11264

Szczegóły
Tytuł 11264
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11264 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11264 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11264 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Plik pobrany ze strony http://www.ksiazki4u.prv.pl lub http://wwvy.wszystko-co-najlepsze.prv.pl Autor K.S. Rutkowski DLACZEGO NIE LUBIĘ NIEBIESKIEGO MUNDURU chłopakom z podwórka oraz mojemu bratu Oto dlaczego nie lubię niebieskiego munduru... Było lato 1986 roku. Staliśmy właśnie przed klatką schodową i piliśmy piwo, kiedy na ulicę wjechał radiowóz. Nie był to na niej rzadki widok, stanowiła częsty cel milicyjnych pielgrzymek i olaliśmy tą niebieską landare zupełnie. Zresztą, akurat wszyscy mieliśmy czyste sumienie, wiec nie było czego się bać. Suka podjechała pod nasz dom. Zatrzymała się kilka metrów przed nami i z jej środka wysypało się dwóch gliniarzy. Znaliśmy z widzenia większość gliniarzy z dzielnicy, ale akurat nie tych dwóch. To byli jacyś nowi. I młodzi. Wydawali się niewiele starsi od nas, ale ich twarze usilnie starały się uchodzić za o wiele starsze. I twardsze. Tak to już zawsze jest z tymi młodymi gliniarzami. Ledwie założą mundury a już zaczyna odbijać im palma. Uderzać do głowy władza, którą dysponują. W oczach takich mundurowych gówniarzy zawsze widać, że każdy człowiek na świecie jest dla nich potencjalnym przestępcą. I to samo było widać w oczach tych dwóch. Patrzyli na nas jak na najgorsze męty świata. - Co tak tu stoicie? - zapytał się w końcu mniejszy z nich. Wyglądał na głupszego. - A nie możemy.... - nie pamiętam który z nas odpowiedział, chyba Rudy. Gliniarze zbliżyli się bardziej. - A te piwa? - zapytał drugi pokazując na rząd pustych i pełnych butelek, stojących przy nas na ziemi - Co piwa? - CO ONE TU ROBIĄ? - Stoją - odparłem i wszyscy ryknęliśmy śmiechem. To bardzo nie spodobało się panom milicjantom. - A po ile to, panowie, macie lat? - zapytał się ten mniejszy. - Niewiele mniej niż ty - odpowiedział mu Rudy i znowu salwa naszego śmiechu przeszła przez ulicę. Gliniarze spurpurowieli. - Wiecie, że możemy was zamknąć za picie alkoholu w miejscu publicznym. Zwłaszcza, że jesteście nieletni? - Wiemy . Ale jak nas za to zwiniecie, to najdalej za parę godzin wyjdziemy, bo jeszcze nie słyszałem, żebyście zamykali kogoś tylko dlatego, że chlał piwo pod własnym domem. Nie macie się do kogo przyczepić? Idźcie do parku, tam łazi pełno pedałów i zboków. Za nich się weźcie! - walnąłem im z grubej rury. Byłem po czterech piwach, a to zawsze dodawało mi odwagi. - Przyjechaliśmy tu właśnie w związku z parkiem - odezwał się ten wyższy . - Wasza ulica z nim sąsiaduje - dodał ten drugi jełop, niewiele większy od kuchennego stołka - NO I CO Z TEGO? - A to że właśnie kilka minut temu, karetka odwiozła stamtąd ciężko pobitego człowieka. OBCOKRAJOWCA. Faktycznie, jakiś czas temu, słyszeliśmy wycie karetki. Ale nie zainteresowało nas to w ogóle. Zwłaszcza, że pogotowie znajdowało się niedaleko stąd i dziennie sygnały erek słyszeliśmy i po kilkanaście razy. - NO I CO WY NA TO? - Jak na lato! - zawołał Fragles i tym razem nasz śmiech odbił się dalekim echem po okolicy. Gliniarzom to się również bardzo nie spodobało. - Nie żal wam tego człowieka? - zapytał ten mniejszy - Został okradziony i pobity. Nie wiadomo czy przeżyje. - A gówno nas on obchodzi - odezwał się Kajak, który zwykle mało mówił. Był równie niski jak jeden z tych gliniarzy, ale miał za to kopyta wielkie jak kajaki, stąd miał ksywkę. Odpowiadając, wyraził opinię nas wszystkich. - TEN NIEMIEC MOŻE UMRZEĆ !- wycedził karzełek, chyba nie mogąc już więcej znieść, że po każdym pytaniu, obsrywaliśmy jego mundur - NIC WAS TO NIE OBCHODZI?! - Nie! - odpowiedzieliśmy chórkiem i sięgnęliśmy po flaszki. Nie zważając na obecność władzy ludowej, pociągnęliśmy z nich po łyku, a potem na powrót grzecznie odstawiliśmy butelki pod ścianę. Na długą chwilę gliniarzom zabrakło w gębach słów.Potem odezwał się ten niższy: - Mówicie, ze nic was nie obchodzi ten pobity obywatel niemiecki, taaak...? - Taaak - odparł mu Fragles, wyraźnie go przedrzeźniając. -1 zapewne nie powiecie nam, kto mógł TEGO OBYWATELA NIEMIECKIEGO tak urządzić? - Nie powiemy, bo nie wiemy - odparłem już znacznie grzeczniej, czując że gość do czegoś pije. Był to jednak gliniarz i to on miał władze a nie my , przez co mógł nam nieźle nawywijać koło dupy. Pamiętajcie, że to były czasy realnego socjalizmu, milicja była wtedy wszechmocna i rzadko kiedy szary obywatel mógł z nią wygrać. Milicjanci byli ważną częścią komunizmu, systemu partyjnego, byli jego żołnierzami. Wtedy chyba nikt nie prowadził spraw przeciw glinom i nikt ich nie karał surowo za przewinienia. Media nie miały żadnej możliwości nagłośnić tego, bo same pracowały dla władzy. Ci dwaj milicjanci mieli pałki, kajdanki, nie mówiąc o spluwach. I mogli tego wszystkiego przeciw nam użyć. Zabawa z tymi debilami była przednia, ale czułem w kościach, że musimy przystopować. - Przecież mieszkacie przy parku - powiedział drugi gliniarz , takim tonem, jakby fakt, że tu mieszkaliśmy, był w całej tej sprawie pobicia tego Niemca, najważniejszy. - No to co, że tu mieszkamy? - zapytał się chamsko Fragles, odpalając szluga. - A to, że powinniście wiedzieć, co się wyprawia w tym zieleńcu - odrzekł wyższy gliniarz. - A co to my, wszechwiedząca milicja? - A wiec nic nie wiecie? - zapytał z sarkazmem liliput. - A co niby mamy wiedzieć ? - jechał dalej Fragles - Wiemy jak się nazywamy i to możemy wam podać. Fragles roześmiał się, ale nikt się już do niego nie przyłączył. Powoli zaczynało do nas docierać, dokąd prowadzi pokrętna ,milicyjna logika. - Słuchajcie panowie - odezwałem się, aby ratować tą niewesołą sytuację - Nie wiemy dlaczego się nas czepiacie. Stoimy tylko przed domem w którym mieszkamy i żłopiemy browce. To wszystko. Nie