11985

Szczegóły
Tytuł 11985
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11985 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11985 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11985 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tomasz Pacyński Nic osobistego Sir Roger z Mons kuląc się pod przenikliwymi podmuchami niosącego mokry śnieg wiatru zastanawiał się ponuro. Zastanawiał się, jak długo jeszcze powinien stać pod zamkniętą na głucho bramą. Wyniosłe ceglane mury lśniły wilgocią. Płatki śniegu miotane wiatrem topniały w błocie. Zawodzący wicher szarpał wilczą szubę rycerza, łopotał płachtami okrywającymi wozy ze sprzętem. Kołysał wisielcami na przydrożnej szubienicy, nie pozwalając wypasionym krukom na spokojne kontynuowanie posiłku. Przecież nie zacznę łomotać do bramy, pomyślał rycerz ze złością, czując przenikające do szpiku kości zimno. Nie uchodzi, nie honor. Herolda trzeba, żeby otrąbił. Zaklął pod nosem. Herolda musiał zostawić po drodze, w odległej wsi, po tym, jak ów nieostrożny człek napił się miejscowego piwa. Rycerz przypuszczał, iż herold wciąż jeszcze skręca się w boleściach. W każdym razie gdy rankiem odjeżdżali wszystko na to wskazywało. Został jeno róg, cóż z tego jednak, kiedy nikt ze zbrojnych nie potrafił na nim zatrąbić. Podczas prób wydobywali jedynie ciche, aczkolwiek mocno obscenicznie brzmiące odgłosy. Wiatr z lekka zmienił kierunek. Wiało teraz prosto od szubienicy. Sir Roger skrzywił się jeszcze bardziej. Nie, żeby miał cokolwiek przeciw surowemu traktowaniu poddanych. Ale tak pod samymi murami... Po raz kolejny pożałował, że w ogóle podjął tę wyprawę. Po raz pierwszy udał się na odległe kresy cywilizacji. Niektórzy twierdzili zresztą, iż kraj ów leży poza jakimikolwiek kresami. Po tygodniu podróży rycerz zaczął przyznawać im rację. Po dwóch tygodniach był o tym przekonany. Przepaściste, ciemne i ponure lasy, gdzieniegdzie lśniące ciemnymi wodami jeziora. Zwierz srogi w lasach. Gościńce podłe. Wioski... Nie, o wioskach lepiej nie wspominać... Podczas drogi, męczonego zgagą po pieczonej rzepie, stanowiącej tu podstawę jadłospisu rycerza ogarniały coraz większe wątpliwości. Owszem, kraj dziki i niezbadany, srogie bestie muszą kryć się w niedostępnych komyszach. Smoki, jakich za Zachodzie nikt już od wieków nie widział. Co z tego, skoro rzemiosło było tu najwidoczniej na bardzo niskim poziomie. Ledwie widoczny na blankach knecht wysmarkał się z odgłosem, który dobiegł wyraźnie mimo świstu wiatru. Był to jedyny przejaw aktywności knechta od dłuższego czasu. Na nawoływania nie reagował zupełnie, spoglądając w dół tępym wzrokiem. Wyglądał jak mokra, obleczona w pancerz kukła. Rycerz popatrzył w tył, na swych zbrojnych skulonych obok wozów. Zaklął po raz kolejny, nie wiedzieć już który. Nie takiego powitania oczekiwał. Wiózł glejty do wszystkich załóg zakonnych, wiózł list do samego komtura. Nie spodziewał się wprawdzie powitania z fanfarami, ale to, co zobaczył przeszło wszelkie oczekiwania. Gdy tylko ukazał się na drodze prowadzącej do zamku, gdy zza zakrętu wyjechali zbrojni na blankach muru wszczął się ruch. Brona opadła ze zgrzytem i hukiem, zadźwięczały łańcuchy podnoszące most. I to wszystko. Na blankach muru został tylko ten jeden knecht, sprawiający wrażenie głuchego i ślepego zarazem. W każdym razie nie zwracał uwagi na nic, na nawoływania, przekleństwa. Zaczynało się ściemniać. Śnieg gęstniał. Płatki spadające na ziemię nie topniały już, zaczynały pokrywać ją białym, coraz grubszym całunem. Przyjdzie wracać do miasta. Miasta, zaklął rycerz pod nosem. Ortelsburg. Paskudna mieścina na paskudnym zadupiu. Zamek, kilka domków, gospoda. Na myśl, że zapewne przyjdzie tam stanąć, rycerz aż się wstrząsnął. Zdążył już nazbierać złych doświadczeń. Pchły jak myszy, myszy jak szczury, szczury jak koty... Ciekawe, jakie tu są smoki... Pomyje zwane piwem i pieczona rzepa. – Co mnie tu skusiło... – mruknął pod nosem. Wiedział dobrze, co. Smoki były coraz rzadsze. A żyć z czegoś trzeba. Nie miał żadnych doświadczeń w innych sposobach zarobkowania. Nie walczył na turniejach. Sama myśl o uprawie rodowych dóbr, o hodowli owiec przyprawiała go o mdłości. Trudno zresztą byłoby, kmiecie rozpierzchli się, gdy nie poświęcał im uwagi. Trudno zresztą doglądać dóbr, gdy człowiek cały czas w rozjazdach. Zarządca go okradał w sposób jawny. Gdy go powiesił, nie szukał już następnego. Cały rok szukał okazji. Pieniądze z ostatniej nagrody topniały, nie było po co wracać do zamku. A smoków ani na lekarstwo. Skuszony opowieściami ruszył na wschód. Ale tam też nie było lepiej. Wprawdzie sława pozwalała przeżyć, każdy z rycerstwa uważał za zaszczyt gościć słynnego pogromcę smoków, ale co z tego. Trudno przecież żyć z opowieści, jak jaki minstrel czy inny wierszokleta. Nie uchodzi. Tak, sytuacja nie była najlepsza. – Zawsze można wrócić do... – mruknął rycerz pod nosem i splunął. Zaczynam gadać sam ze sobą, pomyślał ze złością. I to jeszcze takie głupoty. Nie ma co, zdecydował, trzeba ruszać. Może nikogo nie ma w zamku, poza załogą, może ruszyli na wyprawę. Durne knechty boją się wpuścić, rozkazów pewnie nie mają. Trzeba ruszać, co będę tak stał... Spojrzał po raz ostatni w górę, na ledwie widoczne już w mroku i padającym coraz gęściej śniegu mury. Prawie nic nie widział, śnieg sypał się do oczu. Przetarł rękawicą zaśnieżone brwi. Knecht zniknął. Za to podniesionego mostu dały się słyszeć niewyraźne okrzyki, brzmiące jak przekleństwa. Ze szczękiem zardzewiałych łańcuchów i skrzypieniem kołowrotu most począł zwolna opadać. *** Na zamkowym podwórcu było zaciszniej. Nie dochodziły tu