. W
końcu łan McGregor, siostrzeniec Colla, był nieco rozsądniej-szy od wujka i
mieszkał w Anglii, z dala od Kerrów i rodowej waśni. Po śmierci Colla
McGregora Dun-:an próbował odszukać jego syna, Lorne'a, ale gdy i Lorne'a
znaleziono martwego, zaprzestał chwilowo poszukiwań. Wprawdzie nikt z
towarzystwa Duncana ani z mieszkańców Graigmill otwarcie nie mówił, że
Duncan mógłby mieć coś wspólnego ze śmiercią McGregorów, ale lepiej było
odsunąć się na pewien czas od spraw ich majątku. Niall nie wątpił, że Duncan -
jeśli chodzi akurat o Lorne'a - miał czyste ręce, ale pochwalił decyzję przyja-
:iela i przez krótkie dwa lata mieli spokój, do czasu aż okazało się, że
siostrzeniec Colla sprzedał ziemię komuś w Anglii. Komu, tego nie udało się
ustalić, pomimo półrocznych dociekań, co samo w sobie już było dziwne. A
najdziwniejsze były pogłoski, szeptane w kuchni...
- Wiesz, Duncan. - Niall nonszalancko rozsiadł się w fotelu, nie zwracając
uwagi na zły rumor przyjaciela. - Wydaje mi się, że w tym, co
17
Strona 9
słyszałem, nie ma krztyny prawdy. Podobno jeden z mieszkańców przywiózł
wczoraj do domu McGregora samotną kobietę z trójką dzieci. - Niall aż się
skrzywił na ten pomysł. Jeśli to była prawda, to nietrudno będzie odzyskać akt
własności od jakiejś starszej kobieciny - wdowy zapewne, w dodatku szalonej.
Co za kobieta osiedla się w takim miejscu z trójką dzieci? Wolałby, żeby
sytuacja nie okazała się trudniejsza. Nie lubił prześladować samotnych kobiet.
- Wiesz, Niall - zimny głos przedrzeźnił Nialla, który jednak nie zareagował na
zaczepkę. - Dobrze by było, gdybyś się dowiedział, ile w tym prawdy. Zanim ja
to zrobię osobiście.
Duncan odwrócił się od okna, a Niall aż wzdrygnął się na jego widok. Stanowili
zupełne przeciwieństwo - Niall ze swoimi jasnymi włosami, oczami brązowymi i
ogromnymi jak u szczeniaka oraz szczupłą muskulaturą, której skuteczności
trudno było się domyślić, stanowił kąsek pożądany przez damy i doskonały cień
dla każdego arystokraty, co niejednokrotnie udało mu się wykorzystać.
Duncana natomiast z jego stalowym spojrzeniem, kwadratową szczęką,
czarnymi włosami i muskularną sylwetką nikt nie wziąłby nigdy za szczeniaka
ani za cień. - Raczej za Władcę Cieni - pomyślał z niesmakiem Niall. Szczególnie
dzisiaj. Podkrążone oczy Duncana nadawały jego twarzy jeszcze mroczniejszy
wygląd i wcale nie pomagał im w złagodzeniu tego odczucia czerwony kolor
białek.
9
- Powiedz mi, Duncan, czy w piwnicy została eszcze jakieś whisky? - Niall nadal
szacował wygląd przyjaciela, dopóki z Duncana nie wyrwał: się warknięcie
bardziej zwierzęce niż ludzkie, ""stał wtedy z fotela, spokojnie podszedł do drzwi
. rzekł na odchodnym:
- Powiem staremu Tavishowi, żeby przygotował ci kąpiel. Nie chcę, żeby
zobaczyła cię któraś z dwóch pokojówek, które nam jeszcze zostały, bo zr.aczej
do końca uwierzą w te bzdury o wilkołakach i nie zostanie już żadna... - i
trzasnął drzwiami na tyle głośno, że Duncanowi oczy zwęziły się
fszcze bardziej.
Po wyjściu przyjaciela ponownie odwrócił się vs- stronę okna i nadal spoglądał
na smużkę dymu. ! kał cichą nadzieję, że plotki mówią prawdę i ziemia należy
do jakiejś kobiety. Straszenie kobiet ~.ychodziło mu całkiem dobrze. Może
dlatego, że były mądrzejsze od mężczyzn i sam jego widok odzierał im resztki
odwagi, o ile jakąkolwiek posiadały wcześniej. Przeciągnął dłonią po twarzy :
mlasnął kilka razy językiem, żeby pozbyć się zatęchłego smaku alkoholu.
Należało odzyskać tę ziemię dawno temu i dzisiaj nie byłoby już ani złomu
McGregora, ani lasu.
Na dźwięk pukania do drzwi przeciągnął się i ruszył w stronę osuszonych
butelek whisky w na-iziei, że mimo obaw Nialla nie wypił wczoraj całej ziwnicy.
Kąpiel zdecydowanie mu się przyda.
19
Strona 10
Tego samego dnia Margery weszła do karczmy niezauważona przez żadnego z
obecnych mężczyzn. Rozejrzała się z niesmakiem, lecz trudno było nie spostrzec
jej męża, otoczonego wianuszkiem łaknących wieści, podpitych Szkotów.
