ROBERT JORDAN CONAN WSPANIAŁY PRZEKŁAD ROBERT LIPSKI TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE MAGNIFICENT PROLOG Lodowate powietrze stało nieruchomo wśród postrzępionych szczytów gór Kezankiańskich, w samym sercu łańcucha ciągnącego się na północ i zachód, wzdłuż granicy między Brythunią a Zamorą. Nie słychać było ptaków, bezchmurne, lazurowe niebo było puste, nawet bowiem wszechobecne sępy nie znajdowały tu prądów, na których mogłyby szybować. Pośród tej dziwacznej ciszy, na stromych, brązowych stokach tworzących naturalny amfiteatr, tysiąc dzikich mężczyzn, noszących turbany kezankiańskich górali, czekało na coś w absolutnym milczeniu i bezruchu. Ani jeden tulwar nie brzęknął o kamienne zbocza. Ani jedna obuta stopa nie zaszurała nerwowo, choć na pociągłych, brodatych twarzach wyraźnie malowało się zniecierpliwienie. Górale niemal wstrzymywali dech. Czarne oczy wpatrywały się bez mrugnięcia powiek w miejsce oddalone o dwieście kroków, gdzie płaskie podłoże wyłożone było wielkimi blokami granitu i otoczone sięgającym do pasa murem, szerokości równej wzrostowi rosłego mężczyzny. Granitowe kolumny, grube i topornie ciosane okalały zwieńczenie muru, wystając z niego niczym zęby z wysuszonej na słońcu czaszki. Pośrodku kręgu do wysokich pali z czarnego żelaza przywiązanych było trzech bladoskórych Brythuńczyków. Ręce mieli uniesione nad głowami, rzemienie boleśnie wpijały się w skórę ich nadgarstków. Nie oni jednak stanowili obiekt zainteresowania. Był nim wysoki, odziany w szkarłatną szatę, mężczyzna z rozwidloną bródką, stojący na szczycie tunelu z masywnych bloków skalnych, wydrążonego w niskim murze i znikającego wewnątrz góry, za jego plecami. Basrakan Imalla, którego smagłe, posępne oblicze z haczykowatym nosem zdobił turban mieniący się czerwienią, zielenią i złotem, odrzucił głowę do tyłu i zawołał: — Chwała prawdziwym bogom! Fala zachwytu, jaka ogarnęła patrzących na Imallę górali, znalazła ujście w gromkim odzewie: — Chwała prawdziwym bogom! Gdyby Basrakan był człowiekiem innej natury, zapewne uśmiechnąłby się z zadowoleniem. Górale rzadko gromadzili się w liczne grupy, ponieważ poszczególne klany toczyły między sobą zażarte boje, a zwaśnione plemiona rozwiązywały spory na zasadach krwawej wendety. Jednak udało mu się zebrać aż tylu; a nawet więcej. Niemal dziesięć razy więcej górali obozowało wśród postrzępionych stoków górskich dokoła amfiteatru i każdego dnia dołączali nowi. Z mocą, jaką obdarowali go prawdziwi bogowie, za sprawą znaków łaski, którą go darzyli, uczynił coś, czego nie dokonał nikt inny. I uczyni więcej. Został wybrany przez prastarych kezankiańskich bogów. — Ludzie z miast — wypowiedział to ostatnie słowo tak, że zabrzmiało wręcz obscenicznie — czczą fałszywych bożków! Nie wiedzą nic o prawdziwych bóstwach, duchach ziemi, powietrza i wody. Oraz ognia! Nieartykułowany ryk wyrwał się z tysiąca gardeł: wyraz aprobaty dla Basrakana i nienawiści wobec mieszkańców miast. Czarne oczy Basrakana pałały żarliwością. Setki jego ludzi wędrowały po górach od klanu do klanu głosząc słowo o prastarych bogach. Byli nietykalni. Z uwagi na wieści, które przynosili, nie podlegali wendetom ani krwawym walkom. To on wszelako został wybrany, by dopełnić triumfu pradawnych bogów. — W oczach prawdziwych bogów ludzie z miast to plugawi nikczemnicy! — Jego głos zabrzmiał dźwięcznie niczym dzwon, czuł jak wypowiadane słowa odbijają się gromkim echem w umysłach słuchających. — Królowie i lordowie mordujący prawdziwych wyznawców w imię odrażających demonów, które określają mianem bogów! Brzuchaci kupcy gromadzący w swych skarbcach więcej złota niźli posiadają wespół wszystkie górskie klany. Księżniczki wystawiające na pokaz swe na wpół nagie ciała i oddające się mężczyznom niby nierządnice! Dziewki uliczne zlewające się wonnościami i pławiące się w złocie niczym księżniczki! Mężczyźni żebrzący na ulicach, mający mniej dumy niźli zwierzęta! Plugastwo ich żywotów kala świat, lecz my zmyjemy ten brud ich własną krwią! Zamyślony, niemal nie usłyszał radosnych ryków, jakie rozległy się w odpowiedzi wstrząsając granitowym podłożem, na którym stał. Dotarł bardzo daleko w głąb labiryntu jaskiń, który rozciągał się pod tą właśnie górą, przemierzył mroczne korytarze oświetlając je blaskiem trzymanej w dłoni pochodni, pragnął zbliżyć się do duchów ziemi, gdy zanosił do nich swe żarliwe modły. To prawdziwi bogowie doprowadzili go do podziemnej sadzawki, gdzie bezokie zbielałe ryby pływały wokół sterty ogromnych jaj, twardych jak pancerz, pozostawionych w owym miejscu niezliczone stulecia temu. Gdy zajął się praktykowaniem ciemnych, taumaturgicznych sztuk, przez całe lata lękał się, że prawdziwi bogowie odwrócą się od niego. Jednak tylko te studia pozwoliły mu przetransportować śliskie czarne kule do swojej chaty. Bez tej wiedzy nigdy nie zdołałby sprawić, że z jednego z dziesięciu jaj wylęgło się młode, ani nie udałoby mu się osiągnąć, niepełnej co prawda, ale zawsze, kontroli nad tą istotą. Gdybyż tylko miał Ogniste Oczy. Ale zdobędzie je, a wtedy jego moc, teraz tak jeszcze chwiejna, stanie się niewzruszona niczym żelazo. — Zabijemy niewiernych i bezcześcicieli! — rzucił Basrakan, gdy hałas nieco ucichł. — Zrównamy ich miasta z ziemią a grunty, gdzie się ongiś znajdowały, posypiemy hojnie solą! Ich kobiety, które są naczyniami żądz zostaną srodze ukarane za swą plugawość! Po ich krwi nie zostanie nawet najmniejszy ślad! Choćby jedno wspomnienie! Imalla rozłożył szeroko ręce. — Z nami jest bowiem znak prawdziwych bogów! To rzekłszy jął śpiewać donośnym, dźwięcznym głosem, każde słowo odbijało się potężnym echem od górskich stoków. Tysiąc czekających i obserwujących go wojowników wstrzymało oddech. Imalla wiedział, że wśród słuchaczy byli zwykli rabusie, nie myślący o oczyszczeniu świata, lecz o złocie, które mogli złupić w podbitych miastach. Nadeszła pora, by ujrzeli i uwierzyli. Ostatnia sylaba inkantacji zabrzmiała w powietrzu jak brzęknięcie kryształu. Basrakan przeniósł wzrok na brythuńskich jeńców, pozostałych przy życiu członków wyprawy myśliwskiej, która wjechała w góry od zachodu. Jeden z nich był niespełna szesnastolatkiem, w jego szarych oczach malował się strach, lecz Imalla nie postrzegał Brythuńczyków jako ludzi. Nie należeli do jego plemienia. Byli cudzoziemcami. I ofiarami. Basrakan czuł, że to nadchodzi. Wychwytywał powolną, delikatną jeszcze wibrację kamieni pod stopami na długo zanim usłyszał szuranie i zgrzyt szponów, dłuższych niż ludzka ręka. — Znak prawdziwych bogów jest z nami! — wykrzyknął ponownie i w tej samej chwili z pieczary wychynął wielki łeb potwora. Tysiąc gardeł odpowiedziało Imalli, gdy oczom zgromadzonych ukazała się reszta potężnego, cylindrycznego cielska monstrum, mierzącego ponad piętnaście kroków długości i wspartego na czterech szeroko rozstawionych, masywnych nogach. — Znak prawdziwego boga jest z nami! W tym grzmiącym ryku dało się wyczuć pospołu lęk i grozę. Poczerniałe płyty pancerne okalały krótki pysk, na który zachodziły grube, nieregularne kły, przeznaczone do rozdzierania ciał. Resztę monstrualnego łba i cielska pokrywały łuski barwy zieleni, złota i szkarłatu, skrzące się w bladym słońcu, twardsze niż najprzedniejsza zbroja, jaką mogłaby wytworzyć ręka człowieka. Na grzbiecie w miejsce łusek wyrastały dwie skórzaste narośle. Istotę tę w pradawnych księgach zwano Smoczę, a jeśli zawarte w opasłych woluminach informacje na temat tych stwardniałych matowych pęcherzy były prawdziwe, znak łaski bogów niebawem będzie kompletny. Stwór przekrzywił łeb by przeszyć Basrakana paraliżującym w swej intensywności spojrzeniem. Imalla na zewnątrz zachowywał spokój, jednak w żołądku poczuł formującą się grudę lodu; chłód ten rozprzestrzeniał się z każdą chwilą, mrożąc mu dech i słowa w gardle. Wydawało mu się, że to złotookie spojrzenie przepełnione było nienawiścią. Naturalnie stwór nie mógł żywić nienawiści do niego. Wszak Imalla miał błogosławieństwo prawdziwych bogów. A jednak w ślepiach monstrum wyraźnie malowało się zło. Może był to wyraz pogardy, jaką twór prawdziwych bóstw żywił wobec śmiertelników? Tak czy inaczej zaklęcia, jakimi Basrakan obłożył toporne granitowe kolumny utrzymają Smocze wewnątrz kręgu, a z tunelu nie było innego wyjścia. Ale czy na pewno? Chociaż często schodził do jaskiń pod górą, zanim jeszcze odnalazł gniazdo z jajami smocząt, nie zdołał odwiedzić nawet co dziesiątej. Mogły istnieć tuziny wyjść z labiryntu korytarzy, których nigdy nie odnalazł. Przerażające ślepia odwróciły się od niego i Basrakan odruchowo wziął głęboki oddech. Z zadowoleniem stwierdził, że nie uczynił tego nerwowo. A więc faktycznie obdarzony był łaską bogów. Z szybkością, która zdawała się zbyt wielka jak na istotę tych rozmiarów, lśniący stwór zbliżył się na dziesięć kroków do skrępowanych, stojących przy palach mężczyzn. Nagle wielki, łuskowaty łeb odchylił się do tyłu a z ziejącej paszczy dobyło się przeraźliwe, jękliwe zawodzenie, od którego jeńców sparaliżowało ze zgrozy. Obserwatorzy zamarli w pełnym trwogi milczeniu, lecz naraz jeden z więźniów wrzasnął donośnie, piskliwie, przejmująco, a w jego głosie pobrzmiewała wyraźnie nuta szaleństwa. Chłopak bezgłośnie mocował się z więzami; krew zaczęła ściekać mu po przedramionach. Ognistooki Imalla uniósł obie dłonie i skierował je wnętrzami ku górze, jakby zapraszał Smocze do odebrania składanej mu ofiary. — Pochodzi z głębin ziemi! — zakrzyknął. — Duchy ziemi są z nami! Nie zamykając paszczy, monstrum opuściło łeb i zatrzymało wzrok na jeńcach. Spomiędzy potężnych szczęk buchnęła struga czerwonego ognia, omiatając skrępowanych rzemieniami jeńców. — Ogień to jego tchnienie! — zawołał Basrakan. — Duchy ognia są z nami! Dwaj spośród trójki więźniów zmienili się w żywe pochodnie, ich włosy i tuniki płonęły. Młodzieniec, wijąc się z bólu wywołanego ogniem zawył: Mitro, pomóż! Eldranie, ja… Opalizująca istota postąpiła żwawo dwa kroki naprzód i mniejszą strugą ognia uciszyła chłopaka. Następnie Smoczę silnym, energicznym szarpnięciem rozdarło płonące ciało na dwoje. Rozległ się głośny trzask gruchotanych kości; strzępy zwęglonego ciała opadły na kamienie. — Prawdziwi bogowie są z nami! — zaintonował Basrakan. — Już niebawem nadejdzie dzień, kiedy symbol przychylności bogów uniesie się w powietrze! Duchy powietrza są z nami! — Stare woluminy nie myliły się, skonstatował. Te skórzaste nabrzmienia pękną jak pęcherze, a w ich miejsce pojawią się skrzydła. Wielkie skrzydła. — Tego dnia wyruszymy w drogę, niezwyciężeni, bo obdarzeni łaskami starych bogów i oczyścimy świat ogniem i stalą! Chwała prawdziwym bogom! — Chwała prawdziwym bogom! — odpowiedzieli jego poplecznicy. — Cześć oddajemy starym bogom! — Cześć oddajemy starym bogom! — zabrzmiał odzew. — Śmierć niewiernym! — Śmierć niewiernym! — Ryk był ogłuszający. Tysiąc wojowników pozostanie tu, by patrzyć jak potwór zjada swoje ofiary. Są wszak wybrańcami spośród rzesz obozujących w okolicznych górach i wielu z nich nigdy wcześniej tego nie widziało. Basrakan miał ważniejsze sprawy. Smoczę samo wróci do swej jaskini, kiedy nasyci się ciałami ofiar. Imalla ruszył pod górę mocno już wydeptaną w piaskowcu ścieżką, wiodącą od amfiteatru wokół górskiego zbocza. Mężczyzna, niemal dorównujący Basrakanowi wzrostem, lecz znacznie od niego szczuplejszy, z brodą splecioną w warkocze i twarzą pałającą ascetycznym fanatyzmem, wyszedł mu na spotkanie i pokłonił się nisko. — Niechaj prawdziwi bogowie nieodmiennie ci błogosławią, Basrakanie Imallo — rzekł nowo przybyły. Sądząc po zielono–złoto–czerwonym turbanie, musiał być akolitą Basrakana, choć nosił prostą, czarną szatę. — Akkadam przybył. Kazałem, by zaprowadzono go do twego domu. Na posępnym obliczu Basrakana nie odmalował się nawet cień podniecenia, jakie go ogarnęło. Ogniste Oczy! Nieznacznie uniósł głowę. — Niechaj prawdziwi bogowie błogosławią także i tobie, Jbeilu Imallo. Zaraz się z nim spotkam. Jbeil znowu się skłonił. Basrakan ruszył dalej, pozornie bez pośpiechu, lecz tym razem nawet nie oddał ukłonu. Ścieżka ciągnęła się wokół górskiego zbocza aż do wioski z dwudziestką kamiennych chat. Osada rozrosła się w miejscu, gdzie ongi stał szałas Basrakana. Jego wyznawcy chcieli wybudować dla niego warownię, on jednak uznał, iż forteca nie jest mu potrzebna. W swoim czasie zezwolił, by zbudowano dla niego dogodną nową siedzibę, piętrową i większą niż reszta wioski razem wzięta. Nie chodziło tu o dumę, jak często sobie powtarzał, wyzbył się bowiem wszelkiej dumy i chlubił się jedynie oddawaniem czci starym bogom. Tę budowlę wzniesiono na ich chwałę. Brodaci mężczyźni w turbanach, poplamionych skórzanych kamizelkach i obszernych szarawarach, których prawdziwa barwa pozostawała tajemnicą ze względu na kurz i nieubłagany upływ czasu, kłaniali się kornie gdy ich mijał, podobnie zresztą jak kobiety przyodziane w czarne szaty zakrywające ich ciała od stóp do głów z jedyną wąską szczeliną, z której wyzierały błyszczące jak węgle oczy. Imalla zignorował ich wszystkich, podobnie jak dwóch strażników; teraz bowiem nie ukrywał już pośpiechu. Wewnątrz domu kolejny akolita w wielobarwnym turbanie zgiął się wpół i wykonał zamaszysty gest kościstą ręką. — Niechaj prawdziwi bogowie nieodmiennie ci błogosławią, Basrakanie Imallo. Ten człowiek, Akkadam… — Tak, Ruhallah. — Basrakan nie tracił ani chwili na oficjalne powitania. — Możesz odejść. Nie czekając aż mężczyzna wyjdzie, Imalla otworzył drzwi i wszedł do spartańsko urządzonego pokoju, którego jedyny wystrój stanowiły czarno lakierowane stoły i stołki. Na jednej ze ścian wisiała tkana mapa krain rozciągających się od morza Vilayet na zachód, aż po Nemedię i Ofir. Oblicze Basrakana zmroczniało na widok mężczyzny, który na niego czekał. Turban i rozwidlona broda sugerowały, że mężczyzna jest góralem, jednak na palcach nosił on pierścienie z drogimi klejnotami, jego płaszcz utkany był z najprzedniejszego jedwabiu, zaś korpulentna figura zdradzała zamiłowanie do sutych posiłków i wina. — Spędzasz zbyt wiele czasu wśród miastowych, Akkadamie — mruknął posępnie Basrakan. — Nic dziwnego, że zasmakowałeś w ich rozpustnych nałogach. Zadajesz się z ich kobietami! Oblicze grubasa, chociaż śniade, wyraźnie pobladło i czym prędzej ukrywszy upierścienione dłonie za plecami skłonił się przed Imalla. — Nie Basrakanie Imallo, to nieprawda. Przysięgam! — Wypowiadał te słowa tak pospiesznie, że zaczął się jąkać. Na jego czole pojawiły się kropelki potu. — Jestem prawdziwym… — Dość! — uciął ostro Basrakan. — Lepiej abyś miał to, po co cię posłałem, Akkadamie. Wydałem ci wyraźny rozkaz, byś nie wracał bez wiadomej informacji. — Mam ją, Basrakanie Imallo. Odnalazłem je. I mam plany pałacu, a także mapy… Basrakan nie pozwolił mu dokończyć. — Zaiste prawdziwi bogowie wynieśli mnie w swych łaskach ponad innych ludzi! Odwrócił się do Akkadama plecami i podszedł do gobelinu unosząc triumfalnie zaciśnięte pięści w kierunku przedstawionych na nim państw. Wkrótce Ogniste Oczy należeć będą do niego, a Smocze będzie mu podległe jakby stanowiło przedłużenie jego ciała i woli. A kiedy oznaka łaski prawdziwych bogów wzbije się w powietrze przed niezliczoną armią jego wyznawców, żadne śmiertelne wojska nie zdołają stawić im oporu. — Chwała prawdziwym bogom — wyszeptał z przejęciem Basrakan. — Śmierć wszystkim niewiernym! I Noc objęła czule Shadizar, miasto zwane powszechnie „Występnym”, spowijając mrocznym woalem zdarzenia, które po tysiąckroć usprawiedliwiały słuszność wspomnianej nazwy. Ciemność, która innym miastom przynosiła odrobinę wytchnienia, budziła do życia wszystko co najgorsze w Shadizarze o Alabastrowych Wieżach, Shadizarze o Złotych Kopułach, mieście rozpusty i zepsucia. W dziesiątkach marmurowych komnat przyodziani w jedwabie notable zaciągali do łożnic cudze żony a tłuści, brzuchaci kupcy z obwisłymi podbródkami ślinili się obmyślając porwania nadobnych, niewinnych córek swych rywali. Uperfumowane żony w towarzystwie niewolników wachlujących je śnieżnobiałymi strusimi piórami spiskowały jak przyprawić rogi małżonkom, podczas gdy gorącookie młode dziewki bogate lub szlachetnego urodzenia obmyślały plany, by wywieść w pole straże strzegące ich rzekomego dziewictwa. Dziewięć kobiet, trzydziestu jeden mężczyzn, jeden żebrak i jeden lord padło ofiarą morderstwa. Złodzieje wykradli z żelaznych skarbców fortunę dziesięciu bogaczy, a pięćdziesięciu innych wzbogaciło się kosztem ubogich. W trzech zamtuzach dokonano niebywałych, niespotykanych dotąd aktów perwersji. Setki a może tysiące dziewek ulicznych kupczyło swymi wdziękami na spowitych cieniami ulicach miasta, a przyodziani w łachmany żebracy o zdeformowanych ciałach wypatrywali potencjalnych ofiar wśród opitych winem klientów nierządnic. Żaden mężczyzna nie wędrował ulicami Shadizaru nie uzbrojony, lecz nawet w najznamienitszych dzielnicach miasta oręż nie zawsze wystarczał, by ocalić czyjeś srebro przed bandami rzezimieszków i rozbójników. Shadizarska noc była w pełnym rozkwicie. Strzępiaste chmury poruszane ciepłą bryzą przesłaniały wiszącą wysoko na niebie tarczę księżyca. Wędrujące cienie przepływały ponad dachami domów, wystarczały one jednak potężnemu, muskularnemu młodzieńcowi, z prostym, szerokim mieczem przewieszonym na ukos przez plecy, tak że długa oprawna w wytartą rekinią skórę rękojeść wystawała ponad jego prawym barkiem. Młodzian ów przemykał po dachach domów na równi z cieniami, od jednego komina do drugiego. Ze zręcznością zrodzoną wśród dzikich pustkowi jego rodzimych gór Cymmeriańskich, zlewał się z ruchomymi cieniami, stając się niewidocznym dla ludzi z miasta. Muskularny chłopak dotarł do końca dachu i wejrzał w czerń skrywającą brukowaną ulicę, trzy piętra niżej. Jego oczy miały barwę szlifowanych szafirów, a oblicze okolone grzywą równo przyciętych nad czołem kruczoczarnych włosów związanych w kucyk rzemykiem, wskazywało, iż mimo młodego wieku widział i przeżył więcej niż niejeden zgrzybiały starzec. Zlustrował sąsiedni budynek, alabastrowy sześcian zdobiony misternym fryzem ciągnącym się wokół całej budowli o długość ramienia poniżej dachu. Z głębi gardła młodzieńca dobył się cichy warkot. Ulica miała dobrych sześć kroków szerokości, i był to najwęższy jej odcinek, z czterech otaczających budowlę pałacową. Kiedy wybierał podejście od tej strony, nie zauważył wszelako, albowiem prowadził obserwację ulicy poniżej, że odległy dach był pochyły. Stromy! Niech Erlik porwie Baratsesa — pomyślał. Wraz z jego złotem! Ta kradzież nie była jego pomysłem. Zlecił mu ją kupiec Baratses, dostawca przypraw korzennych z najdalszych krain świata. Handlarz zaproponował dziesięć sztuk złota za najcenniejszą własność Samaridesa, zamożnego importera drogich kamieni — puchar wykuty z pojedynczego, wielkiego szmaragdu. Dziesięć sztuk złota stanowiło zaledwie setną część wartości pucharu, dziesiątą tego ile zapłacą paserzy z Pustyni, niemniej pechowy rzut kośćmi sprawił, iż Cymmerianin rozpaczliwie potrzebował gotówki. Zgodził się na wypełnienie zlecenia i cenę, wziął nawet dwie sztuki złota z góry, zanim jeszcze dowiedział się, co miał ukraść. Zobowiązał się, przeto musiał dotrzymać danego słowa. Przynajmniej na dachu przeciwległego budynku nie ma straży, pomyślał posępnie, choć wiele należących do kupców domostw było solidnie pilnowanych. — Na Croma! — wymamrotał pod nosem zerkając po raz ostatni na dach domu Samaridesa i wycofał się w cienie pośród kominów. Oddychając głęboko, by napełnić płuca, przykucnął i pochylił głowę. Przeniósł wzrok na dach naprzeciwko. Nagle, jak atakujący ofiarę lampart rzucił się naprzód, w dwóch susach osiągając pełną prędkość. Wybił się z krawędzi dachu i wyprysnął w powietrze z wyciągniętymi przed siebie rękami i zgiętymi w chwytne szpony palcami. Z impetem wylądował całym ciałem na pochyłym dachu. I natychmiast zaczął się ześlizgiwać. Rozpaczliwie rozłożył na boki ręce i nogi, by spowolnić osuwanie, wzrokiem poszukiwał jakiegoś punktu zaczepienia, choćby najmniejszej wypukłości lub zagłębienia, których mógłby się uchwycić. Nieubłaganie jednak zsuwał się ku krawędzi dachu, upadek był niemal nieuchronny. Nic dziwnego, że na dachu nie ma strażników, pomyślał wściekły, bo nie zastanowił się nad tym wcześniej. Dachówki miały gładkość najlepszej porcelany. W czasie, jakiego potrzeba na zaczerpnięcie tchu, jego stopy a zaraz potem nogi znalazły się poza krawędzią dachu. Wtem lewa ręka natrafiła na niszę gdzie brakowało dachówki. Kruche płytki popękały, gdy barbarzyńca gorączkowo macał dokoła obiema rękami poszukując jakiegoś punktu zaczepienia, odłamki dachówek posypały się wokół niego, niknąc w mroku poniżej. Dłonią natrafił na drewno i uchwycił się go konwulsyjnym gestem. Z ostrym szarpnięciem, które omal nie wyrwało mu barku ze stawu, zawisł dyndając w powietrzu nogami nad znajdującą się trzy piętra pod nim ulicą. Po raz pierwszy od wykonania skoku wydał z siebie dźwięk, długi, przeciągły świst powietrza wypuszczonego przez zaciśnięte zęby. — Dziesięć sztuk złota — mruknął ponuro — to za mało. Wtem drewniany wspornik dachu, którego się trzymał, pękł z ostrym trzaskiem i młodzieniec ponownie zaczął spadać. Obrócił się i wyprężył, chwytając koniuszkami palców szerokiego na długość palca parapetu u dołu fryzu, po czym plasnął całym ciałem o mur. — Zdecydowanie za mało — wysapał, odzyskawszy oddech. — Byłbym głupcem, gdybym po tym wszystkim nie zabrał tego przeklętego pucharu do Zeno. Wiedział jednak, że nie odwiedzi nemediańskiego pasera. Nie tym razem. Dał słowo. Uznał, że w tym momencie jego problemem nie była zyskowna sprzedaż szmaragdowego cacka, lecz wydostanie się cało z opresji. Na tej wysokości jedynymi otworami w alabastrowym murze były szczeliny wentylacyjne wielkości jego pięści, bowiem górne piętro i poddasze zarezerwowano na magazyny oraz pomieszczenia dla służących i niewolników. A oni nie potrzebowali okien, przynajmniej w mniemaniu Samaridesa, gdyby je bowiem wykuto, służba niechybnie wyglądałaby przez nie na zewnątrz, psując tym samym wygląd wspaniałego domu. Na gładkich ścianach nie było żadnych więcej parapetów ani fryzów, jak również balkonów wychodzących na ulicę. Dach, z którego przeskoczył na ten budynek równie dobrze mógł znajdować się w Sultanapurze, dach powyżej zaś, gdzieś hen nad chmurami. Zostawały więc tylko — skonkludował młodzieniec — okna na drugim piętrze, a ściślej ich łukowate górne zwieńczenia. Znajdowały się dobry łokieć poniżej jego stóp. Ponieważ nie miał innego wyjścia, dłuższa zwłoka była raczej niewskazana. Powoli, utrzymując się tylko na palcach, przesuwał się wzdłuż wąskiego parapetu. W pierwszych dwóch oknach, które minął, paliło się światło. Nie mógł ryzykować spotkania z kimkolwiek. W trzecim oknie było ciemno. Biorąc głęboki wdech puścił krawędź parapetu i skoczył. Jego ciało spadając musnęło lekko mur. Gdyby otarł się o ścianę mocniej zostałby odrzucony w tył i spadłby na bruk poniżej. Kiedy poczuł, że zbliża się do okna, przesunął stopy w kierunku parapetu. Uderzył podeszwami o kamienną półkę, a dłońmi o boki okna i tak zawisł, wychylony niebezpiecznie ku tyłowi. Grubość muru i głębokość wnęki okiennej nie pozwoliły na uchwycenie się jej choćby koniuszkami palców. Jedynie to, iż napierał z całej siły obiema rękami na zewnątrz, ratowało go przed runięciem w dół. Mięśnie miał maksymalnie napięte, lecz podciągnął się do przodu, i w końcu znalazł się wewnątrz domu Samaridesa. Kiedy jego stopy dotknęły wyściełanej kobiercami podłogi, dłoń odruchowo sięgnęła obciągniętej wytartą skórą rękojeści miecza. W pokoju było ciemno, aczkolwiek przywykłe do ciemności oczy barbarzyńcy zdołały wychwycić rozmyte kształty wyściełanych miękkimi poduszkami foteli. Na ścianach wisiały kilimy, których barwy rozmyły się w ciemnościach do różnych odcieni szarości, marmurową posadzkę natomiast zaściełał ciemnawy w tonie dywan. Barbarzyńca westchnął i nieznacznie się rozluźnił. Jak dotąd nieźle. To nie była komnata sypialna, gdzie ktoś w każdej chwili mógł się obudzić i wszcząć alarm. Najwyższy czas, żeby w tej feralnej wyprawie coś poszło wreszcie po jego myśli. Mimo to wciąż miał kilka problemów do rozwiązania. A znalezienie drogi wyjścia z budynku oraz zdobycie fantu, po który się tu zjawił, niekoniecznie były pośród nich najważniejsze. Dom Samaridesa przypominał studnię z ogrodem pośrodku. Tam handlarz klejnotami spędzał wśród fontann większość wolnego czasu. Z komnaty, w której wystawiał swoje skarby, wychodziło się na parterową kolumnadę okalającą ogród. Drzwi były tylko jedne. Zejście z dachu do ogrodu byłoby dużo łatwiejsze, a Baratses wyjaśnił mu dokładnie, gdzie znajduje się wejście do skarbca. Teraz musiał dotrzeć tam korytarzami ryzykując, że po drodze natknie się na straże lub służących. Uchyliwszy lekko drzwi wyjrzał na korytarz, oświetlony złoconymi mosiężnymi lampami oliwnymi zwieszającymi się na łańcuchach ze spiżowych uchwytów w ścianach. Wzdłuż ścian zdobionych misternie ułożoną mozaiką z tysięcy maleńkich, różnobarwnych kafelków, stały stoły wyłożone macicą perłową. Marmurowa posadzka była wypolerowana i lśniła jak lustro. W korytarzu nie zauważył żywego ducha, więc cichaczem wymknął się z pokoju. Przez jedno krótkie uderzenie serca stał nieruchomo, przypominając sobie w myślach plan budynku. Do skarbca szło się w tę stronę. Wytężając słuch, by w porę wychwycić kroki nadchodzących w jego stronę ludzi, ruszył w głąb korytarza, stąpając po marmurowej posadzce miękko jak kot. Zszedł tylnymi schodami na niższe piętro, potem drugimi dotarł na parter. Po ich umiejscowieniu oraz matowych i zniszczonych ciemnoczerwonych płytkach poznał, że to schody dla służby. Dwukrotnie szuranie sandałów dochodzące z bocznych korytarzy sprawiło, że przywarł plecami do muru, prawie nie oddychając, podczas gdy niewidoczni służący w bladoniebieskich turbanach przechodzili mimo, tak pochłonięci swymi obowiązkami, że żaden nie spojrzał nawet w głąb mijanego przejścia. Wkrótce znalazł się w ogrodzie, otoczonym z czterech stron ścianami budynku. Z dziesięciu ozdobnych fontann umieszczonych wśród drzew figowych, kwietnych klombów i alabastrowych posągów tryskała szumiąc woda. Skarbiec znajdował się dokładnie na wprost niego, po przeciwnej stronie ogrodu. Postąpił krok i zastygł w bezruchu, bo jedną z ogrodowych ścieżek, ruszył żwawo w jego stronę jakiś mroczny kształt. Młodzieniec bezgłośnie usunął się na bok, by zejść ze światła płynącego od wejścia. Zbliżająca się postać zwolniła kroku. Ciekawe, czy został zauważony, zastanawiał się w duchu. Ktokolwiek szedł w jego stronę, nie maszerował już dziarsko, lecz podkradał się chyłkiem, zupełnie bezszelestnie. Naraz postać zeszła z wyłożonego płytkami chodnika i znów ruszyła w jego stronę. Szczęki młodzieńca zacisnęły się, ale żaden inny mięsień ciała się nie poruszył, nie drgnęła mu nawet powieka. Coraz bliżej. Dziesięć kroków. Pięć. Dwa. Wtem tajemnicza, wciąż niewyraźna postać zamarła, gwałtownie wstrzymując dech. Młodzieniec skoczył. Jedną ręką zacisnął usta intruza, by stłumić dobywający się z nich dźwięk. Drugą unieruchomił ręce mrocznej postaci. W jego szorstką pokrytą odciskami dłoń wgryzły się nagle małe ostre ząbki, i jednocześnie jeniec zaczął się gwałtownie wyrywać wierzgając nogami, by dosięgnąć jego goleni. — Niech cię Erlik pochłonie! — wysyczał. — Walczysz jak kobieta! Przestań to nie zrobię ci… Naraz zorientował się, że ciało które unieruchomił było silne, lecz nie pozbawione krągłości. Zrobił krok w bok i w świetle płynącym od wejścia ujrzał przyglądające mu się z zatroskaniem znad skraju jego dłoni wielkie, brązowe oczy. To była kobieta, na dodatek atrakcyjna, o aksamitnej, oliwkowej skórze i włosach upiętych ciasno wokół niewielkiej głowy. Przestała go gryźć, a on odjął rękę od jej ust. Chciał powiedzieć, że nie zrobi jej krzywdy, jeśli tylko nie zacznie krzyczeć, lecz ona odezwała się pierwsza. — Jestem czarodziejką — wyszeptała ochryple — i znam cię, Conanie, wędrowcze z odległej Samarii, Cymmerii, czy jak tam nazywa się twoja ojczyzna. Uważasz się za złodzieja. Puść mnie! Włosy na jego karku zjeżyły się. Skąd mogła wiedzieć? Chyba miał talent do napotykania nieprzychylnie nastawionych złych magów i wszystko wskazywało, że niedługo utraci i tę zdolność. Rozluźnił uścisk, kiedy nagle ujrzał błysk rozbawienia w jej wielkich oczach. Dziewczyna z uśmiechem przygryzła dolną wargę. Po raz pierwszy przyjrzał się jej uważniej. Od stóp do głów była ubrana na czarno. Nawet jej miękkie obuwie, z odstającym wielkim palcem jak kciuk w mitence, było kruczoczarne. Przytrzymując ją za ramiona, młodzieniec mimowolnie się uśmiechnął. Była szczupła, zgrabna i niewysoka, ale obcisły ubiór wyraźnie podkreślał jej kobiece kształty. Kopnęła go, a on przyjął kopnięcie na udo. — Czarodziejka? — warknął. — Skąd więc we mnie przekonanie, że zaśpiewasz inaczej, gdy przerzucę cię przez kolano? — A skąd we mnie przekonanie, że przy pierwszym klapsie zawyję tak głośno, że ściągnę tu pół miasta? — odparowała. — Choć szczerze mówiąc nie pilno mi do tego. Mam na imię Lyana i słyszałam o tobie, Conanie. Widziałam cię w mieście. I podziwiam cię. Chciałam tylko wzbudzić twoje zainteresowanie, bym mogła konkurować z innymi twoimi kobietami. Przesunęła się w jego uścisku, a krągłe piersi, duże jak na jej niewielki wzrost, wyprężyły się jeszcze bardziej. Zwilżyła językiem wargi i uśmiechnęła się kusząco. — Czy mógłbyś mnie łaskawie postawić? Jesteś silny i sprawiasz mi ból. Zawahał się, po czym jednak opuścił ją na ziemię. — Co to za strój masz na sobie, Lyano? — Zapomnij o tym — szepnęła tuląc się do niego. — Pocałuj mnie. Wbrew sobie uniósł dłonie do jej twarzy. Zanim dotknął palcami jej policzków, dziewczyna opadła na klęczki i zwinnym przewrotem w przód znalazła się poza jego zasięgiem. Zdezorientowany młodzieniec okręcił się na pięcie, wyciągając przed siebie ręce. Dziewczyna z przewrotu wyrzuciła nogę do tyłu, trafiając go pod żebra. Conan stęknął i przystanął, patrząc jak Lyana podrywa się z ziemi pod murem opodal… i zaczyna wspinać się po nim ze zwinnością pająka. Conan zaklął pod nosem i rzucił się naprzód. Coś uderzyło go w ramię i jego palce zacisnęły się na miękkim, farbowanym na czarno sznurze zwisającym z góry. — Na Mitrę, ależ ze mnie głupiec! — ryknął gniewnie. — Toż to złodziejka! Cichy śmiech, który spłynął z góry dźwięczną falą sprawił, że młodzieniec gniewnie uniósł wzrok. — Głupiec z ciebie — w głosie dziewczyny pobrzmiewało rozbawienie. — Zaiste, jestem kim mówisz, a ty nigdy nie zostaniesz dobrym złodziejem. Może z tymi barami nadasz się na flisaka. Albo konia pociągowego. Zaciskając gniewnie zęby Conan schwycił linę, zamierzając wspiąć się na górę. Naraz kątem oka dostrzegł jakiś błysk i bardziej poczuł niż usłyszał, że coś trafiło w ziemię tuż przy jego stopie. Instynktownie odskoczył, puszczając linę. Kiedy rzucił się by ją schwycić, jego palce musnęły tylko koniec sznura, który złodziejka podciągnęła w górę. — Gdybym chciała, mogłeś zostać trafiony — rozległ się ponownie głos dziewczyny. — Na twoim miejscu spasowałabym. I to natychmiast. Bywaj, Conanie. — Lyano? — wyszeptał oschle. — Lyano? Odpowiedzią była drwiąca cisza. Mamrocząc pod nosem przeszukał ziemię u swoich stóp i wyjął z niej wbity do połowy płaski czarny nóż do rzucania. Wsunął niewielkie ostrze za pas z mieczem i naraz zesztywniał, jakby ktoś wbił mu nóż w plecy. Dziewczyna była złodziejką i nadeszła od strony skarbca. Klnąc pod nosem pobiegł ile sił, nie zważając na znajdujące się na jego drodze krzewy i rośliny. Łukowato sklepione wejście prowadziło do komnaty, w której Samarides przechowywał swe najcenniejsze dobra. Drzwi od pomieszczenia były otwarte. Conan przystanął na chwilę, by przyjrzeć się ciężkiej żelaznej kłódce. Nie wątpił, że to dziewczyna ją otworzyła, niemniej jeśli była w środku, najpewniej rozbroiła znajdujące się tam pułapki, lub też nietrudno je było ominąć. Cymmerianin zawahał się jeszcze przez chwilę, po czym ruszył w stronę przeciwległej ściany pokoju, której posadzkę wyłożono marmurowymi płytkami w kształcie rombów, w dwóch kolorach, na przemian czerwonym i białym. Szmaragdowy puchar, jak mu powiedziano, stał po drugiej stronie pokoju na podstawie z serpentynu. Zrobił jeden krok, potem drugi i nagle płytka pod jego stopą zapadła się. Podejrzewając, że w ścianie umieszczono gotowe do strzału kusze — spotkał się już wcześniej z takimi pułapkami — rzucił się płasko na ziemię. I kolejna płytka, tym razem pod jego dłonią zanurzyła się w posadzce. Od ściany dobiegł grzechoczący brzęk i terkot, który, jako że trudnił się złodziejstwem już od dłuższego czasu, rozpoznał błyskawicznie. Zapadające się płytki uwolniły ciężarki uruchamiające kołowrót łańcuchowy. A to z kolei uaktywni… No właśnie, co? Kiedy poderwał się z podłogi rozległ się dźwięk jednego, a zaraz potem drugiego dzwonka. Klnąc na czym świat stoi przebiegł przez pokój, kolejne dwie płytki zapadły się pod nim, i zanim dotarł do matowego, zielono cętkowanego podwyższenia, na alarm biły już cztery dzwonki. Podstawa była pusta. — Niech Erlik porwie tę dziewkę! — warknął. Obróciwszy się na pięcie wybiegł z komnaty. I wpadł na dwóch uzbrojonych we włócznie strażników. Kiedy wszyscy trzej znaleźli się na ziemi, Conanowi zaświtało nagle, że nie wybrał spośród precjozów niczego, co powetowałoby mu utratę pucharu. Jego pięść wbiła się w twarz jednego ze strażników, nos pękł, powybijane zęby i krew rozprysnęły się dokoła. Mężczyzna drgnął konwulsyjnie i zwiotczał. Drugi podźwignął się na nogi i ścisnął w dłoniach włócznię, gotów przebić nią złodzieja. Conan wiedział, że nie wolno mu zwlekać, bo zostanie zatrzymany w komnacie do nadejścia kolejnych strażników. Wyszarpnął miecz z pochwy, trafiając we włócznię tuż ponad grotem i w jednej chwili w rękach strażnika pozostał tylko długi kij. Z głośnym okrzykiem mężczyzna cisnął drzewcem w Conana i uciekł. Conan również pobiegł co sił. Tyle, że w przeciwnym kierunku. Pochylił głowę i wpadł do nisko sklepionego przejścia, w sam środek gromady służących, którzy rozprawiali nerwowo o dzwoniących bez przerwy dzwonkach. Przez krótką chwilę patrzyli na niego zdziwieni i przerażeni zarazem. Nagle Conan rycząc na całe gardło, zakręcił mieczem młynka w powietrzu. Służący z dzikim wrzaskiem rozpierzchli się jak płochliwe kothyjskie przepiórki. Zamieszanie, pomyślał. Jeżeli uda mu się wywołać dostatecznie duże zamieszanie, powinien mieć szansę wydostania się cało z tej opresji. Biegł kolejnymi korytarzami, a wszyscy służący, którzy ujrzeli go wywijającego mieczem i wrzeszczącego jak dzikie zwierzę, z krzykiem pierzchali. — Na pomoc! Morderca! Pożar! — wrzeszczeli. Niejeden raz młody Cymmerianin musiał kryć się w bocznym korytarzu, by uniknąć spotkania z przyodzianymi w szczękające pancerze strażnikami, biegnącymi w stronę, skąd dobiegały wrzaski i również pokrzykującymi co niemiara, aż barbarzyńca jął się zastanawiać, ilu ludzi ma Samarides. Wnętrze domu, w którym zapanował chaos, rozbrzmiewało przeraźliwymi odgłosami. Dotarł w końcu do holu wejściowego, otoczonego z trzech stron balkonami o balustradach z ciemnego kamienia, w górze natomiast kopułowe sklepienie zdobiły alabastrowe arabeski. Szerokie podwójne kondygnacje schodów z czarnego marmuru wiodły łukowato od balkonu na pierwszym piętrze na parter, gdzie posadzka wyłożona była mozaiką przedstawiającą mapę świata takiego, jakim znali go Zamorańczycy, przy czym każdy kraj odzwierciedlony został w klejnotach, które z niego sprowadzano. Conan zignorował to wszystko; wzrok miał utkwiony w olbrzymich, okutych żelazem odrzwiach prowadzących na ulicę. Były zamknięte na skobel, do uniesienia którego potrzeba było chyba trzech krzepkich mężczyzn, a jakby tego było mało, skobel przytrzymywały na miejscu łańcuchy i masywne kłódki. — Na Croma! — warknął. — Zamknięcia jak w fortecy! Jego szeroki, obosieczny miecz przeciął powietrze raz, drugi i trzeci. Barbarzyńca krzywił się za każdym razem wiedząc, co każde z uderzeń musiało robić z klingą. Wreszcie kłódka pękła a Cymmerianin żwawo wywlókł gruby żelazny łańcuch przez metalowe oka łączące go ze skoblem. Kiedy zajął się drugim łańcuchem, bełt grubości dwóch palców wbił się w skobel, tuż obok niego. Conan odwrócił się i runął płasko na podłogę wypatrując, skąd mógł paść kolejny strzał. Natychmiast dostrzegł swego przeciwnika. Był tylko jeden. Stał na schodach. Miał ogromny brzuch, ale jego skóra zwisała potężnymi fałdami, jakby ongiś mógł poszczycić się dwakroć większym kałdunem. Proste, rzednące włosy okalały obrzmiałe oblicze mężczyzny, który miał na sobie bezkształtną koszulę nocną z ciemnoniebieskiego jedwabiu. Samarides. Handlarz klejnotami oparł jedną stopę w strzemieniu ciężkiej kuszy i z mozołem kręcił dźwigniami kołowrotka napinając cięciwę. Z kącika ust tłuściocha wypływała wąziutka strużka śliny. Oszacowując błyskawicznie, ile czasu upłynie zanim Samarides ponownie załaduje broń, Conan poderwał się z ziemi. Po jednym, zajadłym ciosie wśród snopu iskier druga kłódka z brzękiem spadła na posadzkę. Chowając miecz do pochwy, Cymmerianin zerwał łańcuch i zacisnął dłonie na skoblu. — Straż! — wrzasnął Samarides. — Do mnie! Straż! Mięśnie ramion, barków, ud i łydek Conana naprężyły się jak liny, kiedy z całej siły napierał na drewnianą belkę. Uniósł ją na grubość paznokcia. Pot wystąpił mu na czoło. Grubość palca. Szerokość ręki. Wreszcie potężna sztaba uniosła się ponad żelazne bloki, w których była osadzona. Cymmerianin chwiejnie postąpił trzy kroki do tyłu, zanim wreszcie odwrócił się i odrzucił skobel w bok. Mozaikowe płytki popękały, gdy sztaba wylądowała na nich z głuchym łoskotem. — Straż! — krzyczał Samarides, i w odpowiedzi rozległ się głośny tupot stóp. Conan doskoczył do grubych, obitych żelaznymi taśmami drzwi i otworzył jedno skrzydło z taką siłą, że grzmotnęło w ścianę. Gdy dawał susa za próg, kolejny bełt świsnął obok jego głowy, orząc głęboką bruzdę w marmurowym portyku. Za plecami barbarzyńcy powstał tumult i hałas. Strażnicy pod bramą wbiegli do holu, wzywając Samaridesa by wydał niezbędne rozkazy, na co kupiec odkrzyknął coś niezrozumiale. Conan nie obejrzał się za siebie. Pobiegł ile sił w nogach. Jego umysł przepełniony był gniewem. Był wściekły na młodą złodziejkę obdarzoną nazbyt ciętym językiem. Biegł tak długo, aż pochłonęła go żarłoczna, shadizarska noc. II Dzielnica Shadizaru zwana Pustynią była labiryntem poplątanych uliczek roztaczających dokoła woń zgnilizny i rozpaczy. Szaleństwa rozwiązłości, które w pozostałych częściach miasta odbywały się za zamkniętymi drzwiami, tu dokonywały się otwarcie i, rzecz jasna, dla zysku. Tutejsi mieszkańcy, głównie obszarpańcy w łachmanach, żyli jakby śmierć mogła dopaść ich przy następnym tchnieniu, co skądinąd nie należało do rzadkości. Mężczyźni i kobiety byli łupieżcami, drapieżnikami bądź ofiarami i często zdarzało się, że ludzie uważający się za przedstawicieli pierwszej z tych kategorii, poniewczasie stwierdzali że znaleźli się w tej drugiej. Karczma Abuletesa należała do najlepszych w tej dzielnicy, jeśli w ogóle w Pustyni istniały szanujące się lokale. Do stałych klientów tej spelunki należeli bandyci, rozbójnicy i najróżniejsi rzezimieszkowie. Nie darzono tu sympatią rabusiów grobów, choć bardziej z uwagi na roztaczający się wokół nich fetor niż na sposób, w jaki zarabiali na życie. Co do innych, witano pospołu wszystkich, których stać było na zapłacenie za jadło i napitek. Kiedy Conan pchnięciem otworzył drzwi karczmy, fetor z zewnątrz przez dłuższą chwilę walczył o prym z wonią wpół spalonego mięsiwa i kwaśnego wina, dominującą w wielkiej izbie kominkowej, gdzie dwóch muzyków grało na cytrach dla nagiej dziewki, która choć w tańcu dawała z siebie wszystko, nie potrafiła jakoś wzbudzić swą osobą zainteresowania klientów. Wąsaty nemediański fałszerz pieścił chichoczącą nierządnicę w wysokiej, farbowanej na rudo peruce i paskach zielonego jedwabiu, które raczej nieskutecznie zakrywały jej krągłe piersi oraz pośladki. Tłusty ofirski namiestnik, na którego grubych paluchach błyszczały pierścienie zdobione drogimi klejnotami, prezydował przy stole w rogu. Wśród tych, którzy śmiali się z jego żartów, przynajmniej dopóty, dopóki w sakiewce miał jeszcze złoto, było trzech porywaczy, śniadych, smagłolicych Iranistańczyków, liczących na łatwy zarobek. Para dziewek nierządnych, ciemnookich bliźniaczek, prezentowała swe wdzięki paradując między stolikami, a ich skąpe odzienie z metalowych kółek pobrzękiwało w rytm tanecznych ruchów krągłych bioder i biustów. Zanim Cymmerianin zdążył przestąpić próg, powabna, śniada kobieta zarzuciła mu ramiona na szyję. Złocone mosiężne napierśniki ledwie mieściły w swych miseczkach jej wielkie, ciężkie piersi, i a wąski złoty łańcuszek, opinający dobrze zaokrąglone biodra, podtrzymywał przezroczysty pasek niebieskiego jedwabiu szerokości dłoni, sięgający z przodu i z tyłu do ozdobionych bransoletami kostek kobiety. — Ach, Conanie — zagruchała namiętnie — jaka szkoda, że nie wróciłeś wcześniej. — Napij się ze mną wina, Semiramis — odparł lustrując jej ponętny biust — i powiedz, dlaczego miałbym wrócić wcześniej. Potem możemy pójść na górę i… Uciął zasępiony widząc, że zdecydowanie pokręciła głową. — Tej nocy, Cymmerianinie, muszę zająć się pracą. — Westchnęła, widząc jego zbolałą minę. — Nawet ja potrzebuję srebra. Muszę z czegoś żyć. — Ale ja mam srebro — odparował. — Nie przyjmę od ciebie nawet jednej sztuki srebra. Nigdy. Zaklął pod nosem. — Zawsze to powtarzasz. Ale dlaczego nie? Nie rozumiem. — Bo nie jesteś kobietą. — Roześmiała się i przesunęła palcem po jego podbródku. — I to nieodmiennie uważam za rzecz wspaniałą. Oblicze Conana stężało. Tej nocy najpierw Lyana wystrychnęła go na dudka, a teraz Semiramis usiłuje zrobić z niego durnia. — Kobiety nigdy nie mówią otwarcie tego, co myślą. No dobrze. Skoro dzisiejszej nocy nici z karesów, przeto nie widzę powodu bym miał dłużej z tobą rozmawiać. Zostawił ją stojącą z pięściami na biodrach i ustami wykrzywionymi w grymasie rozdrażnienia. Przy szynkwasie sięgnął do sakiewki, wyjął z niej kilka miedziaków i rzucił na spękany drewniany kontuar. Zgodnie z jego przypuszczeniami brzęk monet natychmiast przywabił Abuletesa, który akurat ocierał tłuste paluchy o brudny fartuch, narzucony na wyblakłą żółtą tunikę. Karczmarz wprawnym ruchem spowodował błyskawiczne zniknięcie monet. — Daj mi za to wina — rzekł Conan. Abuletes skinął głową. — I dołóż pewną informację. — Wystarczy tylko na wino — odrzekł karczmarz. Postawił przed młodzieńcem drewniany kufel, z którego popłynęła woń taniego, kwaśnego wina. — Informacje kosztują drożej. Conan potarł kciukiem rysę w krawędzi szynkwasu, niewątpliwie ślad po ostrzu miecza. Gest ten sprawił, że mężczyzna opuścił wzrok wbijając spojrzenie małych, świńskich oczek w wyszczerbione drewno. — O ile sobie przypominam, było ich sześciu — rzucił Conan beznamiętnie. — Jeden kłuł cię nożem pod żebra i groził że wypruje ci flaki, jeśli spróbujesz pisnąć choć słówko bez pozwolenia. Zabrali cię do kuchni, czyż nie? Czy jeden z nich nie proponował, by przypiec ci stopy w piecu, aż zaczniesz mówić gdzie przechowujesz złoto? — Nie mam żadnego złota — wymamrotał niezbyt przekonująco Abuletes. Potrafił z dziesięciu kroków wypatrzyć zgubioną monetę. Plotki głosiły, że gdzieś w oberży przechowuje pierwszego ukradzionego przez siebie miedziaka. — Oczywiście, że nie — potaknął gładko Conan. — Mimo to niewątpliwie sam Hannuman musiał ci chyba sprzyjać i sprawić, że ujrzałem co się dzieje, gdyż nikt inny jakoś tego nie zauważył. Czułbyś się zapewne… niezręcznie ze stopami przypiekanymi w rozpalonym piecu, nie mając swym oprawcom nic do powiedzenia. — To prawda, ujrzałeś co się dzieje. — Ton grubasa był równie kwaśny jak jego wino. — I wziąłeś się do dzieła, rąbiąc tym swoim wielkim mieczem na prawo i lewo, rozrąbując na pół stoły i stołki. Wiesz ile mnie kosztowała ich wymiana? Dziewki dostały spazmów na widok rozbryźniętej wszędzie dokoła krwi, a połowa gości dała drapaka w obawie, byś i ich z rozpędu nie skrócił o głowę. Conan roześmiał się i wypił z kufla. Przez chwilę milczał. Nie było nocy, by na wysypanym trocinami klepisku nie pojawiła się krew i trup wywlekany tylnym wyjściem, którego następnie podrzucano w jakiejś ciemnej uliczce. Oblicze Abuletesa wykrzywiło się, liczba jego obwisłych podbródków podwoiła się. — Ale wtedy będziemy kwita. Zgoda? Cymmerianin skinął głową, lecz ostrzegł: — Jeśli powiesz mi to, co chcę usłyszeć. Szukam pewnej kobiety. Abuletes parsknął i machnął ręką dokoła. W izbie roiło się od nierządnic. Conan ciągnął cierpliwie: — Jest złodziejką, mniej więcej tego wzrostu — uniósł swą wielką rękę na wysokość piersi. — I jak na swój wzrost ma całkiem krągłe kształty. Dziś wieczorem miała na sobie czarne spodnie i krótką tunikę, jedno i drugie bardzo obcisłe. I miała przy sobie to. Rzucił na kontuar zdobyczny nóż do miotania. — Nazywa siebie Lyaną. Abuletes szturchnął czarne ostrze brudnym paluchem. — Nie znam dziewki–złodziejki, ani Lyany, ani żadnej innej. Ale był kiedyś mężczyzna, który używał takich noży. Nazywał się Jamal. — Chodzi mi o kobietę, Abuletesie. Tłuścioch wzruszył ramionami. — Miał córkę. Jak też jej było? Niech no pomyślę. Potarł dłonią policzek. — Straż miejska ścięła Jamala, będzie już dobrych dziesięć lat temu. Dziewczynę przygarnęli jego bracia, Gayan i Hafid. Też byli złodziejami. Nie słyszałem o nich od wielu lat. Chyba są już za starzy do tej roboty. Starość w końcu dogania nas wszystkich. Tamira. Tak się zwała. Tamira. Conan wpatrywał się beznamiętnie w Abuletesa, dopóki korpulentny karczmarz nie skończył swego wywodu. — Pytam o dziewkę imieniem Lyana, a ty opowiadasz mi o jakiejś Tamirze. I o jej rodzince, niech ją Mitra pochłonie. A może dodasz jeszcze coś o jej matce? Albo o dziadku? Miałbym ochotę przypiec ci stopy w ogniu. Abuletes spojrzał trwożliwie na Conana. W Pustyni ten mężczyzna o dziwnych błękitnych oczach słynął z porywczości i ogólnej nieprzewidywalności. Karczmarz rozłożył szeroko ręce. — Zali trudno jest podać komuś zmyślone imię? Nie słuchałeś co powiedziałem? Jamal i jego bracia nosili czarne odzienie, dokładnie takie jakie opisałeś. Twierdzili, że czyni ich niewidzialnymi w ciemnościach. Znali wiele różnych sztuczek. Posługiwali się linami z farbowanego na czarno jedwabiu i Mitra wie czym jeszcze. Mów co chcesz, ale złodziejką której szukasz jest Tamira, chociaż poznałeś ją pod innym imieniem. Czarne sznury, pomyślał Conan tłumiąc uśmiech cisnący mu się na usta. Mimo młodego wieku był już złodziejem dostatecznie długo, by nauczyć się dyskrecji. — Może — mruknął pod nosem. — Może? — zaperzył się karczmarz. — Ja jestem o tym przekonany. To ona. Jesteśmy kwita, Cymmerianinie. Conan trzema długimi łykami dopił wino i z trzaskiem odstawił kufel na szynkwas. — Jeżeli