mamy pojęcia kto mógł przyjebać temu Szwabowi. Zresztą w tym parku dzieję się wiele tego typu rzeczy i już dawno uodporniliśmy się na nie. Wisielce, pedały, zgwałcone kobiety. Mało co nas już rusza. Powiedziałem to grzecznie, naprawdę grzecznie i byłem przekonany, że dotrze to do ich zakutych łbów. Ale nie dotarło. - A ja myślę, że dobrze wiecie, kto tego człowieka tak urządził - stwierdził niziołek. Chciałem znowu coś powiedzieć z pokorą, ale Fragles otworzył japę przede mną. - A chuj nas to obchodzi. Przypierdoliliście się do nas, bo jesteście za ciency, żeby fiknąć starszym. Odpierdolcie się w końcu! I w tym momencie wiedziałem już, że mamy przejebane. Gliniarze całkiem dobrze przełknęli wiąchę Fraglesa. Te filmy o dzielnych policjantach, które oglądali w dzieciństwie, przydały im się na coś. Mieli miny Kojaka i Colombo razem wziętych i czekałem tylko, aż któryś z nich podniesie rękę do góry niczym Peter Folk i wyrzuci asa z rękawa. Fragles jednak wydawał się być z siebie zadowolony. Był już nieźle podchmielony i rozpierała go duma, że puścił gliniarzom TAKĄ wiąchę. Nigdy nie był za bystry. Za to ja i pozostali, już dawno wyczuliśmy, co wisiało w powietrzu. Ten smród, który zaczynał powstawać wokół nas. Z sekundy na sekundę gęstniał i cuchnął coraz bardziej. I nagle as wyleciał z rękawa. - Dlaczego masz poobijane ręce? - zapytał ten niższy, wskazując na moje dłonie. Spojrzałem na nie i rzeczywiście ujrzałem zadrapania na kostkach. Ślady po przedwczorajszej bójce z "drugim podwórkiem". Takim "konkurencyjnym gangiem", z drugiej ulicy, z którym naparzaliśmy się od czasu do czasu o byle gówno. - Tooo... Biłem się niedawno z takim jednym gościem. O dziewczynę. Najebał mi. -odparłem, co prawie było prawdą, choć nie do końca. - Gościem?- rzekł gliniarz wątpiąco - A może poobijałeś sobie te rączki dzisiaj, co? Na przykład w parku? Mnie te rany wyglądają na świeże. A tobie Grzegorz? - Mnie również - odparł drugi glina - Chyba trafiliśmy na kogo trzeba. - Ależ Panowie ... - zacząłem - Panowie, spokojnie... Nie mamy nic wspólnego z tym obitym Gebelsem. A te zadrapania to ślady sprzed kilku dni. Chłopaki potwierdzą... Chłopaki jak na zawołanie zaczęli kiwać głowami i mówić:" tak, tak, to stare ślady". Nawet Fragles w końcu skumał czacze. - Wy też pokażcie ręce ! - rzucił ten niski do pozostałych - No, już! Wyciągać łapy!! Wysoki w tym czasie odpiął kaburę przy boku i położył rękę na spluwie. Jebany, wyglądał jak bohaterski szeryf z westernu, stojący na przeciw jakiegoś nikczemnika. To już nie były żarty. Gliniarze dobrali się nam do dupy na dobre. NAPRAWDĘ MYŚLELI, ŻE TO MY!! Chłopaki z ociąganiem wystawili ręce. Nie musiałem wcale na nie patrzyć, żeby wiedzieć, że wyglądały podobnie do moich. Naparzaliśmy się przecież z tamtymi kolesiami wszyscy. - No popatrz, popatrz ... - pisnął z zachwytu niski - Wy też się pewnie biliście o dziewczynę, co? Może nawet o tą samą. Musi być z niej niezła szprycha, skoro tylu klientów obija sobie o nią mordy. Chciałbym tę kurwę poznać. - Ja też - odezwał się wysoki, nie zdejmując łapy z gnata. Teraz już wszyscy zaczęliśmy, jeden przez drugiego, zapewniać, że nie mieliśmy z tym pobitym nic wspólnego. Ale gliniarze wiedzieli swoje. Te nasze poobijane ręce im wystarczyły. Wyższy w końcu wyciągnął giwerę (pewnie marzył o tym przez cały czas) stanął w rozkroku i wymierzył ją w nas. - Stać w miejscu i się nie ruszać. Żadnych numerów. Powtarzam, żadnych numerów , bo będzie źle!! - pogroził. Niższy w tym czasie podszedł do radiowozu, starej i wysłużonej nysy i sięgnął po szczekaczkę. Wywołał przez radio dyspozytora, powiedział: "Chyba mamy tych sprawców napadu w parku" i poprosił o przysłanie drugiego samochodu. Spojrzałem po twarzach kumpli i ujrzałem na nich to samo co pewnie malowało się także na mojej - niedowierzanie i osłupienie. Nerwowe uśmieszki. A może nawet i lekki strach. - Panowie, ale to na prawdę nie my - zwróciłem się do milicjantów już prawie błagalnie, ale ich mordy były pewne swego . Te dwa jełopy świeżo po szkole milicyjnej już pewnie widzieli w wyobraźni te wszystkie pochwały i poklepywania po plecach przez przełożonych, które miały być ich udziałem. Tą premię którą za nas dostaną. Myślę, że gdyby wtedy sama Maryja Panna zstąpiła z niebios i ujęła się za nami, te chuje zwinęli by ją za prostytucję. Chłopaki też jeszcze próbowali coś zdziałać słowami, ale nic to nie dało. Ich tłumaczenia odbijały się od mózgownic milicjantów, jak od metalowej ściany. Po kilku minutach na ulice wjechał drugi radiowóz i wtedy już naprawdę byliśmy udupieni. Mieliśmy po 15 i 16 lat, mieszkaliśmy w obrębie trójkąta bermudzkiego, naszymi najbliższymi sąsiadami byli złodzieje , pijacy i kurwy, ale mimo tego, cała nasza czwórka miała pierwszy raz przejechać się radiowozem. Jakoś tak się złożyło, że jak dotąd ominęła nas ta przyjemność. Chociaż wcale nie byliśmy grzeczni, mieliśmy na sumieniu drobne grzechy, ale jakoś zawsze udawało nam się wyjść cało ze wszelkich opresji. A teraz mieliśmy cierpieć za grzechy nie popełnione. Za jakiegoś pobitego szwaba, którego nawet nie w widzieliśmy na oczy. A wszystko przez to, ze czasami urządzaliśmy wojny z chłopakami z sąsiedztwa, przez co nasze łapska, nie wyglądały na rączki wzorowych uczniów, tylko ulicznych chuliganów. Byliśmy w pewnym sensie nimi, ale w zasadzie mogli uchodzić za nich wszyscy zamieszkujący te rewiry. Rządziło nimi prawo dżungli. Silniejszy zawsze wygrywał, słabszy dostawał po dupie. A żaden z nas nie chciał być słaby. I dlatego ci gliniarze czepiali się nas, ponieważ mieszkaliśmy tu gdzie mieszkaliśmy i każdego dnia musieliśmy walczyć o przetrwanie. Nawet wtedy, w tych pieprzonych czasach realnego socjalizmu, w których podobno wszyscy byli wobec siebie równi, gliny nie liczyły się zupełnie z takimi dzieciakami jak my. I dlatego nawet nie pofatygowali się wejść do