Luft Monika - System argentyński
Szczegóły |
Tytuł |
Luft Monika - System argentyński |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Luft Monika - System argentyński PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Luft Monika - System argentyński PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Luft Monika - System argentyński - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Monika
Luft
System
argentyński
Świat Książki
Strona 3
Redaktor prowadzący
Katarzyna Krawczyk
Redakcja Krystyna Borowiecka-Strug
Korekta Jadwiga Piller
Jolanta Spoetar
Niniejsza historia jest całkowicie zmyślona, choć obfitej dokumentacji dostarczyło do
niej życie. Postaci, które z pozoru mogą wydać się podobne do istniejących naprawdę,
są fikcyjne, a ich losy nie mają nic wspólnego z losami osób rzeczywistych.
Copyright & by Monika Luft 2006
Copyright © by Bertelsmann Media Sp. z o.o., Warszawa 2006
Świat Książki
Warszawa 2006
Bertelsmann Media Sp. z o.o.
ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa
Skład i łamanie
Akces, Warszawa
Druk i oprawa
Finidr, Czechy
ISBN 83-247-0232-6
Nr 5519
Strona 4
Droga w górę czy w dół,
jedna i ta sama.
Heraklit z Efezu, 147fragmentów
przeł. Ewa Lif-Perkowska
Strona 5
Prolog
Było czwartkowe popołudnie, gdy Sergiusz Paprocki uznał, że za dużo
wie i że zaczyna mu to zagrażać.
Sunął trasą wylotową z Warszawy, niezbyt zatłoczoną i prostą jak strzelił.
Zza chmur co jakiś czas wyglądało lutowe słońce - w jego rozproszonych
promieniach asfalt wydawał się raczej szary niż czarny. Na poboczu leżały
jeszcze ciągle zwały śniegu, ale jezdnia była czysta. Wbrew przyzwyczajeniu
Sergiusz nie włączył radia, by posłuchać wiadomości, lecz płytę Carli Bruni,
która zwykle poprawiała mu nastrój, i ściszył tak, że jej lekko schrypnięty,
zmysłowy głos ledwie przebijał się przez szum silnika. Nie chciał, by cokol-
wiek przeszkadzało mu w zebraniu myśli - ani łagodna muzyka, ani gadul-
stwo, ani jakieś cholerne złote czy inne kolorowe przeboje. Od nadmiaru
informacji i tak aż pulsowało mu w skroniach. Gdyby nadal parał się dzien-
nikarstwem, zawiózłby materiały do redakcji: zmartwienie dla naczelnego, i
tyle. Dziś jednak sam musiał podjąć decyzję. Może wszystko przechowa, by
w razie czego mieć kartę przetargową, albo uda, że nic nie słyszał i nic nie
widział, i zaszyje się gdzieś daleko - w Bieszczadach bądź na Karaibach, byle
zmylić trop.
Zatrzymał się na czerwonym, choć jego świadomość nie zarejestrowała
zmiany świateł. Po chwili równie automatycznie ruszył przed siebie. Wzdłuż
szosy, omijając zaspy, energicznym krokiem szła ciemnowłosa dziewczyna
w mini i puchowej kurtce do bioder. Musi być jej zimno w nogi, pomyślał.
Taka praca.
Strona 6
No właśnie, obok kilku innych niewyjaśnionych historii musiał rozgryźć
jeszcze i tę. Jakby mało miał Nadolny kłopotów z Turkami i Rosjanami... No,
chyba że była to część układu - udawanie swojaka pozwalało mu być bliżej
tych, na których najbardziej mu zależało.
Po raz pierwszy w życiu Paprocki zaniepokoił się o swoje serce. Lekkie
kłucie w klatce piersiowej, odrobinę z boku, nasilało się, zamiast ustąpić po
paru minutach. Nie, lepiej się nie zastanawiać, jaka rola w przedstawieniu mu
przypadnie, jeśli - nie daj Boże - wszystko wyjdzie na jaw. Kto uwierzy, że
nie miał z tym nic wspólnego? I kto poda mu rękę, nie mówiąc już o pomoc-
nej dłoni!
Stanął na lewym pasie i włączył kierunkowskaz. Z naprzeciwka jechał
sznur samochodów - pewnie wcześniej miały zielone, ale już widać było
koniec. Gdyby nie cysterna, która wyłoniła się powoli zza zakrętu, mógłby
przeskoczyć. No nic, za nią jest chyba pusto.
Czekał, nie zdejmując nogi z hamulca. W lusterku wstecznym coś mignę-
ło: światła nadjeżdżającego z dużą prędkością tira. Pas obok był wolny, toteż
Sergiusz nie poświęcił ciężarówce więcej uwagi, niż to było konieczne. Gdy
więc chwilę później potężne uderzenie wytrąciło mu kierownicę z rąk i
pchnęło samochód na drugą stronę szosy, zdążył jedynie się zdziwić i ujrzeć
w nagłym zbliżeniu - choć może ten obraz podsunęła mu wyobraźnia - prze-
rażoną twarz kierowcy cysterny. Życie nie przemknęło mu wcale przed
oczami; po prostu zapadła ciemność.