faktycznie jest tą, której szukam. Pytanie tylko gdzie mogę ją znaleźć, aby się upewnić. Abuletes wyrzucił w górę pulchne, mięsiste ramiona. — Czy zdaje ci się, że śledzę wszystkie dziewki, które się tu pojawią? Nawet nie potrafię kontrolować tutejszych nierządnic! Conan odwrócił się plecami do zgrzytającego zębami karczmarza. Teraz był już pewien, że Tamira i Lyana to jedna i ta sama kobieta. Dopisało mu szczęście, gdyż zakładał, że poszukiwanie jej zajmie mu dobrych parę dni. W dzielnicy zwanej Pustynią ludzie zostawiali bardzo ulotne ślady, tak jak w jej odpowiedniku w naturze. Z pewnością musiał to być jakiś znak. Omen. Niewątpliwie spotka ją rankiem na ulicy, tuż po wyjściu z karczmy. A wówczas okaże się, kto kogo wystrychnie na dudka. W tej samej chwili jego wzrok padł na Semiramis siedzącą przy stole z trzema kothyjskimi przemytnikami. Jeden z nich, o sumiastych wąsach i wielkim, okrągłym złotym kolczyku w uchu, mówił coś do niej z ożywieniem gładząc ją równocześnie po udzie. Conan skinął głową i podszedł zdecydowanym krokiem do ich stolika. Kothyjczycy unieśli wzrok, a Semiramis posępnie zmarszczyła brwi. — Conanie… — zaczęła ostrzegawczym ruchem wyciągając ku niemu rękę. Potężny Cymmerianin schwycił ją za nadgarstek, pochylił się i, nim ktokolwiek zdążył zareagować, przerzucił ją sobie przez ramię. Stołki powywracały się z trzaskiem, gdy Kothyjczycy poderwali się od stołu, sięgając do rękojeści mieczy. — Ty przybłędo z pomocy! — zawyła Semiramis wijąc się wściekle i na próżno tłukąc go pięściami po plecach. — Puść mnie, ty plugawy pomiocie wielbłąda! Oby Mitra odjął ci wzrok! I klęła tak, na czym świat stoi. W miarę upływu czasu przekleństwa stawały się coraz bardziej wykwintne i wyszukane, aż Conan sam zaczął przysłuchiwać się jej tyradzie. Kothyjczycy zamarli z na wpół dobytym orężem, skonfundowani, że tak haniebnie ich zignorowano. Po chwili Conan skupił na nich uwagę i uśmiechnął się promiennie. To najwyraźniej jeszcze bardziej rozjuszyło przemytników. — To moja siostra — rzucił łagodnym tonem. — Mamy do omówienia pewne ważkie sprawy rodzinne. — Niechaj Erlik obedrze cię ze skóry i pozostawi zewłok na pustyni by wysechł w palącym żarze! — wołała szamocząca się kobieta. — Oby Derketo sprawiła, że skurczą się twoje klejnoty! Conan spokojnie zlustrował twarze trzech mężczyzn a każdy : z nich wyraźnie zadygotał, bo uśmiech barbarzyńcy nie sięgał do jego lodowatych, niebieskich oczu. Kothyjczycy otaksowali rozmiar jego barów, oszacowując w jakim stopniu miotająca się kobieta mogła być dla niego zawadą i w myślach rzucili kośćmi. — Nie śmiałbym wtrącać się w prywatne sprawy rodzeństwa — i mruknął ten z kolczykiem w uchu, odwracając wzrok. Nagle wszyscy trzej zainteresowali się swoimi stołkami, podnosząc je z klepiska i ustawiając tak jak poprzednio. Wściekłe wrzaski Semiramis jeszcze bardziej przybrały na sile, gdy Conan pomaszerował w kierunku rozchwierutanych schodów prowadzących na piętro. Otwartą dłonią klepnął ją w pośladek. — Twoja słodka poezja pozwala mi uwierzyć, że naprawdę mnie kochasz — rzucił — ale wrzeszczysz tak głośno, że nawet wół mógłby przy tobie ogłuchnąć. Zamilcz więc. Zadygotała. Dopiero po chwili zorientował się, że trzęsie się ze śmiechu. — Może przynajmniej pozwolisz mi iść o własnych siłach, ty niedouczony cymmeryjski drągalu? — zapytała. — Nie — odparł z uśmiechem. — Barbarzyńca! — syknęła i otarła się policzkiem o jego plecy. Zaśmiewając się do rozpuku zaczął przeskakiwać po dwa stopnie. Faktycznie dopisywało mu szczęście. III Bazar Katara mienił się mnóstwem barw i rozbrzmiewał wielością głosów. Był to rozległy brukowany plac w pobliżu Pustyni, gdzie szczupli paniczykowie przytykający do nosów owinięte w jedwabne chustki aromatyczne kulki ścierali się z niedomytymi czeladnikami, którzy przepychając się łokciami i odpychając szlachetnie urodzonych przepraszali za swe grubiaństwo nieszczerymi bezczelnymi uśmieszkami. Kobiety w jedwabiach z ciągnącymi się z tyłu kolumnami czujnych niewolników niosących zakupione przez nie towary nie zauważały kręcących się wokół nich obszarpanych uliczników. Kilku kupców rozstawiło swoje towary na chwiejnych stolikach ocienianych kawałkami płótna rozpiętymi na wysokich tyczkach. Inni mieli jedynie koc rozłożony w prażących promieniach słońca. Sprzedawcy śliwek i wstążek, pomarańczy i szpilek gromko zachwalali swe towary przeciskając się przez tłum. Bele materiału we wszystkich kolorach tęczy, rzeźbiona kość słoniowa z Vendhii, mosiężne misy, dzieła shadizarskich mistrzów, błyszczące perły z Morza Zachodniego i fałszywe klejnoty z gwarancją autentyczności przechodziły z rąk do rąk w czasie nie dłuższym niż jedno uderzenie serca. Niektóre z tych towarów pochodziły z kradzieży, inne z przemytu. Za kilka z nich uiszczono nawet nałożone przez króla podatki. Następnego ranka po nieudanej próbie zdobycia kielicha Samaridesa — na myśl o tym mimowolnie się krzywił — Conan przemierzał bazar wszerz i wzdłuż, przyglądając się tutejszym żebrakom. Żebraków obowiązywał zakaz wstępu na plac, aczkolwiek okalali go ze wszystkich stron, piskliwymi, błagalnymi głosami zwracając się do przechodniów z prośbą o jałmużnę. Pomiędzy łachmaniarzami zawsze była pewna odległość i w przeciwieństwie do innych mieszkańców miasta, obszarpani żebracy starali się o zachowanie dystansu. Zbyt duża ich liczba i zbyt mała odległość między nimi wpłynęłyby niekorzystnie na zyski każdego z nich. Nabywszy za miedziaka dwie pomarańcze u straganiarza, Conan przycupnął obok nędzarza w łachmanach, mężczyzny którego jedna noga była groteskowo wykrzywiona w kolanie. Brudny pasek postrzępionego płótna przesłaniał mu oczy, a na bruku tuż przy nim stała drewniana miska z pojedynczą miedzianą monetą na dnie. — Wspomóżcie ślepego — zajęczał żałośnie żebrak. — Dobrzy ludzie, rzućcie niewidomemu monetę. Pożałujcie ślepca! Conan wrzucił mu do miski pomarańczę i jął obierać ze skórki drugą. — Myślałeś kiedy o zostaniu złodziejem, Peorze? — rzucił półgłosem. „Ślepiec” odwrócił lekko głowę by upewnić się, że w pobliżu nie ma nikogo i mruknął: — Nigdy, Cymmerianinie. — Jego przepełniony radością głos docierał jedynie do ucha Conana. Zręcznym ruchem ukrył owoc pod połataną tuniką. — Na później. Nie, płacę dziesięcinę Straży Miejskiej i przesypiam noce spokojnie, pewien że mój czerep nigdy nie zostanie zatknięty na włóczni nad Zachodnią Bramą. Powinieneś zastanowić się nad zmianą profesji na żebraczą. To solidny fach. Nie to co złodziejstwo. Niech Mitra pochłonie to górskie tatałajstwo! Conan znieruchomiał z uniesionym do ust kawałkiem pomarańczy. — Co? Niedostrzegalnym ruchem głowy Peor wskazał na grupkę kezankiańskich górali, brodaczy w barwnych turbanach, których ciemne oczy rozszerzone były nieskrywanym zdumieniem na widok otaczających ich wspaniałości miasta. Przemierzali bazar oszołomieni i urzeczeni, dotykając różnych towarów, lecz niczego nie kupując. Sądząc po wyrazie twarzy sprzedawców, radowali się, gdy górale oddalali się od ich straganów i kramów. — To już trzecia banda tych plugawych szakali, którą dzisiaj widzę, a odkąd wzeszło słońce nie minęły jeszcze dwa obroty klepsydry. Powinni wrócić pod kamienie skąd wypełzli, ale ich obecność potwierdza wieści, które zaczęto rozpowszechniać dziś rano. Od świtu do zmierzchu żebrak miał niewiele możliwości zamienienia z kimkolwiek słowa. Przez cały dzień wyjękiwał tylko żałosne błagania i z rzadka podziękowania za darowaną jałmużnę. Nie zaszkodzi pozwolić mu mówić, skonstatował Conan i spytał, co to za wieści. Peor parsknął. — Gdyby chodziło o nową metodę wygrywania w kości, wiedziałbyś o niej już wczoraj. Czy myślisz o czymś więcej poza hazardem i kobietami? — Wieści, Peorze. — Powiadają, że ktoś jednoczy kezankiańskie plemiona. Mówią, że górale ostrzą swoje tulwary. Rzekomo może to oznaczać wojnę. Jeżeli tak, to Pustynia niechybnie odczuje pierwsze uderzenie, jak zawsze zresztą. Conan odrzucił resztki pomarańczy i otarł dłonie o uda. — Kezankiańczycy są daleko stąd — odsłonił w uśmiechu mocne białe zęby. — A może myślisz, że górale zejdą z gór, by splądrować Pustynię? Nie jest to miejsce, które ja bym sobie upatrzył, ale jesteś ode mnie starszy i niewątpliwie wiesz lepiej. — Śmiej się, Cymmerianinie — burknął Peor z rozgoryczeniem. — Ale kiedy wybuchnie wojna, tłuszcza zacznie ścigać górali, by poderżnąwszy gardło nasycić się ich krwią. Kiedy wszelako nie znajdą dość ofiar, które zaspokoiłyby ich żądzę mordu, skierują gniew przeciw Pustyni. Pojawi się również wojsko — aby przywrócić ład i porządek. W rzeczywistości oznacza to, że pod miecz pójdą wszyscy żałosni nieszczęśnicy, którzy zechcieliby stawić opór spragnionym rzezi tłumom. Już kiedyś tak było — i to się powtórzy. Wtem padł na nich cień, rzucony przez kobietę, której delikatne szaty ze szmaragdowego jedwabiu przylegały do krągłości piersi, brzucha i ud niemal jak druga skóra. W talii nosiła cienki pas z plecionych złotych sznurków. Perły zdobiły jej szyję i nadgarstki a dwie, szczególnie duże, wielkości męskiego paznokcia, tkwiły w przekłutych uszach. Za nią stał wysoki Szemita z żelazną obrożą niewolnika na szyi i znudzonym wyrazem twarzy. Mężczyzna niemal uginał się pod ciężarem dźwiganych sprawunków. Kobieta wrzuciła do misy Peora srebrną monetę lecz nie odrywała roznamiętnionego wzroku od Conana. Muskularny młodzian przyjmował zmysłowe spojrzenia dziewek jak coś zgoła normalnego, ta wszelako taksowała go niczym konia w stajni przed aukcją. I jakby tego było mało, widok ów wywołał na twarzy Szemity gniewny mars, najwidoczniej niewolnik postrzegał w barbarzyńcy rywala. Oblicze Conana zapałało z wściekłości. Otworzył usta, lecz kobieta odezwała się pierwsza. — Mój małżonek nie zaaprobowałby tego zakupu — uśmiechnęła się i oddaliła się, kołysząc biodrami. Szemita pospieszył za nią, rzucając Conanowi na odchodnym triumfalne, zadowolone spojrzenie. Kościste palce Peora wyłowiły monetę z misy. Chichocząc, czym udowodnił, że przynajmniej do pewnego stopnia obdarzony jest poczuciem humoru, wcisnął srebrnik do sakiewki. — Zapłaciłaby sto razy tyle za jedną noc z tobą, Cymmerianinie. Albo i dwieście. To dużo przyjemniejszy sposób zarobkowania niźli wspinanie się po dachach, czyż nie? — Chciałbyś mieć naprawdę złamaną nogę? — warknął Conan. Żebrak chichotał tak, że doznał ataku kaszlu. Gdy wreszcie się opanował, otarł cienkie wargi wierzchem dłoni i chrząknął. — Bez ochyby zarobiłbym wtedy jeszcze więcej. Po całodziennym nastawieniu do tej pozycji, kolano doskwiera mi potem przez pół nocy, ale ten wypadek był najlepszym, co mi się kiedykolwiek przytrafiło. Conan wzdrygnął się na tę myśl, ale poszedł za ciosem, widząc, iż żebrak jest akurat w dobrym nastroju. — Nie zjawiłem się tu dziś, by poczęstować cię pomarańczą, Peorze. Szukam kobiety, która zwie się Lyana lub Tamira. Peor skinął głową, gdy Cymmerianin opisał mu dziewczynę i przekazał mu starannie ocenzurowaną relację z ich spotkania, po czym rzekł: — Tamira. Słyszałem to imię i widziałem dziewczynę. Wygląda dokładnie tak jak ją opisałeś. — Gdzie mogę ją odnaleźć? — spytał natychmiast Conan, lecz żebrak pokręcił głową. — Powiedziałem, że widziałem ją i to niejeden raz, ale co do tego, gdzie obecnie przebywa…. — Wzruszył ramionami. Conan sięgnął do skórzanego mieszka zawieszonego u pasa. — Peorze, dam dwie sztuki srebra człowiekowi, który powie mi, jak mogę ją odnaleźć. — Ba, sam chciałbym to wiedzieć — mruknął ze smutkiem Peor, po czym dodał pospiesznie: — Niemniej rozpowiem o tym wśród Bractwa Drewnianej Miski. Jeśli jakiś żebrak ją zobaczy, dowiem się o tym. Wszak przyjaźń coś jednak znaczy, czyż nie? Cymmerianin chrząknął by zmazać uśmiech cisnący mu się na usta. Przyjaźń, zaiste! Informacja dotrze do niego przez Peora, a żebrak który ją dostarczy będzie szczęściarzem, jeśli ujrzy choć jedną z tych srebrnych monet. — W rzeczy samej — potaknął. — Wyjaśnij mi coś, Conanie. Nie jestem zwolennikiem krzywdzenia kobiet. Chyba nie chcesz jej zranić? — Tylko jej dumę — odparł Conan, prostując się. Z pomocą żebraka i swoim sokolim wzrokiem powinien dopaść ją przed zapadnięciem zmroku. — Tylko jej dumę — powtórzył. Dwa dni później Conan przeciskał się przez bazarowe tłumy z kwaśnym grymasem na twarzy. Nie tylko żebracy Shadizaru prowadzili dla niego poszukiwania. Niejedna dziewka uliczna uśmiechała się do przystojnego, potężnego Cymmerianina drżąc w duchu na widok jego zimnych, niebieskich oczu i obiecywała rozejrzeć się za wzmiankowaną przez niego kobietą, aczkolwiek czyniły to nie bez nuty zazdrości w głosie. Ulicznicy w łachmanach, nie poruszeni jego potężnymi barami czy błękitem oczu okazali się trudniejsi do pozyskania. Te bezwzględne, bezdomne dzieciaki w podartych ubraniach nazywane były przez wielu Kurzem, było ich bowiem bez liku i wszystkie bez wyjątku okazywały się bezradne w starciu z wichrami losu, niemniej ulice Shadizaru gwarantowały twardą szkołę życia i ulicznicy po pierwsze nie ufali nikomu, po drugie zaś nieodparcie domagali się zapłaty w srebrze. Mimo iż miał tyle oczu na swój użytek, dowiedział się jedynie o poprzednich miejscach pobytu Tamiry, nikt zaś nie potrafił powiedzieć mu, gdzie znajduje się obecnie. Conan przeszukiwał wzrokiem tłum usiłując przeniknąć tkaniny woali noszonych przez kobiety. Skupiał się głównie na tych szczuplejszych i nie sięgających mu wyżej piersi. Nie był jeszcze do końca pewien co uczyni, gdyby ją odnalazł, wiedział tylko, że chce powetować sobie sowicie za urażoną dumę, i był przekonany, że dopnie swego, nawet gdyby miał spojrzeć w twarz każdej kobiecie w tym mieście. Szedł tak zamyślony, że nie usłyszał werbli, których dźwięk oczyścił ulicę wokół niego. Nawet nosiciele lektyk wycofali się na skraj chodnika. Dopiero po chwili zorientował się, że został sam na środku ulicy. Gdy się odwrócił w stronę, skąd dobiegało rytmiczne dudnienie, ujrzał zmierzający w jego stronę orszak. Na czele szło dwóch równych mu wzrostem włóczników, czarnookich mężczyzn w pelerynach z lamparcich skór, których szponiaste łapy zwieszały się na ich szerokie, nagie torsy. Za nimi podążał; dobosz z werblem przewieszonym na ukos przez pierś, dzięki czemu mężczyzna swobodnie mógł wybijać równy rytm pałeczkami. Następnie szła eskorta, dwudziestu chłopa w spiczastych hełmach i krótkich kolczugach bez rękawów. Połowa z nich uzbrojona była we włócznie, druga połowa w łuki, ci ostatni zaopatrzeni byli również w kołczany pełne strzał; cała dwudziestka nosiła szerokie białe spodnie i wysokie, czerwone buty. Conan nie podążył wzrokiem dalej. Skoncentrował uwagę na amazonce, która pojawiła się chwilę później, dosiadającej narowistego, czarnego wałacha. To ona prowadziła cały orszak. Była wysoka, krągła jak należy i gdzie trzeba, prawdziwy ideał kobiecości. Obcisła tunika i jeszcze ciaśniejsze bryczesy z brązowego jedwabiu, oraz j szkarłatny płaszcz opadający aż na koński zad nie były w stanie ukryć jej zmysłowych kształtów. Jasnobrązowe włosy, złocące się w promieniach słońca, zawijały się jej na ramionach i okalały dumną twarz o czystych, szarych oczach. Ta kobieta warta jest spojrzenia — skonstatował Conan. Poza tym słyszał o niej, jak każdy szanujący się złodziej w Shadizarze. Lady Jondra była znana z wielu względów, na przykład swojej arogancji, zamiłowania do łowiectwa oraz jazdy konnej, wśród złodziei wszelako słynęła jako właścicielka naszyjnika i diademu, na widok których niejednemu ciekła ślinka. W obu tych precjozach osadzone były nieskazitelne rubiny, większe niż pół męskiego palca, otoczone wspaniałymi szafirami i czarnymi opalami. W Pustyni mężczyźni przekomarzali się między sobą, namawiając jeden drugiego do zaryzykowania ich kradzieży, spośród wszystkich bowiem, którzy się na to poważyli jeden tylko nie zginął przebity włóczniami straży, uśmierciła go natomiast Jondra, przeszywając mu strzałami oczodoły. Powiadano, iż uczyniła to z wściekłości, i to nie dlatego że złodziej zakradł się do jej posiadłości z zamiarem skradzenia bezcennych precjozów, lecz dlatego, że podejrzał ją w kąpieli. Conan miał już zejść orszakowi z drogi, kiedy włócznicy, znajdujący się o pięć kroków od niego, opuścili broń do zadania pchnięcia. Nie zwolnili kroku, lecz maszerowali dalej, jakby oczywiste zagrożenie miało zmusić barbarzyńcę do natychmiastowego usunięcia się z ulicy. Oblicze postawnego Cymmerianina stężało. Czyż uważali go za psa, którego można przegnać z drogi? Jego duma, w ostatnich dniach srodze nadszarpnięta domagała się swoich praw. Wyprostował się, a jego dłoń podążyła ku owiniętej wyświechtaną skórą rękojeści obosiecznego miecza. Wśród tłumów zalegających chodniki po obu stronach ulicy zapadła grobowa cisza. Oczy włóczników rozszerzyły się ze zdumienia na widok nieustępliwego młodzieńca. Dotąd przed ich panią wszyscy zawsze usuwali się z drogi. Wystarczył do tego dźwięk werbla, a dla bardziej opornych błysk światła na wyostrzonych grotach włóczni. Jednocześnie strażnicy uświadomili sobie, że nie mają do czynienia z byle pachołkiem, którego można tanimi sztuczkami zmusić do ustąpienia. Zatrzymali się i przyjęli pozycję, z włóczniami wystawionymi ukośnie naprzód. Dobosz maszerował dopóki nie znalazł się pomiędzy dwiema włóczniami. Wówczas jego dłonie z pałkami zawisły w powietrzu, a oczy nerwowo popatrzyły to w jedną, to w drugą stronę. Trzej mężczyźni zablokowali całą ulicę zmuszając resztę orszaku lady Jondry do zatrzymania. Najpierw przystanęli łowcy w kolczugach, za nimi konni i cała reszta, aż do samego końca kolumny. Wyglądało to tak zabawnie, że na ustach Conana zagościł uśmiech. Jak mógł się wpakować w taką kabałę? — Ty, tam — rozległ się ochrypły kobiecy głos. — Ty wielkoludzie z mieczem! — Conan uniósł wzrok, by spojrzeć na Jondrę patrzącą na niego ponad głowami zbrojnych. — Jeżeli potrafisz zmusić do zatrzymania Zurata i Tamala, to być może jesteś również w stanie stawić czoło lwu. Zawsze potrzeba mi mężczyzn, a w Shadizarze niewielu jest takich, którzy prawdziwie zasługują na to miano. Najmuję cię do swojej służby. Wysoki mężczyzna o jastrzębim obliczu, jadący obok niej, otworzył gniewnie usta, lecz uciszyła go energicznym gestem. — Co ty na to? Masz wielkie bary, byłbyś idealnym włócznikiem. Rozległ się gromki śmiech. Conan nie próbował go uciszać, choć nie odrywał wzroku od włóczników ani nie cofał dłoni muskającej rękojeść miecza. — Ale ja już służę — mruknął posępnie — samemu sobie. Tak więc nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć ci, pani, dobrego dnia, nie zamierzam dłużej blokować drogi. — Skłonił się nisko, nie na tyle jednak, by stracić z oczu czubki grotów włóczni, i zszedł na chodnik. Przez chwilę dokoła panowała głęboka cisza, i nagle Lady Jondra zakrzyknęła. — Zurat! Tamal! Naprzód! Junio! Nadaj rytm! Włócznicy wyprostowali się, a dobosz zaczął uderzać pałeczkami w werbel. Po chwili orszak ruszył dalej. Jondra przejechała mimo, wyprężona jak struna, lecz jej oczy niemal mimowolnie odszukały spojrzeniem potężnego Cymmerianina. Jadący obok niej mężczyzna perorował coś zawzięcie, ona jednak zdawała się go nie słuchać. Wtem obok Conana pojawiła się gromadka bosonogich ulicznych łobuziaków w obszarpanych tunikach, które już dawno utraciły naturalne barwy. Przywódczynią grupy była dziewczynka, w wieku wszelako, który nie pozwalał jeszcze domyślać się na pierwszy rzut oka jej płci. Była o pół głowy wyższa od pozostałych. Podeszła do potężnego barbarzyńcy, przyglądając się mijającym go łowcom. Ujrzała psy do polowań na lwy, wielkie warczące brytany w nabijanych kolcami obrożach szarpiące się dziko na grubych, skórzanych smyczach. — Taki pies mógłby odgryźć ci nogę — powiedziała. — Kto nam zapłaci, gdy będziesz konał z grotem włóczni w trzewiach? — Jeśli ją znajdziesz, otrzymasz zapłatę, Laeto — odparł Conan. Ulicą przenoszono właśnie trofea z polowania: skóry lwów i lampartów, wielkie rogi antylop i czaszkę dzikiego bawołu z rogami szerokości i długości męskiego ramienia, dzierżone wysoko w górze, by mogła je podziwiać zebrana dokoła gawiedź. Dziewczyna spojrzała na niego z pogardą. — Nie wyrażam się jasno? Odnaleźliśmy tę dziewkę i domagamy się dwóch sztuk srebra. — Najpierw muszę się upewnić, że to ona. Nie było to pierwsze doniesienie o Tamirze. W jednym przypadku okazało się, że chodziło o kobietę dwakroć starszą od Conana, w drugim o ślepą na jedno oko pomocnicę druciarza. Orszak Jondry minął barbarzyńcę, ze swymi psami gończymi i ciągniętymi przez woły wozami, a tłum, który rozstąpił się by dać mu przejście, ponownie wyległ na ulicę. — Zaprowadź mnie do niej — rzekł Conan. Laeta sarkając ruszyła w głąb ulicy, gromadka zimnookich obszarpańców otaczała ją jak straż przyboczna. Cymmerianin wiedział, że pod tymi łachmanami skrywane były noże, co najmniej jeden, a prawdopodobnie kilka. Dzieci ulicy preferowały ucieczkę, lecz przyparte do muru potrafiły być groźne niczym stado szczurów. Ku zaskoczeniu Conana jęli oddalać się od Pustyni, zapuszczając się tym samym coraz dalej w głąb dzielnicy rzemieślników. Powitał ich brzęk młotów kowali, smród bijący z kadzi farbiarzy i żar od ognia buzującego w niezliczonych piecach. W końcu dziewczyna przystanęła i wskazała na kamienny budynek, gdzie z łańcuchów zwieszał się szyld w kształcie lwa, pomalowany na czerwono, lecz bez zbytniego entuzjazmu, i chyba dość niedawno, gdyż farba nie zdążyła jeszcze zniszczyć się i wyblaknąć. — Tam? — spytał podejrzliwie Conan. Karczmy przyciągały najróżnorodniejsze indywidua całymi stadami, lecz złodziejka nie była raczej mile widzianą osobą wśród farbiarzy, kowali i druciarzy. — Tam — potaknęła Laeta. Przygryzła wargę i westchnęła. — Zaczekamy tu na ciebie, wielkoludzie. Na zapłatę. Conan ze zniecierpliwieniem pokiwał głową i otworzył drzwi karczmy. Oberża „Pod Czerwonym Lwem” wyglądała wewnątrz inaczej niż większość takich przybytków. W nieokreślonej przeszłości musiał tu wybuchnąć pożar, który spustoszył wnętrze lokalu i spowodował zawalenie się parteru do piwnic. Lokalu nigdy już nie odbudowano w pierwotnej postaci. Miast tego wewnątrz budynku wzniesiono rozległy balkon, a izbę kominkową utworzono w dawnej piwnicy. Nawet w najgorętszy, najbardziej słoneczny dzień, w izbie kominkowej karczmy panował przyjemny chłód. Stając przy balustradzie balkonu Conan przepatrzył pospiesznie wnętrze karczmy, usiłując wychwycić wzrokiem smukłą kobiecą postać. Spośród kilku mężczyzn przebywających na balkonie kilku popijało z kufli, inni zaś wykłócali się z nierządnicami o zapłatę za czas spędzony w ich towarzystwie, w pokojach na piętrze. Przy stołach poniżej siedzieli garncarze z ramionami pokrytymi resztkami zaschniętej gliny, kowale w skórzanych fartuchach i czeladnicy w tunikach pstrzących się różnobarwnymi plamami. Wszechobecne nierządnice, w jedwabnych zakrywających mniej więcej tyle samo wdzięków co u ich konkurentek z Pustyni, stąpały miękko między stołami, lecz Cymmerianin zgodnie ze swymi przypuszczeniami nie zdołał dostrzec w izbie innych kobiet. Zadowolony, że Laeta pomyliła się albo zełgała, ruszył w kierunku drzwi. Kątem oka dostrzegł krępego, ogorzałego garncarza z piersiastą nierządnicą gładzącą go po włosach. Garncarz właśnie odwrócił wzrok od swego łupu, by zerknąć z zaciekawieniem w dół, poniżej miejsca gdzie stał Cymmerianin. Inny mężczyzna, który odłożył skórzany fartuch na blat, a rozchichotaną dziewkę nierządną trzymał na kolanach, przerwał pieszczoty, by uczynić to samo. I jeszcze jeden. Conan wychylił się przez barierkę i zobaczył siedzącą poniżej Tamirę, skromnie odzianą w bladoniebieską szatę. Jej twarz lśniła dziewiczą świeżością. Podniosła do ust drewniany kubek. Wypiła, westchnęła, odstawiła kubek na stół do góry dnem, co było sygnałem dla usługujących tu dziewek, że pragnęła ponownego jego napełnienia. Conan uśmiechnął się i wyjął zza pasa płaski nóż do rzucania. Jeden ruch ręki i czarne ostrze drżąc wbiło się w dno kubka. Tamira drgnęła. Jej cała postać znieruchomiała. Chociaż koniuszkami palców lewej ręki bez przerwy bębniła w blat stołu. Uśmiech Cymmerianina przygasł. Mamrocząc pod nosem barbarzyńca jął schodzić po schodach do izby. Zanim dotarł do stołu Tamiry, czarny nóż do rzucania zniknął. Conan zignorował zaniepokojone spojrzenia mężczyzn siedzących w pobliżu. — Kosztujesz mnie osiem sztuk złota — zabrzmiały jego pierwsze słowa. Kąciki ust Tamiry uniosły się w górę. — Tylko tyle? Lady Zayella zapłaciła mi czterdzieści. Conan uchwycił brzeg stołowego blatu z taką siłą, że drewno zaskrzypiało donośnie. — Czterdzieści! Kothyjczyk Zarath zapłaciłby sto! — mruknął pod nosem, i zaraz dodał, zanim zdążyła zapytać, czemu mieli zapłacić mu tylko osiem sztuk złota. — Chcę zamienić z tobą słówko, dziewko! — A ja z tobą — odparowała. — Nie przychodzę do tej spelunki i nie pozwalam się odnaleźć tylko po to, byś mi… — Pozwalasz się odnaleźć! — ryknął. Mężczyzna przy sąsiednim stoliku poderwał się gwałtownie i czym prędzej odszedł. — Oczywiście — zapewniła. Wydawała się spokojna, ale znów bębniła palcami po stole. — Czyż mogło mi umknąć, że wszyscy żebracy i spora rzesza shadizarskich dziwek wypytuje o mnie po całym mieście? — Sądzisz, że cię zapomniałem? — mruknął sarkastycznie. Ciągnęła dalej, jakby w ogóle się nie odezwał. — Dobrze, powiem jak było. Zwróciłeś na siebie uwagę moich… moich stryjów. Nie spodobało im się, że szuka mnie jakiś nieznajomy. Sprowadziłam cię tutaj, z dala od Pustyni, w nadziei, że nie dowiedzą się o naszym spotkaniu. Prosisz się, by ktoś poderżnął ci gardło, Cymmerianinie. A to, choć nie potrafię powiedzieć czemu, nie przypadłoby mi chyba do gustu. Conan spojrzał na nią bez słowa, aż pod wpływem jego wzroku jej wielkie ciemne oczy zamrugały nerwowo. Coraz szybciej bębniła palcami w stół. — A więc wiesz skąd pochodzę. — Ty głupcze, staram się ocalić ci życie. — Twoi stryjowie cię pilnują? — Zapytał nagle. — Czuwają nad tobą? Strzegą cię? — Jeżeli nie zostawisz mnie w spokoju, przekonasz się, jak się mną opiekują. Czemu się uśmiechasz? — Bo teraz wiem już, że będę twoim pierwszym mężczyzną. — Mówił te słowa spokojnym tonem, lecz mięśnie całego ciała napięły mu się nerwowo. Usta Tamiry poruszyły się bezgłośnie, a jej policzki nagle pokraśniały, ale zaraz spomiędzy jej warg dobył się przeciągły wrzask, a w dłoni pojawił się czarny nożyk do miotania. Conan rzucił się z ławy na klepisko, a dłoń dziewczyny śmignęła do przodu. Z tyłu jakiś czeladnik jęknął z bólu i spojrzał z niedowierzaniem na czubek swego nosa, bo płynąca z niego krew jęła tworzyć nowe plamy na pobrudzonym farbą przedzie tuniki. Conan powoli się podniósł. Tamira bezsilnie wygrażała mu pięściami. Przynajmniej nie ma przy sobie więcej noży, pomyślał. Gdyby było inaczej, użyłaby ich. — Ale będziesz mnie musiała poprosić — powiedział jakby nic się nie wydarzyło. — Twoja prośba zrekompensuje te osiem sztuk złota, które mi ukradłaś. — Niech cię Erlik pochłonie! — wykrztusiła. — Niechaj Mitra pożre twą duszę! I pomyśleć, że się martwiłam… pomyśleć, że… jesteś wszak tylko tępym, muskularnym osłem! Mam nadzieję, że moi stryjkowie cię dopadną! Mam nadzieję, że Straż Miejska zatknie twoją głowę na włóczni. Mam nadzieję… mam nadzieję… och! — Od stóp do głów dygotała z wściekłości. — Nie mogę już doczekać się naszego pierwszego pocałunku — rzekł Conan i uchylił się gdy cisnęła w jego głowę drewnianym kubkiem. Odwracając się od pałającej z wściekłości, miotającej się bezsilnie dziewczyny, wspiął się po schodach na górę i opuścił karczmę. Kiedy za jego plecami zamknęły się drzwi, jego spokój i nonszalancja nagle prysły. Rozejrzał się dokoła, wypatrując Laety i uśmiechnął się, gdy zjawiła się przy nim, wyciągając rękę. Zanim zdążyła poprosić o zapłatę wyłuskał z sakiewki i podał jej dwie srebrne monety. — Dostaniesz więcej — obiecał. — Chcę wiedzieć, gdzie bywa i z kim się widuje. Zapłata, jedna sztuka srebra co dziesięć dni, dla ciebie i druga dla twojej gromady. Stwierdził, że złoto od Baratsesą rozpływało się w błyskawicznym tempie, ale przy odrobinie szczęścia powinno mu go wystarczyć. Laeta z rozdziawionymi szeroko ustami pokiwała tylko głową bez słowa. Conan uśmiechnął się z zadowoleniem. Przygwoździł Tamirę. Po jego występie musiała uważać go za bufona pragnącego ocalić swą dumę za cenę jej dziewictwa. Wątpił, czy zorientuje się, że dała mu niezbędne wskazówki, których pragnął. Mało brakowało, a wyznałaby, że wchodził jej w paradę. Planowała kradzież i nie chciała, by cokolwiek zniweczyło jej plany. Tym razem jednak to on dotrze na miejsce pierwszy, a ona zastanie tylko puste podstawy. IV Ma w sobie wiele zamorańskiej wyniosłości — skonstatowała lady Jondra przechadzając się po pałacowym ogrodzie. Ubolewała, że ostatnia z Peraszanidów jest kobietą. Podwijając ostrożnie jedwabny, cynobrowy rękaw szaty zanurzyła palce w roziskrzonych wodach fontanny okolonej szarym, pożyłkowanym murkiem z marmuru. Kątem oka obserwowała stojącego obok mężczyznę. Jego przystojna twarz o ciemnych oczach promieniała pewnością siebie. Ciężki, złoty łańcuch, którego każde ogniwo nosiło znak pieczęci rodowej, opadał na fałdy cytrynowej tuniki. Lord Amaranides nie ubolewał bynajmniej nad jej kobiecością. To oznaczało, że w jej wianie znajdzie się całe bogactwo Peraszanidów. Oczywiście jeżeli zdobędzie jej rękę. — Przejdźmy się, Amo — powiedziała i uśmiechnęła się widząc grymas, z jakim przyjął nadane mu zdrobnienie. Wiedziała, że uznał, iż uśmiech ten przeznaczony był dla niego. Niepodobna, aby przyjął jakąkolwiek inną możliwość. — Ogród jest cudowny — powiedział. — Lecz nie tak cudowny jak ty. Miast przyjąć zaoferowane jej ramię, wysforowała się przed niego, i dziarsko pomaszerowała wyłożonym płytami chodnikiem zmuszając go, by przyspieszył, jeśli chciał się z nią zrównać. W końcu będzie musiała wyjść za mąż. Myśl o ślubie wywoływała u niej westchnienie żalu, niemniej poczucie obowiązku dokona tego, czego nie potrafił zdziałać legion konkurentów. Nie mogła pozwolić, by ród Peraszanidów zakończył się na niej. Ponownie westchnęła. — Czemu jesteś smutna, moja droga? — szepnął jej do ucha Amaranides. — Pozwól mi posmakować twych słodkich warg, a miodopłynny pocałunek w mig przepędzi wszelką melancholię. Zwinnie uniknęła jego pocałunku, nie czyniąc jednak żadnych innych posunięć. W przeciwieństwie do większości szlachetnie urodzonych Zamoranek pozwalała niektórym mężczyznom skraść sobie pocałunek, i ale nic więcej. Niemniej jednak, choć nie była w stanie powstrzymać się by czasami upuszczać nieco pary z napuszonego paniczyka, nie mogła pozbyć się go całkowicie. Przynajmniej jest słusznego wzrostu, skonstatowała. Nigdy nie zastanawiała się, dlaczego była wyższa niż większość zamorańskich mężczyzn, aczkolwiek już dawno temu postanowiła, że jej mąż musi być od niej wyższy. W duchu jęła kreślić portret wymarzonego mężczyzny. Naturalnie musi pochodzić z arystokratycznego rodu, być doskonałym jeźdźcem, łucznikiem i myśliwym. A fizycznie? Wyższy od Amaranidesa niemal o głowę. Dużo potężniejszy w barach, z rozbudowaną, muskularną klatką piersiową. Amaranides jest przystojny, to fakt, lecz jej mąż musi być nie tylko przystojny, lecz również bardzo męski. A jego oczy… Wtem gwałtownie wstrzymała oddech, bo rozpoznała mężczyznę ze swych wyobrażeń. Chociaż w myślach przyodziała go w strój zamorańskiego szlachcica, był to z pewnością niebieskooki łazęga i awanturnik, który zakłócił jej powrót z polowania. Poczuła, że jej twarz nabiega purpurą. Błękitne oczy! Barbarzyńca! Jej oczy rozbłysły, jakby zapłonęły w nich małe dymnoszare ogniska. Coś podobnego, że też w ogóle, nawet nieświadomie, mogła pomyśleć o kimś takim! Na Mitrę! Jak mogła wyobrazić sobie, iż ktoś taki ją dotyka! Co gorsza, uczyniła to zgoła nieświadomie! — …A podczas ostatniego polowania — mówił Amaranides — zabiłem zaiste wspaniałego lamparta. Śmiem twierdzić, że nigdy nie upolowałaś równie pięknego zwierzęcia. Będzie dla mnie prawdziwą przyjemnością nauczyć cię nieco bardziej wyrafinowanych technik łowieckich, moja mała ślicznotko. Bo wiesz… Jondra zgrzytnęła zębami, podczas gdy niezrażony szlachcic plótł dalej swoje. Cóż, to myśliwy, a do tego pochodzi z arystokratycznego rodu. Nawet jeśli jest głupcem, a w tym akurat względzie nie miała najmniejszych wątpliwości, tym łatwiej będzie nim manipulować. — Wiem po co przyszedłeś, Amo — powiedziała. — …Pazury miał wielkie, jak… — przerwał nagle i zamrugał powiekami. — Wiesz? Nie była w stanie ukryć zniecierpliwienia. — Chcesz mnie za żonę, czyż nie? Chodź. — Żwawym krokiem ruszyła przez ogród w kierunku łuczniczego pagórka. Amaranides zawahał się, ale zaraz pobiegł za nią. — Nawet nie wiesz jaki jestem szczęśliwy, najdroższa. Kochanie? Jondro? Gdzie jesteś… ach! Gdy spróbował ją objąć, Jondra odepchnęła go, pomagając sobie łukiem wyjętym ze złoconego stojaka ustawionego na murawie. Spokojnie nałożyła na lewe przedramię skórzany ochraniacz, na stojaku zaś pozostał drugi łuk, ochraniacz i dwa czarno lakierowane kołczany pełne pierzastych strzał. — Musisz mi… dorównać — powiedziała wskazując niewielką okrągłą tarczę z grubo plecionej trzciny, zawieszoną u samej góry szerokiego drewnianego krzyżaka, trzykrotnie wyższego od człowieka i odległego od nich o sto kroków. Chciała powiedzieć, że musi ją pokonać, ale nie potrafiła się na to zdobyć. Właściwie nie wierzyła by jakikolwiek mężczyzna mógł ją pokonać czy to w jeździe konnej, czy strzelaniu z łuku. — Nie mogę poślubić mężczyzny, który jest gorszym łucznikiem ode mnie. Amaranides zlustrował cel i z filuternym uśmieszkiem zdjął łuk ze stojaka. — Czemu tak wysoko? Nieważne. Jestem gotów się założyć, że cię pokonam. — To rzekłszy wybuchnął śmiechem, dziwnie ochrypłym i rżącym, nie pasującym do jego przystojnych rysów. — Wygrałem wiele zawodów, zdobyłem mnóstwo nagród, ale ty będziesz najcenniejszą z nich. Jondra zacisnęła mocno zęby. Podkasała rękawy szaty, nałożyła strzałę na cięciwę i zawołała — Mineusie! Łysiejący mężczyzna w krótkiej białej tunice służącego wyłonił się zza krzaków w pobliżu celu i pociągnął za linę przymocowaną w pobliżu krzyżaka. Natychmiast tarcza, niewiele większa od ludzkiej głowy, zaczęła opuszczać się ukośnie i po chwili jęła kołysać się z boku na bok na długim drewnianym ramieniu, do którego była przymocowana. Wszystko wskazywało na to, że wahadłowe ruchy tarczy zwiększą jeszcze tempo w miarę jej przybliżania się do ziemi. Jondra nie uniosła łuku, dopóki cel nie znalazł się w połowie pierwszego poziomego wychylenia. Wtedy to jednym ruchem uniosła łuk, napięła cięciwę i zwolniła ją. Strzała z głuchym trzaskiem dosięgła celu, nie spowalniając go jednak ani trochę. Zanim pierwsza strzała wbiła się w tarczę, powietrze przecinała już druga, a trzecia podążała w ślad za nią. Kiedy trzcinowy cel dosięgnął ziemi, Jondra opuściła łuk z nałożoną na cięciwę, lecz nie wykorzystaną kolejną strzałą. Już siódmą. Sześć poprzednich zdobiło powierzchnię tarczy. — Te długie rękawy trochę mi przeszkadzają — rzekła z niechęcią. — Ty w swojej tunice możesz posłać w tarczę więcej niż sześć strzał. Pozwól, że przebiorę się w swój strój do łowów… cóż to Amo, coś ci dolega? Amaranides trzymał łuk w bezwładnie opuszczonej, zwiotczałej dłoni. Blady, z rozdziawionymi ustami, wpatrywał się wybałuszonymi oczami w okrągły cel. Gdy odwrócił się do kobiety, bladość na jego policzkach zastąpiły silne czerwone rumieńce. Usta wykrzywiały mu się dziwnie, gdy wyrzucał z siebie te słowa: — Słyszałem, że pokonywanie mężczyzn sprawia ci niewysłowioną przyjemność, lecz wyjawić mi gotowość do zamążpójścia, by zwabić mnie tutaj… po to? — To rzekłszy cisnął łukiem w stronę najeżonej strzałami tarczy. — Jakich brythuńskich czarów używasz, by nadać chyżości swoim strzałom? Jej dłonie zadrżały z wściekłości, gdy uniosła łuk i odciągnęła cięciwę z siódmą strzałą aż do policzka, niemniej zdołała nad sobą zapanować. — Idź precz! — rzuciła groźnie. Sposępniały szlachcic z wciąż rozdziawionymi ustami wpatrywał się oszołomiony w wycelowaną w siebie strzałę. Wtem odwrócił się na pięcie i przygarbiony popędził co sił w nogach, klucząc i lawirując, jak gdyby jednocześnie próbował unikać strzały i przygotowywał się wewnętrznie na jej uderzenie. Jondra celowała w niego przez cały czas, mimo iż biegł zakosami, i nie opuściła łuku dopóki nie zniknął w gęstwinie krzewów. Dopiero wtedy powoli wypuściła oddech i równie wolno zwolniła cięciwę. Myśli, które od siebie odegnała, zalały jej umysł przepotężną, nieodpartą falą. Lord Karentides, jej ojciec, był generałem Armii Zamorańskiej i ostatnim dziedzicem pradawnego rodu. Prowadząc kampanię na granicy Brythunii wybrał spośród jeńców kobietę, wysoką, szeroką Camardikę, która mówiła o sobie, że jest czarodziejką. Nikt nie widziałby w tym nic dziwnego, gdyż zamorańscy żołnierze często zabawiali się z brythuńskimi brankami, i brythuńskich niewolnic było w Zamorze co niemiara. Karentides wszelako poślubił swoją brankę. Poślubił ją i pogodził się z faktem, że zostanie przez wszystkich odrzucony. Jondra pamiętała jego ciało… i tej kobiety, wystawione na widok publiczny po tym, jak zaraza zdziesiątkowała miasto, nie szczędząc ni szlachcica, ni żebraka. Została wychowana i wykształcona jak przystało na dziedziczkę wielkiej fortuny, którą była. Strzeżono jej pilnie, w jej żyłach płynęła bowiem szlachetna krew starego rodu. Mimo to była napiętnowana, przede wszystkim wzrostem i barwą oczu, co wywoływało tu i ówdzie nieprzychylne komentarze. Szlachcianka półkrwi. Dzikuska. Brythunijka. Słuchała takich docinków dopóki nie nabrała wprawy w posługiwaniu się łukiem. Później jej wybuchowy temperament, zadziorność i popędliwość uciszyły nawet złośliwe docinki, które dotąd wypowiadano w jej obecności. Była lady Jondra z rodu Peraszanidów, córką lorda generała Karentidesa, pretendentką do tronu króla Tiridatesa i biada wszystkim, którzy ośmieliliby się mieć o niej inną opinię. — Nie trafiłby nawet raz, pani — rozległ się tuż obok niej cichy głos. Jondra spojrzała na łysiejącego sługę. Na jego pomarszczonym obliczu malowało się zatroskanie. — Nie tobie o tym wyrokować, Mineusie — powiedziała, ale jej słowa nie zabrzmiały jak reprymenda. Mineus skłonił się kornie. — Jak sobie życzysz, pani. Pozwól, bym cię poinformował, pani, że przybyła dziewczyna przysłana przez lady Roksanę. Poleciłem jej zaczekać w drugiej poczekalni, ale mogę ją odesłać, jeśli taka jest twoja wola, pani. — Skoro nie zamierzam wychodzić za mąż — powiedziała, odstawiając łuk na stojak — nie będę jej chyba potrzebować. Posadzka w drugiej poczekalni była wyłożona arabeskową złoto–zieloną mozaiką. Stała na niej niska, szczupła dziewczyna w krótkiej, granatowej tunice. Barwę tę Jondra wybrała dla swoich dziewek służebnych. Ciemne włosy, splecione w prosty warkocz, sięgały jej prawie do połowy pleców. Gdy Jondra weszła do komnaty, opuściła wzrok. Na hebanowym, wykładanym kością słoniową stole znajdowały się dwie woskowe tabliczki związane jedwabnymi sznurkami, miękkimi stronami do wewnątrz. Jondra starannie zbadała woskowe pieczęcie na sznurkach. Wiadomo było, że poza szlachtą i kupcami mało kto potrafił czytać, ale służba już od dawna walczyła o zmianę swego statusu. Pieczęcie wydawały się nie naruszone. Przecięłą sznurki i zaczęła czytać. — Dlaczego pragniesz zrezygnować ze służby u lady Roksany? — zapytała. — Lyana? Tak masz na mię? — Tak, pani — odparła dziewczyna nie unosząc wzroku. — Pragnę zostać pokojówką. Pracowałam w kuchni u lady Roksany, ale szkoliły mnie jej pokojówki. Nie ma tam miejsca dla jeszcze jednej służki. Lady Roksana wyjawiła mi wszelako, że ty szukasz dziewki do wszelkich posług. Jondra zmarszczyła brwi. Czy ta dziewucha nie ma nawet odrobiny charakteru, by spojrzeć jej w oczy? Brak ducha u ludzi, psów i służących mierził ją i napawał o.brzydzeniem. — Potrzeba mi kogoś do służby podczas polowań. Ostatnie dwie służące stwierdziły, że moje wymagania są zbyt wielkie. Czy wydaje ci się, że pragnienie pracy jako pokojówka przetrwa żar, piasek i roje much? — Tak, pani. Jondra powoli obeszła dziewczynę dokoła, przyglądając się jej ze wszystkich stron. Wyglądała dość solidnie, by zdzierżyć trudy pobytu w myśliwskim obozowisku. Koniuszkami palców ujęła podbródek dziewczyny i uniósła jej głowę. — Śliczna — rzekła i wydało. Się jej, że do.strzega błysk w głębokich, wielkich, ciemnych oczach. Może jednak nie była tak do końca pozbawiona ducha. — Nie chcę stracić dobrego polowania tylko dlatego, że włócznicy nie będą mogli oderwać od ciebie wzroku. Wolałabym, żebyś nie obdarzała żadnego z nich przymilnym uśmiechem lub spojrzeniem. — Jondra uśmiechnęła się. Tym razem bez wątpienia dostrzegła iskierkę gniewu. — Chcę być pokojówką pani — powiedziała spięta nieco dziewczyna. — Oczywiście — mruknęła obojętnie Jondra. Pokojówki były w rzeczywistości służącymi, choć sądziły, że zmiana określenia wpłynie na stosunki z ich chlebodawczyniami. — Dziwię się, że lady Roksana pozwoliła ci odejść, zważywszy na to, jak bardzo cię wychwala. Postukała paznokciem w woskową tabliczkę. W swoim czasie przekonam się, czy zasłużyłaś na te pochwały. Tak czy inaczej wiedz, że nie zezwolę ci na najdrobniejsze nawet nieposłuszeństwo, łgarstwo, kradzież czy lenistwo. Nie bijam swych sług tak często, jak inne szlachcianki, ale pamiętaj, że w tej okolicy przestępcom zdziera się skórę pasami. Patrzyła jak iskierki w o.czach dziewczyny gasną, a wraz ze zrozumieniem jej słów pojawia się w nich wyraz głębokiej gorliwości. — O pani, przysięgam że będę ci służyć tak, jak powinno się służyć wielkiej pani. Jondra pokiwała głową. — Mineusie, pokaż jej pomieszczenia dla służby. I zawołaj Arvaneusa. — Jak każesz, pani. Gdy ucichły odgłosy stóp Mineusa i dziewczyny, Jondra natychmiast skoncentrowała uwagę na czymś innym. Ponownie położyła tabliczki na hebanowym stole, po czym podeszła do wysokiej, wąskiej komódki z ozdobnie rzeźbionego palisandru. Otworzyła drzwiczki, za którymi znajdowały się półki zasłane pergaminowymi zwojami, wszystkie bez wyjątku opasane barwnymi wstążkami. Pospiesznie jęła przerzucać blade zwoje. Incydent z Amaranidesem zmusił ją do podjęcia decyzji. Same tylko plotki o jej pochodzeniu stanowiły dostateczny powód, by położyć kres rozmyślaniom o małżeństwie. Miast tego… Amaranides powiedział, że lubi zwyciężać mężczyzn. Cóż mogła poradzić na to, że mężczyźni, zaślepieni dumą, nie potrafią pogodzić się z faktem, iż jest od nich lepsza czy to w łucznictwie, w łowach, czy też w jeździectwie? Teraz natomiast pokona ich we właściwy sposób. Uczyni to, czego nikt z nich nie miał odwagi dokonać, lub do czego brakło im umiejętności. Rozsupłała wstążkę i rozwinąwszy zwój odnalazła fragment, którego szukała. „Powiadają, pani, że bestia ta pokryta jest łuskami niby wąż, lecz porusza się na czterech łapach. Pomijając pewne przeinaczenia i ubarwienia, niewątpliwie wynikłe z głębokiego strachu, mogę śmiało dowieść, że morduje ona i pożera pospołu ludzi oraz bydło. Zda się, iż bestia owa zamieszkuje w górach Kezankiańskich w pobliżu granicy między Brythunią a Zamorą. Zważywszy na niespokojne nastroje wśród tamtejszych plemion nie sądzę…” Zmięła pergamin w dłoniach. Przywiezie stamtąd trofeum jedyne w swo.im rodzaju, skórę tej niezwykłej bestii. Niechaj mężczyźni pokroju Amaranidesa spróbują powiedzieć, że potrafiliby jej dorównać. Zobaczymy czy znajdzie się choć jeden śmiałek. A jeżeli tak, niech spróbuje szczęścia. Tamira po.dążała za Mineusem przez pałacowe korytarze, niemal nie słuchając, gdy wyjaśniał jej zakres obowiązków, bądź zamieniał kilka słów z innymi służącymi. Aż do ostatniej chwili nie była pewna, czy jej plan zadziała, mimo długich i żmudnych przygotowań. Otrzymała od Zayelli czterdzieści sztuk złota i wydała tę fortunę, by móc zrealizować swój plan. Większość trafiła do kieszeni szambelana Roksany, dzięki któremu miała dostęp do prywatnej pieczęci szlachcianki. Wiedziała, że nikt nie sprawdzi jej referencji, gdyż lady Roksana poprzedniego dnia wyjechała z miasta. Tamira uśmiechnęła się promiennie. Za dzień lub dwa zdobędzie bajeczny naszyjnik i diadem Jondry. — Uważaj, dziewczyno — rzekł ze zniecierpliwieniem Mineus. — Musisz to wiedzieć, by pomóc w przygotowaniach do kolejnych łowów lady Jondry. Tamira zamrugała. — Polowanie? Ale ona właśnie wróciła z polowania. — Niewątpliwie wyruszycie, gdy tylko zostanie zebrany niezbędny prowiant. Ogarnęła ją panika. Nie zamierzała brać udziału w żadnym organizowanym przez Jondrę przedsięwzięciu. Nie było sensu pocić się w cuchnącym namiocie, podczas gdy klejnoty pozostaną w Shadizarze. Naturalnie mogły zaczekać tu, aż do jej powrotu. Ale w tym czasie do miasta mogła powrócić także lady Roksana. — Ja… ja… muszę zająć się moimi rzeczami — wykrztusiła. — Zostawiłam je w pałacu lady Roksany. I moją ulubioną spinkę. Muszę je zabrać… Mineus nie pozwolił jej dokończyć. — Najpierw zajmiesz się przygotowaniem do wyprawy łowieckiej. Nie tylko masz dopilnować, by spakowano stroje i klejnoty pani, lecz również jej perfumy, mydła, olejki do kąpieli… — Czy… czy pani zabiera na polowanie swoje klejnoty? — Tak, panienko. A teraz słuchaj uważnie. Róże i pudry lady Jondry… — Masz zapewne na myśli kilka brosz i bransolet — rzekła z naciskiem w głosie Tamira. Starzec potarł łysy placek na czerepie i westchnął. — Nic z takich rzeczy, dziewczyno. Pani ma zwyczaj wieczerzać w swych najwytworniejszych strojach i wkłada swe najcenniejsze precjoza. Widzę jednak, że jesteś nieco rozkojarzona, przeto dopilnuję, abyś należycie wypełniła swe obowiązki. Przez resztę poranka i popołudnia Tamira wykonywała jedną po drugiej kolejne prace, stale pod okiem czujnego Mineusa. Składała, nierzadko po trzykroć, jedwabne i koronkowe stroje Jondry, nim Mineus uznał jej wysiłki za satysfakcjonujące, po czym układała je w wiklinowych koszach. Rzadkie pachnidła z Vendhii, pudry z odległego Kitaju, róże z Sultanapuru, drogie olejki i maści z najróżniejszych zakątków świata, wszystkie owinięte w miękki materiał i zapakowane, podczas gdy łysiejący starszy mężczyzna przez cały czas czuwał w pobliżu upominając, że z każdym słoikiem i buteleczką winna obchodzić się jak z niemowlęciem. Wreszcie, uginając się pod ciężarem koszy, wraz z drugą służącą przeniosły je do stajni, gdzie rankiem miano objuczyć nimi zwierzęta. Podczas każdej z wizyt w komnatach Jondry na widok kufrów do przewożenia biżuterii — żelaznych skrzyń o grubych ściankach — aż ciekła jej ślinka. Stały tak kusząco pod ścianami obwieszonymi gobelinami. Były na razie puste, kosztowności znajdą się w nich przed samym wyjazdem, właściwie w ostatniej chwili. Niemniej klejnoty będą jej jednak towarzyszyć. Nie potrafiła stłumić uśmiechu, cisnącego się jej na usta. Obolała po wysiłku, do jakiego nie nawykła, Tamira zorientowała się, że Mineus doprowadził ją do tylnego wyjścia z pałacu. — Zabierz swoje rzeczy — powiedział. — I szybko wracaj. Czeka cię jeszcze huk roboty. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, została wypchnięta na zewnątrz. Drzwi zatrzasnęły się. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w pomalowane na czerwono drewno. Zapomniała o rzeczach, których jakoby nie wzięła ze sobą, o wybiegu, który podsunął jej ogarnięty paniką umysł. Wedle oryginalnego planu miała pozostać w pałacu Jondry dopóki diadem i naszyjnik nie znajdą się w jej posiadaniu. Dzięki temu Conan nigdy nie odkryłby, co zamierzała. Potężny barbarzyńca wydawał się zawzięty… Dopiero teraz uświadomiła sobie, że znalazła się poza pałacem i obróciła się na pięcie by zlustrować wąską uliczkę. Pod murem przycupnęli wyraźnie strapieni kezankiańscy górale w barwnych turbanach; kilkoro odzianych w łachmany dzieci ulicy beztrosko bawiło się w berka. W zasięgu wzroku nie było ani jednego żebraka czy nierządnicy. Jej stryjowie z pewnością zaopatrzą ją w zawiniątko, które zadowoli Mineusa. Bacznie wypatrując licznych szpiegów Conana ruszyła w głąb ulicy. Góral odprowadził ją tęsknym, pożądliwym spojrzeniem, po czym bez zbytniego zapału znów zajął się obserwowaniem pałacu. V Przy narożnym stoliku w izbie kominkowej karczmy Abuletesa Conan podniósł do ust skórzany bukłak na wpół wypełniony tanim kothyańskim winem. Semiramis odziana tylko w łańcuszek z monet z dwoma paseczkami cienkiego szkarłatnego jedwabiu siedziała na kolanach turańskiego fałszerza pod przeciwległą ścianą, lecz nie ona była przyczyną posępnej miny Cymmerianina. To, co pozostało z kilku sztuk złota od Baratsesa, przepadło poprzedniego wieczora, podczas gry w kości. Błądząc myślami wokół Tamiry zastanawiał się, jak mógłby podreperować swoje finanse. Co gorsza, wciąż nie otrzymał żadnych informacji od Laety. Minął wprawdzie dopiero jeden dzień odkąd zlecił dziecku ulicy obserwację Tamiry, niemniej był pewien, zupełnie jakby ciemnooka złodziejka sama mu to wyznała, że wprawiła już w ruch poszczególne trybiki machiny swojego kolejnego skoku. A przecież przysiągł sobie, że tym razem to on wywiedzie ją w pole. Tyle tylko, że wciąż nie miał żadnych informacji. Krzywiąc się wypił resztkę wina. Kiedy odłożył skórzany bukłak na stół, stanął przed nim wysoki, kościsty mężczyzna. Był szczelnie otulony czarnym khaurańskim płaszczem ze złotą lamówką, jakby pragnął ukryć swoją tożsamość. — Czego chcesz, Baratsesie? — burknął Conan. — Zatrzymałem dwie sztuki złota za swoją próbę, ty natomiast powinieneś być wdzięczny, że tak tanio cię to kosztuje. — Masz pokój w tej… spelunce? — Ciemne oczy kupca korzennego zlustrowały wnętrze podejrzanego lokalu, jakby mężczyzna spodziewał się, że lada chwila ktoś może wbić mu nóż w plecy. — Wolałbym porozmawiać z tobą na osobności. Conan pokręcił głową z niedowierzaniem. Ten głupiec ubrał się co prawda skromnie, lecz i tak na pierwszy rzut oka widać było, że nie należy do mieszkańców Pustyni. Z całą pewnością już zwrócił na siebie uwagę i za najbliższym rogiem na jego wyjście z karczmy oczekiwał co najmniej jeden, lub nawet cała banda rzezimieszków. Kupiec wszelako lękał się napaści właśnie tu, w miejscu gdzie był względnie bezpieczny. — Chodź — burknął Conan i poprowadził go do skrzypiących drewnianych schodów po drugiej stronie izby. Jego pokój był prostą izdebką o ścianach z nieheblowanych desek, z wąskim okienkiem, przez które mimo zamkniętej okiennicy napływał z pobliskiej alejki nieprzyjemny fetor. Wystrój pomieszczenia stanowiły szerokie, niskie łóżko, koślawy stolik z jedną nogą krótszą i pojedynczy zydel. Kilka rzeczy osobistych Conana, z wyjątkiem szerokiego, prostego, obosiecznego miecza, który zawsze miał z sobą, wisiało na kołkach na ścianie. Baratses zlustrował wnętrze izby pogardliwym spojrzeniem, a Cymmerianin zjeżył się: — Nie stać mnie na pałac. Dobrze. Do rzeczy. Co cię tu sprowadza? Trzeba ukraść coś jeszcze? Tym razem zapłać uczciwą cenę, albo znajdę sobie innego zleceniodawcę. — Nie wypełniłeś jak dotąd ostatniego zlecenia, Cymmerianinie. — Mimo zamkniętych drzwi, kupiec wciąż był opatulony płaszczem. — Mam tu resztę twojego złota, ale gdzie jest mój puchar? Wiem, że Samarides już go nie posiada. — Ja również nie — odparł ze smutkiem Cymmerianin. — Ktoś mnie uprzedził. — Zawahał się, lecz nie mógł oprzeć się wrażeniu, że za dwie sztuki złota kupcowi należało się jakieś wyjaśnienie. — Słyszałem, że puchar ma obecnie lady Zayella. — Rozumiem, że zaproponowała ci większą zapłatę niż ja — mruknął Baratses. — Słyszałem o twym osobliwym pojęciu honoru, ale widzę, że się omyliłem. Błękitne oczy barbarzyńcy stały się zimne niczym kryształki lodu. — Nie nazywaj mnie kłamcą, kupcze. Kto inny zabrał puchar. — Mała ta izba — rzekł Baratses. — Gorąco mi się zrobiło. Zdjął płaszcz z ramion i zawinął nim w powietrzu. Instynkt ostrzegł Conana przed niebezpieczeństwem. Kiedy płaszcz przeciął ze świstem powietrze, wielka dłoń zacisnęła się i nadgarstku Baratsesa nie pozwalając kupcowi wydobyć z pochwy karpaszańskiego sztyletu o czarnym ostrzu. — Głupcze! — ryknął. Po ciosem pięści barbarzyńcy z ust kupca posypały się zęby i trysnę krew. Sztylet wypadł z pozbawionych czucia palców i znalazł się i podłodze na chwilę przed samym Baratsesem. Wielki Cymmerianin z marsową miną spojrzał na leżącego przed nim nieprzytomnego mężczyznę. W pochwie na przedramieniu kupiec nosił krótki sztylet o czarnym ostrzu. Conan pochylił się, odpiął skórzaną opaskę i cisnął ją, wraz ze sztyletem na leżący opodal płaszcz. — Ten zamach na moje życie — burknął gniewnie — będzie cię słono kosztował; niewątpliwie należy mi się całe złoto, które tu dziś przyniosłeś. Odpiąwszy od pasa kupca skórzany mieszek, Conan opróżnił jego zawartość na dłoń. W sakiewce nie było złotych monet, tylko srebro i miedziaki. Przeliczył je i skrzywił się. Raptem równowartość jednej sztuki złota i trzy miedziaki ponadto. Najwyraźniej tak czy inaczej miał umrzeć, niezależnie czy zdobył puchar, czy też nie. Wsypawszy monety z powrotem do sakiewki rzucił ją na płaszcz obok sztyletu. Na podłodze Baratses jęknął i poruszył się. Zaciskając palce na tunice kupca Conan podniósł go do pionu i potrząsnął nim energicznie, aż tamten otworzył oczy. Baratses jęknął gardłowo, gdy musnął językiem pieńki potrzaskanych zębów. — Nie mam pucharu — rzekł posępnie Cymmerianin. Bez wysiłku i podźwignął kupca w górę, aż jego nogi zadyndały bezradnie w powietrzu. — Nawet go nie widziałem. — Postąpił krok do przodu i pchnął Baratsesa tak, że ten plecami otworzył na oścież okiennicę. Mężczyzna z okrwawioną twarzą zawisł nad alejką, w odległości wyciągniętej ręki od okna. — A jeżeli jeszcze cię kiedyś zobaczę, wybiję ci pozostałe zęby co do jednego. — Conan rozwarł palce. Przeciągły jęk Baratsesa urwał się, gdy kupiec wylądował z głuchym plaśnięciem w stercie błocka przemieszanego z odchodami zwierząt i wylewaną przez okna zawartością nocników. Chudy pies spłoszył się i zaczął gniewnie ujadać. Baratses wstał rozejrzał się niepewnie dokoła i ślizgając się niemal co krok, zerwał się niepewnie do biegu. — Mordują! — zawołał. — Mordują! Conan westchnął, patrząc jak kupiec znika w głębi uliczki. W Pustyni wrzaski Baratsesa nie wywołają spodziewanego odzewu, lecz kiedy tylko kupiec opuści ten specyficzny labirynt alejek, ulic i zaułków, Straż Miejska rychło zjawi się na jego wezwanie. I z uwagą wysłucha opowieści szacownego mieszczanina. Może trzeba było poderżnąć mu gardło, ale takie rozwiązanie nie leżało w naturze Conana. Będzie musiał opuścić miasto na jakiś czas, póki sprawa nie przycichnie. Pięścią, którą wybił Baratsesowi zęby, rąbnął z całej siły we framugę. A zanim tu wróci, Tamira z pewnością zrealizuje już swój złodziejski plan. Kto wie czy kiedykolwiek dowie się, co było jej celem, a co dopiero mówić o upokorzeniu dziewczyny. Pospiesznie przygotował się do opuszczenia Shadizaru. Przerzucił do swojej sakiewki zawartość mieszka Baratsesa. Przypiął do lewego przedramienia pochwę z czarnym sztyletem, po czym narzucił na ramiona obszerny, czarny płaszcz kupca. Na jego potężnych barach nie prezentował się zbyt okazale, niemniej był dziesięć razy lepszy od starej opończy. Zmarszczył brwi, gdy poczuł na piersi jakieś zgrubienie i sięgnął pod połę płaszcza. Od wewnątrz zaszyta była w niej niewielka sakiewka. Wyjął z niej małe srebrne puzderko z wiekiem inkrustowanym błękitnymi klejnotami. Ocenił je wprawnym okiem złodzieja na pośledniejszego gatunku szafiry. Uniósł wieczko i jego usta wykrzywiły się w pogardliwym grymasie na widok znajdującego się w puzderku zielonkawego proszku. Najwyraźniej Baratses lubił śnić na zawołanie. Zawartość tego pudełeczka mogła przynieść barbarzyńcy dziesięć sztuk złota. Odwrócił pudełko do góry dnem i postukał w nie nasadą dłoni, by upewnić się, że cała plugawa zawartość wysypała się na podłogę. Nie handlował proszkami przynoszącymi złudne marzenia. Pospiesznie przejrzał resztę swoich rzeczy. Nie miał niczego co byłoby warte zabrania, nic co musiałby pakować do tobołka. Blisko dwa lata parał się złodziejstwem, a cały swój dobytek zawierał w małej sakiewce. Głupcy w rodzaju Baratsesa potrafili wydać na otępiające proszki przynoszące zwodnicze sny więcej niż on zyskał przez jedną noc, ryzykując przy tym życie. Otwierając drzwi poklepał starą obciągniętą skórą rękojeść swego miecza i uśmiechnął się w zamyśleniu. A zresztą to wszystko czego mi trzeba, skonstatował. W izbie kominkowej Abuletes niespiesznie podszedł do szynkwasu, przywołany przez Cymmerianina. — Potrzebuję konia — rzekł Conan, gdy tłusty karczmarz stanął naprzeciw niego. — Dobrego konia. Nie chabety, która nadaje się tylko do rzeźni. Czarne oczy Abuletesa osadzone głęboko w zwałach tłuszczu spojrzały na płaszcz spowijający ramiona Cymmerianina, a potem na schody. — Zali Cymmerianinie, musisz pospiesznie wyjechać z Shadizaru? — Nie o mord tu idzie — wyjaśnił Conan — lecz o sprzeczkę. Ot, mała różnica zdań z człowiekiem, którego opowieści Straż Miejska niewątpliwie raczy dać posłuchanie. — Szkoda — burknął Abuletes. — Łatwiej pozbyć się ciała niż kupić konia. Znam jednak pewnego człowieka… — Wtem przeniósł wzrok na kogoś kto stanął akurat w progu karczmy. — Ej, ty tam! Precz mil stąd! Nie chcę was widzieć w mojej karczmie, przeklęte cuchnące małe złodziejaszki! Conan obejrzał się przez ramię. W drzwiach stała Laeta, łypiąc gniewnym spojrzeniem na gromiącego ją karczmarza. — Ona przyszła spotkać się ze mną — rzekł Cymmerianin. — Ona? — mruknął z niedowierzaniem Abuletes, ale powiedział to już do pleców barbarzyńcy. — Masz jakieś wieści o Tamirze? — zapytał Conan podchodząc do dziewczyny. Ostatnimi czasy miał takie dziwne szczęście, że otrzymywał niezbędne informacje, gdy nie mógł już zrobić z nich użytku. Laeta pokiwała głową, lecz uparcie milczała. Conan wyłuskał z sakiewki dwie sztuki srebra, ale kiedy wyciągnęła po nie rękę, cofnął dłoń i spojrzał pytająco na swego gościa. — W porządku, wielkoludzie — westchnęła. — Niemniej liczę, że otrzymam obiecaną zapłatę. Wczoraj rano dziewka, o którą ci chodzi, udała się do pałacu lady Jondry. Jondry! A więc pragnęła zdobyć jej diadem i naszyjnik. A on musi opuścić miasto. Zgrzytając zębami rzucił monety dziewczynie. — Czemu nie doniosłaś mi o tym od razu? Schowała monety za pazuchę. — Bo wkrótce stamtąd wyszła. — I po chwili dodała z wahaniem. — Straciliśmy jej ślad na bazarze Katara. Dziś rano wszakże zleciłam Uriasowi obserwację pałacu i ponownie ją zobaczył. Tym razem była ubrana jak pałacowa służka, jechała na wozie z prowiantem, w orszaku Jondry, udającej się na kolejne polowanie. Opuścili miasto przez Lwią Bramę. Było to dobrych sześć obrotów klepsydry temu. Urias nie spieszył się z powiadomieniem mnie o tym i za to uszczuplę należne mu wynagrodzenie. Conan patrzył na dziewczynę, zastanawiając się, czy cała ta historia nie była jej wymysłem. Wydawała się zbyt fantastyczna. Chyba, że… chyba że Tamira dowiedziała się, iż Jondra zabiera ze sobą na łowy swe bajeczne precjoza, naszyjnik i diadem. Czy to możliwe? Czy mogła zabierać je na łowy? Nieważne. I tak musiał wyjechać z Shadizaru. Równie dobrze mógł wyruszyć na północ i przekonać się sam o zamiarach Tamiry. Zaczął się odwracać i nagle znieruchomiał patrząc na brudną twarz Laety i jej wielkie, przepełnione ostrożnością oczy. Po raz pierwszy ujrzał ją taką, jaka była naprawdę. — Zaczekaj tu — polecił władczo. Spojrzała pytająco, ale nie ruszyła się z miejsca. Odnalazł Semiramis w izbie kominkowej, siedzącą pod ścianą. Czyjaś stopa opierała się o jej podołek, a ona masowała ją delikatnie. Barbarzyńca wyjął z sakiewki połówkę monety i wcisnął jej do ręki. — Conanie — zaprotestowała — wiesz, że nie mogłabym wziąć od ciebie… — To dla niej — rzucił krótko i skinął głową w kierunku Laety, która przyglądała mu się podejrzliwie. — Za rok nie będzie już mogła udawać chłopca — wyjaśnił. — Już teraz smaruje sobie twarz błotem, aby nikt nie zorientował się, jaka jest piękna… Myślałem, że może ty… — wzruszył lekko ramionami, niepewny o co mu właściwie chodziło. Semiramis stanęła na palcach i musnęła wargami jego policzek. — To żaden pocałunek — roześmiał się. — Jeżeli chcesz się pożegnać… Dotknęła palcami jego warg. — Udajesz dużo surowszego człowieka, aniżeli jesteś naprawdę, Cymmerianinie. To rzekłszy wyminęła go i tanecznym krokiem przeszła przez izbę. Zastanawiając się, czy kobiety są dziełem tych samych bogów co mężczyźni, patrzył jak zbliżała się do Laety. Zamieniły pospiesznie kilka słów, spojrzały na niego, po czym ruszyły w stronę wolnego stolika nieopodal. Gdy przy nim usiadły, barbarzyńca przypomniał sobie natychmiast o własnych, nie cierpiących zwłoki potrzebach. Podszedł do szynkwasu i gdy karczmarz przechodził za kontuarem, schwycił go za ramię. — A co się tyczy tego konia, Abuletesie… VI Mrok wisiał bezgłośnie nad Shadizarem, a przynajmniej nad dzielnicą, gdzie znajdował się pałac Peraszanidów. Mężczyzna o ostro ciosanej twarzy, z brodą splecioną w trzy warkocze, w brudnym turbanie i skórzanym kubraku, wyłonił się z ciemności i zamarł w bezruchu, gdy noc rozdarło gwałtowne ujadanie psa. Po chwili znów zapadła cisza. — Farouzie — zawołał półgłosem. — Jhalu. Tirjasie. Trzej przywołani mężczyźni bezszelestnie wyłonili się z mroku. Za każdym z nich podążała dziesiątka kezankiańskich górali. — Niechaj prawdziwi bogowie kierują naszymi mieczami, Djinarze — rzucił jeden mijając tego o ostrych rysach twarzy. Obute stopy zadudniły o bruk, każda z grup pośpieszyła ku obranym celom. Farouz miał ze swymi ludźmi sforsować mur ogrodu od zachodniej, Jhal natomiast od północnej strony. Tirjasowi rozkazano obserwować fronton pałacu i dopilnować, by nikt nie uszedł głównym wejściem… żywy. — Ruszamy — rozkazał Djinar i dziesięciu posępnych górali podążyło za nim ku wschodniej ścianie ogrodu. Gdy zbliżyli się do muru, dwaj jego ludzie nachylili się i podsunęli złączone dłonie, by mógł na nich stanąć. Wybiwszy się w górę, Djinar schwycił się wierzchołka muru i prześlizgnął się po nim na drugą stronę. Blask księżyca spowijał srebrną poświatą drzewa i kwiaty w ogrodzie. Przez krótką chwilę góral zastanawiał się, ile pracy musiało to wszystko kosztować. Tyle wysiłku dla byle roślin. Zaiste ludzie z miast są niespełna rozumu. Ciche odgłosy oznajmiły przybycie jego kompanów. Stal zaszurała o skórę, gdy dobywali swych mieczy. Jeden z górali wymamrotał pod nosem — Śmierć niewiernym! Djinar syknął: uciszcie go! Nie chciał wyrazić tego co odczuwał, lecz nietrudno było się tego domyślić. Tak wielu ludzi zgromadzonych w jednym miejscu. Tak wiele budynków. Tyle ścian ograniczających go ze wszystkich stron. Dał znak góralom, by ruszyli za nim. Oddział mężczyzn o kamiennym spojrzeniu w ciszy przemaszerował przez ogród. Żadna brama nie zagrodziła im dostępu do pałacu. Idzie nieźle, pomyślał Djinar. Pozostali dostawali się tu inną drogą. Jak dotąd nikt nie wszczął alarmu. Zaprawdę, jak mówił Basrakan Imalla, starzy bogowie musieli im błogosławić. Wtem pojawił się przed nim mężczyzna w białej tunice służącego. Już otworzył usta do krzyku. Djinar bez chwili namysłu ciął tulwarem i czubek zakrzywionego ostrza rozpłatał mężczyźnie gardło. Kiedy trup drgnął konwulsyjnie w powiększającej się szybko kałuży szkarłatu na marmurowej posadzce, Djinar stwierdził, że nie czuje już zdenerwowania. — Rozproszyć się — rozkazał. — Nikt nie może podnieść alarmu. Do dzieła! Mężczyźni poszli w rozsypkę, z dobytymi mieczami i rodzącym się w ich gardłach gniewnym warkotem. Djinar również popędził co sił, w poszukiwaniu komnaty opisanej mu przez Akaddama, pocącego się jak szczur pod surowym spojrzeniem Basrakana Imalli. Trzej kolejni służący, zaalarmowani tupotem stóp, padli pod ciosami okrwawionej stali. Wszyscy byli nieuzbrojeni, wśród nich znalazła się też kobieta, lecz byli wszak niewiernymi i Djinar nie dał im najmniejszych szans, by zdążyli wydać choć jeden ostrzegawczy krzyk. Wkrótce dotarł do celu, wyglądającego dokładnie tak, jak go opisał korpulentny mężczyzna. Ogromne czerwono–czarno–złote płytki pokrywały posadzkę. Ułożone były w osobliwy wzór geometryczny. Ściany do wysokości pasa mężczyzny wykonane były z czerwono–czarnej cegły. Nie zauważył w pobliżu żadnych mebli. Lampy paliły się i widział ściany, a teraz tylko to się liczyło. Dzierżąc w dłoni wciąż ociekający krwią miecz, Djinar podszedł do rogu komnaty i nacisnął jedną z czarnych cegieł, czwartą licząc od góry i narożnika. Mruknął z zadowoleniem, gdy ustąpiła pod jego naporem. Szybko obiegł kolejne trzy kąty i dalsze trzy czarne cegły zagłębiły się w ścianie. Słysząc tupot obutych stóp dochodzący z korytarza, Djinar odwrócił się unosząc tulwar do ciosu. Do komnaty wbiegli jednak Farouz i pozostali górale. — Musimy się pospieszyć — warknął Farouz. — Łysy starzec rozbił Karimowi czaszkę wazonem i zbiegł do ogrodu. Nie zdołamy go odnaleźć nim narobi hałasu. Djinar zaklął pod nosem. Nakazał czterem góralom uklęknąć w czterech rogach pokoju, przy miejscach wyłożonych złotymi płytkami. — Napierajcie jednocześnie — rozkazał — wszyscy razem. Pchajcie co sił! Już! Z głośnym szczękiem cztery płytki osunęły się równocześnie w dół, a dwa szerokie fragmenty posadzki uniosły się powoli w górę, odsłaniając znajdujące się pod nimi, wiodące w dół schody. Djinar zbiegł po nich i znalazł się w małej komnacie wykutej w litej skale pod pałacem. Z góry przesączało się słabe światło ukazując widniejące w ścianach półki, z ustawionymi na nich szkatułkami i kuferkami. W pośpiechu otworzył jeden z nich, potem następny. Szmaragdy i szafiry na złotych łańcuchach. Opale i perły osadzone w srebrnych broszach. Rzeźbiona kość słoniowa i bursztyn. Nie było jednak tego, czego szukał. Nie zwracając uwagi na precjoza, wśród których przebierał, góral jął wysypywać zawartość szkatułek na podłogę. Klejnoty i cacka ze szlachetnych metali z brzękiem posypały się na marmurową posadzkę. Rozrzucał stopami bogactwa godne królów, nie racząc nawet obdarzyć ich powtórnym spojrzeniem. Klnąc szpetnie cisnął ostatni opróżniony kuferek i wrócił po schodach na górę. W komnacie zrobiło się tłoczno, zjawili się w niej kolejni górale. Kilku przecisnęło się obok niego, by wejść do podziemnego skarbca. Wewnątrz czym prędzej przykucnęli, zgarniając z posadzki złoto i klejnoty, by upchać ich jak najwięcej za pazuchą. — Ognistych Oczu tu nie ma! — oznajmił Dijnar. Mężczyźni w skarbcu, dysząc z chciwości nawet go nie usłyszeli, ale ci, co pozostali w komnacie, sposępnieli. — Może kobieta zabrała je ze sobą — zasugerował mężczyzna z blizną w miejscu lewego ucha. — To ty Djinarze kazałeś nam czekać. — Farouz splunął głośno. — Dziewka wybiera się na łowy, powiedziałeś. Zabierze ze sobą straże i tym samym ułatwi nam zadanie. Cienkie wargi Djinara rozchyliły się, ukazując lśniące zęby. — A ty Farouzie — warknął — ponaglałeś nas do działania? Zda mi się, że zabawiłeś dość długo w miejscach, gdzie kobiety handlują swymi wdziękami, a może się mylę? — Zgrzytnął zębami z wściekłości. Uczucie osaczenia pośród tych zimnych ścian powróciło. I co miał teraz czynić? Powrócić do Basrakana Imalli z pustymi rękami, gdy ten wyraźnie rozkazał mu przynieść Ogniste Oczy… Aż wzdrygnął się na tę myśl. Jeżeli ta zamorańska dziewka jest w posiadaniu Ognistych Oczu, należy ją odnaleźć. — Czy któraś z tych świń jeszcze żyje? Górale jęli kręcić przecząco głowami, ale Farouz oznajmił: — Jhal pozostawił przy życiu jedną dziewkę, by móc zaspokoić swe żądze. Czy zaprzestaniesz poszukiwań i zechcesz przyłączyć się do niego? Nagle w dłoni Djinara pojawił się sztylet. Mężczyzna sprawdził jego ostrość na stwardniałej opuszce kciuka. — Muszę zadać jej kilka pytań — mruknął i pospiesznie opuścił komnatę. Z tyłu za nim gwar głosów górali kłócących się o łupy przybrał na sile. VII Conan przerzucił cugle przez szyję idącego stępa konia i pociągnął solidny łyk ze skórzanego bukłaku. Nawet się nie skrzywił, choć woda była ciepła i niesmaczna. Pijał gorszą, i to w sytuacji gdy słońce nie prażyło z bezchmurnego nieba tak silnie jak teraz, chociaż uniosło się dopiero na wysokość trzech dłoni ponad horyzont. Płaszcz miał zwinięty i uwiązany za siodłem, a na głowie nosił fragment tuniki, obwiązany niczym kafija skórzanym rzemieniem. Jak okiem sięgnąć wokół niego rozciągały się wzgórza upstrzone tu i ówdzie występem skalnym lub olbrzymim, na wpół pogrzebanym w ziemi głazem. Z wyjątkiem zaś nielicznych spłachci trawy, w okolicy nie widać było żadnej roślinności: ani drzew, ani krzewów. Dwakroć odkąd opuścił Shadizar natknął się na ślady wędrujących tym szlakiem licznych grup ludzi, a raz dostrzegł nawet w oddali oddział zamorańskiej piechoty maszerujący na północ. Zrobił wszystko, by go nie dostrzegli. Wątpił aby wpływy Baratsesa sięgały aż tak daleko, niemniej, z uwagi na swojąprofesję, Conan bardzo szybko nauczył się, że lepiej unikać spotkań z większymi oddziałami wojska. Bez żołnierzy życie było spokojniejsze, mniej skomplikowane. Nigdzie nie spostrzegł śladów drużyny łowieckiej lady Jondry. Zamknął korkiem skórzany worek, przerzucił go sobie przez ramię, i ponownie jął badać ślady na trakcie, którym obecnie podążał. Jeden wierzchowiec, słabo obciążony. Być może dosiadała go kobieta. Wbił pięty w boki deresza, zmuszając go do przyspieszenia kroku. Po powrocie do Shadizaru zamierzał zamienić słówko z Abuletesem, odbyć z nim cichą rozmowę o informacji przekazanej handlarzom koni. Przyjaciel karczmarza zaprzeczał, jakoby miał na sprzedaż innego wierzchowca prócz tej ledwie trzymającej się na nogach chabety i targował się, jakby wiedział, że potężny młodzian musi jak najszybciej opuścić miasto. Conan ponownie potraktował wałacha piętami, lecz wierzchowiec nie przyspieszył ani trochę. Spoza następnego wzniesienia doszły go nagle stłumione warknięcia. Wjechawszy na szczyt pagórka w jednej chwili zorientował się w sytuacji. Dziesięć wilków walczyło o co smaczniejsze kąski z truchła zagryzionego konia. Kilka drapieżników zerknęło na niego groźnie nie przerywając ucztowania. Dwadzieścia kroków dalej na szczycie głazu siedziała lady Jondra. W rękach trzymała łuk. Poniżej czekało kolejnych pięć włochatych, szarych bestii łypiąc na nią błyszczącymi ślepiami. Wtem jedna z nich postąpiła naprzód i skoczyła ku głazowi. Jondra rozpaczliwie podkurczyła nogi i zamachnęła się łukiem jak maczugą. Wilk okręcił się w powietrzu, potężne szczęki zwarły się na łuku, wyrywając go jej z rąk. Szarpnięcie było tak silne, że lady Jondra, pociągnięta do przodu, zaczęła zsuwać się po zboczu. Krzyknęła przeraźliwie orząc palcami jego powierzchnię i zawisła na skale, przebierając nogami niemal tuż nad łbami czekających poniżej basiorów. Podciągnęła nogi, ale następny wilk dosięgnąłby jej bez trudu. — Na Croma! — zaklął Conan. Nie było czasu na obmyślanie jakiegokolwiek planu, ani nawet na podjęcie świadomej decyzji. Dźgnąwszy deresza piętami zmusił go, by zjechał w dół zbocza. — Cromie! — zawołał a jego szeroki, obosieczny miecz zaszeptał wysuwając się ze znoszonej szagrynowej pochwy. Zgraja natychmiast zbiegła się ku niemu, szare kształty przywarowały, szykując się do ataku. W oczach Jondry malowały się bezbrzeżny strach i zdumienie. Deresz, z rozszerzonymi ślepiami, parskając z przerażenia, rzucił się nagle do galopu. Dwa wilki rzuciły się do jego łba, dwa inne skoczyły, by przegryźć mu ścięgna zadnich nóg. Przednie kopyta roztrzaskały szeroki, kudłaty, szary łeb. Ostrze miecza Conana opadło ze świstem w dół, rozrąbując czaszkę drugiego wilka. Deresz wierzgnął i roztrzaskał żebra trzeciemu, czwarty wszelako zatopił błyszczące kły w tylnej nodze wałacha. Deresz potknął się, zarżał przeciągle i padł. Conan zeskoczył z siodła w ostatniej chwili. Grożąca mu szara śmierć napotkała ostrą stal. Wielki basior, rozpłatany na dwoje, zległ na ziemi. Barbarzyńca słyszał, jak z tyłu za nim wierzchowiec niezdarnie próbuje się podźwignąć, a potem dał się słyszeć odgłos kopyt gruchoczących kości. Nie miał jednak możliwości zerknąć na niego ani na Jondrę, gdyż otoczyła go szczerząca kły reszta watahy. Wielki Cymmerianin ciął i rąbał zabójcze kształty, które atakowały i rzucały się ku niemu niczym szare demony. Krew zbryzgiwała popielate futra i nie była to jedynie wilcza posoka, basiory miały bowiem kły ostre jak brzytwy, a Conan nie potrafił utrzymać ich wszystkich na dystans. Wiedział, że nie może dać się zwalić z nóg, bo byłoby po nim. Gdyby upadł, wilki rozszarpałyby go na strzępy. Jakimś cudem zdołał sięgnąć lewą ręką po karpaszański sztylet, i tym sposobem mógł przeciwstawić sforze dwa stalowe ostrza. Nie myślał o niczym innym prócz walki. W boju zmienił się w czyste uosobienie dzikości, podobne samym wilkom. Nie ustępował pola i nie poddawał się. Walka była jego drugą naturą. Grunt to walczyć. Walczyć całym sercem, bo przegranych rozdziobią kruki i wrony. Walka skończyła się równie szybko, jak się rozpoczęła. W jednej chwili stal przeciwstawiała się kłapiącym paszczękom, w następnej wielkie szare kształty znikły po drugiej stronie wzgórza. Któryś wilk wlókł za sobą przetrąconą łapę. Conan rozejrzał się dokoła zdziwiony, że wciąż jeszcze żyje. Dziewięć wilków leżało martwych w kałużach szkarłatnej posoki. Deresz znów padł i tym razem już się nie podźwignął. Z ziejącej rany w jego szyi spływała krew, rozlewając się w mroczną plamę, wnikającą już w kamienistą glebę. Ciche szuranie sprawiło, że Cymmerianin gwałtownie odwrócił głowę. Jondra ześliznęła się z głazu i podniosła z ziemi łuk. Krótka tunika i obcisłe jedwabne bryczesy podkreślały każdą krzywiznę jej krągłego biustu i bioder. Z wydętymi wargami obejrzała wyżłobienia w warstwach drewna i kości łuku. Jej dłonie drżały. — Dlaczego nie odpędziłaś ich paroma strzałami? — spytał Conan. — Mogłaś poradzić sobie z nimi bez mojej pomocy. — Mój kołczan… — Urwała, gdy jej wzrok padł na wpół pożartego konia, ale natychmiast wzięła się w garść i podeszła do truchła. Spod okrwawionej masy wydobyła kołczan. Na czarno lakierowanym zaokrągleniu od góry do dołu widniało pęknięcie. Obejrzała strzały, wyrzuciła trzy połamane, i zawiesiła sobie kołczan na plecach. — Nie zdążyłam po niego sięgnąć — wyjaśniła poprawiając rzemyki. — Pierwszy wilk okulawił mi konia zanim zdążyłam zorientować się co zaszło. A udało mi się wspiąć na tę skałę chyba tylko dlatego, że sam Hannuman mi sprzyjał. — To niebezpieczny kraj. Kobieta nie powinna podróżować tędy samotnie — mruknął Conan. Odpiął od siodła płaszcz i wytarł okrwawiony miecz w derkę. Wiedział, że nie powinien tak traktować tej kobiety. Bądź co bądź przemierzył pół Zamory, by móc zbliżyć się do niej i pozbawić ją najcenniejszych klejnotów, jakie posiadała. A jednak stał tutaj, przy ciele zabitego deresza, ociekając krwią z tuzina ran, które paliły żywym ogniem, i bynajmniej nie zamierzał opuścić kobiety, której właśnie ocalił życie. — Bacz, co mówisz — rzuciła ostro Jondra. — Przyjechałam… I nagle jakby ujrzała go po raz pierwszy. Cofnęła się o krok i uniosła łuk przed sobą, jak tarczę. — To ty! — Jej głos zmienił się w szept. — Co tutaj robisz? — Chyba wyruszam na wędrówkę, skoro mój koń padł gdy walczyłem, by cię uratować. I nawiasem mówiąc, nie doczekałem się słowa podzięki ani oferty opatrzenia ran w twoim obozie. Jondra spojrzała na niego z rozdziawionymi ustami. Na jej twarzy malowało się zdumienie przemieszane z gniewem. Zaczerpnąwszy głęboki oddech otrząsnęła się, jakby obudziła się z głębokiego snu. — Ocaliłeś mi życie… — zaczęła i nagle zamilkła. — Nawet nie wiem jak cię zwą. — Jestem Conan. Conan z Cymmerii. Jondra skinęła lekko głową, a uśmiech na jej wargach przygasł. — Conanie z Cymmerii, z całego serca wdzięczna ci jestem za ratunek. Proponuję ci także, byś pozostał w moim obozowisku tak długo, jak zechcesz. — Spojrzała na wilcze truchła i wzdrygnęła się. — Zdobyłam wiele trofeów — mruknęła niepewnie — lecz nigdy nie sądziłam, że sama mogłabym stać się ofiarą. Naturalnie skóry są twoje. Cymmerianin pokręcił głową, choć pozostawienie cennych futer przepełniało jego serce bólem. Gdyby przywiózł je do Shadizaru, byłyby sporo warte. Zważył w dłoni worek na wodę, ukazując długie rozdarcie, ślad wilczych kłów. Na ziemię spłynęły ostatnie krople. — Skoro nie mamy w tym upale wody, nie możemy marnotrawić czasu na oskórowanie trucheł. Ocienił oczy szorstką dłonią, zastanawiając się, ile czasu brakuje do południa. — Zanim zrobi się chłodniej, będzie jeszcze bardziej gorąco. Jak daleko stąd jest twój obóz? — Konno dotarlibyśmy, zanim słońce wzejdzie wysoko. Pieszo… — wzruszyła ramionami, aż jej pełne piersi zafalowały pod ciasno opiętym jedwabiem tuniki. — Rzadko wędruję pieszo, toteż i trudno mi to ocenić. Conan próbował skoncentrować się na istotniejszej sprawie. — Zatem wyruszamy natychmiast. Będziesz musiała dotrzymać mi kroku, bo jeśli w tym upale zatrzymamy się, już nigdy nie ruszymy dalej. W którą stronę idziemy? Jondra zawahała się. Najwyraźniej nie przywykła do przyjmowania jakichkolwiek rozkazów. Zuchwałe szare oczy przez chwilą toczyły cichą walkę z zimnymi szafirowymi. Szare przegrały. Bez słowa, lecz z wyrazem irytacji na twarzy, nałożyła strzałę na cięciwę łuku i ruszyła, kierując się na południe. Conan przez chwilę śledził ją wzrokiem, nie tylko dlatego, że kołyszące się rytmicznie pośladki wydały mu się nader kuszące. Ta głupia kobieta nie chce mieć go za plecami. Czy obawia się, że mógłby posiąść ją siłą? I dlaczego wydawała się wstrząśnięta ze zgrozy, kiedy go rozpoznała? Powoli jednak te pytania odpływały w cień, a Conan oddał się przyjemnej kontemplacji maszerującej przed nim z ujmującym wdziękiem kobiety. Jedwab bryczesów do konnej jazdy opinał jej pośladki jak druga skóra, a widok Jondry wspinającej się na zbocze wprost przed jego oczami wystarczył, by mężczyzna zapomniał o całym świecie. Słońce wznosiło się coraz wyżej; ognista kula prażąca ziemię promieniami i sprawiająca, że powietrze było suche jak pieprz. Z kamienistego gruntu biły w górę fale gorącego powietrza, podeszwy butów paliły stopy, jakby stąpało się po rozżarzonych węglach. Każdy oddech wysączał wilgoć z płuc, wysuszał gardło. Słońce pięło się po nieboskłonie ku zenitowi i dalej, bezlitośnie prażąc ciała i gotując umysły. Wspinając się mozolnie za Jondrą na szczyt wzgórza, Cymmerianin zauważył, że słońce zajęło miejsce kobiety w jego myślach. Usiłował oszacować, ile czasu ma na znalezienie wody, zanim jego potężne ciało opadnie z sił. Zwilżenie spękanych warg nic nie dawało, gdyż wilgoć wysychała w mgnieniu oka. Barbarzyńca nie zaprzątał sobie głowy modlitwami. Crom, Pan Góry, bóg z jego surowej, lodowatej krainy, nie wysłuchiwał niczyich modlitw ani nie przyjmował składanych mu ofiar. Crom przekazywał człowiekowi dwa dary: życie i wolę, nic więcej. Wola pozwoli mu iść aż do zmierzchu, skonstatował. A gdy już przetrwa dzień, zacznie zastanawiać się nad przeżyciem nocy. I kolejnego dnia, i jeszcze jednej nocy. Nie był pewien, czy Jondra wytrzyma. Już teraz zaczęła słaniać się na nogach, potykając się o kamienie, które z łatwością omijała gdy wyruszali w drogę. Wtem mały kamyk, mniejszy od jej pięści, obrócił się pod jej stopą i kobieta runęła na ziemię. Podniosła się na czworaki, lecz nie wstawała. Jej głowa zwisła bezwładnie, piersi unosiły się i opadały, gdy z trudem usiłowała zaczerpnąć tchu. Conan zrównał się z nią i pomógł jej wstać. Jednak już po chwili zwisła mu w ramionach. — Czy idziemy we właściwym kierunku? Kobieto, odpowiedz — zażądał. — Jak… śmiesz — wychrypiała przez spierzchnięte wargi. Potrząsnął nią brutalnie, jej głowa zakołysała się jak u lalki. — Kierunek, kobieto! Mów! Rozejrzała się niepewnie dokoła. — Tak — odparła w końcu. — Chyba tak. Conan z westchnieniem przerzucił ją sobie przez ramię. — Tak… się… nie…. godzi — wydyszała. — Puść… mnie… — Nikt nie zobaczy — zapewnił. I pomyślał, że jego słowa mają jeszcze jedno, bardziej złowieszcze znaczenie. Wyostrzony zmysł kierunku oraz instynkt nakazywały mu iść drogą wskazaną przez Jondrę dopóty, dopóki będzie w stanie utrzymać się na nogach. Wola przetrwania zmusi go do wysiłku znacznie wykraczającego poza możliwości zwykłego śmiertelnika. Odnajdzie jej obozowisko, jeżeli tylko droga jest właściwa. Jeżeli nie zwlekał zbyt długo z zapytaniem jej. Jeżeli… Wyruguje z umysłu wątpliwości i nie będzie baczył na szamoczącą się Jondrę. Conan ruszył na południe, śladem sunącego po nieboskłonie słońca. Nieustannie wypatrywał wody, na próżno jednak. Nie liczył, że natrafi na rwący strumień z kołyszącymi się przy brzegu palmami. Ale tu nie dostrzegał nawet śladu roślin, które pozwoliłyby mu odgadnąć, gdzie powinien zacząć kopać w poszukiwaniu wody. Jego oczy nie wychwyciły choćby spłachetka zieleni, oprócz krótkiej, zeschłej trawy rosnącej w miejscach, gdzie nawet jaszczurka zdechłaby z pragnienia. Palące słońce nieubłaganie sunęło ku zachodowi. Conan podążył wzrokiem ku horyzontowi. Nie zauważył dymu, który świadczyłby o obecności obozowiska; na kamiennych stokach wzgórz nie było śladu ścieżki. Utrzymywał równy krok, maszerując zrazu niezmordowanie, później zaś, kiedy cienie jęły się wydłużać, z żelazną determinacją uparcie odmawiał poddania się. Gdyby natrafił na wodę, noc przyniosłaby im obojgu ukojenie. Bez niej będzie musiał iść dalej, gdyby bowiem przystanął, mógłby nigdy już nie zrobić ani jednego kroku. W jednej chwili zrobiło się ciemno. Nocy nie poprzedził i zmierzch. Błyskawicznie się ochłodziło. Pojawiły się gwiazdy, lśniące niczym drobinki kryształu na czarnym aksamicie, a wraz z nimi przyszło zimno, przenikające do kości i równie srogie jak upał. Jondra poruszyła się i zajęczała coś bełkotliwie. Conan nie zrozumiał jej słów ani nie zaprzątał sobie nimi głowy. Zaczął się potykać, nawet nie ze zmęczenia, lecz dlatego, że było ciemno. Miał sucho w gardle, kamienie obracały się pod jego stopami, a chłód nie łagodził bólu spękanej, ogorzałej od słońca skóry. Widział tylko świecące na niebie gwiazdy. Wbiwszy wzrok w horyzont, cienką linię, gdzie piasek zlewał się z czernią, maszerował uparcie przed siebie. Wtem uświadomił sobie, że trzy spośród gwiazd, jakie miał przed sobą, migoczą i jakby falują. I znajdują się poniżej horyzontu. To były ogniska. Zmuszając stopy do zwiększenia tempa, Conan pobiegł w kierunku obozowiska, choć nie wiedział czy był to obóz ludzi Jondry. Ale i tak musieli tam dotrzeć; ci ludzie z pewnością mieli wodę. Wolną ręką poluzował miecz w pochwie. Potrzebowali wody i zamierzał ją zdobyć, choćby nawet siłą. Wielkie ogniska, jak się okazało, rozpalono pomiędzy ustawionymi w krąg dwukołowymi wozami i okrągłymi namiotami; za ich linią ustawiono rzędem paliki do uwiązywania koni. Conan wszedł w krąg światła. W tej samej chwili mężczyźni w krótkich kolczugach i workowatych białych spodniach poderwali się na nogi. Dłonie wyciągnęły się w stronę włóczni i tulwarów. Cymmerianin opuścił Jondrę na ziemię i zacisnął dłoń na rękojeści miecza. — Wody — wychrypiał. Był w stanie wykrztusić z siebie tylko to jedno słowo. — Cóżeś uczynił? — rzucił ostro wysoki mężczyzna o orlim obliczu. Conan nie mógł odpowiedzieć wyschniętymi ustami aż zaspokoi pragnienie, lecz tamten okazał się nazbyt popędliwy, i nie chciał czekać, aż intruz odzyska głos. — Zabić go! — warknął. Conan gładko dobył z pochwy swój obosieczny, prosty miecz i nie była to jedyna stal, jaka rozbłysła w świetle migocących ognisk. Kilku wojowników uniosło do rzutu swoje włócznie. — Nie! — rozległ się cichy rozkaz, wypowiedziany ochrypłym, zmęczonym głosem. — Nie, mówię! Conan spojrzał kątem oka. Jeden z mężczyzn podniósł do ust Jondry skórzany bukłak z wodą; dziewczynę podtrzymywała za ramiona Tamira odziana w krótką, białą tunikę służki. Nie opuszczając miecza, gdyż wielu wojowników Jondry wciąż trzymało swój oręż w gotowości, Conan poczuł jednak ogarniającą go ulgę i wybuchnął ochrypłym, suchym śmiechem. Rozbolało go od tego gardło, lecz wcale się tym nie przejął. — Ależ, pani — zaprotestował ten z orlą twarzą. Conan przypomniał sobie, że widział go już wcześniej, u boku Jondry, podczas przemarszu ulicami Shadizaru. — Zamilcz, Arvaneusie — warknęła Jondra. Wypiła łapczywie jeszcze dwa łyki wody, po czym odsunęła dłoń z bukłakiem i wyciągnęła rękę, by ktoś pomógł jej wstać. Mężczyzna z bukłakiem natychmiast pospieszył jej z pomocą. Podniosła się niepewnie, ale gdy zausznik spróbował ją podtrzymać, odepchnęła go brutalnie. — Ten człowiek, Arvaneusie, ocalił mnie przed wilkami i niósł, gdy nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Podczas gdy ty grzałeś się przy ognisku, on ratował mi życie. Daj mu wody. Opatrz mu rany i dopilnuj, by niczego mu nie brakowało. Mężczyzna z bukłakiem spojrzał niepewnie na wielki miecz Conana i podał skórzane naczynie barbarzyńcy. Arvaneus rozłożył ręce w przepraszającym geście. — Szukaliśmy cię, pani. Gdy nie powróciłaś, szukaliśmy cię do zmroku, a potem rozpaliliśmy wielkie ogniska, by wskazać ci drogę do obozu. O pierwszym brzasku mieliśmy… — O pierwszym brzasku byłabym już martwa! — ucięła Jondra. — Teraz, Arvaneusie, udam się do mego namiotu i będę dziękować Mitrze, że nie od ciebie zależało moje ocalenie. Chodź ze mną, Lyano. Wciąż musiała odczuwać skutki upadku na kamienie, gdyż pochylając się przy wejściu do swego szkarłatnego namiotu zaklęła w głos. Conan rozejrzał się po obozowisku. Wojownicy nie kierowali już w jego stronę włóczni i tulwarów, więc i on wsunął swój miecz do pochwy. Gdy unosił skórzany worek do ust, napotkał spojrzenie Arvaneusa. Czarne oczy łowcy przepełniała zjadliwa nienawiść. I nie on jeden przyglądał się Cymmerianinowi. Wzrok Tamiry pełen był zawodu i frustracji. — Lyano! — zawołała z wnętrza namiotu Jondra. — Chodź tu, dziewczyno albo… — W jej głosie pobrzmiewała groźna nuta. Przez mgnienie oka Tamira zawahała się, piorunując Cymmerianina wzrokiem, po czym pobiegła w stronę namiotu. Na twarzy Arvaneusa wciąż malowała się jadowita niechęć, ale Conan nie wiedział, co było jej przyczyną, i wcale go to nie obchodziło. Grunt, że naszyjnik i diadem znalazły się wreszcie w jego zasięgu. Był pewien, że je zdobędzie, uprzedzając młodą złodziejkę. Tylko to się liczyło. To i nic więcej. Zachichotał pod nosem i uniósł bukłak do ust, by wreszcie zaspokoić pragnienie. VIII Wysoki, szarooki młodzieniec ponaglił wierzchowca do kłusa. Do wioski miał już niedaleko. Wśród strzelistych dębów płożyły się ostatnie pasemka porannej mgły, jak to często bywało w tym zakątku Brythunii, niedaleko gór Kezankiańskich. Wreszcie w polu widzenia młodzieńca pojawiła się wioska. Kilka niskich, krytych strzechą chat z kamienia należących do najbogatszych mieszkańców osady wyróżniało się wśród szałasów ustawionych jeden przy drugim wzdłuż dwóch krzyżujących się ze sobą uliczek. Gdy wjechał do osady, na ulicy zaroiło się od ludzi. — Eldran! — wołali, a psy biegnąc za jego koniem ujadały, wywołując jeszcze większy harmider. — A więc przybyłeś! Boudanecea powiedziała, że się zjawisz! Mężczyźni byli przyodziani tak jak i on, tuniki mieli bogato haftowane pod szyją, na udach zaś sięgające kolan futrzane nogawice. Stroje kobiet były dłuższymi wersjami tunik z większą wszelako domieszką żółci, szkarłatu i błękitu, podczas gdy mężczyźni preferowali brązy i szarości, a także hafty na mankietach rękawów. — Oczywiście, że przybyłem — rzekł młodzieniec zsiadając z konia. — Czemuż miałoby być inaczej? — Otoczyli go zwartym kręgiem, każdy chciał znaleźć się jak najbliżej. Zauważył, że wszyscy mężczyźni są uzbrojeni w miecze, choć zwykle ich nie przypasywali, wielu też opierało się na włóczniach, lub trzymało okrągłe tarcze z twardego drewna, wzmocnione pasami z żelaza. — Co się tu dzieje? Co ma z tym wspólnego kapłanka? Odpowiedział mu gwar głosów zlewających się w niezrozumiały bełkot. — … spaliła farmy… — … wymordowała mężczyzn, kobiety i zwierzęta… — … pożarła wiele z nich… — … diabelska bestia… — … poszli, by ją dopaść… — … Ellandune… — … wszyscy zginęli, przeżył tylko Godtan… — Dość! — zawołał Eldran. — Nie rozumiem, gdy mówicie wszyscy naraz. Kto wspomniał o Ellandunem? Czy mój brat ma się dobrze? Zapadła cisza. Słychać było jedynie szuranie stóp. Wszyscy unikali jego wzroku. Nagle ktoś z tyłu odezwał się i tłum rozstąpił się, by przepuścić wysoką kobietę o surowym, naznaczonym przez czas obliczu. Czarne, przyprószone siwizną włosy sięgały jej do kostek, związane luźno białą lnianą przepaską. Jej suknia, również była utkana z czystego lnu i ozdobiona liśćmi i jagodami jemioły. U pasa nosiła mały złoty sierp. Mogła znaleźć się w najgorszym zakątku Brythunii i nawet największy nędzarz nie tknąłby tego sierpu, podobnie jak najbardziej brutalny rabuś nie podniósłby ręki na jego właścicielkę. Gdy Eldran utkwił spojrzenie swych szarych oczu w jej głębokich, czarnobrązowych, malował się w nich niepokój. — Powiesz mi, Boudaneceo? Co się stało z Ellandunem? — Pójdź ze mną, Eldranie. — Kapłanka silnie ujęła go za ramię. — Chodź ze mną, a powiem ci wszystko, co wiem. Nikt z pozostałych, którzy przyglądali mu się współczująco, przez co wzbudzili w nim lęk, nie próbował iść za nimi. Przeszli wolno, w milczeniu, pylistą wąską uliczką. Młodzieniec usiłował hamować zniecierpliwienie, wiedział bowiem, że staruszki nie należało ponaglać. Zatrzymali się przed szarym domem z kamienia, gdzie mieszkała. — Wejdź tam, Eldranie. Spotkaj się z Godtanem. Pomów z nim. Wtedy ci powiem. Eldran zawahał się, po czym otworzył drzwi z bladego, polerowanego drewna. Niska, szczupła kobieta, którą ujrzał w środku, była ubrana jak Boudanecea, jednak czarne, lśniące włosy upięte miała w warkocze ułożone spiralnie wokół głowy na znak, że wciąż była tylko akolitką. — Godtan — wykrztusił. Chciał zawołać: a co z Ellandunem? — lecz w głębi serca zaczął się lękać odpowiedzi. Akolitka bezgłośnie uchyliła czerwoną wełnianą kotarę i dała znak, by wszedł do pokoju. Poczuł przyprawiającą o mdłości mieszankę różnych zapachów — ziół, wywarów, spalonego mięsa i gnijących tkanek. Przełknął ślinę i wszedł do środka. Dziewczyna opuściła za nim kotarę. Była to prosta izba ze starannie zamiecioną podłogą z desek i pojedynczym oknem o odsuniętych zasłonach, by do pokoju mogły wpływać promienie słońca. Przy łóżku, na którym leżał nagi mężczyzna, na stole stały miednica i dzbanek. Mężczyzna wyglądał potwornie. Prawą stronę twarzy miał kompletnie spaloną. To, co pozostało, przedzielały pasemka siwych włosów. Jego prawy bok od barku po kolano stanowiła masa zwęglonych tkanek, przez szczeliny w spękanej czarnej skorupie przezierała szkarłatna wilgoć. Na końcu przypominającej spalony patyk ręki nie było już palców. Eldran dobrze pamiętał to mocarne ramię, ten człowiek bowiem uczył go władania mieczem. — Godtanie. — Imię niemal uwięzło mu w gardle. — Godtanie, to ja. Eldran. Jedyne oko potwornie okaleczonego mężczyzny zamrugało, otworzyło się powoli i spojrzało na niego. Eldran jęknął dostrzegając w nim szaleństwo. — Poszliśmy — rzekł Godtan, a jego głos przypominał bulgoczący skrzek — w góry. Zabić to. Chcieliśmy je zabić. Nie wiedzieliśmy. Te jego barwy. Te barwy. Piękne. Piękne jak sama śmierć. Strzały odbijały się od jego łusek jak słomki. Włócznie nie przebijały… Jego oddech… niesie śmierć! Pali. Jak ogień! Przepełnione obłędem oko nieomal wyszło z orbity, a Eldran poprosił: — Odpocznij, Godtanie. Odpocznij a… — Nie! — Zmasakrowane usta niemal wypluły to słowo. — Nie ma odpoczynku! My… uciekliśmy. Musieliśmy. Znaleźli nas. Górale. Zabrali Aelfrica. Zabrali Ellandune’a. Myśleli, że nie żyję. Oszukałem ich. — Godtan warknął ochryple. Eldran poczuł na plecach lodowate ciarki, uświadomiwszy sobie, że dźwięk ten miał oznaczać śmiech. — Jeden z nas musiał… opowiedzieć… co się stało. Musiałem. — Wzrok rannego zatrzymał się na twarzy Eldrana i na chwilę szaleństwo zastąpiły zdumienie i ból. — Wybacz. Nie chciałem… go opuścić. Wybacz Eldranie. — Wybaczam ci — rzekł półgłosem Eldran. — I dziękuję, żeś wrócił by opowiedzieć, co się wydarzyło. Wciąż jesteś najlepszym spośród nas. Uśmiech wdzięczności wykrzywił ocalałą połowę ust Godtana, a jego oko zamknęło się, jakby utrzymywanie uniesionej powieki było i dla rannego zbyt wielkim wysiłkiem. Zgrzytnąwszy zębami Eldran wyszedł z chaty, trzaskając sil — ; nie drzwiami. Oczy miał szare i zimne jak stal, a gdy stanął przed Boudaneceą z wściekłości zaciskał dłonie w pięści tak silnie, że paznokcie wbiły mu się w ciało, kalecząc je do krwi. — Czy teraz mi powiesz? — wychrypiał. — Bestia ognia — zaczęła, lecz przerwał jej brutalnie. — To bajki dla dzieci! Powiedz mi co się stało! Potrząsnęła mu pięścią przed nosem, równie mocno jak on zagniewana. — Jak ci się zdaje, co spaliło Godtanowi połowę ciała? Myśl, człowieku! Bajki dla dzieci, powiadasz! Ha! Mimo że masz szerokie bary, zawsze trudno mi było myśleć o tobie jak o dorosłym mężczyźnie. Wszak byłam akuszerką, gdy twoja matka wydawała cię na świat. I to moje dłonie zawijały cię po raz pierwszy w pieluchy. Teraz znów budzisz we mnie te same wątpliwości. Wiem, że jesteś dzielny i masz serce wojownika. Czy masz również rozum? Pomimo trawiącej go wściekłości, Eldran opanował się. Znał Boudaneceę od dzieciństwa i nigdy nie widział, by straciła panowanie nad sobą. — Ale Godtan… ja… myślałem, że on stracił zmysły. — W rzeczy samej, Godtan oszalał i dobrze, że się tak stało. Przybył tu aż od gór Kezankiańskich, pokonał całą tę drogę pragnąc opowiedzieć nam o losie, jaki spotkał jego towarzyszy i szukając ratunku u swego ludu. Chciał bym go leczyła. Żadne jednak z mych zaklęć czy wywarów nie jest mu w stanie dopomóc. Zanim zdążył tu dotrzeć, zgnilizna przeżarła go zbyt mocno. Teraz może mu pomóc tylko nekromanta. Dotknęła dłonią złotego sierpa, aby odpędzić zły urok jaki mogło przywieść na nią to stwierdzenie i uczyniła znak sierpa. — A zatem… diabelska bestia przybyła — stwierdził Eldran. Pokiwała głową, aż jej długie włosy zafalowały. — Gdy przebywałaś na zachodzie, najpierw spłonęło jedno gospodarstwo, wszystkie zabudowania, po ludziach i zwierzętach zostały tylko rozszarpane