10540
Szczegóły |
Tytuł |
10540 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10540 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10540 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10540 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ROBERT JORDAN
CONAN WSPANIAŁY
PRZEKŁAD ROBERT LIPSKI
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE MAGNIFICENT
PROLOG
Lodowate powietrze stało nieruchomo wśród postrzępionych szczytów gór
Kezankiańskich, w samym sercu łańcucha ciągnącego się na północ i zachód, wzdłuż granicy
między Brythunią a Zamorą. Nie słychać było ptaków, bezchmurne, lazurowe niebo było
puste, nawet bowiem wszechobecne sępy nie znajdowały tu prądów, na których mogłyby
szybować.
Pośród tej dziwacznej ciszy, na stromych, brązowych stokach tworzących naturalny
amfiteatr, tysiąc dzikich mężczyzn, noszących turbany kezankiańskich górali, czekało na coś
w absolutnym milczeniu i bezruchu. Ani jeden tulwar nie brzęknął o kamienne zbocza. Ani
jedna obuta stopa nie zaszurała nerwowo, choć na pociągłych, brodatych twarzach wyraźnie
malowało się zniecierpliwienie. Górale niemal wstrzymywali dech. Czarne oczy wpatrywały
się bez mrugnięcia powiek w miejsce oddalone o dwieście kroków, gdzie płaskie podłoże
wyłożone było wielkimi blokami granitu i otoczone sięgającym do pasa murem, szerokości
równej wzrostowi rosłego mężczyzny. Granitowe kolumny, grube i topornie ciosane okalały
zwieńczenie muru, wystając z niego niczym zęby z wysuszonej na słońcu czaszki. Pośrodku
kręgu do wysokich pali z czarnego żelaza przywiązanych było trzech bladoskórych
Brythuńczyków. Ręce mieli uniesione nad głowami, rzemienie boleśnie wpijały się w skórę
ich nadgarstków. Nie oni jednak stanowili obiekt zainteresowania. Był nim wysoki, odziany
w szkarłatną szatę, mężczyzna z rozwidloną bródką, stojący na szczycie tunelu z masywnych
bloków skalnych, wydrążonego w niskim murze i znikającego wewnątrz góry, za jego
plecami. Basrakan Imalla, którego smagłe, posępne oblicze z haczykowatym nosem zdobił
turban mieniący się czerwienią, zielenią i złotem, odrzucił głowę do tyłu i zawołał:
— Chwała prawdziwym bogom!
Fala zachwytu, jaka ogarnęła patrzących na Imallę górali, znalazła ujście w gromkim
odzewie:
— Chwała prawdziwym bogom!
Gdyby Basrakan był człowiekiem innej natury, zapewne uśmiechnąłby się z
zadowoleniem. Górale rzadko gromadzili się w liczne grupy, ponieważ poszczególne klany
toczyły między sobą zażarte boje, a zwaśnione plemiona rozwiązywały spory na zasadach
krwawej wendety. Jednak udało mu się zebrać aż tylu; a nawet więcej. Niemal dziesięć razy
więcej górali obozowało wśród postrzępionych stoków górskich dokoła amfiteatru i każdego
dnia dołączali nowi. Z mocą, jaką obdarowali go prawdziwi bogowie, za sprawą znaków
łaski, którą go darzyli, uczynił coś, czego nie dokonał nikt inny. I uczyni więcej. Został
wybrany przez prastarych kezankiańskich bogów.
— Ludzie z miast — wypowiedział to ostatnie słowo tak, że zabrzmiało wręcz
obscenicznie — czczą fałszywych bożków! Nie wiedzą nic o prawdziwych bóstwach,
duchach ziemi, powietrza i wody. Oraz ognia!
Nieartykułowany ryk wyrwał się z tysiąca gardeł: wyraz aprobaty dla Basrakana i
nienawiści wobec mieszkańców miast.
Czarne oczy Basrakana pałały żarliwością.
Setki jego ludzi wędrowały po górach od klanu do klanu głosząc słowo o prastarych
bogach. Byli nietykalni. Z uwagi na wieści, które przynosili, nie podlegali wendetom ani
krwawym walkom. To on wszelako został wybrany, by dopełnić triumfu pradawnych bogów.
— W oczach prawdziwych bogów ludzie z miast to plugawi nikczemnicy! — Jego głos
zabrzmiał dźwięcznie niczym dzwon, czuł jak wypowiadane słowa odbijają się gromkim
echem w umysłach słuchających.
— Królowie i lordowie mordujący prawdziwych wyznawców w imię odrażających
demonów, które określają mianem bogów! Brzuchaci kupcy gromadzący w swych skarbcach
więcej złota niźli posiadają wespół wszystkie górskie klany. Księżniczki wystawiające na
pokaz swe na wpół nagie ciała i oddające się mężczyznom niby nierządnice! Dziewki uliczne
zlewające się wonnościami i pławiące się w złocie niczym księżniczki! Mężczyźni żebrzący
na ulicach, mający mniej dumy niźli zwierzęta! Plugastwo ich żywotów kala świat, lecz my
zmyjemy ten brud ich własną krwią!
Zamyślony, niemal nie usłyszał radosnych ryków, jakie rozległy się w odpowiedzi
wstrząsając granitowym podłożem, na którym stał. Dotarł bardzo daleko w głąb labiryntu
jaskiń, który rozciągał się pod tą właśnie górą, przemierzył mroczne korytarze oświetlając je
blaskiem trzymanej w dłoni pochodni, pragnął zbliżyć się do duchów ziemi, gdy zanosił do
nich swe żarliwe modły.
To prawdziwi bogowie doprowadzili go do podziemnej sadzawki, gdzie bezokie zbielałe
ryby pływały wokół sterty ogromnych jaj, twardych jak pancerz, pozostawionych w owym
miejscu niezliczone stulecia temu.
Gdy zajął się praktykowaniem ciemnych, taumaturgicznych sztuk, przez całe lata lękał się,
że prawdziwi bogowie odwrócą się od niego. Jednak tylko te studia pozwoliły mu
przetransportować śliskie czarne kule do swojej chaty. Bez tej wiedzy nigdy nie zdołałby
sprawić, że z jednego z dziesięciu jaj wylęgło się młode, ani nie udałoby mu się osiągnąć,
niepełnej co prawda, ale zawsze, kontroli nad tą istotą. Gdybyż tylko miał Ogniste Oczy. Ale
zdobędzie je, a wtedy jego moc, teraz tak jeszcze chwiejna, stanie się niewzruszona niczym
żelazo.
— Zabijemy niewiernych i bezcześcicieli! — rzucił Basrakan, gdy hałas nieco ucichł. —
Zrównamy ich miasta z ziemią a grunty, gdzie się ongiś znajdowały, posypiemy hojnie solą!
Ich kobiety, które są naczyniami żądz zostaną srodze ukarane za swą plugawość! Po ich krwi
nie zostanie nawet najmniejszy ślad! Choćby jedno wspomnienie! Imalla rozłożył szeroko
ręce. — Z nami jest bowiem znak prawdziwych bogów!