podmuchy wiatru, płatki śniegu wirowały spokojnie rozświetlane trzymanymi przez knechtów pochodniami. Sir Roger po raz kolejny przetarł oczy, mając nadzieję, iż czyni to tego dnia po raz ostatni. W krąg migotliwego blasku wszedł wysoki mężczyzna w łosiowym, naznaczonym odciskami od zbroi kubraku. Skłonił się dwornie. Sir Roger zeskakując z konia miał mocno mieszane uczucia. Radość z ujrzenia znajomej twarzy w tym koszmarnym zakątku. Złość na tego, który go do tej wyprawy namówił. Arnold von Egger, zwany Czarnym Eggerem, świecki rycerz w służbie krzyżackiej skłonił się jeszcze raz. Na młodej, szerokiej twarzy malowało się poczucie winy. – Wybaczcie, panie... – zaczął nie patrząc gościowi w oczy. – Wybaczcie, zaniedbałem... Wiem, nie czas na tłumaczenia, ale kto się spodziewał w taki czas... Sir Roger machnął tylko ręką. Perspektywa znalezienia się w ciepłej izbie, garnca grzanego wina, ciepłej strawy odegnała złość, która wzbierała w nim podczas długiego oczekiwania pod murami. – Nie szkodzi – wymamrotał łaskawie, czując, że cała twarz zdrętwiała z zimna. – Nie szkodzi – powtórzył już wyraźniej. –Wiem, czas wojenny u was, tu, na posterunku u kresów, na rubieży... Istotnie, wiedział, iż mimo formalnego pokoju wojna tli się wciąż na pograniczu. Ostrzegano go po drodze przed bandami grasantów, przybywających z ościennego królestwa by pogan przeciwko Zakonowi wspierać. Ostrzegano przed samymi poganami, utajonymi wśród miejscowego ludu, poganami krwi chrześcijańskiej chciwymi, wciąż odprawiającymi swe obrzędy wszeteczne. Rycerz uwierzył w ostrzeżenia. Uwierzył tym bardziej, że ostrzegający go młynarz sam miał gębę zdeklarowanego poganina, który dopiero co zakończył wszeteczny obrzęd i nawet nie umył po tym rąk. Arnold von Egger speszył się jeszcze bardziej. Pokręcił głową. – Komtur zapewne przeciw pogaństwu pociągnął? – spytał sir Roger nie spostrzegłszy dziwnego zachowania młodego rycerza. – Plugastwo tępić, na chwałę Bożej Rodzicielki, którą na chorągwiach i w sercu nosicie? – Amen! – odparł machinalnie Arnold. – To jest, nie... To znaczy, tak, i w sercu... Zaplątał się beznadziejnie. Sir Roger poklepał go krzepiąco po ramieniu. – Nie, komtur jest, w swojej komnacie... – wydusił z siebie młody rycerz po krótkiej chwili. – Wiecie, panie, to taka głupia sprawa wyszła, aż wstyd powiadać... Ale tego, pozwólcie, panie, do izby, ziąb srogi... Ziąb istotnie był srogi, lecz sir Roger zaciekawił się. – Ależ mówcie, panie. I tak zaczekać muszę, aż konia do stajen odprowadzą, cenny to rumak, jakiego w całym chrześcijańskim świecie nie znajdziesz. Dopilnować trza, czy stajenny zadbać potrafi... – Potrafi, potrafi – zapewnił młody rycerz skwapliwie. – Sam baczenie będę miał, możecie być spokojni. Zachodźcie do izby. Wyraźnie unikał wzroku sir Rogera, zaostrzając tylko jego ciekawość. – No dobrze... – mruknął wreszcie von Egger, widząc, że gość nie rusza się z miejsca. – Już powiem. Jednak milczał jeszcze chwilę, zanim w końcu zaczął. – Bo widzicie, panie, komtur w zamku jest, jeno w izbie się swojej zamknął. Kazał most podnieść i mówić, że go nie ma. Bo to wszystko przez knechtów głupich... Zaciął się znowu. – Co przez knechtów? – spytał sir Roger już ostrzej. Arnold von Egger wyprężył się słysząc ten ton. Rycerz uśmiechnął się nieznacznie. Sława największego pogromcy smoków miała swoje dobre strony. W hierarchii stał nieskończenie wyżej od młodego, choć dzielnego i prawego Arnolda, dobijającego się już swej własnej sławy pogromcy pogan. – Bo wiecie, głupi knecht pomylił się. – wypalił von Egger nie patrząc na sir Rogera. – Myślał, że to ten Mazur, co tu cały czas przyjeżdża. – I co? – spytał z niedowierzaniem sir Roger. – Przed jednym Mazurem kazał bramę podnosić? Co, myślał może, że zamek będzie zdobywać? – Nie znacie, go, panie... – pokręcił głową von Egger. – Znaczy, tego Mazura, nie komtura... On tu cały czas przyjeżdża, po córkę. Co to ją na zamku trzymamy, zbójom na gościńcu odjąwszy. To straszny człek, panie... Bardzo straszny... Sir Roger skrzywił się. Walka z pogaństwem swoją drogą, pogranicze, rubieże, pełzająca wojna. Ale żeby dziewkę w niewoli trzymać, nawet córkę śmiertelnego wroga... Nie rycerski to uczynek, pomyślał z dezaprobatą. Nie przystoi rycerzowi prawemu nawet słuchać o tym. Dziwne obyczaje tu panują, widać i oni, heroldzi cywilizacji pogaństwem i zdradą na wskroś przesiąkli. Spojrzał wyniośle na młodego rycerza, aż ten skulił się pod tym miażdżącym spojrzeniem. – To nie tak, panie, jak myślicie – wyjąkał, spuściwszy wzrok. – My byśmy ją oddali, nawet zaraz. Kłopot jeno i zgryzota. Cięgiem jeno po nocach na gęśliczkach gra, śpiewa, spać nie daje. A w dzień szkudna taka, tego nie zje, to niedobre... Zaraz byśmy ją oddali... – To czemu nie oddajecie? – warknął sir Roger ze złością. – Okupu chcecie? – Jakiego okupu? – von Egger wybałuszył oczy. – Toż komtur sam by zapłacił, by ją ojciec zabrał. Wszyscy bracia rycerze by dołożyli! Ino nie da się... – Jak to się nie da? – Ano, ojciec, jak ją zobaczył, pieklić się srodze począł od razu. Żeśmy ją zamienili, niedojdę mu chcemy oddawać. Nijak nie chciał słuchać, że taka od początku była. Powiedział, że takiej nie weźmie i już. Zezłościł się i knechtów jeno poszczerbił, szkód narobił. – Może istowo nie tę zbójom odjęliście? – zastanowił się rycerz. – Albo i zły ją odmienił? – Gdzie tam! – parsknął Arnold ze złością. – Od początku taka była! Toż ona znana na całą okolicę, a wierzcie mi, panie, nie z mądrości! Z urody, po prawdzie, też nie... Próbowalim... Arnold przerwał na chwilę. Z wieży poprzez szum wiatru dobiegł tęskny, acz mało harmonijny śpiew. Sir Roger wzdrygnął