szczątki. By ukoić trawiący ich niepokój ludzie zaczęli bajać o ogniu, który zabił rodzinę i zwierzęta, o wilkach, które zajęły się ich szczątkami, kiedy wygasły płomienie. Ale potem zniszczone zostało drugie gospodarstwo i trzecie, i czwarte i… — Wzięła głęboki oddech. — Razem dwadzieścia trzy, wszystkie spłonęły nocą. Ostatniej nocy siedem. Potem do głosu doszli zapalczywi młodzieńcy, Aelfric, Godtan, twój brat, ze dwudziestu innych. Postanowili wziąć sprawę w swoje ręce. Mówili to samo co ty, kiedy po zniszczeniu pierwszego gospodarstwa wspomniałam im o bestii ognia. Uznali, że to bajka dla dzieci. A potem natrafili na ślady. Odchody. Mimo to wciąż nie wierzyli gdy wyznałam, że żadna broń wykuta ręką zwykłego człowieka nie jest w stanie zranić tej istoty. Sekretnie ułożyli plan działania i przed świtem, bym nie próbowała ich zatrzymać, wymknęli się z wioski. — Skoro żadna broń wykuta przez człowieka… — Eldran rozłożył ręce w geście bezradności. — Boudaneceo, nie mogę tego darować. Górale zapłacą za mojego brata. Bestia musi zostać zniszczona. Niechaj Wiccana mi dopomoże, bo musi się tak stać! Nie tylko z chęci zemsty, to po prostu nie może się powtórzyć! — Zaiste — szepnęła kapłanka. — Zaczekaj tu. Pospiesznie jak na tak stateczną osobę zniknęła wewnątrz chaty. Wróciła w towarzystwie pulchnej akolitki o wesołych, brązowych oczach. Akolitka niosła płaski, pokryty czerwoną laką kufer, na szczycie którego leżało złożone starannie białe odzienie i porcelanowy biały, błyszczący dzbanek. — Od tej chwili — rzekła Boudaneceą — będziesz robił tylko to, co ci każę. I będziesz to czynił, jeśli drogie są ci twoje życie i zdrowe zmysły. Chodź. Ruszyli jedno za drugim, kapłanka na czele, potem akolitka i na końcu Eldran. Kobiety szły równym tempem, które po chwili przyjął także Eldran, jakby rytm jego kroków wybijał jakiś niewidzialny bęben. Włoski zjeżyły mu się na karku, gdy uświadomił sobie, że prowadzą go do Świętego Gaju Wiccany, najstarszego ze świętych gajów Brythunii, gdzie pnie najmłodszych dębów były równie grabę i wysokie jak najpotężniejsze drzewa w najstarszej z puszcz. Do świętych gajów wstęp miały jedynie kapłanki i ich uczennice. Tylko raz, niezliczone stulecia temu, przebyli tę drogę mężczyźni. Złożono ich w ofierze bogini. Myśl ta nie dodała Eldranowi otuchy. Konary grubości męskiego ciała tworzyły baldachim ponad ich głowami, a gnijące opadłe liście szeleściły, gdy po nich stąpali. Wtem pojawiła się przed nimi polana i szeroki, niski, porośnięty trawą pagórek. Szorstka granitowa płyta długości i szerokości rosłego mężczyzny była po części zatopiona w zboczu pagórka na wprost nich. — Spróbuj poruszyć kamień — rozkazała kapłanka. Eldran spojrzał na nią. Był o więcej niż głowę wyższy od najroślejszych mężczyzn z wioski, mocno umięśniony, szeroki w barach, ale wiedział, że ten ciężar jest dla niego zbyt wielki. I nagle, przypominając sobie jej pierwsze polecenie, wypełnił rozkaz. Nachyliwszy się obok wielkiego kamienia, spróbował wbić palce w ziemię, by uchwycić dolną krawędź płyty. Kilka pierwszych garści odrzucał bez trudu, ale po pewnym czasie natrafił na zbitą ziemię o konsystencji skały. Nie wyglądała inaczej niż poprzednia, a mimo to nie był w stanie wyżłobić w niej choćby małego wgłębienia. Zrezygnowawszy z dalszych prób naparł barkiem na płytę, usiłując ją podważyć. Jego mięśnie napięły się jak liny kotwiczne, pot ściekał mu po twarzy i ciele wąskimi strużkami, ale granitowa płyta stanowiła chyba nieodłączną część pagórka. Nawet nie drgnęła. — Wystarczy — rzuciła Boudanecea. — Podejdź i uklęknij tutaj. — Wskazała miejsce obok płyty. Akolitka uniosła wieko kuferka, ukazując zatkane korkami fiolki i misy z lśniącego zielenią jemioły, błyszczącego, gładkiego tworzywa. Boudanecea odwróciła Eldrana plecami do uczennicy i zmusiła, by uklęknął. Wylała na jego dłonie odrobinę wody z białego dzbanka i wytarła je do sucha białym ręcznikiem. Innych, zwilżonych wodą użyła do otarcia potu z jego twarzy. Gdy już oczyściła jego oblicze i dłonie, powiedziała: — Żaden mężczyzna ani żadna kobieta nie może poruszyć tej płyty, ani wejść do pagórka bez pomocy Wiccany. Z jej pomocą… U jej boku pojawiła się akolitka z małą zieloną miseczką w ręku. Boudanecea złotym sierpem odcięła pukiel włosów Eldrana. Mężczyzna zadrżał gdy włożyła pukiel do miseczki. Następnie kapłanka nacięła po kolei opuszki palców obu jego dłoni i wycisnęła z nich po kilka kropel krwi, spryskując nimi włosy. Gdy skończyła, akolitka ponownie znikła za plecami Eldrana. Boudanecea spojrzała mu prosto w oczy. Słyszał jak pulchna akolitka brzęka naczyniami, mamrocząc jakąś inkantację, nie był jednak w stanie odwrócić wzroku od twarzy kapłanki. Wreszcie pomocnica wróciła, a Boudanecea wzięła od niej miseczkę i długą gałązkę jemioły, którą zanurzyła w naczyniu. Odrzuciwszy głowę do tyłu, kapłanka zaintonowała osobliwą pieśń. Eldran nigdy wcześniej nie słyszał wypowiadanych przez nią słów, lecz ich moc zmroziła go do szpiku kości. Powietrze wokół niego oziębiło się i znieruchomiało. Poczuł dreszcz zgrozy, gdy bez wyraźnego polecenia, uniósł przed siebie obie ręce z dłońmi skierowanymi wnętrzami ku górze. Zupełnie jakby niespodziewanie wiedział, że musi to zrobić. Gałązka jemioły uderzyła go najpierw w jedną, potem w drugą dłoń, a zgrozę zastąpiło uczucie pełni i zadowolenia, silniejsze niż wszystko, czego dotąd doświadczył. Boudanecea śpiewała nadal, jej głos przybierał na sile, wilgotny koniec gałązki jemioły dosięgnął obu jego palców. I nagle odniósł wrażenie, że całe jego ciało stało się nieważkie, był pewien, iż byle podmuch wiatru mógłby unieść go w górę. Głos Boudanecei zamilkł. Eldran zadygotał i chwiejnie podniósł się z klęczek. Dziwne uczucie lekkości go nie opuszczało. — Podejdź do kamienia. — Głos Boudanecei rozbrzmiał dźwięcznie w krystalicznym powietrzu. — Przesuń go. Eldran bez słowa podszedł do płyty. Nie zmieniła się w żaden widoczny sposób, on również nie czuł się silniejszy, wręcz przeciwnie, miał wrażenie, że opuściła go cała moc. Wiedział jednak, że musi wypełnić rozkaz. Nachyliwszy się obok płyty, wbił palce w ziemię pod jej dolną krawędzią, naparł… i aż otworzył usta ze zdziwienia gdy kamień uniósł się w górę, lekki niczym piórko, i okręciwszy się wokół osi, spadł cicho na ziemię. Eldran spojrzał na kamienną płytę, na swoje dłonie i na wejście do opadającego ukośnie w dół tunelu widniejące w zboczu pagórka, po czym przeniósł wzrok na Boudaneceę. — Wejdź tam — poleciła. Napięcie sprawiło, że jej twarz stężała, a zniecierpliwienie nadało głosowi ostrzejszy ton. — Wejdź i przynieś to, co tam znajdziesz. Zaczerpnąwszy głęboki oddech, Eldran ruszył w dół stromego tunelu. Mimo iż podłoże było pyliste, jego stopy nie wzbijały w górę kurzu. Szerokie, długie kamienne płyty tworzyły ściany i sklepienia korytarza, a toporne ich wykonanie świadczyło, że musiały być bardzo stare. Korytarz kończył się okrągłym pomieszczeniem średnicy około dziesięciu kroków, o ścianach i sklepieniu wyłożonych podobnie jak tunel szarymi, kamiennymi płytami. Nie było tu lamp, lecz do komnaty wpadało słabe światło. Spodziewał się ujrzeć pajęczyny i grube warstwy kurzu, nie zauważył ich jednak. W powietrzu unosił się świeży aromat roślin, zapach wiosny. Nie ulegało wątpliwości, co ma stąd zabrać, gdyż w pomieszczeniu nie było nic oprócz prostego podwyższenia z jasnego kamienia, na którym spoczywał miecz pradawnego wzoru. Jego szeroka klinga lśniła srebrzyście, jakby dopiero co wyszła spod ręki kowala i została świeżo naoliwiona. Spiżowa rękojeść opleciona była skórzaną owijką, sprawiającą wrażenie jakby wygarbowano ją poprzedniego lata. Kilony kończyły się szponami, wykonanymi tak jakby coś miało się między nimi znajdować, na razie były jednak puste. Spojrzawszy na miecz poczuł nagle, że powinien się pospieszyć. Schwyciwszy oręż, biegiem powrócił na polanę przed pagórkiem. Westchnął z ulgą, gdy tylko się na niej znalazł. I nagle poczuł się tak, jakby tu już kiedyś był. Po chwili dziwne sensacje minęły. Niemal wbrew swej woli obejrzał się przez ramię. Wielka płyta spoczywała na swoim miejscu i nic nie świadczyło, że mógł ją kiedykolwiek poruszyć. Nie było nawet wyżłobienia po tym, jak początkowo próbował dobrać się do kamiennego bloku od dołu. Dreszcz przeszył go na wskroś. Jedynie ciężar miecza w dłoni, zwykłego, zdawałoby się, choć niewątpliwie starego oręża świadczył o tym, co naprawdę tu zaszło. Eldran postawił na zdrowy rozsądek i uznał, że nie należy dłużej tego rozpatrywać. — Zabójca Ognia — rzekła półgłosem Boudanecea. Wyciągnęła dłoń w kierunku miecza, lecz go nie dotknęła. — Symbol naszego ludu, oręż naszych bohaterów. Wykuty przez wielkich magów niemal trzy tysiące lat temu, jako broń przeciwko bestiom ognia, które niczym plagę zsyłało na świat zło z krainy zwanej Acheronem, przeciwko tworom plugawych zaklęć tamtejszych czarnoksiężników. Niegdyś w tych szponach tkwiły dwa wielkie rubiny, Ogniste Oczy, i miecz mógł kontrolować owe bestie równie skutecznie, jak unicestwiać je. Bo tym oto orężem można uśmiercić ognistego potwora. — Czemu mi o tym nie powiedziałaś? — rzekł z wyrzutem Eldran. — Dlaczego sprowadziłaś mnie tutaj nieświadomego, niczym jagnię na… Urwał, nie chciał bowiem, by jego słowa przywołały niepokojące myśli i obrazy. — To element geas nałożonych na miecz — odrzekła kapłanka — i na nas, które go strzeżemy. Bez pomocy kapłanki nikt nie może zdobyć tego oręża. Żadna z kapłanek zaś nie może wspomnieć o mieczu nikomu, kto by nie mógł utrzymać go w dłoni. Z wielką ostrożnością należy wybierać tego, kto posłuży się mieczem, bowiem pomijając to, iż użyty on zostanie przeciw bestii ognia, może również obdarzyć wielką mocą człowieka, który będzie jej świadom i będzie umiał ją należycie wykorzystać. Eldran z zaciekawieniem zważył miecz w dłoni. — Moc? Jakiego rodzaju? — Czy pragniesz władzy Eldranie? — spytała z powagą kapłanka. — Czy też pragniesz tylko zabić bestię ognia? — Pragnę zabić bestię — odparł, a kapłanka skinęła głową. — Dobrze. Wybrałam ciebie gdy tylko zorientowałam się, z czym mamy do czynienia. Jesteś najlepszym wojownikiem w Brythunii. Nikt nie potrafi ci dorównać, czy to w jeździe konnej, czy to w łucznictwie, czy też w walce na miecze. Powiadają, że gdy przechodzisz przez las, drzewa nie zdają sobie sprawy z twej obecności i że potrafiłbyś nawet pójść tropem górskiego wiatru. Takiego człowieka potrzeba, by dopaść bestię ognia. Zapamiętaj, co ci powiem. Nie pozwól, by ten miecz trafił w ręce kogokolwiek innego, czy to podstępem, czy też wskutek kradzieży, bo wtedy nigdy już nie dotkniesz jego rękojeści. Natomiast miecz, tylko Wiccana wie jakim sposobem, ponownie znajdzie się w sekretnym pomieszczeniu w głębi tego pagórka. Wielokrotnie przepadał, lecz zawsze kiedy jest potrzebny, kamień zostaje podźwignięty, a oręż tkwi na swoim miejscu. Gdybyś go jednak utracił, wiedz, że nigdy go już nie odzyskasz, bowiem miecz może zostać przekazany wybrańcowi tylko raz w całym jego życiu. — Nie stracę go — obiecał z powagą Eldran. — Oręż spełni swoje zadanie i sam go tu odniosę. Wszelako teraz muszę go stąd zabrać. Ruszył w stronę drzew, by opuścić święty gaj; zdenerwowanie powróciło, jakby w miejscu tym nie było dane zabawić dłużej żadnemu mężczyźnie. — Nie ma czasu do stracenia, przeto muszę szybko zebrać swoją drużynę. — Drużynę? — wykrzyknęła Boudanecea, zatrzymując go na skraju linii drzew. — Myślałam, że wyruszysz w pojedynkę, jeden szybki, sprytny łowca zaopatrzony w specjalny miecz powinien wystarczyć do zabicia… — Nie, górale muszą zapłacić krwią za Aelfrica, Ellandune’a, wszystkich, których zabili. Wiesz, że to nieuniknione. Tak musi być. — Wiem — westchnęła. — Twoja matka była mi niczym siostra. Miałam nadzieję, że pewnego dnia przytulę do serca jej wnuka. Aż do dziś. Teraz lękam się, że ten dzień nigdy nie nadejdzie. — Wrócę — powiedział Eldran i ku własnemu zdziwieniu, wybuchnął śmiechem. — Zatańczysz jeszcze na mym weselu, Boudaneceo. Kapłanka pobłogosławiła go unosząc w górę gałązkę jemioły, na co młodzieniec kornie pochylił głowę. Jednak w myślach sporządzał już listę wojowników, których zabierze ze sobą w góry. IX Usadowiwszy się wygodnie w zamorańskim siodle o wysokim łęku, Conan spojrzał w kierunku, w którym zmierzała wyprawa myśliwska. Niskie, kopulaste wzgórza, przez które wędrowali, praktycznie nie zmieniły się od trzech dni, odkąd ocalił Jondrę, tylko krótka trawa rosła tu obficiej i od czasu do czasu na kamienistym stoku dostrzec można było brązowawe kolczaste krzewy. W oddali przed nimi pagórki stawały się coraz wyższe, aż w końcu zlewały się w jedno z postrzępionymi, strzelistymi turniami gór Kezankiańskich. Znajdowali się w paśmie rozciągającym się na południe i zachód, wzdłuż granicy między Brythunią i Zamorą. Conan wiedział, że żadne z tutejszych zwierząt nie mogłoby skusić łowczyni w rodzaju Jondry, oprócz może wielkiej, krętorogiej owcy żyjącej wśród wysokich partii tychże gór, gdzie, nawiasem mówiąc, roiło się od koczowniczych plemion. Nie potrafił uwierzyć, że poważyła się na coś takiego. Drużyna przypominała rozjuszonego węża, który wije się przez kolejne niskie pagórki, omijając szczyty. Włócznicy klęli z cicha, gdy ich obute w sandały stopy ślizgały się na kamienistych zboczach, i wymieniali obelgi z jadącymi na koniach łucznikami. Zwierzęta pociągowe parskały i prychały, poganiacze mułów wyklinali w głos. Woźnice pokrzykiwali na całe gardło, strzelając z batów, podczas gdy woły z mozołem ciągnęły obciążone prowiantem wozy. Kolumna luzaków jako jedyna, mimo iż wzbijała więcej kurzu aniżeli reszta wyprawy, zachowywała względny spokój. Jondra jechała na czele drużyny, wraz z Arvaneusem i dziesiątką konnych łowców nie zważając na rozlegający się w tyle hałas. Nie w taki sposób powinno się wjeżdżać do krainy górskich plemion. Conan cieszył się, że przynajmniej ogary pozostawiono w Shadizarze. Tamira, siedząca na stercie płócien namiotowych na kołyszącej się z boku na bok platformie jednego z wozów machnęła do niego, i Conan od razu podjechał do niej. — Zaskoczyłaś mnie — powiedział. — Przez ostatnie trzy dni skutecznie mnie unikałaś. — Lady Jondra znajduje mi moc rozmaitych prac — odparła. Spojrzawszy na poganiacza wołu idącego obok wozu, wycofała się nieco dalej w głąb platformy. — Dlaczego mnie śledzisz? — syknęła gniewnie. Conan uśmiechnął się leniwie. — Miałbym cię śledzić? Może chciałem odetchnąć świeżym, wiejskim powietrzem. Mówiono mi, że taka przejażdżka dobrze robi na płuca. — Dobrze robi… — warknęła. — Mów prawdę, Cymmerianinie! Jeżeli wydaje ci się, że wywiedziesz mnie w pole… — Mówiłem już, jakie mam plany w stosunku do ciebie — przerwał jej barbarzyńca. — Ty… mówiłeś poważnie? — zapytała z rosnącą niepewnością w głosie. Jakby w obawie, że mógłby natychmiast się na nią rzucić przesunęła się pod przeciwległą burtę wozu i spojrzała na barbarzyńcę znad sterty zrolowanych płócien namiotowych. — Lady Jondra żąda, by ich służki były nietknięte, Cymmerianinie. Może ci się wydawać, że skoro ocaliłeś jej życie, masz u niej pewne fory, ale to szlachcianka i jeśli złamiesz ustalone przez nią reguły, w mig zapomni o wdzięczności. — A zatem muszę być ostrożny, czyż nie? — rzekł Conan i pozostał w tyle za wozem. Tamira jeszcze przez chwilę nie odrywała od niego wzroku. Conan uśmiechnął się z zadowoleniem. Z pewnością nie uwierzyła, że nie zależy mu na precjozach Jondry. Przecież nie była głupia, bo w przeciwnym razie nie zdołałaby uprawiać swej profesji w Shadizarze tak długo. Chyba jednak podejrzewała, iż był obecnie rozdarty pomiędzy pragnieniem zdobycia bezcennych klejnotów i jej samej, Tamiry. Większość znanych mu kobiet sądziła, że byle prowokacja z ich strony może doprowadzić mężczyznę do utraty rozsądku. A jeśli Tamira w to uwierzyła, to próbując zdobyć kosztowności będzie trwożliwie oglądać się za siebie. Wzrok Cymmerianina przykuł poczerniały stok, nieco oddalony od szlaku, którym zdążali. Zaciekawiony skierował konia w tę stronę. Z krzewów głogu, które ongiś porastały zbocze, pozostały tylko popioły i liczne, zwęglone kikuty. Nie wygląda to na efekt uderzenia pioruna, skonstatował Cymmerianin, błyskawica uderzyłaby w szczyt, a nie w zbocze. Nagle wierzchowiec przystanął wydymając chrapy i zarżał trwożliwie. Conan próbował zmusić konia by podszedł jeszcze bliżej, lecz bezskutecznie. Zwierzę cofnęło się o krok. Nie dostrzegając niczego niepokojącego, barbarzyńca zmarszczył brwi. Co mogło przerazić konia, który, jak mu mówiono, był szkolony do udziału w polowaniu na lwy? Zeskoczył z siodła, puścił cugle i stanął obok wierzchowca. Boki zwierzęcia drżały, lecz szkolenie przyniosło efekty. Conan, zadowolony, zbliżył się do wypalonej połaci ziemi. I, niejako na wszelki wypadek, dobył miecza. W pierwszej chwili jego stopy rozrzucały jedynie popioły zaścielające poczerniałą glebę i skały. Wtem natrafił na coś odmiennego. Podniósł odłamany róg dzikiego bawołu z widniejącym przy nim fragmentem czaszki. Róg był zwęglony, podobnie jak strzępy tkanek na kości, ale fragment czaszki okazał się nie tknięty. Barbarzyńca niespiesznie przeszukał wypalone miejsce. Nie znalazł innych kości, nawet pogruchotanych, jakie zostawiłyby hieny posilając się resztkami po lwiej uczcie. Rozszerzył obszar poszukiwań poza wypaloną tajemniczym ogniem połać. Rozległ się tętent kopyt i obok barbarzyńcy zjawił się Arvaneus, usiłując zapanować nad swym roztańczonym rumakiem. Zausznik Jondry spojrzał na Cymmerianina. — Jeżeli zostaniesz w tyle, barbarzyńco — rzucił z pogardą — możesz nie mieć dość szczęścia, by znaleźć innych, którzy zechcą cię przygarnąć. Dłonie Conana zacisnęły się na rogu. Precjoza, powtórzył w myślach, one są najważniejsze. — Znalazłem to w pogorzelisku i… — Stary bawoli róg — łowca parsknął — i miejsce, w które uderzył piorun. Bez wątpienia, dla kogoś takiego jak ty może to coś oznaczać, ale my nie mamy czasu do stracenia. Nabrawszy tchu, Conan mówił dalej: — Są tu ślady… — Mam tropiciela śladów, barbarzyńco. Nie potrzebuję twoich usług. Lepiej odłącz się od drużyny. Odejdź, póki jeszcze możesz. I zawróciwszy swego rumaka tak gwałtownie, że spod jego kopyt posypały się fontanny drobnego żwiru i kurzu, Arvaneus pogalopował śladem oddalającego się spiesznie orszaku. Dał się słyszeć głośny trzask; Conan stwierdził, że bawoli róg pękł mu w rękach na dwoje. — Na Dziewięć Piekieł Zandu! — wymamrotał i odrzucając resztki uląkł, by obejrzeć ślady. Po części tylko przypominały zwierzęce, chociaż trudno było się w nich rozeznać, gdyż nie odcisnęły się zbyt dobrze w kamienistym podłożu. Dwa wielkie paluchy kończyły się długimi szponami, a urywające się wgłębienie mogło świadczyć, że łapa nie została odciśnięta w całości. Przyłożył palec wskazujący do jednego ze śladów pazurów. Szpon był dwa razy dłuższy od jego palca. Nigdy nie słyszał o stworzeniu pozostawiającym tak wielkie ślady. Przynajmniej Jondra nie polowała na to coś. Uznał, że nie powinien jej mówić o swoim odkryciu. Z tego, co o niej wiedział, prawdopodobnie postanowiłaby zapolować na nieznaną istotę, tym chętniej, że mogła okazać się ona niebezpieczna. Mimo to przysiągł sobie zachować czujność i mieć oczy szeroko otwarte. Wskoczywszy na siodło, pogalopował za kolumną drużyny łowieckiej. Doścignął ich szybciej niż się tego spodziewał. Kolumna zatrzymała się. Mężczyźni obejmowali dłońmi pyski koni, by zwierzęta nie zaczęły rżeć, a poganiacze wołów przytrzymywali zwierzęta za umieszczone w nosach kółka, by nie kładły się na ziemi. Tamira przerwała otrzepywanie białej, krótkiej tuniki z kurzu i skrzywiła się, ujrzawszy Conana, który minął wóz z namiotami i ruszył wolno w jej stronę. Gdzieś przed nimi rozległy się słabe, regularne odgłosy werbli. Jondra i kilku jej przybocznych z czoła kolumny rozłożyli się płasko na szczycie wzgórza. Conan podszedł do nich, lecz nim jego głowa znalazła się ponad krawędzią skały, również przypadł do ziemi. Odgłos werbli był tu głośniejszy. — Odejdź barbarzyńco — warknął Arvaneus. — Nie jesteś nam potrzebny. — Zamilcz, Arvaneusie — rozkazała Jondra półgłosem, lecz jej słowa miały twardość żelaza. Conan zignorował ich oboje. O jedną trzecią mili od nich maszerowała górskim szlakiem inna kolumna, sunąc bezlitośnie niczym ostrze noża, nie bacząc na wygodniejsze i łatwiejsze ścieżki. Kolumna armii zamorańskiej. Dwustu konnych w spiczastych hełmach jechało czwórkami za sztandarem z wizerunkiem łba lamparta. Za nimi j szło dwudziestu doboszów, ich pałeczki opadały i unosiły się unisono a jeszcze dalej… Cymmerianin oszacował pobieżnie liczbę włóczni niesionych ukośnie przez szeregi zbrojnych. Pięć tysięcy pieszych żołnierzy armii zamorańskiej maszerując w nogę sprawiało, że drżała ziemia. Conan odwrócił wzrok, by spojrzeć na Jondrę. Na jej policzkach znów wykwitły rumieńce. — Czemu unikasz spotkania z wojskiem? — zapytał. — Rozbijemy tu obóz — powiedziała Jondra. — Znajdź odpowiednie miejsce, Arvaneusie. Zaczęła rakiem wycofywać się ze zbocza. Łowca niezwłocznie uczynił to samo. Conan chwilę obserwował ich z marsową miną, po czym odwrócił się by odprowadzić wzrokiem żołnierzy, zanim znikną za wzgórzami na północy. Obóz był już rozbity, gdy zszedł wreszcie ze wzgórza; stożkowate namioty zajmowały szeroką połać równiny między dwoma pagórkami. Pośrodku umieszczono wielki szkarłatny namiot Jondry. Woły były już spętane, konie zaś przywiązane do koniowiązu za wozami. Nie rozpalono ognisk, co skwapliwie zauważył, a kucharze rozdawali wszystkim owoce i suszone mięso. — Witaj barbarzyńco — rzekł Arvaneus, żując kawałek twardego mięsa. — Widzę, że zaczekałeś aż wszystko zostanie zrobione, nim zdecydowałeś się do nas zejść. — Dlaczego Jondra unika wojska? — zapytał Conan. Mężczyzna o orlej twarzy wypluł mięso, które przeżuwał. — Lady Jondra — warknął. — Okaż jej należny szacunek, albo… — Jego dłoń zacisnęła się na rękojeści tulwara. Na twarzy Conana pojawił się nikły uśmieszek, który nie sięgnął wszelako do jego stalowych oczu. Gdyby to było możliwe, niejeden umarły mógłby powiedzieć Arvaneusowi, co oznacza taki uśmiech. — Albo co, łowco? Spróbuj szczęścia i obróć swe myśli w czyny, jeżeli uważasz, że jesteś prawdziwym mężczyzną. W okamgnieniu czarnooki mężczyzna wyszarpnął tulwar z pochwy, lecz choć dłoń Conana przed sekundą nie dotykała jeszcze rękojeści obosiecznego miecza, barbarzyńca dobył oręża równie szybko jak zausznik Jondry. — Arvaneus aż zamrugał, zaskoczony błyskawicznym ruchem Conana. — Barbarzyńco, nazywasz mnie łowcą, wiedz wszelako, iż jestem synem lorda Andanezeusa — w jego głosie pojawiło się drżenie, oblicze wyraźnie stężało. Gdyby nie fakt, że kobieta, która wydała mnie na świat była konkubiną, nosiłbym dziś tytuł lorda Zamory. W mych żyłach, barbarzyńco płynie błękitna krew, godna samej lady Jondry, podczas gdy twoja… — Arvaneusie! — głos Jondry zabrzmiał ostro niczym trzaśniecie z bicza. Pobladła szlachcianka podeszła do dwóch mężczyzn na odległość kroku. Skórzany obcisły kaftan miała z przodu ciasno zasznurowany, a czerwone skórzane buty podciągnięte do kolan. Arvaneus patrzył na nią z rozpaczą. Na moment zatrzymała wzrok na twarzy Cymmerianina, lecz niemal natychmiast odwróciła głowę. — Arvaneusie, posuwasz się za daleko — rzekła z naciskiem. — Schowajcie miecze. — Spojrzała na Conana. — Obaj. Na twarzy Arvaneusa malowała się cała gama emocji: gniew, wstyd, pożądanie i żal. Z hamowanym gniewem wsunął ostrze do pochwy, jakby wbijał je między żebra Cymmerianina. Conan odczekał aż tamten schowa miecz i uczynił to samo, po czym rzucił posępnie: — W dalszym ciągu chciałbym usłyszeć, dlaczego ukrywasz się przed wojskiem. Jondra spojrzała na niego, ale Arvaneus pospiesznie zabrał głos. — Pani, ten człowiek nie powinien znajdować się wśród nas. Nie jest łowcą, łucznikiem ani włócznikiem. Nie służy ci pani… tak jak ja. Z głośnym chichotem Conan potrząsnął głową. — Prawda to, że sam sobie jestem panem, lecz wiedz Zamorańczyku, że jestem równie dobrym myśliwym jak ty. A co się tyczy włóczni, może zrobimy zawody? O jedną monetę? — Wiedział, że musi pokonać tego człowieka w jakiejś dyscyplinie, w przeciwnym razie przez cały czas swego pobytu wśród myśliwych musiałby z nim rywalizować. O łuku roztropnie nie wspominał, gdyż wiedział jedynie jak należy go trzymać. — Zgoda! — zawołał łowca. — Umowa stoi! Przynieście cele! A żywo! Pokażę temu barbarzyńskiemu osiłkowi, jak należy posługiwać się włócznią. Jondra otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, lecz zaraz je zamknęła, gdyż wszyscy mężczyźni w obozowisku nagle się ożywili. Jedni oczyszczali teren, gdzie miały odbyć się zawody, inni pospieszyli do wozów, by zwlec z nich parę stojaków z celami. Grube słomiane maty były ciężkie i niezbyt nadawały się do zabierania na wyprawę łowiecką, ale nie łamały strzał ani nie tępiły grotów włóczni, jak to się zdarzało przy strzelaniu bądź rzucaniu do drzew czy innych celów na górskich stokach. Ogolony na łyso mężczyzna o długim nosie wskoczył na odwróconą beczkę. — Przyjmuję zakłady! Jeden do dwudziestu na Arvaneusa, dwadzieścia do jednego na barbarzyńcę. Nie tłoczcie się. Kilku mężczyzn podeszło do niego, większość jednak uznała wynik zawodów za przesądzony. Conan zauważył Tamirę stojącą wśród grupki zebranych wokół beczki. Po chwili przeszła obok niego i rzekła: — Rzucaj najlepiej jak potrafisz… a wygram sztukę srebra… — Zaczekała aż wypnie pierś, ogarnięty przemożną dumą i dokończyła. — Bo postawiłam na tego drugiego. — Z przyjemnością pomogę ci przepuścić tę garść miedziaków — odpowiedział oschle. — Dość tych flirtów Lyano — rzuciła ostro Jondra. — Masz swoje obowiązki. Jondra odwróciła się do niej plecami, a Tamira zrobiła złośliwą minę. Conan niemal wbrew sobie uśmiechnął się. — Będziesz rzucać, barbarzyńco? — mruknął zuchwale Arvaneus. Wysoki myśliwy trzymał już włócznię w dłoni. Był obnażony do pasa ukazując grube jak liny węzły mięśni. — Czy może raczej zostaniesz z tą służką? — Szczerze mówiąc wolę patrzeć na jej twarz niż na twoją gębę — odburknął Conan. Twarz Arvaneusa zmroczniała, gdy odpowiedź Cymmerianina spotkała się z gromkim śmiechem i aplauzem. Ostrzem włóczni Zamoranin wyrył w ziemi linię. — Nie wolno ci jej przekroczyć, choćby nawet palcem, bo przegrasz, niezależnie od tego, jak dobry będzie twój rzut. Chociaż wątpię, bym musiał się tym przejmować. Conan zdjąwszy tunikę, wziął od jednego z łowców włócznię i stanął przed wyznaczoną linią. Spojrzał na tarczę, oddaloną o trzydzieści kroków. — Odległość nie wydaje się duża. — Spójrz na cel, barbarzyńco. — Śniady łowca uśmiechnął się i wskazał ręką. Chudy włócznik skończył właśnie przymocowywać do słomianej tarczy okrągły skrawek materiału, nie większy od męskiej dłoni. Conan udał, że jest zbity z tropu. Uch! — szepnął, głośno wypuszczając powietrze, a łowca uśmiechnął się od ucha do ucha. — A teraz ustalmy stawkę — rzekł donośnym głosem Arvaneus. — Proponuję uczciwie: sto do jednego. W całym obozie zawrzało. — Wspominałeś o jednej monecie, barbarzyńco. Chyba, że jesteś gotów przyznać wszem i wobec, że jestem od ciebie lepszy. — Stawka wydaje mi się uczciwa — zgodził się Conan — Zważywszy na to jak wielkie masz o sobie mniemanie. — Głosy zdumienia, jakie rozległy się po ogłoszeniu stawki zakładu ucichły i rozległ się gromki śmiech. Zważył w dłoni swoją sakiewkę. — Stawiam pięć sztuk srebra. Śmiech zamarł, jak nożem uciął. Nikt chyba nie sądził, że mężczyzna o orlej twarzy mógłby przegrać, ale ogrom porażki, gdyby ta jednak nastąpiła, byłby zatrważający. Arvaneus nie wydawał się tym poruszony. — Zgoda — rzekł krótko. Cofnął się za linię, zrobił dwa szybkie kroki naprzód i miotnął z całej siły. Grot włóczni przebił czarny materiał, przyszpilając go mocniej do tarczy. Kilku łowców wydało radosny okrzyk zwycięstwa, niektórzy chcieli już nawet zainkasować wygraną. — Teraz ty — powiedział Zamoranin i zaśmiał się drwiąco. Conan, stojąc tuż przy linii, zważył oręż w dłoni. Drzewce miało grubość dwóch jego kciuków, grot był długości jego przedramienia. Naraz barbarzyńca odchylił całe ciało w tył i jednym płynnym ruchem wypchnął je mocno do przodu. Z głośnym trzaskiem i potężnym impetem włócznia wbiła się w słomiany krąg o niecałą szerokość palca od włóczni Zamoranina. — Może gdyby była troszkę dalej — mruknął jakby do siebie. Arvaneus zazgrzytał zębami. W całym obozie zapadła cisza, którą przerwał dopiero głos mężczyzny na beczce. — Zakłady pół na pół. Tyle samo na Arvaneusa co na… jak mu tam, Conan? Na Conana! Równe zakłady! Takie same szanse! — Zamilcz Teladesie! — zawołał Arvaneus, ale wokół łysego mężczyzny natychmiast zrobiło się tłoczno. Łowca gniewnie machnął ręką w stronę tarczy. — Zwiększyć odległość. Odsuńcie ją jeszcze bardziej! Dwaj mężczyźni podbiegli, by przeciągnąć tarczę o dziesięć kroków do tyłu, po czym wrócili niosąc wyjęte z celu włócznie. Łypiąc na Conana, Arvaneus znów stanął za linią, wziął krótki rozbieg i rzucił. Tym razem grot również przeszył czarne kółko. Conan cofnął się o krok i podobnie jak poprzednio wykonał rzut pojedynczym płynnym ruchem. Jego włócznia musnęła oręż Arvaneusa dosięgając celu jeszcze bliżej niż pierwsza. Wśród łowców rozległy się nieśmiałe okrzyki zachwytu. Cymmerianin zdziwił się, widząc uśmiech na twarzy Jondry i jeszcze bardziej, gdy spostrzegł uśmiechającą się Tamirę. Oblicze Arvaneusa spochmurniało z wściekłości. — Dalej! — zakrzyknął, kiedy znów przyniesiono włócznie. — Dalej! Jeszcze dalej! Kiedy tarczę przesunięto na odległość sześćdziesięciu kroków, zapadła pełna napięcia cisza. To całkiem spora odległość, stwierdził Conan, jak na rzucanie do celu. Może nawet zbyt duża, bo cel jest niewielki. Mamrocząc pod nosem łowca przyjął pozycję i z głośnym chrząknięciem miotnął swoją włócznię. Drzewce, z głuchym odgłosem wbiło się w tarczę. — Chybił! — zawołał Telades. — Dotyka celu, ale grot nie przebił płótna! Jeden do pięciu na Conana! Odchyliwszy ramię do tyłu, Conan ruszył w kierunku linii granicznej. Po raz trzeci wyrzucone jego ręką drzewce ciemną smugą pomknęło ku tarczy, dosięgając czarnego kręgu. Rozległy się gromkie okrzyki, mężczyźni na znak aprobaty jęli uderzać własnymi włóczniami w ziemię. Telades zeskoczył z beczki i śmiejąc się jął przedzierać się przez tłum, by uścisnąć dłoń barbarzyńcy. — Kosztowałeś mnie dzisiaj monetę, wędrowcze z północy, ale warto było popatrzeć, w jakim zrobiłeś to stylu! Arvaneus, któremu oczy niemal wychodziły z orbit, wydał zduszony krzyk. — Nie! — i ruszył co sił w nogach w stronę tarczy spychając ludzi stojących mu na drodze. Zaczął odciągać tarczę jeszcze dalej. — Wceluj w to, ty barbarzyński psie! — ryknął, wciąż mocując się z ciężkim stojakiem. — Niechaj cię Erlik porwie wraz z twymi oszukańczymi przeklętymi sztuczkami! W to traf! — Ależ to będzie dobrych sto kroków! — zawołał Telades, kręcąc głową — Żaden człowiek nie mógłby… Urwał nagle, bo Conan wyjął włócznię z rąk stojącego przy nim wojownika. Jak antylopy pierzchające przed lwem, mężczyźni znajdujący się między Cymmerianinem a tarczą rozbiegli się na boki. Doszedł ich jeszcze głos Arvaneusa, przepełniony histerycznym śmiechem. — Wceluj w to barbarzyńco! Spróbuj! Zważywszy oręż w dłoni, Conan energicznie przeszedł do działania. Potężne nogi pchnęły go naprzód, ramię odchyliło się wstecz i włócznia poszybowała wysokim łukiem w powietrze. Łowca o orlej twarzy patrzył z rozdziawionymi ustami na mknącą ku niemu włócznię po czym wrzasnąwszy przeraźliwie, uskoczył w bok. Z tarczy wzbił się kurz, kiedy włócznia dosięgła celu, wbijając się obok dwóch poprzednich. Telades podbiegł do tarczy, patrząc z niedowierzaniem, po czym obróciwszy się, wyrzucił obie ręce w górę. — O bogowie! Trafił w czarny krąg! Wy, którzy mienicie się włócznikami poznajcie mistrza! Trafił w cel z odległości stu kroków! Gromadka łowców otoczyła Conana wiwatując na jego cześć i usiłując uścisnąć mu dłoń. Nagle okrzyki ucichły, gdyż w stronę barbarzyńcy ruszyła Jondra. Myśliwi rozstępowali się przed nią, oczekując z niepokojem, co powie. Szlachcianka jednak przez dłuższą chwilę milczała. Wydawała się spięta, jakby skonsternowana. — Zadałeś mi pytanie, Cymmerianinie — rzekła w końcu, patrząc nie tyle na niego, co ponad jego ramieniem. — Nie wyjawiam zwykle powodów mych poczynań, ale ocaliłeś mi życie i rzucałeś zaiste wspaniale, przeto powiem ci, co chcesz wiedzieć. Ale tylko tobie jednemu. Pójdź. Wyprężona jak struna, nie oglądając się na boki, obróciła się na pięcie i ruszyła w stronę szkarłatnego namiotu. Conan podążył za nią wolnym krokiem. Kiedy nachylał się by wejść do środka, ponętna szlachcianka o kuszących krągłościach stała odwrócona do niego plecami, bawiąc się wiązaniami skórzanego kubraka. Na ziemi rozesłane były przednie iranistańskie kobierce z ułożonymi na nich jedwabnymi poduchami, a na niskich mosiężnych stolikach stały złote lampy. — No to dlaczego? — zapytał. Drgnęła, lecz nie odwróciła się. — Skoro w górach jest tyle wojska, armia musi spodziewać się jakichś kłopotów. Dodajmy, poważnych kłopotów. Jestem pewna, że staraliby się zmusić naszą drużynę do powrotu do Shadizaru, a ja wolałabym oszczędzić sobie trudu przekonywania jakiegoś generała, że nie zamierzam przyjmować od niego rozkazów. — I to ma być tajemnica? — mruknął Conan, marszcząc brwi. — Sądzisz, że twoi łowcy nie domyślają się tego? — Czy to, co powiedziałeś o Lyanie jest prawdą? — zapytała — Że przyjemnie jest na nią patrzeć? Przyjemniej niż na mnie? — Ona jest cudowna. — Conan uśmiechnął się widząc jak znieruchomiała i natychmiast dorzucił. — Ale nie tak cudowna jak ty. — Był młody, lecz znał się na kobietach na tyle, by wiedzieć, że nie należy wychwalać przy nadobnej niewieście urody jej potencjalnej rywalki. — Spłacę dług Arvaneusa — oznajmiła Jondra. — On nie ma pięciuset sztuk srebra. Wysoki Cymmerianin zamrugał, zaskoczony tą nagłą zmianą tematu. — Nie przyjmę od ciebie pieniędzy. To on przegrał je do mnie. Pochyliła głowę i zapewne nieświadoma, że mówi to na głos, szepnęła: — Dlaczego on we wszystkich mych wyobrażeniach musi być właśnie taki? Czemu musi być barbarzyńcą? Nagle odwróciła się, a Conanowi z wrażenia aż zaparło dech. Jondra rozsupłała rzemyki skórzanego kubraka i jego poły rozchyliły się ukazując ciężkie, krągłe piersi o sterczących, różowych sutkach. — Myślałeś, że sprowadziłam cię do swego namiotu tylko po to, by odpowiedzieć na twoje pytania? — rzuciła ostro. — Nie pozwoliłam się tknąć żadnemu mężczyźnie, ale ty nawet nie spróbowałeś wyciągnąć ręki. Czy chciałbyś, abym była równie bezwstydna jak… Urwała, gdy potężny Cymmerianin energicznie przyciągnął jaku sobie. Wsunął wielkie dłonie pod jej kubrak, jął gładzić palcami delikatną skórę jej pleców, poczuł na swoim ciele dotyk jej jędrnych piersi i zsunął kubrak z jej ramion pozwalając, by spadł na kobierzec u ich stóp. Przywarła do niego, opierając głowę na jego szerokiej piersi. — Moi łowcy będę wiedzieli… domyślą się co ja… co ty… Zadrżała i mocniej przytuliła się do niego. Delikatnie odchylił jej głowę i spojrzał w jej oczy, szare jak chmury nad górami w dżdżysty poranek. — Skoro obawiasz się, co mogą sobie pomyśleć — mruknął — to po co tyle zachodu? Zwilżyła wargi czubkiem małego, różowego języczka. — Ja nie rzuciłabym włócznią tak celnie jak ty — szepnęła i pociągnęła go na ziemię zasłaną miękkimi dywanami i dziesiątkami jedwabnych poduch. X Conan odrzucił skórzane nakrycie i wstał, spoglądając z podziwem na nagą Jondrę. Westchnęła przez sen i zakryła twarz rękami, naprężając krągłości piersi w taki sposób, że przez chwilę zastanawiał się, czy faktycznie powinien się ubrać. Zachichotał i sięgnął po tunikę. Zamknięte żelazne kuferki z jej klejnotami wciąż były przedmiotem jego uwagi. Minęły trzy dni od zawodów w rzucaniu włócznią. Mimo żywionych przez nią obaw, jak reszta łowców zareaguje na to co się stało, musieli być ślepi i głusi, by nie zauważyć, co zaszło między nim a Jondrą. Pierwszej nocy nie pozwoliła mu opuścić namiotu, nawet nic nie jedli; dwie ostatnie wyglądały podobnie. Każdego ranka, zdając się nie dostrzegać uśmieszków myśliwych i gniewnych spojrzeń Arvaneusa, upierała się, by to właśnie Conan był jej przewodnikiem podczas polowania, aczkolwiek łowy trwały zaledwie do momentu, gdy znajdowali miejsce dostatecznie oddalone od szlaku obranego przez pozostałych, należycie zaciemnione, równe i na tyle szerokie, że oboje mogli się na nim pomieścić. Cnotliwa, szlachetna lady Jondra stwierdziła, że lubi układać się obok mężczyzny i raźno nadrabiała stracony czas. Sprawy natury cielesnej nie zaprzątały jej jednak bez reszty. Pierwszego dnia po ich powrocie wyraźnie dała do zrozumienia, że nie jest zadowolona z odległości, jaką pokonał tabor przez cały dzień. Przegalopowała wzdłuż kolumny w jedną i w drugą stronę, chłoszcząc swych ludzi ciętym językiem równie skutecznie, jakby użyła harapa. Odprowadziła Arvaneusa na stronę i choć nikt nie słyszał, co mu powiedziała, kiedy wrócił usta miał zaciśnięte w cienką białą kreskę, a jego czarne oczy pałały wewnętrznym ogniem. Odtąd nie zdarzyło się już, by tabor przebył któregoś dnia zbyt krótki, jak na jej gust dystans. Narzuciwszy na ramiona czarny, khaurański płaszcz, Conan wyszedł w chłód górskiego poranka. Z zadowoleniem stwierdził, że jako opału do ognisk użyto w końcu, zgodnie z jego sugestią, suszonego bawolego łajna. Z takich ognisk nie unosił się bijący w górę i gryzący w oczy dym, a zwłaszcza teraz było to nader istotne, może nawet bardziej niż kiedykolwiek. Dzień drogi na północ od miejsca gdzie obozowali, rozciągały się mroczne i postrzępione na tle horyzontu łańcuchy gór Kezankiańskich. Obozowisko rozbito na szczycie pagórka, pośród karłowatych, poskręcanych drzewek rosnących na tej kamienistej, jałowej ziemi. Wszyscy mężczyźni przez cały czas nosili kolczugi i spiczaste hełmy i nikt nie wypuszczał się poza granicę dołów kloacznych bez włóczni czy łuku. Tamira, cała zlana potem, krążąc od ogniska do ogniska pod czujnym okiem tłustego kucharza, wykrzywiła się do Conana, przekręcając o ćwierć obrotu zawieszony nad ogniem, ciężki od mięsiwa rożen. Arvaneus siedział przy ogniu leniwie popijając wino, gdy wtem dostrzegł Cymmerianina. Conan zignorował ich oboje. Wytężył słuch, usiłując wychwycić dźwięk który, jak sądził, usłyszał. I rzeczywiście. Usłyszał go ponownie. Schwycił Tamirę za rękę. — Obudź Jo… swoją panią — rzekł krótko. Tamira, oparłszy dłonie na biodrach spojrzała na niego zuchwale. — Idź — warknął. — Od południa zbliżają się konie. Na twarzy dziewczyny pojawił się wyraz zdumienia, lecz natychmiast ruszyła ku wielkiemu szkarłatnemu namiotowi. — Jakież nowe plugastwo wymyśliłeś tym razem? — burknął Arvaneus. — Nic nie widzę! Telades podbiegł do ogniska i przykląkł przy mężczyźnie o orlej twarzy. — Arvaneusie, Mardak twierdzi, że usłyszał konie nadjeżdżające od południa. Łowca zaklął szpetnie, cisnął kubek na ziemię i podniósł się niezdarnie. Jego oblicze zmarsowiało. — Górale? — spytał Teladesa, lecz ten wzruszył tylko ramionami. — Nadjeżdżają z południa, więc raczej nie — powiedział Conan. — Mimo to nie zaszkodzi powiadomić wszystkich w obozie. Tylko cicho. Bez hałasu. — Gdy będę potrzebować twojej rady — warknął Arvaneus, ale nie dokończył i zwrócił się do Teladesa: — Powiadom ludzi. Każ im się przygotować. — Skrzywił się i półgłosem dorzucił. — Tylko po cichu. Cymmerianin, choć go nie poproszono, postanowił pomóc Tela — desowi i podchodząc do kolejnych wojowników półgłosem ostrzegał ich przed zagrożeniem. Mardak, długowłosy, zezowaty wojownik o cienkich, długich wąsach, również powiadamiał kamratów. Łowcy przyjęli to ze spokojem. Ten i ów dotykał dłonią rękojeści tulwara lub przysuwał bliżej lakierowany kołczan pełen strzał, wszyscy wszelako kontynuowali swe czynności jakby nigdy nic, od czasu do czasu ukradkiem spoglądając na południe. Zanim Conan wrócił na środek polany, na szczycie sąsiedniego wzgórza pojawiła się dziesiątka konnych i ruszyła stępa w kierunku ich obozowiska. Arvaneus chrząknął. — Moglibyśmy wybić ich do nogi, zanim zdążyliby się zorientować, że tu jesteśmy. Kim oni są? To nie górale. — Brythuńczycy — odparł Telades. — Naprawdę musimy ich zabijać, Arvaneusie? — Barbarzyńskie szumowiny — parsknął mężczyzna o orlej twarzy. — Nawet nas nie widzą. — Widzą — zaoponował Conan. — W przeciwnym razie nie wjechaliby na szczyt tamtego wzgórza. A skąd pewność, że nie ma ich więcej? Dwaj Zamoranie wymienili zdumione spojrzenia, Conan jednak skoncentrował uwagę na jeźdźcach. Wszyscy nosili futrzane nogawice i podbite futrem płaszcze, przy pasach zwieszały się im proste, obosieczne miecze, a za siodłami przypięte mieli okrągłe tarcze. Dziewięciu z nich dzierżyło w dłoniach włócznie. Ten, który jechał na czele, zaopatrzony był w długi, podwójnie łamany łuk. Brythuńscy jeźdźcy wspięli się na zbocze wzgórza i zatrzymali wierzchowce przed obozowiskiem. Mężczyzna z łukiem uniósł go nad głową. — Zwą mnie Eldran — oznajmił. — Czy jesteśmy tu mile widziani? Arvaneus milczał. Na jego twarzy widniał zgorzkniały grymas. Conan uniósł prawą dłoń nad głową. — Jestem Conan — powiedział. — Bądźcie pozdrowieni i wiedzcie, że jesteście tu miłymi gośćmi, dopóty nie spróbujecie skrzywdzić kogokolwiek z tego obozu. Zsiądźcie z koni i zajmijcie miejsce przy jednym z ognisk. Eldran z uśmiechem zeskoczył z siodła. Wzrostem niemal dorównywał Conanowi, choć nie był tak mocno umięśniony jak barbarzyńca. — Nie zabawimy tu długo. Poszukujemy informacji. Gdy ją uzyskamy, ruszymy w dalszą drogę. — Ja również pragnęłabym się czegoś dowiedzieć — rzekła Jondra stając między mężczyznami. Włosy, jasnobrązowe z blond pasemkami pojaśniałymi od słońca miała w nieładzie, a obcisłe bryczesy i jedwabna, szmaragdowa tunika wyglądały jakby nakładała je w pośpiechu. — Powiedzcie mi… — Nagle zamilkła, gdy napotkała wzrokiem oczy Eldrana, równie szare jak jej własne. Odchyliła głowę, by móc mu się przyjrzeć i aż rozdziawiła usta ze zdumienia. Wreszcie dokończyła łamiącym się głosem. — Z jakiego… kraju… pochodzicie? — To Brythuńczycy — oświadczył Arvaneus. — Dzikusy. — Zamilcz! — pełen wściekłości okrzyk Jondry zupełnie zaskoczył mężczyzn. Conan i Eldran spojrzeli na nią, nie kryjąc zdumienia. Arvaneus zbladł. — Nie mówiłam do ciebie! — ciągnęła drżącym tonem. — Masz milczeć, póki nie powiem inaczej! Pojmujesz, co do ciebie mówię, łowco? — Nie czekając na jego odpowiedź, ponownie odwróciła się do Eldrana. Miała pokraśniałe policzki i spokojny, choć cichy głos. — Zatem jesteście myśliwymi? Polowanie w tych okolicach jest podwójnie niebezpieczne. Wojska zamorańskie krążą w pobliżu i nie należy zapominać o góralach. — Wojska zamorańskie jakoś nie zwróciły na nas uwagi — odrzekł Brythuńczyk. Jego kompani, wciąż siedzący w siodłach wybuchnęli śmiechem. — A co się tyczy górali… — Głos miał spokojniejszy, lecz w jego oczach pojawiły się posępne błyski. — Ja wyjawiłem wam moje imię, kobieto, lecz wciąż nie poznałem waszego. Wyprężyła się najlepiej jak tylko mogła, choć i tak sięgała mu tylko do ramienia. — Wiedz Brythuńczyku, że masz przed sobą lady Jondrę z rodu Peraszanidów z Shadizaru. — Szlachetny to ród, Zamoranko. Mówił beznamiętnym tonem, ale Jondra skrzywiła się, jakby usłyszała z jego ust pełną drwiny obelgę. W jakiś osobliwy sposób to dodało jej animuszu i dostojeństwa. Głos stał się silniejszy, bardziej pewny. — Jeżeli jesteś łowcą, może zdarzyło ci się widzieć bestię, którą ścigam, lub choćby jej ślad? Mówiono mi, że ma ciało wielkiego węża, pokryte wielobarwną łuską. Jej ślady… — Bestia ognia — wymamrotał jeden z Brythuńczyków, a inni uczynili w powietrzu przed sobą falisty znak, jakby dla ochrony przed urokiem. Oblicze Eldrana stężało. — My również podążamy śladem tej bestii, Jondro. Nasi ludzie znają ją od dawna. Może moglibyśmy połączyć siły. — Nie trzeba mi więcej łowców — rzuciła Jondra. — Zabicie tej istoty jest trudniejsze niż możesz sobie wyobrazić — mruknął Eldran. Jego dłoń zacisnęła się silnie na rękojeści miecza, oręża pradawnego wzoru z kilonami kończącymi się jakby orlimi szponami. — Jej oddech pali żywym ogniem. Bez naszej pomocy zginiesz, usiłując ją upolować. — To ty tak twierdzisz — powiedziała drwiąco — na podstawie ludowych bąjań. Ja ci powiadam, że zabiję bestię i dokonam tego bez waszej pomocy. Radzę wam także, byście nie próbowali dopaść owej szczególnej zwierzyny, którą sobie upatrzyłam. To trofeum należy do mnie, Brythuńczyku. Czy to pojmujesz? — Twoje oczy mają barwę mgieł o poranku — rzucił z uśmiechem. Jondra zadrżała. — Jeżeli znów się spotkamy, przeszyję twoje oczy parą moich strzał. Nie będę… Nagle wyrwała łuk jednemu ze swych łuczników. Brythuńczycy opuścili włócznie, a ich konie zaczęły tańczyć nerwowo. Łowcy sięgnęli po tulwary. Jednym gładkim ruchem Jondra napięła i zwolniła cięciwę. Wysoko nad obozowiskiem kruk zaskrzeczał ochryple i trzepocząc gwałtownie skrzydłami jął opadać w stronę odległego wzgórza. — Przyjrzyj się temu — wykrzyknęła Jondra — i lękaj się mych strzał. Ledwie to powiedziała, kruk drgnął konwulsyjnie i gdy się odwrócił, łowcy oraz Jondra ujrzeli drugą strzałę sterczącą z jego korpusu. — Jesteś wyśmienitą łuczniczką — rzekł Eldran, opuszczając łuk. Zwinnie wskoczył na siodło. — Zostałbym dłużej aby zmierzyć się z tobą w zawodach łuczniczych, lecz czekają mnie łowy. Nie oglądając się zawrócił wierzchowca i ruszył wraz ze swą drużyną w dół zbocza, jakby nie zdając sobie sprawy, że ich plecy w każdej chwili mogły zostać naszpikowane strzałami łuczników z górskiego obozowiska. Arvaneusowi również przyszło to do głowy. — Łucznicy — rzucił, ale Jondra w mig spiorunowała go wzrokiem. Nie odezwała się słowem, bo nie musiała. Łowca cofnął się przed nią kornie spuszczając wzrok i mamrocząc pod nosem: — Błagam o wybaczenie, pani. Jondra przeniosła wzrok na Conana. — Ty! — syknęła. — On śmiał mówić do mnie w taki sposób, a ty nie uczyniłeś nic. Zupełnie nic! Potężny Cymmerianin przyglądał się jej beznamiętnie. — Może ma rację. Widziałem ślady bestii zdolnej zabijać ogniem. I jeżeli ma rację w tej kwestii, możliwe też, że istotę tę niełatwo uśmiercić. Może powinnaś wrócić do Shadizaru. — Może, może, może — wysyczała zjadliwie. — Czemu nic mi nie powiedziano o tych śladach? Arvaneusie, co wiesz na ten temat? Łowca łypnął na Conana złowrogo. — To tylko pogorzelisko, efekt uderzenia pioruna — mruknął posępnie — i kilka starych kości. Barbarzyńca lęka się nawet własnego cienia. I cienia gór także. — Powiedz, że to nieprawda… — Jondra spojrzała na Conana z powątpiewaniem. — Nie wymyśliłeś tego, gdyż lękasz się śmierci z rąk górali, prawda? — Nie obawiam się śmierci — odparł obojętnym tonem Conan. — Mrok śmierci nadejdzie, gdy wybije moja godzina. Wszelako nikt prócz głupców nie poszukuje jej przedwcześnie. I nieroztropnie. Szlachcianka dumnie uniosła głowę. — Więc to tak! — powiedziała, i powtórzyła: — A więc to tak. — To