budynku, aby powiadomić naszych starych, że właśnie zwijają ich pociechy. Gdybyśmy mieszkali w jakimś lepszym domu, a nie w obskurnej poniemieckiej kamienicy, na przykład w dzielnicy wojskowej, z pewnością by to zrobili. Ale mieszkaliśmy przy parku, w trójkącie, a więc nasi starzy musieli być gówno warci. Dlatego , bez zbędnych ceregieli ,wepchnęli nas do samochodów, po dwóch do każdego, jak nic nie warte śmiecie. Znalazłem się w radiowozie razem z Kajakiem. Miał pełne oczy strachu, ja również, za to gliniarze mieli uradowane mordy. Skuli nam ręce kajdankami i ruszyliśmy... Myślałem, że zawiozą nas na posterunek dzielnicowy, ale ,widać , uznano nas za grubsze rybki (rozumiecie - Niemiec - a więc sprawa międzynarodowa) bo zobaczyłem przez szyby, że kierujemy się do Komendy Wojewódzkiej. Takiego ponurego gmaszyska w centrum miasta, w którym oprócz tych wszystkich milicyjnych biur, mieścił się także dołek. - Co z nami będzie? - zapytał się mnie Kajak. Wzruszyłem ramionami i odparłem mu "Nic", chociaż wcale nie byłem tego taki pewien. *** Jechaliśmy jakieś pięć minut. A czym byliśmy bliżej komisariatu, zdenerwowanie się powiększało. Podejrzewano nas przecież o pobicie i to cudzoziemca, który na domiar złego podobno mógł kipnąć i tu robiło się niewesoło. I chociaż mieliśmy z tą sprawą tyle wspólnego co z wystrzeliwaniem ruskich sputników, gliniarzom pasowaliśmy na sprawców jak nic. Mieszkańcy ulicy kryminogennej, uczniowie zawodówek, z chujowymi, szkolnymi opiniami. Wpadliśmy w gówno. Gliniarze mieli nas w garści i mogli z nami zrobić co chcieli. Wiedziałem, że będą próbowali udowodnić, że pozdzieraliśmy sobie łapy na szczęce tego faszysty i że gdy będą chcieli ,wrobią nas w to bez problemu. Mogliśmy pyskować krawężnikom, ale byliśmy za ciency, żeby stawiać się starszym rangą. Tym wszystkim śledczym, oficerom, prokuratorom. Mogliśmy tylko liczyć, że ci wszyscy starsi stopniem gliniarze, okażą się mądrzejsi od tych, którzy nas zatrzymali i uwierzą w naszą niewinność. Mówiliśmy im przecież prawdę, byliśmy niewinni. A prawdomówność podobno jest cnotą, która zawsze wygrywa. Zajechaliśmy pod Komendę Wojewódzką i gliniarze wyprowadzili nas z samochodów. Ten karakan - oby kutas nie stanął mu nigdy w życiu - przez cały czas zacieszał bardachę, jakby schwytał jakichś poszukiwanych z milicyjnej top listy, a nie paru wystraszonych szczyli. W środku czekało już na nas kilku gliniarzy po cywilnemu, którzy przejęli nas od mundurowych. Jeden z nich na szybkiego przejął od nas nasze dane i zapisał je na jakimś karteluszku. - Byli grzeczni? - zapytał mundurowych. - Stawiają się, gówniarze , przez cały czas, panie poruczniku - odparł ten niski glina, zdejmując mi z rąk kajdanki - Myślą, że jak są nieletni to im możemy gówno zrobić. - Jak im się raz czy dwa przyłoży po dupach pałami, to szybko przestaną się rzucać -odpowiedział porucznik, chwytając mnie za rękę. - Tego biorę ja - oznajmił pozostałym i pchnął mnie przed siebie. - Pewnie ty nawet tego Niemca nie tknąłeś, tylko twoi koledzy, co mały? - zapytał, gdy prowadził mnie przez ponury, słabo oświetlony korytarz. - Nie ruszył go żaden z nas - wydukałem przez coraz bardziej zaciskane strachem gardło. - No, no... A wiec od początku idziesz w zaparte. Trochę ze sobą porozmawiamy i zobaczymy co powiesz za pół godziny. - Ale to naprawdę nie my! - krzyknąłem płaczliwie i natychmiast otrzymałem bolesny cios w żebra. - Tutaj się nie unosi głosu. Chyba, gdy się dostaje tęgi wpierdol i wzywa na pomoc Jezusa albo matkę. Jeszcze raz otworzysz głośniej ryj, a przez dłuższy czas będziesz się darł wniebogłosy. A ja cię będę do tego ZACHĘCAŁ! Już nic więcej nie powiedziałem. Zły porucznik zaprowadził mnie pod swoje biuro, otworzył przede mną drzwi i wepchnął mnie do środka. Była to klitka z regałem pod ścianą, biurkiem z toporną maszyną do pisania i dwoma krzesłami. Z kratą w oknie i gołą żarówką na suficie, zamiast żyrandola. Pokój wprost idealny do przesłuchań. Martwy i przygnębiający. Brakowało w nim tylko marmurowej podłogi z odpływem na krew. Zamiast tego pod stopami miałem tylko zieloną wykładzinę. Chociaż , kto wie, może gdy przychodziło co do czego, po prostu ją zdejmowali, a marmur i odpływ znajdowały się pod nią. - Siadaj - rozkazał glina, wskazując jedno z krzeseł. Usiadłem. - Ile masz lat? - padło pierwsze pytanie. - Niedługo skończę szesnaście - odparłem. - Niedługo? To znaczy kiedy?! Jaśniej!! - 22 lutego. - O ile się, kurwa ,nie mylę, to teraz mamy lato! SAM ŚRODEK LATA!! Jakie niedługo!! Do twoich jebanych urodzin, pozostało jeszcze pół roku!! Spuściłem oczy, aby nie patrzyć na jego czerwony ze złości ryj. -PÓŁ ROKU!!! - Tak. Do moich urodzin pozostało jeszcze pół roku, proszę pana. Mam dopiero 15 lat. - No! Widzę że załapałeś o co tu chodzi. Na pewno nie o granie ze mną w chujki. A więc jak? Nie będziesz się już mądrzył? - Nie - odparłem grzecznie, chociaż chciałem powiedzieć, że przecież wcale się nie mądrzyłem, ale w porę ugryzłem się w język. To nie był oficer o jakim marzyłem ,że mnie będzie przesłuchiwał. Mądry i wyrozumiały. To był jakiś dureń. Taki sam jak te matoły, które zgarnęły nas z ulicy. Wpadłem z deszczu pod rynnę. - Dobra mały. Koniec tego pierdolenia. Mów co wiesz. - Ale ... Ale ja nic nie wiem - powiedziałem. - Znowu zaczynasz?! Znowu chcesz sobie ze mną przy grać?! Nawijaj zaraz o tym obitym Niemcu, bo inaczej zaczniesz fruwać po tym pokoju jak latawiec!! - Ale ... Ale ja naprawdę nic o nim nie wiem... - NIC NIE WIESZ!!! O ŻESZ KURWA!!! NIE WIESZ?!! A WIĘC DALEJ SE ZE MNĄ PRZYCINASZ?!! ZACZNIJ LEPIEJ GADAĆ JAK SIĘ DO TEGO SZWABA DOBRALIŚCIE, ALBO JA DOBIORĘ SIĘ DO CIEBIE!!! Jego wrzask musieli chyba słyszeć wszyscy w komisariacie. Omal nie popękały mi bębenki w uszach, gdy się tak na mnie wydzierał. Ale nikt nie przyszedł, żeby zobaczyć co się dzieje, nikt nawet nie zajrzał przez drzwi. Widać