się, Arnold splunął. Konie zaczęły się szarpać u koniowiązu, z szubienicy za murem wzbiły się spłoszone kruki. – Sami słyszycie... – Arnold pokręcił głową zrezygnowany. – Próbowalim... Wiecie, panie, komtur próbował przyuczyć, choć by obyczajów nabrała. Służkę zakonną przydał do towarzystwa i nauki. Ale gdzie tam! Jak była głupia, tak i jest. A służka chce przejść do zakonu kontemplacyjnego, tam, gdzie milczenie ślubują. Za murami, gdzieś daleko w obskurnym miasteczku poczęły wyć psy. – Prowadźcie, panie, do izby – zdecydował sir Roger. Ciężka jest misja prawych rycerzy na pograniczu. *** W wielkiej zamkowej sali wiało chłodem, mimo ognia buzującego na olbrzymim palenisku. Długi stół był pusty, dopiero teraz służba poczynała się krzątać. Rycerz ciężko opadł na ławę. Dopiero teraz z całą siłą poczuł zmęczenie, dopiero teraz uświadomił sobie jak jest przemarznięty i głodny. – Wybaczcie, panie – z zażenowaniem odezwał się von Egger, gdy wydał już rozkazy służącym. – Komtur nie będzie nam towarzyszył. Tłumaczył, że niezdrów. Może to zresztą lepiej... Arnold przygryzł wargi, jakby wymknęło mu się coś niepotrzebnego. Sir Roger nie zwrócił na to uwagi, pochłonięty widokiem wnoszonych do sali mis z dymiącym mięsiwem i parujących dzbanów, z których unosił się korzenny aromat. – Będę czynił wam honory – powiedział Arnold. – Musicie, panie, zrozumieć... Tu pogranicze, rycerze zakonni z podjazdu wrócili, strudzeni wielce... Zabójca smoków machnął łaskawie ręką. Nie pora zwracać uwagę na honory. Po tylu dniach na solonym mięsie i pieczonej rzepie... Urwał potężny kawał razowego chleba, sięgnął do misy. I zamarł ze zdziwienie, widząc jak młody rycerz dobywa miecza. Arnold chwycił pieczony udziec, zamachnął się. Uciął plaster mięsa, usłużył sir Rogerowi. Ależ upadek obyczajów, pomyślał rycerz. No cóż, wysepka cywilizacji otoczona pogaństwem... Widząc jego wzrok Arnold poczerwieniał. – Wybaczcie – sumitował się po raz kolejny. – Mieczów ci u nas dostatek, ale tasaków zbrakło. Widzicie, było u nas niedawno poselstwo, od księżnej mazowieckiej. I taki jeden wszystkie tasaki w trąbkę poskręcał, myślał, że to kogoś bawi. Chełpił się, marne u was żelazo, mówił, niewiela nim dokażecie. Może i niewiela, a tymczasem nie ma czym mięsa rąbać. Czymkolwiek rąbana, pieczeń była niezła. Zwłaszcza po takiej drodze. Po kilku kubkach grzanego wina sir Roger zaczął dochodzić do siebie. – Wiecie, sir Rogerze... – zaczął rycerz Arnold niepewnie. – Jest jeszcze jedna sprawa... Dostaliście, widzę, mój list... Zabójca smoków skinął głową, nie mogąc mówić z pełnymi ustami. Przełknął z wysiłkiem. – Dostałem – odparł zaniepokojony. – Wszystko mi skryba odczytał. Czyż nie jest tak, jak napisaliście? – Ależ na pewno! – zapewnił von Egger pospiesznie. – To znaczy, o ile skryba dobrze zapisał... – zatroskał się. Otarł jasne wąsy. – Jest tylko jeden mały... A właściwie to nie ma... Sir Roger z trudem powstrzymał się, by nie zerwać się z ławy. Opanował się, takie zachowanie nie przystoi rycerzowi. – Nie ma smoka?! – okrzyku jednak nie powstrzymał. Po takiej drodze! Po poniewierce na kiepskich gościńcach, wśród ludu do zwierza bardziej podobnego. Po noclegach w zapchlonych gospodach, po pieczonej rzepie... Arnold wbił wzrok w stół, nerwowo kreślił esy floresy palcem zamoczonym w winie. – Ależ, co wy, panie... – mruknął cicho. – Jest smok, niejeden. Dużo ich tutaj. Ino nagrody nijakiej nie ma... Sir Roger już nie pytał. Cała droga na nic. Nie miał najmniejszej ochoty na darmowe łowy na potwora. Był zbyt zmęczony, by chociaż zakląć. Zbyt zmęczony, by zastanawiać się nad swym niewesołym położeniem. Jutro będzie czas, by się martwić. Swoją drogą, pomyślał, ten gołowąs ma szczęście. Szczęście, że nie poluję na ludzi. Z przyjemnością wytrzaskałbym go po gębie rękawicą, wyzwał na udeptaną ziemię. Wymamrotał pod nosem przekleństwo. – Wybaczcie, panie... – Arnold von Egger znów zaczął przepraszać, jak to czynił od samego początku. – Pomyślałem sobie, że dla samej sławy potwora ubijecie, takiego, jakiego u was ze świecą szukać. Że szczęśliwi będziecie, mogąc bestię srogą pokarać, lud od terroru uwolnić... A pies z ludem tańcował, prawie na głos pomyślał sir Roger. Co mnie obchodzi lud, chudoba, nawet dziewice. Jedyne, czego potrzebuję, to pieniądze. A tu, okazuje się, nic z tego. Sława dzielnego zabójcy smoków to dobra rzecz. Ale oznacza też duże wydatki. Trzeba żyć na poziomie. – Panie? – z ponurego zamyślenia wyrwał rycerza natarczywy głos. Arnold wpatrywał się weń z napięciem. – Czego? – mruknął sir Roger niezbyt uprzejmie. – Bo wiecie, panie, jest jeszcze jedna sprawa... – von Egger swoim zwyczajem patrzył w ziemię. – Komturowi nie lza mówić, po coście przyjechali... Bo wiecie, on myśli, że przeciw pogaństwu ruszycie... Dobre sobie! Co on tu nagadał, z rozpaczą pomyślał sir Roger. Jeszcze tego brakowało, przeciw pogaństwu! Cholera, jakbym chciał przeciw pogaństwu, to w Palestynie ich ile chcesz. A klimat lepszy. Sam dolał sobie wina, uprzedzając usłużnego Arnolda. Pociągnął wystygły już nieco napój. Trzeba się spokojnie zastanowić. Miesiąc już straciłem, zima za pasem. Trzeba stąd ruszać czym prędzej, żeby tu do wiosny nie ugrzęznąć. Wstrząsnął się na samą myśl o spędzeniu zimy w Ortelsburgu. Chyba z samych nudów wyruszyłby przeciw poganom. Dobrze, wracać, tylko co dalej? – Smoków tu dużo, pod samym bokiem – Arnold niezrażony brakiem okazywanego zainteresowania ciągnął swój monolog. – Szkody czynią okrutne. Co prawda nie nam, jeno wioski pustoszą, bydło porywają. Nawet to dobrze, bo te wioski to ostoja pogaństwa. W ogóle, dziwny to kraj... Z kolei Arnold otrząsnął