Westchnęła. No cóż, życie szkockiej kobiety nie polega jedynie na wyciąganiu w
nocy męża z karczmy, lecz Bóg jeden wie, że ona była na to skazana. Rozejrzała
się, zauważając jeszcze Craiga, Erskine'a, Lachla-na, Knoxa i Rutłwena,
nieodłącznych, chociaż mądrzejszych od niego samego, towarzyszy jej męża.
Przewróciła tylko oczami, słysząc donośny śmiech kompanów, zapewne
wywołany jeszcze jedną wyssaną z palca opowiastką starego Brana McDougala.
Wychodząc z cienia, kiwnęła głową na powitanie Eoinowi MacLarenowi.
Pomyśleć tylko, że mogła wybrać na męża jego, a byłaby teraz żoną karczmarza,
a nie starego bajdury.
Margery nie należała jednak do kobiet rozpamiętujących własną przeszłość, a
że w głębi duszy na swój sposób kochała starego McDougala, uznała za swój
codzienny obowiązek doprowadzać go co wieczór z karczmy do chaty. Bogu
dzięki, że przynajmniej ona miała na tyle rozsądku, żeby zapracować na ich
utrzymanie, ale już zakrawał na ironię fakt, że to właśnie ona pędziła najlepszą
whisky w Graigmill.
Towarzysze McDougala zdawali się nie zauważać Margery, dopóki ta nie
podeszła na tyle blisko, że już nie dało się jej ignorować. Byli jednak
przyzwyczajeni do tego cowieczornego rytua-
10
lu więc nie przerywając rozmowy, pozdrowili ją spojrzeniami i tylko kowal
Erskine dał Branovi kuksańca łokciem, aby ten zaczął się przygotowywać do
wyjścia. McDougal spojrzał na Margery z wdzięcznością. Być może jej tego nie
okazywał, ale ta rudowłosa czarownica była najlepszym darem od wszystkich
bogów. To dzięki niej mógł snuć opowieści i marzenia w karczmie i dzięki niej
ATacał codziennie do domu, do potrawki z baraniny i ciepłego łóżka. Czasami,
w napadzie pijanej melancholii żałował jedynie, że nie dał Margery- tego
jednego, o czym ona najbardziej marzyła - małego szkraba McDougala, a może i
trzech, pałętających się przy jej spódnicy. Byłaby wspaniałą matką, ale tak
przynajmniej całą tę szorstką czułość przelewała na niego, dwadzieścia lat od
niej starszego. Po raz tysięczny, patrząc na własną żonę i na jej kpiący
uśmieszek, McDougal obiecał sobie, że przestanie tak dużo pić, naprawi
wszyst-ł-de uszczerbki w ich przytulnej, ciepłej chacie, przestanie wywozić z
lasu drzewo i znajdzie w końcu lepszą pracę. Ale to jutro. Dzisiaj... Dzisiaj musi
z pomocą żony dojść do domu i zjeść pyszną potrawkę z baraniny. Uśmiechnął
się na samą myśl o specjale Margery, ale jego rozważania przerwał donośny
głos Eoina, wyłaniającego się z kolejną porcją trunku:
- Margery, słyszałem, żeś się zatrudniła u wielkiej damy, co to mieszka u
McGregora?
Eoin był pierwszym plotkarzem w Graigmill. Pierwszym zaraz po jego żonie
Rhonie, która pro-
21
Strona 11
wadziła jedyny sklep w Graigmill i uważała się za najlepiej poinformowaną
osobę na świecie. Trzeba było jednak przyznać, że tym razem to Margery była w
centrum uwagi, szczególnie po wcześniejszych opowieściach McDougala. Dlate-
go też na słowa Eoina w karczmie zapadła cisza i prawie było słychać uszy
naciągające się w stronę Margery z każdego zakątka karczmy.
Margery nic sobie nie robiła z nagłej popularności. Była w końcu żoną Brana
McDougala, największego bajarza w tej części Szkocji i nauczyła się od niego
niejednego. Wykorzystała więc tę chwilę zwróconej na nią uwagi, przysiadła na
krańcu ławki przy stole męża, strzepnęła kurz z ramienia swojej zielonej sukni i
poprawiła jej fałdy na kolanach, ale gdy zaczęła układać niesforne włosy i
usłyszała jęknięcie w głębi sali, świadczące o tym, że prawdopodobnie ktoś na-
ciągnął sobie mięśnie szyi, próbując jeszcze bardziej wytężyć słuch, zlitowała
się nad swoją widownią i wypowiedziała jedno zdanie, które wywołało szmery
rozmów i powszechne oburzenie:
- To już nie jest dom McGregora.
Bran McDougal jeszcze nigdy nie był tak dumny ze swojej żony i był pewien, że
oto na jego oczach zmienia się przyszłość Graigmill. Prawda bowiem była taka,
że w Graigmill, tym małym miasteczku mającym niespełna 100 mieszkańców,
od śmierci Colla McGregora nie działo się nic, co byłoby warte uwagi, a teraz
przed mieszkańcami, zajmującymi się na co dzień tylko i wyłącznie
22
pasaniem owiec, pędzeniem whisky i przędzeniem, rozgrywa się ciąg dalszy
historii, która wydawała się zakończona. A on, Bran McDougal i jego żona są w
samym jej środku.