wrzaski tego gościa były tu normą. Może stanowiły część wszystkich jego przesłuchań. A może nawet w ten sam sposób przesłuchiwali w tym komisariacie wszyscy. Może w tamtych czasach komisariaty obsadzane były samymi czubkami. Nie wiedziałem tego wtedy, nie wiem dzisiaj i nie chcę wcale wiedzieć. W każdym razie facet osiągnął wtedy to co chciał. W ciągu paru minut zdołował mnie zupełnie, wystraszył, stłamsił i przeraził. A to miał być dopiero początek... - Jak było z tym Niemcem? - zapytał cicho, po całym tym wrzasku - No mów. Tak będzie lepiej dla ciebie. Wtedy ja się nie będę denerwował, że niepotrzebnie tracę na ciebie czas i nerwy , a i ty przestaniesz usilnie zaciskać zwieracze, żeby się tylko ze strachu nie zesrać. Powiesz jak było , podpiszesz co trzeba i będzie z górki. No więc jak, idziesz na to? Na kilkadziesiąt sekund zapanowało między nami milczenie. W końcu zdobyłem się na odwagę, przełknąłem ślinę i powiedziałem, modląc się w duchu, żeby moje słowa przemówiły mu do rozsądku: - Panie poruczniku, to było tak... Staliśmy pod domem i piliśmy piwo i wtedy ... - i zacząłem mu opowiadać całą historię. O radiowozie, głupich mundurowych, i o o bitych kościach u raje, które załatwiłem sobie w bójce z kimś innym, a które ci milicjanci wzięli za dowód naszej winy. Porucznik słuchał mnie całkiem spokojnie. Jego przystojna, może czterdziestoletnia gęba, wysłuchiwała każdego mojego słowa z kamiennym wyrazem. I choć za tą maską mogło kryć się wszystko, przez cały czas gdy gadałem, liczyłem że są to pozytywne odczucia. Jednak ten gliniarz szybko rozwiał moje nadzieje... - Ty głupi, kłamliwy GNOJU... Ty zasmarkany szczeniaku... Ty synu złodzieja i kurwy... POWIEDZIAŁEM CI PRZECIEŻ, CO CIĘ CZEKA JEŚLI NIE ZACZNIESZ GADAĆ PRAWDY!!! WYŁĄCZNIE PRAWDY I TYLKO PRAWDY!!! A TY CO?!! ŻE TO POMYŁKA!!! NO TO MASZ SWOJĄ POMYŁKĘ!!! I nim się zorientowałem co się stało , leżałem już na podłodze. Razem z wywróconym krzesłem. A z nosa leciała mi krew. Stało się to tak szybko, że nawet nie wiedziałem, czy oberwałem piąchą czy czymś innym. W każdym razie facet był naprawdę szybki. Miałem wtedy dobry refleks, gdy się z kimś biłem z powodzeniem stosowałem uniki, ale cios tego gliniarza był jak rakieta. No cóż, pewnie codziennie traktował kogoś w ten sposób i doszedł w tym do perfekcji. Po jakimś, bliżej nie określonym, czasie, ujrzałem nad sobą jego gębę. - No dobra Mały... Wstawaj. To cię powinno nauczyć rozumu. Wyciągnął do mnie pomocną rękę. Z oporami podałem mu swoją, a on ją mocno chwycił i pomógł mi wstać. I gdy byłem już na nogach , nieoczekiwanie przyjebał mi w brzuch. Potężnego haka w żołądek. Był tak mocny i bolesny, że schyliłem się i opadłem na kolana. - A to, Mały, żeby ci się utrwaliło w łepetynie, że to komisariat a nie cyrk, w którym możesz odstawiać klauna. Tu mało kto ma poczucie humoru. A potem wrócił za biurko i usiadł na krześle. Gdy w końcu złapałem oddech i jakoś doszedłem do siebie, ujrzałem jak mierzy mnie tym swoim zimnym spojrzeniem sadysty. - Siadaj - powiedział pokazując na przewrócone krzesło. Podniosłem je i usiadłem. Już teraz z jawnymi łzami w oczach i strachem malującym się na twarzy. Gliniarz wyciągnął z szuflady kartkę papieru i wkręcił ją w maszynę. Potem wystukał na niej parę słów i gdy skończył, spojrzał na mnie wyczekująco. - No dalej... - powiedział po chwili. Milczałem. Wiedziałem czego oczekuje. Wiedziałem, aż za dobrze. Aleja przecież nie mogłem mu powiedzieć - Tak to ja. Bo to nie byłem ja. Ani żaden z moich kumpli. Milczenie więc było jedynym sposobem w jakim mogłem mu odpowiedzieć. Po jakichś dwóch minutach oczekiwania na moje przyznanie się do winy, pan milicjant znowu stracił cierpliwość. Na początek obrzucił mnie bluzgami, a potem huknął kolejny raz w mordę. Tym razem zobaczyłem jego pięść. Ale i tak była na tyle szybka, że nie zdążyłem zrobić uniku. Ponownie zaliczyłem glebę, na dodatek uderzając głową o podłogę. Pociemniało mi w oczach. Gęba gliniarza znowu pojawiła się nade mną, uśmiechając się szyderczo. - Boli główka ?- zapytał. - Boli - odparłem automatycznie, choć wiedziałem, że sukinsyn nabija się ze mnie. - No i dobrze. Ma boleć. Takie są reguły gry. MILICJANT NIE PIEŚCI, NIE ŁASKOCZE , NIE MACA, ALE NAPIERDALA TAK, ŻE BOLI DUPA, NERKI, ŻEBRA, ALBO GLACA. A ja osobiście lubię, gdy boli delikwenta wszystko na raz. A ciebie , Mały, na razie boli tylko głowa, więc to doceń. Tym razem nie "pomógł" mi wstać, tylko wrócił za biurko i pozwolił samemu mi się pozbierać. Zajęło to trochę czasu. Miał gość krzepę. Mogłem znosić ciosy kolesi w moim wieku, ale nie dorosłych i dobrze zbudowanych facetów. A w ciosach tego gliniarza nie było żadnej taryfy ulgowej. Zapewne tak jak i mnie walił w pysk nawet zatwardziałych kryminalistów. Bo chyba to lubił. Może nawet traktował w ten miły sposób także swoją żonę, kiedy wracał zjebany z pracy do domu, siadał do obiadu i się okazywało, ze przesoliła mu ulubiony kapuśniak. Albo nie dosmażyła schabowego. Podobno większość żon gliniarzy nie ma zbyt wesołego życia. Po tym jak ten traktował dzieci( a byłem przecież dzieckiem) szczerze współczułem kobiecie. Już bez zaproszenia, podniosłem krzesło i usiadłem, na nim. Z nosa i z wargi leciała mi krew i bolała mnie szczęka. - Słuchaj Mały... To nie ma sensu. Naprawdę nie ma sensu. My dobrze wiemy , że to wy wjebaliście temu Niemcowi. Nie ma co zaprzeczać. Bądźmy ze sobą szczerzy... Ty nie jesteś wcale taki twardy, choć, przyznaje, jak na razie rżniesz twardziela jak trzeba, ale w końcu zmięknie ci rura. Ja tutaj, w tym pokoju, nie takich jak ty zjadałem na śniadanie. Pękali tutaj i płakali jak dzieci prawdziwi gieroje. Wydziargani, starzy recydywiści. Ja potrafię złamać każdego. - Ale ja... Ale ja... Ale ja mówię panu prawdę - powiedziałem, nie kryjąc już wcale łez - To nie my. TO NAPRAWDĘ NIE MY! Myślałem, że znowu mnie uderzy i