się z obrzydzeniem. – Smoki, poganie, kłobuki – ciągnął, popiwszy wina. – Takie, wiecie, złe duchy, jak zmokła kura wyglądające. Strzygi po lasach, utopce w jeziorach. Powiadam wam, pogaństwo to nic, nawet najazdy Mazurów zza granicy. Tu nie tylko rycerzy zbrojnych trzeba, ty trzeba specjalistów, nie przymierzając, jak wy... Albo i czarnoksiężnika. Ale cóż, komtur nawet słuchać nie chce. On tylko pogan widzi. Wszystko inne do niego nie dociera, nawet jak skrzaty nocą po zamku harcują. Myszy, mówi... A widzieliście, żeby myszy szczały do mleka? Sir Roger wzruszył ramionami. Starał się nie pijać mleka, niewiele go to więc obchodziło. – Nie widzieliście! – powiedział triumfalnie młody rycerz nie doczekawszy się odpowiedzi. – Co ja zresztą mówię, skrzaty! Tu w co drugim zagajniku złe siedzi, ślepia wytrzeszcza. Jeno komtur tego nie widzi, pogan ino... Ot, będzie ze dwie niedziele, smok nad samym zamkiem przeleciał. Krowę w pazurach niósł, żywą jeszcze. Tumult się wszczął, knechci z kusz poczęli szyć. Postrach w mieście. A komtur popatrzył w górę, głową pokiwał. Duże te bociany w tym roku, powiada. Nie dociera, mówię, nie dociera... Hier ist Krieg, powiada, obowiązków pilnować, nie za smokami ganiać. Dlatego nagrody nijakiej nie ma... – Mieszczanie nic nie dają? – spytał sir Roger bez większej nadziei. – Cechy? Arnold von Egger pokręcił smutno głową. – Ano, nie dają. Kraj wojną wyniszczony, biedny. Wioski wrogie, a miastu potwory się nie naprzykrzają. – A cechy? – nalegał rycerz. – Choćby po to, by łeb wypchany na ścianie powiesić, splendoru dodać. – Cechy też nie dają... – von Egger rozwiewał kolejne nadzieje. – Z tej przyczyny, że nie masz w mieście cechów. Dziura to prawa, powiadam wam, panie. Na zamku rzemieślników mamy, płatnerzy... W mieście szewców kilku, bednarz, i to wszystko. To jest... Tak, wiem, dopowiedział w myśli rycerz. To jest pogranicze. Pociągnął z kubka mocno już wystygłe wino, pogrążając się w niewesołych rozmyślaniach. *** Długo nie mógł zasnąć. Przewracał się z boku na bok na twardym posłaniu w surowo urządzonej komnacie. Trzeba przyznać, że zakonni rycerze nienawykli byli do luksusów. Może też srogi komtur, zahartowany nieustanną wojną nie pozwalał im zgnuśnieć. Cały zamek nosił piętno surowości obyczajów i ascezy. Począwszy od wielkiej sali, noszącej jeszcze widome ślady gniewu srogiego Mazura po ostatniej wizycie w sprawie córki, aż do tej komnaty. Wyścielona grochowiną prycza, toporny zydel stanowiły całe umeblowanie. Nawet wierny giermek musiał zadowolić się wiązką słomy przykrytą płaszczem na kamiennej posadzce. Zza okiennic dobiegały dźwięki gęśliczek i monotonny śpiew. W oddali wtórowały psy. Giermek chrapał, przewracając się z chrzęstem na swym słomianym posłaniu. Sir Roger rozmyślał z wytężeniem. Sytuacja była nieciekawa, chociaż już pod koniec wieczerzy usłyszał od Arnolda coś, co dało pewną nadzieję. Nie było nagrody za smoka. Nagrody z góry wyznaczonej. I nie było co na nią liczyć w państwie krzyżackim. Ale na południu, na Mazowszu... Jak mógł wywnioskować ze słów von Eggera panowały tam nieco inne obyczaje, bardziej przypominające te, do których przywykł. Można ubić bestię, zawieźć tam łeb, potargować się. Nie musi od razu mówić, że smoka ubił za granicą. Arnold wprawdzie mówił, że lud tam dziki, w dodatku poganom sprzyjający. Ale też opowiadał o dwornych obyczajach na ciechanowskim zamku, o turniejach, gonitwach, pięknych damach. O goszczących zachodnich rycerzach. Coś mówiło sir Rogerowi, że będzie tam lepiej niż tu, w tym zamku, gdzie czuło się nastrój oblężonej twierdzy. Pozostawał tylko jeden problem. Trzeba zabić smoka. Właściwie problemy były dwa. Po pierwsze, jak zdążył się zorientować z opowiadań, smoki były tu wyjątkowo okazałe i groźne. Przypuszczał, że to z powodu srogiego klimatu, a być może dlatego, że nikt ich tu jak dotąd nie tępił. Drugi problem był gorszy. Rzemiosło było tu bardzo słabo rozwinięte. Mógł się sam przekonać, widząc wyjątkowo źle uszyte ciżmy, które nosili służący. W dodatku brak nagrody. Nie ma co liczyć na przedsiębiorczego szewczyka znęconego wizją awansu. Smoka trzeba zabić samemu. No cóż, nie pierwszy raz, pomyślał melancholijnie zdmuchując kaganek. Nie był zachwycony, ostatecznie było to bardzo dawno. Jednak nie było wyjścia. Gdy zasypiał, pomyślał jeszcze, że komtur jest wyjątkowo skąpy. Nie miał wprawdzie córki na wydaniu, zawsze jednak mógł zaoferować dzielnemu szewczykowi za żonę swą mazurską brankę. *** Ranek wstał ciemny, bardziej zimowy niż jesienny. Gdy rycerz wyszedł na podwórzec śnieg pokrywał bruk cienką, lecz nie topniejącą warstwą. Sir Roger przeciągnął się, rozprostowując kości obolałe po niewygodnym posłaniu. Zamek był okazały. Wysokie, potężne mury z czerwonej cegły, masywne wieże. Potężne budynki spichrzy i arsenałów. Most był opuszczony. Przed bramą stał wóz, dwóch żydowskich kupców zamaszyście gestykulując kłóciło się ze strzegącym bramy knechtem. Knecht dłubał spokojnie w nosie nie zwracając uwagi na coraz natarczywsze głosy i gesty. Rycerz postanowił zajrzeć do stajni, jak też zajęto się jego bojowym wierzchowcem. Wprawdzie młody Arnold obiecał wszystkiego dopilnować, ale zawsze warto sprawdzić. Koń wart był majątek, zaś w obecnej sytuacji był niewątpliwie najcenniejszą częścią dobytku rycerza. Rycerz ruszył w kierunku stajni. – Herr Roger! – usłyszał za sobą. Odwrócił się, by z szacunkiem pokłonić się rycerzowi i zakonnikowi. Komtur odkłonił się niedbale, nie zatrzymując się nawet. Czerwona twarz buchała złością, nie licującą z powagą zakonnej osoby. Nie bacząc na powagę sir Rogera, na sławę znaną w całym chrześcijańskim