Gdyby jeszcze McDougal był na tyle trzeźwy, aby dotrzymać do rozwinięcia
wątku, zaczętego orzez żonę, mógłby być jeszcze bardziej dumny, lecz niestety
po pierwszych słowach Margery i własnych rozważaniach na temat doniosłości
owej chwili, odchylił się do tyłu na oparcie drewnianej ławki, na której siedział -
i zaczął drzemać.
Margery zauważyła niedyspozycję męża, jednak nie zdążyła zareagować. Eoin
postawił przed nią kubek whisky, a reszta zebranych w karczmie przybliżyła
się.
- Chyba nie chcesz powiedzieć, Marg - Eoin zawsze zwracał się do niej,
używając tego skrótu, lecz teraz jej imię wypowiedział z nabożnym podziwem -
że ta angielska dama NAPRAWDĘ kupiła dom McGregora i że ty NAPRAWDĘ u
niej pracujesz? - głos Eoina załamał się, jakby karczmarz miał się rozpłakać z
nadmiaru emocji.
Margery spoglądnęła po zebranych twarzach, zanim odpowiedziała:
- Ano, naprawdę kupiła dom. - Zewsząd można było usłyszeć wciągane z
sykiem powietrze. - Ale na miano domu to to nie zasługuje. - Margery wpatrzyła
się w swoje brudne paznokcie. - I powiem wam jeszcze, że ona nie jest
zwyczajną, angielską damą - pokiwała głową z satysfakcją, gdy przypomniała
sobie brudną, okurzoną sukienkę Lei i jej
23
Strona 12
szczery śmiech, gdy mała Serenna wyciągała wielkiego chrabąszcza spomiędzy
klepek podłogi z takim zainteresowaniem, jakby to był król Francji.
- Jak to nie jest? - ktoś odezwał się z tyłu, a Margery poznała głos młodego
Jacoba, syna Mor, owdowiałej tkaczki. Ciekawe, co jego matka na to, że syn
włóczy się po karczmach, zamiast rąbać drewno, potrzebne do wysuszenia tylu
kilogramów baraniny... Będzie musiała porozmawiać o tym z Mor.
- Ano jak mówię, że nie jest, to nie jest. - Zaczęła na palcach wyliczać to, co
widziała w dniu dzisiejszym, za każdym razem kręcąc głową z niedowierzaniem:
- Dom McGregora nie nadaje się do zamieszkania, a ona tam posprzątała,
wyrzuciła wszystkie śmiecie, sypia na jednym łóżku z dwójką swoich
najmłodszych dzieci, dyryguje nimi jak sam generał, wszędzie jej pełno, wszyst-
ko naprawia... - pierwszy raz w życiu Margery zabrakło głosu, ale miała coś do
dodania na sam koniec. - Bardziej przypomina Szkotkę niż Angielkę, z tymi
swoimi brązowymi włosami i zielonymi oczami. - Gdzieniegdzie rozniósł się
pomruk niedowierzania. - Ale najważniejsze jest to, że ona twierdzi... że jest
LEKARZEM! - ostatnie słowo Margery prawie wykrzyknęła, aby każdy z obec-
nych mógł je dobrze usłyszeć.
Początkowo wydawałoby się, że ta druzgocąca wiadomość absolutnie nie
dotarła do żadnej ze zgromadzonych tu osób, ale kiedy na kilku twarzach
zaczęło pojawiać się zrozumienie...
24
- Lekarzem? Lekarzem?!
- Kobieta! Angielka!
- Nie może być lekarzem, to kobieta!
- Ona mieszka w domu McGregora!
- Czy ona naprawdę zamierza tu zostać? Niemożliwe...
- Jak to lekarzem? Akuszerką, znaczy się? - na to spokojne pytanie,
wypowiedziane drżącym ko: iecym głosem, większość zgromadzonych umilkła.
Margery spojrzała w stronę, z której dobiegł głos Rhony. Nie było nic dziwnego
w tym, że pojawiła się ona w miejscu, gdzie przecież rozgrywa się historia
Graigmill, a jej spokojny głos przywrócił rozsądek mężczyznom.
- No oczywiście, że akuszerką - ktoś szepnął z ulgą. - Przecież kobieta nie może
być lekarzem.
-Nie, nie, nie... - Margery pokiwała głową v zaprzeczeniu, a siedzący najbliżej
niej Lachlan McKinley ciężko wciągnął powietrze. - Nie, nie, rie... Ona jest le-
ka-rzem. Najprawdziwszym le-ł-:arzem, widziałam taką małą skrzyneczkę z
buteleczkami i słoiczkami...
Margery nie zdążyła dokończyć, gdyż głos uwiązł jej w gardle na widok
fascynacji, przerażenia, szoku i niedowierzania widocznych na twarzach
obecnych. Teraz już nikt nie ukrywał, że :hce jak najwięcej usłyszeć. Wszyscy
otoczyli Margery i stół, przy którym siedział McDougal z towarzyszami. Margery
wiedziała, że nie wyjdzie stąd, dopóki nie powie wszystkiego, czego się do-
wiedziała.
12
Strona 13
- Ano... - zaczęła niepewnie, lecz jej głos z kolejnym słowem stał się twardszy. -
...lekarzem. Podobno jej ojciec był lekarzem i ona jest lekarzem. A jej mąż nie
żyje. I ona tu przyjechała z trójką dzieci, żeby tu zamieszkać. - Kilka głów
pokręciło się w niemym niedowierzaniu. Rozległy się szepty, że Angielka musi
być szalona, obłąkana jak nieboszczyk Macaskill, co to utopił się w rzece
próbując złapać rzeczną driadę. Margery ciągnęła niezrażona, ale że zdążyła
polubić Leę, łypnęła okiem ze złością w stronę grupki szepczącej podobne
bzdury.