To rzekłszy jął śpiewać donośnym, dźwięcznym głosem, każde słowo odbijało się
potężnym echem od górskich stoków. Tysiąc czekających i obserwujących go wojowników
wstrzymało oddech. Imalla wiedział, że wśród słuchaczy byli zwykli rabusie, nie myślący o
oczyszczeniu świata, lecz o złocie, które mogli złupić w podbitych miastach. Nadeszła pora,
by ujrzeli i uwierzyli.
Ostatnia sylaba inkantacji zabrzmiała w powietrzu jak brzęknięcie kryształu. Basrakan
przeniósł wzrok na brythuńskich jeńców, pozostałych przy życiu członków wyprawy
myśliwskiej, która wjechała w góry od zachodu. Jeden z nich był niespełna szesnastolatkiem,
w jego szarych oczach malował się strach, lecz Imalla nie postrzegał Brythuńczyków jako
ludzi. Nie należeli do jego plemienia. Byli cudzoziemcami. I ofiarami.
Basrakan czuł, że to nadchodzi. Wychwytywał powolną, delikatną jeszcze wibrację
kamieni pod stopami na długo zanim usłyszał szuranie i zgrzyt szponów, dłuższych niż
ludzka ręka.
— Znak prawdziwych bogów jest z nami! — wykrzyknął ponownie i w tej samej chwili z
pieczary wychynął wielki łeb potwora.
Tysiąc gardeł odpowiedziało Imalli, gdy oczom zgromadzonych ukazała się reszta
potężnego, cylindrycznego cielska monstrum, mierzącego ponad piętnaście kroków długości i
wspartego na czterech szeroko rozstawionych, masywnych nogach.
— Znak prawdziwego boga jest z nami!
W tym grzmiącym ryku dało się wyczuć pospołu lęk i grozę. Poczerniałe płyty pancerne
okalały krótki pysk, na który zachodziły grube, nieregularne kły, przeznaczone do
rozdzierania ciał. Resztę monstrualnego łba i cielska pokrywały łuski barwy zieleni, złota i
szkarłatu, skrzące się w bladym słońcu, twardsze niż najprzedniejsza zbroja, jaką mogłaby
wytworzyć ręka człowieka. Na grzbiecie w miejsce łusek wyrastały dwie skórzaste narośle.
Istotę tę w pradawnych księgach zwano Smoczę, a jeśli zawarte w opasłych woluminach
informacje na temat tych stwardniałych matowych pęcherzy były prawdziwe, znak łaski
bogów niebawem będzie kompletny.
Stwór przekrzywił łeb by przeszyć Basrakana paraliżującym w swej intensywności
spojrzeniem. Imalla na zewnątrz zachowywał spokój, jednak w żołądku poczuł formującą się
grudę lodu; chłód ten rozprzestrzeniał się z każdą chwilą, mrożąc mu dech i słowa w gardle.
Wydawało mu się, że to złotookie spojrzenie przepełnione było nienawiścią. Naturalnie stwór
nie mógł żywić nienawiści do niego. Wszak Imalla miał błogosławieństwo prawdziwych
bogów. A jednak w ślepiach monstrum wyraźnie malowało się zło. Może był to wyraz
pogardy, jaką twór prawdziwych bóstw żywił wobec śmiertelników? Tak czy inaczej
zaklęcia, jakimi Basrakan obłożył toporne granitowe kolumny utrzymają Smocze wewnątrz
kręgu, a z tunelu nie było innego wyjścia. Ale czy na pewno? Chociaż często schodził do
jaskiń pod górą, zanim jeszcze odnalazł gniazdo z jajami smocząt, nie zdołał odwiedzić nawet
co dziesiątej. Mogły istnieć tuziny wyjść z labiryntu korytarzy, których nigdy nie odnalazł.
Przerażające ślepia odwróciły się od niego i Basrakan odruchowo wziął głęboki oddech. Z
zadowoleniem stwierdził, że nie uczynił tego nerwowo. A więc faktycznie obdarzony był
łaską bogów.
Z szybkością, która zdawała się zbyt wielka jak na istotę tych rozmiarów, lśniący stwór
zbliżył się na dziesięć kroków do skrępowanych, stojących przy palach mężczyzn. Nagle
wielki, łuskowaty łeb odchylił się do tyłu a z ziejącej paszczy dobyło się przeraźliwe, jękliwe
zawodzenie, od którego jeńców sparaliżowało ze zgrozy. Obserwatorzy zamarli w pełnym
trwogi milczeniu, lecz naraz jeden z więźniów wrzasnął donośnie, piskliwie, przejmująco, a w
jego głosie pobrzmiewała wyraźnie nuta szaleństwa.
Chłopak bezgłośnie mocował się z więzami; krew zaczęła ściekać mu po przedramionach.
Ognistooki Imalla uniósł obie dłonie i skierował je wnętrzami ku górze, jakby zapraszał
Smocze do odebrania składanej mu ofiary.
— Pochodzi z głębin ziemi! — zakrzyknął. — Duchy ziemi są z nami! Nie zamykając
paszczy, monstrum opuściło łeb i zatrzymało wzrok na jeńcach. Spomiędzy potężnych szczęk
buchnęła struga czerwonego ognia, omiatając skrępowanych rzemieniami jeńców.
— Ogień to jego tchnienie! — zawołał Basrakan. — Duchy ognia są z nami!
Dwaj spośród trójki więźniów zmienili się w żywe pochodnie, ich włosy i tuniki płonęły.
Młodzieniec, wijąc się z bólu wywołanego ogniem zawył: Mitro, pomóż! Eldranie, ja…
Opalizująca istota postąpiła żwawo dwa kroki naprzód i mniejszą strugą ognia uciszyła
chłopaka. Następnie Smoczę silnym, energicznym szarpnięciem rozdarło płonące ciało na
dwoje. Rozległ się głośny trzask gruchotanych kości; strzępy zwęglonego ciała opadły na
kamienie.
— Prawdziwi bogowie są z nami! — zaintonował Basrakan. — Już niebawem nadejdzie
dzień, kiedy symbol przychylności bogów uniesie się w powietrze! Duchy powietrza są z
nami! — Stare woluminy nie myliły się, skonstatował. Te skórzaste nabrzmienia pękną jak
pęcherze, a w ich miejsce pojawią się skrzydła. Wielkie skrzydła. — Tego dnia wyruszymy w
drogę, niezwyciężeni, bo obdarzeni łaskami starych bogów i oczyścimy świat ogniem i stalą!
Chwała prawdziwym bogom!
— Chwała prawdziwym bogom! — odpowiedzieli jego poplecznicy.
— Cześć oddajemy starym bogom!
— Cześć oddajemy starym bogom! — zabrzmiał odzew.
— Śmierć niewiernym!
— Śmierć niewiernym! — Ryk był ogłuszający.
Tysiąc wojowników pozostanie tu, by patrzyć jak potwór zjada swoje ofiary. Są wszak
wybrańcami spośród rzesz obozujących w okolicznych górach i wielu z nich nigdy wcześniej
tego nie widziało. Basrakan miał ważniejsze sprawy. Smoczę samo wróci do swej jaskini,
kiedy nasyci się ciałami ofiar. Imalla ruszył pod górę mocno już wydeptaną w piaskowcu
ścieżką, wiodącą od amfiteatru wokół górskiego zbocza.