świecie stanął tuż przed nim. Mimo wczesnej pory komtur miał na sobie pełny pancerz, okryty białym, przekreślonym krzyżem płaszczem. Brakowało jedynie hełmu, spod okrywającej głowę misiurki wymykały się rude kosmyki. Komtur był wściekły. Sir Roger skłonił się raz jeszcze, nieco chłodniej. Ostatecznie był gościem, nie chciał uchybiać obyczajom. Twarz komtura poczerwieniała jeszcze bardziej. Rycerz chciał wypowiedzieć słowa powitania, nie zdążył jednak. – Tu przedmurze chrześcijaństwa, verstanden? – wykrzyknął komtur łamaną francuszczyzną. – Tu walczyć z pogany! Nie ze strzyga, nie z Teufel! Znaczy, z Teufel też, ale po naszemu! Pracą i modlitwą, czasem tylko mieczem przez łeb! Nie sława, jeno obowiązek! Komtur aż się zachłysnął. Knechci i sługi starali się zniknąć z pola widzenia. Korzystając z przerwy sir Roger wpadł mu w słowo. – Smok, szlachetny komturze, Bogu przeciwną bestią jest – zaczął pojednawczo. Nie miał problemów z językiem, poznał tutejszą mowę podczas rocznych bez mała wędrówek po niemieckich księstwach. – Przeto uczynkiem dobrym na miarę rycerską jest pokonać go, moce piekielne upokorzyć. Co na pożytek Zakonu całego... Urwał, widząc jak komtur wybałusza oczy ze złością. – Himmelherrgott! – zgrzytnął zębami prawy i święty rycerz Maryi Panny. – Hier ist ordnung! Tu nie ma żaden szmok! Keine szmok! Knecht wykłócający się z żydowskimi kupcami zniknął z załomku murów. Kupcy pozbawieni słuchacza zamilkli, zaintrygowani znajomym słowem. – Shmock? – spytał jeden unosząc brwi. Drugi pociągnął go za rękaw chałata. Pierwszy spojrzał na komtura, po czym obaj skwapliwie poszli za przykładem knechta. – Keine szmok, keine Geld! Przyczyna niechęci komtura do wiary w smoki stała się jasna. – Szlachetny komturze – zaczął znów rycerz, widząc, że twarz komtura zaczyna sinieć. – Nie oczekuję ja doczesnej nagrody. Pełnię swoją misję ile sił starcza, by świat od plugastwa zbawiać, w imię Boże i Świętego Jerzego, któregom na patrona swych poczynań i wzór niedościgły przyjął. Tak i teraz bez trwogi na bestię wyruszę nie mieszkając... Komtur przybrał znów nieco zdrowszy odcień. Być może krew zaleje go jeszcze nie tym razem. – Skoroś nie dla zysku a czczej sławy przybył... – zaczął łagodniejszym głosem. – Wprawdzie nie smok naszym głównym jest wrogiem, jeno poganie i przeklęte Mazury, że o Żmudzinach już nie wspomnę, ale skoro przybyłeś... I nagrody nie oczekujesz... Witaj przeto w naszym zamku, gościem bądź, póki w bój nie wyruszysz... Sir Roger odetchnął nieznacznie. Jego przemowa, najlepsza od lat odniosła skutek. Komtur sięgnął do boku. – Klnę się... – sapnął wydobywając miecz. – Klnę się na tę rękojeść, iż pomocy w twym zbożnym dziele... Z wieży dobiegły pierwsze tony gęśli. – Herr Jesus! – wrzasnął komtur, wzywając imienia Zbawiciela swego jak najbardziej nadaremno, śpiew bowiem nie ucichł. Zamachnął się i cisnął mieczem w stronę ciemnego okienka, z którego dobywała się melodia. Oręż z brzękiem uderzył o mur, odbił się nieszkodliwie. Komtur zgarbił się, przycisnął dłonie do głowy jakby w obawie, by nie pękła. Ruszył przed siebie mamrocząc coś pod nosem. Sir Roger posłuchał chwilę tęsknych tonów, po czym pospiesznie podążył za nim. *** Grube mury chroniły nieco, zwłaszcza gdy zawarto wierzeje. Komtur opadł na ławę. – Słyszycie, panie? – spytał z rezygnacją. – Ona tak cały dzień... A i w nocy potrafi. Rycerz przytaknął. Mimo, iż spędził w zamku tylko jedną noc zdążył już sam się przekonać. – Smoki, mówicie, zabijacie... – komtur zamyślił się. – Wiem, sława was wyprzedza, nawet tu słyszeliśmy o was. Chwalebna to rzecz, chwalebna, piekłu na pohybel stwory diabelskie niszczyć. Ale wiecie, u nas gorsze plagi... Popatrzył chytrze na rycerza. – Nie mówię, smoka roztratować, wielka to rzecz. Ale tutaj, skoro przybyliście, możecie inaczej się Bożej sprawie przysłużyć... Sir Roger słuchał przez uprzejmość, domyślając się już, co usłyszy. – Tu pogaństwo wrogiem jest głównym, i źli sąsiedzi. Ot, jest taki, niedaleko, na grodzie Pupy osiadły. Kat męża i niewiasty, przez niego całe pogranicze krwią spływa. Nie, nie, nie mówię, że rady mu nie damy, ale skoro już jesteście, to może najpierw spróbujecie... Rycerz stanowczo pokręcił głową. – Żałuję, cny komturze – odparł. – Rad bym wielce pomóc wam, alem śluby poczynił. Zabraniają mi one z ludźmi walczyć, póki ostatni smok oddechem swym ziemię plugawi... Komtur posmutniał wyraźnie. – Jeden wyjątek śluby mi dozwalają, honoru swego bronić – ciągnął rycerz. – A, to nie ma problemu! – ożywił się komtur. – Powiedzcie jeno, że ode mnie przybywacie, zaraz wam w gębę napluje. Wtedy honoru bronić możecie. – Żałuję, może innym razem – uciął dalsze namowy sir Roger. – Smok mym jest przeznaczeniem. Zapadło milczenie. Dopiero gdy słudzy przynieśli garnce piwa komtur odezwał się. – A kiedyż to na smoka zamierzacie ruszyć? – spytał. Zabójca smoków otarł pianę z ust. – Nie wcześniej niż w dwie niedziele. Teren obcy, ludzi rozpytać trza, bestii plugawe obyczaje poznać. Plotkę po mieście puścić, dodał w duchu. Popatrzył nieznacznie na służących, stojących pod ścianą sali. Zobaczył, że nadstawiają uszu. – Bo wiecie, szlachetny komturze, smok bestią straszliwą jest, ale czasem głupią. Jako ten funt hufnali. Zdarza się, że tak się w swej pazerności zapamięta, iż nie tylko rycerz, ale człek prosty zdoła go pokonać... Ha, wiele znam przypadków, gdy bestię srogą prosty szewczyk albo i inny pachoł poraził, do sławy i zaszczytów dochodząc. Jeden z pachołków postąpił do przodu, nie chcąc uronić słowa. – Sposobem też można, jako to dzielny szewczyk kiedyś uczynił – ciągnął rycerz udając, iż nie dostrzega