Strona 7
I
Gdy poprosiłam Tymona Berga o spotkanie, towarzyszyło mi mgliste i
niedające się logicznie uzasadnić przeświadczenie, że trafiam pod właściwy
adres. Kiedyś widywaliśmy się przelotnie na uniwerku, ale potem na długie
lata zniknęliśmy sobie z oczu. Zapamiętałam go jako szczupłego, długowło-
sego blondyna z bródką, o ujmującym uśmiechu i rozmarzonych zielonych
oczach; zawsze sprawiał wrażenie trochę nieobecnego. Artysta. Trzy razy
podchodził do egzaminów na reżyserię w Łodzi, lecz bez powodzenia. Uwa-
żałam wówczas, że jest zbyt rozkojarzony, by narzucić swoją wolę psu, a co
dopiero ekipie na planie. Klub filmowy i rozgłośnia akademicka pochłaniały
go zresztą o wiele bardziej niż studia. Ubierał się w jakieś za długie, niedbale
podwinięte dżinsy i swetry, które wyglądały, jakby właśnie wyciągnął je z
plecaka po dłuższej wyprawie w góry. Nie zdziwiłabym się wcale, gdyby
miał każdą skarpetkę od innej pary. Kryły się one zresztą w potężnych butach
„na traktorach”, w tamtych czasach uchodzących za ostatni krzyk młodzie-
żowej mody. Porządne skórzane trapery, które zamiast dziurek na sznurówki
miały metalowe zaczepy, na wzór butów narciarskich z lat sześćdziesiątych.
Wielu studentów wyglądało wtedy podobnie, zwłaszcza tych o opozycyjnych
poglądach. Ale to w końcu zamierzchła przeszłość, od tamtej pory jeden
ustrój zdążył upaść, drugi - narodzić się w bólach. Rozpoczął się nowy wiek,
a nawet tysiąclecie, więc i zmiana w wyglądzie Tymona nie powinna mnie
zaskoczyć. Zwykle jednak przechowujemy w pamięci obrazy dawno niewi-
dzianych osób, jakby czas się
Strona 8
dla nich zatrzymał; spodziewałam się więc ujrzeć jednego z tych facetów,
którzy lata studenckie zapamiętali jako najpiękniejszy okres w życiu i przy-
wiązali się nadmiernie do swego młodzieńczego wizerunku, nie zważając ani
na modę, ani na takie drobiazgi jak łysina czy nadwaga.
Nic z tych rzeczy. Wystylizowana, starannie nastroszona fryzura. Gładko
ogolona twarz. Markowe, dobrze dobrane ciuchy, w luzackim stylu, ale o
stonowanych barwach, jak przystało na kogoś, kto przekroczył trzydziesty
piąty rok życia - oto był dzisiejszy Tymon. Nadal miał to samo spojrzenie,
lecz uśmiechał się rzadziej i emanował jakąś władczą energią, której kiedyś u
niego nie zauważyłam albo której po prostu nie było. A może to spora, świe-
ża blizna przecinająca łuk brwiowy dodała mu tej twardości...
Wydawał się dość nieufny. Zaznaczył, że owszem, może odpowiedzieć
na moje pytania, ale nie życzy sobie, by jego nazwisko pojawiło się w arty-
kule. Sergiusz nie wtajemniczał mnie w swoje sprawy zawodowe, wyjaśnił.
Spotykaliśmy się czasem, i tyle. Nadolny? Tak, poznałem go. Co o nim są-
dzę? To człowiek, który wie, jak zrobić dobre wrażenie. Ma naturę przywód-
cy, jak coś mówi, to aż chce mu się wierzyć. Sergiusz był pod jego wpły-
wem. Do czasu. Czy coś podejrzewał? Jeśli nawet, to nie od razu. I nie chwa-
lił się tym.
Punkt zaczepienia nie był zbyt mocny, ale przeczuwałam, że Tymon wie
więcej, niż chce powiedzieć. Żeby go nie spłoszyć, skierowałam rozmowę na
bardziej neutralne tematy: najnowsze filmy, książki, niedawne podróże.
Chwila oddechu przed daleko trudniejszym zadaniem... Nie miałam zamiaru
być wścibska, ale gdy płacił za kawę, mignęło mi zdjęcie młodej kobiety,
które nosił w portfelu.
- Twoja dziewczyna? - spytałam niewinnie.
Milczał chwilę.
- To Ołena - odpowiedział.
Nigdy wcześniej nie zetknęłam się z tym imieniem i nie miałam pojęcia,
jaką rolę odegrała Ołena w całej historii, ale postanowiłam pociągnąć Tymo-
na za język; okazja równie dobra jak każda inna, by przełamać w końcu
pierwsze lody.
Strona 9
- Ołena? - upewniłam się. - Czyli nie Polka?
- No... nie - odrzekł z wahaniem.
Już myślałam, że się obrazi za moją bezpośredniość, lecz on zamiast tego
zaczął mówić.
Według Tymona Ołena natychmiast zwracała na siebie uwagę, bo ubiera-
ła się bardziej kolorowo niż inne dziewczyny. I lubiła dodatki: czapeczki,
okulary przeciwsłoneczne na włosach, apaszki. Po raz pierwszy zobaczył ją
jesienią; pamiętał, że było wietrznie, ale jeszcze całkiem ciepło. Tak, to mu-
siało być gdzieś pod koniec października, kręcili akurat reklamówkę piwa.