- Nie przypomina dam, o których opowiadał nam wielebny Elliot, ani tych, co tu
zjeżdżały za życia starego lorda. Ona potrafi zakasać ręce do pracy, oj potrafi. -
Margery z podziwem przypomniała sobie, co Lea zrobiła w ciągu jednego dnia z
rozpadającym się domem McGregora. - Zna się na uprawie roślin, no, ale
przecież musi jak lekarz... - Margery zawiesiła głos, gdy ktoś z tyłu
niedowierzająco zakasłał. - I gdyby ktoś jej tylko pomógł, to głowę daję, że
odnowiłaby dom McGregora w ciągu miesiąca. Razem z ogrodem! - dokończyła
triumfalnie, ale jej pewność siebie została zachwiana. Zewsząd rzucano na nią
spojrzenia pełne niedowierzania, jakby jej druga głowa wyrosła.
- Pomógł? - odezwał się Eoin, a jego krzaczaste brwi uniosły się w zdziwieniu. -
Pomógł? Chyba nie chcesz powiedzieć, że ktoś z nas ma jej pomóc?
13
Margery wiedziała, że przekonanie tych upartych Szkotów będzie trudne, więc
westchnęła tylko:
- Ano, ja jej pomogę. - Zewsząd odezwały się oomruki niedowierzania i
oburzenia. - Poza tym, ona bardzo dobrze płaci - dodała z satysfakcją :
uśmiechnęła się lekko na widok namysłu na niektórych twarzach. Niestety, jej
triumf nie trwał długo, albowiem początki sympatii, skierowanej do pełnej
pieniędzy sakiewki Angielki zostały brutalnie zmiażdżone przez jedno zdanie
Rhony:
- Ale ile musiałaby nam zapłacić, żebyśmy nie bali się gniewu Duncana Kerra?
Lea leżała w ciemności, nasłuchując szmerów nocy. Serenna wierciła się przez
sen, pomrukując. To dlatego Lea leżała pomiędzy nią a Xavie-rem - wolała, żeby
syn był poza zasięgiem wymachujących dziewczęcych rączek i nóżek. Josh,
śpiący na podłodze w nogach łóżka, dawał znać o swojej obecności jedynie
ciężkim oddechem. Nie chciał spać w drugim pokoju, pomimo że miałby całe
łóżko dla siebie. Dla niego spanie na podłodze było przygodą, jakiej nie zaznał
wśród rodziny Olivera.
Och, Oliver... Pozwoliła sobie na chwilę słabości wiedząc, że w mroku nikt nie
zobaczy tych kilku łez spływających jej po twarzy.
Oliver, dlaczego zabrałeś mnie do tego wielkiego, smutnego domu swoich
rodziców, gdzie urodził się Xavier? Dlaczego nie mogliśmy zostać
27
Strona 14
w naszym przytulnym domu, odziedziczonym po moim ojcu? Dlaczego twoja
rodzina nie mogła zaakceptować tego, że ożeniłeś się z córką lekarza, boją
kochałeś? Dlaczego nie widzieli we mnie damy, lecz prostaczkę, pomimo że
jestem wnuczką barona? Dlaczego twój starszy brat umarł, a ty musiałeś
przejąć po nim tytuł i dziedzictwo swojego ojca, skazując na ten sam los Josha?
Dlaczego, pomimo takiej różnicy w charakterze pomiędzy tobą a twoją
macochą, to jej w końcu przyznałeś rację, swoją żonę skazując na towarzystwo
i docinki złośliwej, samolubnej, zgorzkniałej istoty, jaką była wicehrabina, a
swoje dzieci na jej patronat i „opiekę"?
Zbyt dużo było tych „dlaczego"...
Och, Oliver... Wolała nie pamiętać go takim, jakim stał się na kilkanaście
miesięcy przed śmiercią - obcy, zamknięty w sobie, zimny. Lubiła go wspominać
takiego, jakiego poznała go i pokochała 10 lat temu. Ona, siedemnastoletnia
córka lekarza, i on, drugi syn wicehrabiego, taki czarujący, życzliwy, otwarty,
radosny... Pamiętała jego pierwszy pocałunek, jak muśnięcie motyla: taki
delikatny, czarodziejski, niepowtarzalny. Pamiętała ich pierwszą noc razem -
czułość jego palców, spokojną dłoń, pieszczącą jej piersi, jego usta w zagłębie-
niu szyi i powolne ruchy ich ciał. Był taki cierpliwy, niewymagający, powolny...
Zawsze taki był. Otaczał ją radością, ochraniał. Dla niego nie liczyło się nic
poza tym, że miał ją i miał dzieci... Do czasu, aż stał się innym, obcym
człowiekiem.