zapobiegawczo odchyliłem się do tyłu, kiedy nagle poruszył się na swoim krześle, ale nie padł żaden cios. Porucznik wstał i odwrócił się do okna. Przez jakąś minutę oglądałem tylko jego plecy. W końcu odwrócił się do mnie i powiedział: - Lecisz se w chuja, Mały. Obaj dobrze o tym wiemy. Ale ja mam, wbrew pozorom, dobre serce i dlatego dam ci jeszcze jedną szansę .OSTATNIĄ. Moja rada - skorzystaj z niej. Bo inaczej... - uśmiechnął się sztucznie - Bo inaczej przeklniesz dzień, w którym twoja mamuśka wydała cię na świat. Przez długą chwile wpatrywał się w moją twarz. " OSTATNIA SZANSA" , powtórzył, a potem przeszedł obok mnie i zatrzymał się przy drzwiach. - Dam ci jakiś czas na zastanowienie się nad tym wszystkim. Pójdę zobaczyć czy twoi kumple są mądrzejsi od ciebie czy równie głupi. Jak wrócę, chcę usłyszeć jak przyznajesz się do wszystkiego. Mam już dosyć ścierny. A potem otworzył drzwi, wyszedł i zamknął je na klucz. Zostałem sam. I od razu rozpłakałem się jak małe dziecko. Łzy, które uroniłem w obecności tego gliniarza, były niczym, przy tych, które uszły ze mnie w samotności. Milicjant długo nie przychodził. Zdążyłem się uspokoić, a nawet obejrzeć dokładnie pokój. Nie było w nim żadnych niespodzianek. Jakichś ukrytych narzędzi tortur, czy innych pomocy naukowych do wyciągania zeznań z co bardziej opornych. Widać mój porucznik nie potrzebował niczego, wystarczyły mu piachy. A z okna był widok na parking. Szary, ponury, pełen policyjnych radiowozów. Zajrzałem nawet do szuflady biurka. Ale jej zawartość mnie rozczarowała. Cały plik czystych protokołów przesłuchań, z których jeden porucznik wkręcił do maszyny, oraz kilka tanich długopisów. To wszystko co w niej było. A potem to już tylko siedziałem i zastanawiałem się nad sobą. Miałem przejebane, wiedziałem to, ale nie potrafiłem zrozumieć dlaczego. Nic nie zrobiłem, tak jak zresztą my wszyscy. Ale gliniarze mieli to w dupie. A przynajmniej ten, który przesłuchiwał mnie. Wisiała mu prawda, chciał po prostu szybko zamknąć sprawę. A my pasowaliśmy mu jak ulał do tej układanki. Choć jeszcze młodzi jednak na tyle silni, żeby wjebać jakiemuś dorosłemu, zwłaszcza w kilku, a po za tym mieszkańcy kryminogennej dzielnicy. Czego można chcieć więcej, jeśli się jest milicjantem? Niczego. Puzzle proste do złożenia. Zastanawiałem się nad kumplami. Czy też dostawali po mordzie? Czy może faceci przesłuchujący ich, nie byli aż takimi skurwysynami? Czy im wierzyli? Bałem się, że nie. Że możemy sobie całą tą PRAWDĘ wsadzić w dupę. Próbowałem usłyszeć jakieś dźwięki z za zamkniętych drzwi, czy też za ścian, ale słyszałem jedynie własny oddech. Nawet świat za oknem wydawał się martwy. Jednego byłem pewien. Tego, że nie przyznam się do winy, nawet jeśli ten gliniarz miałby mi wyrwać obcęgami paznokcie. Nie mogłem przecież przyznać się do czegoś, czego nie zrobiłem. Siedząc wtedy w ciszy tego pokoju, obiecywałem sobie, obiecywałem, że tego nie zrobię... *** W końcu drzwi się otworzyły i do pokoju wrócił porucznik. Nie było go długo. Może godzinę, albo nawet więcej. Przywitałem go opuszczoną głową. - No i co Mały, wróciła ci pamięć? - Nie - odparłem hardo - Nic nie zrobiłem, więc nie mam sobie czego przypominać. - Jesteś pewien, że nic nie zrobiłeś? W jego głosie wyczułem wyraźną nutę sarkazmu. - Jestem. - No popatrz, popatrz... A twoi kolesie twierdzą inaczej. Podniosłem głowę i spojrzałem na niego. - Nie wierze - powiedziałem - Pan kłamię. - Jeśli ktoś tu kłamię, to na pewno nie jestem nim ja. - Oni też nic nie zrobili, więc nie mogli się przyznać. - A jednak się przyznali. DO WSZYSTKIEGO. - PAN KŁAMIE ! PAN KŁAMIĘ! - Powiedzieli nam wszystko. Od początku do końca. O tym gdzie namierzyliście tego szkopa, którędy za nim szliście i jak go wzięliście pod buty. Żaden jednak nie pamięta, gdzie się podziały pieniądze, ale i do tego dojdziemy. Myślę, że ty udzielisz nam reszty odpowiedzi. Powiedział to bez zająknięcia, bez cienia fałszu, jak zawodowy aktor. Ale przecież kłamał! Kłamał jak z nut! - To nie my! To nie byliśmy my! - Nie wy? - Nie my. Nawet nie widzieliśmy tego szwaba na oczy. - No to posłuchaj... Posterunkowy Olbratowski! Drzwi za mną otworzyły się i gdy się odwróciłem, ujrzałem Rudego, wprowadzanego przez mundurowego policjanta. Jeden rzut oka na niego wystarczył, żeby stwierdzić, że glina który go przesłuchiwał, również nie próżnował. Podbite oko, ślady krwi pod nosem, cała twarz opuchnięta od płaczu. Wyglądał chyba gorzej ode mnie. Gdy nasze oczy napotkały się, opuścił swoje. - No chłopcze, mów co masz mówić - nakazał mundurowy glina, pukając go w plecy. Rudy nabrał w płuca powietrze, a potem, nie patrząc na mnie ,zaczął nadawać jak katarynka. Jego głos łamał się co chwile , jednak co rusz stukany w plecy przez milicjanta, odegrał przedstawienie do końca. Po wysłuchaniu jego monologu, włosy zjeżyły mi się na głowie, a po plecach spłynął lodowaty pot. Opowiedział jak to namierzyliśmy gościa na ulicy Zwycięstwa, przy hotelu Jałta i że potem dyskretnie chodziliśmy za nim przez długi czas, aż w końcu najechaliśmy na niego w parku, sprzedaliśmy mu glany i oskubaliśmy z kasy. Na koniec, wciąż nie patrząc na mnie, kazał mi nie kłamać, tylko się przyznać, a potem zamilkł. Było mu wstyd. I mi za niego też. Zastanawiałem się, czy za drzwiami nie czekają pozostali kumple, aby powtórzyć w mojej obecności to samo. - No i co ty na to , synu? - zapytał porucznik - Nic. Nie wiem co mu zrobiliście, że gada te wszystkie bzdury, ale to nieprawda. - Twierdzisz, że twój koleś kłamie? - Tak! Kazaliście mu tak gadać! Biliście go i dlatego się przyznał! No Rudy, co z tobą?! DLACZEGO SIĘ PODDAJESZ?!! IM PRZECIEŻ O TO CHODZI!! CHCĄ NAS W TO WROBIĆ!! ZAMKNĄĆ NA LATA W POPRAWCZAKU!! RUDY, KURWA, CO Z TOBĄ JEST?!!! I gdy się darłem, Rudy stał tylko z opuszczoną głową i szlochał. Jak skarcony uczeń. - Zamknij ryj !! - wydarł się