Mężczyzna, niemal dorównujący Basrakanowi wzrostem, lecz znacznie od niego
szczuplejszy, z brodą splecioną w warkocze i twarzą pałającą ascetycznym fanatyzmem,
wyszedł mu na spotkanie i pokłonił się nisko.
— Niechaj prawdziwi bogowie nieodmiennie ci błogosławią, Basrakanie Imallo — rzekł
nowo przybyły. Sądząc po zielono–złoto–czerwonym turbanie, musiał być akolitą Basrakana,
choć nosił prostą, czarną szatę.
— Akkadam przybył. Kazałem, by zaprowadzono go do twego domu.
Na posępnym obliczu Basrakana nie odmalował się nawet cień podniecenia, jakie go
ogarnęło. Ogniste Oczy! Nieznacznie uniósł głowę.
— Niechaj prawdziwi bogowie błogosławią także i tobie, Jbeilu Imallo. Zaraz się z nim
spotkam.
Jbeil znowu się skłonił. Basrakan ruszył dalej, pozornie bez pośpiechu, lecz tym razem
nawet nie oddał ukłonu.
Ścieżka ciągnęła się wokół górskiego zbocza aż do wioski z dwudziestką kamiennych chat.
Osada rozrosła się w miejscu, gdzie ongi stał szałas Basrakana. Jego wyznawcy chcieli
wybudować dla niego warownię, on jednak uznał, iż forteca nie jest mu potrzebna. W swoim
czasie zezwolił, by zbudowano dla niego dogodną nową siedzibę, piętrową i większą niż
reszta wioski razem wzięta.
Nie chodziło tu o dumę, jak często sobie powtarzał, wyzbył się bowiem wszelkiej dumy i
chlubił się jedynie oddawaniem czci starym bogom. Tę budowlę wzniesiono na ich chwałę.
Brodaci mężczyźni w turbanach, poplamionych skórzanych kamizelkach i obszernych
szarawarach, których prawdziwa barwa pozostawała tajemnicą ze względu na kurz i
nieubłagany upływ czasu, kłaniali się kornie gdy ich mijał, podobnie zresztą jak kobiety
przyodziane w czarne szaty zakrywające ich ciała od stóp do głów z jedyną wąską szczeliną, z
której wyzierały błyszczące jak węgle oczy. Imalla zignorował ich wszystkich, podobnie jak
dwóch strażników; teraz bowiem nie ukrywał już pośpiechu.
Wewnątrz domu kolejny akolita w wielobarwnym turbanie zgiął się wpół i wykonał
zamaszysty gest kościstą ręką.
— Niechaj prawdziwi bogowie nieodmiennie ci błogosławią, Basrakanie Imallo. Ten
człowiek, Akkadam…
— Tak, Ruhallah. — Basrakan nie tracił ani chwili na oficjalne powitania. — Możesz
odejść.
Nie czekając aż mężczyzna wyjdzie, Imalla otworzył drzwi i wszedł do spartańsko
urządzonego pokoju, którego jedyny wystrój stanowiły czarno lakierowane stoły i stołki. Na
jednej ze ścian wisiała tkana mapa krain rozciągających się od morza Vilayet na zachód, aż
po Nemedię i Ofir.
Oblicze Basrakana zmroczniało na widok mężczyzny, który na niego czekał. Turban i
rozwidlona broda sugerowały, że mężczyzna jest góralem, jednak na palcach nosił on
pierścienie z drogimi klejnotami, jego płaszcz utkany był z najprzedniejszego jedwabiu, zaś
korpulentna figura zdradzała zamiłowanie do sutych posiłków i wina.
— Spędzasz zbyt wiele czasu wśród miastowych, Akkadamie — mruknął posępnie
Basrakan. — Nic dziwnego, że zasmakowałeś w ich rozpustnych nałogach. Zadajesz się z ich
kobietami!
Oblicze grubasa, chociaż śniade, wyraźnie pobladło i czym prędzej ukrywszy
upierścienione dłonie za plecami skłonił się przed Imalla.
— Nie Basrakanie Imallo, to nieprawda. Przysięgam! — Wypowiadał te słowa tak
pospiesznie, że zaczął się jąkać. Na jego czole pojawiły się kropelki potu. — Jestem
prawdziwym…
— Dość! — uciął ostro Basrakan. — Lepiej abyś miał to, po co cię posłałem, Akkadamie.
Wydałem ci wyraźny rozkaz, byś nie wracał bez wiadomej informacji.
— Mam ją, Basrakanie Imallo. Odnalazłem je. I mam plany pałacu, a także mapy…
Basrakan nie pozwolił mu dokończyć.
— Zaiste prawdziwi bogowie wynieśli mnie w swych łaskach ponad innych ludzi!
Odwrócił się do Akkadama plecami i podszedł do gobelinu unosząc triumfalnie zaciśnięte
pięści w kierunku przedstawionych na nim państw. Wkrótce Ogniste Oczy należeć będą do
niego, a Smocze będzie mu podległe jakby stanowiło przedłużenie jego ciała i woli. A kiedy
oznaka łaski prawdziwych bogów wzbije się w powietrze przed niezliczoną armią jego
wyznawców, żadne śmiertelne wojska nie zdołają stawić im oporu.
— Chwała prawdziwym bogom — wyszeptał z przejęciem Basrakan. — Śmierć
wszystkim niewiernym!
I
Noc objęła czule Shadizar, miasto zwane powszechnie „Występnym”, spowijając
mrocznym woalem zdarzenia, które po tysiąckroć usprawiedliwiały słuszność wspomnianej
nazwy. Ciemność, która innym miastom przynosiła odrobinę wytchnienia, budziła do życia
wszystko co najgorsze w Shadizarze o Alabastrowych Wieżach, Shadizarze o Złotych
Kopułach, mieście rozpusty i zepsucia.
W dziesiątkach marmurowych komnat przyodziani w jedwabie notable zaciągali do łożnic
cudze żony a tłuści, brzuchaci kupcy z obwisłymi podbródkami ślinili się obmyślając
porwania nadobnych, niewinnych córek swych rywali. Uperfumowane żony w towarzystwie
niewolników wachlujących je śnieżnobiałymi strusimi piórami spiskowały jak przyprawić
rogi małżonkom, podczas gdy gorącookie młode dziewki bogate lub szlachetnego urodzenia
obmyślały plany, by wywieść w pole straże strzegące ich rzekomego dziewictwa. Dziewięć
kobiet, trzydziestu jeden mężczyzn, jeden żebrak i jeden lord padło ofiarą morderstwa.
Złodzieje wykradli z żelaznych skarbców fortunę dziesięciu bogaczy, a pięćdziesięciu innych
wzbogaciło się kosztem ubogich. W trzech zamtuzach dokonano niebywałych,
niespotykanych dotąd aktów perwersji. Setki a może tysiące dziewek ulicznych kupczyło
swymi wdziękami na spowitych cieniami ulicach miasta, a przyodziani w łachmany żebracy o
zdeformowanych ciałach wypatrywali potencjalnych ofiar wśród opitych winem klientów
nierządnic. Żaden mężczyzna nie wędrował ulicami Shadizaru nie uzbrojony, lecz nawet w
najznamienitszych dzielnicach miasta oręż nie zawsze wystarczał, by ocalić czyjeś srebro
przed bandami rzezimieszków i rozbójników. Shadizarska noc była w pełnym rozkwicie.