rzekłszy odeszła, nie spojrzawszy ponownie na Cymmerianina. Natomiast zawołała głośno: — Lyana! Przygotuj mi poranną kąpiel, dziewczyno! Arvaneus uśmiechnął się zjadliwie do Conana, ale barbarzyńca zdawał się go nie dostrzegać. Sprawy znacznie się skomplikowały, skonstatował. Pomyśleć, że chciał tylko cichaczem wyjechać z Shadizaru. Co miał teraz czynić? W jeden tylko sposób mógł uzyskać odpowiedni poziom skupienia, by wymyślić rozwiązanie dręczącego go problemu. Wyjąwszy z sakiewki niewielką osełkę wysunął z pochwy miecz i usiadł krzyżując nogi, by ostrząc starodawną klingę pogrążyć się w rozmyślaniach. Basrakan Imalla spojrzał na martwego kruka leżącego na posadzce w jego komnacie i ogarnięty frustracją jął pociągać za rozwidlone końce swej brody. Czata — kruki stanowiły prawdziwy skarb. Pisklęta wymagały specjalnej opieki, a mimo to tylko jedna para na dwadzieścia przeżywała inkantacje, które łączyły je tak, że oba wzajemnie widziały i doświadczały tego samego. Potrzeba czasu, by zabezpieczyć ptaki, i czasu by przygotować odpowiednie zaklęcia. A czasu, by zastąpić tego przeklętego ptaka, brakowało mu. Drugi padł zapewne łupem jastrzębia. A miał ich tak niewiele. Chrząknął głośno i kopnął truchło ptaka, roztrzaskując je o gołą kamienną ścianę. — Plugawe ścierwo — warknął. Poprawiając swą karmazynową szatę odwrócił się w stronę sześciu wysokich żerdzi znajdujących się pośrodku pomieszczenia. Na pięciu z nich siedziały kruki i przekrzywiając łebki obserwowały go swymi małymi oczkami przypominającymi czarne, lśniące paciorki. Ich skrzydła, przycięte by nie mogły latać, zwisały bezwładnie. W pokoju prawie nie było mebli. Jedynie stół wyłożony macicą perłową, z mosiężną lampą i kilkoma przyborami niezbędnymi przy praktykowaniu sztuk tajemnych. Na półce przy ścianie stały księgi traktujące o nekromancji. Zbiór ten gromadził w ciągu całego swojego życia. Nikt inny prócz niego nie wchodził do tej komnaty i nikt inny, z wyjątkiem jego akolitów, nie wiedział, co się tu działo. Basrakan zapalił od lampy drewnianą szczapkę i jął kreślić w powietrzu przed pierwszym krukiem skomplikowany symbol. Maleńkie oczka podążały za płomieniem, który odbijał się w ich czarnych głębiach. Wykonując te gesty, Basrakan śpiewnym głosem zaintonował inkantacje zaczerpniętą z woluminu oprawionego w ludzką skórę. Słowa rozbrzmiały w powietrzu z taką mocą, że ściany wokół niego zaczęły skrzyć i rozjarzać się osobliwym blaskiem. Z każdym kolejnym słowem płomień nabierał fizycznych kształtów, aż w końcu w powietrzu pomiędzy nim a krukiem zawisł utworzony z ognia bluźnierczy symbol. Dziób ptaka otworzył się z bolesną wręcz powolnością i z jego gardzieli dobyły się ochrypłe, ledwie rozpoznawalne słowa: — Wzgórze. Niebo. Drzewo. Dużo chmur. Mag klasnął w dłonie; ognisty symbol znikł, słowa ucichły. Z tymi stworzeniami często tak bywało. Dzięki zaklęciom zwykle mówiły o ludziach, ale jeśli w pobliżu nie było ludzi, zaczynały opowiadać o tym, co akurat widzą i plotły tak bez końca, póki się ich nie uciszyło. Dopełniwszy tej samej ceremonii wobec drugiego ptaka uzyskał podobną odpowiedź, zmienił się jedynie krajobraz. I jeszcze raz, i jeszcze. Nim dotarł do ostatniego ptaka, był już mocno zdenerwowany. Spieszyło mu się. W sąsiednim pokoju miał zająć się pewną nie cierpiącą zwłoki sprawą i był niemal pewien, że za chwilę usłyszy te same co wcześniej słowa. Nakreślił ognisty symbol przy wtórze śpiewnej inkantacji i klaśnięcia w dłonie. — Żołnierze — zachrypiał kruk. — Dużo, dużo. Dużo, dużo. Basrakanowi zaparło dech w piersiach. Nigdy bardziej niż teraz nie żałował, że kruki nie są w stanie posługiwać się liczbami. — Gdzie? — rzucił ostro. — Południe. Południe gór. Imalla z posępną miną pogładził w zamyśleniu rozwidloną brodę. Skoro nadchodzili z południa, musieli to być Zamoranie. Ale jak miał teraz postąpić? Kruk, który widział tajemnicze wojska, mógł zostać zmuszony do powrotu, by następnie doprowadzić jego wojowników do żołnierzy. Górale uznaliby ten fakt za jeszcze jedną oznakę przychylności starych bogów, ptaki bowiem były posłańcami duchów powietrza. To byłoby ich pierwsze zwycięstwo, pierwsze spośród wielu nad znienawidzonymi niewiernymi, — Wracaj! — rozkazał Basrakan. — Wracam — potaknął ochryple kruk i przerwał połączenie. Ilu jest tych żołnierzy? — zastanawiał się wychodząc z komnaty, i ilu wojowników prawdziwych bogów posłać przeciw nim? Przechodząc przez sąsiednie pomieszczenie przystanął by spojrzeć z zadumą na dziewczynę kulącą się pod ścianą wyłożoną lśniącą, dębową boazerią, równie w tych górach drogą jak najprzedniejsze perły. Z jej oczu płynęły łzy, a wargi drżały leciutko. Skórę miała gładką i delikatną. Czarownik mógł do woli sycić się widokiem jej ciała, gdyż było ono pozbawione wszelkiego odzienia. Basrakan skrzywił się zdegustowany i otarł dłonie o przód swej szkarłatnej szaty. Tylko osiemnaście lat, a już jest naczyniem pożądania, próbującym omamić podatne na pokusy umysły mężczyzny. Tak było z wszystkimi kobietami. Żadna nie jest prawdziwie czysta. Żadna nie jest godna prawdziwych bogów. Otrząsając się z posępnego zamyślenia, czarnoksiężnik pospieszył dalej. Nie obawiał się, że dziewczyna może uciec. Geas jakie na nią nałożył nie zezwalały jej na opuszczenie komnaty bez jego zgody, a on dałby pozwolenie tylko wtedy, gdyby uznał ją za prawdziwie godną. W korytarzu natknął się na Jbeila Imallę. Szczupły mężczyzna skłonił się, jego czarna szata zaszeleściła głośno. — Niechaj prawdziwi bogowie obdarzą cię swymi łaskami, Basrakanie Imallo. Przynoszę złe wieści. — Złe wieści? — mruknął Basrakan ignorując powitanie. — Mów natychmiast, człowieku! — Przyłączyło się do nas wielu wojowników, lecz większość z nich nie miała okazji ujrzeć znaku przychylności prawdziwych bogów. — W ciemnych oczach Jbeila płonęły ognie prawdziwej wiary, a jego usta wykrzywiał grymas pogardy wobec tych, którzy odnaleźli u siebie mniej religijnego oddania. — Wielu otwarcie głosi, że chciałoby być świadkami rytualnej ofiary. Są nawet tacy, co sugerują, że istota przysłana przez prawdziwych bogów opuściła nas, gdyż od dawna już jej nie widziano. Kilku, zwłaszcza spośród nowo przybyłych twierdzi, że nie było żadnego znaku, i że to wszystko jest jednym wielkim łgarstwem. Ci ostatni rozmawiają jednak wyłącznie między sobą, w małych grupkach, gdy zbierają się w jakimś zacisznym miejscu. Lecz nie będzie tak zawsze i obawiam się, że serca wątpiących łatwo mogą zostać odarte z resztek wiary. Basrakan zgrzytnął wściekle zębami. On również przeżył chwile zwątpienia i nocą, w samotności, wychłostał się brutalnie do krwi, za karę za to, że pozwolił sobie na tę przelotną utratę wiary. Usiłował przywołać bestię ognia, lecz jego próba zakończyła się niepowodzeniem. Ale ona wciąż istniała, upominał sam siebie. Wciąż czuwała w ciemnych tunelach pod górą, czekając na odpowiedni moment by wypełznąć na zewnątrz. Czekając na…. tu Imalla poczuł, jak dech zamiera mu w piersiach… na znak ich głębokiej wiary. — Ilu zebraliśmy wojowników? — zapytał. — Ponad czterdzieści tysięcy, Imallo, i każdego dnia przybywają następni. Wykarmienie ich to niełatwa sprawa, niemniej wszyscy ci ludzie są wiernymi wyznawcami prawdziwych bogów. Basrakan wyprostował się. Jego śniade, pociągłe oblicze przepełnił wyraz prawdziwie religijnego uniesienia. — Niechaj wojownicy dowiedzą się, że ich brak wiary nie jest już tajemnicą. Zaczął wypowiadać słowa, pozwolił by wypływały wartkim potokiem, przekonany, że zostały tchnięte w jego usta przez prawdziwych bogów. — Niech dowiedzą się, że jeżeli chcą ujrzeć to czego tak pragną, muszą wpierw dać dowód swej prawdziwej wiary. Wkrótce przyleci tu ptak, kruk, posłaniec duchów powietrza. Połowa naszych ludzi pójdzie za tym ptakiem, a on doprowadzi ich do niewiernych, do żołnierzy armii zamorańskiej. Należy wyrżnąć ich wszystkich w pień, żaden nie ma prawa ujść z życiem. Nikt nie może ocaleć. Jeśli wypełnią to zadanie i uczynią dokładnie tak, jak przykazałem, nie oszczędzając ani jednego niewiernego, ujrzą to, czego pragną, widoczny znak przychylności prawdziwych bogów. — Ptak — wyszeptał Jbeil. — Znak od duchów powietrza. Zaiste potężni są prawdziwi bogowie i zaiste potężny jest ich wybraniec, Basrakan Imalla. Basrakan machnął ręką, zbywając to gładkie pochlebstwo. — Jestem tylko człowiekiem — mruknął. — A teraz idź już! Dopilnuj, by dokładnie wykonano moje rozkazy! Odziany w czarną szatę mężczyzna skłonił się kornie przed magiem, a gdy się oddalił, Imalla jął energicznie rozcierać dłońmi skronie. Żył w wielkim napięciu. Od tego wszystkiego zaczynała go boleć głowa. Ale była jeszcze dziewczyna. Ukazując jej zło, jakie w niej tkwiło i chroniąc ją przed nim był w stanie łagodzić ów ból. Wypędzi z niej wszelkie żądze, choćby nawet za pomocą bicza. Z ascetycznym wyrazem twarzy człowieka, który cierpi wypełniając swe doczesne obowiązki, Basrakan zawrócił w stronę pokoju z uwięzioną w nim młodą dziewczyną. XI Zapadła noc. Djinar, leżąc na brzuchu na szczycie wzgórza, obserwował w ciszy i spokoju obozowisko łowców. Jego ciemne szaty zlewały się z cieniami zalegającymi na pagórku. Po wielkim ognisku zostały już tylko popioły, a obóz pogrążył się w ciemnościach. Wozy i namioty wyglądały jak mroczne kopce, a poświata lamp biła jedynie z wnętrza ogromnego, szkarłatnego namiotu. Księżyc wisiał wysoko nad postrzępionymi turniami na północy, ale gęste ciemne chmury z rzadka tylko przepuszczały jego bladą poświatę przez ziejące między nimi wąskie szczeliny. Idealna noc na atak. Pociągnął za końce rozszczepionej w trzy warkoczyki brody. Może prawdziwi bogowie faktycznie im sprzyjali. Wszystko na to wskazywało w kolejnych dniach, kiedy wyprawa łowiecka podążyła na północ, niczym strzała posłana w obóz Basrakana Imalli. Czy to możliwe, że Ogniste Oczy były w jakiś sposób przyciągane przez Imallę, czyżby starzy bogowie w rzeczywistości manipulowali ludźmi, choćby nawet ich marionetką miała być zamorańska ladacznica? Zimne ciarki, jak strużka lodowatej wody z górskiego strumienia, spłynęły Djinarowi po plecach, włosy na jego karku stanęły dęba. Miał wrażenie, że dostrzega starych bogów kroczących po ziemi w zasięgu jego wzroku. Nagle za nim zachrzęściły kamienie; Djinar drgnął gwałtownie i o mało nie popuścił w spodnie. Farouz przycupnął obok niego na kamieniach. — Wartownicy? — zapytał w końcu Djinar. Ucieszył się stwierdziwszy, że ma silny, zdecydowany głos. Drugi mężczyzna prychnął pogardliwie. — Dziewięciu, ale więcej drzemie niż czuwa. Umrą z łatwością. — Aż tylu? Wojsko wystawia tak liczne straże, ale myśliwi? — Mówiłem ci Djinarze, większość z nich smacznie śpi. Ich oczy są zamknięte. — Sporo tych oczu — westchnął Djinar. — Wystarczy jedna czujna para. Jeśli w obozie zrobi się raban, a my będziemy musieli przeć pod górę… — Ba! Powinniśmy byli zaatakować kiedy tylko się na nich natknęliśmy, gdy byli jeszcze w marszu. A może wciąż lękasz się tych brythuńskich psów? Dawno ich już nie ma. Djinar nie odpowiedział. Brythuńczyków dostrzeżono tylko dlatego, że Sharmal odczuł zew natury. Podążali oni szlakiem myśliwych z Shadizaru. Co prawda nie istniała głęboka zażyłość pomiędzy Brythuńczykami i Zamoranami, niemniej jednak jedni i drudzy łacno zarzuciliby wszelkie waśnie, by móc utoczyć krwi górskich koczowników. Farouz doprowadził ich pomiędzy dwie wrogie grupy, co najmniej cztery dziesiątki Brythuńczyków i dwie dziesiątki Zamoran, nie zastanawiając się przy tym, ilu z nich są w stanie uśmiercić. — Gdyby twoja… ostrożność zawiodła — mruknął Farouz — nie próbuj unikać gniewu Basrakana Imalli zrzucając winę na innych. Prawda i tak wyjdzie na jaw. Djinar uznał, że Farouz nie dożyje powrotu do obozu wiernych Basrakana Imalii. Starzy bogowie na pewno uznają to rozwiązanie za sprawiedliwe i słuszne. Znów rozległo się szuranie butów na kamieniach za jego plecami, tym razem jednak Djinar tylko obejrzał się przez ramię. Sharmal, szczupły młodzieniec z rzadką brodą splecioną w cienkie warkoczyki, przykucnął obok dwóch mężczyzn. — Brythuńscy niewierni wciąż jadą na wschód — oznajmił. — Nie zatrzymali się o zmierzchu aby rozbić obóz? — spytał Djinar, marszcząc brwi. Nie lubił nietypowych zachowań, a bez ważkich powodów ludzie nie podróżowali nocą, zwłaszcza w okolicy gór Kezankiańskich. — Kiedy o zmierzchu zawróciłem — odparł Sharmal — wciąż jeszcze podążali na wschód. Ja… obawiałem się, że nie zdążę na bitwę. — O ile do niej dojdzie — parsknął Farouz. Djinar głośno zgrzytnął zębami. — Na koń! — zawołał. — Otoczyć obóz. Podchodźcie powoli. Atakujecie dopiero na mój rozkaz, chyba że któryś z wartowników podniesie alarm. I co, Farouzie? Z twych ust płynie potok żarliwych słów. Czy twe ramię zamieni je w czyn? Farouz skrzywił się, poderwał na nogi i zbiegł w dół zbocza, gdzie czekały ich włochate, górskie koniki. Djinar podążył za nim z posępnym uśmiechem i gładko wskoczył na siodło. Niespiesznie poprowadził swego wierzchowca w kierunku obozu na szczycie sąsiedniego, kamienistego pagórka. Odgłos nie podkutych kopyt na skalnym podłożu nie niepokoił go. Już nie. Skierował konia w górę zbocza. W głębi serca był przekonany, że Zamoranie nie zostaną zaalarmowani. Byli przy nim starzy bogowie. On i cała reszta stali się jednością z mrokiem nocy. Dostrzegł wartownika opierającego się na włóczni, nieświadomego, że jeden z wielu cieni wolno, nieubłaganie zbliża się ku niemu. Djinar jął wysuwać z pochwy swój tulwar. Prawdziwi bogowie mogli przemierzać przed nim teren obozu, ale wyczuwał tu jeszcze inną obecność. Śmierć. Czuł jej woń. Śmierć wielu mężczyzn. Śmierć Farouza. Uśmiechając się, Djinar wbił pięty w boki swego konia, wierzchowiec wyrwał do przodu. Wartownik zdążył jeszcze rozdziawić usta, jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia, nim zakrzywione ostrze pchane szerokim zamachem ramienia górala i naporem jego szarżującego konia zdjęły mu głowę z ramion. Mrok nocy rozdarł okrzyk Djinara. — Z woli prawdziwych bogów wyrżnijcie ich w pień! Bez pardonu! Górale z okrzykiem bojowym na ustach ruszyli w noc, by napoić krwią spragnioną stal tulwarów. Owinięty płaszczem Conan leżał z półprzymkniętymi powiekami pod kopułą mrocznego nieba. Po tym jak Jondra zachowała się dziś, nie odwiedził jej namiotu, mimo iż wewnątrz pozostawiono zapalone lampy. Wiedział, że było to zaproszenie skierowane właśnie do niego. Drzemał, lecz z płytkiego snu nie wyrwały go myśli o jej jedwabistym ciele, ale dźwięk nie pasujący do otoczenia. Słyszał oddech znajdującego się nieopodal wartownika, zbyt regularny, aby ten człowiek czuwał. A więc ci głupcy jednak nie usłuchali jego rady — skonstatował. Były jeszcze inne dźwięki, których nie słyszeli. Z pochrapywaniem śpiącego strażnika zlewał się nieco cichszy odgłos, stukot kamieni zsuwających się po stoku. Dobiegał ze wszystkich stron. — Na Croma! — mruknął pod nosem. Jednym ruchem odrzucił czarny płaszcz, podniósł się z ziemi i dobył miecza. Otworzył usta, by ogłosić alarm, lecz nie było to już konieczne. Najpierw dał się słyszeć odgłos ostrza rozrąbującego ciało, a zaraz potem okrzyk: „Z woli prawdziwych bogów, wyrżnijcie ich w pień. Bez pardonu!” Z ciemności wyłoniła się bestia chaosu, wataha górali wyjących jak potępione dusze domagające się krwi niewiernych. Ich wrzaski stapiały się w jedno z krzykiem łowców, którzy wypełzając z namiotów zanosili do swoich bogów modły, by pozwolili im dożyć kolejnego świtu. Potężny Cymmerianin pobiegł w kierunku wartownika, którego spokojny oddech przed chwilą słyszał. Myśliwy, zbudzony nagłym hałasem, usiłował zrobić użytek ze swojej włóczni, lecz cięty na odlew tulwarem przez środek twarzy runął z przeraźliwym krzykiem na ziemię. — Cromie! — ryknął Conan. Góral silnie ściągnął wodze, kierując swego kudłatego wierzchowca obok ciała zabitego wartownika, w stronę olbrzyma, który wyłonił się z mroku. — Taka jest wola prawdziwych bogów! — Wymachując nad głową okrwawionym ostrzem spiął konia, ruszając do ataku. W czasie potrzebnym na jedno uderzenie serca Conan zatrzymał się przyjmując pozycję bojową, jakby zamierzał stawić czoło atakującemu. Nagle rzucił się naprzód, uchylając się przed przecinającą powietrze zakrzywioną stalą, i ostrze jego miecza wbiło się w brzuch górala. Siła pchnięcia wstrząsnęła Cymmerianinem od stóp do głów, a strącony z siodła postawny góral przeleciał nad końskim zadem i z głuchym łomotem wylądował na ziemi. Stawiając stopę na piersi trupa, Conan wyszarpnął zeń swój miecz. Ostrzeżony pierwotnym zmysłem objawiającym się swędzeniem pomiędzy łopatkami, odwrócił się, by ujrzeć kolejnego konnego napastnika i tulwar mknący ku swojej głowie. Jednak już gdy się obracał, uniósł do góry swój miecz i ostrze klingi rozpłatało nadgarstek opadającej ręki. Tulwar i dłoń poleciały szerokim łukiem, a wyjący z bólu góral pogalopował w noc trzymając w górze buchający krwią kikut ręki, jakby w ten sposób mógł powstrzymać wypływającą krew. Dwa wozy zmieniły się tymczasem w pochodnie, płomienie w mig pożarły również pięć stożkowatych namiotów. Wokoło rozlegał się bitewny zgiełk, słychać było brzęk stali o stal, krzyki rannych i jęki umierających. Następny wóz zajął się ogniem. W blasku płomieni widać było mężczyzn którzy dwójkami, z okrwawionymi mieczami w dłoniach, przemykali wśród ciał zaścielających szczyt wzgórza. Spośród tych, którzy spoczywali nieruchomo na ziemi, większość nosiła kolczugi i spiczaste hełmy armii zamorańskiej, trupów w turbanach było niewiele. Conan w jednej chwili zorientował się w sytuacji, gdy wtem pewien widok przykuł jego wzrok. Jondra, wyrwana ze snu, naga, tylko z kołczanem przewieszonym przez ramię, stała przed szkarłatnym namiotem nakładając na cięciwą kolejne strzały i szyjąc z łuku z takim spokojem, jakby mierzyła w słomiane tarcze. Każda strzała oznaczała śmierć jednego górala. Cymmerianin zauważył, że ktoś jeszcze zwrócił na nią uwagę. Góral przy drugim końcu obozowiska wydał przeciągły okrzyk bojowy i pogalopował w kierunku nagiej łuczniczki. — Jondra! — zawołał Conan, ale wiedział że pośród tego zgiełku nie mogła go usłyszeć. Nie zdążyłby również dobiec do niej na czas. Przekładając miecz do lewej ręki, podbiegł do martwego wartownika wpatrującego się niewidzącymi oczami w mroczne niebo. Brutalnie postawił stopę na nadgarstku mężczyzny o rozpłatanej od ucha do ucha twarzy i wyrwał włócznię z jego zastygłych w śmiertelnym skurczu palców. Następnie wyprostował się, odwrócił, rzucił z całej siły i zastygł w bezruchu, gdy włócznia pomknęła ku ruchomemu celowi. Teraz wszystko zależało od przecinającego powietrze pocisku. Nic więcej nie można było uczynić. Góral był już o dwa kroki od Jondry, jego miecz o kilka uderzeń serca od jej pleców, lecz kobieta wciąż go nie słyszała i nie odwróciła się. Wtem góral drgnął konwulsyjnie i padł do tyłu. Grot długości przedramienia na wylot przebił mu pierś. Jego koń pogalopował dalej, a on sam runął ciężko na ziemię, jak worek ziarna u stóp tej, którą zamierzał zabić. Jondra przeraziła się widząc trupa, który ni stąd ni zowąd pojawił się tuż obok niej, lecz już po chwili znowu sięgnęła do kołczanu po kolejną strzałę. Kołczan był jednak pusty. Odrzuciła od siebie łuk i wyszarpnęła z ręki trupa potężny tulwar. Conan stwierdził, że znów może oddychać normalnie. Postąpił krok w jej stronę… i coś nakreśliło żywym ogniem linię na jego plecach. Rzucił się do przodu, przetoczył przez bark i wstał poszukując wzrokiem napastnika. Ujrzał górali i myśliwych, lecz wszyscy oprócz Arvaneusa i Teladesa zabijali lub byli zabijani, angażując w walkę noszących turbany napastników. Nie pora na wybieranie nieprzyjaciół — skonstatował barbarzyńca. Wystarczy ich dla wszystkich. Trawiła go zaślepiająca żądza krwi, której płomień ugasić można tylko zimną stalą. Gdy się odwrócił, stwierdził że Jondry już nie ma, lecz myśli o niej wciąż kołatały się w jego umyśle ogarniętym bitewnym chaosem. Powiadają, że niektórzy urodzili się, by walczyć. Conan urodził się na polu bitwy. Pierwszy oddech, jaki zaczerpnął w życiu, przesycony był miedzianą wonią świeżo przelanej krwi. Pierwsze co usłyszał, to brzęk uderzającej o siebie stali. Pierwsze co ujrzał, to kruki krążące po niebie, wyczekujące, aż żywi odejdą i przekażą w ich władanie to, co zostało na pobojowisku. Ogarnięty bojowym szałem, który towarzyszył mu od dnia narodzin, parł jak burza pośród płomieni i przedśmiertnych wrzasków, a stal w jego dłoni zataczała mordercze kręgi. Poszukiwał mężczyzn w turbanach, ci zaś, których napotkał, wędrowali przed oblicze zasiadającego na Czarnym Tronie Erlika, zabierając jako ostatnie wspomnienie ze świata żyjących obraz zimnych jak stal, błękitnych oczu barbarzyńcy. Jego prastary, obosieczny miecz lśnił złowrogo w blasku płonących namiotów, migotał aż jego zbryzgana szkarłatem klinga przestała cokolwiek odbijać i zdawała się pożerać światło, tak jak pożerała kolejne ludzkie żywoty. Mężczyźni stawali naprzeciw niego i padali jeden po drugim, aż w końcu co roztropniejsi zaczęli podawać tyły. Wreszcie barbarzyńca został sam i rozglądając się dokoła nie napotkał wzrokiem głów w turbanach, oprócz głów trupów, leżących na ziemi w kałużach krwi. Gdy jego żądza krwi osłabła i odzyskał ostrość wzroku stwierdził, że wokół niego zebrali się ci, co ocaleli. Zamorańscy łowcy otoczyli go kręgiem i przypatrywali się barbarzyńcy z mieszaniną zgrozy i zdumienia. Powiódł wzrokiem po ich twarzach, a myśliwi, pod wpływem jego spojrzenia, jeden po drugim mimowolnie cofali się o krok. Nawet Arvaneus nie wytrzymał tej konfrontacji, choć jego oblicze poczerwieniało z wściekłości, gdy uświadomił sobie, co właśnie uczynił. — Górale? — rzucił Conan ochryple. Zdarł z pleców trupa jakiegoś koczownika gruby, wełniany płaszcz i wytarł nim ostrze miecza. — Uciekli — powiedział Telades. Miał piskliwy głos. Chrząknął donośnie. — To znaczy, chyba kilku uciekło, większość wszelako… Zamaszystym gestem wskazał ręką dokoła. Wierzchołek pagórka usłany był trupami i resztkami spalonych namiotów, wszystko zaś oświetlały płomienie gorejących wozów. — Ocaliłeś nas, Cymmerianinie. — Na Kamienie Hannumana! — ryknął Arvaneus. — Czy nie ma wśród was ani jednego mężczyzny? Ocaleliście dzięki waszym własnym umiejętnościom, własnym ramionom, własnym mieczom! Jeśli barbarzyńca zabił jednego czy dwóch koczowników, to tylko dlatego, że pragnął ocalić własną skórę! — Nie mów głupstw — odparował Telades. — Zwłaszcza ty nie powinieneś źle się o nim wyrażać. Conan walczył jak demon wcielony, podczas gdy my wszyscy rozpaczliwie przekonywaliśmy siebie, że to co się dzieje, nie jest snem, lecz przerażającą w swej prawdziwości jawą. Mężczyźni stojący kręgiem wokół nich zaszemrali i pokiwali głowami potakująco. Arvaneus, z twarzą wykrzywioną gniewnym grymasem, otworzył usta pragnąc coś powiedzieć, lecz Conan nie dał mu dojść do słowa. — Jeśli jacyś uciekli, mogą powrócić z posiłkami. Powinniśmy jak najszybciej opuścić to miejsce. — Oto wasz bohater — parsknął drwiąco Arvaneus. — Już gotów do ucieczki. Wszystkie te plemiona razem wzięte nie mają w swych szeregach więcej ludzi niż banda, która na nas napadła, a większość z nich zległa na tym pagórku i czeka teraz by pożywić sobą robaki. Kto jeszcze mógłby stanąć przeciw nam? Chyba wybiliśmy całą tę przeklętą hałastrę. — Kilku z nich uciekło — zaoponował Telades, ale Arvaneus wpadł mu w słowo. — Nie zauważyłem żeby ktoś uciekał. A gdyby było inaczej, nie uszedłby z życiem. Jeżeli teraz pierzchniemy, będziemy odtąd jak zające lękać się własnego cienia. — Twe obelgi, łowco, zaczynają grać mi na nerwach — prychnął Conan unosząc w dłoni miecz. — Kilkakroć już zaniechałem uśmiercenia cię, z tej czy innej przyczyny. Najwyższy jednak czas, byś przestał mleć ozorem, albo sam wyrwę go z twych plugawych ust. Arvaneus łypnął na niego gniewnie, tulwar drgnął w jego dłoni, lecz zausznik Jondry nie odezwał się już ani słowem. Pozostali łowcy cofnęli się, by zrobić im miejsce. W ciszy jaka nastała pojawiła się przy nich Jondra przyodziana od stóp po szyję w szatę z błękitnego, zdobionego brokatem jedwabiu. Spojrzała na dwóch stojących naprzeciw siebie mężczyzn i po dłuższej chwili odezwała się. — Conanie, skąd przypuszczenie, że górale powrócą? Usiłowała zignorować i załagodzić napięcie, Cymmerianin zdawał sobie z tego sprawę, ale i tak bardziej niż zabić Arvaneusa pragnął odpowiedzieć na jej pytanie. — To prawda, że bandy górali są zazwyczaj nieliczne, niemniej powiadają w Shadizarze, że plemiona z gór Kezankiańskich zaczęły się jednoczyć. Potwierdza to fakt wymarszu wojsk, które niedawno widzieliśmy, mówi się bowiem, że wysłano oddziały, aby zrobiły z nimi porządek. Odchodząc, nic nie ryzykujemy, pozostając ryzykujemy, że garstka, która uszła z życiem, sprowadzi tu tysiąc kamratów. — Tysiąc! — parsknął ironicznie Arvaneus. — Pani, przecież powszechnie wiadomo, że górskie plemiona wciąż wojują między sobą. Z tysiąca górali zebranych w jednym miejscu po niespełna dobie zostałyby jeno niedobitki. Gdyby zaś jakimś cudem udało się zgromadzić ich tak licznie, niewątpliwie bardziej zainteresowaliby się wojskiem, niż nami. Tak czy inaczej nie wierzę w te bazarowe plotki o jednoczeniu się plemion. To przeczy wszystkiemu, co wiem o góralach. Jondra w zamyśleniu pokiwała głową po czym zapytała. — A nasi ranni? Ilu ich i jak poważne mają obrażenia? — Sporo draśnięć i lekkich zranień — odparł Arvaneus. — Tylko o czternastu można powiedzieć, że są naprawdę ranni, w tym dwaj ciężko. — Zawahał się. — Mamy jedenastu zabitych, pani. — Jedenastu — westchnęła i zamknęła oczy. — Gdyby nie Conan, byłoby ich więcej — wtrącił Telades, a Arvaneus spiorunował go wzrokiem. — Przestań wreszcie paplać o tym barbarzyńcy, człowieku! — Dosyć! — warknęła Jondra. Myśliwi natychmiast zamilkli. — Jutro podejmę decyzję, co należy uczynić, dalej. Teraz trzeba się zająć rannymi i ugasić te ognie. Arvaneusie, ty tego dopilnujesz. — Przerwała i zaczerpnęła głęboki oddech nie patrząc na nikogo. — Conanie, pójdź do mego namiotu. Proszę. — Wypowiedziała ostatnie słowo z wyraźnym naciskiem, a uczyniwszy to, obróciła się na pięcie zawijając połami szaty tak, że przez chwilę dostrzec można było jej nagie uda, i pospiesznie opuściła krąg mężczyzn. Wizyty Conana w namiocie Jondry oraz ich bliski związek był tajemnicą poliszynela, choć nie mówiono o tym otwarcie. Mężczyźni zaczęli nagle odwracać wzrok od Cymmerianina i starali się również nie spoglądać na siebie nawzajem. Arvaneus sprawiał wrażenie oszołomionego. Tylko Tamira napotkała jego wzrok; jej oczy miotały pioruny. Kręcąc głową, zdezorientowany kobiecymi kaprysami, potężny Cymmerianin wsunął miecz do pochwy i podążył za Jondrą. Czekała na niego w szkarłatnym namiocie. Gdy wszedł do środka, zsunęła ramiączka jedwabnej szaty i poczuł pod palcami gładkość jej nagiej skóry. Pełne, jędrne piersi rozpłaszczyły się o jego żebra, gdy do niego przywarła dotykając twarzą jego piersi. — Nie powinnam była tak mówić — szepnęła. — Nie wątpię w to, co widziałeś i chcę, byś wciąż dzielił ze mną posłanie. — Dobrze, że mi wierzysz — mruknął gładząc ją po włosach — bo ujrzałem to, o czym mówiłem. Teraz wszelako nie pora o tym mówić. Westchnął i przywarła do niego silniej, jeśli to w ogóle było możliwe. — Najwyższy czas zacząć rozmawiać o powrocie. Twoi łowcy zostali zdziesiątkowani przez górali, a od gór wciąż dzieli nas pełny dzień drogi. Jeśli wjedziesz w góry z wozami ciągniętymi przez woły możesz być pewna, że zwrócisz na siebie uwagę tamtejszych plemion. Twoi ludzie zostaną wycięci w pień, a ty staniesz się branką jakiegoś niedomytego górala, którego żony ze względu na twą urodę będą cię regularnie biły. I będzie tak póki ciężka praca i surowy tryb życia nie odbiorą ci młodości, podobnie jak stało się to z nimi. Z każdym słowem coraz bardziej tężała w jego ramionach. Wreszcie odsunęła się od niego i spojrzała z niedowierzaniem w jego oczy. — Wiele lat upłynęło — rzekła z wściekłością w głosie — odkąd miałam okazję przepraszać mężczyznę i nigdy nie bła… zapraszałam żadnego, by dzielił ze mną posłanie. Aż zjawiłeś się ty. Nie spodziewałam się, że w odpowiedzi zostanie mi udzielony surowy wykład. — Po prostu trzeba to w końcu powiedzieć. — Z trudem ignorował ciężkie, krągłe piersi, które miał przed sobą, cienką talię, rozłożyste biodra i długie, smukłe nogi, lecz zmuszał się, by mówić dalej, jakby kobieta otulona była grubym, wełnianym kocem. — Wśród górali wrze. Mrówki mogłyby ujść ich uwadze, ale nie ludzie. A jeśli pragniesz odnaleźć bestię, na którą polujesz, pamiętaj, że ona również jest łowcą i zabija ogniem. Ilu ludzi zostanie spalonych żywcem na twoich oczach, abyś mogła zawiesić na ścianie kolejne trofeum? — Toż to zwykłe bajania — rzuciła drwiąco. — Nie przerazili mnie górale, czy zatem sądzisz, że ulęknę się wytworu wyobraźni ciemnych wieśniaków? — Eldran… — zaczął, gdyż z wolna brakowało mu już cierpliwości, ale nie pozwoliła mu skończyć. — Nie! Nie chcę więcej słyszeć o tym… Brythuńczyku! — Zdyszana, z trudem zdołała się opanować. Wreszcie odzyskała dawny rezon i władczy ton. — Nie sprowadziłam cię tu, by się kłócić. Albo położysz się na posłaniu i będziesz rozmawiać ze mną tylko o tym, co będziemy robić, albo natychmiast opuścisz ten namiot. Conan był bliski gwałtownego, niepohamowanego wybuchu, ale wziął się w garść i mruknął drwiąco: — Jak sobie życzysz, pani — i odwrócił się do nagiej Jondry plecami. Jej wściekłe krzyki podążały za nim pośród dogorywającej nocy, rozbrzmiewając gromkim echem w całym obozowisku. — Conan! Wracaj tutaj. Bodajbyś sczezł barbarzyńco! Nie możesz mnie tak zostawić! Rozkazuję ci wrócić! Niech cię Erlik pochłonie! Niechaj Mitra wypali ci oczy! Żaden z mężczyzn nie przerwał wykonywanych czynności, lecz sądząc po zawziętości, z jaką wypełniali swe obowiązki, nie było wśród nich ani jednego głuchego. Ci, którzy włóczniami strącali z wozów płonące sterty płócien namiotowych, zdwoili wysiłki by ocalić to, co jeszcze nie zajęło się ogniem. Wartownicy stojący na czatach jęli wpatrywać się w rzednące cienie, jakby w każdym z nich skrywał się gócal z morderczym szałem w oczach. Tamira krążyła pośród rannych ułożonych rzędem na kocach pośrodku obozowiska, pojąc ich kolejno wodą ze skórzanego worka. Gdy barbarzyńca ją mijał, popatrzyła na niego i uśmiechnęła się promiennie. — A więc dzisiejszej nocy znów będziesz spać samotnie Cymmerianinie — zaszeptała słodko. — Szkoda. Conan nie spojrzał na nią, lecz jego oblicze gwałtownie sposępniało. Jeden wóz pozostawiono, by się dopalił, z innych zaś zrzucono gorejące rzeczy. Gruby kucharz biegał między mężczyznami i, wymachując nad głową cynową tacą, w głos się skarżył, że używają jego naczyń do gaszenia ognia piachem i ziemią. Conan wyszarpnął mu tacę z rąk, przyklęknął obok Teladesa i zaczął kopać w twardej, kamiennej glebie. Łysy myśliwy przez chwilę przyglądał mu się z ukosa, aż w końcu odezwał się półgłosem: — Niewielu jest mężczyzn, którzy nie mając ważkiego powodu zrezygnowaliby ze spędzenia nocy w jej namiocie. Zamiast odpowiedzieć na to nie bezpośrednie pytanie, Conan warknął: — Zastanawiam się, czy nie powinienem przywiązać jej do konia, abyście mogli odwieźć ją z powrotem do Shadizaru. — Gdybyś zastanowił się nad tym dłużej wiedziałbyś, że to niewykonalne — rzekł Telades sypiąc piach i ziemię na płonącą stertę rzeczy. — Nie udałoby się to ani tobie, ani nawet nam. Lady Jondra mówi, dokąd się udaje, a my posłusznie podążamy za nią. — Nawet w głąb gór Kezankiańskich? — rzucił z niedowierzaniem Conan. — Nawet gdy żyjące tam plemiona zaczynają się jednoczyć? Górale coś szykują. Wojsko nie podjęłoby działań, gdyby sytuacja nie była naprawdę poważna. — Służę rodowi Peraszanidów od małego — mówił wolno Telades — podobnie jak mój ojciec i ojciec mojego ojca. Teraz lady Jondra to cały ród. Ona jest ostatnia. Nie mógłbym jej opuścić. Lecz podejrzewam, że ty tak. Kto wie, może nawet powinieneś. — A to dlaczego? — rzucił oschle Cymmerianin. Telades odpowiedział tak, jakby to pytanie zostało zadane całkiem serio. — Wiedz wędrowcze z pomocy, że nie wszystkie włócznie ciskają wrogowie, których znasz. Jeżeli zdecydujesz się zostać, uważaj na swoje plecy. Conan znieruchomiał, przerywając kopanie. A więc włócznia, która musnęła jego plecy, nie została rzucona ręką górala. Bez wątpienia to robota Arvaneusa. Albo kogoś innego, kto od lat służył lady Jondrze i komu nie podobało się, że ostatnia członkini starego, możnego rodu zadaje się z przybłędą z północy. Tylko tego było mu trzeba. Wokół roiło się od górali, a teraz miał jeszcze jednego wroga, który tylko czyhał, aby wbić mu nóż w plecy. Postanowił, że nazajutrz spróbuje po raz ostatni przekonać Jondrę do powrotu. Ją i Tamirę. W Shadizarze było mnóstwo klejnotów, które mogła ukraść. Jeśli nie pójdą za jego radą, zostawi je i wróci do Shadizaru samotnie. Nabrał na tacę ziemi i piachu, po czym z całej siły sypnął w ogień. Tak! Właśnie tak uczyni. Niechaj Erlik porwie go w zaświaty, gdyby postąpił inaczej! W pochmurny, szary poranek Djinar zrobił przegląd niedobitków swojej drużyny. Zostało mu ledwie pięciu przerażonych ludzi i ani jeden wierzchowiec. — To był olbrzym — wybełkotał Sharmal. Nie miał już turbanu, a jego twarz pokrywały smugi brudu i zaschniętej krwi z rany na czaszce. Jedynym okiem wpatrywał się w coś, czego nie widział nikt oprócz niego. — Olbrzym zabijał wszystkich, którzy weszli mu w drogę. Nikt nie był w stanie stawić mu czoła. Nie próbowano go uciszać, obłąkańcy byli bowiem wybrańcami starych bogów, a ci, których dotknęły bóstwa, znajdowali się pod ich ochroną. — Czy ktoś jeszcze uważa, że jesteśmy w stanie odebrać tej Zamorance Ogniste Oczy? — spytał znużonym głosem Djinar. Odpowiedziała mu cisza. — Odciął rękę Farouzowi — rzekł Sharmal. — Krew buchała mu z kikuta, gdy odjeżdżał w noc, aby umrzeć. Dj inar zignorował młodzieńca. — Czy ktokolwiek wie, jaką cenę przyjdzie nam zapłacić za niewykonanie rozkazu Basrakana Imalli? I znów czterej mężczyźni, którzy zachowali zdrowe zmysły odpowiedzieli milczeniem, lecz i tym razem odpowiedź zawierała się w ich ciemnych oczach naznaczonych teraz odcieniem zgrozy. Sharmal zaczął szlochać. — Ten olbrzym był duchem ziemi. Zawiedliśmy prawdziwych bogów i przysłali go, by nas ukarał. — Zatem postanowione. — Djinar pokręcił głową. Wiele pozostawi za sobą, między innymi ulubione siodło i dwie młode żony, lecz i w jednym i w drugim przypadku mógł się postarać o nowe, natomiast krwi w żyłach, gdyby mu jej upuszczono, niczym by nie zastąpił. — Plemiona na południu nie otrzymały jeszcze wezwania od Basrakana. Interesuje je tylko łupienie karawan zmierzających do Sultanapuru i Aghrapuru. Udamy się do nich. Wolę zaryzykować, że nikt nie zechce nas przygarnąć niż doświadczyć na swojej skórze gniewu Imalli. Nie zauważył ruchu ręki Sharmala, lecz niespodziewanie pięść młodzieńca rąbnęła go z całej siły w pierś. Spuścił wzrok, zdziwiony że nagle zaparło mu dech w piersiach. Uderzenie nie było aż tak mocne. I wtedy spostrzegł tkwiącą w dłoni tamtego rękojeść sztyletu. Kiedy ponownie uniósł wzrok, czterech górali już nie było. Odeszli, nie chcąc wchodzić w drogę szaleńcowi. — Zostałeś skalany, Djinarze — rzekł Sharmal takim tonem, jakby zwracał się do krnąbrnego dziecka. — Lepiej byś sczezł, niż miałbyś umknąć przed karą prawdziwych bogów. Ich wola musi zostać wypełniona. Z pewnością to pojmujesz. Musimy wrócić do Basrakana Imalli, świętego człowieka, i powiedzieć mu o olbrzymie. Miałem rację, pomyślał Djinar. W tym obozie była śmierć. Wciąż czuł jej woń. Rozchylił wargi, aby się roześmiać i krew puściła mu się ustami. XII Gdy po południu cienie zaczęły się wydłużać, do obozu łowców powróciły oznaki normalności. Pożary zostały ugaszone a wozy, których nie udało się ocalić, zepchnięto ze zbocza wraz z prowiantem, zbyt silnie nadpalonym, by nadawał się do użytku. Większość rannych była na nogach i praktycznie gotowa do kolejnej walki, pozostali zaś powinni w krótkim czasie wydobrzeć. Tych, co zginęli w bitwie oraz dwóch najciężej rannych, którzy umarli wkrótce potem, pogrzebano w grobach wykopanych na zboczu i ułożono na nich kopce z kamieni, by wilki nie dobrały się do ciał. Tak postąpiono z trupami Zamoran. Sępy i kruki gromadziły się, skrzecząc z ukontentowaniem za następnym wzgórzem, dokąd zawleczono truchła górali. Warty wystawiono teraz nie tylko na szczycie pagórka, w obozie, lecz i na okolicznych wzgórzach. Pomysł wystawienia konnych czujek, by mogły na czas zaalarmować pozostałych, wyszedł od Conana. Kiedy wysunął tę propozycję, Jondra początkowo ją zignorowała, zaś Arvaneus wyszydził, lecz warty mimo wszystko wystawiono, choć już bez wiedzy Cymmerianina. Wszelako powodem marsowej miny na twarzy barbarzyńcy, nie były urażone ambicje, gdy przemierzał obozowisko. Nie obchodziło go, kto zgarnie pochwałę za czujki, grunt by je wystawiono. Przez cały dzień Jondra go unikała. Krzątała się przy rannych, nadzorując ich opatrywanie, przygotowanie posiłków przez kucharzy i mnóstwo innych spraw, którymi zwykle nie zaprzątała sobie głowy. Zajmowała się wszystkim i wszystkimi w całym obozie, z wyjątkiem Conana. Wiedział, że czyniła to, by nie podjąć z nim rozmowy. Tuż obok przeszła Tamira, w kusej, białej tunice balansując zwinnie tacą z pucharem i dzbanem wina. Conan schwycił ją za rękę. — Nie mogę teraz z tobą rozmawiać — rzuciła. — Kazała to przynieść natychmiast, a sądząc po nastroju lepiej, by nie musiała na mnie czekać. — Nagle zachichotała. — Może byłoby lepiej dla nas wszystkich, gdybyś nie spał samotnie ubiegłej nocy. — Nieważne — warknął Conan. — Pora się stąd zabierać, Tamiro, bo inaczej jutro zastanie nas w górach. — Czy to właśnie powiedziałeś Jondrze, i dlatego jest taka rozgniewana? — Jej twarz stężała. — Zaproponowałeś jej, by ruszyła z tobą w drogę powrotną? — Głupia dziewko, nic nie pojmujesz? Trofeum myśliwskie to nie powód, by ryzykować śmierć z rąk górali, podobnie jak te precjoza. — A co z Jondrą? — spytała podejrzliwie. — Ona nie zawróci. — Jeżeli nie zdołam jej do tego nakłonić, zawrócę sam. A ty? Pojedziesz ze mną? Tamira przygryzła dolną wargę i przez chwilę przyglądała mu się spod firanek rzęs. W końcu skinęła głową. — Tak. Musimy uciec nocą, gdy będzie spała. Gdyby się dowiedziała, na pewno próbowałaby do tego nie dopuścić. Co by poczęła bez podręcznej, na którą mogłaby pokrzykiwać? Ale co z twoim zainteresowaniem rubinami, Cymmerianinie? — Przestały mnie interesować — odparł. — Przestały… — zaczęła Tamira i nagle zamilkła, kręcąc głową z niedowierzaniem. — Chyba masz mnie za idiotkę, skoro uważasz, że mogłabym w to uwierzyć. Albo sam jesteś głupcem. Na Mitrę, wciąż zapominam, że mężczyzna zawsze pozostanie tylko mężczyzną. — A cóż to ma znaczyć? — Leżałeś z nią na jednym posłaniu i to sprawiło, że zrezygnowałeś z okradzenia jej. I ty uważasz się za złodzieja! — Moje powody to moja rzecz — powiedział nieco spokojniej aniżeli faktycznie się czuł. — Podobnie jak sprawa rubinów. Dziś w nocy odjeżdżamy? Umowa stoi? — Stoi — odrzekła powoli. Gdy utkwiła w nim spojrzenie swych wielkich, brązowych oczu, przez chwilę odniósł wrażenie, że chciała powiedzieć coś jeszcze. — Lyano! — głos Jondry rozciął powietrze niczym trzask bicza. — Gdzie moje wino? — Gdzie moje wino? — szepnęła drwiąco Tamira, po czym ruszyła żwawo omijając Teladesa uginającego się pod ciężarem obitego mosiężnymi pasami kufra. — Może nie powinieneś był jej drażnić, Cymmerianinie — wysapał łysy łowca. — Może powinieneś ją przeprosić. — Mężczyzna trzymający kufer za drugi koniec pokiwał głową. — Na Croma! — warknął Conan. — Czy wszyscy w obozie martwią się tylko tym, czy…. — Jego słowa utonęły w tętencie kopyt wierzchowca jednego ze zwiadowców gnającego w górę zbocza. Mimowolnie poluzowując miecz w pochwie podbiegł do miejsca, gdzie zatrzymał się konny zwiadowca, by zdać raport Jondrze. Łowcy przerwali swe zajęcia i zebrali się dokoła. — Żołnierze, pani — wysapał zwiadowca. — Konni. Dwie, może trzy setki, gnają na złamanie karku. Jondra uderzyła się pięścią w krągłe udo. Po ciężkim dniu jej jedwabna, różowa tunika i bryczesy były przepocone i zakurzone. — Niech Erlik pochłonie wszystkich żołnierzy! — rzuciła przez zaciśnięte zęby, po czym zaczerpnęła głęboki oddech, aż pod opiętym materiałem tuniki zafalowały jej ciężkie, jędrne piersi. — Doskonale! Jeżeli przybędą, spotkam się z ich dowódcą. Arvaneusie! Niech nikt, kto nosi bandaże, nie wychodzi z namiotów. Jeżeli żołnierze zjawią się zanim wrócę, bądź wobec nich uprzejmy, ale nic im nie mów. Nic, zrozumiano? Lyano, będziesz mi towarzyszyć! — Zanim skończyła to mówić, przedzierała się już przez ciżbę łowców, nie czekając, aż zejdą jej z drogi. Arvaneus jął wykrzykiwać rozkazy, a łowcy i posługacze rozpierzchli się na wszystkie strony, by przygotować obóz na przybycie gości. Najmniej problemów przysporzyli ranni, którzy w większości sami poukrywali się w namiotach, lecz za sprawą Jondry przy namiotach nagromadziło się mnóstwo najrozmaitszych sprzętów, garnków, talerzy, sztućców i broni, przez co obóz sprawiał wrażenie, jakby przeszedł przezeń huragan. Ignorując tę gorączkową krzątaninę Conan przycupnął na skraju obozowiska, wpatrując siew stronę, skąd nadjechał zwiadowca. Niejeden raz jego dłoń odruchowo sięgała rękojeści starego, obosiecznego miecza. Nie wątpił, że zwiadowca ujrzał nie górali, lecz zamorańskich żołnierzy. Nie różnili się zbytnio od siebie. Często trudno było odróżnić regularną armię od bandy rozbójników. Grzechot podkutych kopyt na kamieniach obwieścił przybycie wojska na długo zanim kolumna konnych pojawiła się w zasięgu wzroku. Jechali czwórkami, groty włóczni błyszczały w słońcu. Na czele podążał chorąży ze sztandarem, jakich używali zamorańscy generałowie. Na zielonym jedwabiu obszytym złotymi frędzlami ozdobnym haftem zapisywano wszystkie ich chlubne zwycięstwa. Na widok sztandaru Conan parsknął pogardliwie. Z tej odległości nie mógł odczytać napisów, ale zdołał policzyć wymienione bitwy. Zważywszy na liczbę faktycznych bitew stoczonych w ciągu ostatnich dwóch dziesięcioleci przez armię zamoranską, na sztandarze zapisano zaszczytnie chyba wszystkie potyczki graniczne i utarczki z bandytami. U podnóża pagórka kolumna zwarła szyki, dwa szeregi skierowały się ku obozowi, dwa w przeciwną stronę. Chorąży i generał, wyróżniający się pióropuszem z barwionego na czerwono końskiego włosia zdobiącym jego złoty hełm oraz złoconą kolczugą, ruszyli w górę zbocza mijając karłowate drzewka i sięgające do pasa, z rzadka tu rosnące krzewy. Na znak Arvaneusa dwaj łowcy rzucili się naprzód, jeden by przytrzymać cugle generalskiego wierzchowca, drugi zaś jego strzemię. Generał dziarsko zeskoczył z siodła. Był to wysoki mężczyzna, o śniadym, przystojnym obliczu z cienkim wąsikiem nad górną wargą. Arogancko zlustrował obóz. Na widok Conana uniósł brew ze zdumienia, po czym parsknął z odrazą. Cymmerianin zastanowił się w duchu, czy tamten miał kiedykolwiek okazję użyć miecza ze zdobioną klejnotami rękojeścią, który zwieszał mu się u pasa. — No cóż… — odezwał się generał. — Gdzie wasza pani? Arvaneus wyrwał się naprzód z pokorną miną, ale głos Jondry zatrzymał go w pół kroku. — Jestem tu, Zathanidesie. A co robi najsłynniejszy generał Zamory tak daleko od pałaców Shadizaru? Miękko, niczym kotka przemaszerowała przed generałem; kilku łowców na ten widok nie zdołało powstrzymać pełnych podziwu westchnień. Lśniący szkarłatny jedwab opięty w talii kobiety grubo plecionymi pasami ze złota i pereł podkreślał każdą krzywiznę jej piersi, bioder i ud, zaokrąglonych i jędrnych tak, że na ich widok nawet eunuchowi pociekłaby ślinka. Miast na krągłości Jondry, Conan zwrócił jednak uwagę na coś innego. Na jej czole spoczywał diadem z szafirów i czarnych opali, nad brwiami zaś znalazł się pojedynczy rubin, większy niż połowa męskiego kciuka. Między jej pokaźnymi piersiami zawisł bliźniaczy brat krwistego rubinu, zdobiący naszyjnik inkrustowany skrzącymi się lazurowymi szafirami i czarnymi opalami. Conan odszukał wzrokiem Tamirę. Młoda złodziejka przyniosła właśnie Zathanidesowi tacę ze złotym pucharem i kryształowym dzbanem wina oraz złożonymi równo wilgotnymi ręcznikami. Zdawała sienie dostrzegać klejnotów, które zamierzał skraść barbarzyńca. — Jesteś jak zawsze piękna, Jondro — rzekł generał wycierając dłonie i odkładając ręcznik z powrotem na tacę. — Ale twoje piękno mogłoby sczeznąć w szałasie jakiegoś górala, gdybym nie spotkał niejakiego Eldrana. Jondra wyraźnie zesztywniała. — Eldrana? — Tak. Brythuńczyka. Łowcy, jak powiada. — Wziął puchar napełniony przez Tamirę i uśmiechnął się do niej, aczkolwiek niezbyt szczerze. — Nie uwierzyłbym w jego opowieść o zamorańskiej szlachciance w tej zapomnianej przez Mitrę części gór, gdyby nie opis, jaki mi podał. Kobieta wzrostu rosłego mężczyzny, o olśniewająco pięknej twarzy i figurze, dość zręcznie posługująca się łukiem. I ma przepiękne szare oczy. Wiedziałem, że to nie może być nikt inny. — Odchylił głowę, by napić się wina. — Śmiał mnie tak opisać? Dość zręcznie posługująca się łukiem? — wysyczała Jondra, choć wzmianka o olśniewająco pięknej twarzy sprawiła, że pokraśniała, a po ostatnim komentarzu na temat oczu zacisnęła dłonie w pięści. — Mam nadzieję, że zakułeś go w kajdany. I jego ludzi także. Mam… mam powód by sądzić, że to rozbójnicy. Conan uśmiechnął się otwarcie. Nie należała do kobiet, które umieją godzić się z porażką. — Obawiam się, że nie — rzekł Zathanides oddając pusty puchar Tamirze. — Chyba był tym, za kogo się podawał i jechał sam, toteż puściłem go wolno. Tak czy inaczej powinnaś być mu wdzięczna za ocalenie życia. Górale robią się coraz bardziej nieznośni, to nie miejsce na jedną z twych myśliwskich wypraw. Przydzielę kilku ludzi, abyś bezpiecznie mogła wrócić do Shadizaru. — Nie jestem dzieckiem, któremu się rozkazuje — rzuciła gniewnie Jondra. Generał spod ciężkich powiek otaksował ją od stóp do głów, po czym rzekł powoli: — Zaiste, nie jesteś dzieckiem, Jondro. W rzeczy samej. Ale musisz wrócić do miasta. Jondra przeniosła wzrok na Conana. I nagle jej surowość gdzieś znikła, a w głosie pojawiło się kuszące rozmarzenie. — O nie, nie jestem już małą dziewczynką, Zathanidesie. Może moglibyśmy podyskutować o moich planach na przyszłość? Zechcesz udać się do mego namiotu? — Naturalnie — odparł i uśmiechnął się lubieżnie. — Porozmawiajmy… o twojej przyszłości. Śniade oblicze Arvaneusa pałało rozpaczą i wściekłością, gdy jego pani i wojskowy znikali wewnątrz szkarłatnego namiotu. Conan schylił się, podniósł garść kamyków i jął ciskać je jeden po drugim w dół zbocza. Telades ukucnął przy nim. — Nowe kłopoty, Cymmerianinie — stwierdził — i zastanawiam się, czy jesteś tego wart. — A co to ma do rzeczy? — spytał oschle Conan. — Głupi osiłku z północy, przecież ona to robi z twojego powodu. — Dokonała wyboru. — Nie chciał, nawet przed sobą przyznać, że poczuł się urażony jej