porucznik - Mówiłem ci, jak tu się kończą takie wrzaski!! Zamilkłem. Bo i tak nie było już sensu wrzeszczeć. Mundurowy na znak dany przez przełożonego wyprowadził Rudego i znów zostaliśmy sami. - Wiesz co Mały. Podobasz mi się. Masz jaja. To ci trzeba przyznać. Dlatego ułatwię ci sprawę. Sięgnął do szuflady i wyciągnął formularz . Położył go przede mną na biurku, razem z długopisem. - Podpisz na dole - zażądał. Uniosłem papier i obejrzałem go z obu stron. - Ale tu nie ma nic napisane - stwierdziłem. - O to się nie martw. Będzie. Ty tylko podpisz to in blanco. - Niczego nie podpiszę! - Zastanów się... Twoi kolesie już z się przyznali. O Tobie też nam mówili... Że kopałeś tego Niemca... Że przewracałeś mu kieszenie... Nie ma już sensu żebyś się stawiał. - Zmusiliście ich, żeby tak mówili, zmusiliście... - Podpisz ten świstek i będzie po ptokach. Ja za ciebie napiszę całą historię. Tak jak ją nam opowiedzieli twoi kumple. Nie dodam ani słowa. OBIECUJĘ. - Pan chyba sobie żartuje? Pan mi obiecuje? PRZECIEŻ TO WSZYSTKO JEST WYMYŚLONYM PRZEZ WAS KŁAMSTWEM!! Porucznik huknął pięścią w biurko. - STUL RYJ! Przymknąłem się. Odłożyłem papier na biurko i opuściłem wzrok. - A wiec nie podpiszesz? Odczekał chwile, ale nie odpowiedziałem. - Dobra... Skoro tak chcesz... Olbratowski!! Mundurowy glina od razu pojawił się w drzwiach. - Ten gówniarz to ciężki przypadek - powiedział do niego porucznik - Ale myślę, że noc na dechach wpłynie na niego pouczająco. - Tamtych trzech też już odprowadzić na dołek? - Też. Ale z tamtymi normalnie. Jednak z tym... Porucznik kiwnął na mundurowego palcem i kiedy ten się zbliżył, szepnął mu coś z uśmiechem na ucho. Przełknąłem z nerwów ślinę, czując ,że ten uśmieszek nie wróżył mi niczego dobrego. *** Posterunkowy Olbratowski wyprowadził mnie z pokoju i ruszyliśmy korytarzem. Nie wiem ilu milicjantów pracowało w tym komisariacie, ale po drodze nie spotkaliśmy nikogo. Jakbyśmy przechodzili przez jakiś opuszczony budynek. Po kilku zakrętach weszliśmy na schody i udaliśmy się na górę. Na sama górę, tam gdzie mieścił się dołek. Nie raz przechodząc ulicą Słowackiego, na której mieścił się ten budynek, unosiłem mimochodem głowę do góry i spoglądałem na szereg zakratowanych okien na ostatnim piętrze, za którymi znajdowały się cele, a teraz miałem którąś z nich poznać od środka. A z tego co słyszałem od ludzi, którzy zaliczyli już to miejsce, było to przygnębiające doświadczenie. Ilekroć ktoś opowiadał mi o nim, od razu przychodziły mi do głowy, wszystkie te filmy o czasach okupacji i cele w których Niemcy zamykali dzielnych Polaków. Miałem nadzieję, że cele w areszcie mojego rodzinnego miasta, nie miały zbyt wiele wspólnego z celami z Pawiaka. Chociaż gliniarze nie różnili się wcale od gestapowców. Po paru minutach dotarliśmy do aresztu. Gliniarz nacisnął dzwonek przy przegradzającej korytarz grubej kracie i po chwili pojawił się za nią drugi mundurowy. - Kolejny ptaszek do klatki - powiedział eskortujący mnie. Weszliśmy na teren aresztu. Pokonaliśmy jeszcze jeden zakręt i ujrzałem długi, ponury korytarz, pełen charakterystycznych drzwi, zdecydowanie różniących się od tych, które widziałem na niższych piętrach. Drzwi okutych blachą, z judaszami z klapką i wymalowanymi czarną farbą numerami. - Dawaj go do pokoju przyjęć - polecił strażnik aresztu. Glina pchnął mnie w kierunku otwartych "normalnych " drzwi. Za nimi był ponury pokój z krzesłem, stolikiem i szafką pełną półek. Na niektórych leżały duże , szare koperty. - Wyciągnij z butów sznurówki i opróżnij na stół wszystkie kieszenie - nakazał klawisz -Medalik też zdejmij. Ze łzami w oczach zacząłem wykonywać polecenia. Najpierw wyciągnąłem z trampek sznurówki, a potem opróżniłem kieszenie. Niewiele miałem. Trochę drobnych, zapałki, kilka pogniecionych, ukradzionych staremu papierosów. Wszystko to wyłożyłem na stół. Strażnik zapakował to w szara kopertę, zapytał mnie o imię i nazwisko i zapisał je na niej. - To wszystko? - zapytał jeszcze. - Tak - odparłem. Jednak mi nie uwierzył i dokładnie mnie przeszukał. Ale nie miałem już nic, co można by było jeszcze dorzucić do zawartości koperty. Dokładnie w tym czasie, w którym byłem przeszukiwany, usłyszałem dochodzący z korytarza odgłos wielu kroków. Po chwili w drzwiach "pokoju przyjęć" pojawili się kolejno moi koledzy, prowadzeni przez dwóch gliniarzy. - Znowu dzieciaki? - zapytał klawisz - Co oni wszyscy zrobili? Podpalili szkołę? - Skatowali prawie na śmierć jakiegoś obcokrajowca - poinformował go milicjant z eskorty moich kumpli. - To chyba było by dla nich lepiej, gdyby puścili z dymem budę - odparł strażnik, sięgając na półkę po trzy kolejne koperty. Chłopaki unikali mojego wzroku. A zwłaszcza Rudy. Ale i tak widziałem łzy w ich oczach. I strach na ich twarzach. Takie samo przerażenie jakie i ja czułem. Ale także coś jeszcze. Wstyd. Wielki wstyd, że tak łatwo dali się pokonać. Że przyznali się do czegoś czego nie zrobili. Bo wystraszyli się bicia, krzyków, całej tej milicyjnej presji. Chciałem coś do nich powiedzieć, zapytać, ale po pierwszym słowie (nawet nie pamiętam już jakim) jeden z milicjantów kazał mi się zamknąć. W ciągu paru minut moi kumple przeszli całą procedurę, którą ja już miałem za sobą i kiedy koperty z ich rzeczami znalazły się już na półkach, strażnik zaczął kolejno odprowadzać nas do cel. Każdy z nas miał siedzieć w innej. - Ten ma mieć specjalne traktowanie - powiedział złowieszczo Olbratowski, kiedy klawisz przyszedł po mnie. Strażnik uśmiechnął się pod nosem. - Skoro ma mieć , to będzie miał - odparł jednak poważnym głosem i kazał mi się rozebrać. Myślałem ,że źle usłyszałem. - No dzieciaku, co się tak gapisz?! Zrzucaj łachy! Łzy, które roniłem przez cały czas , popłynęły teraz ciurkiem. - Ale... Dlaczego? - Dlatego ,że my ci każemy! - wrzasnął na mnie Olbratowski - Stawiałeś się panu porucznikowi, wiec posiedzisz