Nie, jeszcze nie ma jej w telewizji, kampania zacznie się dopiero w maju.
- Bardzo dobrze, jeszcze raz!
Znowu powtórka. Tymon zaklął pod nosem, niemal niedosłyszalnie, co
nie umknęło jednak uwagi Gosiaczka, rudej, starannie umalowanej asystentki
w zwiewnej spódnicy i wojskowych buciorach.
- Co się stało? - szepnęła, zasłaniając usta plastikowym kubkiem z cał-
kiem już wystygłą kawą.
Tymon wzniósł oczy, jakby oczekiwał Boskiego zmiłowania, i odwrócił
się plecami do planu zdjęciowego zaimprowizowanego w Wielkiej Auli
Politechniki Warszawskiej. Kiedyś przywódcy narodu z ramienia jedynej
partii bawili się tu na hucznych sylwestrach, dziś ogromny dziedziniec, kryty
szklanym dachem, był do dyspozycji każdego, kto mógł za to zapłacić. Poka-
zy mody, bale dziennikarzy, konferencje koncernów motoryzacyjnych -
eklektyczna architektura eleganckiego budynku pasowała do wszystkiego.
Nikt poza Gosią i Maćkiem, operatorem kamery, nie miał prawa usłyszeć
wyjaśnień Tymona.
- Niech ktoś, kurrrwa, zabierze stąd wreszcie tego palanta! - Starał się
nie podnosić głosu. Choć statyści natychmiast wykorzystali przerwę i po
krużgankach poniósł się szmer rozmów, ktoś mógłby się zorientować, że
Tymon stracił ochotę do żartów. A to tylko pogorszyłoby sprawę. - Nie chcę
widzieć tej buraczanej gęby! Ile razy mam to powtarzać?!
- Ale... - Gosia była zażenowana - to przecież Dandys.
Strona 10
- Dandys? Co za Dandys? - Tymon z rozkoszą dałby się ponieść ner-
wom, ale się pohamował. Aktorów nie wolno stresować, to zasada numer
jeden. Reżyser traci cierpliwość ostatni, to zasada numer dwa. - Miał się
koleś przewijać w tle! W tle! Z tyłu czyli. A może wyrażam się niejasno?
Mina faceta zwanego Dandysem świadczyła o absolutnym upojeniu sytu-
acją. Trochę to wszystko może za długo trwało, ale co tam, taki los gwiazdy,
że się czasem musi pomęczyć. Gdy tylko wychodził na ulicę, rzucały się na
niego rozhisteryzowane nastolatki, a na imprezach robił za główną atrakcję.
Całkiem nieźle mu płacili, chociaż połowę zabierała stacja telewizyjna, która
go wylansowała. Ta kretyńska reklamówka to dopiero początek!
Gosia podeszła do niego, szurając buciorami.
- Panie Marcinie - zaczęła z przymilnym uśmiechem - czy mógłby pan
się odrobinkę przesunąć? O, tak. Bo wcześniej ustaliliśmy przecież, że pań-
skie miejsce jest tutaj, pamięta pan? Nie musi pan być z przodu. I tak jest pan
doskonale widoczny. Tu nawet lepiej, bo pierwszy plan robimy w nieostro-
ści. Nie chce pan chyba mieć rozmazanej twarzy, prawda?
Pewnie, że nie chciał. Pogrążony w pogodnych rozmyślaniach o swej wy-
jątkowości, pozwolił, by Gosia ustawiła go zgodnie ze wskazówkami Tymo-
na, który zaklął znowu, ale już bez złości, dla uspokojenia.
- Uwaga, rozpoczynamy ujęcie! - Berg nadał głosowi tak optymistycz-
ny ton, na jaki tylko było go stać.
Jeszcze tylko ta scena zbiorowa i do domu. Przez tego gnojka z reality
show wszystko przeciągało się w nieskończoność. Cała ekipa była już zmę-
czona, nie wyłączając jego. Kondycja nie ta co kiedyś. Który to już spot w
jego karierze? Lepiej nie liczyć. Pierwsze storyboardy rozrysowywał w cza-
sach, gdy w telewizji straszyły jeszcze prusakolep i tarpan na raty. Roman-
tyczne początki! Chodziło im wtedy o coś więcej niż tylko o kasę: byli pio-
nierami, przecierali szlaki. Kasa też zresztą przyszła, tyle że potem wszystko
się nagle posypało. Trudno było o tym nie myśleć, zwłaszcza gdy schylał się
po naczynia do swojego jacuzzi. Zanim wykończył kuchnię, po firmie produ-
cenckiej zostały same długi, dlatego zamiast egzotycznego
Strona 11
drewna, które przewidział dizajner, na podłodze w salonie ciągle leżała ku-
piona za ostatnie grosze wykładzina, a z wanny z bąbelkami, która kosztowa-
ła tyle co trzyletnie, całkiem niezłe auto, skorzystał może kilka razy, gdy
akurat nie było nic do zmywania. Odkąd mieszkał sam (a to już dwa lata!),
rzadko chciało mu się wyjmować brudne talerze i szklanki po piwie. Raz na
tydzień fundował naczyniom program after sport albo beauty i wychodziły
czyściutkie i lśniące jak w reklamie Kop koncentratu.