Strzępiaste chmury poruszane ciepłą bryzą przesłaniały wiszącą wysoko na niebie tarczę
księżyca. Wędrujące cienie przepływały ponad dachami domów, wystarczały one jednak
potężnemu, muskularnemu młodzieńcowi, z prostym, szerokim mieczem przewieszonym na
ukos przez plecy, tak że długa oprawna w wytartą rekinią skórę rękojeść wystawała ponad
jego prawym barkiem. Młodzian ów przemykał po dachach domów na równi z cieniami, od
jednego komina do drugiego. Ze zręcznością zrodzoną wśród dzikich pustkowi jego
rodzimych gór Cymmeriańskich, zlewał się z ruchomymi cieniami, stając się niewidocznym
dla ludzi z miasta.
Muskularny chłopak dotarł do końca dachu i wejrzał w czerń skrywającą brukowaną ulicę,
trzy piętra niżej. Jego oczy miały barwę szlifowanych szafirów, a oblicze okolone grzywą
równo przyciętych nad czołem kruczoczarnych włosów związanych w kucyk rzemykiem,
wskazywało, iż mimo młodego wieku widział i przeżył więcej niż niejeden zgrzybiały
starzec. Zlustrował sąsiedni budynek, alabastrowy sześcian zdobiony misternym fryzem
ciągnącym się wokół całej budowli o długość ramienia poniżej dachu. Z głębi gardła
młodzieńca dobył się cichy warkot. Ulica miała dobrych sześć kroków szerokości, i był to
najwęższy jej odcinek, z czterech otaczających budowlę pałacową. Kiedy wybierał podejście
od tej strony, nie zauważył wszelako, albowiem prowadził obserwację ulicy poniżej, że
odległy dach był pochyły. Stromy! Niech Erlik porwie Baratsesa — pomyślał. Wraz z jego
złotem!
Ta kradzież nie była jego pomysłem. Zlecił mu ją kupiec Baratses, dostawca przypraw
korzennych z najdalszych krain świata. Handlarz zaproponował dziesięć sztuk złota za
najcenniejszą własność Samaridesa, zamożnego importera drogich kamieni — puchar wykuty
z pojedynczego, wielkiego szmaragdu. Dziesięć sztuk złota stanowiło zaledwie setną część
wartości pucharu, dziesiątą tego ile zapłacą paserzy z Pustyni, niemniej pechowy rzut kośćmi
sprawił, iż Cymmerianin rozpaczliwie potrzebował gotówki. Zgodził się na wypełnienie
zlecenia i cenę, wziął nawet dwie sztuki złota z góry, zanim jeszcze dowiedział się, co miał
ukraść. Zobowiązał się, przeto musiał dotrzymać danego słowa. Przynajmniej na dachu
przeciwległego budynku nie ma straży, pomyślał posępnie, choć wiele należących do kupców
domostw było solidnie pilnowanych.
— Na Croma! — wymamrotał pod nosem zerkając po raz ostatni na dach domu
Samaridesa i wycofał się w cienie pośród kominów. Oddychając głęboko, by napełnić płuca,
przykucnął i pochylił głowę. Przeniósł wzrok na dach naprzeciwko. Nagle, jak atakujący
ofiarę lampart rzucił się naprzód, w dwóch susach osiągając pełną prędkość. Wybił się z
krawędzi dachu i wyprysnął w powietrze z wyciągniętymi przed siebie rękami i zgiętymi w
chwytne szpony palcami.
Z impetem wylądował całym ciałem na pochyłym dachu. I natychmiast zaczął się
ześlizgiwać. Rozpaczliwie rozłożył na boki ręce i nogi, by spowolnić osuwanie, wzrokiem
poszukiwał jakiegoś punktu zaczepienia, choćby najmniejszej wypukłości lub zagłębienia,
których mógłby się uchwycić. Nieubłaganie jednak zsuwał się ku krawędzi dachu, upadek był
niemal nieuchronny.
Nic dziwnego, że na dachu nie ma strażników, pomyślał wściekły, bo nie zastanowił się
nad tym wcześniej. Dachówki miały gładkość najlepszej porcelany. W czasie, jakiego
potrzeba na zaczerpnięcie tchu, jego stopy a zaraz potem nogi znalazły się poza krawędzią
dachu. Wtem lewa ręka natrafiła na niszę gdzie brakowało dachówki. Kruche płytki popękały,
gdy barbarzyńca gorączkowo macał dokoła obiema rękami poszukując jakiegoś punktu
zaczepienia, odłamki dachówek posypały się wokół niego, niknąc w mroku poniżej. Dłonią
natrafił na drewno i uchwycił się go konwulsyjnym gestem. Z ostrym szarpnięciem, które
omal nie wyrwało mu barku ze stawu, zawisł dyndając w powietrzu nogami nad znajdującą
się trzy piętra pod nim ulicą.
Po raz pierwszy od wykonania skoku wydał z siebie dźwięk, długi, przeciągły świst
powietrza wypuszczonego przez zaciśnięte zęby.
— Dziesięć sztuk złota — mruknął ponuro — to za mało.
Wtem drewniany wspornik dachu, którego się trzymał, pękł z ostrym trzaskiem i
młodzieniec ponownie zaczął spadać. Obrócił się i wyprężył, chwytając koniuszkami palców
szerokiego na długość palca parapetu u dołu fryzu, po czym plasnął całym ciałem o mur.
— Zdecydowanie za mało — wysapał, odzyskawszy oddech. — Byłbym głupcem,
gdybym po tym wszystkim nie zabrał tego przeklętego pucharu do Zeno.
Wiedział jednak, że nie odwiedzi nemediańskiego pasera. Nie tym razem. Dał słowo.
Uznał, że w tym momencie jego problemem nie była zyskowna sprzedaż szmaragdowego
cacka, lecz wydostanie się cało z opresji. Na tej wysokości jedynymi otworami w
alabastrowym murze były szczeliny wentylacyjne wielkości jego pięści, bowiem górne piętro
i poddasze zarezerwowano na magazyny oraz pomieszczenia dla służących i niewolników. A
oni nie potrzebowali okien, przynajmniej w mniemaniu Samaridesa, gdyby je bowiem
wykuto, służba niechybnie wyglądałaby przez nie na zewnątrz, psując tym samym wygląd
wspaniałego domu. Na gładkich ścianach nie było żadnych więcej parapetów ani fryzów, jak
również balkonów wychodzących na ulicę. Dach, z którego przeskoczył na ten budynek
równie dobrze mógł znajdować się w Sultanapurze, dach powyżej zaś, gdzieś hen nad
chmurami. Zostawały więc tylko — skonkludował młodzieniec — okna na drugim piętrze, a
ściślej ich łukowate górne zwieńczenia. Znajdowały się dobry łokieć poniżej jego stóp.
Ponieważ nie miał innego wyjścia, dłuższa zwłoka była raczej niewskazana. Powoli,
utrzymując się tylko na palcach, przesuwał się wzdłuż wąskiego parapetu. W pierwszych
dwóch oknach, które minął, paliło się światło. Nie mógł ryzykować spotkania z kimkolwiek.
W trzecim oknie było ciemno.