zainteresowania. – Podstępem bestię struć. Ale nawet i z orężem dzielne pachołki nieraz stawały, sławę zdobywając, do rycerskiego stanu się wynosząc. Książęce córki za żony pojmując. Komtur kręcił z powątpiewaniem głową. – Ten nasz głupi nie jest – mruknął. – Szkody straszne czyni. Wioski spustoszył, nawet tabory potrafi atakować. Rycerz zdziwił się srodze. Nie spotkał jeszcze takiego potwora, co ryzykowałby atak na chronione tabory. Owszem, wioskę spustoszyć, bydło pożreć, nawet dziewicę. Widać wygłodzone bestie w tym wyniszczonym wojną kraju. Znów poczuł przypływ zwątpienia. Z tego co słyszał, wszystkie smoki, które w życiu napotkał były niczym w porównaniu z miejscowymi. – Wiecie, panie, tak myślę... – komtur ściągnął misiurkę, w zamyśleniu podrapał się po rudej, przetykanej siwizną spotniałej czuprynie. – Tak myślę, że i wam trudno z bestią będzie. Co tu mówić o szewczykach czy innej hołocie. Toż kiedyś kompania knechtów smokowi nie zdzierżyła, srodze ich poszczerbił. Nie mam mowy, żaden szewczyk, żaden podstęp się nie zda, jeno wy, panie, wasza sława... A niech cię, zaklął w duchu rycerz. Dzięki za dobre słowo. Spostrzegł, jak pachołkowie usuwają się cichaczem. No nic, pomyślał, jeszcze mamy czas, może ziarno zakiełkuje. Zbrojni w karczmie też swoje opowiedzą. Szewcy tutaj marni, ale może któryś się skusi. Nie, żeby od razu smoka zabił, ale może odciągnie uwagę, łatwiej będzie. Nieco podniesiony na duchu rycerz zajął się piwem. *** Smok unosił się wysoko, niesiony prądami powietrza na rozpostartych nieruchomo skrzydłach. Wysoko, patrząc z ziemi można było wziąć go za dużego ptaka. Jego ostry, smoczy wzrok pozwalał z tej wysokości dostrzec wszystkie szczegóły na ziemi. Był bestią groźną i złośliwą, dufną w swą siłę i przebiegłość. Od lat grasował w tej okolicy, sprzyjała temu wojna i panujący chaos. Nikt go nie ścigał, nikt nie próbował ubić w jamie. Ludzie bronili się tylko, i to tylko wtedy, gdy atakował ich bezpośrednio. Na rabunki bydła nawet nie reagowali, traktując je jak dopust Boży. Tu nie było błędnych rycerzy, szukających sławy w łowach na smoki. Nie było zawodowych zabójców. Smok przypominał sobie, jak to w latach młodości musiał sypiać czujnie, nasłuchując, czy nie zbliża się żądny chwały rycerz. Tak było w kraju, który dawno opuścił. Tutaj, w tych lasach, w bezkresnej puszczy zwanej przez ludzi Wildniss znalazł to, czego szukał. Tu miał wszystko, czego chciał. Obfitość pożywienia, ludzki strach i odrazę. Zwłaszcza z tej odrazy był szczególnie kontent. Jego orli wzrok dostrzegł na dole ruch. Wąskim traktem wśród bagien poruszał się tabor. Zniżył nieco lot by się lepiej przyjrzeć. Kilka zaprzężonych w woły wozów, eskortowanych przez zbrojnych. Wozy ciężko wyładowane, pewnie wiozą ziarno. Zawahał się. Nic mu po ziarnie. Z drugiej strony... Z drugiej strony warto ludziom przypomnieć, kto rządzi w tych lasach. Niewiele myśląc, co zresztą jest u smoków normalne, ruszył do ataku. Rycząc pikował prosto na tabor, widząc rozbiegające się ludzkie figurki. Nie spodziewał się przeciwdziałania, nie przy zaskoczeniu. Istotnie, na jego spotkanie nie wzbiły się bełty. Nad ziemią wyrównał i pomknął wzdłuż traktu. W jednym nalocie mógł zaledwie dwukrotnie ziać ogniem, toteż gdy minął kolumnę zakręcił w ostrym podciąganym zakręcie, nabierając wysokości. Rzucił okiem na kolumnę, na trzy płonące wozy, na osmalone poskręcane z żaru ludzkie sylwetki. Trzeba jeszcze raz, postanowił, skręcając ostrzej, uważając, by przy utracie szybkości nie zwalić się w skręcie na ziemię. Znów zapikował. Okazało się, że paru knechtów było odważniejszych, albo po prostu nie mieli tyle wyobraźni. Gorączkowo kręcąc korbami kusz zdążyli je napiąć. Gdy wyrównywał lot nad kolumną powitały go bełty. Poczuł trafienia, na szczęście pociski przebiły tylko błonę skrzydeł. Trafienia, oraz to, że oślepiał go dym spowodowały, że udało się zapalić tylko jeden z dwu pozostałych wozów. Opuścił się tuż nad korony drzew by uniknąć ostrzału podczas odchodzenia od celu. Trafione skrzydło drgało nieco, nie czuł jednak bólu. Takie trafienie było niczym, nawet po ugodzeniu w bardziej żywotne części byłby zdolny powrócić do pieczary. Dla pewności trzymał się nisko, omijając machinalnie przeszkody terenowe. Taki lot był najbezpieczniejszy. Znów pokazał, kto jest panem tych uroczysk. Nikt nie ośmieli się zakłócać mu spokoju. *** Zasiane ziarno plotki wschodziło. Miejscy rzemieślnicy, marni, bo marni, szeptali po kątach o nadarzającej się okazji. Nagle okazało się, że w małej mieścinie na krańcu świata jest wielki popyt na smołę, siarkę, saletrę i skóry owcze. Rycerz, gdy mu o tym doniesiono, uśmiechnął się pod wąsem. Wprawdzie od wieków już smoki nie nabierały się na faszerowane owce, ale widać sprawy szły w dobrym kierunku. Hołota szukała sposobów. Tylko patrzeć, jak ktoś, komu nie starczy cierpliwości i środków na zakup niecodziennych ingrediencji ruszy na smoka osobiście. Wschodzące kiełki rzemieślniczych nadziei jak mróz zwarzyła wiadomość o ataku na konwój. Sir Roger, gdy mu o nim doniesiono zaklął szpetnie. Bestia była bardziej agresywna, niż to sobie wyobrażał. Nastroje wśród rzemieślników opadły. Na szczęście tylko na chwilę. *** Tym razem nie można było liczyć na zwykłe szczęście. Toteż przed wyruszeniem prócz kuszy sprawdził pieczołowicie miecz. Podociągał rzemienie uprzęży, naoliwił przyłbicę. Tym razem może przyjdzie samemu stanąć naprzeciw bestii. Tak, jak kiedyś, dawno temu, pomyślał, przyglądając się, jak kapelan zamkowy błogosławi go znakiem krzyża. A, co tam, jakoś to będzie.... Gdy przejechał dobrą milę przez przepastne lasy począł powoli zmieniać