Teraz, gdy wreszcie wrócił do gry po wyniszczającej prawniczej batalii z
byłymi wspólnikami, zrobi z tym wszystkim porządek. Na czele długiej listy
był zlewozmywak za co najmniej... nieważne, byleby był odpowiednio drogi.
Żeby sobie zrekompensować poprzednie upokorzenia.
- Stop! - Dał znak operatorowi steadicamu, który ocierał pot z twarzy,
czekając na jego decyzję. - Mamy to! Dziękuję państwu za miłą współpracę.
Dobranoc wszystkim!
Goście z agencji podeszli, uśmiechając się z poczuciem dobrze spełnio-
nego obowiązku. Teraz będzie zwykła gadka-szmatka: „Panie Tymonie, jak
pan to widzi?”. „Spoko, panowie”. Za dużo miałby do stracenia, gdyby coś
poszło nie tak. W końcu poza zlewozmywakiem są i inne pozycje na liście, a
konkurencja nie śpi. Bezrobotnych reżyserów w reklamie jest dziś tylu, ilu
szturmujących castingi w każdym większym lub mniejszym mieście kandy-
datów na miejsce Dandysa!
Lubił myśleć, że łączy pracę z przyjemnością, a zarabianie na chleb to
tylko pozytywny efekt tego mariażu. Ale jeśli chce udowodnić Majce, że zbyt
pochopnie postawiła na nim krzyżyk, musi jak najszybciej odbić się od dna.
Bo to, że nie wyszło jej z tym - jak to powiedziała? - „menedżerem wysokie-
go szczebla”, to za mała pociecha. Swoją drogą, niezłe wyjaśnienie po dzie-
więciu latach! „Przykro mi. Nie znasz go. Jest menedżerem wysokiego
szczebla”.
Powinien przewidzieć, że zawali się wszystko naraz. A jeszcze pół roku
wcześniej wystarczyło brać zlecenia i porządnie wykonywać swoją robotę!
Co prawda, już wtedy musiały się pojawiać pierwsze sygnały ostrzegawcze,
Strona 12
ale był zbyt zapracowany albo zbyt zadufany w sobie, by brać je poważnie.
Nie należał do ludzi, którzy przed snem liczą VAT zamiast baranów; uważał
się za artystę, dla którego sprawy materialne mają drugorzędne znaczenie.
Zresztą do tej pory tacy jak on, którzy od początku siedzieli w branży, nie
musieli się martwić o pieniądze. I komu to przeszkadzało? Czasem żałował,
że nie potrafi rzucić wszystkiego w diabły. Niech się dzieje, co chce, niech
mu dadzą wreszcie święty spokój - to nie on. On się przejmował. Co gorsza,
w im bardziej ponurych barwach rysowała się przyszłość, tym większą przy-
wiązywał wagę do codziennych drobnych wydarzeń, niby nieistotnych, a
jednak zastanawiających. Takich jak to, że Majka, wiecznie szukająca kluczy
i telefonu, nagle zaczęła strzec swojej komórki jak zakonnica dziewictwa.
Czy to nie dziwne?
A tamtego dnia, proszę, zapomniała. Już miał zawołać: „Weź telefon!”,
ale się powstrzymał. Gdy wyszła, siedział jeszcze jakiś czas bez ruchu. Może
się zorientuje i wróci. Nasłuchiwał szybkich kroków zbliżających się do
drzwi, ale dochodził go tylko przytłumiony szum samochodów i szmer prze-
jeżdżającej windy.
Co za życie. Bawić się w jakiegoś cholernego detektywa - wyjątkowo po-
niżające zajęcie.
Włączył telefon, wystukał przypadkową sekwencję cyfr. Powtórzył tę
operację trzykrotnie, co skończyło się, zgodnie z planem, blokadą. Wprowa-
dził kod PUK, zachowany „na wszelki wypadek”. Dalej sprawa była dziecin-
nie prosta. Kod PUK umożliwił mu wpisanie nowego PIN-u i... telefon Majki
był do jego dyspozycji.
Nie znosił siebie takiego: ściągnięte brwi, zmarszczone czoło, zaciśnięte
zęby. Cóż, niecodziennie człowiek dokonuje włamania, nawet jeśli to tylko
włamanie do cudzego telefonu. Oblizał suche wargi. Kawy bym się napił...
znajome słowa irytowały swoim natręctwem. Dosyć. Gdyby Majka teraz
wróciła, wyszedłby na zazdrosnego idiotę, który z braku innych zajęć pogrą-
ża się w swoich obsesjach. Już widział jej minę: wbija PIN, komórka odma-
wia posłuszeństwa, „Co za badziewie!”, próbuje raz jeszcze, coś do niej do-
ciera... Czułby się jak palant, jak ostatni leszcz, któremu palma odbija już
Strona 13
od śniadania. Jeśli jednak jego podejrzenia okażą się słuszne, to nie on, lecz
Majka będzie musiała się tłumaczyć.