Biorąc głęboki wdech puścił krawędź parapetu i skoczył. Jego ciało spadając musnęło
lekko mur. Gdyby otarł się o ścianę mocniej zostałby odrzucony w tył i spadłby na bruk
poniżej. Kiedy poczuł, że zbliża się do okna, przesunął stopy w kierunku parapetu. Uderzył
podeszwami o kamienną półkę, a dłońmi o boki okna i tak zawisł, wychylony niebezpiecznie
ku tyłowi. Grubość muru i głębokość wnęki okiennej nie pozwoliły na uchwycenie się jej
choćby koniuszkami palców. Jedynie to, iż napierał z całej siły obiema rękami na zewnątrz,
ratowało go przed runięciem w dół.
Mięśnie miał maksymalnie napięte, lecz podciągnął się do przodu, i w końcu znalazł się
wewnątrz domu Samaridesa. Kiedy jego stopy dotknęły wyściełanej kobiercami podłogi, dłoń
odruchowo sięgnęła obciągniętej wytartą skórą rękojeści miecza. W pokoju było ciemno,
aczkolwiek przywykłe do ciemności oczy barbarzyńcy zdołały wychwycić rozmyte kształty
wyściełanych miękkimi poduszkami foteli. Na ścianach wisiały kilimy, których barwy
rozmyły się w ciemnościach do różnych odcieni szarości, marmurową posadzkę natomiast
zaściełał ciemnawy w tonie dywan. Barbarzyńca westchnął i nieznacznie się rozluźnił. Jak
dotąd nieźle. To nie była komnata sypialna, gdzie ktoś w każdej chwili mógł się obudzić i
wszcząć alarm. Najwyższy czas, żeby w tej feralnej wyprawie coś poszło wreszcie po jego
myśli.
Mimo to wciąż miał kilka problemów do rozwiązania. A znalezienie drogi wyjścia z
budynku oraz zdobycie fantu, po który się tu zjawił, niekoniecznie były pośród nich
najważniejsze. Dom Samaridesa przypominał studnię z ogrodem pośrodku. Tam handlarz
klejnotami spędzał wśród fontann większość wolnego czasu. Z komnaty, w której wystawiał
swoje skarby, wychodziło się na parterową kolumnadę okalającą ogród. Drzwi były tylko
jedne.
Zejście z dachu do ogrodu byłoby dużo łatwiejsze, a Baratses wyjaśnił mu dokładnie, gdzie
znajduje się wejście do skarbca. Teraz musiał dotrzeć tam korytarzami ryzykując, że po
drodze natknie się na straże lub służących.
Uchyliwszy lekko drzwi wyjrzał na korytarz, oświetlony złoconymi mosiężnymi lampami
oliwnymi zwieszającymi się na łańcuchach ze spiżowych uchwytów w ścianach. Wzdłuż
ścian zdobionych misternie ułożoną mozaiką z tysięcy maleńkich, różnobarwnych kafelków,
stały stoły wyłożone macicą perłową.
Marmurowa posadzka była wypolerowana i lśniła jak lustro. W korytarzu nie zauważył
żywego ducha, więc cichaczem wymknął się z pokoju.
Przez jedno krótkie uderzenie serca stał nieruchomo, przypominając sobie w myślach plan
budynku. Do skarbca szło się w tę stronę. Wytężając słuch, by w porę wychwycić kroki
nadchodzących w jego stronę ludzi, ruszył w głąb korytarza, stąpając po marmurowej
posadzce miękko jak kot. Zszedł tylnymi schodami na niższe piętro, potem drugimi dotarł na
parter. Po ich umiejscowieniu oraz matowych i zniszczonych ciemnoczerwonych płytkach
poznał, że to schody dla służby. Dwukrotnie szuranie sandałów dochodzące z bocznych
korytarzy sprawiło, że przywarł plecami do muru, prawie nie oddychając, podczas gdy
niewidoczni służący w bladoniebieskich turbanach przechodzili mimo, tak pochłonięci swymi
obowiązkami, że żaden nie spojrzał nawet w głąb mijanego przejścia.
Wkrótce znalazł się w ogrodzie, otoczonym z czterech stron ścianami budynku. Z
dziesięciu ozdobnych fontann umieszczonych wśród drzew figowych, kwietnych klombów i
alabastrowych posągów tryskała szumiąc woda. Skarbiec znajdował się dokładnie na wprost
niego, po przeciwnej stronie ogrodu.
Postąpił krok i zastygł w bezruchu, bo jedną z ogrodowych ścieżek, ruszył żwawo w jego
stronę jakiś mroczny kształt. Młodzieniec bezgłośnie usunął się na bok, by zejść ze światła
płynącego od wejścia. Zbliżająca się postać zwolniła kroku. Ciekawe, czy został zauważony,
zastanawiał się w duchu. Ktokolwiek szedł w jego stronę, nie maszerował już dziarsko, lecz
podkradał się chyłkiem, zupełnie bezszelestnie. Naraz postać zeszła z wyłożonego płytkami
chodnika i znów ruszyła w jego stronę. Szczęki młodzieńca zacisnęły się, ale żaden inny
mięsień ciała się nie poruszył, nie drgnęła mu nawet powieka. Coraz bliżej. Dziesięć kroków.
Pięć. Dwa.
Wtem tajemnicza, wciąż niewyraźna postać zamarła, gwałtownie wstrzymując dech.
Młodzieniec skoczył. Jedną ręką zacisnął usta intruza, by stłumić dobywający się z nich
dźwięk. Drugą unieruchomił ręce mrocznej postaci. W jego szorstką pokrytą odciskami dłoń
wgryzły się nagle małe ostre ząbki, i jednocześnie jeniec zaczął się gwałtownie wyrywać
wierzgając nogami, by dosięgnąć jego goleni.
— Niech cię Erlik pochłonie! — wysyczał. — Walczysz jak kobieta! Przestań to nie zrobię
ci…
Naraz zorientował się, że ciało które unieruchomił było silne, lecz nie pozbawione
krągłości. Zrobił krok w bok i w świetle płynącym od wejścia ujrzał przyglądające mu się z
zatroskaniem znad skraju jego dłoni wielkie, brązowe oczy. To była kobieta, na dodatek
atrakcyjna, o aksamitnej, oliwkowej skórze i włosach upiętych ciasno wokół niewielkiej
głowy. Przestała go gryźć, a on odjął rękę od jej ust. Chciał powiedzieć, że nie zrobi jej
krzywdy, jeśli tylko nie zacznie krzyczeć, lecz ona odezwała się pierwsza.
— Jestem czarodziejką — wyszeptała ochryple — i znam cię, Conanie, wędrowcze z
odległej Samarii, Cymmerii, czy jak tam nazywa się twoja ojczyzna. Uważasz się za
złodzieja. Puść mnie!
Włosy na jego karku zjeżyły się. Skąd mogła wiedzieć? Chyba miał talent do napotykania
nieprzychylnie nastawionych złych magów i wszystko wskazywało, że niedługo utraci i tę
zdolność. Rozluźnił uścisk, kiedy nagle ujrzał błysk rozbawienia w jej wielkich oczach.
Dziewczyna z uśmiechem przygryzła dolną wargę. Po raz pierwszy przyjrzał się jej uważniej.