flirtem z Zathanidesem. — Nie jest pierwszą dziewką, która wybiera mężczyznę z uwagi na zamożność i wysoki stan. — Ale ona nie jest zwykłą dziewką. Służę jej odkąd była jeszcze małą dziewczynką i powiadam ci, że byłeś pierwszym mężczyzną, który ułożył się z nią na posłaniu. — Wiem — warknął Conan przez zaciśnięte zęby. Został odtrącony przez kobietę, a tego nie znosił. Podobnie jak rozmów na ten temat. Z namiotu dobiegł krzyk kobiety, a Cymmerianin cisnął następny kamyk. Jego oblicze nieco się rozluźniło, na wargach zagościł łagodny uśmieszek. Arvaneus postąpił krok w stronę szkarłatnego namiotu i znieruchomiał, ogarnięty niezdecydowaniem. Tamira, klęcząca przy płachcie wejścia spojrzała gniewnie na Conana. W całym obozie wszyscy zamarli w pełnym wyczekiwania bezruchu. Kolejny krzyk przeszył powietrze. Telades wyprostował się, lecz Conan schwycił go za rękę. — Sprawdzę, czy potrzebuje pomocy — rzekł ze spokojem, odrzucając resztę kamyków. Mimo opanowanego tonu, Cymmerianin żwawym krokiem, niemal biegnąc, dotarł do namiotu. Gdy uniósł płachtę przy wejściu, w jednej chwili zorientował się co zaszło. Jondra wiła się na poduszkach, z połami szaty zadartymi powyżej ud, wymachując nogami w powietrzu. Zathanides zaś, leżał na niej gmerając przy zapięciu bryczesów i obsypując twarz kobiety pocałunkami. Jondra na próżno okładała generała pięściami po karku i plecach. Conan skrzywiwszy się schwycił generała za kołnierz pozłacanej kolczugi i siedzenie spodni, po czym jednym ruchem dźwignął go w powietrze. Zathanides wrzasnął, i klnąc szpetnie jął się szamotać, usiłując dosięgnąć miecza, lecz potężny Cymmerianin z łatwością doniósł go do wejścia i wyrzucił na zewnątrz jak worek ziarna. Jeden rzut oka wystarczył barbarzyńcy, by upewnić się, że Jondrze nic się nie stało. Jej biżuteria leżała rozsypana na poduszkach, a spod rozdartej szaty wyzierało nagie ramię, lecz wydawała się bardziej rozłoszczona niż skrzywdzona, kiedy podnosząc się niezdarnie obciągnęła długą szatę, by zakryć swą powabną nagość. Po chwili wyszła za Zathanidesem na zewnątrz. Generał podniósł się na czworaki, jego usta wykrzywił grymas wściekłości, a gdy u wejścia do namiotu pojawił się Conan, dobył miecza. Barbarzyńca kopnął zamaszyście. Ozdobiony klejnotami miecz pofrunął w powietrze; Zathanides jęknął i schwycił się za obolały nadgarstek. Wrzask bólu ucichł, gdy czubek miecza Conana dotknął gardła generała. — Wstrzymaj się! — zawołała Jondra. — Conanie, schowaj miecz! Barbarzyńca wolno opuścił broń, lecz nie wsunął jej do pochwy. To Jondra była napastowana, więc do niej należała decyzja o życiu Zathanidesa. Mogła go nawet oszczędzić. On jednak nie zamierzał składać oręża, póki ten oficerek nie wyzionie ducha lub nie opuści obozu. — Dostanę twoją głowę, barbarzyńco — warknął Zathanides z trudem dźwigając się z ziemi. — Poznasz smak kary za napaść na lorda Zamory. — A wtedy ty dowiesz się co znaczy… napastować panią Zamory — odparowała chłodno Jondra. — Zważ na swe czyny, bowiem gdy głowa Conana potoczy się po ziemi, ciebie spotka ten sam los. Wybór należy do ciebie. Oczy o mało nie wyszły Zathanidesowi z orbit, z kącika ust pociekła strużka śliny. — Możesz oskarżać mnie o co zechcesz, ty żałosna, półkrwi brythuńska suko. Sądzisz, że jest w Zamorze ktoś, kto nie słyszał opowieści na twój temat? O tym, że zanim zatrudnisz nowego łowcę, wpierw zabierasz go do swej łożnicy? Kto uwierzy, że człowiek tak szacowny jak ja mógłby choć dotknąć taniej nierządnicy, dziewki sprzedajnej, co… Nie dokończył, gdyż Conan znów uniósł miecz, ale Jondra schwyciła Cymmerianina za muskularne ramię; było tak potężne, że nie mogła opasać go nawet obiema dłońmi. — Wstrzymaj się, Conanie — rzuciła niepewnie. — Wybieraj Zathanidesie. Śniadolicy generał otarł wierzchem dłoni ślinę z kącika ust i niemal niedostrzegalnie pokiwał głową. — To ty dokonałaś wyboru, Jondro. Zatrzymaj sobie swego barbarzyńskiego kochanka. Jedź w góry i niech cię tam dopadnie jakiś zawszony dzikus. Podniósł z ziemi swój miecz o zdobionej klejnotami rękojeści i wsunął do pochwy. — Jeżeli o mnie chodzi, możesz nawet pojechać wprost do Dziewiątego Piekła Zandru! Conan, z mieszanymi uczuciami gniewu i zadowolenia patrzył, jak generał, z obolałym grzbietem, maszeruje chwiejnym krokiem w kierunku wierzchowca. Zathanides mógł pragnąć pozostawić Jondrę własnemu losowi, lecz zbyt wielu jego ludzi wiedziało, że ją odnalazł. Próbę gwałtu można było zatuszować, zwłaszcza jeśli inni wielmoże podzielali zdanie generała na temat szlachcianki, lecz niepowodzenie w kwestii zmuszenia jej do powrotu mogło źle świadczyć o jego męskości. Tak w każdym razie, zdaniem Cymmerianina, pojmował swą porażkę generał. Conan mógł się założyć, że już następnego dnia ujrzą oddział mający rozkaz eskortować ich do Shadizaru, bez względu na wolę Jondry. Gdy Zathanides i jego chorąży pogalopowali w dół zbocza, Arvaneus pełen wahania i arogancji zarazem podszedł do szkarłatnego namiotu. — Pani — powiedział ochryple — jeżeli tylko wydasz rozkaz, wezmę paru ludzi i dopilnuję, by lord Zathanides nie przeżył tej nocy. — O, tak, Arvaneusie. Może na rozkaz potrafiłbyś zakraść się nocą i zamordować Zathanidesa. Conan nie czekał na rozkazy. Stanął przeciw niemu twarzą w twarz, nie bacząc na konsekwencje — odparła lodowato Jondra. — Ależ pani… jestem gotów umrzeć dla ciebie. Żyję tylko dla ciebie. Jondra odwróciła się plecami do rozgorączkowanego łowcy. Jej wzrok padł na szeroką pierś barbarzyńcy, jak gdyby obawiała się spojrzeć mu w oczy. — Ratowanie mnie wyraźnie wchodzi ci w nawyk — stwierdziła półgłosem. — Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy nadal sypiać osobno. Arvaneus głośno zgrzytnął zębami. Conan nie odezwał się słowem. Jeśli jego przypuszczenia co do Zathanidesa były słuszne, powinien ulotnić się z obozu przed nastaniem świtu, gdyż generał bez wątpienia wyda rozkaz uśmiercenia pewnego silnie zbudowanego barbarzyńcy z północy. Poza tym planował ucieczkę wspólnie z Tamirą. Rezygnacja ze spędzenia nocy u boku Jondry z pewnością zmusi go do wyjaśnień, których nie mógł i nie chciał jej udzielić. Jondra wzięła głęboki oddech. — Nie jestem dziewką z karczmy, z którą można igrać. Żądam natychmiastowej odpowiedzi. — Nie zrezygnowałem ze spania na twym posłaniu z własnej woli — rzekł ostrożnie i sklął sam siebie za brak dyplomatycznej ogłady. — Nie kłóćmy się — dorzucił pospiesznie. — Minie kilka dni, zanim ranni odzyskają siły. Będą to dni odpoczynku i rozlicznych rozkoszy. — Spędzi je w ten sposób po powrocie do Shadizaru, skonstatował, lecz jego zadowolenie prysło, gdy Jondra drwiąco roześmiała się w głos. — Jak możesz być takim głupcem? Zathanides nie daruje nam utraconej dumy i męskości, a gdy już odzyska rezon, dojdzie do wniosku, że jest w stanie obalić wszelkie oskarżenia, które mogłabym wnieść przeciw niemu. Już jutro znów ujrzymy jego wojska. Nie wątpię, że wyda im rozkaz, by przywieźli mnie z powrotem do Shadizaru, nawet w kajdanach, jeśli byłoby to konieczne. Tyle tylko, że najpierw będą musieli mnie znaleźć. W tych górach nie jest to łatwe. Jej twarz nagle stężała, głos stał się ostrzejszy, bardziej złowrogi. — Nie, nie jesteś tak głupi jak sądziłam. Wiesz równie dobrze jak ja, że żołnierze wrócą. Zaczekałbyś tu i patrzył z lubością jak odwożą mnie, spętaną, z powrotem do miasta. Idź więc, skoro lękasz się gór. Odejdź! Nie obchodzi mnie, co uczynisz! — I równie gwałtownie jak wcześniej do Conana odwróciła się w stronę Arvaneusa. — Musimy wyruszyć o brzasku — oznajmiła mu — i uczynimy to szybko. Zostawimy wszystkie bagaże, oprócz tego, co można załadować na juczne zwierzęta. Ranni, którzy nie są w stanie usiedzieć w siodle, zawrócą z wozami do Shadizaru. Może ich trop choć na pewien czas zmyli Zamoran. Gdy Jondra wydawała kolejne polecenia, Arvaneus spojrzał ponad jej ramieniem na Conana a na jego twarzy kpiąca satysfakcja mieszała się z zapowiedzią rychłego wyrównania rachunków. Szykowały się nowe kłopoty. Ale, jak upomniał siebie barbarzyńca, tylko gdyby pozostał z wyprawą dłużej, a na to się wszak nie zanosiło. Skoro zaś miał już opracowany szczegółowy plan, nadeszła pora, by poczynił niezbędne przygotowania do wyruszenia w drogę. Powoli Conan oddalił się od szlachcianki i jej zausznika. Z wystudiowaną nonszalancją minął linię ognisk. Gruby kucharz szykujący dla swej pani nowe frykasy nawet nie uniósł wzroku, gdy Cymmerianin jął buszować wśród prowiantu. Oddaliwszy się, Conan niósł pod pachą dwie grube skórzane sakwy suszonego mięsa. Rozejrzał się ostrożnie, by upewnić się, że nikt go nie obserwuje i ukrył mięsiwo pod krzakiem głogu na skraju obozowiska. Wkrótce dołożył tam jeszcze cztery worki z wodą i pasiaste, wełniane koce. Miał w zwyczaju sypiać nago, tylko pod płaszczem, dla ochrony przed chłodem, lecz wątpił, by Tamira była równie zahartowana. Z końmi musiał zaczekać do ostatniej chwili. Nie zdołałby osiodłać ich teraz bez zwracania niczyjej uwagi, niemniej podszedł do uwiązanych przy paliku wierzchowców. Łatwiej było wybrać najprzedniejsze rumaki jeszcze za dnia. Uznał, że dla niego najlepszy będzie czarny ogier, lecz i Tamirze potrzebne było wytrzymałe zwierzę. Zamierzał przejść jak gdyby nigdy nic obok koni, lecz znalazłszy się przy długonogiej, gniadej klaczy, stanął niczym wrośnięty w ziemię. Na ziemi obok łba klaczy leżało siodło, pękaty bukłak na wodę i ciasno związany skórzany worek. — Nocą, Tamiro — mruknął półgłosem. — Albo, kiedy będę siedział spokojnie, oczekując nadejścia zmierzchu! — W jego umyśle pojawiła się nagle wizja rubinów leżących na poduszkach w namiocie Jondry. Udając opanowanie, którego nie czuł, Conan przeszedł przez obozowisko wypatrując Tamiry. Wierzchołek wzgórza znów zmienił się w tętniące życiem mrowisko, łowcy krzątali się jak w ukropie, wykonując rozkazy swej pani. Przez krótką chwilę szlachcianka patrzyła na barbarzyńcę, jakby chciała coś powiedzieć, lub oczekiwała, że to on zabierze głos, kiedy jednak nie zatrzymał się, odwróciła się gniewnie, by nadzorować przygotowania do porannego wymarszu. Conan nigdzie nie zdołał dostrzec Tamiry. To jednak wcale nie musiało oznaczać, że się spóźnił. Wiedział, jak ma dostać się do szkarłatnego namiotu, gdyby chciał wykorzystać zamieszanie w obozowisku jako parawan dla kradzieży rubinów. Jeden rzut oka upewnił go, że nie jest obserwowany. Błyskawicznie znalazł się na tyłach namiotu Jondry. W płóciennej ścianie widniało długie rozcięcie. Rozchylając jego brzegi palcami, zajrzał do środka. Tamira na klęczkach gmerała wśród poduszek. Tłumiąc śmiech wyjęła spomiędzy nich długi, lśniący naszyjnik. W drugim ręku ściskała diadem. Conan bezgłośnie wślizgnął się do środka. Tamira zorientowała się, że nie jest w namiocie sama, gdy wielka dłoń barbarzyńcy zacisnęła się na jej ustach. Drugą ręką objął ją wpół, unieruchamiając ramiona i podźwignął w górę, zanim zdążyła w jakikolwiek sposób zareagować. Zauważył, że upuściła klejnoty, lecz już otrząsnęła się z zaskoczenia. Wybuchnęła niczym wulkan, szamocząc się, kopiąc i gryząc. U wejścia do namiotu rozległy się naraz czyjeś kroki. Mląc w ustach przekleństwo, Conan wyśliznął się przez otwór w płótnie namiotu, wywlekając także na zewnątrz Tamirę. Nie mógł się teraz zatrzymać, zwłaszcza jeśli ktoś właśnie wchodził do namiotu, zresztą Tamira, gdyby ją puścił, niewątpliwie ogłosiłaby przeraźliwym wrzaskiem, że to on był niedoszłym złodziejem. Klnąc pod nosem zsunął się po kamienistym zboczu i przycupnął za gęstymi krzewami, które skutecznie ukryły ich przed oczyma ewentualnego obserwatora z obozowiska. Już chciał ją puścić, lecz boleśnie kopnęła go w kostkę, pod jego stopą obrócił się gładki kamień i w chwilę potem Cymmerianin znalazł się na ziemi, przygniatając sobą Tamirę. Złodziejka, oszołomiona wywróciła oczami. — Ty wielki ośle! — wysyczała po chwili. — Chcesz mi pogruchotać żebra? — To nie ja kopnąłem się w kostkę — odwarknął. — Chyba uzgodniliśmy, że wyruszamy nocą. Co robiłaś w namiocie Jondry? — Opowiadając mi o planie ucieczki nie wspomniałeś nic o rubinach — odparowała. — W przeciwieństwie do ciebie ja o nich nie zapomniałam. Może — dokończyła gniewnie — to, co otrzymałeś od Jondry, uważasz za bogactwo cenniejsze od rubinów, lecz ja mam w tej materii odmienne zdanie. — Nie mieszaj w to Jondry — mruknął. — I nie próbuj zmieniać tematu. Masz już prowiant i klacz, która czeka na ciebie na skraju obozu. Tamira zaczęła wiercić się pod nim i nerwowo odwróciła wzrok od jego twarzy. — Chciałam być gotowa do drogi — burknęła obojętnie. — Aby wyruszyć nocą, jak było uzgodnione. — Masz mnie za głupca? Wiesz, że siodło i prowiant odkryto by jeszcze przed zmierzchem. Gdyby wszelako ktoś planował ukraść klejnoty i opuścić obóz w przeciągu jednego obrotu klepsydry… ale przecież ty nie mogłaś mieć takich zamiarów, prawda? — Nic by ci nie groziło — w jej głosie brzmiała oskarżająca nuta. — Jondra nie oskarżyłaby cię, nawet gdyby odkryła rubiny w twojej sakiewce. A jeżeli już, kara i tak nie byłaby współmierna do czynu. — Jondra — wyszeptał. — Zawsze Jondra. Cóż cię obchodzi, z kim dzielę posłanie? Nie jesteśmy wszak kochankami. Wielkie brązowe oczy Tamiry rozszerzyły się jeszcze bardziej. Jej policzki pokraśniały, a wargi poruszały się przez chwilę bezgłośnie, nim wydobyły się spomiędzy nich gniewne słowa. — Naturalnie, że nie! — wykrztusiła. — Jak śmiesz sugerować coś takiego! Pozwól mi wstać. Zejdź ze mnie, ty wielki ośle! Pomóż mi się podnieść, powiadam! — Jej drobne pięści jak silniejsze od słów argumenty przez chwilę tłukły go po ramionach i nagle Tamira wplotła mu palce we włosy, przywierając swymi gorącymi wargami do jego ust. Conan zamrugał, zaskoczony, po czym oddał jej pocałunek z nieco większym od niej wigorem. — Niech ci się nie wydaje, że skłonisz mnie do pozostania — rzekł, gdy ich usta wreszcie się rozdzieliły. — Nie jestem głupcem za jakiego mnie uważasz. — Jeżeli teraz przestaniesz — szepnęła — to zaiste jesteś skończonym idiotą. Upewniwszy się raz jeszcze w duchu, że nie da zrobić z siebie durnia, Conan zamilkł oddając się prostszym i zarazem znacznie bardziej złożonym rozkoszom. XIII Nie jestem głupcem, powtarzał sobie w myślach Conan prowadząc wierzchowca wzdłuż szlaku, w połowie drogi na jeden z bezimiennych szczytów gór Kezankiańskich. Uznał, że mówiąc to sobie dostatecznie często, po pewnym czasie mógłby w to nawet uwierzyć. Za i przed sobą miał drużynę myśliwych i juczne zwierzęta. Wyprawa wolno, lecz nieubłaganie zapuszczała się coraz dalej w głąb górskiej domeny. Słońce dopiero niedawno ukazało się ponad horyzontem. Opuścili obóz o pierwszym brzasku. Wozy z rannymi tymczasem wyruszyły w drogę powrotną do Shadizaru. Zdziwił się widząc Jondrę, która zatrzymała wierzchowca i zaczekała, aż się z nią zrówna. Odkąd odwróciła się do niego plecami, nie odezwał się do niej słowem, lecz teraz zauważył, że uśmiechała się do niego. Zrównali się i zaczęli jechać obok siebie. Ścieżka górska była dostatecznie szeroka, by mogły iść nią obok siebie dwa konie. — Piękny dzień, prawda? — zapytała pogodnie. Conan zerknął na nią z ukosa. — Miałam nadzieję, że przyjdziesz do mnie w nocy. Nie, obiecałam sobie, że tego nie powiem. — Spojrzała nań spod gęstych, długich rzęs. — Wiedziałam, że mnie nie opuścisz. To znaczy… myślałam… bo przecież zostałeś ze względu na mnie, nieprawdaż? — Tak — odparł posępnie, ale nie zwróciła uwagi na ton jego głosu. — Wiedziałam — szepnęła i uśmiechnęła się jeszcze płomienniej. — Dzisiejszej nocy przeszłość pójdzie w niepamięć. — To rzekłszy wysforowała się naprzód, by zająć miejsce na czele kolumny. Conan wydał groźny, gardłowy warkot. — Czego chciała? — zapytała Tamira podjeżdżając do niego. Dosiadała tej samej, gniadej klaczy, którą wybrała na ucieczkę z obozu. Odprowadziła szlachciankę wzrokiem pełnym zjadliwej zazdrości. — Nic ważnego — odburknął Conan. Młoda złodziejka parsknęła pogardliwie. — Zapewne uważa, że jesteś tu z powodu jej wdzięków, którymi tak łacno szafuje. Ale ty jesteś tu z mojego powodu. Prawda? — Rzeczywiście — rzekł Conan. — Jeśli jednak nie chcesz wdać się z Jondrą w niepotrzebną zwadę, trzymaj się z daleka ode mnie. Lepiej żeby nie widziała nas zbyt często razem. — Niech no tylko spróbuje. — Czyżbyś chciała wyznać jej, że nie nazywasz się Lyana, lecz Tamira, i jesteś złodziejką, a nie służącą? — Gdyby stanęła ze mną do uczciwego pojedynku — zaczęła dziewczyna i potrząsnąwszy głową roześmiała się. — Ale nie słów chcę od ciebie. Zostawiam to jej. Do zobaczenia w nocy, Conanie. Potężny Cymmerianin westchnął przeciągle, a złodziejka wstrzymała klacz i została w tyle. Miał przed sobą niełatwe zadanie i to tylko dlatego, że nie mógł pozwolić, by kobieta, z którą dzielił posłanie — a właściwie obie jego kochanki — zapuściły się jeszcze bardziej w głąb gór Kezankiańskich, podczas gdy on zawróci do Shadizaru. Podejrzewał, że ludzie, którzy nazywali go barbarzyńcą, a siebie istotami cywilizowanymi, nie mieliby z tym najmniejszych trudności. To wszelako nie wchodziło w rachubę, zaś duma jaką miał w sobie pozwoliła mu wierzyć, że jest w stanie ocalić je obie. Naturalnie zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później kobiety dowiedzą się o sobie wzajemnie. I był pewien, że w tym momencie wolałby raczej mieć przeciw sobie wszystkich kezankiańskich górali niż te dwie drapieżne kocice. Wspomnienie o góralach sprawiło, że rozejrzał się bacznie dokoła. Gdyby nie zachował czujności nie mieliby szans wjechać głębiej w góry, a co dopiero wrócić cało do Shadizaru. Lustrował wzrokiem strome zbocza wokoło, upstrzone tu i ówdzie poskręcanymi, karłowatymi drzewkami o posępnych kształtach nadanych im przez srogie wichury i tutejszy surowy klimat. Przepatrzył uważnie postrzępione szczyty w oddali. Nie dostrzegł żadnych oznak życia, lecz wiatr przywiał słaby jeszcze, choć niepokojący odgłos. Dochodził z tyłu. Zawrócił wierzchowca i poczuł, że jeżą mu się włoski na karku. Gdzieś w dole, u podnóża gór, toczyła się walka. Nie dostrzegł wiele, tylko kurz, bijący w górę niczym słupy dymu i maleńkie sylwetki ludzi, wyglądających jak mrówki. Ale zaraz zauważył na szczycie wzgórza chorągiew bojową z godłem Zamory. Ale chorągiew padła a ci, co ją przechwycili, mieli na głowach turbany. Podobne zresztą jak wiele sylwetek, które udało mu się wypatrzyć. — Co się stało? — zawołała Jondra puszczając się galopem w dół ścieżki. Musiała przebić się przez ciżbę łowców, którzy zebrali się z tyłu, za Conanem. — Czemu się zatrzymaliście? — Tam toczy się bitwa, pani — wyjaśnił Telades przysłaniając dłonią oczy, by zlustrować odległe wzgórza. — Nie potrafię powiedzieć, kto walczy z kim. — Górale — oznajmił Conan. — Wygląda na to, że górale wyrzynają w pień oddział zamorańskiej armii. — Bzdura! — uciął Arvaneus. — Wojsko rozbiłoby bandę górali w proch. Poza tym, plemiona nigdy się dotąd nie jednoczyły… nie w tak liczną armię…i… i… — W miarę jak to mówił, jego słowa traciły na sile. Po chwili dokończył, łamiącym się głosem. — Z tej odległości nie sposób rozróżnić szczegółów. To może być ktokolwiek. I skąd pewność, że to faktycznie bitwa? — Racja, pewno to pokaz tańców ludowych — mruknął oschle Conan. Jondra dotknęła jego ramienia. — Czy możemy im jakoś pomóc? — Nie, nawet gdybyśmy mieli skrzydła. Gdy to powiedział, na twarzach łowców pojawił się wyraz ulgi, przemieszanej wszelako ze strachem. Łatwo było mówić o zapuszczaniu się w góry i narażaniu na gniew tutejszych plemion. Kiedy jednak mieli okazję zobaczyć na własne oczy gniew górali, wyrzynających w pień regularną armię, górali zebranych w jednym miejscu tak licznie, że w normalnych okolicznościach mógłbyś spodziewać się zobaczyć ich tylu przez całe życie spędzone na łazikowaniu po górach, wszystkim zrobiło się nieswojo. Jondra powiodła wzrokiem po ich twarzach i uśmiechnęła się. — Skoro tam na dole jest tylu górali, mamy całe góry dla siebie. Jej słowa nie wywarły na łowcach większego wrażenia. Zza górskiego zbocza wyleciał kruk. — Spójrzcie — rzekła Jondra wyjmując łuk z lakierowanego pokrowca przy siodle. — Jeśli wśród tych gór został jeszcze jeden lub paru górali, rozprawimy się z nimi tak łatwo, jak ja z tym ptaszyskiem. — Cięciwa z trzaskiem uderzyła w skórzany ochraniacz jej przedramienia; kruk złożył skrzydła i spadł jak kamień. Conan miał wrażenie, że szlachcianka wyszeptała pod nosem „Brythuńczyk”, po czym wsunęła łuk na powrót do pokrowca. — Jedźmy — rozkazała krótko i pogalopowała szlakiem. Wkrótce kolumna uformowała się na nowo i podążyła śladem Jondry. Tamira mijając Conana spojrzała na niego rozszerzonymi z przerażenia oczami. Może jednak jest głupcem, pomyślał, lecz nie mógł przecież postąpić wbrew sobie. Rzuciwszy młodej złodziejce uspokajający uśmiech dołączył do kolumny jeźdźców pnących się mozolnie w górę stoku. Eldran otaksował wzrokiem dwie dziesiątki mężczyzn podążających za nim wyżyną usłaną pokaźnymi głazami i rozkazał: — Zatrzymamy się tu na odpoczynek. — W samą porę — mruknął krągłolicy mężczyzna o siwiejących, długich włosach związanych rzemykiem w kucyk. — Jedziemy od świtu bez chwili przerwy, a ja nie jestem już tak młody jak niegdyś. — Jeśli jeszcze raz wspomnisz o swoich starych kościach, Haralu… — zawołał Eldran i roześmiał się a w chwilę potem, choć z nieco większą rezerwą, przyłączyli się do niego inni. Kłam wiekowi Harala i jego korpulentnej posturze zadawały blizny na twarzy, futro wilka zaś, którego uśmiercił gołymi rękami stanowiło podbicie jego płaszcza. — Robimy postój, ale niezbyt długi — ciągnął Eldran. — Te góry mają złą aurę. Chcę jak najszybciej zrobić, co mamy do zrobienia i czym prędzej się stąd wynieść. Te słowa nieco zwarzyły wesołość ludzi, ale to właśnie było jego zamiarem. Śmiech pomagał zabić niepokój jaki ich opanował, odkąd wjechali w góry. Nie wolno im wszakże było zapominać o misji, którą mieli wypełnić i o tym gdzie się znajdują, jeśli tylko chcieli wrócić cało w rodzinne strony. Podczas gdy inni rozciągnęli się na ziemi lub krążyli w tę i z powrotem, by rozprostować kości, Eldran przyjął na wpół leżącą pozycję i owinął sobie luźno nadgarstek końcówką rzemiennych cugli. Miał własne kłopoty, które nie pozwalały mu się skupić na misji. Mimo niepokoju otaczającego go niczym mroczny miazmat, wysoka zamorańska ślicznotka arogancją przewyższająca dziesiątkę królów, gładko wnikała w jego myśli, gdy tylko przestawał nad sobą panować. Zastanawiał się czy była prawdziwą Zamoranką. Sądząc po jej manierach, a zachowywała się tak, jakby władała każdym skrawkiem ziemi po którym stąpała, raczej musiała nią być. Ale te oczy, przywodzące na myśl poranne mgły płożące się wokół dębów w leśnej głuszy. Żadna Zamoranka nie miała oczu takiej barwy jak ona. Gniewnie zrugał sam siebie, przypominając sobie, co przywiodło go w te strony. Miał pomścić brata i tych, co wybrawszy się wraz z nim na wyprawę w góry, nigdy nie powrócili. A także tych, którzy zginęli usiłując bronić swoich zagród przed bestią ognia. Jego obowiązkiem było także, by monstrum nigdy już nikogo nie uśmierciło. Nawet gdyby mieli zginąć przy tym wszyscy jego obecni towarzysze, byłaby to raczej niewielka cena za sukces. A zresztą opuszczając Brythunię jego kompani doskonale zdawali sobie sprawę, że mogą już nie powrócić. W górze nad jego głową zakołował kruk. Taki jak ten, którego zestrzeliłem wspólnie z Jondrą, pomyślał. Poderwał się energicznie. Czy nic nie zatrze wspomnienia tej kobiety? Cóż, nie pozwoli, by przypominał mu o niej jakiś parszywy ptak. Wyciągnął łuk z obszytego wilczą skórą pokrowca przy siodle. — Eldranie! — Spomiędzy skał nieco wyżej na szlaku energicznie zamachał do niego kościsty mężczyzna o zadartym nosie. — Chodź tu, szybko! — Co się stało, Fyrdanie? — odkrzyknął Eldran, ale mówiąc te słowa już się piął pod górę. Fyrdana trudno było czymkolwiek zaniepokoić. Jego śladem pospieszyli następni. — Tam — wskazał chudy mężczyzna unosząc rękę, gdy Eldran przystanął obok niego. Eldran przysłonił oczy dłońmi, lecz dostrzegł jedynie wirujący kurz i maleńkie sylwetki walczących ludzi, na wzgórzach daleko w dole. — Górale — mruknął po chwili. — I Zamoranie — dodał Fyrdan. — Widziałem jak pada ich chorągiew. Eldran powoli opuścił dłonie. — Wybacz mi Jondro — mruknął półgłosem. — Może żołnierze jeszcze jej nie dopadli — wtrącił Haral. — Może to ci drudzy żołnierze, których widzieliśmy. Eldran pokręcił głową. — Tamci byli na zachód stąd. Poza tym obserwowałem ich obóz póki ten generał nie wyruszył na jej poszukiwanie. — Zamorańska dziewka — burknął drwiąco Fyrdan. — Jest całe mnóstwo prawych brythuńskich kobiet, które miałyby chęć… Urwał, gdy Eldran spiorunował go wzrokiem. — Koniec rozmów o tej kobiecie. Ani słowa więcej na jej temat — zarządził. — Możemy rozmawiać o czym innym, bo jest wiele spraw, które powinniśmy przedyskutować. Dotarliśmy śladem bestii aż tutaj i odnajdziemy jej kryjówkę gdzieś w tych górach. Widzieliśmy jej ślady i odchody. Nawet głazy dokoła wydzielają złą aurę, powietrze przesycone jest odorem plugastwa i śmierci. Chyba nikt z was nie powie, że nie czuje tego samego, co ja. — Niedługo zaczniesz chełpić się umiejętnością przewidywania przyszłości — burknął Haral i chichocząc dorzucił: — O ile nic się w tobie nie zmieniło odkąd ostatni raz wspólnie pływaliśmy, trudno mi wyobrazić sobie, że mogłeś zostać kapłanką. Nikt jednak nie podzielał jego wesołości; wszyscy przypatrywali się ponuro Eldranowi, który przemówił posępnym, pełnym powagi tonem: — Nie potrzeba mi zdolności wróżą, by wyczuć woń śmierci. Ci, którzy podążą za mną, muszą pogodzić się z tym, że ich kości mogą zostać nie pogrzebane, wystawione na działanie górskich wiatrów, prażącego słońca. Nie będę miał za złe nikomu, kto zapragnie zawrócić, jeśli tylko uczyni to teraz. — A ty zawrócisz? — spytał łagodnie Haral. Eldran pokręcił głową. — Więc ja także nie wracam. Jestem dostatecznie stary, by mieć prawo wyboru miejsca śmierci, jeżeli faktycznie możemy nie wrócić z tej wyprawy. — Mój brat był razem z twoim, Eldranie — oświadczył Fyrdan. — Moja krew wrze jak twoja, domagając się zemsty. Jeden po drugim potwierdzili, że będą towarzyszyć mu w tej samobójczej wyprawie. Eldran skinął głową. — Doskonale — rzekł krótko. — Co będzie to będzie. Jedźmy już. Wracając na szlak zauważył, że na niebie nie było już kruka. Były to ptaki złej wróżby, lecz brak kruka w zasięgu wzroku nie poprawił mu humoru. Kruk przypominał mu o Jondrze. Nie wiedział, czy jeszcze żyje, ale i tak trudno mu było pogodzić się z myślą, że nigdy już jej nie zobaczy. Wiedział jednak, że podążając w głąb gór Kezankiańskich ujrzy znacznie więcej kruków, niezliczone ilości tych paskudnych ścierwojadów i całe mnóstwo kości, które będą obierać do czysta. XIV Basrakan Imalla krążył po wyłożonej dębową boazerią komnacie z pochyloną głową, jakby ciążył mu jego wielki, barwny turban. Spacerując nerwowo zamiatał podłogę połami krwistoczerwonej szaty. Tak wiele trosk spoczywało na jego barkach. Ścieżka świętości jest kręta i wyboista. Wciąż nie mógł otrząsnąć się po śmierci kolejnego kruka. Ludzie — wychrypiał ptak, zanim zdechł. Ale ilu i gdzie? Dwa martwe ptaki w ciągu zaledwie kilku dni. Czy ktoś znał funkcję kruków? Może jeden z jego wrogów? Kolejny kruk także doniósł o pojawieniu się ludzi. Nie byli to żołnierze. Kruk potrafił ich rozróżnić. Nie umiał jednak liczyć, przeto mogło ich być równie dobrze dziesięciu jak stu. Kto wie, może to ci sami, których wypatrzył jego padły poprzednik. Będzie musiał wzmocnić patrole i odszukać intruzów, niezależnie ilu ich było. Przynajmniej kruk, którego wysłał wraz z oddziałem górali przeciw zamorańskim żołnierzom poinformował o zwycięstwie, i to nie byle jakim. Wyrżnięto w pień cały oddział. Totalna zagłada. Ale nawet to wiązało się z ogromnym brzemieniem. Kruk zawiadomił, że wojownicy rozbili obóz. Bez wątpienia kłócili się między sobą o zrabowane zabitym łupy. Ale wrócą. Muszą wrócić. Dał im zwycięstwo, znak od starych bogów. I wtedy powróciła prawdziwa przyczyna jego trosk, by drwić z niego i szydzić, choć w ostatnich dniach usilnie starał się odegnać ją od siebie. Znak od starych bogów. Oznaka ich łaski. Już siedmiokrotnie próbował przywołać Smoczę, zawsze potajemnie, by nie ujrzeli go jego akolici i nieodmiennie, za każdym razem jego wysiłki spełzały na niczym. W obozowisku zaczęto szemrać. A ci, których posłał po Ogniste Oczy, nie wrócili. Czyżby starzy bogowie odwrócili się od niego? Splatając ramiona na piersiach jął kiwać się na piętach w przód i w tył. — Czy jestem godzien, o bogowie mych przodków? — jęknął. — Czy naprawdę jestem godzien? — Też jesteśmy ciekawi — dobiegł go gniewny głos. Basrakan odwrócił się i zamrugał ujrzawszy stojących naprzeciw niego trzech górali. Z trudem odzyskał wewnętrzny spokój. Gdy postąpił naprzód, dwaj brodaci górale natychmiast się cofnęli. — Jak śmiecie mi przeszkadzać? — wychrypiał. — Jak minęliście moje straże? Odpowiedział mu mężczyzna o wielkich sumiastych wąsach. — Nawet twoi strażnicy, Imallo, zaczynają mieć pewne wątpliwości. — Ty jesteś Walid — stwierdził Basrakan, a w czarnych oczach tamtego rozbłysły iskierki strachu. W tym co uczynił nie było jednak ani krzty czarów. Doniesiono mu, że Walid należał do elity wichrzycieli, wątpiących w sens i powodzenie ich dzieła. Przypomnienie sobie jego imienia na podstawie pobieżnego opisu zajęło mu dłuższą chwilę. Nie sądził, że wichrzyciel posunie się tak daleko. Musiał być jednak przygotowany na każdą ewentualność. Z udawanym spokojem wsunął dłonie w obszerne rękawy swej czerwonej szaty. — Opowiedz mi o swoich wątpliwościach, Walidzie. Gęste wąsy górala zadrgały, gdy powtórnie wymieniono jego imię; Walid lekko odwrócił głowę, jakby oczekiwał poparcia ze strony kompanów. Tamci stali w pewnej od niego odległości, unikając zarówno wzroku swego towarzysza, jak i Basrakana Imalli. Walid wziął głęboki oddech. — Przybyliśmy tu w wielkiej liczbie, gdyż słyszeliśmy, że starzy bogowie obdarzyli cię swą przychylnością. Ci, co zjawili się przed nami opowiadali o bajecznej bestii, oznace owej łaski, ja wszelako nigdy nie widziałem tej istoty. Widziałem natomiast tysiące górali wysyłanych do walki z wojskami zamorańskimi, które dotąd wyrzynały w pień nasze plemiona, kiedy stawaliśmy przeciwko nim. I nie zauważyłem, by choć jeden z owych wojowników powrócił. — To wszystko? — spytał Imalla. Jego łagodny ton kompletnie Walida zaskoczył. — A to jeszcze mało? — zapytał. — Powiedziałbym, że aż nadto — odrzekł Basrakan. Jego dłonie ukryte w rękawach zacisnęły się na małych woreczkach, które przygotował zaledwie dzień wcześniej, kiedy po raz pierwszy zaczął się niepokoić pogorszeniem nastrojów wśród zwołanych plemion. Teraz chwalił samego siebie za umiejętność przewidywania. — Zdecydowanie nadto. Basrakan wyjął dłonie z rękawów i energicznym, płynnym ruchem obsypał Walida proszkiem z jednego z woreczków. Gdy proszek dosięgnął celu, Imalla prawą ręką wykonał kilka skomplikowanych gestów i zanucił inkantację w języku martwym od tysiąca lat. Walid spoglądał ze zgrozą na swoją pierś, podczas gdy upiorna recytacja trwała dalej. Nagle, z okrzykiem gniewu i przerażenia, sięgnął po tulwar. Kiedy jednak dotknął dłonią rękojeści, ze wszystkich porów jego skóry strzeliły płomienie. Ogarnął go ogień, a włosy i odzienie w jednej chwili zmieniły się w popiół. Ryk wściekłości przeszedł w agonalny skowyt, a potem syk wrzącego tłuszczu. Gęsty słup czarnego, oleistego dymu uniósł się ponad osuwającą się na ziemię wypaloną skorupą, która jeszcze przed chwilą, była człowiekiem. Dwaj jego kompani wytrzeszczając oczy ze zgrozy stali jak wrośnięci w ziemię. Dopiero po chwili jeden z nich rzucił się ku drzwiom, podczas gdy drugi upadł na kolana wołając: — Łaski Imallo! Łaski! Dwoma szybkimi krokami Basrakan znalazł się przy nich i obsypał proszkiem zarówno tego, co uciekał, jak i tego, co się ukorzył. Jego długie palce nakreśliły w powietrzu skomplikowane kształty, a z ust ponownie dobyły się słowa pieśni. Uciekający dotarł do drzwi nim pochłonął go ogień. Drugi runął na twarz czołgając się ku Basrakanowi, lecz i on zaraz zmienił się w żywą pochodnię. Ich wrzaski trwały jedynie przez chwilę, a potem było już słychać tylko ochrypły gwizd, gdy płomienie zaczęły trawić ich kości. W końcu gęsty, czarny dym rozwiał się. Na podłodze komnaty zostały trzy niewielkie kupki ciemnego, tłustego popiołu, a na suficie wąskie, długie smugi sadzy. Płomiennooki Imalla z zadowoleniem przyjrzał się temu, co pozostało z wichrzycieli, lecz uczucie to już po chwili zastąpił posępny gniew. Ci ludzie mieli zapewne braci, kuzynów, bratanków czy innych męskich krewnych, którzy mimo że nigdy nie wystąpiliby przeciwko Imalli otwarcie, mogli napsuć mu krwi w inny sposób. Niektórzy mogli nawet przejść od słów od czynów. Dla koczowniczych ludów wierność więzom krwi była podstawowym prawem. Tylko śmierć mogła ich odwieść od zemsty. — Niechaj tak będzie — rzekł twardo. Z posępnym, niewzruszonym spokojem jakby miał na to całe życie, Basrakan pobrał próbki z każdej kupki popiołu, po czym wsypał je do pakiecików z pergaminu, posługując się kościanym nożem czterokrotnie pobłogosławionym zgodnie z rytuałem starych bogów. Prochy trafiły następnie do prostego, pozbawionego ozdób, grubego złotego moździerza. Ruchy czarownika stawały się szybsze. Imalla jął dodawać kolejne składniki, gdyż wszystko zależało teraz od szybkości. Sproszkowane oko dziewicy i robaczek świętojański, serce salamandry i skrzepła krew niemowląt. Proszki i wywary, o których składnikach wolał nawet nie myśleć. Kością udową kobiety uduszonej przez własną córkę ubił to wszystko w moździerzu, wykonując dwanaście zakręceń, w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Wypowiadał przy tym imiona pradawnych bogów, imiona mrożące do szpiku kości i sprawiające, że w powietrzu zastygła szadź. Dwanaście ruchów w przeciwnym kierunku. Gdy uczynił ów pierwszy krok, złote naczynie było niemal po brzegi pełne czarnego proszku, w głębi którego zdawały poruszać się mroczne, zdradliwe wiry. Ostrożnie, gdyż mieszanka była teraz zabójcza, Basrakan przeniósł moździerz w puste miejsce na jasnej, kamiennej posadzce. Tam, umaczawszy pędzel z rzęs dziewic w wilgotnej mazi, nakreślił starannie na gładkich kamieniach wyrazisty kształt. Był to równoramienny krzyż z bokami skierowanymi w cztery strony świata. Na końcu każdego z ramion znajdowały się kręgi, wewnątrz których Imalla wpisał ideogramy pradawnych bogów, sekretne znaki ziemi, powietrza, wody i ognia. Następnie trójkąt z wierzchołkiem w złączeniu ramion krzyża zamknął symbol duchów ognia i ten sam wizerunek znalazł się w każdym z trzech wierzchołków trójkąta. Basrakan przerwał, spoglądając na swoje dzieło i zaczął oddychać szybciej. Mimo ucisku w trzewiach nie przyznawał się nawet przed sobą, że się boi, niemniej nigdy dotąd nie wykonywał równie niebezpiecznej czynności. Wystarczył jeden błąd w trakcie lub przy zakończeniu rytuału, i cała jego moc obróciłaby się przeciw niemu. Wiedział jednak, że nie ma już dla niego odwrotu. Zręcznie przesypał resztę proszku do srebrnej kadzielnicy zawieszonej na srebrnym łańcuchu. Do skrzesania iskry użył zwykłego krzesiwa i stali, a potem zapalił zawartość kadzielnicy. Ustawiwszy stopy w odpowiednich miejscach u podstawy trójkąta, jął lekko poruszać kadzielnicą kreśląc nią w powietrzu specyficzne symbole. Ze srebrnej kuli uniosły się smugi dymu. Na ich widok Basrakan rozpoczął śpiewną inkantację. Z każdym wahnięciem kadzielnicy w powietrzu rozbrzmiewało kolejne, dźwięczne słowo. Słów tych nie mógł usłyszeć nawet płomiennooki Imalla, gdyż nie były przeznaczone dla ludzkich uszu, a ludzki umysł nie zdołałby ich pojąć. Powietrze wokół niego zaczęło dziwnie migotać. Dym z kadzielnicy zgęstniał i opadł na posadzkę komnaty, zlewając się z widniejącym na niej rysunkiem. Basrakan śpiewał coraz szybciej i głośniej. Słowa brzmiały dziwnie pusto, jak posępna pieśń żałobna dochodząca z wnętrza mrocznej jaskini. Wewnątrz smug dymu przesłaniających symbole na podłodze pojawiła się poświata, rozjarzająca się coraz bardziej, jak gdyby w tych czarnych, wirujących, z pozoru ulotnych smugach zawierała się cała potęga ognia gorejącego w trzewiach ziemi. Strużki potu wywołanego żarem spływały po zapadniętych policzkach Imalli. Poświata stała się oślepiająca, a jego słowa przybierały na sile, aż ściany wokół niego zaczęły dygotać w posadach. Wtem Basrakan umilkł. Nastała cisza i w tej samej chwili znikły poświata, dym i wizerunek na podłodze. Z kadzielnicy przestał wydobywać się dym. Dokonało się, pomyślał Imalla. Ogarnęło go znużenie. Czuł się tak, jakby z jego ciała wyjęto wszystkie kości. Ale trzeba było zrobić to, co musiało zostać dopełnione. Wzdrygnął się, gdy jego wzrok padł na szczątki wichrzycieli. Na trzech kupkach popiołu tańczyły blade płomyki, które z wolna gasły. Wziął głęboki oddech. Nie powinien odczuwać lęku, raczej głębokie zadowolenie. Jbeil wpadł jak burza do komnaty, dysząc ciężko i przyciskając dłoń do boku. — Niech… niechaj… bogowie… — Imalla zawsze musi zachować godność — uciął Basrakan. Odzyskiwał pewność siebie, wiarę, wyzbył się resztek lęku. — Imalla nie ucieka. — Ale obozy, Imallo — wykrztusił Jbeil łapczywie chwytając powietrze. — Ogień. Ludzie płoną. Płoną Imallo! Wojownicy, starcy, chłopcy. Nawet dzieci. Wybuchają ogniem i nie sposób ugasić ich ani wodą, ani piaskiem. Setki… tysiące! — Chyba nie aż tylu — odparł chłodno Basrakan. — Stu, może dwustu, ale na pewno nie tysiące. — Ale… Imallo… ludzi ogarnia panika. — Przemówię do nich, Jbeilu i uspokoję. Ci co umarli byli nieczystej krwi. Czy ich śmierć nic ci nie mówi? Nie pojmujesz znaczenia tego co się stało? — Ogień, Imallo — rzekł niepewnie Jbeil. — Obrazili duchy ognia? Basrakan uśmiechnął się, jakby miał przed sobą ucznia, który dobrze przyswoił zadaną mu lekcję. — Więcej niż obrazili, Jbeilu. Dużo więcej. A pokutę podzielili wraz z nimi wszyscy mężczyźni tej samej, skażonej krwi. — Nagle coś przyszło mu głowy, wspomnienie słów, które, jak mu się zdawało, zostały wypowiedziane przed wieloma dniami. — Moje straże Jbeilu. Czy widziałeś je wchodząc tutaj? — Tak, Imallo. Gdy tu szedłem. Ci dwaj co stali przy drzwiach udali się dokądś z Ruhallahem Imallą. — W jego oczach pojawiły się dziwne błyski. — Oni biegli, Imallo. Ruhallah nie wie, co to godność. Mnie do pośpiechu skłoniła jedynie pilność informacji, którą musiałem ci dostarczyć. — Ruhallah miał własne powody do pośpiechu — rzekł Basrakan, tak cicho jakby mówił do siebie. Spiorunował przybysza wzrokiem. — To Ruhallah jest odpowiedzialny za płomienną śmierć, która dosięgła naszych ludzi. On i fałszywi strażnicy, którzy uciekli wraz z nim. Ruhallah sprawił, że ludzie czystej krwi, ci co zginęli, zeszli ze ścieżki prawdziwej wiary, ku temu co nieczyste i plugawe. — Mogło tak być, pomyślał. Tak, na pewno tak. Tak właśnie było. Był tego pewien. — Ruhallah i strażnicy, którzy uciekli wraz z nim, muszą zostać sprowadzeni z powrotem, by zapłacili za swą zdradę. Coś widocznie musiało rozbawić Basrakana, gdyż następna myśl wywołała na jego wąskich ustach promienny uśmiech. — Zostaną oddani kobietom tych mężczyzn, którzy zginęli ognistą śmiercią. Niechaj ich bliscy mają okazję pomścić śmierć swoich krewniaków. — Będzie jak rozkażesz, Imallo — Jbeil zastygł w bezruchu, z lekko pochyloną głową, a jego oczy rozszerzyły się. — Ajaj! Imallo, ta straszna tragedia sprawiła, że o mało nie zapomniałem… — Basrakan spiorunował go wzrokiem. Jbeil przełknął ślinę i mówił dalej. — Wrócił Sharmal. Jeden z tych, których wysłałeś po Ogniste Oczy — dodał, gdy świątobliwy człowiek rzucił mu pytające spojrzenie. — Wrócili? — zawołał Basrakan, a w jego głosie pojawiło się nagłe ożywienie. — Ogniste Oczy są moje! Chwała starym bogom! — I nagle ogarnął go lodowaty spokój, jedynie podniesiony ton głosu świadczył o gorejących w nim emocjach. — Natychmiast przynieś mi klejnoty. Natychmiast, ty głupcze! Nie zwlekaj. I sprowadź tu tych ludzi. Przekonają się, że czeka ich sowita nagroda. — Imallo — zająknął się Jbeil. — Sharmal wrócił sam i z pustymi rękami. Bełkocze jak oszalały, twierdzi, że pozostali nie żyją, ale ogólnie plecie trzy po trzy. On… oszalał. Basrakan zgrzytnął zębami i pociągnął się za końce brody, jakby chciał ją wyrwać. — Z pustymi rękoma — wyszeptał w końcu ochrypłym, lodowatym głosem. Nie pozwoli, by cokolwiek uniemożliwiło mu spełnienie marzeń. Nie dopuści do tego. — Co się stało Jbeilu? Gdzie są Ogniste Oczy? Dowiem się tego. Przesłuchaj Sharmala. Jeśli będzie trzeba, pasami zedrzyj z niego skórę. Przypalaj mu ciało, aż do kości. Chcę odpowiedzi! — Ale, Basrakanie — wyszeptał Jbeil — ten człowiek jest obłąkany. Został dotknięty przez bogów i jest przez nich chroniony. — Wykonaj rozkaz! — ryknął Imalla, a jego akolita zadygotał. — Będzie jak rozkażesz, Imallo. — Jbeil pokłonił się nisko i tyłem jął się wycofywać ku drzwiom. Tak wiele się wydarzyło w tak krótkim czasie, pomyślał Imalla. Zapomniał o pewnej istotnej sprawie. O czymś… — Jbeilu! — Akolita zatrzymał się. — W górach są obcy, Jbeilu. Należy ich odnaleźć, a tych co pozostaną przy życiu sprowadzić do mnie, bym mógł ich złożyć w ofierze prawdziwym bogom. Zajmij się tym! — Machnął ręką, a na ten znak Jbeil nieomal wybiegł z komnaty. XV — Tu rozbijemy obóz — oznajmiła Jondra, gdy słońce stało jeszcze wysoko. Rozległ się głos Arvaneusa powtarzającego gromko jej komendę, zaś łowcy posłusznie zsiedli z koni i zaczęli je oporządzać, bądź zajęli się zwierzętami jucznymi. Conan dostrzegł jej spojrzenie, a ona odpowiedziała uśmiechem. — Kiedy ścigasz rzadkie zwierzę — powiedziała — musisz uważać, by nie ominąć jego żerowiska. W każdym z miejsc obozowania spędzimy kilka dni i będziemy je szukać. — Miejmy nadzieję, że to zwierzę nie zacznie szukać nas — mruknął Conan. Jondra już miała wybuchnąć gniewem, lecz zanim zdążyła coś powiedzieć, Arvaneus stanął obok jej strzemienia. — Czy życzysz sobie, pani, byśmy niezwłocznie wysłali zwiadowców? — zapytał. Jondra skinęła głową i przebiegł ją dreszcz podniecenia. — Wspaniale byłoby oddać strzał do upatrzonej zwierzyny już pierwszego dnia. Tak, Arvaneusie. Poślij najlepszych. Spojrzała wyczekująco na Conana, ten udał jednak, że tego nie zauważył. Co prawda umiejętnościami tropienia dorównywał każdemu z myśliwych, lecz nie zależało mu na odnalezieniu stworzenia, które ścigała Jondra. Chciał jedynie dopilnować, by obie kobiety wróciły bezpiecznie do Shadizaru, a będąc na wyprawie zwiadowczej nie mógłby zapewnić im należytej ochrony. Jondra skrzywiła się, zdegustowana brakiem reakcji barbarzyńcy, lecz Arvaneus uśmiechnął się zjadliwie. — Potrzeba szczególnych predyspozycji by zostać zwiadowcą — rzucił jakby mimochodem. — Pani — dodał i skłonił się Jondrze nisko, no czym odwrócił się i prostując plecy zakrzyknął: — Zwiadowcy, ruszajcie w drogę! Teladesie! Zuracie! Abu! Wymieniał kolejne imiona i wkrótce on oraz dziewięciu innych wymaszerowali z obozu w dziesięciu różnych kierunkach. Wyruszyli pieszo, gdyż najdrobniejszy ślad jest dla wytrawnego zwiadowcy tym, czym stary pergamin dla skryby i z siodła często można go zwyczajnie przeoczyć. Kiedy zwiadowcy zniknęli z pola widzenia, nadobna szlachcianka zaczęła wydawać polecenia co do lokalizacji obozu, Conan zaś znalazł sobie miejsce, gdzie mógł przycupnąć z osełką, kawałkiem szmaty i fiolką oliwy z oliwek. O miecz należało dbać, zwłaszcza jeśli w niedalekiej przyszłości miał zrobić z niego użytek. Conan zaś był pewien, że obosieczne, proste ostrze nie zabawi długo w pochwie. Otaczające ich góry emanowały aurą wrogości i obcości, a coś nieokreślonego, co w jego mniemaniu tkwiło w samych kamieniach, budziło w nim niepokój. Osełka przesuwała się po stali z ciężkim zgrzytem. Poranek przerodził się w popołudnie. Obóz, jak stwierdził po pewnym czasie Conan, był rozmieszczony całkiem dobrze, zważywszy na okoliczności. Karłowate drzewka rosnące w górach Kezankiańskich raczej z rzadka, tu rozpleniły się tak obficie, że utworzyły zagajnik. Nie było ich tyle, ile mógł sobie życzyć, ale przynajmniej pomogły zamaskować namioty i tabor. Szkarłatny namiot Jondry, który niezależnie od warunków zawsze ze sobą woziła, stał między dwoma wielkimi, granitowymi głazami, od tyłu zaś przesłaniał go brązowy masyw wysokiej, urwistej góry. Nie zabrano w drogę żadnych innych namiotów — Cymmerianin był bardzo z tego zadowolony — koce łowców zaś rozrzucono po dwa lub trzy w dobrze zamaskowanych płytkich zagłębieniach w ziemi, które nawet ktoś wiedzący o ich istnieniu mógł bez trudu przeoczyć. Człowiek nie znający tej okolicy z całą pewnością nie zauważyłby obozowiska. Kłopot w tym, rozmyślał posępnie, że górale znają swoje góry wręcz doskonale. Nie mogło obejść się bez problemów. W tej samej chwili, jak na zawołanie, chłodne górskie powietrze przeszył głośny dźwięk. Conan momentalnie przerwał ostrzenie miecza. Wśród postrzępionych turni dał się słyszeć zawodzący, wysoki krzyk przeszywający do szpiku kości i mrożący krew w żyłach, Nigdy dotąd barbarzyńca nie słyszał podobnego dźwięku ani pochodzącego od człowieka, ani od żadnej innej istoty. Cymmerianin nie był jedynym, którego zaniepokoił łowiecki zew bo tym z pewnością było owo zawołanie. Myśliwi usiedli na swych kocach, wymieniając zatroskane spojrzenia. Kilku wstało, by przejść parę kroków i zlustrować niespokojnie strome kamieniste zbocza dokoła. Jondra podeszła do wejścia namiotu unosząc głowę w pytającym geście i nasłuchując. Była teraz od stóp do głów przyodziana w skórę, nosiła skórzaną kamizelkę i bryczesy, dopasowane i obcisłe jak zawsze, lecz brązowego koloru, a przez to bardziej odpowiednie na polowanie. Kiedy odgłos nie powtórzył się, ponownie znikła w namiocie. — Na potrójnie błogosławione imię Mitry, co to było? — szepnęła Tamira przykucając obok Conana. Gwoli przyzwoitości poprawiła krótką białą tunikę i oplotła kolana ramionami. — Czy to istota, na którą poluje Jondra? — Wcale by mnie to nie zdziwiło — powiedział Conan. Znów zaczął oliwić swój miecz. — Te klejnoty nie na wiele ci się zdadzą, gdy znajdziesz się w brzuchu potwora. — Próbujesz nakłonić mnie do ucieczki — odparowała — bym zostawiła ci wolną drogę do nich. — Już ci mówiłem… — zaczął, lecz weszła mu w słowa, — Wobec tego mam ci zostawić wolną drogę do posłania Jondry. Conan westchnął i wsunął miecz do pochwy. — Ubiegłej nocy ty leżałaś w moich ramionach, a ona nie była ze mną już od dwóch dni. Jak wspomniałem, zapuściłem się w te trzykroć przeklęte góry tylko z twojego powodu. Śmiesz jeszcze nazywać mnie kłamcą? Odwróciła wzrok ku postrzępionym turniom. — Sądzisz, że zwiadowcy ją odnajdą? Znaczy, tę bestię? Może jeśli nie natrafiana jej ślad, opuścimy góry. Równie dobrze mogłabym ukraść klejnoty Jondry już po powrocie do Shadizaru. — Byłoby lepiej, gdyby nie znaleźli — stwierdził Conan, Przypomniał sobie na wpół zwęglony fragment czerepu i rogu. — Obawiam