Skrzynka odbiorcza. O! A kim, do kurwy nędzy, jest ten Piotr, którego
imię powtarza się dziesięć razy wśród dwudziestu zapamiętanych esemesów?
Na razie się nie dowie, ale nic nie stoi na przeszkodzie - nic, prócz przyzwoi-
tości - by sprawdzić, co też takiego ów Piotr pisał do Majki. Do kobiety, z
którą Tymon spędził ostatnie dziewięć lat.
Literki zamigotały mu przed oczami. Człowieku, spokojnie, to nie pismo
od komornika, tylko prywatna korespondencja!
Zizu (Zizu? Co on, ocipiał?) wariuje bez ciebie kiedy przyjedzies nare-
scie nie mogę dczekac
Fajnie. Ciekawe, co ona na to.
Jutro zaraz po pracy wpadnę, powiem T ze mi sie przedłużyło, tez tę-
sknie, pa, zgadnij, gdzie eie całuje
Zrobiło mu się niedobrze. Mogła chyba wykasować to w cholerę! Co,
pamiątka jej była potrzebna?
Jeszcze dziś, po dwóch latach, ściskało go w żołądku na wspomnienie
czułych esemesów od „wysokiego szczebla”. Fiut jeden pisał nawet, że
chciałby mieć z nią dziecko! Z Majką, która unikała niemowląt jak zarazy, bo
brzydziła się pieluch i zaplutych śliniaków, a na widok różowych bobasów
swoich koleżanek przewracała oczami i pakowała palec do gardła... oczywi-
ście, gdy koleżanki akurat się odwróciły. Kiedy więc Majka zawitała wieczo-
rem do domu, Tymon wręczył jej komórkę z kamienną twarzą. Liczył na
przeprosiny, na zapewnienia, że to nic nieznaczący flirt. Pokrzyczeliby na
siebie, potem by jej wybaczył i wszystko wróciłoby do normy. Ale ona, głu-
pia, wyjechała wtedy z tym „menedżerem”...
No nie, teraz to już mocno stał na nogach. A i zaraz po tym, jak odeszła,
nie wydzwaniał, nie zostawiał wiadomości na poczcie głosowej, nie słał
rozpaczliwych maili. Owszem, toczył z nią w myślach - długie dyskusje, w
których udowadniał, jak wielki błąd popełniła. Ale gdy dochodziło do
Strona 14
nieuniknionych spotkań, milczał. Nie mówił, że nikt nie będzie jej kochał tak
jak on. I że jeszcze pożałuje. Nie zapytał, czy tamten jest lepszy w łóżku, czy
ma z nim orgazmy i jak często. Pozwolił, by wszystko się rozlazło jak sfaty-
gowany materiał, niemal bez jego udziału. Bolało, a jakże, ale dało się znieść.
Chyba nie miał siły walczyć - chciał tylko mieć wreszcie ten cholerny święty
spokój.
Ekipa rozchodziła się powoli, niektórzy mieli się spotkać nazajutrz na
planie kolejnej reklamówki i upewniali się co do szczegółów. Berg spojrzał
na zegarek: późno, ale może zajrzy jeszcze do sieci. Tymczasem, po całym
dniu spędzonym w zamknięciu, z ulgą wdychał rześkie powietrze. Ostatni
tydzień października był wyjątkowo łaskawy, nikt jeszcze nie sięgał po zi-
mowe okrycia. Tymon niespiesznym krokiem ruszył w stronę samochodu,
jedynej zabawki, z której nawet w największym dołku nie zamierzał rezy-
gnować, choć może powinien, bo dwudrzwiowy, stalowoszary lincoln, rocz-
nik '88, z piękną klasyczną kratownicą, pożerał niewiarygodne ilości paliwa.
Otworzył drzwi i obejrzał się, by pomachać Gosiaczkowi na pożegnanie.
Przyjechała po nią jakaś para; facet wyglądał normalnie - jeżyk, modne oku-
lary, skórzana kurtka - ale dziewczyna? Z kabaretu się chyba urwała! Spod
siatkowego, zupełnie przezroczystego sweterka wyzierał pomarańczowy
tiszert, do tego rozpięty żółty płaszczyk, białe dżinsy, kowbojki na podwyż-
szonych obcasach i czerwona czapeczka z odwróconym do tyłu daszkiem,
kryjąca jasne włosy, które za wszelką cenę próbowały się wydostać spod
ciasnego nakrycia głowy. Nawet z kilkunastu metrów było widać, że ma usta
prawie jak Julia Roberts, duże i pełne; każdy facet musiał zatrzymać na nich
wzrok. Tylko ten strój... Gdyby Majka tak wyszła na ulicę, to chyba dostałby
zawału. Lecz Majka była specyficzna: lubiła militaria, szerokie paski z meta-
lowymi sprzączkami, buty do konnej jazdy, obszerne płaszcze. A ta tutaj
kojarzyła się z tropikami, kolibrami, motylami albo cholera wie z czym jesz-
cze. Trochę dziwaczna i bardzo kolorowa. Ale to sprawa jej i jej psychiatry -
on miał dość swoich problemów.