Od stóp do głów była ubrana na czarno. Nawet jej miękkie obuwie, z odstającym wielkim
palcem jak kciuk w mitence, było kruczoczarne.
Przytrzymując ją za ramiona, młodzieniec mimowolnie się uśmiechnął. Była szczupła,
zgrabna i niewysoka, ale obcisły ubiór wyraźnie podkreślał jej kobiece kształty. Kopnęła go, a
on przyjął kopnięcie na udo.
— Czarodziejka? — warknął. — Skąd więc we mnie przekonanie, że zaśpiewasz inaczej,
gdy przerzucę cię przez kolano?
— A skąd we mnie przekonanie, że przy pierwszym klapsie zawyję tak głośno, że ściągnę
tu pół miasta? — odparowała. — Choć szczerze mówiąc nie pilno mi do tego. Mam na imię
Lyana i słyszałam o tobie, Conanie. Widziałam cię w mieście. I podziwiam cię. Chciałam
tylko wzbudzić twoje zainteresowanie, bym mogła konkurować z innymi twoimi kobietami.
Przesunęła się w jego uścisku, a krągłe piersi, duże jak na jej niewielki wzrost, wyprężyły
się jeszcze bardziej. Zwilżyła językiem wargi i uśmiechnęła się kusząco.
— Czy mógłbyś mnie łaskawie postawić? Jesteś silny i sprawiasz mi ból.
Zawahał się, po czym jednak opuścił ją na ziemię.
— Co to za strój masz na sobie, Lyano?
— Zapomnij o tym — szepnęła tuląc się do niego. — Pocałuj mnie. Wbrew sobie uniósł
dłonie do jej twarzy. Zanim dotknął palcami jej policzków, dziewczyna opadła na klęczki i
zwinnym przewrotem w przód znalazła się poza jego zasięgiem. Zdezorientowany
młodzieniec okręcił się na pięcie, wyciągając przed siebie ręce. Dziewczyna z przewrotu
wyrzuciła nogę do tyłu, trafiając go pod żebra. Conan stęknął i przystanął, patrząc jak Lyana
podrywa się z ziemi pod murem opodal… i zaczyna wspinać się po nim ze zwinnością pająka.
Conan zaklął pod nosem i rzucił się naprzód. Coś uderzyło go w ramię i jego palce
zacisnęły się na miękkim, farbowanym na czarno sznurze zwisającym z góry.
— Na Mitrę, ależ ze mnie głupiec! — ryknął gniewnie. — Toż to złodziejka!
Cichy śmiech, który spłynął z góry dźwięczną falą sprawił, że młodzieniec gniewnie uniósł
wzrok.
— Głupiec z ciebie — w głosie dziewczyny pobrzmiewało rozbawienie. — Zaiste, jestem
kim mówisz, a ty nigdy nie zostaniesz dobrym złodziejem. Może z tymi barami nadasz się na
flisaka. Albo konia pociągowego.
Zaciskając gniewnie zęby Conan schwycił linę, zamierzając wspiąć się na górę. Naraz
kątem oka dostrzegł jakiś błysk i bardziej poczuł niż usłyszał, że coś trafiło w ziemię tuż przy
jego stopie. Instynktownie odskoczył, puszczając linę. Kiedy rzucił się by ją schwycić, jego
palce musnęły tylko koniec sznura, który złodziejka podciągnęła w górę.
— Gdybym chciała, mogłeś zostać trafiony — rozległ się ponownie głos dziewczyny. —
Na twoim miejscu spasowałabym. I to natychmiast. Bywaj, Conanie.
— Lyano? — wyszeptał oschle. — Lyano?
Odpowiedzią była drwiąca cisza.
Mamrocząc pod nosem przeszukał ziemię u swoich stóp i wyjął z niej wbity do połowy
płaski czarny nóż do rzucania. Wsunął niewielkie ostrze za pas z mieczem i naraz
zesztywniał, jakby ktoś wbił mu nóż w plecy.
Dziewczyna była złodziejką i nadeszła od strony skarbca. Klnąc pod nosem pobiegł ile sił,
nie zważając na znajdujące się na jego drodze krzewy i rośliny.
Łukowato sklepione wejście prowadziło do komnaty, w której Samarides przechowywał
swe najcenniejsze dobra. Drzwi od pomieszczenia były otwarte. Conan przystanął na chwilę,
by przyjrzeć się ciężkiej żelaznej kłódce. Nie wątpił, że to dziewczyna ją otworzyła, niemniej
jeśli była w środku, najpewniej rozbroiła znajdujące się tam pułapki, lub też nietrudno je było
ominąć.
Cymmerianin zawahał się jeszcze przez chwilę, po czym ruszył w stronę przeciwległej
ściany pokoju, której posadzkę wyłożono marmurowymi płytkami w kształcie rombów, w
dwóch kolorach, na przemian czerwonym i białym. Szmaragdowy puchar, jak mu
powiedziano, stał po drugiej stronie pokoju na podstawie z serpentynu. Zrobił jeden krok,
potem drugi i nagle płytka pod jego stopą zapadła się. Podejrzewając, że w ścianie
umieszczono gotowe do strzału kusze — spotkał się już wcześniej z takimi pułapkami —
rzucił się płasko na ziemię. I kolejna płytka, tym razem pod jego dłonią zanurzyła się w
posadzce. Od ściany dobiegł grzechoczący brzęk i terkot, który, jako że trudnił się
złodziejstwem już od dłuższego czasu, rozpoznał błyskawicznie. Zapadające się płytki
uwolniły ciężarki uruchamiające kołowrót łańcuchowy.
A to z kolei uaktywni… No właśnie, co? Kiedy poderwał się z podłogi rozległ się dźwięk
jednego, a zaraz potem drugiego dzwonka. Klnąc na czym świat stoi przebiegł przez pokój,
kolejne dwie płytki zapadły się pod nim, i zanim dotarł do matowego, zielono cętkowanego
podwyższenia, na alarm biły już cztery dzwonki. Podstawa była pusta.
— Niech Erlik porwie tę dziewkę! — warknął. Obróciwszy się na pięcie wybiegł z
komnaty. I wpadł na dwóch uzbrojonych we włócznie strażników. Kiedy wszyscy trzej
znaleźli się na ziemi, Conanowi zaświtało nagle, że nie wybrał spośród precjozów niczego, co
powetowałoby mu utratę pucharu. Jego pięść wbiła się w twarz jednego ze strażników, nos
pękł, powybijane zęby i krew rozprysnęły się dokoła. Mężczyzna drgnął konwulsyjnie i
zwiotczał. Drugi podźwignął się na nogi i ścisnął w dłoniach włócznię, gotów przebić nią
złodzieja. Conan wiedział, że nie wolno mu zwlekać, bo zostanie zatrzymany w komnacie do
nadejścia kolejnych strażników. Wyszarpnął miecz z pochwy, trafiając we włócznię tuż ponad
grotem i w jednej chwili w rękach strażnika pozostał tylko długi kij. Z głośnym okrzykiem
mężczyzna cisnął drzewcem w Conana i uciekł.
Conan również pobiegł co sił. Tyle, że w przeciwnym kierunku. Pochylił głowę i wpadł do
nisko sklepionego przejścia, w sam środek gromady służących, którzy rozprawiali nerwowo o
dzwoniących bez przerwy dzwonkach.