się, że zabicie tej bestii nie będzie tak łatwe, jak przypuszcza Jondra. A ty nie zdołasz ukraść rubinów. — A więc jednak masz zamiar samemu je zagarnąć. — Wcale nie. — Wobec tego zamierzasz zachować je dla swego kaprysu. Dla Jondry. — Na kamienie Hannumana, kobieto! Dajże wreszcie pokój! Tamira przeszyła go wzrokiem. — Nie wiem czy chcę byś kłamał, czy mówił prawdę. — Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał zaskoczony. — Pojmujesz zapewne, że zamierzam ukraść rubiny, niezależnie od tego, co uczynisz lub powiesz. — Jej głos zaczął się łamać. — Ale jeśli nie przybyłeś tu po rubiny, to znaczy, że zrobiłeś to dla mnie. Albo dla Jondry. Chyba wolałabym mieć pewność, że powodem, dla którego się tu zjawiłeś były wyłącznie klejnoty. Conan oparł się plecami o głaz i zaczął śmiać się tak, że aż łzy napłynęły mu do oczu i rozkasłał się. — A więc mi nie wierzysz? — zapytał w końcu. — Znałam dość mężczyzn, by móc wątpić w twoje słowa. — Czyżby? — zawołał w udawanym zdumieniu. — Przysiągłbym, że byłem pierwszym mężczyzną, którego znałaś bliżej. Jej policzki nabiegły czerwienią i poderwała się energicznie na nogi. — Zaczekaj tylko, już ja ci… Niezależnie co chciała powiedzieć Conan nie pozwolił jej skończyć, gdyż do obozu powrócił Telades. Ciężko dyszał i wspierał się na włóczni jak na lasce. Myśliwi czym prędzej pospieszyli ku niemu… Cymmerianin wysforował się przed nich. Wszyscy zaczęli mówić jeden przez drugiego: — Znalazłeś tropy? — Słyszeliśmy straszliwy ryk. — Co widziałeś? — To musiał być ten stwór, którego ścigamy. — Widziałeś bestię? Telades zdjął spiczasty hełm i potrząsnął ogoloną głową. — Słyszałem krzyk, ale nie widziałem ani tropów, ani zwierza. — Chcę usłyszeć raport — wtrąciła ostro Jondra. — Łowcy rozstąpili się by pozwolić jej przejść. O tym, że bardzo czekała na jakieś wiadomości świadczył łuk, który trzymała w ręku. — A może mam czekać, aż zrelacjonujesz wyprawę moim sługom? — Nie, pani — odrzekł kornie Telades. — Dopraszam się wybaczenia. Widziałem wojsko, pani. Żołnierzy. I znów rozległy się gorączkowe pytania. — Jesteś pewien? — Widzieliśmy jakąś walkę. — Jak mogli zapuścić się tak daleko w góry przed nami? Spojrzenie zimnych, szarych oczu Jondry uciszyło głosy myśliwych, niczym trzaśniecie z bicza. — Gdzie są ci żołnierze, Teladesie? — zapytał Conan. Jondra łypnęła na niego groźnie, lecz nie odezwała się słowem. — Niecałe dwie mile na północ i wschód od nas — odparł Telades. — Ich dowódcą jest lord Tenerses. Zbliżyłem się do nich na tyle, że zdołałem go dostrzec, choć sam nie zostałem zauważony. — Tenerses — powtórzył Conan w zamyśleniu. — Słyszałem trochę o nim. — Mówią, że jest żądny chwały — kontynuował Telades — ale wszystko wskazuje, że to człek czujny, świadomy grożących mu niebezpieczeństw. Jego obóz jest dobrze ukryty w parowie. Ma tylko jedno wejście, na które natknąłem się przypadkiem. Niestety nie widziałem, ilu ma ze sobą ludzi. — Na pewno nie mniej niż Zathanides — rozważał Conan — jeśli prawdą jest to, co o nim mówią. Ten Tenerses ma ogromne poczucie własnej wartości. Jondra wtrąciła się beznamiętnie. — JeśH skończyliście już dyskusje o wojsku, chciałabym dowiedzieć się, czy osiągnięty został zasadniczy cel tej wyprawy. Natrafiłeś na jakieś tropy Teladesie? — Nie, pani. Nie widziałem żadnych tropów. — Jest jeszcze dziewięciu innych — rzekła na wpół do siebie. — A co się tyczy wojska — ciągnęła nieco bardziej normalnym tonem — żołnierzom nic do nas, a nam do nich. Nie widzę powodu, by mieli stanowić przedmiot dalszej dyskusji. Poza tym skąd mogliby wiedzieć o naszej obecności. Czy wyrażam się jasno? — Jednemu po drugim rzucała władcze spojrzenie, a ludzie po kolei spuszczali głowy i zajmowali się kontemplowaniem ziemi u stóp. W końcu jej wzrok dotarł do Conana. Oczy o barwie mroźnego lodowca odpowiedziały na jej spojrzenie z niewzruszonym spokojem i to te drugie, mroczne, szare jak dym, przerwały w końcu magnetyczny kontakt. Gdy znów na niego spojrzała, jej oczy były lekko przesłonięte gęstymi rzęsami. — Muszę z tobą porozmawiać, Conanie — mruknęła. — W moim namiocie. Chciałam… poradzić się ciebie w kwestii polowania. Ponad ramieniem Jondry Conan zobaczył Tamirę przyglądającą mu się uważnie. Ręce miała wsparte na biodrach. — Może później — mruknął. Kiedy Jondra zamrugała nerwowo, dorzucił pospiesznie: — Góry są niebezpieczne. Nie możemy pozwolić sobie na stratę choćby jednego obserwatora. Zanim zdążyła cokolwiek dodać, a po błyskach w jej oczach domyślał się, że miałaby do powiedzenia całkiem sporo, wrócił na swoje miejsce obok głazu. Gdy ponownie usadowił się przy nim, opierając się plecami o chropowatą powierzchnię stwierdził, że obie kobiety przyglądają mu się z uwagą, a w ich oczach maluje się gniew. Stare powiedzenie nie kłamie, skonstatował. Ten kto ma dwie kobiety, łacno może przekonać się, że nie ma żadnej. I co gorsza nic nie mógł na to poradzić. Z głuchym westchnieniem zajął się ostrzeniem miecza. Niektórzy mężczyźni twierdzili, jakoby miecze miały naturę kobiet, on jednak nie znał takiego ostrza, które byłoby zdolne do zazdrości. W coraz krótszych odstępach czasu powracali kolejni zwiadowcy. Jondra nie pozwoliła żadnemu z nich zamienić choć słowa z innymi łowcami, zanim sama nie usłyszała ich szczegółowych relacji. Wychodziła każdemu z nich na spotkanie, a przenikliwy wzrok trzymał pozostałych na dystans póki nie skończyła swego przesłuchania i nie kazała zwiadowcy odmaszerować. Wracali jeden po drugim… i żaden z nich nie miał dla Jondry interesujących ją wieści. Ten, który prowadził poszukiwania niedaleko Teladesa natrafił na fragment wojskowego hełmu. Inny widział wielkiego kozła górskiego o zakrzywionych rogach długości męskiego ramienia. Jondra gniewnie odwróciła się do niego plecami zanim skończył swoją relację. Kilku ujrzało górali i to w liczbie, która mogłaby zaniepokoić roztropnego mężczyznę, żaden jednak nie natrafił na tropy zwierzęcia ani jakikolwiek ślad, który mógł świadczyć o jego niedawnej obecności w tej okolicy. Jondra wysłuchała sprawozdania każdego ze zwiadowców i oddaliła się na stronę nerwowo postukując łukiem o udo. Jako ostatni powrócił Arvaneus. Wbiegł do obozu, oparł się na włóczni i uśmiechnął się zuchwale. — No i? — zapytała Jondra podchodząc do niego. — Podejrzewam, że i ty nie widziałeś niczego ciekawego? Łowca o sokolej twarzy wydawał się nieco zbity z tropu jej tonem, lecz szybko odzyskał rezon i pokłonił się swej pani. — Pani, przynoszę to, czego pragnęłaś. — Rzucił Conanowi buńczuczne spojrzenie i wyprostował się dumnie. — Ja, Arvaneus, syn lorda Andanezeusa, spełniam twoje życzenia. — Znalazłeś? — Z podniecenia aż się rozpromieniła. — Gdzie, Arvaneusie? — Zaledwie milę na wschód, pani. Natrafiłem na ślady wielkich szponów, długich jak męska dłoń, i podążałem za nimi przez pewien czas. Ślady powstały dziś, a w tych górach nie ma innej istoty, która mogłaby pozostawiać tak niespotykane odciski. Wszyscy myśliwi spojrzeli ze zdumieniem na Jondrę, która podskoczyła w górę i wykonała kilka zwinnych, tanecznych kroków. — To musi być to. Musi. Ozłocę cię za to, Arvaneusie. Znajdź dla mnie bestię, a do końca życia będziesz opływał w dostatki. — Nie pragnę złota — rzekł ochrypłym tonem Arvaneus, a jego czarne oczy rozpłomieniły się. — Ani dóbr. Jondra zamarła spoglądając na niego i wreszcie niepewnie odwróciła wzrok. — Siodłać konie — rozkazała. — Chcę zobaczyć te tropy. Myśliwy z zatroskaniem wbił wzrok w niebo. Słońce, dające niewiele ciepła w tych wysokich górach, było w połowie drogi od zenitu do horyzontu na zachodzie. — Już za późno na polowanie. Rano, o pierwszym brzasku… — Śmiesz kwestionować moje rozkazy? — ucięła ostro. — Nie jestem na tyle nierozważna, by o zmroku zaczynać polowanie na niebezpieczną bestię. Po prostu chcę obejrzeć jej tropy. Natychmiast. Dwudziestu ludzi. Reszta pozostanie w obozie i poczyni przygotowania do jutrzejszych łowów. — Jak rozkażesz pani — mruknął Arvaneus. Łypnął gniewnie na Conana, gdy Jondra odwróciła się do potężnego Cymmerianina i zaszczebiotała. — Czy pojedziesz ze mną Conanie? Czułabym się… o wiele bezpieczniejsza. — Łamiący się głos i czerwień policzków obnażyły jej niecne kłamstwo. Z wyraźnym trudem dodała: — Proszę. Conan wstał bez słowa i podszedł do koniowiązu. Arvaneus jął wydawać gardłowo rozkazy, i po chwili do Cymmerianina dołączyli kolejni łowcy. Zakładając siodło i mocując je na grzbiecie wierzchowca Cymmerianin widział Tamirę, która niby od niechcenia gładziła po nosie gniadą klacz stojącą obok jego rumaka. — Czy pojedziesz ze mną Conanie? — rzuciła drwiąco. — Czułabym się o wiele bezpieczniejsza, jeszcze jak! — Wykrzywiła się, jakby chciała splunąć. Conan odetchnął głęboko. — Nie chciałbym widzieć żadnej z was martwej ani zniewolonej przez jakiegoś cuchnącego, zawszonego górala. Ty będziesz tu bezpieczniejsza niż ona na szlaku, dlatego postanowiłem jej towarzyszyć. Wskoczył na ozdobione wysokim łękiem zamorańskie siodło. Tarnira szła obok, gdy wolno wyjeżdżał z płytkiej kotlinki, gdzie uwiązane były konie. — Najważniejsze, że wyjeżdżasz — prychnęła. — I to z nią. Gdy wrócisz, mnie już w obozie nie będzie. Ani rubinów. Niby co miałoby mnie tu trzymać. — Jak to, przecież będziesz czekać na mój powrót — zaśmiał się barbarzyńca i piętami ponaglił wierzchowca do truchtu. Ciśnięty kamień boleśnie ugodził go w ramię, lecz Cymmerianin nie obejrzał się za siebie. XVI Drużyna zamorańskich myśliwych podążała gęsiego przez parowy i rozpadliny, które przecinały góry Kezankiańskie niczym widniejące na obliczu świata zmarszczki, oznaki podeszłego wieku. Na czele jechał Arvaneus, ponieważ znał drogę, zaraz za nim Jondra. Conan z kolei trzymał się blisko niej. W razie potrzeby nie byłoby czasu do stracenia. Wydawało się, że góry złowrogo napierają na nich ze wszystkich stron, nawet gdy znajdowali się w miejscach, gdzie obok siebie mogło jechać dziesięciu i więcej konnych. Cymmerianin bez końca przepatrywał strzępiaste górskie turnie i strome stoki, gdyż prymitywne instynkty nakazywały mu na tym niegościnnym i wrogim terenie w każdej chwili spodziewać się ataku. Nie dostrzegł żadnych śladów górali, nie miał też osobliwych przeczuć, lecz zbocza dokoła wciąż emanowały niezdrową, mroczną aurą. Na pozór wydawał się spokojny, lecz był niczym suche drewno oczekujące iskry. Wtem Arvaneus, który dotarł do zwężenia przesmyku między stokami, wstrzymał wierzchowca. — Tu, pani — powiedział wskazując na ziemię. — Tu natrafiłem na pierwsze tropy. Jondra zsunęła się z siodła i przyklękła obok spłachetka gliniastej ziemi. Widniały w nim głębokie odciski dwóch potężnych szponów oraz fragment trzeciego. — Większe niż sądziłam — szepnęła przesuwając po nich dwoma palcami. — Widzieliśmy tropy — rzekł Conan. Zła aura wydała mu się coraz silniejsza. — Wracamy do obozu. Wargi Arvaneusa wykrzywił drwiący grymas. — Boisz się, barbarzyńco? Pani, dalej jest jeszcze więcej tropów. Niektóre odbite w całości. — Muszę je zobaczyć — zawołała Jondra. Wskoczyła na siodło i pogalopowała przed siebie. Arvaneus pospieszył za nią. Conan wymienił spojrzenie z Teladesem; sądząc po kwaśnej minie ogolonego na łyso łowcy perspektywa dalszej jazdy nie przypadła mu do gustu bardziej niż Cymmerianinowi, lecz zarówno oni, jak cała reszta drużyny, ruszyli śladem Jondry. Jak to często bywa, za wąskim przesmykiem znajdował się znacznie szerszy parów. Mierzył dobrych sto kroków szerokości, a w stromych, brązowych stokach widniało pięć wąskich otworów. Conan przyjrzał się im podejrzliwie. Gdyby w którejś z tych pieczar ukrywali się wrogowie, mogliby opaść ich, zanim myśliwi zdążyliby zareagować. Zasadzki były ulubioną metodą prowadzenia walki przez górali. Na dnie parowu widniało mnóstwo śladów bestii. Prowadziły do i na zewnątrz nisz, co świadczyło, że bestia musiała je odwiedzać. Drużynę ogarnął niepokój, łowcy nerwowo dzierżyli w dłoniach włócznie lub sięgali po łuki, wożone w przytroczonych do siodeł pokrowcach. Ich wierzchowce rżały i nerwowo przebierały nogami. Jondra wyjęła swój łuk i zeskoczyła z siodła. Zanim uklękła przy jednym ze śladów, nałożyła strzałę na cięciwę. Sposępniały Arvaneus wpatrywał siew grunt wokoło, z trudem opanowując swego wyraźnie spłoszonego rumaka. Conana zdziwił mars na obliczu tamtego. Przecież Arvaneus widział ten wąwóz i ślady, na dodatek całkiem niedawno. Co aż tak go zmartwiło? Cymmerianin wstrzymał oddech. Może śladów było więcej niż poprzednio. Jeżeli tak, musieli jak najszybciej opuścić to miejsce. Conan otworzył usta i w tej samej chwili powietrze przeszyło piskliwe, przeciągłe zawodzenie, które mroziło krew w żyłach i płoszyło konie. Wierzchowiec Jondry wyrwał cugle z rąk swej pani i rzucił się do ucieczki wydymając chrapy i robiąc dziko bokami. Łow — czyni zastygła w bezruchu, jakby zmieniła się w posąg lodu. Conan z trudem zmusił swego karego rumaka do zawrócenia. — Na Croma! — wysapał, lecz jego głos zagłuszył hałas rozbrzmiewający wśród kamienistych stoków. Do parowu wkroczył potworny stwór, ogromny, o masywnych łapach. Wielobarwne łuski skrzyły się w promieniach zachodzącego słońca. Brakowało ich tylko na grzbiecie istoty, gdzie dostrzec można było ciemne, jakby skórzaste narośle. Twarde jak diament szpony orały kamienie. Szeroki łeb odchylił się do tyłu, paszczęka rozwarła się, ukazując postrzępione zębiska, przypominające ułomki kamieni. Ponownie upiorny ryk zmroził serca i dusze drużyny łowców. Myśliwi niejeden raz stawiali czoło śmierci i nie była im ona obca, choć nigdy dotąd nie wyglądała równie koszmarnie. Kiedy złowrogi ryk ucichł, przeszli do działania. Zmusili swe na wpół oszalałe ze zgrozy rumaki bojowe do utworzenie formacji i otoczyli gigantyczne monstrum. Łowca, który znalazł się najbliżej bestii, opuścił włócznię jak lancę i zaatakował. Grot dosięgnął celu z brzękiem, jakby stal trafiła w twardy głaz i jeździec wyleciał z siodła. Wielki łeb pochylił się, z paszczy buchnął ogień. Przeraźliwe wycie palonych pospołu konia i jeźdźca zdawały się nie mieć końca. Wśród pozostałych łowców podniósł się szmer przerażenia, ale i oni podjęli już atak z obu flank równocześnie. Nawet gdyby chcieli zawrócić, bestia nie dała im szansy. Poruszając się szybciej niż atakujący lampart machnięciami długich szponów strącała na ziemię krwawe ochłapy będące jeszcze przed chwilą ludźmi, mocarnymi szczękami miażdżyła zarówno jeźdźców jak i ich wierzchowce. Włócznie łamały się jak słomki w zetknięciu z opalizującymi łuskami, a wrzaski umierających tłumiły wszystkie rozsądne myśli, aż w umysłach łowców nie pozostało nic prócz paraliżującego strachu. Conan galopował wśród skowyczącego wiru niechybnej śmierci. Wychyliwszy się z siodła pochwycił wbitą w okrwawioną ziemię nienaruszoną włócznię. Te wielkie złote ślepia, pomyślał. Muszą być słabym punktem potwora, podobnie jak długie czarne narośle na jego grzbiecie. Spiął konia, zmuszając go do zawrócenia, choć rumak opierał się, pragnąc znaleźć się jak najdalej od tego koszmaru. To co ujrzał sprawiło, że krew zastygła mu w żyłach, a po plecach przebiegł dreszcz, jakiego nie wywołał nawet łowiecki zew bestii. Jondra stała niecałe dziesięć kroków od łba potwora. Ledwie na nią spojrzał, gdy zwolniła strzałę z cięciwy. Grot strzały dosięgnął żółtego złego ślepia… i odbił się od niego. Bestia skoczyła naprzód, by rozerwać łowczynię długimi, sierpowatymi szponami. Jondra uskoczyła, ale czubek jednego ze szponów wplótł się między rzemienie jej czarnej skórzanej kamizelki i kobieta została uniesiona w górę, tuż przed gorejące ślepia maszkary. Ignorując rzeź dokoła, wrzeszczących i skowyczących, ludzi, potwór przyglądał się swojej ofierze. Conana ogarnęła zgroza. W tych złocistych ślepiach dostrzegł przebłysk inteligencji. Jeśli jednak tkwiący w tym czerepie mózg zdolny był do rozumnego myślenia, człowiek nie potrafiłby pojąć zasad, jakie nim kierowały. Stwór postrzegał tę piękną kobietę wyłącznie jako ofiarę. Paszczęka najeżona strzępiastymi zębiskami rozwarła się, a wielka łapa przyciągnęła Jondrę w jej stronę. Conan uniósł włócznię. — Na Croma! — ryknął i, wbijając pięty w boki wierzchowca, ponaglił go do galopu. Grotem włóczni mierzył w jedną ze skórzastych narośli. Mimo iż mocno ścisnął kolanami boki rumaka przygotowując się na impet uderzenia, okazało się ono na tyle silne, że przeniknąwszy Cymmerianina od stóp do głów, powaliło jego konia na kolana. Z wężową gracją i przerażającą szybkością iskrząca się w słońcu bestia odwróciła się i zamachnęła na barbarzyńcę łapą, z której zwisała Jondra. Conanowi zaparło dech, gdy silne uderzenie wyrzuciło go w powietrze. Kamienisty grunt wybiegł mu na spotkanie, a zderzenie z nim wydusiło z jego płuc resztkę powietrza. Rozpaczliwie walcząc o oddech barbarzyńca począł zmuszać obolałe mięśnie do wysiłku. Podniósł się na czworaki, a następnie chwiejnie próbował się podnieść. Jondra leżała na wznak nieopodal, wijąc się z bólu. Jej nagie piersi unosiły się gwałtownie, gdy z trudem usiłowała złapać oddech. Bestia skupiła uwagę na Cymmerianinie. Na długim szponie wciąż zwieszała się rozerwana skórzana kamizelka Jondry. To co pozostało z wierzchowca barbarzyńcy, spoczywało dygocząc konwulsyjnie pod cielskiem potwora, spomiędzy mocarnych szczęk wypadły okrwawione kawałki mięsa. Conan próżnym zdawałoby się gestem dobył swego obosiecznego, pradawnego miecza. Stal nie pozostawiała nawet najmniejszego śladu na twardych łuskach. Nie był w stanie poruszać się dostatecznie szybko, by uniknąć ataku bestii samemu, a co dopiero niosąc na ramieniu Jondrę, niemniej ani myślał zostawić ją tutaj. Tak czy inaczej nie umrze bez walki. — Hola, Conanie! — Telades podjechał do monstrum od tyłu. Kolczugę miał na piersi rozdartą, był cały zalany krwią, lecz mocno dzierżył w dłoni włócznię. — Odciągnij ją stąd, wędrowcze z pomocy! Spiąwszy konia piętami ruszył do ataku. Opalizujące łuski rozbłysły, gdy bestia odwróciła się. — Nie! — wykrzyknął Conan. Płomienie omiotły myśliwego, a potwór rzucił się, by rozszarpać jego zwęglone ciało. Cymmerianin nie zmarnował ofiary Teladesa. Wsunąwszy miecz do pochwy, podniósł Jondrę i pobiegł do wąskiej szczeliny, ścigany odgłosami gruchotanych kości. Gdy za plecami barbarzyńcy ucichł trzask miażdżonych kości, Jondra zaczęła się wiercić nerwowo w j ego ramionach. — Nie chciałam by zginęli — wyszeptała. Jej oczy przepełniało przerażenie. — Chciałaś dopaść bestię — powiedział, nie zwalniając kroku. W innych okolicznościach szukałby zapewne ocalonych. Teraz pragnął jedynie zabrać Jondrę jak najdalej od tego miejsca rzezi do względnie bezpiecznego obozowiska. Jondra przywarła silniej do jego szerokiej piersi, jakby chroniła się przed ulewą w cieniu rozłożystego drzewa. — Telades oddał za mnie życie — szepnęła rozdygotana. — Zaiste nie chciałam tego. Och, Conanie, cóż mogę uczynić? Conan zastygł w bezruchu a ona skuliła się, jakby pragnęła ukryć się przed lodowatym spojrzeniem jego niebieskich oczu. — Opuść te góry — rzucił oschle. — Wróć do Shadizaru. Zapomnij o bestii, ale zawsze pamiętaj o ludziach, którzy zginęli przez twoją głupotę i dumę. Jej oblicze przepełnił gniew i arogancja. Uniosła pięść, lecz zaraz ją opuściła. Łzy spłynęły po jej policzkach. — Tak będzie — zapłakała. — Przysięgam na wszystkich bogów. — To nie odkupi życia Teladesowi — mruknął barbarzyńca — ale przynajmniej wszyscy pojmą, że cenisz sobie jego poświęcenie. Delikatnie musnęła policzek Conana. — Nigdy nie pragnęłam pouczeń od mężczyzny, ale ty sprawiłeś że prawie… — przygryzła drobnymi, białymi ząbkami dolną wargę i spuściła wzrok. — Wrócisz ze mną do Shadizaru? — spytała półgłosem, ponownie zmieniając ułożenie w jego ramionach, by mógł ujrzeć jej pełne, krągłe i nagie piersi. — Może — odburknął i ruszył dalej, skupiając się wyłącznie na zakrętach rozpadliny i kamienistym gruncie pod stopami. Jedynie głupiec mógłby odmówić takiej kobiecie jak ta, którą obejmował. Lecz Telades stał się jego przyjacielem i zginął zarówno dla niej, jak i dla niego. Kodeks jaki wyznawał barbarzyńca, domagał się, by pomścić śmierć Teladesa, który oddał za niego życie. Lecz ten sam kodeks nakazywał również zapewnić Jondrze i Tamirze bezpieczny powrót do Shadizaru. W tym momencie drugie z wymienionych zadań wydawało się znacznie łatwiejsze do zrealizowania niż pierwsze! Jak zachodził w głowę, można uśmiercić bestię, której nie ima się stal.’ Nic przeto dziwnego, że nie zwracał uwagi na powaby Jondry, która na próżno prężyła się w jego ramionach. XVII Tamira była pierwszą osobą, którą zobaczył Conan, gdy o zachodzie słońca wmaszerował do obozowiska z półnagą Jondrą w ramionach. Młoda złodziejka otaksowała go wzrokiem, krzywiąc się na widok przywierającej doń ponętnej łowczyni. I wtedy Jondrą, oszołomiona, odwróciła się, ukazując mokrą od łez twarz. Tamira zdziwiła się, ale bez chwili zwłoki pobiegła do czerwonego namiotu po jakieś okrycie. Kiedy Conan postawił Jondrę na ziemi, Tamira zaraz otuliła ją miękkim błękitnym wełnianym płaszczem. Puścił ją, a pod Jondrą ugięły się kolana. Tamira uklękła przy niej, i podparłszy ją ramieniem spojrzała na barbarzyńcę. — Co się stało? — spytała ostro. — Odnaleźliśmy bestię. Czy ktoś jeszcze wrócił? Z ciemnymi oczami rozszerzonymi nagłym przestrachem Tamira pokręciła głową. — Nie, nikt… ale przecież to niemożliwe, aby oni wszyscy zginęli… — W rzeczy samej — rzekł Conan. Byłby wielce zdziwiony widząc któregoś z nich żywego, ale budzenie w tej dziewce jeszcze większej grozy mijało się z celem. Lepiej znaleźć jej jakieś zajęcie. — Zajmij się panią — poprosił. — Przez całą drogę prawie nie przestawała szlochać. — Nic w tym dziwnego — odwarknęła zuchwale Tamira — skoro nie miała nikogo innego prócz ciebie, aby się nią zajął. Pomogła roztrzęsionej Jondrze wrócić do namiotu pozostawiając Conana osłupiałego, z rozdziawionymi szeroko ustami. Uznał, że nigdy nie pojmie mentalności kobiet. Nigdy. I naraz zorientował się, że wokół niego poczęli gromadzić się myśliwi. Rzucali pytające spojrzenia i zerkali na niego z zatroskaniem. Zdziwił się stwierdziwszy, że oczekiwali, by przejął nad nimi dowództwo. Zmusił się, by oczyścić swój umysł z myśli o kobietach. — O świcie ruszymy w drogę powrotną do Shadizaru — oznajmił. — Teraz jednak musimy jeszcze przetrwać noc. Nikt nie będzie dziś spał, jeśli nie chce ryzykować, że obudzi go chłód noża przesuwającego się po jego gardle. Nie rozpalimy również ognisk. Otworzyć paki z prowiantem. Z największym pośpiechem łowcy poczynili niezbędne przygotowania. Wydzielono strzały, przypadło po trzy pełne kołczany i jednej dodatkowej włóczni na każdego myśliwego, a do tego worek z wodą i porcja suszonego mięsiwa. Jeden lub dwóch, najbardziej tchórzliwych niewątpliwie przy lada okazji czmychnie ze swoimi zapasami, ale i tak wolał jak najlepiej przygotować się do walki. Górale mogli zaatakować praktycznie w każdej chwili, i z każdej strony. Bezpiecznie było tylko przy urwisku, pod którym rozbito namiot Jondry. Nawet gdyby odparli pierwszy atak, nie mogli pozwolić sobie na pozostanie tu do brzasku, byliby bowiem uwięzieni jak robak pod szponiastą łapą żarłocznego ptaka. Po natarciu lub w jego trakcie spróbują się wycofać, oczywiście jeśli będzie to możliwe. Gdyby zaś atak okazał się nie do odparcia, każdy sam miał troszczyć się o własną skórę. Najgorzej byłoby gdyby zaatakowała ich bestia. O zmierzchu, podchodząc po kolei do wszystkich łowców, Conan wypowiadał stale tę samą formułkę. — Nie próbuj walczyć z bestią. Jeśli nadejdzie, uciekaj i miej nadzieję, że bogowie darzą cię przychylnością. Potem przycupnął na ziemi, w pobliżu namiotu Jondry. Gdyby wydarzyło się najgorsze, wszyscy będą myśleć wyłącznie o sobie. Jeśli miał zapewnić bezpieczeństwo obu kobietom, musiał znaleźć się możliwie blisko nich. Chrzęst kamieni pod stopami obwieścił nadejście Tamiry. Barbarzyńca odsunął swoje dwie włócznie, by mogła przysiąść obok niego. — Zasnęła — oznajmiła Tamira siadając na kamieniach. — Cały czas płakała. Nic w tym zresztą dziwnego, po tym co widziała… — To się stało z jej rozkazu — odpowiedział cicho Conan — i z powodu jej pychy. Brythuńczyk opowiedział jej o bestii a ja o tym, czego dowiedziałem się na jej temat. — Twardy z ciebie człowiek, barbarzyńco. Tak twardy jak te góry. — Jestem mężczyzną — odrzekł krótko. Tamira zamilkła. Dopiero po chwili znów się odezwała. — Jondra twierdzi, że wracasz z nią do Shadizaru. Conan chrząknął i cierpko się uśmiechnął. — Wygląda na to, że mimo wyczerpania była całkiem rozmowna. — Zamierza urządzić dla ciebie specjalne apartamenty w swym pałacu. — Bzdury. — Pragnie odziać cię w jedwabie, a muskuły podkreślić bransoletami ze złota na nadgarstkach i ramionach. — Co? — Wydawało mu się, że słyszy dobiegający z ciemności tuż przy nim cichy chichot i łypnął na nią gniewnie. — Bawią cię twoje żarty? — warknął. — Bo mnie wcale nie wydają się zabawne. — Byłeś także i jej pierwszym mężczyzną, Conanie. Nie masz pojęcia co to oznacza dla kobiety, aleja wiem. Zależy jej na tobie. A może na wyobrażeniu, jakie ma o tobie. Pytała, czy są inni mężczyźni tacy jak ty. Nawet porównywała cię z Eldranem, tym Brythuńczykiem. Udawała, że nie pamięta jego imienia, lecz to nieprawda. Coś w jej głosie sprawiło, że się ożywił. — Niechaj Mitra odbierze mi wzrok, jeśli nie jest ci jej żal. — W jego tonie pobrzmiewała nuta niedowierzania. — Wie o mężczyznach znacznie mniej niż ja — odparła złodziejka siląc się na zuchwałość. — W świecie mężczyzn trudno jest być kobietą. — Bez nich byłoby jeszcze trudniej — odparł oschle, a Tamira dała mu kuksańca w żebra. — To ja nie pojmuję twoich żarcików — zaczęła, lecz barbarzyńca zatkał jej ręką usta. Jął usilnie nasłuchiwać odgłosów, które, o czym był przekonany, wychwycił przed chwilą. I rzeczywiście. Szurnięcie… chrobot nie podkutego końskiego kopyta na kamiennym podłożu. — Zmykaj do namiotu — wyszeptał, popychając ją we właściwym kierunku. — Obudź ją i bądźcie gotowe do ucieczki. Szybko! W tej samej chwili noc rozdarł przeciągły okrzyk. — Niechaj spełni się wola prawdziwych bogów! I hordy górali na małych, kudłatych konikach zaatakowały obóz. W bladym świetle księżyca rozbłysła stal unoszących się i opadających tulwarów. Conan zważył w dłoni włócznię i cisnął w najbliższy cel. Jeździec w turbanie, przeszyty na wylot wrzasnął przeraźliwie i spadł z grzbietu galopującego konika. Kolejny góral wzywając w głos swoich bogów, zbliżył się z uniesionym bułatem. Cymmerianin nie zdążył cisnąć drugiej włóczni. Rzucił się płasko na kamienie i zamachnął się włócznią jak maczugą, mierząc w nogi szarżującego zwierzęcia. Drzewce z głośnym trzaskiem dosięgło pęcin konika, który wraz ze swym jeźdźcem runął, koziołkując, na ziemię. Zanim góral zdążył się podnieść, Conan przebił mu pierś długim jak męskie przedramię grotem. Wokół Cymmerianina rozbrzmiewał szczęk uderzającej o siebie stali. Słychać było zawołania bojowe i przedśmiertelny jęk konających. Pośród tej zabójczej, krwawej burzy, Cymmerianina ostrzegł nagle jego wrodzony barbarzyński instynkt, szósty zmysł ułatwiający mu przetrwanie. Wyrwał włócznię z ciała trupa, odwrócił się, i w ostatniej chwili odbił cios mierzącego w jego głowę bułata. Wprawnym ruchem skierował zakrzywioną stal w bok, i przesuwając włócznię po klindze, pchnął ją w gardło brodatego napastnika. Umierający góral zacisnął obie dłonie na broni, która przyniosła mu śmierć. Zsunął się z siodła konika, który pognał dalej. Upadając wyrwał włócznię z rąk barbarzyńcy. — Conanie! — krzyk Tamiry dotarł do uszu barbarzyńcy mimo zgiełku. Cymmerianin rozpaczliwie wypatrywał jej wzrokiem, aż wreszcie ją zobaczył… unoszoną za włosy przez jednego z górali. Uśmiechając się szeroko, brodaty rozbójnik groźnie opuścił ostrze miecza ku jej szyi. Złodziejka jedną ręką rozpaczliwie odpychała od siebie zabójczą klingę, drugą zaś zaciskała na swojej szacie. Conan dobył miecza. Dwoma susami znalazł się u boku Tamiry. Góral odchylił głowę do tyłu i rozdziawił usta, gdy ostra stal Cymmerianina gładko wśliznęła się między jego żebra. Pozbawione życia palce wypuściły włosy Tamiry, a gdy zaczęła spadać, Conan pochwycił ją w ramiona. Drżące ręce oplotły jego szyję, kobieta szlochając przywarła do szerokiej piersi barbarzyńcy. Konik z trupem wciąż tkwiącym w siodle popędził dalej, a Conan w czasie nie dłuższym niż dwa uderzenia serca zorientował się w sytuacji w obozie. Walka przyjęła nie najlepszy obrót. Mimo to bitwa miała się już ku końcowi. Kilku pozostałych w obozie wojowników w turbanach okaleczało zwłoki zabitych. Dochodzące z ciemności mordercze wrzaski świadczyły, że górale pospieszyli w pościg za łowcami. Namiot Jondry płonął. Cymmerianin poczuł na grzbiecie lodowate dreszcze. Patrzył jak załamuje się jego konstrukcja a z wnętrza buchają w górę snopy iskier. Miał nadzieję, że Jondra wydostała się z namiotu, teraz wszelako nie mógł jej pomóc. Musiał zająć się Tamirą i nie miał czasu interesować się losami nieszczęsnej łowczyni. Nachyliwszy się, by ująć Tamirę pod kolanami, przerzucił ją sobie przez ramię jak worek zboża. Złodziejka usiłowała nieśmiało protestować, lecz słone strużki łez bez końca spływały po jej policzkach. Żaden z górali masakrujących trupy nie zauważył, jak muskularny młodzieniec ze swym ponętnym, krągłym brzemieniem znika w mroku nocy. Niby duch Conan przemykał od cienia do cienia. Wiedział przy tym, że sam mrok nie gwarantuje im bezpieczeństwa. Wiszący na niebie księżyc, przesłaniany raz po raz chmurami, prawie nie rzucał światła, wystarczyło go jednak by czujne oko dostrzegło poruszenie pośród ciemności, a krótka biała szata Tamiry czyniła ich jeszcze bardziej widocznymi. Otulone czernią nocy skały rozbrzmiewały tętentem kopyt na kamiennym podłożu i ochrypłymi wrzaskami polujących górali. Ścigali swe ofiary i jeśli tylko będą mieli dość czasu, dopadną je. Cymmerianin nie przystawał nawet na chwilę, oddalając się coraz bardziej od miejsca, skąd dobiegał zgiełk czyniony przez górali, a jego oczy wciąż poszukiwały dogodnego miejsca na kryjówkę. Jego wzrok przykuła nitka mroczniejszej czerni, odcinająca się wśród ciemności. Ruszył w jej stronę i napotkał ziejącą w ścianie urwiska poziomą szczelinę. Była dość szeroka, by pomieścić Tamirę i dostatecznie głęboka, by pozostała bezpieczna póki ktoś nie wsunie tam ręki. Zdjąwszy dziewczynę z barku wcisnął ją do otworu w skale. — Ani mru mru — szepnął jej do ucha. — I nie ruszaj się. Wrócę najszybciej, jak będę mógł. Posłuchaj mnie, kobieto! — On… on chciał mnie zabić — wychlipała. — Śmiał się… Przywarła do niego, lecz delikatnie zdjął jej ręce ze swoich ramion. — Już po wszystkim. Jesteś bezpieczna, Tamiro. — Nie zostawiaj mnie. — Muszę odnaleźć Jondrę. Zostań tu, póki nie wrócę, a wyprowadzę nas troje z tych przeklętych gór. — W jego głosie pobrzmiewała nieco udawana pewność siebie, lecz złodziejka, jakby uspokojona wcisnęła się głębiej w skalną szczelinę. — Idź więc — rzekła cicho. Nie widział jej, ale po głosie zorientował się, że znów była opanowana. Już nie płakała. — No? Idź, skoro tego chcesz. Zawahał się, ale musiał przecież odnaleźć Jondrę, żywą lub martwą. Tamira powinna bezpiecznie przeczekać tu do jego powrotu. — Niedługo wrócę — rzekł i rozpłynął się w mroku nocy. Tamira wyjrzała ze szczeliny, ale choć w ciemnościach widziała jak kotka, nie zdołała wypatrzyć niczego. Conan zniknął. Ponownie ułożyła się wewnątrz skalnej niszy. O mało nie zginęła, śmierć zajrzała jej w oczy, a on poszedł za tamtą, chociaż nawet ślepiec zorientowałby się, że potrzebowała teraz pociechy i jego ramienia. Czyż jednak wszyscy mężczyźni nie są ślepcami? To niesprawiedliwe, że miał na nią tak wielki wpływ a prawie w ogóle się nią nie interesował. Niegdyś myślała o mężczyznach ze spokojem, wprost obojętnie. Niegdyś — wydawało się jej, że dobrych sto lat temu — zanim pozwoliła temu młodemu Cymmerianinowi by… Na tę myśl nawet po ciemku zapłoniła się. Uznała, że nie będzie dłużej zaprzątać sobie nim głowy. Przysunęła się do skraju niszy i ponownie wyjrzała na zewnątrz. Bezskutecznie; zupełnie jakby usiłowała przejrzeć na wskroś skrzydło kruka. Wśród gór hulał lodowaty wicher. Tamira podkuliła kolana, boleśnie przekonując się, że krótka tunika nie może ochronić jej przed chłodem. Dokąd on poszedł? Twierdził, że na poszukiwanie Jondry, lecz jak zamierzał odnaleźć ją pośród nocy? Czy szlachcianka jeszcze żyła? Namiot spłonął, przypomniała sobie Tamira. Wewnątrz nikt i nic nie mogło ocaleć. Oprócz… żelaznych kufrów, w których znajdowały się precjoza. Oczy złodziejki rozpromieniły się. Przygryzła dolną wargę, by stłumić chichot. — Niech sobie szuka Jondry — szepnęła. — Gdy wróci, mnie już tu nie będzie. Wydostanę się z tych gór, wraz z rubinami. Zwinnie jak kotka wytoczyła się ze szczeliny i błyskawicznie poderwała na nogi. Podmuch zimnego wiatru owinął poły białej tuniki wokół jej ud. Przyjrzała się sobie i jęła zastanawiać się co począć w sytuacji, gdy biel materiału czyni ją widoczną pośród nocy. — Cóż, goła przecież nie pójdę — mruknęła pod nosem, i zacisnęła zęby. Musiała zachowywać się cicho. Bezszelestnie. Bezgłośnie ruszyła w noc, wykorzystując umiejętności skradania się, nabyte podczas zdobywania praktyki w złodziejskiej profesji. Niezależnie od tego, co mówiono o Conanie w Shadizarze i karczmach Pustyni, to ona była najlepszą złodziejką w mieście. Cichy odgłos sprawił, że przystanęła. Usłyszała szuranie podeszew butów o kamienie. Żałowała, że nie ma przy sobie sztyletu. Ktokolwiek zbliżał się do niej, był ofermą, pomyślała pogardliwie. Bezszelestnie jęła oddalać się od dźwięku niezdarnych kroków… i opadły ją mroczne cienie, wydzielające silny odór potu i niemytych ciał. Zaczęła wymierzać na oślep kopniaki atakującym, gdy wtem silne jak z żelaza palce unieruchomiły jej ręce. Czyjeś dłonie gorączkowo przesunęły się po jej ciele. Ujrzała brodate zacięte oblicze i uniesiony w górę zakrwawiony sztylet. Krzyk uwiązł jej w gardle. Tylu mężczyzn, by uśmiercić jedną kobietę. To nieuczciwe, pomyślała ze smutkiem. Mocne palce rozdarły jej tunikę od szyi do pasa. — Spójrzcie! — rozległ się ochrypły głos. — Tak jak mówiłem. Kobieta, i do tego młoda. — Oblicze wciąż pozostało srogie. — Kobieta z nizin! Naczynie żądzy i zepsucia! — Mimo to — upomniał go inny mężczyzna — nie zapomnij o rozkazach Imalli. I zanim przyjdzie ci do głowy sprzeciwić się im, wspomnij, co spotkało Walida. Mężczyzna o zaciętym obliczu zamrugał i zasępił się. — Zabierzecie mnie do Imalli — wysapała Tamira. Wiedziała, że Imallami nazywano wśród górskich plemion świątobliwych mężów. Prorok i szaman w jednej osobie na pewno ją ochroni. Na twarzy górala pojawił się złowieszczy uśmieszek. — Niechaj się stanie wedle życzenia tej dziewki. Może będzie jeszcze żałować, że uniknęła ciosu mojego noża. — I zarechotał ochryple. XVIII W słabym blasku przedświtu Conan ułożył się płasko na wąskiej granitowej półce. Poniżej, wąską ścieżką między stromymi ścianami, przejeżdżali gęsiego brodaci górale. Nim noc dobiegła kresu ich liczba znacznie się zmniejszyła, ale nawet jak dla niego wciąż było ich zbyt wielu. Gdy ostatni konny znikł za załomem krętej ścieżki, Cymmerianin zwinnie, prześlizgując się z półki na półkę i z występu na występ, opuścił się na dno parowu i ruszył w stronę obozowiska, które tak niedawno obrócone zostało w perzynę; zmierzał ku kryjówce Tamiry. Dwieście kroków dalej natknął się na szczątki jednego z zamorańskich łowców. Nie rozpoznał go. Bezgłowe zwłoki zbroczone krwią i pokryte mrowiem zielonych much leżały z kończynami wykrzywionymi pod nienaturalnymi kątami. Mijając trupa Conan nawet na niego nie spojrzał. Tej nocy widział ich zbyt wiele, niektóre w znacznie gorszym stanie, i za każdym razem z ulgą stwierdzał, że żadne ze zwłok nie należały do Jondry. Teraz jego umysł przepełniała troska o Tamirę. Nie wątpił, że była bezpieczna, nawet za dnia szczelinę trudno było zauważyć, niemniej pozostawił jąsamą na całą noc, noc wypełnioną żądnymi krwi góralami i wspomnieniami okrutnej rzezi. Stąpał wzdłuż górskiego stoku, ani na chwilę nie tracąc czujności. Położywszy się na brzuchu, podczołgał się do brzegu kamiennego występu. W dole przed nim znajdował się obóz, poczerniała połać ziemi i popiołów znaczyła miejsce, gdzie stał namiot Jondry. Pół dziesiątki ludzi, niektórzy porąbani na kawałki, leżało wśród poskręcanych, karłowatych drzewek. Były to wyłącznie ciała łowców, gdyż górale zabrali swoich zabitych. Wokoło, jeśli nie liczyć brzęczenia natarczywych much, panowała kompletna cisza. Conan wziął głęboki oddech i przełożywszy nogi przez krawędź półki na wpół spadł, na wpół osunął się po zboczu, wzbijając w górę kłęby kurzu i wywołując niewielką lawinę małych kamyków. Pozostawił umarłych tam gdzie padli, nie miał bowiem czasu do stracenia i nie mógł pozwolić sobie ani na pochowanie ich, ani na odprawienie rytuałów pogrzebowych. Musiał skoncentrować się na tym, co mogło być użyteczne dla żyjących. Na nie naruszonej włóczni, przeoczonej przez górali. Pękatym, nie rozpłatanym worku na wodę. Pakiecie z suszonym mięsem. Górale, łupiąc obozowisko, wykazali się ogromną dokładnością i niewiele pozostawili barbarzyńcy. Na ziemi leżały tylko potrzaskane groty włóczni, rozbite garnki, zniknął nawet sznur do uwiązywania koni, zaś popioły po namiocie Jondry gruntownie przesiano w poszukiwaniu rzeczy, których nie tknęły płomienie. Cymmerianin odnalazł swój czarny płaszcz wciśnięty pod krawędź głazu, gdzie go zostawił. Dorzucił go do swych skromnych znalezisk. — A zatem jesteś złodziejem, grabieżcą! Usłyszawszy ochrypłe słowa Conan schwycił za włócznię i odwrócił się. Arvaneus kuśtykał w jego stronę; jego czarne oczy błyszczały, kłykcie zaciśnięte na drzewcu włóczni zbielały. Od stóp do głów był zakurzony, w białych obszernych bryczesach ziały dziury. — Cieszę się, że ocalał ktoś jeszcze z drużyny Jondry — rzucił Conan. — Wszyscy sądzą, że zostałeś rozszarpany przez bestię. Łowca odwrócił wzrok, zerkając na leżące opodal ciała. — Bestia — wyszeptał. — Żaden śmiertelnik nie może jej zabić. Nawet głupiec by to pojął. Ten wrzask… — Zadrżał. — Powinni byli uciekać — ciągnął ze smutkiem. — To jedyne, co mogli uczynić. Próbować walczyć z tym czymś, stanąć naprzeciw tego, choć przez chwilę… Jego wzrok padł na stosik rzeczy uzbieranych przez Conana. Przekrzywiwszy głowę spojrzał nań z ukosa. — A więc jesteś złodziejem, okradasz lady Jondrę. Włosy na karku Conana zjeżyły się. Rzadko miał okazję stykać się z szaleństwem, zwłaszcza u kogoś, kogo znał, gdy był jeszcze przy zdrowych zmysłach. — Te rzeczy mogą ocalić Jondrze życie — wyjaśnił — gdy ją odnajdę. Ona zaginęła Arvaneusie. Jeżeli mamy wydostać się żywi z tych gór, muszę ją jak najszybciej znaleźć. — Taka piękna — szepnął Arvaneus — te długie nogi, krągłe piersi, na których każdy mężczyzna chciałby złożyć głowę. Taka piękna ta moja pani… Jondra… — Idę — oświadczył Conan sięgając po swój płaszcz. Roztropnie nie odrywał wzroku od Arvaneusa, gdyż tamten dzierżył włócznię tak, jakby zaraz zamierzał jej użyć. — Obserwowałem ją — ciągnął śniadolicy łowca. Szaleństwo w jego oczach przybrało na sile. — Widziałem, jak ucieka z obozu. Jak ukrywa się przed góralami. Nie zauważyła mnie. Nie. Ale pójdę do niej, a ona okaże mi swą wdzięczność. Pozna mnie takim, jakim jestem naprawdę. Pozna mnie jako mężczyznę, a nie tylko swojego sługę. Conan zamarł gdy uświadomił sobie sens słów tamtego. Odetchnął głęboko i rzekł, starannie dobierając słowa. — Pójdziemy do Jondry obaj. Możemy razem odwieźć ją do Shadizaru. Będzie ci za to bardzo wdzięczna, Arvaneusie. — Łżesz! — Twarz łowcy wykrzywiła się, jakby lada chwila miał się rozpłakać. Jego dłonie ścisnęły drzewce włóczni. — Chcesz mieć ją tylko dla siebie. Nie jesteś nawet godzien całować jej sandałów! — Arvaneusie, ja… Conan urwał, gdyż łowca rzucił się na niego jak dziki zwierz. Wymachując płaszczem, Cymmerianin omotał nim grot włóczni myśliwego, lecz Arvaneus szarpnięciem uwolnił broń, a Conan musiał odskoczyć w tył, gdyż błyszcząca stal znów śmignęła ku niemu. Dwaj mężczyźni czujnie krążyli naprzeciw siebie, z bronią w gotowości. — Arvaneusie — mitygował go Conan. — To zupełnie niepotrzebne. Nie chciał zabijać łowcy. Pragnął jedynie dowiedzieć się, gdzie obecnie przebywała Jondra. — Twoja śmierć jest nie tylko potrzebna, jest wręcz konieczna — wysyczał mężczyzna o jastrzębiej twarzy. Groty włóczni brzęknęły zderzając się ze sobą, gdy łowca bezskutecznie poszukiwał luki w o bronie barbarzyńcy. — Wokół nas roi się od wrogów — nalegał Conan. — Nie powinniśmy wyręczać ich zabijając się nawzajem. — Giń! — ryknął Arvaneus rzucając się naprzód i z całej siły dźgając włócznią. Conan odparował pchnięcie, lecz łowca nie odskoczył w tył. Z impetem wbił się na włócznię dzierżoną przez Cymmerianina. Upuścił swój oręż, lecz z rozpędu postąpił jeszcze krok do przodu sięgając zakrzywionymi w szpony dłońmi twarzy Conana. Przez to nadział się jeszcze bardziej na grube drzewce włóczni. Na jego twarzy odmalowało się bezgraniczne zdumienie. Spuścił wzrok i zobaczył sterczące z piersi drzewce. Potężny Cymmerianin pochwycił Arvaneusa, gdy ten zaczął padać, i ułożył go delikatnie na ziemi. — Gdzie ona jest? — zapytał. — Niech cię Erlik pochłonie, gdzie Jondra? Łowca zaniósł się chrapliwym śmiechem. — Zdychaj, barbarzyńco — wycharczał. — Zdychaj. Krew puściła mu się ustami i skonał. Jego ciało zwiotczało, oczy przeszkliły się. Klnąc z cicha Conan poderwał się na nogi. Grunt, że żyje, pomyślał. Jeśli to wszystko nie było tylko wymysłem oszalałego umysłu Arvaneusa. Zgarnąwszy swe znaleziska ruszył ku kryjówce Tamiry. Z zacienionej kryjówki wśród ogromnych kamiennych płyt, odłupanych od głównej ściany stoku przez trzęsienie ziemi wiele stuleci temu, Jondra tęsknym wzrokiem omiotła małą sadzawkę poniżej i oblizała wargi. Gdyby wiedziała o niej wcześniej, gdy góry Kezankiańskie spowijał jeszcze mrok nocy, nie zastanawiałaby się ani chwili, lecz czym prędzej zaspokoiłaby pragnienie. Teraz jednak… Zerknęła ku wschodowi i słońcu wciąż na wpół ukrytemu za postrzępionymi turniami. Było dostatecznie jasno, by ktoś mógł ją dostrzec. Byłby to zaiste nie lada widok, pomyślała. Wszak poza warstewką kurzu oblepiającą jej nogi po drugiej ucieczce, była całkiem naga. — Niezbyt to odpowiedni strój dla szacownej zamorańskiej szlachcianki na polowaniu — wyszeptała do siebie. Ale i rzadko zdarza się, by zamorańskie szlachcianki były wyrywane ze snu przez hordę pałających żądzą mordu górali, czy przez pożar namiotu, w którym spały. I nigdy nie brały udziału w polowaniu grając rolę ofiary. Ponownie spojrzała na sadzawkę i oblizała spierzchnięte wargi. Po to, by dotrzeć do wody, musiałaby strawersować strome kamieniste zbocze, na którym nie rosła nawet trawa. W razie potrzeby nie miałaby gdzie się skryć. Stromizna kończyła się uskokiem. Patrząc pod tym kątem trudno było jej ocenić odległość, lecz chyba powinna sobie poradzić. Sadzawka wyglądała kusząco. Mimo że ta mała kałuża mierzyła nie więcej niż trzy kroki długości i miała zaledwie kilkanaście centymetrów głębokości, miejsce to, z trzema zdeformowanymi, poskręcanymi drzewkami na brzegu wydało się jej w tym momencie wspanialsze niż pałacowe ogrody i ich fontanny. — Nie zamierzam tu czekać, aż spuchnie mi język — rzuciła w przestrzeń. I jakby jej własny głos nakłonił ją do działania, wypełzła z kryjówki między skalnymi płytami, by zacząć opuszczać się po stoku. Początkowo posuwała się ostrożnie, uważając na obluzowane kamienie pod stopami. Jednak z każdym krokiem coraz bardziej była świadoma swej nagości, czuła jak jej piersi kołyszą się przy każdym ruchu, a blade ciało błyszczy w promieniach słońca. Najpierw noc, a potem głazy sprawiły, że przestała zauważać swoją nagość. W swoim ogrodzie często opalała się bez odzienia, pławiąc się w promieniach słońca, tu wszelako światło dnia bezlitośnie ją obnażało, czyniąc bezbronną i słabą. Nie mogła wiedzieć, czy ktoś ją obserwuje. Rozsądek podpowiadał jej, że jeżeli w okolicy rzeczywiście czai się jakiś obserwator, nagość powinna być najmniej istotnym spośród jej kłopotów, aczkolwiek odczucia wewnętrzne okazały się silniejsze od podpowiedzi rozumu. Przesłonięcie piersi jedną ręką niewiele dało. W pierwszej chwili coraz bardziej się kuliła, ale koniec końców przyspieszyła tempo schodzenia, przestając zwracać przy tym uwagę, gdzie stawia stopy. Wtem kamienie pod nią obluzowały się i wylądowała na plecach. Ześliznęła się po zboczu pośród tumanów kurzu. Rozpaczliwie próbowała czegoś się uchwycić, lecz spowodowała tylko kolejne kaskady opadających większych i mniejszych kamyków. Już miała jęknąć, bo chyba nie mogło być gorzej, gdy nagle runęła w dół. Spadała tylko przez chwilę, nawet nie zdążyła się przestraszyć i nagle gwałtownie się zatrzymała. Niestety lawina kamieni nie osłabła. Kaskady kamyków posypały się na nią jak grad. Zakrywając twarz ramionami i odpluwając, by wykasłać z ust kurz, uświadomiła sobie, że po przejściach tego dnia całe jej ciało od stóp do głów pokryte będzie sińcami. Deszcz ziemi i kamieni nagle ustał. Jondra, z narastającą konsternacją, zaczęła badać swoje obecne położenie. Pierwszy szok przeżyła wtedy, gdy stwierdziła, że zawisła do góry nogami na skraju łatwego uskoku. Jej kostka uwięzła w zagłębieniu wygiętego na kształt litery V pnia karłowatego drzewka, nie grubszego od jej nadgarstka, rosnącego na samym skraju zbocza. Poniżej znajdował się stos kamieni osypanych wskutek jej upadku; gdyby wyciągnęła ręce w dół i trochę się przy tym wysiliła, mogłaby dotknąć kamyków koniuszkami palców. Zamknęła oczy i powoli, z rozwagą, zaczerpnęła trzy głębokie oddechy, by się uspokoić. Musiał istnieć jakiś sposób wydostania się z tej pułapki. Zawsze udawało się jej dopiąć swego, a w tej chwili bynajmniej nie zamierzała wyzionąć ducha zawieszona jak połeć mięsiwa. Będzie musiała złapać się jakoś tego paskudnego pniaka i uwolnić kostkę. Po pierwszej próbie zgięcia się w pół poczuła rozdzierający ból w kostce i, dysząc ciężko, powróciła do poprzedniej pozycji. A więc kość nie jest złamana, stwierdziła. W ogóle nie brała tego pod uwagę. Przygotowując się na silny ból spróbowała znowu. Palcami musnęła korę pnia. Jeszcze raz, pomyślała. Usłyszała jakiś szelest, więc skierowała wzrok ku sadzawce i zgroza zmroziła krew w jej żyłach. Ujrzała brodatego górala w brudnej, żółtej tunice i poplamionych workowatych spodniach. Oblizywał wargi, a w jego czarnych oczach płonęły ognie niezaspokojonej żądzy. Ruszył ku niej, pospiesznie pozbywając się odzienia. I nagle dał się słyszeć dźwięk przypominający siarczysty policzek, a góral zatrzymał się i opadł na kolana. Jondra zamrugała i dostrzegła, że w jego szyi sterczy strzała. Gorączkowo rozejrzała się, by określić skąd strzelano. Kątem oka dostrzegła jakby fragment łuku. Trzysta kroków, oszacowała tkwiąca w niej wprawna łuczniczka, podczas gdy coś w jej wnętrzu nieomal zapłakało z ulgi. Kimkolwiek