Strona 15
II
- No mów, Ołena, udało się? - Gosia opadła na siedzenie obok kierow-
cy. - Nie mogłam do ciebie przekręcić, bo nasz Tymonek miał dziś niezły
odpał. Nic mu się nie podobało. Nie wiem, na kacu był, czy co? A mówią, że
od roku nie pije, nie bierze, czysty jak łza. To gdzieś się musi wyżyć... Fajny
jest nawet jak na swój wiek, no nie, Allan? Co, blondyni ci się nie podobają?
A mnie owszem. Ciemni, z zielonymi oczami. Jak Berguś. Ale dzisiaj to
gonił, kurde, w piętkę, ciągle się czepiał naszego gwiazdorka, kompletnego
mutanta. Ty go pewnie nie kojarzysz. Wygrał w jednym reality, bo się spa-
rzył na wizji z takim dziweksem. No, nieważne. Ołena, powiedz lepiej, jak
tam wszystko? Chyba cię nie deportują, co?
Ołena wzruszyła ramionami. Zwykle bywała w lepszym nastroju; dziś
zupełnie jej się nie chciało dyskutować o problemach z biurokracją.
- Nie, ale ciągle nie ma decyzji. Może w przyszłym tygodniu. Ten twój
znajomy chyba nie zadzwonił.
- Z ludźmi to tak, kurde, jest, jak się samemu nie przypilnuje. Nie
przejmuj się, Ołena, załatwi się. Nie takie rzeczy!
Jasne, że po tych sześciu latach wolałaby zostać tutaj. Język nie sprawiał
kłopotów, z ludźmi nawiązała dobre kontakty, a praca, choć może nie była
szczytem marzeń, przynosiła całkiem przyzwoite dochody. Gdyby jeszcze
Warszawa miała odrobinę więcej uroku... Bo gdzie tam Chmielnej do
Chreszczatyku! A plac Piłsudskiego to nie majdan Niezależności z jego fon-
tannami i pomnikami. Niby jest Starówka, ale nie da się jej porównać z Gór-
nym Kijowem. Sobór Sofijski z błękitnymi ścianami, niedawno odbudowany
Monastyr o Złotych Kopułach, w którym rozbrzmiewają prawosławne pieśni,
Złote Wrota, Peczerska Ławra z tysiącletnimi cerkwiami, kryjącymi równie
stare grobowce świętych mnichów... A Dniepr? Wisła to przy nim zaledwie
potok, i to bardziej przypominający ściek niż malowniczą rzekę, która zachę-
ca do spacerów wzdłuż brzegów. Ogródki piwne i kilka lepszych lokali to za
mało, by zmienić fakt, że nadal jest to
Strona 16
miejsce bardziej odpowiednie dla szczególnie upartych wędkarzy, którzy -
pokonując błoto i chwasty - docierają do upatrzonego stanowiska, niż dla
rodzin z dziećmi. Tymczasem w Kijowie można wygodnie dojechać metrem
do dnieprzańskiego Hydroparku i poczuć się jak na plaży! Pewnie, że i Kijów
obsiadły te koszmarne bloki i monumentalne budowle. Ale Ołena wychowała
się w bloku i jako dziecko nie dostrzegała wcale brzydoty ponurych osiedli,
które wdarły się do dawnej stolicy Rusi Kijowskiej.
Warszawa w sumie jednak może być. Liczą się możliwości, jakie oferuje,
a nie jej piękno lub jego brak. W przeciwieństwie do innych przyjezdnych,
niekryjących niechęci do miasta, w którym szukali swej szansy, ona War-
szawę w zasadzie polubiła. Ale z drugiej strony świat nie kończył się na
Polsce. Pewnie, wszędzie ciężko jest zaczynać od zera, bez jakiegoś zakotwi-
czenia. Hmm, może to niezbyt ładnie myśleć o kimś jako o kotwicy, ale...
odrobina wyrachowania jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Poza tym to w koń-
cu Jean-Claude słał do niej namiętne maile z Nicei, a ona jedynie - wobec
urzędniczych korowodów w Polsce - zamierzała nad nim trochę popracować.
Z tym wyrachowaniem to też nie całkiem prawda. Przecież Jean-Claude nie
był wcale stary i łysy, tylko cholernie przystojny, i bardzo jej się podobał.
Nie było powodu, by - jak powiedziałaby Gosia - „wysłać go na drzewo”.
- Wiecie co? Jestem strasznie zmęczona. Chyba jednak pojadę do do-
mu. Wysadzicie mnie przy postoju?
- No coś ty, Ołena. Zjemy coś, wypijesz drinka i od razu ci się poprawi!
- Nie, raczej nie. Sorki. Zdzwonimy się jutro.
- Przymusu nie ma. Ale nie pękaj, okej?
- Bez obawy. Zrobię kolację pod koniec tygodnia. Przygotuję dla was
coś specjalnego. Okroszkę. I to na piwie, mój przepis. Buwaj.
Rozpadało się. Zapłaciła taksówkarzowi i biegiem dopadła drzwi klatki
schodowej. Deszcz usprawiedliwiał lenistwo, zwłaszcza wieczorny... Więc
poleniuchować. Zadzwonić do domu. I napisać coś zachęcającego do Jean-
Claude'a.