28
Lea zatrzepotała rzęsami, aż ostatnie krople łez spłynęły cicho po obu
policzkach. Czasami tak bardzo wstydziła się swoich myśli. Nie chciała, aby
umarł, nie chciała żyć bez niego, ale nie tęskniła za tym nowym, odpychającym
Oliverem... Tęskniła za tym Oliverem, którego Xavier nie pamiętał, za tym,
który głupimi minami potrafił rozbawić Josha do łez, za tym, który z Serenną
iapał dżdżownice, za tym, którego dłonie ślizgały się po jej nagiej skórze z
ociężałą czułością, za tym, którego usta pieściły brodawki jej piersi, a palce
dotykały pączka jej kobiecości, wydobywając z jej gardła ciche jęki tak długo, aż
pot spływał jej strużką po szyi...
Jęknęła cicho. Tak dawno nie kochała się z Oliverem, tak dawno nie czuła jego
czułości, a teraz już nigdy nie poczuje. Nie miała jeszcze 28 lat, była w pełni
kobietą, chciała czuć się jak kobieta, chciała miłości, a teraz... Została sama,
sama... z trójką dzieci, które jej potrzebowały, które miały rylko ją.
Ta myśl ją otrzeźwiła, tak samo, jak otrzeźwiła ją po śmierci Olivera; po tym,
gdy jego młodszy brat zszedł na dół po schodach i z dziwnym błyskiem w oku,
którego wtedy nie była w stanie rozszyfrować, oznajmił jej, że Oliver nie żyje.
Szok oozbawił ją wtedy racjonalnego myślenia, biegła po schodach, niezdolna
do płaczu, niepotrafiąca zrozumieć prawdy, musiała zobaczyć Olivera na
własne oczy, uwierzyć... Nie zauważyła nawet, że Xavier biegnie za nią...
14
Strona 15
Wzdrygnęła się. Nie czas na rozpamiętywanie. Wyciągnęła rękę, dotykając
ciepłego ciałka synka. Lato w Szkocji było inne od tego, które pamiętali -
zimniejsze, wilgotniejsze, bardziej pochmurne... Miała tak wiele rzeczy do
zrobienia, tak wiele obowiązków do wypełnienia, miała dzieci... Nie stać jej było
na luksus robienia sobie wyrzutów.
Zmęczona wspominaniem i zmęczeniem po ciężkim dniu pracy zasnęła
niespokojnym snem.
30
ROZDZIAŁ 2
Margery pojawiła się ponownie z samego rana. Przez chwilę siedziała na koźle
wozu, obserwując tom Lei. Z zewnątrz nie zaszły w nim zmiany, no, może poza
odkręconymi okiennicami. Szkotka wiedziała jednak, że po wczorajszym dniu
wnętrze zostało gruntownie uprzątnięte z kurzu i zalegaj ą-:ych tam od dawna,
poniszczonych mebli. Część t nich Josh przeniósł do znajdującej się obok tomu
szopy na drewno - takie suche meble, nadżarte przez korniki, przydadzą się do
rozpalania :gnia w jesienne wieczory. Resztę śmieci spaliły w czoraj przed
domem, ku uciesze dzieci, które za tamową Serenny zaczęły tańczyć wokół
ogniska ? Indianie. Margery do tej pory niewiele słyszała : Indianach, ale od
Serenny mogła dowiedzieć się więcej rzeczy, niżby chciała.
Uśmiechnęła się do siebie na wspomnienie w. czorajszego dnia. To dlatego
wróciła tutaj dzisiaj. Dzieci ujęły ją za serce: pracowity, starający się uchodzić
za dorosłego Josh, postrzelona, ga-tająca jak najęta Serenna i cichy, osowiały
Xavier. Margery skrzywiła się. Lea wyjaśniła jej, że Xavier niewiele się odzywa i
nie śmieje się, odkąd
15
Strona 16
zmarł jego ojciec. Zmuszona była także wyjaśnić jego zachowanie, gdy przy
rozklekotanym stole zaledwie dźgnął widelcem ugotowane warzywa i odszedł,
większość porcji pozostawiając na talerzu. Ściągnięta smutkiem twarz Lei
prześladowała Margery do późnej nocy. Szkotka do dzisiaj zastanawiała się, co
skłoniło tę nietypową Angielkę do ucieczki ze znanego jej środowiska w obce
miejsce. Była bowiem przekonana, że była to ucieczka i postanowiła, że
cokolwiek - lub ktokolwiek - prześladuje Leę, będzie miał do czynienia z
Margery McDougal.
Dlatego też z samego rana, zanim jeszcze zapiał kogut, Szkotka wyszła z domu,
podjechała wozem pod chatę Mor Maclver, gdzie za pieniądze dane jej przez
Angielkę kupiła trochę suszonej baraniny i zamówiła tkane narzuty na łóżka.
Jeśli nie mogła namówić mieszkańców do pomocy, to przynajmniej spróbuje ich
przekupić. Tak samo postąpiła u Izzy Logan, u której kupiła jabłka i warzywa
oraz u Knoxa McRory, u którego zamówiła kilka kur i koguta z najbliższego
chowu. Wiedziała, że każde z nich odprowadza ją niedowierzającym wzrokiem,
ale postarała się, aby wiedzieli, że ona nie boi się pomóc Angielce.
To, czy się naprawdę nie bała, było już sprawą drugorzędną.