Przez krótką chwilę patrzyli na niego zdziwieni i przerażeni zarazem. Nagle Conan rycząc
na całe gardło, zakręcił mieczem młynka w powietrzu. Służący z dzikim wrzaskiem
rozpierzchli się jak płochliwe kothyjskie przepiórki.
Zamieszanie, pomyślał. Jeżeli uda mu się wywołać dostatecznie duże zamieszanie,
powinien mieć szansę wydostania się cało z tej opresji.
Biegł kolejnymi korytarzami, a wszyscy służący, którzy ujrzeli go wywijającego mieczem
i wrzeszczącego jak dzikie zwierzę, z krzykiem pierzchali.
— Na pomoc! Morderca! Pożar! — wrzeszczeli. Niejeden raz młody Cymmerianin musiał
kryć się w bocznym korytarzu, by uniknąć spotkania z przyodzianymi w szczękające pancerze
strażnikami, biegnącymi w stronę, skąd dobiegały wrzaski i również pokrzykującymi co
niemiara, aż barbarzyńca jął się zastanawiać, ilu ludzi ma Samarides. Wnętrze domu, w
którym zapanował chaos, rozbrzmiewało przeraźliwymi odgłosami.
Dotarł w końcu do holu wejściowego, otoczonego z trzech stron balkonami o balustradach
z ciemnego kamienia, w górze natomiast kopułowe sklepienie zdobiły alabastrowe arabeski.
Szerokie podwójne kondygnacje schodów z czarnego marmuru wiodły łukowato od balkonu
na pierwszym piętrze na parter, gdzie posadzka wyłożona była mozaiką przedstawiającą mapę
świata takiego, jakim znali go Zamorańczycy, przy czym każdy kraj odzwierciedlony został w
klejnotach, które z niego sprowadzano.
Conan zignorował to wszystko; wzrok miał utkwiony w olbrzymich, okutych żelazem
odrzwiach prowadzących na ulicę. Były zamknięte na skobel, do uniesienia którego potrzeba
było chyba trzech krzepkich mężczyzn, a jakby tego było mało, skobel przytrzymywały na
miejscu łańcuchy i masywne kłódki.
— Na Croma! — warknął. — Zamknięcia jak w fortecy! Jego szeroki, obosieczny miecz
przeciął powietrze raz, drugi i trzeci. Barbarzyńca krzywił się za każdym razem wiedząc, co
każde z uderzeń musiało robić z klingą. Wreszcie kłódka pękła a Cymmerianin żwawo
wywlókł gruby żelazny łańcuch przez metalowe oka łączące go ze skoblem. Kiedy zajął się
drugim łańcuchem, bełt grubości dwóch palców wbił się w skobel, tuż obok niego. Conan
odwrócił się i runął płasko na podłogę wypatrując, skąd mógł paść kolejny strzał.
Natychmiast dostrzegł swego przeciwnika. Był tylko jeden. Stał na schodach. Miał
ogromny brzuch, ale jego skóra zwisała potężnymi fałdami, jakby ongiś mógł poszczycić się
dwakroć większym kałdunem. Proste, rzednące włosy okalały obrzmiałe oblicze mężczyzny,
który miał na sobie bezkształtną koszulę nocną z ciemnoniebieskiego jedwabiu.
Samarides. Handlarz klejnotami oparł jedną stopę w strzemieniu ciężkiej kuszy i z
mozołem kręcił dźwigniami kołowrotka napinając cięciwę. Z kącika ust tłuściocha wypływała
wąziutka strużka śliny.
Oszacowując błyskawicznie, ile czasu upłynie zanim Samarides ponownie załaduje broń,
Conan poderwał się z ziemi.
Po jednym, zajadłym ciosie wśród snopu iskier druga kłódka z brzękiem spadła na
posadzkę. Chowając miecz do pochwy, Cymmerianin zerwał łańcuch i zacisnął dłonie na
skoblu.
— Straż! — wrzasnął Samarides. — Do mnie! Straż!
Mięśnie ramion, barków, ud i łydek Conana naprężyły się jak liny, kiedy z całej siły
napierał na drewnianą belkę. Uniósł ją na grubość paznokcia. Pot wystąpił mu na czoło.
Grubość palca. Szerokość ręki. Wreszcie potężna sztaba uniosła się ponad żelazne bloki, w
których była osadzona. Cymmerianin chwiejnie postąpił trzy kroki do tyłu, zanim wreszcie
odwrócił się i odrzucił skobel w bok. Mozaikowe płytki popękały, gdy sztaba wylądowała na
nich z głuchym łoskotem.
— Straż! — krzyczał Samarides, i w odpowiedzi rozległ się głośny tupot stóp.
Conan doskoczył do grubych, obitych żelaznymi taśmami drzwi i otworzył jedno skrzydło
z taką siłą, że grzmotnęło w ścianę. Gdy dawał susa za próg, kolejny bełt świsnął obok jego
głowy, orząc głęboką bruzdę w marmurowym portyku. Za plecami barbarzyńcy powstał
tumult i hałas. Strażnicy pod bramą wbiegli do holu, wzywając Samaridesa by wydał
niezbędne rozkazy, na co kupiec odkrzyknął coś niezrozumiale. Conan nie obejrzał się za
siebie. Pobiegł ile sił w nogach. Jego umysł przepełniony był gniewem. Był wściekły na
młodą złodziejkę obdarzoną nazbyt ciętym językiem. Biegł tak długo, aż pochłonęła go
żarłoczna, shadizarska noc.
II
Dzielnica Shadizaru zwana Pustynią była labiryntem poplątanych uliczek roztaczających
dokoła woń zgnilizny i rozpaczy. Szaleństwa rozwiązłości, które w pozostałych częściach
miasta odbywały się za zamkniętymi drzwiami, tu dokonywały się otwarcie i, rzecz jasna, dla
zysku. Tutejsi mieszkańcy, głównie obszarpańcy w łachmanach, żyli jakby śmierć mogła
dopaść ich przy następnym tchnieniu, co skądinąd nie należało do rzadkości. Mężczyźni i
kobiety byli łupieżcami, drapieżnikami bądź ofiarami i często zdarzało się, że ludzie
uważający się za przedstawicieli pierwszej z tych kategorii, poniewczasie stwierdzali że
znaleźli się w tej drugiej. Karczma Abuletesa należała do najlepszych w tej dzielnicy, jeśli w
ogóle w Pustyni istniały szanujące się lokale. Do stałych klientów tej spelunki należeli
bandyci, rozbójnicy i najróżniejsi rzezimieszkowie. Nie darzono tu sympatią rabusiów
grobów, choć bardziej z uwagi na roztaczający się wokół nich fetor niż na sposób, w jaki
zarabiali na życie. Co do innych, witano pospołu wszystkich, których stać było na zapłacenie
za jadło i napitek.
Kiedy Conan pchnięciem otworzył drzwi karczmy, fetor z zewnątrz przez dłuższą chwilę
walczył o prym z wonią wpół spalonego mięsiwa i kwaśnego wina, dominującą w wielkiej
izbie kominkowej, gdzie dwóch muzyków grało na cytrach dla nagiej dziewki, która choć w
tańcu dawała z siebie wszystko, nie potrafiła jakoś wzbudzić swą osobą zainteresowania
klientów.