zdanie. Gdy za zakrętem drogi zniknęły wyniosłe zamkowe mury, nad głową zamknął się dach ciemnych, świerkowych gałęzi rycerz poczuł ogarniające go zwątpienie. Zaczął zastanawiać się, czy dobrze uczynił, ruszając samopas. Bez czeladzi, bez ciężkiego sprzętu, który woził ze sobą. Jak dotąd tak się składało, że sprzęt nie przydał się ani razu. Nigdy nie musiał organizować obławy, nie musiał oblegać bestii w jej barłogu. Wyruszał sam, co w końcu stało się częścią jego legendy, jego znakiem. Zbrojni czekali, popijając piwo i wielce sobie chwaląc takie postępowanie. Musiał ruszać sam. Nie mógł pozwolić sobie na świadków swych dokonań. Ciężki sprzęt zgromadził już dawno, na wszelki wypadek. Część odkupił prawie za bezcen od wdowy po rycerzu, który podczas obławy na całkiem niewielkiego gryfa potknął się w najgorszym dla siebie momencie. Nie to zresztą było najgorsze, iż potknął się, ścigany przez potwora. Gorsze było, że zaraz próbował powstać. Trafił go bełt przeznaczony dla gryfa. Sprzęt był zacny. Były plecione z grubych sznurów sieci, do chwytania potworów jak tłustych karasi. Były odporne na smoczy ogień zbroje i specjalne pancerze dla koni, ciężkie zresztą i nieporęczne, niechętnie używane przez wytrawnych łowców. Cóż z tego bowiem, że można przetrzymać atak płomieni, gdy nie sposób było uchylić się przed ciosem ogona? Tak czyniła większość smoków, najpierw ziały, a potem dla pewności na odlew ogonem. Była też niewielka balista, strzelająca monstrualnymi, okutymi żelazem strzałami. Takie strzały przebijały bez problemów smoka na wylot, nawet te nieliczne bestie z warstwowym pancerzem. Miała jednak istotną wadę, była bardzo ciężka i nieporęczna, trudno było nią manewrować w terenie. Sir Roger dokupił kiedyś od sławnego alchemika i czarodzieja magiczne bełty, przeznaczone specjalnie na smoki. Bełty owe naprowadzały się same na cel, alchemik stawiał na to swą całą reputację. Do tej pory rycerz ich nie użył, słyszał bowiem opowieści, że pociski potrafiły się naprowadzać równie dobrze na inne przypadkowe cele w okolicy, jak to konie, psy lub podwładnych. Wyglądały jednak bardzo profesjonalnie, robiły wielkie wrażenie gdy pokazywał je przed wyprawą. Teraz, jadąc podobną do ciemnego tunelu wśród przepastnych lasów rycerz zastanawiał się ponuro, czy dobrze uczynił. Czy nie lepiej byłoby tym razem ruszyć całą potencją, zorganizować obławę, podciągnąć ciężki sprzęt. Dać wreszcie rozleniwionej świcie zarobić na chleb. Po kilku dniach przymrozków szła odwilż. Z gałęzi wyniosłych drzew kapała wilgoć, zimna mgła osiadała na odzieniu. Śnieg jeszcze nie topniał. Nie topniał. I na wąskim trakcie widać było odciśnięte wyraźnie ślady. Ktoś jechał tędy całkiem niedawno, jechał kierując się wprost na smoczy barłóg. Rycerz zwolnił, pochylił się w kulbace przyglądając śladom. Jeden jeździec, śpieszył się wyraźnie. Na twarzy ocienionej zwilgotniałym od mgły kapturem pojawił się nieznaczny uśmiech. A więc jednak! Wyprostował się, ruszył teraz wolniej, ostrożniej, nasłuchując uważnie. Nieznajomy wyprzedzał go znacznie, świadczyły o tym rozmazujące się już, nadtajałe ślady. Jak dobrze pójdzie, powinien dojechać już po wszystkim. Legowisko potwora było coraz bliżej. Nadstawiał ucha, chcąc usłyszeć zawczasu ryki, łopot skrzydeł, trzask tratowanych zarośli. Ale jeszcze nie. Z lasu dobiegł tylko szyderczy, przypominający pianie koguta chichot kłobuka. *** Przez gęsty młodnik przedzierał się ostrożnie, przeklinając pod nosem uderzające w twarz kłujące gałęzie, uchylając się przed spadającą za odrzucony na plecy kaptur nie stopniałą jeszcze okiścią. Dochodzące z coraz mniejszej odległości odgłosy walki już ucichły. Po ostatnim głuchym „puff”, oznaczającym niechybnie erupcję ognia ze smoczej gardzieli, po ostatnim bolesnym ryku zakończonym głuchym łomotem, od którego zadrżała ziemia, wszystko zamilkło. Słychać było tylko z dala skrzeczenie przerażonej sójki. Na skraju młodnika rycerz pochylił się, ostrożnie odgarnął zasłaniające widok gałęzie. Spojrzał na podmokłą, pokrytą stratowanym śniegiem i błotem polanę. Znów uśmiechnął się pod wąsem. Wszystko odbyło się tak, jak zawsze. Tak, jak powinno się odbyć. Nad olbrzymim, pół polanki zda się zawalającym nieruchomym cielskiem stał oddychając chrapliwie pleczysty osiłek w skórzanym kubraku bez rękawów. W chłodnym powietrzu parował cały z wysiłku jak koń po wyczerpującym biegu. W opuszczonej, powęźlonej muskułami ręce trzymał wielką, okutą pałę, zbroczoną na końcu czarną krwią posoką. Na ten widok sir Roger skrzywił się. Pała, a więc trofeum popsute, musiał rozbić smokowi łeb. Rozpostarte bezwładnie na ziemi błoniaste skrzydło jeszcze lekko drgało. Rycerz sięgnął po bełt, by załadować napiętą kuszę. Wiedział, że przedzieranie się przez gąszcz z naładowaną bronią to proszenie się o nieszczęście. Starannie ułożył pocisk w rowku kuszy. Uniósł broń. I zaraz opuścił. Poczuł, jak coś nieprzyjemnie ostrego napiera na łopatkę, prawie przebijając łosiowy kubrak. Sir Roger nie miał zwyczaju dyskutować z faktami, zwłaszcza nieprzyjemnymi. Ostrożnie położył kuszę przed sobą, trzymając palce z daleka od spustu. Uniósł dłonie, nie próbując się odwracać, stał spokojnie, bez ruchu. Tak dać się podejść, prawie splunął ze złości. Nic nie usłyszeć, nie obejrzeć się za siebie. Nacisk zelżał. Rycerz odwrócił się powoli, dbając, by uniesione ręce były cały czas widoczne. Coś nieprzyjemnie ostrego okazało się ostrzem sulicy, które teraz znalazło się pod podbródkiem rycerza. Na jej drugim końcu zobaczył równie pleczystego draba jak ten, co stał z pałą nad pokonanym smokiem. Drab wpatrywał się w rycerza bezczelnym spojrzeniem, w