Rano wymusiła na lekko' tylko przytomnym Branie wyjazd do lasu po drewno i
upewniła się, że razem z Rutłwenem Imrie potną je, wyczyszczą i obrobią w taki
sposób, aby nadawało się na zro-
32
bienie nowych okiennic i dachu. Mogła się tylko ,modlić, żeby zostawiona im
obu w formie przekupstwa whisky dodała im odwagi, ale nie odebrała rozumu i
żeby nie zrobili sobie krzywdy siekierami.
Teraz, siedząc przed domem Lei, Margery wykreślała w myślach sprawy, które
załatwiła dzisiejszego ranka. Zanim drzwi się otworzyły i wyległa z nich
Serenna, tylko o krok przeganiając Dasha, trzymającego jeszcze w ręku suchy
placek ze śniadania, Margery zdążyła do uszczuplonej listy dodać kilkanaście
rzeczy, które należało dzisiaj zrobić.
Niall od wczoraj obserwował dom McGregora. Początkowo nie mógł uwierzyć w
to, co widzi, jednak po kilku godzinach stania pomiędzy drzewami musiał
przyjąć do wiadomości obraz ukazujący się jego oczom.
Nowa właścicielka domu nie była starszą kobietą. Wyglądała na mniej niż 30
lat, ale obserwujac ją z oddali, nie mógł być tego pewien. Pewien jednak, że jej
szczupła postać zainteresuje Duncana w sposób, o którym Niall nie chciał na-
wet myśleć. Potrząsnął głową z niesmakiem. Z tej odległości nie widział jej
twarzy ani żadnych innych szczegółów, określających jej urodę, ale miał
nadzieję, że jest zezowata, ma na twarzy pory po spie, a zęby wypadły jej już z
powodu próchnicy, może wtedy Duncan znajdzie inny sposób na zniszczenie
tego miejsca niż uwodzenie tej biednej kobiety.
16
Strona 17
Biednej? Swoją drogą Niall nie krył zdziwienia. Jak to możliwe, że angielska
dama, za jaką uchodziła ta kobieta, przechadzała się po podwórzu w szarej,
prostej sukni, taszcząc śmieci? Zmarszczył brwi w wyrazie głębokiego namysłu.
Czy to są na pewno jej dzieci? Dwoje z nich absolutnie jej nie przypominało.
Niall nawet stąd widział, że tylko najmłodsze z dzieci ma włosy o takim kolorze
jak kobieta, lecz to akurat może być dziełem przypadku. Natomiast nie mógł
pojąć strachu kobiety, widocznego za każdym razem, gdy któreś z dzieci
oddaliło się poza zasięg jej wzroku. Nauczył się dostrzegać takie rzeczy, co było
bardzo przydatną umiejętnością, a teraz pozwoliło mu na snucie najbardziej
nieprawdopodobnych domysłów. Skąd ta kobieta miała pieniądze na zakup
ziemi i dlaczego wybrała właśnie tę, leżącą na końcu świata stertę gruzu, jaką
stanowił piękny niegdyś dom McGregora? Dlaczego nie można było się o niej
niczego dowiedzieć już w Londynie? Dlaczego tak się obawiała spuścić wzrok z
dzieci i trzymała je tak blisko domu? Dlaczego zamieszkała tu sama, bez męża,
ojca, brata, kochanka? Może porwała dzieci? Może jest kurtyzaną, uciekającą w
popłochu przed swoim patronem po tym, jak ukradła mu pieniądze? Może,
może, może... Zbyt wiele niewiadomych.
Niall potrząsnął głową, wyrzucając z myśli niepotrzebne insynuacje. Teraz
należało pojechać do miasteczka, zebrać jak najwięcej danych. Wtedy dopiero
będzie mógł zdać relację Duncanowi,
17
który przejawiał wręcz niespotykaną dla niego cierpliwość, nie pojawiając się
tutaj wczoraj. No, ale w końcu nie był w stanie. Dzisiaj kobieta może nie mieć
takiego szczęścia, dlatego należy ubiec lorda Kerra i dostarczyć mu kilku
niezbędnych informacji. Znając Szkotów i ich przywiązanie do nemi, a także
niechęć do obcych, nie będzie trudno dowiedzieć się czegoś o Angielce
zamieszkałej na ziemi przeklętej przez ród Kerrów.
Odwiązał konia, przywiązanego przez cały czas io drzewa nieopodal, i lawirując
pomiędzy sosnami, skierował się na drogę wiodącą do Graigmill.
Po południu zrobiły sobie przerwę na herbatę. Margery nie mogła zrozumieć,
jak Lea może pić herbatę bez whisky, Lea natomiast z powątpiewaniem patrzyła
na Margery, oblizującą się po każdym łyku doprawianego napoju. Pogoda po-
zwoliła im na siedzenie na schodach domu obserwowanie dzieci,
niezmordowanie pracujących w ogródku. Po raz kolejny Lea zastanowiła się
nad naturą dzieci, które zdolne były przyzwyczaić się do zmian w przeciągu
kilku dni, uznać za nowy dom obce im miejsce i bawić się w najlepsze, nie
rozumiejąc, że to, co robią, jest w rzeczywistości najlepszą pomocą dla ich
matki. Na równi z nią czyściły i szorowały wnętrze domu, a teraz jeszcze, gdy
ona już prawie nie czuła mięśni ramion, dzieci postanowiły, że przekopią
ziemię. Był to pomysł Josha, który stwierdził, że skoro mają mieć ogródek, to
muszą napulchnić ziemię, aby na-
35
Strona 18
siona lepiej się przyjęły. Serenna skorzystała z okazji, wyszukując dżdżownice i
chowając je do wielkiego, starego, znalezionego gdzieś słoika, a Xavier grzebał w
ziemi zapewne tylko dla rozrywki.