sobie w celi na waleta!! Nie ty pierwszy i nie ostatnil No już! Zrzucaj łachy! Popłaczesz sobie później!! Co miałem robić. Posłusznie się rozebrałem, a potem, nagusieńki ,dałem się zaprowadzić uradowanemu strażnikowi pod cele numer 4. Otworzył ją przede mną, a potem wepchnął w panujący w środku półmrok. - Na razie będziesz sam - powiedział do mnie - Ale jak tylko trafi się w nocy jakiś pedał, na pewno wsadzę go do ciebie A potem zamknął drzwi i odszedł korytarzem śmiejąc się do rozpuku. Patrząc na te żelazne, zamknięte drzwi, rozpłakałem się na dobre. Dopiero po jakimś czasie zacząłem oglądać celę. Gdy zaczęło do mnie docierać, że mój płacz nic tu nie da. Jej wygląd nie zaskoczył mnie. W zasadzie znałem ją z opowieści. W każdym razie ta w której byłem, nie różniła się wiele. Półmrok, stęchlizna, zbite do kupy dechy służące za łóżko, zabazgrane po sufit ściany. A na jednej z nich, umieszczone wysoko, zakratowane , malutkie okienko. Miejsce całkowicie przygnębiające. To , że wpieprzyli mnie do celi gołego, zdołowało mnie zupełnie. Nigdy od nikogo kto siedział, nie słyszałem, żeby gliniarze robili takie numery. Ale jednak robili. Przynajmniej ci, których ja poznałem. I jeśli chcieli mnie w ten sposób złamać, to im się udało Gdyby wtedy, w pierwszych godzinach mojego pobytu w celi, porucznik przyszedł z tym "czystym" protokołem do podpisania, zrobiłbym to bez wahania, żeby tylko odzyskać ubranie. Mówię wam, nie jest miło przez cały czas oglądać swoje skurczone ze strachu jaja i siadać gołą dupa na zimnych dechach. A po za tym zastanawiać się, czy gliniarze aby rzeczywiście nie zechcą się zabawić i nie podrzucą mi do celi jakiegoś napalonego pedzia. Co tu dużo gadać, truchlałem na odgłos każdych kroków na korytarzu, niebezpiecznie zbliżających się do moich drzwi i oddychałem z wielką ulgą, kiedy jednak mijały moją celę. I tak przez resztę dnia i całą noc. Nawet na chwile nie zmrużyłem oka. Tylko siedziałem na deskach , opierając się o ścianę i wsłuchując w dochodzące zewsząd odgłosy. Czasami słyszałem odległe warkoty samochodów, strzępki jakichś rozmów, a czasem (na szczęście bardzo rzadko) odgłos otwieranych drzwi aresztu i głośne kroki gliniarzy i eskortowanego przez nich więźnia. Widać tej nocy na pedałów była posucha, albo strażnik tylko żartował, w każdym razie drzwi mojej celi nie otworzyły się ani razu. Dopiero , gdy przez małe okno na ścianie, już na dobre zaczęły przedostawać się do środka promienie słońca, usłyszałem zgrzyt zamka. Wszedł strażnik, inny niż ten, który mnie przyjmował i rzucił na podłogę moje ubranie. - No i jak małolat, zmarzły ci jaja? No i dobrze.... Może przez to dzisiaj będziesz mądrzejszy. Ubieraj się, bo znowu idziesz na tapetę Z ulgą włożyłem łachy i wyszedłem z celi. Na końcu korytarza ujrzałem Olbratowskiego. Przywitał mnie uśmiechem pewnego siebie skurwysyna. - Ja chciałem przyprowadzić cię na golasa, ale pan porucznik się zlitował! - zawołał przez długość korytarza - Czeka już na ciebie na dole! Przyszedł nieźle wkurwiony, wiec , dobrze ci gnojku radzę, tańcz dziś do jego muzyki! Schodziłem na dół z sercem w gardle. Nawet nie patrzyłem na ludzi, których tamtego ranka wszędzie było pełno. Komisariat tym razem nie wyglądał na wymarły, a wręcz na przeludniony. - Pamiętaj co ci mówiłem - ostrzegł mnie Olbratowski, nim wprowadził do pokoju. Wszedłem do środka i stanąłem jak wryty. Na krześle siedział mój ojciec. - Synu... - powiedział tylko ze łzami w oczach . Porucznik, skulony za biurkiem, splótł ręce pod brodą i przyglądał się nam obu. - No, no, no... Jesteście do siebie bardzo podobni. Widać, że jest dużo prawdy w tym przysłowiu, że jaki ojciec taki syn... Mój ojciec na to nie odpowiedział. Tylko wciąż przyglądał się mi, nerwowo zaciskając dłonie. - Dobra! - rzekł nagle porucznik, stukając dłonią w biurko - Teraz na parę minut zostawię was samych. Mam nadzieję, że przemówi pan synowi do rozsądku. Nie mówiąc prawdy, pogarsza swoją sytuację. Zresztą kto jak kto, ale pan dobrze wie o czym mówię. Ma pan przecież W TAKICH SPRAWACH doświadczenie. A potem zniknął za drzwiami. Zostałem z ojcem. Nigdy nie byliśmy sobie bliscy, zawsze uważałem go za skończonego nieudacznika i pijaka, ale wtedy w jego oczach widziałem miłość. Chyba po raz pierwszy. I współczucie. Mój stary dobrze wiedział w co wdepnąłem. Jego doświadczenie o którym wspomniał gliniarz, polegało na spędzeniu trzech lat za kratkami. Za worek cementu. Wtedy, na tej budowie na której pracował ojciec, kradli wszyscy, począwszy od kierownika, a skończywszy na pomocniku murarza, ale tylko mojego starego ukarano. Po prostu w tamtych czasach totalnego złodziejstwa, od czasu do czasu na chybił trafił wybierano ofiarę i karano ja dla przykładu z całą surowością obowiązującego prawa, aby ludziom do końca nie poprzewracało się w głowach. Teraz gdy jego najstarszy syn stał na progu tego samego, serce kroiło mu się z żalu. Nigdy nie opowiadał mi o pudle, ale wiedziałem, że nie miał w nim łatwego życia. Z natury był dobrym człowiekiem, łagodnym i przebywanie z kryminalistami z pewnością nie posłużyło mu dobrze. Raz powiedział mi tylko , gdy go zapytałem jak było w wiezieniu, że widział w nim takie rzeczy, o których wolałby zapomnieć. - Zrobiliście to ? - zapytał się mnie od razu gdy zostaliśmy sami. - Nie - odparłem patrząc mu prosto w oczy - Nie zrobiliśmy. Ojciec opuścił głowę i głośno westchnął. - Ale gliniarze wiedzą swoje - powiedział po chwili. - Wrabiają nas tato. - Twoi kumple się przyznali. - Bo ich bili. Mnie zresztą też. Ten milicjant z którym rozmawiałeś to sadysta. Wczoraj omal nie wybił mi zębów. Ojciec ponownie westchnął, wpatrując się w podłogę. - Jeśli to prawda, że nie pobiliście tego człowieka, to i tak jesteście już ugotowani. Twoi koledzy, podpisując przyznanie się do winy, pogrążyli także i ciebie. Gliny dostały to co chciały. Mają już winnych. Rozumiesz? - Nie - odparłem cicho poprzez łzy, chociaż dobrze rozumiałem. - Synku... Oni was za to zamkną, czy się przyznasz czy nie . To już postanowione. I nie można nic zrobić. Żaden adwokat was z tego nie wyciągnie. Na pewno nie ten z urzędu, którego dostaniecie. A na prywatnego... Na prywatnego nas nie stać. Czeka was poprawczak do pełnoletności. Popuściłem łzy. Spłynęły mi po twarzy długimi strużkami. - Tato , ale my naprawdę nic nie zrobiliśmy. - Wiem synu, wiem ...ale...