Kot, jak zwykle, czekał w przedpokoju. Wzięła go na ręce i pocałowała w
nosek. Oj, będzie mi smutno, Murka, gdy będę musiała cię oddać...
Strona 17
Mieszkanie zawdzięczała Gosiaczkowi; to ona namówiła koleżankę, która
wybierała się na stypendium, by powierzyła kawalerkę - i kota - opiece Ołe-
ny. Był jeden warunek: w razie potrzeby Ołena wyprowadzi się w ciągu
trzech dni. Tymczasem płaciła rachunki, podlewała kwiatki i bawiła się z
kotem, który reagował dziś szybciej na nowe, ukraińskie imię niż na dawne,
polskie. Własnych rzeczy miała niewiele: komplet pościeli, komputer, trochę
ciuchów i kosmetyków. I kilka zdjęć w ramkach ustawionych na komodzie z
Ikei.
Sofija, gdy była malutka. Króciutkie, delikatne jasne włoski, ogromne
oczy, rozradowana buzia. Sofija pięcioletnia, z łobuzerskim uśmieszkiem i
licznymi warkoczykami. One trzy: mama, Sofija i Ołena, na zimowym space-
rze, z sankami, w czapkach i rękawiczkach. I najstarsze zdjęcie: Ołena i Ta-
mara, objęte, osiemnastoletnie, z powagą wpatrzone w obiektyw, jakby ro-
zumiały, że muszą się chronić nawzajem przed tym, co je czeka w dorosłym
życiu.
W dzieciństwie były nierozłączne. Kiedy Ołena wychodziła do szkoły,
Tamara już czekała pod domem. Szły razem i wracały razem, siedziały w
jednej ławce, wymieniały się ciuchami farbowanymi domowym sposobem,
by wyglądały na nowe. Ołena urywała się z treningów i ciskała łyżwy w kąt
pokoju Tamary, by dać się namówić chłopakom na zabawę w milicjantów i
złodziei. Wśród wrzasków i poszturchiwań całą bandą biegali od jednej odra-
panej klatki schodowej do drugiej, wdając się co chwila w bijatyki, które
miały jeden cel: kontakt fizyczny, niezdarny jeszcze i nieco brutalny, ale
jednak kontakt. Potem oglądały w łazience siniaki na nogach i ramionach,
zarzucając sobie wzajemnie najgorszą z możliwych zbrodni: zakochanie.
- Kochasz się w Saszy, może nie? - pytała Tamara zaczepnie, a Ołena
pukała się znacząco w czoło.
- Sama się kochasz. Ja go nawet nie lubię!
- Kłamiesz.
- O rany, ale się zadrapałam. Do krwi!
- Pokaż. Jej! To na pewno przez tego głupka Petra. To największy kre-
tyn, jakiego znam!
Strona 18
- Na drugi raz pójdę i coś mu powiem.
- No.
Któregoś roku - miały może po dwanaście lat - Sasza urządził urodziny.
Zszedł na podwórko i powiedział, że zaprasza wszystkich chłopaków i Ołenę.
Ale jeśli Ołena chce, to może zabrać ze sobą jakąś dziewczynę. Wskazała
Tamarę i wkrótce obie szamotały się, piszcząc nieprzytomnie, kiedy chłopcy
zwalili się na nie całą gromadą. Co to była za zabawa, tego już nie pamiętała,
ale chyba wtedy pierwszy raz poczuła prawdziwe podniecenie. Nie zwierzyła
się z tego nawet Tamarze, bo sama nie wiedziała, jak opisać to dziwne uczu-
cie, które sprawiło, że chciała, by ta chwila trwała i trwała... Ale i tak zaraz
weszła mama Saszy i zapowiedziała tort ze świeczkami, więc wszyscy, czer-
woni na twarzach i z potarganymi włosami, zerwali się z podłogi i pognali do
stołowego, który był jednocześnie sypialnią i gabinetem. To Sasza mówił
„gabinet”, choć wiadomo było, że jego mama nikogo nie leczy, tylko wróży z
kart. A czasem dorzuca też inne usługi. W takich wypadkach Sasza musiał
zostawiać nieodrobione lekcje i iść na dwór albo przynajmniej na schody.
Nie skarżył się, byleby tylko wpuściła go na noc do domu. Jeśli zapomniała,
zasypiał na wycieraczce, a potem szedł do szkoły nieumyty i we wczoraj-
szym ubraniu. Ale i tak był najfajniejszym chłopakiem z całej paczki, jego
mama zaś, gdy tylko miała trochę więcej pieniędzy, zapraszała wszystkie
dzieciaki na herbatniki. W urodziny Saszy to nawet na tort, tak jak wtedy.
Apotem... potem to już nie bawili się w milicjantów i złodziei, tylko wą-
chali klej. Petro - niby taki kretyn - zawsze wiedział, skąd wytrzasnąć tubkę.
Wkładali ją do plastikowej torebki ze spożywczego i zaciągali się powie-
trzem z chemicznymi oparami. Trochę im było od tego niedobrze, ale super
kręciło się w głowie. Chłopcy wkładali im ręce pod bluzki, a one śmiały się i
udawały, że biją ich po nich. Ile mogli mieć wtedy lat? Czternaście? Coś koło
tego, bo kiedy Ołena skończyła piętnaście, Sasza wyjechał gdzieś z matką i
więcej o nim nie usłyszeli. A Petro wylądował w zakładzie, jak tylko umarła
jego babka, która była głucha i ślepa i która niby to go wychowywała.