Lea westchnęła. Dzięki dzieciom czuła się mniej samotna, to one potrafiły ją
teraz rozbawić.
Kątem oka uchwyciła postać idącą od strony miasteczka. Naraz jej serce
zatrzymało się, a dłoń odruchowo powędrowała do gardła. Margery zauważyła
ten niepokojący ruch i odwróciła głowę w stronę drogi. Zmrużyła oczy, a po
chwili, rozpoznając zbliżającego się mężczyznę, poklepała dłonią kolano Lei,
mrucząc pod nosem:
- No, może w końcu ktoś zmądrzał.
Po tej zagadkowej wypowiedzi postawiła swój kubek na schodach i wstała,
prostując imponującą postać.
Lea odzyskała oddech i skarciła się w myślach za ten odruch strachu, który
przed chwilą wziął górę nad zdrowym rozsądkiem. Jeśli to rzeczywiście ktoś do
pomocy, to należy go serdecznie przyjąć. Margery zdążyła jej już wytłumaczyć,
że Szkoci nie są skorzy do pomocy obcym i może minąć trochę czasu, zanim
przekonają się do nowego mieszkańca Graigmill. Ona, Margery McDougal,
oczywiście była wyjątkiem, zapewniła, klepiąc Leę po ramieniu z taką siłą, że o
mało jej nie przewróciła.
Teraz obie stały na schodach, cierpliwie czekając na przybysza. Sądząc z
harmidru, dochodzącego od strony prowizorycznego ogródka, dzieci także
zauważyły obcego i po chwili stały już
18
przed schodami, przestępując z nogi na nogę i tylko wzrok matki powstrzymał
je od biegu w stronę zbliżającej się powoli postaci.
Zanim jednak mężczyzna dotarł przed dom, to Margery okazała największą
niecierpliwość i idąc w stronę niespodziewanego gościa, krzyknęła:
- Samie Brown, mam wrażenie, że jesteś jeżyną rozsądną osobą w tym
miasteczku pełnym upartych Szkotów! Poza mną, oczywiście!
Lea nie mogła nie uśmiechnąć się na to stwierdzenie i podążyła za Margery,
gestem ręki dając do zrozumienia dzieciom, że mają zostać na miejscu.
Mężczyzna zatrzymał się z niepewną miną — pół kroku, spod oka obserwując
Szkotkę idącą w jego kierunku. Sądząc po stanie jego ubrania, był zwykłym
chłopem albo robotnikiem, co potwierdzała płócienna torba, wisząca na jego ra-
mieniu. Zbliżając się, Lea rejestrowała z nieufnością każdy szczegół jego
postaci, od zniszczonych butów i zwykłych, brązowych spodni, poprzez
rozchełstaną, szarą już koszulę i szeroki, wygięty po prawej stronie kapelusz w
kowbojskim stylu, naciągnięty głęboko na czoło. Już sam ten kapelusz w
połączeniu z jego ciemną skórą upewniał ją, że mężczyzna nie jest stąd, jednak
Margery, podchodząc do mężczyzny, klepnęła go tak serdecznie, że Lea musiała
jej zaufać. Podeszła więc do niego, wyciągając rękę na powitanie i z ciepłym
uśmiechem przedstawiła się:
- Witam pana, nazywam się Lea Sarstroem. Margery wyciągnęła być może zbyt
pochopny
37
Strona 19
wniosek, że przyszedł nam pan pomóc w odbudowie domu?... - zawiesiła głos,
spodziewając się szybkiej odpowiedzi.
Mężczyzna odchylił kapelusz do tyłu i spojrzały na nią ciemnobrązowe, ciepłe
oczy, rozwiewając jej strach. Z nieufnością spojrzał na wyciągniętą dłoń, lecz po
chwili wahania uścisnął ją w taki sposób, jakby nie był pewien, że właśnie to
należało zrobić. Margery nie dała mu dojść do słowa:
- To jest Sam Brown - wskazała na niego palcem, a oczy ciemnoskórego
mężczyzny rozbłysły iskierkami rozbawienia na ten pozbawiony taktu gest. -
Pomieszkuje u starego Rutłwena, przyjaciela mojego męża i wcale nie
wyciągnęłam pochopnych wniosków, prawda Sam? - Margery kiwnęła głową,
nie spodziewając się nawet odpowiedzi. - Przyszedł nam pomóc, bo potrzebuje
pieniędzy i radzę ci go nająć, bo nikt tak jak on nie zna się na drewnie. -
Margery zaczerpnęła oddechu. - Jest u nas kimś w rodzaju cieśli i na pewno się
przyda. A co ci tam kapie z tego wora? - Zdziwiła się naraz Margery, wskazując
palcem na worek, wiszący na ramieniu Sama.
Lea dopiero teraz zauważyła na spodzie worka ciemną, mokrą plamę i pytająco
spojrzała na Sama, lecz ten, nie czekając na dalsze pytania, ściągnął worek z
ramienia i wręczył go zdziwionej Margery, która zaskoczona odruchowo wzięła
go do ręki.