- rozłożył bezradnie ręce, a jego powieki znowu zwilgotniały - Ale nic nie można zrobić. Czytałem zeznania twoich kumpli. Jest w nich czarno na białym, że obiliście tego Niemca. Każdy jeden się do tego przyznał. - MY TEGO NIE ZROBILIŚMY! - To już bez znaczenia... -Tato, pomóż mi... -Nie wiem jak... - Tato... - Synku. Nie potrafię ci pomóc. Nie w tej sytuacji. Teraz ja opuściłem głowę. I przez chwilę patrzyłem, jak moje łzy skapują na podłogę. - Oni zabrali mi na noc ubranie - powiedziałem prawie szeptem - Oni mogą ci zrobić znacznie gorsze rzeczy, jeśli nie zaczniesz śpiewać tak jak chcą - odparł równie cicho mój stary. I zaraz dodał znacznie głośniej: - Podpisz ten pierdolony papierek, synu. Zacznij mówić tym samym głosem co kumple. Okaz skruchę tak jak oni. Może to coś da, a może nie. Ale już się więcej nie stawiaj, nie walcz. Bo oni już i tak nie puszczą twoich jaj. Nie z tym co mają na papierze. - kolejny raz usłyszałem jego westchnienie - Może gdyby chodziło o Polaka... Poszło , pogadało by się z rodziną, może coś załatwiło... Ale tu chodzi o Niemca. A to sprawa dużej wagi. Konsulat, ambasada. Gliny cieszą się, że was mają i że się przyznaliście, nawet jeśli faktycznie jesteście niewinni. Poszli, jebane skurwiele, na łatwiznę i się im udało. W drzwiach pojawił się porucznik. Wszedł do środka pewnym krokiem i dostojnie usiadł za biurkiem. - Mam nadzieję, że porozmawiał pan sobie z synem - zwrócił się do ojca -1 wpłynął jakoś na niego. Ojciec nic nie odrzekł. - Może pan już pójść. - Syn powiedział, że zabraliście mu na noc ubranie i wrzuciliście do celi gołego ! - rzekł nagle mój ojciec bardzo ostro. - Gołego? Chyba mu się coś w nocy przyśniło! Jakiś koszmar. Milicja obywatelska nie stosuje takich metod, zwłaszcza, jeśli chodzi o dzieci! - odparł równie mocno porucznik. - Chce pan coś jeszcze powiedzieć ? - zapytał po chwili - Nie - odparł mój stary z rezygnacją. Wstał z krzesła i obrócił się do mnie. Obiema rękami złapał moją dłoń i zamknął ją w swoich. - Z tymi bydlakami się nie wygra - powiedział normalnym głosem, całkowicie olewając obecność porucznika - Chyba, że się jest kimś na stanowisku, albo jednym z nich. Ale będąc zapierdalającym na budowach robolem, nie ma się szans. Nie w tym jebanym kraju. Podpisz co chcą i miej to za sobą. Poprawczak to nie więzienie, na pewno jest tam więcej wolności. No już, głowa do góry. I otrzyj łzy. Niech te palanty już więcej ich nie widzą. Nie daj im tej satysfakcji. Sam otarł mi oczy dłonią. Następnie podszedł do drzwi i przycisnął klamkę. Jednak gdy otworzył je do połowy, odwrócił się i spojrzał na porucznika. - Pan nazywa się Maliszewski, prawda? Porucznik nieznacznie skinął głową. - Słyszałem o panu gdy kiblowałem. W Czarnym mówiło się, że gdyby Hitler żył, zrobiłby sobie z pana najlepszego pomagiera. Do widzenia. I wyszedł. A gliniarz omal nie pękł ze złości. Bez pytania o pozwolenie usiadłem na krześle i sięgnąłem po leżący na biurku długopis. - Proszę dać ten papier -zażądałem. Porucznik rozszerzył ze zdumienia oczy. Z pewnością spodziewał się jeszcze jakiegoś oporu. Pewnie nawet na niego liczył, aby zyskać powód, żeby mi przywalić. A tu nagle ja chciałem załatwić wszystko jednym podpisem. Miałem nadzieję, że zepsułem mu zabawę. Wyciągnął z szuflady protokół. Położył go przede mną i wskazał miejsce na mojąparafkę. Podpisałem - Wiec jednak stary przemówił ci do łba ? - zapytał. - Nie . Po prostu już dłużej nie chce mi się oglądać pańskiego ryja - odparłem. Cios, którym sekundę później mnie poczęstował, był ostatnim, jaki od niego otrzymałem. *** Jakieś piętnaście minut później, siedziałem już w swojej celi. Nadal pustej, ciemnej, śmierdzącej i cichej. Jednak teraz już czułem się w niej znacznie lepiej. Po pierwsze nie zabrali mi ubrania, a po drugie nie mogli się mnie już o nic czepić. Dopięli swego. Mieli winnych. Zamknęli sprawę. Nie wiem czy wpłynęła tak na mnie rozmowa z ojcem, ale poczułem pewną ulgę. Jeśli, oczywiście może czuć ulgę ktoś niesłusznie oskarżony. W każdym razie moje samopoczucie było znacznie lepsze, niż jeszcze parę godzin wcześniej. Może to dlatego, że podpisałem ten jebany świstek. Może przekreślał na wiele lat moje życie, ale przynajmniej na razie zapewniał mi spokój. Co będzie potem to będzie, myślałem sobie wtedy, chociaż dobrze wiedziałem, że nie będzie to nic dobrego. Starałem się nie myśleć o przyszłości. O tym co będzie za dzień, dwa, jak wyglądały będą przyszłe miesiące. Wiedziałem że mój podpis na przyznaniu się do winy, zapewniał mi państwową opiekę na jakiś czas, ale nie chciałem zgadywać na jak długo i jaka ona będzie. Jak wygląda poprawczak, życie za nim, jak się w nim odnajdę. I nawet nie popłakiwałem już więcej, łzy które miałem, osuszyłem chyba do końca. Cały dzień w areszcie upłynął nadzwyczaj spokojnie. Chyba tylko raz strażnicy przyjęli kogoś nowego, kto próbował się rzucać, ale przestał gdy dostał w łeb i to było wszystko na cały dzień. Dopiero wieczorem zaczął się wyjątkowy ruch. Przyjmowanie i zamykanie. Nieustanne kroki na korytarzu, bluzgi roznoszące się po nim donośnym echem, równie głośne pałowanie co bardziej opornych delikwentów. Jednak drzwi do mojej celi wciąż pozostawały zamknięte (nie licząc tych razów, gdy strażnicy przynosili posiłki, których nawet nie ruszyłem, piłem jedynie gorzką, czarną kawę, której rano przynieśli mi cały dzbanek) Otworzyły się dopiero po n