Jakoś w tym czasie, a może trochę później, zaczęły się dyskoteki.
Strona 19
Przypinały sobie z Tamarą treski, doklejały sztuczne rzęsy, wkładały bluzki
na ramiączkach i buty na koturnach i jechały do centrum. Dziewczyny nie
musiały płacić za wejście, tylko za drinki, więc wypijały wcześniej jakieś
piwo albo tanie wino, żeby nie bawić się całkiem na trzeźwo. Mimo że zaw-
sze znalazł się ktoś, kto chciał im postawić, nie zgadzały się - wiadomo, nie
ma niczego za darmo! Raz, gdy Ołena dała się namówić na jeden czy dwa
kieliszki, musiały z Tamarą zwiewać, aż im się pięty poodbijały od tych
koturnów. No i chyba przez bite trzy tygodnie bały się ruszyć z Kryniowki.
Dziś wszystko to wydawało się Ołenie tak odległe, że aż nierzeczywiste.
Gdyby nie wspólne zdjęcie z Tamarą, mogłaby udawać, że tamtego życia nie
było. I gdyby nie to, że Sofija dorastała na tym samym blokowisku i miała
ukochaną przyjaciółkę Julię... Ale Sofija nigdy nie będzie wąchać kleju i nie
pozwoli obściskiwać się chłopakom po klatkach schodowych. Ołena zabierze
ją stamtąd, zanim do tego dojdzie. Jeszcze tylko trochę cierpliwości!
Słuchawkę podniosła Sofija.
- Maleńka, tu mama. Nie powinnaś być już w łóżku, co?
- Nie, bo babcia obiecała, że mi poczyta.
- A samej to nie łaska? Od kiedy to nie wiesz, jak składać literki?
- Oj, mamo! Sama to czytam Tanię Grotter! A z babcią, jak mam zada-
ną lekturę.
Rosyjska podróbka przygód Harry'ego Pottera, autorstwa niejakiego Dmi-
trija Jemca, biła rekordy popularności także na Ukrainie. Nawet okładki mia-
ła podobne do oryginału, tyle że zamiast chudego okularnika ukazywały one
rudowłosą pannicę w mini lub w obcisłych dżinsach.
- Ale jesteś już w piżamie?
- Nie... Zęby za to umyłam!
- No dobrze. Co dziś robiłaś?
- Po szkole byłam u Julii i oglądałyśmy telewizję.
- Telewizję? To nie miałyście nic ciekawszego do roboty?
- Kiedy to właśnie było ciekawe!
- Czyli co?
- Nie pamiętam.
- Sama widzisz. Babcia cię odebrała?
Strona 20
- Tak. A kiedy przyjedziesz?
- Niedługo. Tęsknię za tobą, moja ptaszko. A ty tęsknisz za mamą?
- Taak. Co mi przywieziesz?
- Co będziesz chciała. Zastanów się. Zadzwonię za kilka dni. Dasz mi
babcię?
- Tak. Babo!
W słuchawce zabrzmiał niski, ciepły, budzący zaufanie głos matki Ołeny.
W szkole, w której pracowała, dzieci bardzo ją lubiły: wiedziała, jak z nimi
rozmawiać.
- Jak tam, moja doneczko? Wszystko w porządku?
Z takim samym opanowaniem odzywała się do swojej siostry i matki,
nawet gdy miała powody do zniecierpliwienia. Mieszkały w dwóch pokojach
z dużą kuchnią i balkonem, na którym ciocia Wiktoria hodowała kwiaty.
Ołena z mamą zajmowały pokój położony w głębi, babcia z ciotką - prze-
chodni. Same kobiety, oprócz krótkiego okresu, gdy był z nimi jeszcze ojciec
Ołeny. Ale on szybko uznał, że w takim babińcu nie da się wytrzymać, i
odszedł, zanim Ołena skończyła dwa lata.
- Tak, jestem tylko trochę zmęczona. Cały dzień w pracy. Pieniądze do-
szły?
- Wszystko doszło, kochanie. Przedwczoraj kupiłam małej nowe buty i
płaszczyk.
- Ale ładne? Bo może tutaj znalazłabym ładniejsze?
- Lepiej przecież, żeby przymierzyła, prawda? Jak będziesz robić zaku-
py, pomyśl raczej o czymś do szkoły. O, piórnik jej przywieź, bo ten, który
ma, już jej się nie podoba. Zwariować można. Jak któraś koleżanka przynie-
sie do szkoły coś nowego, to ona od razu wierci dziurę w brzuchu. Ja już nie
nadążam.
Utyskiwanie na zachcianki małej należało do stałego repertuaru matki
Ołeny i miało podobne znaczenie jak komentowanie kaprysów pogody. Ołe-
na prawie nie zwracała na to uwagi.
- Dobrze, przywiozę. Nie wiem jeszcze, może za tydzień, dwa... Muszę
zadbać też o własne sprawy. Wiesz, mamo, jak to jest. A co tam u cioci?