Wąsaty nemediański fałszerz pieścił chichoczącą nierządnicę w wysokiej, farbowanej na
rudo peruce i paskach zielonego jedwabiu, które raczej nieskutecznie zakrywały jej krągłe
piersi oraz pośladki. Tłusty ofirski namiestnik, na którego grubych paluchach błyszczały
pierścienie zdobione drogimi klejnotami, prezydował przy stole w rogu. Wśród tych, którzy
śmiali się z jego żartów, przynajmniej dopóty, dopóki w sakiewce miał jeszcze złoto, było
trzech porywaczy, śniadych, smagłolicych Iranistańczyków, liczących na łatwy zarobek. Para
dziewek nierządnych, ciemnookich bliźniaczek, prezentowała swe wdzięki paradując między
stolikami, a ich skąpe odzienie z metalowych kółek pobrzękiwało w rytm tanecznych ruchów
krągłych bioder i biustów.
Zanim Cymmerianin zdążył przestąpić próg, powabna, śniada kobieta zarzuciła mu
ramiona na szyję. Złocone mosiężne napierśniki ledwie mieściły w swych miseczkach jej
wielkie, ciężkie piersi, i a wąski złoty łańcuszek, opinający dobrze zaokrąglone biodra,
podtrzymywał przezroczysty pasek niebieskiego jedwabiu szerokości dłoni, sięgający z
przodu i z tyłu do ozdobionych bransoletami kostek kobiety.
— Ach, Conanie — zagruchała namiętnie — jaka szkoda, że nie wróciłeś wcześniej.
— Napij się ze mną wina, Semiramis — odparł lustrując jej ponętny biust — i powiedz,
dlaczego miałbym wrócić wcześniej. Potem możemy pójść na górę i…
Uciął zasępiony widząc, że zdecydowanie pokręciła głową.
— Tej nocy, Cymmerianinie, muszę zająć się pracą. — Westchnęła, widząc jego zbolałą
minę. — Nawet ja potrzebuję srebra. Muszę z czegoś żyć.
— Ale ja mam srebro — odparował.
— Nie przyjmę od ciebie nawet jednej sztuki srebra. Nigdy.
Zaklął pod nosem.
— Zawsze to powtarzasz. Ale dlaczego nie? Nie rozumiem.
— Bo nie jesteś kobietą. — Roześmiała się i przesunęła palcem po jego podbródku. — I to
nieodmiennie uważam za rzecz wspaniałą.
Oblicze Conana stężało. Tej nocy najpierw Lyana wystrychnęła go na dudka, a teraz
Semiramis usiłuje zrobić z niego durnia.
— Kobiety nigdy nie mówią otwarcie tego, co myślą. No dobrze. Skoro dzisiejszej nocy
nici z karesów, przeto nie widzę powodu bym miał dłużej z tobą rozmawiać. Zostawił ją
stojącą z pięściami na biodrach i ustami wykrzywionymi w grymasie rozdrażnienia.
Przy szynkwasie sięgnął do sakiewki, wyjął z niej kilka miedziaków i rzucił na spękany
drewniany kontuar. Zgodnie z jego przypuszczeniami brzęk monet natychmiast przywabił
Abuletesa, który akurat ocierał tłuste paluchy o brudny fartuch, narzucony na wyblakłą żółtą
tunikę. Karczmarz wprawnym ruchem spowodował błyskawiczne zniknięcie monet.
— Daj mi za to wina — rzekł Conan.
Abuletes skinął głową.
— I dołóż pewną informację.
— Wystarczy tylko na wino — odrzekł karczmarz. Postawił przed młodzieńcem
drewniany kufel, z którego popłynęła woń taniego, kwaśnego wina. — Informacje kosztują
drożej.
Conan potarł kciukiem rysę w krawędzi szynkwasu, niewątpliwie ślad po ostrzu miecza.
Gest ten sprawił, że mężczyzna opuścił wzrok wbijając spojrzenie małych, świńskich oczek w
wyszczerbione drewno.
— O ile sobie przypominam, było ich sześciu — rzucił Conan beznamiętnie. — Jeden kłuł
cię nożem pod żebra i groził że wypruje ci flaki, jeśli spróbujesz pisnąć choć słówko bez
pozwolenia. Zabrali cię do kuchni, czyż nie? Czy jeden z nich nie proponował, by przypiec ci
stopy w piecu, aż zaczniesz mówić gdzie przechowujesz złoto?
— Nie mam żadnego złota — wymamrotał niezbyt przekonująco Abuletes.
Potrafił z dziesięciu kroków wypatrzyć zgubioną monetę. Plotki głosiły, że gdzieś w
oberży przechowuje pierwszego ukradzionego przez siebie miedziaka.
— Oczywiście, że nie — potaknął gładko Conan. — Mimo to niewątpliwie sam
Hannuman musiał ci chyba sprzyjać i sprawić, że ujrzałem co się dzieje, gdyż nikt inny jakoś
tego nie zauważył. Czułbyś się zapewne… niezręcznie ze stopami przypiekanymi w
rozpalonym piecu, nie mając swym oprawcom nic do powiedzenia.
— To prawda, ujrzałeś co się dzieje. — Ton grubasa był równie kwaśny jak jego wino. —
I wziąłeś się do dzieła, rąbiąc tym swoim wielkim mieczem na prawo i lewo, rozrąbując na
pół stoły i stołki. Wiesz ile mnie kosztowała ich wymiana? Dziewki dostały spazmów na
widok rozbryźniętej wszędzie dokoła krwi, a połowa gości dała drapaka w obawie, byś i ich z
rozpędu nie skrócił o głowę.
Conan roześmiał się i wypił z kufla. Przez chwilę milczał. Nie było nocy, by na
wysypanym trocinami klepisku nie pojawiła się krew i trup wywlekany tylnym wyjściem,
którego następnie podrzucano w jakiejś ciemnej uliczce.
Oblicze Abuletesa wykrzywiło się, liczba jego obwisłych podbródków podwoiła się.
— Ale wtedy będziemy kwita. Zgoda?
Cymmerianin skinął głową, lecz ostrzegł:
— Jeśli powiesz mi to, co chcę usłyszeć. Szukam pewnej kobiety.
Abuletes parsknął i machnął ręką dokoła. W izbie roiło się od nierządnic. Conan ciągnął
cierpliwie:
— Jest złodziejką, mniej więcej tego wzrostu — uniósł swą wielką rękę na wysokość
piersi. — I jak na swój wzrost ma całkiem krągłe kształty. Dziś wieczorem miała na sobie
czarne spodnie i krótką tunikę, jedno i drugie bardzo obcisłe. I miała przy sobie to. Rzucił na
kontuar zdobyczny nóż do miotania. — Nazywa siebie Lyaną.
Abuletes szturchnął czarne ostrze brudnym paluchem.
— Nie znam dziewki–złodziejki, ani Lyany, ani żadnej innej. Ale był kiedyś mężczyzna,
który używał takich noży. Nazywał się Jamal.
— Chodzi mi o kobietę, Abuletesie.
Tłuścioch wzruszył ramionami.
— Miał córkę. Jak też jej było? Niech no pomyślę. Potarł dło