- Ryby - uśmiechnął się Sam, a jego białe zęby błysnęły w szczerym uśmiechu.
38
- No, no Samie, jeśli to pstrągi z naszej rzeki - Margery odwzajemniła uśmiech,
ważąc w ręku uężar worka - to się dobrze spisałeś. - Po czym zdwróciła się w
stronę domu, wołając do dzieci, że mają dziś ryby na kolację.
Dwadzieścia minut później jedenaście pstrągów leżało na kuchennym stole, a
Margery patroszyła je i dzieliła na części, wprawnie operując nożem. Josh
czyścił je z łusek, a Serenna układała fortecę z wypatroszonych części,
wywołując tym . brzydzenie na twarzy brata. Jakakolwiek forma sorzeciwu ze
strony starszych nie mogła jej od-riągnąć od nowej zabawy, dano jej więc
spokój. Przynajmniej chwilowo miała zajęcie.
Xavier siedział na kolanach Lei, przyglądając się Samowi pijącemu wodę z
kubka. Mężczyzna ooczuł się nieswojo pod badawczym spojrzeniem malca, co
Lea natychmiast zauważyła i pospieszyła z wyjaśnieniami:
- Proszę wybaczyć, panie Brown... - usłyszała nrychnięcie Margery i poprawiła
się: - Sam, ale rrzypominasz mojemu synowi przyjaciela, którego był zmuszony
zostawić w Londynie.
Tego Sam się najmniej spodziewał, więc o mato co nie zakrztusił się wodą.
Niezrażona Lea uągnęła:
- W domu jego dziadków mieszkał pomocnik, :akże ciemnoskóry, któremu mój
syn dotrzymywał towarzystwa. - Lea uśmiechnęła się ciepło do syna nie
wspominając, że ta nietypowa zna-
19
Strona 20
jomość dziecka z ciemnoskórym mężczyzną spotykała się z oburzeniem
arystokratycznej babki Xa-viera, która w końcu wyrzuciła biednego Roberta z
pracy. - Robert pracował przy koniach i Xavier często wybiegał do stajni
popatrzeć, jak się oporządza konie.
Xavier spojrzał na matkę, słysząc znajome imię, lecz jego zielone oczy szybko
powędrowały na powrót ku twarzy Sama.
- Sam - ciągnęła Lea - proszę mi powiedzieć, jakiej zapłaty ode mnie
oczekujesz? Jest tutaj naprawdę dużo do zrobienia. Margery była na tyle
uprzejma, że zamówiła już drewno na dach i okiennice, ale odnowy wymagają
też podłogi, schody i szopa. Ważne jest, żeby jak najszybciej sprawdzić piwnicę,
żebym mogła zacząć zbierać żywność na zimę. Chciałabym także zbudować
kurnik i ogrodzenie wokół ogrodu, a być może także i małą stajnię... - urwała
naraz, przekonana, że przestraszyła ewentualnego pomocnika nawałem pracy i
zdając sobie sprawę, że nie podoła temu wszystkiemu jeden mężczyzna. -
Oczywiście nie wszystko naraz, tylko po kolei. Najważniejszy na razie jest dach
nad jednym z pokoi...
- Wiele pracy, ale dam radę. - Sam przysiadł na krześle naprzeciwko Lei
uważając, aby go nie złamać. - Naprawię dach i zrobię okiennice, a także kilka
mebli na początek. Wiem, że dobrze pani zapłaci, bo tak twierdzi Margery - łyp-
nął okiem w stronę Szkotki, patrzącej na niego z aprobatą i jednocześnie
wymachującą nożem
20
nad kolejnym pstrągiem. - Prawdopodobnie jutro McDougal i Ruthven
przywiozą drewno, więc trzeba będzie skorzystać z pogody i zacząć reperować
dach, dopóki nie pada. A dzisiaj proszę mi zokazać piwnicę, szopę i ten ogród.
Sam uśmiechnął się, wstając, a Lea posłała w stronę Margery uśmiech pełen
wdzięczności.
Jak się okazało, piwnica była w dobrym stanie. Margery wyjaśniła, że dom
został zbudowany zaledwie kilka lat temu, więc kamienna piwnica nie miała
prawa od tego czasu doznać żadnego uszczerbku. Lea odetchnęła z ulgą
słysząc, że Samowi wystarczy zaledwie jeden dzień na zrobienie półek, haków i
szafek, potrzebnych do przechowywania zboża, warzyw, konfitur i mięsa.
Margery' obiecała kupić część produktów, ale zastrzegła, że konfitury, przy
których uparła się Lea, będą musiały zrobić same. Lei to nie przeszkadzało,
pamiętała bowiem czasy, gdy robiła je dla dzieci i 01ivera, a cały dom
przesycony był zapachem abłek i śliwek.
Szopa była w gorszym stanie, lecz jak twierdził Sam, wystarczy kilka desek, a
przetrwa zimę. Na .wiosnę natomiast najlepiej będzie ją zburzyć i postawić
nową, być może większą. Na razie są ważniejsze rzeczy do zrobienia. Ogród
natomiast wystar-tzyło otoczyć drewnianym ogrodzeniem, chociaż wątpliwe dla
Margery było sianie teraz czegokolwiek, gdyż była już połowa lata. Sam zrobił
obchód domu, oglądając schody prowadzące na drugie pię-
41