równym stopniu pełnym nienawiści co wrodzonej tępoty. Trzeba spróbować, pomyślał rycerz. Cholera, i tak pewnie nie zrozumie... Spojrzał wyniośle na draba, z wyglądu ucznia szewskiego z małymi szansami na wyzwolenie. – Zabieraj to, sierściuchu! – zaczął lodowatym tonem. Wiedział, że chama najlepiej od razu z góry. Znam ja was, skurwysyny, pomyślał, znam, jak... Skrzywił się na niezamierzoną ironię. Jednocześnie spróbował odsunąć godzący prosto w grdykę grot. Grot ani drgnął, człowiek trzymający drzewce nie zmienił wyrazu twarzy. Wynikało z tego kilka ważnych wniosków. Drab był głuchy, albo nie rozumiał. Ale był silny, bardzo silny. – Na szlachcica się porywasz! – wrzasnął rycerz już z mniejszym przekonaniem. – Nie ujdzie ci to.... Z boku zatrzeszczały gałęzie. Ktoś przedzierał się przez młodnik. Ten nie szedł cicho, robił tyle hałasu, że słychać go było z daleka. Rycerz usiłował dojrzeć, nie tracąc jednocześnie z oczu zagrażającego wciąż ostrza. Zrobił przy tym straszliwego zeza. Z gąszczu wyszedł drugi rzemieślnik. Starszy, postawny mężczyzna z posiwiałymi, obwisłymi wąsami. Nieco przygarbiony od wieloletniego ślęczenia nad kopytem. Uśmiechał się złośliwie i złowrogo. Kurwa, o co tu chodzi, prawie na głos jęknął sir Roger. Przecież nie o rabunek. Zbój, psia jego mać, na traktach napada, tam jego miejsce przyrodzone. Nie lezie za człowiekiem pod smocze legowisko... – Rycerza oprymujecie! – spróbował jeszcze raz. – Chamy bure! Na szubienicę za to! Ćwiartowanie! A potem rozwłóczenie! Żeby człeka wyższego stanu... Stary tylko pokręcił głową uśmiechając się ironicznie. Widać zrozumiał. – Uspokójcie się, panie rycerzu – podszedł bliżej. – Nie uchodzi, by słynny sir Roger z Mons... Pochylił twarz, zionąc rycerzowi prosto w nos piwem i niewątpliwie czosnkiem. Rycerz usiłował się odsunąć, jednak nacisk ostrza na skórę nie pozwolił na to. Z tyłu zatrzeszczały łamane gałęzie. Ktoś jeszcze przedzierał się przez zarośla, czyniąc jeszcze więcej hałasu. Stary wyszczerzył popsute zęby. – Uspokójcie się, panie szlachcic – zasyczał jadowicie. – Uspokójcie się, szlachetny sir Rogerze! A może wcale nie Rogerze? Może wcale nie sir? Krew odbiegła z twarzy rycerza. Poczuł, jak mięknął mu nogi. – Skąd, kurwa, wiesz?! – wypalił bez zastanowienia, zanim zdążył ugryźć się w język. Z tyłu ktoś sapnął, jakby krztusząc się śmiechem. – Ode mnie! – usłyszał za sobą głęboki, kulturalny głos. Rycerz odwrócił się, jakby ostrze sulicy dźgnęło go w tyłek. Na pysku smoka trudno rozpoznać uczucia. Jednak widząc przed sobą smoczą gębę sir Roger mógłby przysiąc, że smok jest szczerze ubawiony. *** – Ode mnie – powtórzył potwór, z ukontentowaniem machnął ogonem obalając kilka młodych sosenek i przy okazji osiłka z pałką, stojącego opodal. – O, przepraszam.... – dodał, widząc, jak osiłek zbiera się z ziemi wypluwając śnieg i igliwie. Z zamętem w głowie rycerz spojrzał tylko na starego szewca. Ten tylko skinął głową przygryzając z zadowoleniem siwego wąsa. – Dogadaliśmy się – dodał smok swym głębokim głosem. Gdyby zamknąć oczy możnaby przysiąc, że przemawia gruby, jowialny szlachcic. Nawet akcent był odpowiedni, bez typowego dla smoków chrapliwego przydechu, bez połykania końcówek wyrazów. – Dogadaliście się? – prawie szeptem, z niedowierzaniem zwrócił się rycerz do starego. – Dogadaliście się? Ze smokiem?! – A wierę, ze smokiem! Bo bestyja to wprawdzie plugawa i piekielna... Smok chrząknął znacząco, buchając niewielkim obłoczkiem dymu. Stary zastrzygł uszami i nieco spuścił z tonu. – Tego, co to ja mówiłem... Ano w porównaniu z nim to jesteście kurwi syn, panie, he, he, rycerzu... Dogadalim się. Powiedział nam, co z ciebie za sukinsyn, co z naszymi kamratami robisz. Powiedział nam, ktoś ty, chamie bury, jako to sam na nas mówiłeś, lepszy nie będąc. Tfu! Stary strzyknął śliną na buty rycerza, celnie zresztą. Sir Roger pobladł jeszcze bardziej. – A ty? – spytał cicho. – Skąd wiesz? Smok popatrzył uważnie. – Rzekłbym, że w twojej obecnej sytuacji to wszystko jedno, czy się dowiesz, czy nie – zaczął z namysłem. – Ale nie, nie będę taki. Otóż młodym smoczęciem będąc... Przysiadł wygodniej na tylnych łapach. – Młodym smoczęciem będąc, ze stryjcem swym przed jamą się siedziałem, nie wadząc nikomu, kości dogryzając. I zjawił się ten, no wiesz Roger. Prawdziwy. Bez dania racji na nas uderzył, wyzwawszy wprzódy od... Nie, nawet nie będę powtarzał. Przyznaję, pola ustąpiłem, stryjca w opresji zostawiając. Poradziłby sobie, gdyby nie ty... Rycerz przymknął oczy. Owszem, poradziłby sobie. Gdyby nie młody czeladnik szewski, co w poszukiwaniu losu odmiany pociągnął chyłkiem za zabójcą smoków. Wspomniał powalonego ciosem ogona rycerza, hełm strącony z zakrwawionej głowy. Jego przerażone oczy, rękę macającą rozpaczliwie w poszukiwaniu rękojeści wytrąconego ciosem miecza. Pamiętał, jak nie bacząc na nic wyskoczył z zarośli, porwał oręż, ciął na odlew we wznoszącą się nad nim, łabędzią wygiętą szyję, na końcu której kołysał się potworny łeb szczerzący kły. Pamiętał, jak cielsko zwaliło się z łomotem. Jak cucił rycerza, jak podtrzymywał go, wstrząsanego torsjami. Jak padł na kolana... – Widziałem, jak padłeś przed nim na kolana – dodał smok, obserwując uważnie poruszoną wspomnieniem twarz. – Jak błagałeś, by swym giermkiem pozwolił zostać, buty niemalże mu całowałeś. Sir Roger, czy jak mu tam, nie był już blady. Poczerwieniał na samo wspomnienie. – Słyszałem, jak ci powiedział, żebyś, excusez le mot, spierdalał... – wydawało się, że w głosie potwora zabrzmiało coś na kształt współczucia. Ten dzień, kiedy po raz pierwszy zabił smoka. Kiedy słuchając wzgardliwych słów o ty