był ów łowca, obsypie go złotem — postanowiła. Nie mogła wszelako pozwolić, by ktokolwiek, a co dopiero ktoś z jej świty, ujrzał ją w tak bezradnym położeniu. Wytężyła siły i udało jej się odłupać kilka drzazg z pnia, lecz chociaż połamała paznokcie, nie zdołała się oswobodzić. I nagle jęknęła z przerażenia na widok mężczyzny, który wolno zmierzał w jej stronę. Nie był to góral, lecz wysoki wojownik w futrzanych nogawicach, o gładko ogolonej twarzy i szarych oczach. Znała tę twarz i pamiętała imię mężczyzny, choć z całego serca usiłowała zapomnieć jedno i drugie. Eldran. Na próżno starała się osłonić swój srom dłońmi. — Ty! — syknęła. — Odejdź, zostaw mnie! Lecz on zbliżał się nieubłaganie, jedną rękę opierając na rękojeści szerokiego miecza, drugą zaś zdejmując podbity futrem płaszcz. Eldran nie odrywał od niej wzroku, a jego oblicze przepełniała powaga. — Przestań się na mnie gapić! — krzyknęła Jondra. — Odejdź, powiadam. Nie trzeba mi twojej pomocy! Skuliła się w sobie, bo zza głazów za plecami Brythuńczyka wypadło bezgłośnie trzech górali uzbrojonych w długie tulwary. Otworzyła usta do krzyku… a Eldran obrócił się na pięcie; zdobiony szponiastymi kilonami starodawny miecz w jego ręku zatoczył szeroki, płynny łuk. Czterej mężczyźni szybciej niż była w stanie ogarnąć wzrokiem odtańczyli taniec śmierci. Po stali spłynęła krew. Brodata głowa potoczyła się po pylistym gruncie. I nagle ujrzała, że wszyscy trzej górale leżą na ziemi w kałużach krwi, a Eldran spokojnie ociera obosieczną klingę w płaszcz jednego z nich. Wsuwając miecz do pochwy podszedł i stanął tuż przy niej. — Może i nie pragniesz mojej pomocy — oznajmił półgłosem — ale z pewnością jest ci ona potrzebna. Jondra zorientowała się, że wciąż ma otwarte usta i czym prędzej je zamknęła. Po namyśle uznała, że milczenie jednak jej nie przystoi, lecz zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Brythuńczyk stanął na stercie kamieni, ujął ją za nogi w łydkach i uwolnił z uwięzi pnia. Podłożył jedną rękę pod jej kolana i już po chwili Jondra znalazła się w ramionach Eldrana. Czuła się tak samo bezpiecznie, jak w objęciach Conana. Eldran był wysoki jak Cymmerianin, choć nie tak barczysty. Po raz pierwszy od ataku górali poczuła się wolna od strachu. Krew nagle nabiegła jej do twarzy, bo uświadomiła sobie, czego dotyczyły jej uporczywe myśli. — Postaw mnie — poprosiła. — Postaw mnie, mówię! Bez słowa doniósł ją na skraj sadzawki i delikatnie posadził na ziemi. — Kiepsko wyglądasz — powiedział. Skrzywiła się gdy dotknął jej kostki. — Paskudny siniec, ale za parę dni nie powinno być po nim śladu. Ujrzała zaschniętą krew na jego czole. — A to skąd? Spotkałeś jeszcze jakichś górali? — Muszę zabrać swój hak — rzucił oschle i oddalił się. Mógłby już nie wrócić, pomyślała gniewnie, lecz ta myśl obudziła uśpione w niej lęki. A gdyby faktycznie nie wrócił? Gdyby zostawił ją w tej głuszy, samotną i nagą? Kiedy znów się pojawił, odetchnęła z ulgą i skarciła się za to. Odłożył łuk i skórzany, pełen strzał kołczan, po czym spojrzał na nią beznamiętnie. — Spotkaliśmy innych górali, to prawda. Dwie dziesiątki ludzi udało się ze mną w te przeklęte góry, lecz nie zdołałem zapewnić im bezpieczeństwa i nie wypełniliśmy naszej misji. Górale, chyba były ich całe setki, znaleźli nasz obóz. Nie wiem, czy któryś z moich towarzyszy jeszcze żyje. — Westchnął ciężko. — Zapewne twoja drużyna również uległa góralom. Chciałbym obiecać, że bezpiecznie sprowadzę cię do Shadizaru, lecz wpierw muszę wypełnić zadanie, które jest ważniejsze nawet od twojego bezpieczeństwa. Wiedz jednak, że uczynię dla ciebie wszystko, co w mojej mocy. Żałuję, że nie mogę siedzieć tu i całymi dniami podziwiać cię, choć bardzo bym tego pragnął. Dopiero teraz zorientowała się, że przez cały czas na nią patrzył, jakby usiłował zapisać jej obraz w swojej pamięci. I nagle uświadomiła sobie, że jest całkiem naga. Poderwała się spiesznie na nogi, zasłaniając piersi skrzyżowanymi rękoma. — Cywilizowany człowiek już dawno by się odwrócił — mruknęła. — Zatem ludzie cywilizowani nie potrafią docenić kobiecego piękna. — Daj mi swój płaszcz — rozkazała. — Nie jestem knajpianą sprzedajną dziewką, abyś się na mnie gapił. Dawaj, powiadam. Eldran pokręcił głową. — Sama jedna pośród srogich gór, naga jak niewolnica na targu, a mimo to żądasz i wydajesz rozkazy. Odziej się w rzeczy zdarte z górali, jeżeli taka twoja wola, lecz zrób to szybko, bo zaraz stąd wyruszamy. W okolicy roi się od tych brodatych, zawszonych łajdaków. Jeżeli nie chcesz, bym patrzył, nie będę. — Podniósł łuk, nałożył strzałę na cięciwę, i jął popatrywać na pobliskie stoki. — Pospiesz się, dziewczyno. Pokraśniała z wściekłości i innych, trudniejszych do zdefiniowania emocji. Nie chciała nawet spojrzeć na trupy. — Ich odzienie jest brudne i okrwawione — wycedziła. — Musisz mi dać przyzwoity przyodziewek. Twój płaszcz będzie dobry. — Wiccana chyba musiała mnie przekląć — wysyczał Brythuńczyk jakby Jondra w ogóle się nie odezwała — bo urzekły mnie twoje oczy. W mojej ojczyźnie wiele jest ponętnych kobiet, lecz ja musiałem przybyć tutaj i ujrzeć ciebie. Wejrzałem w twoje oczy, poczułem ich moc, i nie ma już dla mnie innych młódek. Chcę, byś to ty nosiła w swoim łonie moje dzieci. Zuchwała, dumna, drażliwa kobieta, która arogancję ma we krwi. Czemu miałbym pragnąć akurat kogoś takiego? Wiem, że to osobliwe, lecz czuję, jak moje serce rośnie, gdy ciebie widzę. Usta Jondry poruszały siew wyrazie milczącej wściekłości. Drażliwa! Miałaby nosić jego dzieci! A on mówił dalej, plotąc niewyobrażalne rzeczy, wypowiadając słowa, których nie chciała usłyszeć. Odnalazła na brzegu kamień wielkości pięści i w przypływie wściekłości cisnęła z całej siły. Aż jęknęła ze zgrozy, gdy Eldran osunął się bezwładnie na ziemię. Po jego skroni spłynęła strużka krwi. — Eldranie? — wyszeptała. Rozpaczliwie poczołgała się ku leżącej nieruchomo postaci i dotknęła dłonią jego ust. Oddychał. Ogarnęła ją ulga, silniejsza niż mogłaby się spodziewać. I nagle cofnęła dłoń jak oparzona. Co właściwie robiła? Musi odejść, nim Eldran odzyska przytomność. W najlepszym razie znów zacznie bredzić o rodzeniu jego dzieci i kto wie, o czym jeszcze. W najgorszym… Przypomniała sobie, z jakim spokojem niósł ją na rękach… i z wysiłkiem odegnała od siebie wspomnienie uczucia bezpieczeństwa, jakie ją wówczas ogarnęło. Był silny. Dostatecznie silny, by wymusić na niej swawolę. Musiała stąd odejść. I to szybko. Wcześniej jednak musiała zaspokoić pragnienie. Ułożyła się na brzegu sadzawki i piła tak długo, aż się nasyciła. Chłodna woda dodała jej sił. Pokuśtykała do Eldrana. Miał wszystko czego potrzebowała. Naprawdę nie była w stanie zdobyć się na to, by przywdziać rzeczy górali, lecz jego odzienia nie brzydziła się. Z pomrukiem zadowolenia przywłaszczyła sobie jego łuk i sprawdziła naciąg. Ze zdumieniem przeniosła wzrok z łuku na leżącego na ziemi mężczyznę. Nigdy dotąd nie spotkała nikogo, kto potrafiłby napiąć łuk, z którym ona nie dałaby sobie rady, lecz tę cięciwę odciągnęła nie dalej niż na szerokość dłoni. Z wahaniem odłożyła łuk na ziemię, obok mężczyzny. Miecza nie tknęła, gdyż nie potrafiła władać białą bronią. Miast tego wyjęła zza pasa Brythuńczyka krótki sztylet. Wycięła otwory na głowę i ramiona w długim, podbitym futrem płaszczu Eldrana. Dzięki temu zyskała tunikę, w pasie zaś przewiązała się szerokim rzemieniem odwiniętym z jednej z jego futrzanych nogawic. Z samych nogawic sporządziła sobie znośne obuwie, sznurowane przeciętym na pół drugim kawałkiem rzemienia. Była gotowa do drogi. Przez dłuższą chwilę klęczała obok Eldrana. Wahała się. Niektórzy mężczyźni nigdy nie dochodzili do siebie po silnych uderzeniach w głowę. A jeżeli potrzebował pomocy? — Jondra? — wykrztusił. Mimo że wciąż miał zamknięte oczy, wyciągnął ręce, jakby jej szukał… Cofnęła się jak przed atakiem jadowitego węża. Będziesz musiał sam zatroszczyć się o siebie, postanowiła. Początkowo szła powoli, gdyż w tej okolicy grunt był nierówny. Wiedziała, że jeśli tylko nie przeforsuje kostki, noga nie powinna sprawiać jej kłopotów. Po pewnym czasie jednak znów powróciła myślami do Eldrana. Prawie się ocknął, gdy odchodziła. Będzie zapewne oszołomiony, lecz nie na tyle, by zapomnieć, że go porzuciła i że wcześniej ogłuszyła go ciśniętym w skroń kamieniem. Był łowcą. Jej myśliwi potrafili doskonale tropić zwierzynę. Zapewne Brythuńczyk także jest w tym mistrzem. A Eldran miał zdrowe nogi i był szybki. Bardzo szybki. Przyspieszyła kroku prawie nie zdając sobie z tego sprawy. Ból w kostce nasilił się, lecz zignorowała go. Eldran podąży jej śladem. Musiała się od niego zdystansować. Oddychała łapczywymi haustami. Wargi miała suche, jakby w ogóle nie piła wody, gardło paliło ogniem. Ona również jest łowczynią, upomniała siebie. Wie, jak podchodzić ofiarę; powinna więc bez większego trudu przechytrzyć swego prześladowcę. Raz po raz spoglądała za siebie, lecz bacznie kontrolowała także szlak, który miała przed sobą. Wyszła zza grubej kamiennej iglicy i dopiero pokuśtykawszy kilka kroków dalej, zobaczyła w oddali pięciu górali na małych kudłatych konikach. Przyglądali się jej ze zdumieniem. — Dar od starych bogów! — wykrzyknął jeden z nich, i piętami ponaglił swego wierzchowca do galopu. Jondra była zbyt zmęczona, by stawiać opór, toteż bez trudu, pochwyciwszy ją za włosy, góral uniósł ją w górę i przełożył brzuchem do dołu przez grzbiet konia, na samym skraju siodła. Szlochając z rozpaczy i wyczerpania zwiotczała, bezwolna i zrezygnowana, podczas gdy brodaty koczownik zadarł skraj jej tuniki zrobionej z płaszcza Eldrana, i jął gładzić lubieżnie nagie, krągłe, ponętne pośladki. — On mnie uratuje — zaszlochała cichutko w kosmate futro, w które wtuliła twarz. — Ocali mnie. W głębi duszy zaś zastanawiała się, dlaczego w roli swego wybawcy ujrzała rosłego, postawnego Brythuńczyka. XIX Conan zgrzytnął zębami zaglądając do szczeliny, gdzie ukrył Tamirę. Wiedział, że musi działać. Samo patrzenie nic nie da. Nie sprawi wzrokiem, by dziewczyna znów pojawiła się w skalnej niszy. Rozejrzał się bacznie dokoła i zmarszczył brwi. Nie zauważył śladów, które mogłyby wyjawić mu, co się stało. Grunt był zbyt kamienisty, by pozostały w nim ślady stóp, lecz w górach Cymmerii nauczył się czytać tropy, a góry wszak nie różnią się wiele od siebie. Na jednym z kamieni widniało zarysowanie. Inny kamień był odwrócony ciemną stroną do góry. To czego się dowiedział, wprawiło go w zakłopotanie. Tamira odeszła. Nie dostrzegł śladów górali, ani nikogo innego, kto mógłby ją zabrać. Po prostu sobie poszła. I to niedługo po nim, gdyż na jednym z odwróconych kamieni widział jeszcze perlącą się nocną rosę. — Głupia dziewka — warknął. — Teraz muszę znaleźć was obie. — I przysiągł sobie, że gdy odnajdzie złodziejkę, odpowiednio się z nią porachuje. Z włócznią w dłoni Conan ruszył śladem Tamiry. Miał ochotę kląć na czym świat stoi. Od razu zorientował się, dokąd zmierzała. Do obozu. Po rubiny. Może je faktycznie zdobyła, gdyż jak sobie przypominał, w pogorzelisku po namiocie Jondry nie zauważył kufrów z precjozami. Przystanął nagle i z marsową miną wbił wzrok w kamieniste podłoże. Zauważył ślady szamotaniny, walczyło tu kilka osób. Podniósł z ziemi strzęp białego materiału. Fragment tuniki służek, takiej, jaką miała na sobie Tamira. Zmiął go w pięści. — Głupia dziewka — powtórzył nieco łagodniej. Pomaszerował dalej, czujny i spięty, wypatrując śladów, lecz i górali, którzy mogli czaić się w pobliżu. Po pewnym czasie zorientował się, że podąża za trzema śladami. Dwa należały do konnych. Jeden ślad był w miarę świeży. Jednak najświeższe ślady pozostawiło kilku mężczyzn idących pieszo. Górale nie wypuszczają się daleko bez swych małych, włochatych koników, a śladów było za mało, aby mogli je pozostawić żołnierze. Nie brał pod uwagę nikogo innego, gdyż w razie, gdyby jacyś zamorańscy łowcy pozostali mimo wszystko przy życiu, z pewnością na wyprzódki pospieszyliby z powrotem do Shadizaru. Zaaferowany i podejrzliwy jął jeszcze baczniej wypatrywać zasadzek. W górach roiło się od dogodnych po temu miejsc, co nie ułatwiało mu zadania. Między stromymi stokami istniało mnóstwo ostrych zakrętów i wąskich przesmyków. Mimo to dopiero niewielka kotlina otoczona łagodnymi stokami zmusiła go do zatrzymania. Przyjrzał się jej od wylotu. Stanął w bezruchu przy skalnej ścianie. Coś przykuło jego uwagę. Na zboczach rosły karłowate drzewka, zbyt rzadkie jednak i zbyt małe, by mogły gwarantować schronienie. Od dna kotliny aż po najwyższe szczyty nie było niecek ani samotnych głazów, gdzie mogliby ukryć się atakujący, a najbliższe nadające się po temu występy skalne znajdowały się w połowie wysokości stoków. Górale trzymali się zwykle blisko miejsc zasadzek, by ich ofiary nie miały czasu na obronę. Wzrok mówił mu, że w kotlinie jest bezpiecznie, ale instynkt nakazywał ostrożność. A instynkt niejednokrotnie już ocalił mu życie. Więc zdał się na instynkt. Szybko wszedł do parowu. Dotarł do miejsca, gdzie w zboczu widniały pokaźne, postrzępione występy i zaczął się wspinać. Cierpliwie, jak polujący kot, przemieszczał się z jednego głazu na drugi, od jednego poskręcanego drzewa do drugiego, wykorzystując każdy najdrobniejszy głaz, każdy wystający kamień. W końcu znalazł się na stoku nad doliną. Poniżej, za postrzępioną skałą, klęczał uzbrojony w łuk mężczyzna. Conan aż sapnął, ze zdumienia. Choć łucznikowi brakowało futrzanych nogawic, haftowana tunika zdradzała Brythuńczyka. Conan rozpoznał w nim przywódcę grupy, która niedawno odwiedziła obóz Jondry. Marszcząc brew jął bezgłośnie zsuwać się w dół zbocza. Zatrzymał się nieco powyżej łucznika, owinął się grubym, ciepłym płaszczem i usiadł opierając włócznię o ramię. — Na kogo czekasz Eldranie z Brythunii? — spytał beztrosko. Brythuńczyk spokojnie obejrzał się przez ramię. — Na ciebie, Conanie z Cymmerii — odparł. — Choć doprawdy nie wiedziałem, że to ty podążasz za nami. — Nie za wami — wyjaśnił Conan. — Za góralami. I powiedz pozostałym, że mogą już wyjść. Chyba, że naprawdę muszą pilnować moich pleców. Eldran usiadł i uśmiechnął się. — Jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. Machnął ręką, i na zboczu pojawiło się siedmiu mężczyzn w futrzanych nogawicach i haftowanych tunikach. — Czy ty Cymmerianinie, pragniesz ocalić Jondrę? Conan wziął głęboki oddech. — A więc górale ją porwali. Tak, szukam jej, choć wyruszyłem z zamiarem odbicia innej kobiety, która również wpadła w ich ręce. Ale twoje zamiary trochę mnie dziwią, zważywszy na gorącą atmosferę twego ostatniego z nią spotkania. — Potem widzieliśmy się jeszcze raz — rzekł ze smutkiem Eldran — i potraktowała mnie znacznie mniej życzliwie. Później natrafiłem na miejsce, gdzie dopadli ją górale. — Powiódł palcami po szorstkim wełnianym, brudnym i porozrywanym płaszczu górala, jak skonstatował Conan, na dodatek zaplamionym i postrzępionym. — Mam z tą kobietą do pogadania i wierzaj mi, będzie to bardzo ciekawa rozmowa. Jeden z Brythuńczyków, chudy, o spiczastym nosie, splunął na ziemię. — Eldranie, zapomnij o tej kobiecie. Przybyliśmy tu, aby zabić bestię ognia i musimy tego dokonać, nawet gdyby miało to nas kosztować życie. Nie możemy marnotrawić czasu na cudzoziemskie kobiety. Eldran nie odpowiedział, ale jego oblicze stężało, gdy usłyszał napomnienie Fyrdana. — A zatem polujecie na bestię, podobnie jak Jondra — stwierdził Conan. — Ona już dostała nauczkę, gdy potwór zabił dwudziestu jej łowców, rozdzierając ich na strzępy lub paląc ognistym tchnieniem. Jedynie troje z nas przeżyło spotkanie i ledwie uszliśmy z życiem Brythuńczyku. Ja również pragnąłbym ujrzeć tę bestię martwą, lecz są dużo prostsze sposoby na popełnienie samobójstwa. — Zamorańska dziewka widziała bestię — mruknął zdegustowany Fyrdan, — podczas gdy my znajdujemy jedynie tropy. Może faktycznie jej potrzebujemy. Eldran i tym razem zignorował kompana. — Jondra chce zdobyć kolejne trofeum — mruknął. — My pragniemy pomścić pomordowanych krewniaków i zapobiec kolejnym zgonom. Twoja stal nie zda się na nic w walce z bestią ognia, Conanie, podobnie jak żaden metal wykuty ludzką ręką. To wszelako jest dziełem magów, wykutym w tym jednym, jedynym celu — położył dłoń na rękojeści swego miecza. Cymmerianin z zainteresowaniem przyjrzał się starej broni. Miewał już do czynienia z magicznymi przedmiotami. Bywało, że czuł w swych dłoniach pulsowanie ich sekretnych mocy. Jeżeli ten oręż rzeczywiście jest taki, jak powiedział Eldran, zatem jego dług wobec Teladesa wciąż jeszcze mógł zostać spłacony. — Z chęcią wezmę do ręki oręż, którym można uśmiercić to monstrum — oznajmił, lecz szarooki Brythuńczyk pokręcił głową. — Cymmerianinie gdyby ten miecz przeszedł w inne ręce, natychmiast za sprawą Wiccany powróciłby do miejsca, skąd go zabrałem, i w tym życiu nie mógłbym już zrobić z niego użytku. Takie są zaklęcia, jakimi go obłożono. — Rozumiem — powiedział Conan. Może faktycznie tak było, a może nie, lecz przysiągł sobie, że gdyby Eldran padł w boju, on sam dopilnuje, by miecz znalazł się w jego posiadaniu. Tak czy inaczej, jeśli przeżyje, spłaci swój dług względem Teladesa. — Ale najpierw kobiety, a dopiero potem bestia. Zgoda? — Zgoda — potaknął Eldran. — Połączmy siły, może odnajdziemy naraz obie zaginione kobiety. Haral podążał za góralami, którzy zabrali Jondrę, miał zostawić dla nas ślady, abyśmy jak najrychlej do niego dołączyli. Conan wstał. — Zatem nie marnujmy czasu, skoro możemy ocalić nasze kobiety nim te dzikusy z gór zdążą wyrządzić im krzywdę. Mimo to, gdy schodzili gęsiego w dół zbocza, umysł barbarzyńcy przepełniały posępne myśli. Górale nie zwykli traktować branek z kurtuazją i szacunkiem. Oby tylko nie zabrakło im odwagi, pomyślał. Oby zdołały przeżyć do chwili gdy je odnajdzie. Po raz dwudziesty Tamira sprawdziła wytrzymałość więzów i po raz dwudziesty przekonała się o bezskuteczności swoich wysiłków. Skórzane pasy opinające jej kostki i nadgarstki połączone były z mocnymi łańcuchami wpuszczonymi w sufit i podłogę pozbawionej okien komnaty o kamiennych ścianach, utrzymując ją rozpiętą, z rozkrzyżowanymi rękoma i nogami w pewnej wysokości nad posadzką. Nagie ciało złodziejki błyszczało w świetle spiżowych lamp. W pomieszczeniu było chłodno; pociła się ze strachu wywołanym nie tyle pojmaniem, lecz czymś niesprecyzowanym, jakąś mroczną, złowrogą aurą. Jondra wisiała podobnie jak Tamira, naprzeciwko niej. Od czasu do czasu wymieniały spojrzenia. Ciało damy również lśniło, podkreślając każde zaokrąglenie piersi, bioder i ud. Tamira miała nadzieję, że i na jej twarzy widniał wyraz spokoju, aczkolwiek nie potrafiła się powstrzymać przed nieustannym zwilżaniem warg. — Jestem lady Jondra z rodu Peraszanidów z Zamory — oznajmiała Jondra drżącym głosem od czasu do czasu. — Za mój bezpieczny powrót, a także mojej dziewki służebnej, otrzymacie sowity okup. Musimy jednak być godziwie przyodziane i należycie traktowane. Słyszycie mnie? Wypłacę wam tyle złota, ile obie ważymy! Mężczyzna w szkarłatnej szacie, który krzątał się u ich stóp nanosząc proszkiem sypanym z małych glinianych miseczek osobliwy wzór na podłodze, nawet nie uniósł głowy. Nic nie wskazywało, że w ogóle ją słyszał. Odkąd je tu sprowadzono, zajmował się wyłącznie swoimi sprawami. Tworząc wzór, bez przerwy mruczał pod nosem słowa, których Tamira prawie nie słyszała i kompletnie nie pojmowała. Starała się nie słuchać, lecz jednostajne mamrotanie samo wdzierało się w jej uszy. Zacisnęła zęby, aby powstrzymać je od szczękania. Ci, co rzucili je do stóp owego mężczyzny, nazwali go Basrakanem Imallą. Zaszlochałaby, bo wierzyła, że świątobliwy mąż z pewnością ją ochroni. Obawiała się jednak, że gdy tylko zacznie płakać, już nigdy nie przestanie. — Jestem lady Jondra z rodu… — Jondra nerwowo oblizała wargi. Potrząsnęła głową, usiłując mocniej szarpnąć okowami. Poczuła dreszcz, który przeszedł całe jej ciało, lecz nie wydarzyło się nic więcej. — Dam ci dwa razy tyle złota, ile ważymy. — W jej głowie pobrzmiewała narastająca z każdym słowem panika. — Trzy razy tyle! Cztery! Ile tylko zażądasz! Każdą ilość! Cokolwiek jednak zamierzasz, nie czyń tego! Nie czyń tego! Mitro strzeż mnie! Człowieku, odstąp od swych zamiarów! Nadobna szlachcianka zaszlochała i jęła się dziko szamotać; jej lęk niczym iskra rozpalił przerażenie w sercu Tamiry. Złodziejka wiedziała już, co wyczuwała w tej komnacie, choć dotąd starała się w ogóle nie brać tego pod uwagę. Czary. Ściany pomieszczenia cuchnęły magią i czymś jeszcze, co wyczuła dopiero teraz: zajadłą nienawiścią wobec kobiet. Płakała, a jej ciałem targały spazmatyczne konwulsje. — Jesteście naczyniami niegodziwości! — rozległ się oschły głos. Tłumiąc szloch Tamira mimowolnie spojrzała w stronę mężczyzny, który wypowiedział te ostre słowa. Basrakan gładził się po rozwidlonej brodzie, a jego oczy pałały pogardą do wiszących przed nim kobiet. — Wszystkie kobiety z miast są nieczystymi naczyniami chuci i zepsucia. Starzy bogowie wypiszą to na waszych własnych ciałach. A potem ja zadam wam pokutę za nieprawości, jakich dopuściłyście się. Wtedy w czystości odejdziecie do prawdziwych bóstw tych gór. Tamira z drżeniem odwróciła od niego wzrok i spojrzała na symbol, który usypał: wydłużony romb o wklęsłych bokach. Pod sobą, przy jednym z wierzchołków miała krótką palącą się czarną świecę, druga równie krótka i pękata, migotała pod stopami Jondry. Układ linii wewnątrz rombu przyciągał wzrok Tamiry z magnetyczną siłą. Jej myśli rozpierzchły się, zmieniły w rozsypaną na kawałki układankę, w labirynt nierozpoznawalnych obszarów, które wzbudzały w niej dojmujący lęk. Jęknąwszy w duchu ze zgrozy próbowała jeszcze uciekać, znaleźć jakieś schronienie, lecz wszędzie wokół niej szalały chaos i terror. Wreszcie nawet ten labirynt przestał istnieć, rozbity w drobny mak. Dysząc ciężko stwierdziła, że może już oderwać wzrok od nakreślonego na posadzce symbolu. Srogolicy Imalla usadowił się ze skrzyżowanymi nogami na jednym końcu bluźnierczego wzoru. Uderzył w mały miedziany gong stojący tuż przy nim, a Tamira uświadomiła sobie, że to właśnie ów dźwięk uwolnił ją z hipnotycznej mocy labiryntu. Znów rozbrzmiał gong. Imalla zaintonował kolejną pieśń. Dźwięk gongu powtórzył się. Jeszcze raz. I jeszcze. I znów. Powiedziała sobie, że nie będzie go słuchać, lecz nawet jej kości wibrowały brzmieniem słów i odgłosów gongu. W komnacie zrobiło się chłodno, powietrze zgęstniało, a potem powstał przeciąg. Niemal namacalny powiew jął pieścić jej ciało. Czuła muśnięcia delikatnych dłoni dotykających jej we wszystkich miejscach równocześnie. I nagle zaczęło robić się coraz cieplej. Z niedowierzaniem spojrzała na świecę. Płomień wydłużył się i znieruchomiał, nie tknięty przeciągami, których skutki odczuwała aż nadto wyraźnie. Przecież to niemożliwe, by ów nagły żar pochodził od świecy, pomyślała. A mimo to ciepło wciąż skądś napływało, potężne fale gorąca lizały jej ręce i nogi; sprawiały, że żołądek podchodził do gardła, czuła nadchodzącą zmianę. Usiłowała pokręcić głową, wyprzeć się pożądania, które zwijało się i drżało w jej trzewiach. Dobiegł ją niewyraźny, przeciągły jęk płynący z ust Jondry. Jak przez mgłę ujrzała swoją panią z głową odrzuconą do tyłu i biodrami wyrzucanymi naprzód krótkimi, urywanymi ruchami. Wiedziała, że i ona musi zachowywać się podobnie. Jej usta rozchyliły się, spomiędzy nich dobył się przeciągły jęk. — Conanie! Ostatkiem świadomości odebrała zduszony okrzyk, wydany przez Jondrę: — Eldranie! Żar nie wygasł. Krew w jej żyłach zawrzała. Z głośnym trzaskiem drzwi do komnaty rozwarły się na oścież. Tamira sapnęła, jakby wrzucono ją do lodowatej wody. Wrażenie rozkoszy i zmysłowego pożądania prysło w jednej chwili. Znów zaszlochała, czuła się obrzydliwie zbrukana… nieczysta. Basrakan poderwał się na nogi. — Szukasz śmierci, Jbeilu? — warknął. — Pragniesz podzielić los Sharmala? Chudy jak tyka mężczyzna stojący w progu skłonił się nisko. — Upraszam się łaski, Basrakanie Imallo — powiedział pospiesznie — ale chodzi o Ogniste Oczy. Basrakan szarpnięciem za kołnierz czarnej szaty poderwał górala do pionu. — Mów głupcze! Co z Ognistymi Oczami? — Według Sharmala kobieta zabrała klejnoty w góry. I zgodnie z opisem, to musi być ta właśnie kobieta. — Jbeil wskazał na Jondrę. Tamira przez łzy napotkała spojrzenie swojej pani, lecz tamta w odpowiedzi tylko pokręciła głową i skrzywiła się z zakłopotaniem. Basrakan odwrócił się na pięcie, zamiatając posadzkę połami krwistoczerwonej szaty. Tamira gdyby mogła, z pewnością odwróciłaby wzrok. Wolała nie patrzeć mu w oczy. Nie chciała ujrzeć tlących się w nich iskierek zła. Teraz widziała w nich ciało odarte ze skóry, tkankę odchodzącą od kości, krew… Jej ciało i jej krew. — Ubiegłej nocy zniszczyliśmy dwa obozy obcych — oznajmił Imalla głosem przywodzącym na myśl muśnięcie stali sztyletu po obnażonym gardle. — Z jednego z nich Jbeilu, pochodzi ta oto kobieta. Znajdź każdą, nawet najdrobniejszą rzecz, zabraną z tego obozu. Znajdź Ogniste Oczy. Znajdź je, Jbeilu. Jbeil wybiegł z komnaty jakby to jego gardło musnęło niewidzialne ostrze. Czarne i zimne jak kamyki oczy Basrakana wpatrywały się w Jondrę, ale to Tamira nie była w stanie oderwać od nich wzroku. Gdy tak patrzyła, bezradna i zniewolona, zorientowała się nagle, że w głębi duszy zaczęła się modlić, by ta rzecz, lub rzeczy, których poszukiwał Basrakan, zostały mu dostarczone. I to jak najszybciej. XX Conan marszczył brwi spoglądając ze swej mizernej kryjówki wśród poskręcanych, zdeformowanych drzewek na wioskę górali. Pośrodku widniała piętrowa, kamienna budowla. Setki uzbrojonych mężczyzn krzątały się wśród topornych, kamiennych chat, lecz wzrok barbarzyńcy przykuł potężny budynek z dachem pokrytym gontami. Wokół niego zajmowali pozycję Brythuńczycy, i oni równie bacznie czuwali. — Nigdy nie słyszałem, żeby górale wznosili takie budowle — rzekł półgłosem Eldran. — W górach Kezankiańskich to byłby prawdziwy pałac. — Jeszcze ani razu nie zdarzyło się, by w jednym miejscu zebrano tylu górali — dorzucił nerwowo Fyrdan. Nie obserwował wioski, lecz okoliczne stoki. Z miejsca, w którym leżeli, widać było co najmniej pięć obozowisk, w tym jedno rozmieszczone tak blisko, że podmuchy wiatru przynosiły kwaśną woń szykowanej strawy i wrzaski mężczyzn przetrząsających niskie namioty. Dalej również rozciągały się kolejne skupiska niskich namiotów o barwie ziemi. — Ilu ich jest, Haralu? — spytał Fyrdan. — Będzie z dziesięć tysięcy — odpowiedział z udawaną nonszalancją korpulentny Brythuńczyk. — Może nawet więcej. W każdym razie tylu, że lepiej trzymać się od nich z daleka. Fyrdan spojrzał na niego, a potem ze znużeniem zmrużył powieki. W przesmyku między górami Conan dostrzegł toporne, kamienne kolumny. — Co to takiego? — zapytał, pokazując ręką. Haral pokręcił głową. — Nie dotarłem aż tak daleko, Cymmerianinie. Ujrzałem tę kobietę, Jondrę, prowadzoną do budynku poniżej, i od tej pory obserwowałem już tylko budynek, oczekując przybycia Eldrana. — Odbicie jej nie będzie łatwe — westchnął Conan. — Na pewno nie widziałeś drugiej branki? Haral znów pokręcił głową a Cymmerianin powrócił do obserwacji obozu. — Aby tam zejść, potrzebowalibyśmy całej armii — zaoponował Fyrdan. — Eldranie, nie przybyliśmy tu, by zdechnąć podczas próby odbicia z rąk górali jakiejś zamorańskiej dziewki. Ścigamy bestię ognia, a może już zapomniałeś? Wypełnijmy nasze zadanie. Kilku Brythuńczyków natychmiast mu przytaknęło. — Odbiję ją — mruknął Eldran — albo polegnę próbując tego dokonać. Zapadła krótka, nieprzyjemna cisza, aż w końcu Haral powiedział. — Przecież w tych górach jest wojsko. Cała armia. Usta Fyrdana wykrzywił sarkastyczny grymas. — Zamoranie? Jestem pewien, że nam pomogą jeśli ich poprosimy. — Możliwe, że pomogą — rzekł z uśmiechem Conan — jeśli poprosimy ich we właściwy sposób. — Pozostali spojrzeli nań z powątpiewaniem, najwyraźniej zastanawiając się czy żartuje, czy może mówi serio. Toteż odczekawszy chwilę dokończył. — Ich dowódcą jest niejaki Tenerses. Z tego co mi wiadomo, to człowiek spragniony chwały i zaszczytów oraz łatwych zwycięstw. Wysłano go w góry, by położył kres jednoczeniu się koczowniczych plemion. Oto mój plan. Nawet Haral nie ukrywał sceptycyzmu. — Tenerses nie zaatakuje wioski, musiałby chyba być skończonym głupcem. Tamci mieliby nad Zamoranami przewagę co najmniej cztery do jednego. — To prawda — przytaknął Conan. — Lecz gdyby sądził, że górali jest zaledwie tysiąc i plemiona mogą rozproszyć się zanim nasz generał zdoła zyskać upragnione laury… — Uśmiechnął się łobuzersko do pozostałych a ci, wolno, jakby dopiero po namyśle pojęli jego plan i odpowiedzieli mu uśmiechem. Wszyscy, prócz Fyrdana. — Górale zbrojnie odpowiedzą na jego atak — rzekł Eldran — a my będziemy mieć wolną drogę do miejsca uwięzienia Jondry. Możliwe, że tam przetrzymywana jest również twoja kobieta — jak jej na imię. Tamira? Jedne i drugie ślady prowadziły do tej wioski. Uśmiech Conana przygasł. Przestał rachować obozowiska górali doliczywszy się dwudziestu, lecz Tamira mogła wszak znajdować się w każdym z owych dziesięciu tysięcy brudnych, ziemistych namiotów. Jedyne, co mógł teraz uczynić, to ocalić Jondrę i łudzić się, że odnajdzie potem szczupłą, zuchwałą złodziejkę. Szansę na odnalezienie jej były nikłe, lecz to wszystko na co mógł obecnie liczyć. — Kto spróbuje zwabić tu Tenersesa? — rzucił posępnym tonem. — Fyrdan — rzekł Eldran. — Wie, jak używać języka, jeżeli tylko tego zechce. — Powinniśmy wypełnić naszą misję — protestował kościsty mężczyzna. — Po to tu przybyliśmy. Eldran położył mu dłoń na ramieniu. — Nie mogę porzucić tej kobiety — rzekł półgłosem. Fyrdan leżał przez chwilę nieruchomo, po czym nagle westchnął i usiadł. — Jeżeli zdołam ukraść jedną z owiec, które te górskie szumowiny zwą dumnie końmi, dotrę do Zamoran w pół obrotu klepsydry. Chwilę zajmie mi zainteresowanie generała moją bajeczką i zgrupowanie jego wojsk do wymarszu. — Mrużąc lekko powieki spojrzał na słońce zbliżające się do zenitu. — Sprowadzę ich tu późnym popołudniem. Przy odrobinie szczęścia, ma się rozumieć. — Wiccana sprawi, by szczęście ci sprzyjało, a twoje słowa okazały się przekonujące — powiedział Eldran. Conan ponownie skupił się na obserwacji wysokiego kamiennego budynku. — Wydostanę was stamtąd — obiecał szeptem. — Wydostanę was obie. Ból w ramionach Tamiry wywołany zawieszeniem na łańcuchach nasilał się i słabł. Potem zdrętwiała, ale i to odeszło w niepamięć, pozostał już tylko strach. Nie musiała patrzeć na Jondrę by wiedzieć, że wzrok szlachcianki, podobnie jak jej własny skierowany jest na Basrakana, człowieka dzierżącego w dłoniach cienkie nici ich żywotów. Pierwej wyrosłyby jej skrzydła niż oderwałaby wzrok od jego mrocznej sylwetki. Imalla siedział teraz na niskim zydlu. Leniwie gładził rozwidloną brodę i obserwował dwie spętane kobiety oczyma czarnymi jak bezdenne otchłanie. Na jeden obrót klepsydry wyszedł z pomieszczenia złorzecząc tym, którzy zbyt wolno wypełniali jego polecenia, a tym samym wolę prawdziwych bogów. Przez cały czas mamrotał pod nosem o Ognistych Oczach. Dwakroć dłużej siedział w milczeniu, Tamira zaś pragnęła by znów zaczął krążyć po pokoju i sarkać, wszystko, byle tylko na nianie patrzył. Jego oczy już nie błyszczały, zdawały się pozbawione życia i choćby najdrobniejszych oznak człowieczeństwa. W ich głębi dostrzegła wizje tortur, których nie potrafiła nawet nazwać. Ta, która nazywała siebie Tamirą, ukryła się w najdalszych zakamarkach swego umysłu, na próżno usiłując umknąć temu diabolicznemu posępnemu spojrzeniu, lecz nie była w stanie odwrócić wzroku. Coś zaskrobało do drzwi. Dźwięk pośród grobowej ciszy zabrzmiał niczym cięcie nożem. Tamira wzdrygnęła się. Jondra zachlipała i zaczęła lekko popłakiwać. Szkarłatne szaty Basrakana zafalowały, gdy podniósł się płynnie. W jego głosie brzmiał nienaturalny spokój. — Daj mi Ogniste Oczy. Jedno skrzydło drzwi uchyliło się i do komnaty wszedł niepewnie Jbeil. — Nie posiadam twojej wiedzy, Basrakanie Imallo — rzekł chudy góral, jakby nie śmiał nawet zaczerpnąć tchu — lecz to odpowiada opisowi, jaki otrzymał twój pokorny sługa. — Klejnoty, które trzymał w ręku zalśniły odbitym światłem lamp. Oczy Tamiry rozszerzyły się. Czarno odziany mężczyzna niósł naszyjnik i diadem Jondry. Basrakan wyciągnął rękę. — Jbeil podał mu precjoza. Basrakan zza pazuchy wydobył krótki sztylet. Delikatnie, niemal z namaszczeniem wyłuskał oba rubiny z obsad. Złoto, szafiry i czarne opale cisnął precz niby śmieci. Wolno uniósł obie dłonie do twarzy trzymając w nich bezcenne klejnoty. — Wreszcie są moje — powiedział, jakby do siebie. — Cała moc należy do mnie. — Przekrzywił głowę, żaden inny jego mięsień nawet nie zadrżał, i spojrzał na dwie nagie, wiszące na łańcuchach kobiety. — Nim zajdzie słońce wątpiący otrzymają dowód, którego pragną. Zamknij te kobiety, Jbeilu. Jeszcze dziś zostaną złożone w ofierze starym bogom. Tamira zadrżała i przez moment była bliska utraty świadomości. Zamierzano oddać je starym bogom. Złożyć w ofierze. Chciała krzyczeć, błagać, wyć, lecz język przywarł jej do podniebienia. Spojrzała dziko na śniadych mężczyzn w turbanach, którzy zjawili się, by uwolnić ją z okowów. Ciało odmówiło jej posłuszeństwa, nie potrafiła sama utrzymać się na nogach. Gdy wyprowadzano ją z pokoju rozpaczliwie poszukiwała wzrokiem Basrakana, człowieka, który decydował tu o życiu i śmierci, i który mógł, ba, musiał zmienić swój edykt. Srogolicy Imalla stał przy stole, gdzie położył rubiny; jego długie palce zręcznie manipulowały małymi fiolkami i buteleczkami. Drzwi zamknęły się z trzaskiem, a w gardle Tamiry, nie widzącej już swego pana i władcy jął rodzić się bezgłośny jęk rozpaczy. Usiłowała zebrać w ustach choć odrobinę śliny, by móc wprawić w ruch język i błagać o łaskę niosących ją zimnookich mężczyzn nie zwracających uwagi na jej nagość. Równie dobrze mogła nie być kobietą. Przynajmniej dla nich. Patrzą na mnie jak na ofiarę, rozległ się paniczny głos w jej myślach. Nieubłaganie powleczono ją dalej, krętymi, kamiennymi schodami do mrocznych, cuchnących wilgocią lochów. Grube, obite żelaznymi taśmami drzwi otwarły się i ciśnięto ją bezceremonialnie na twarde klepisko. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Trzeba uciekać, pomyślała. Była złodziejką, i to wytrawną złodziejką; umiała forsować zamknięte drzwi. Powinna bez trudu wydostać się z zamkniętej celi, w której ją uwięziono. Niezdarnie, gdyż wciąż nie odzyskała pełnej władzy w zdrętwiałych rękach i nogach, podźwignęła się na czworaki i rozejrzała dokoła. Klepisko, chropowate, kamienne ściany, ciężkie, niewzruszone drzwi. I to wszystko. Słabe światło wpływało przez dwie wąskie szczeliny pod sufitem, wysoko ponad jej głową. Odległość od nich równała się wzrostowi dwóch wysokich mężczyzn. Nadzieje na uwolnienie okazały się płonne. Cichy jęk uświadomił jej, że nie jest w celi sama. Jondra leżała na klepisku, ukrywając twarz w dłoniach. — Nigdy mnie nie odnajdzie — szlochała gorzko. — Znajdzie nas — rzekła z naciskiem Tamira. — I uratuje. Straciła wszelką nadzieję, z wyjątkiem jednej. Kiedy to sobie uświadomiła, niemal przeżyła szok. Nigdy dotąd nie prosiła o pomoc czy przysługę żadnego mężczyzny, lecz z niezachwianym przekonaniem wierzyła, że Conan ją odnajdzie. Wyobrażała sobie, jak forsuje te ciężkie, obite żelazem drzwi i wynosi ją z cuchnącego lochu, przerzuciwszy sobie przez ramię jakby zupełnie nic nie ważyła. Trzymała się tej wizji niczym tonący tratwy. Jondra wciąż pochlipywała, zwinięta żałośnie w kłębek. — On nie wie gdzie jestem. Uderzyłam go kamieniem i… nie chcę żeby umarł. Tamira podpełzła do niej i potrząsnęła za ramię. — Jeżeli się poddasz to tak, jakbyś już była martwa. Wydaje ci się, że w tamtej komnacie na gorzeją również nie doznałam uczucia rozdzierającej grozy? — Parsknęła w głos. — Widziałam dziewice wystawione na targu niewolników, mające więcej odwagi od ciebie. Cała ta krzykliwa fanfaronada i pycha to nic innego jak kamuflaż, mający na celu zamaskowanie trawiących twe serce lęków. Jondra spojrzała na nią, usiłując zebrać resztki dawnej zuchwałości, lecz w jej głosie wciąż pobrzmiewała żałosna, płaczliwa nuta. — Nie chcę umierać. — Ja również — odparła Tamira i nagle obie kobiety przytuliły się do siebie, dygocząc ze strachu i zarazem wzmacniając czerpanymi z siebie nawzajem siłami. — Musisz to powiedzieć — wyszeptała dobitnie Tamira. — Powiedz to. Z przekonaniem. Musisz w to uwierzyć. On nas ocali. — On nas ocali — powiedziała ochryple Jondra. — On nas ocali. — On nas ocali. Basrakan wypowiedział ostatnie słowo i jego oczy rozszerzyły się w zbożnym podziwie wywołanym falą mocy, która przepłynęła przez jego ciało. Miał wrażenie, że jednym krokiem był w stanie przebyć całą długość komnaty. Wziął głęboki oddech i wydawało mu się, że potrafi rozróżnić każdy zapach unoszący się w powietrzu, tak były one wyraźne i silne. A więc tak wygląda nawiązanie więzi ze Smoczęciem. Na blacie stołu poświata bijąca z rubinów, linii mocy nakreślonej krwią dziewic, sproszkowanych kości oraz substancji zbyt przerażających, by mógł je nazwać śmiertelnik — powoli zaczęła przygasać. Nie straciła jednak na sile moc przenikająca wnętrze ciała Basrakana. Na jego obliczu malował się wyraz triumfu. — Jesteśmy jednością — rzucił w przestrzeń, ku kołyszącym się łańcuchom okowów, gdzie jeszcze niedawno wisiały Jondra i Tamira. — Nasze losy stanowią jedność. Teraz bestia będzie musiała podporządkować się mym rozkazom. I przybędzie na każde moje zawołanie. Tamira drgnęła, gdy drzwi otwarły się na oścież, uderzając z hukiem o kamienną ścianę. Poczuła, że Jondra stężała, gdy w progu pojawił się Basrakan. — Już czas — oznajmił Imalla. — On nas ocali — wyszeptała Tamira, a Jondra zawtórowała. — On nas ocali. — Coś się dzieje — mruknął Eldran. Conan pokiwał głową, lecz nie odrywał wzroku od piętrowej budowli w dole. Ze wszystkich obozów nadciągali górale, zmierzając ku kamiennym kolumnom widocznym w przesmyku między górami. W wiosce przed kamiennym budynkiem zebrała się setka koczowników. Mężczyzna w czerwonej szacie, z rozwidloną brodą i w wielobarwnym turbanie, wystąpił naprzód, a oczekujący górale odpowiedzieli stłumionym rykiem, którego treść utonęła w oddali. Cymmerianin zesztywniał ujrzawszy Jondrę, nagą, ze związanymi na plecach rękami, pilnowaną przez dwóch strażników uzbrojonych w tulwary. Obok niej szła Tamira, także skrępowana. — Są obie — powiedział Eldran z podnieceniem w głosie. — I o ile mogę stwierdzić, nietknięte. Chwała Wiccanie, że żyją. — Na razie — mruknął Conan. Cymmerianin poczuł na plecach osobliwe mrowienie. Nie podobało mu się to, co przed chwilą zobaczył; zwłaszcza sposób, w jaki traktowano obie kobiety. Dokąd je zabierano? I dlaczego? Stu górali utworzyło nierówny krąg wokół mężczyzny w czerwonych szatach oraz dwóch kobiet. Pochód dołączył do koczowników zmierzających w stronę odległego przesmyku. — Czarno to widzę — rzekł Conan. Mimowolnie poluzował stary obosieczny miecz w wytartej szagrynowej pochwie. — Chyba nie powinniśmy dłużej zwlekać. — Jeszcze trochę — błagał Haral. — Wkrótce Fyrdan sprowadzi wojsko. Nie zawiedzie nas. — Może nie zdążyć — powiedział Conan. Wstał i otrzepał dłonie. — Chyba wybiorę się na małą przechadzkę i pogadam z tymi góralami. Eldran uśmiechnął się i wyprostował. — Ja również odczułem nagłą potrzebę rozprostowania nóg, Cymmerianinie. — Ech wy młodzi, zapalczywi głupcy! — syknął Haral. — Porozbijają wam łby. Zobaczycie… — warknął, ale stanął obok nich. — Jeśli mamy uchodzić za górali dostatecznie długo, by ocalić głowy, będą nam potrzebne turbany. — W dole, u podstawy góry, jest obóz — rzekł Conan — i o ile dobrze widzę, nie ma tam mężczyzn, tylko same kobiety i dzieci. — W drogę więc — mruknął Eldran. — Za stary już jestem na takie eskapady — poskarżył się Haral. Grupka mężczyzn gęsiego ruszyła w dół górskiego zbocza. — …Albowiem nadeszła chwila naszej chwały — Basrakan Imalla przemawiał do tłumów górali stojących ramię przy ramieniu na górskich stokach wokół amfiteatru. Odpowiedzieli gromkim, radosnym zawołaniem. — Nadchodzi czas triumfu starych bogów! — kontynuował. — Jest bowiem z nami znak prawdziwych bogów! Rozłożył ręce, a przypływ mocy, jaka wypełniła jego kości, natchnęła go przekonaniem, że może latać. Zaintonował głośno inkantację; pradawne słowa odbiły się gromkim echem od kamiennych zboczy. Nigdy dotąd nie miał tak wielu świadków rytuału, pomyślał, nie przerywając inwokacji. Po tym dniu nikt już nie będzie wątpił w moc starych bogów. Spojrzał na dwie nagie kobiety zawieszone za nadgarstki na żelaznych słupach pośrodku kręgu topornych kamiennych kolumn. To całkiem sensowne — pomyślał — że te, które przyniosły mu Ogniste Oczy zostaną złożone w ofierze właśnie teraz, gdy za sprawą nowej mocy płynącej w jego ciele da swym wyznawcom dowód potęgi, którego oczekiwali. Kobiety szarpały się i szamotały, jedna z nich wykrzyczała jego imię, lecz on jej nie słyszał. Przepełniała go chwała starych bogów. Ostatnia sylaba zawisła w powietrzu, a wibracja kamieni pod stopami obwieściła Basrakanowi zbliżanie się bestii. Nabrał powietrza, by ogłosić nadejście widomego znaku łaski pradawnych bogów. Od strony stoków dobiegły okrzyki i wołania, stopniowo przybierające na sile. Oblicze Basrakana wyglądało jak wykute w granicie. Każe tych, co ośmielili się zakłócać powagę owej niezwykłej chwili, obdzierać żywcem ze skóry i smażyć na wolnym ogniu. Zrobi z nimi… Wewnątrz kręgu byli jacyś ludzie! I nagle pojął znaczenie słów docierających od kilku chwil do jego uszu. — Żołnierze! — krzyczał ktoś — Zostaliśmy zaatakowani! Przygarbiony, by zamaskować swój niepośledni wzrost, okutany szczelnie płaszczem Conan spiesznie przedzierał się przez ciżbę górali starając się, by żaden z nich nie zdążył baczniej przyjrzeć się jego twarzy. Ludzie, których bezceremonialnie spychał z drogi klęli szpetnie i gniewnie burczeli pod nosem. Barbarzyńca ukrył gęstą czuprynę czarnych włosów pod niechlujnie zwiniętym turbanem, a twarz poczernił sadzą i tłuszczem z kociołka do gotowania, niemniej jednak był wdzięczny, że otaczający go górale widzieli to, co chcieli zobaczyć, nie zaś to, co mógł podpowiedzieć im wzrok. Szeroki krąg topornych kamiennych kolumn rozciągał się zaledwie o kilka kroków od niego. Conan nie unosił głowy, lecz spod oka zerkał na dwie kobiety. Już niedługo, pomyślał. Tłum zaszemrał, pomruk zaczął przybierać na sile. W oddali ktoś krzyknął przeciągle, inne głosy niemal natychmiast podjęły zawołanie. Potężny Cymmerianin i tak nie spodziewał się, że dotrze tak daleko nie zauważony. Pora przejść do działania zanim pozostali zorientują się w sytuacji. Zaciskając dłoń na rękojeści miecza Conan zdarł z głowy turban i rzucił się w kierunku kręgu kolumn. Minąwszy dwa grube kamienne filary usłyszał słowa wykrzykiwane przez górali. — Żołnierze! Jesteśmy atakowani! Żołnierze! Dwa zdania wykrzykiwane na przemian przez tysiąc gardeł. Fyrdan, pomyślał z uśmiechem. Może mimo wszystko uda im się wyjść cało z tej przygody. Pobiegł co sił w nogach przez plac pomiędzy nierównymi granitowymi blokami, dzierżąc w dłoni dobyty miecz. Mężczyzna w czerwonej szacie, z rozwidloną brodą, aż dygotał z wściekłości, pokrzykując ze skalnej półki nad wejściem tunelu prowadzącego w głąb góry, lecz Conan go nie słyszał. Pędził ku poczerniałym żelaznym słupom. Na widok barbarzyńcy w oczach Tamiry zakręciły się łzy. — Wiedziałam, że przyjdziesz! — zawołała, śmiejąc się i płacząc równocześnie. — Wiedziałam, że przyjdziesz. Conan w mig przeciął grube rzemienie krępujące jej nadgarstki. Gdy poleciała w dół, objął ją ramieniem w talii, a ona niezdarnie spróbowała zarzucić mu ręce na szyję. — Nie teraz, kobieto — warknął. Energicznym ruchem okrył jej nagość swym obszernym płaszczem. Kątem oka dostrzegł, że podobnie postąpił Eldran z Jondrą. — Teraz musimy się stąd wydostać — powiedział. Haral i pozostali Brythuńczycy dotarli do kamiennego kręgu, i stanęli z mieczami w dłoniach zwróceni twarzami na zewnątrz. Naprzeciw nich zatrzymali się górale. Na ich brodatych twarzach malowały się gniew i niedowierzanie, a także zgroza, co z niejakim zdumieniem zauważył barbarzyńca. Mimo że dzierżyli w dłoniach tulwary, żaden nie przestąpił niskiego murku, którego szczyt zdobiły kamienne kolumny. Z oddali dobiegł grzmiący dźwięk zamorańskich werbli. Dał się również słyszeć cichy jeszcze brzęk stali i okrzyki walczących. — Może moglibyśmy po prostu zostać tutaj, aż do przybycia wojska? — spytał niepewnie Haral. Tłum górali stłoczonych na obrzeżach kręgu zafalował. — Odstąpcie! — zawołał mężczyzna w czerwonej szacie. — Niewiernymi zajmie się… Z przeraźliwym wrzaskiem dziesiątka wojowników w turbanach wskoczyła do kamiennego kręgu i z mieczami w dłoniach rzuciła się na Brythuńczyków. Wkrótce zaczęli dołączać do nich pojedynczo i dwójkami następni. Conan zastanawiał się, co powstrzymywało pozostałych, lecz nie miał zbyt wiele czasu do namysłu. Cymmerianin zablokował cięcie tulwara wymierzone w jego głowę, kolejnego zaś napastnika kopnął potężnie w brzuch. Mężczyzna upadł pod stopy trzeciego górala. Stalowa klinga barbarzyńcy śmignęła dokoła zakrzywionego ostrza pierwszego przeciwnika i przeszyła jego pierś, obleczoną w skórzaną kamizelkę. Cymmerianin pragnął spojrzeć, co działo się z Tamirą, lecz napór górali był zbyt silny. Potężnym, zamaszystym cięciem długiego, obosiecznego miecza odrąbał śniadą, ozdobioną turbanem głowę, a kolejnemu z atakujących rozpruł gardło. Bitwa na dobre rozszalała się wokół niego, żądza krwi zaćmiła ludzkie umysły. Górale atakowali go i padali pokotem pod ciosami morderczej stali. Jego oczy jarzyły się jak lazurowe płomienie, a ci, co w nie wejrzeli, dostrzegali swą rychłą śmierć. Mimo to barbarzyńcy pozostało jeszcze dość zdrowego rozsądku, by odnaleźć wzrokiem Eldrana, stawiającego czoło trzem góralom naraz. Był przyparty do niskiego murku, gdzie walczył dzierżąc w jednym ręku tulwar, w drugim zaś pradawny, obosieczny miecz. Haral i jeszcze jeden Brythuńczyk stali plecy w plecy, a zwały trupów spowalniały tych, którzy usiłowali się do nich dostać. Wtem góral stojący naprzeciw Conana cofnął się, spoglądając w dal ponad ramieniem barbarzyńcy, a jego ciemne oczy przepełniła zgroza. Koczownicy znajdujący się na zewnątrz kręgu zamilkli, odstąpili od kamiennych kolumn. Conan zaryzykował i, obejrzawszy się przez ramię, zaklął szpetnie pod nosem. Z górskiego tunelu wyłaniała się powoli Bestia Ognia o opalizującym, gadzim cielsku; jej wielkie złociste ślepia leniwie lustrowały plac pełen ludzi, którzy na widok monstrum zwolnili tempo walk lub w ogóle je przerywali. Jeden ze skórzastych pęcherzy na grzbiecie istoty pękł, z wnętrza wyłaniał się brzeg czegoś, co wyglądało jak skrzydło, wielkie błoniaste, nietoperzowe skrzydło. A nieomal u samych stóp bestii kuliły się Tamira i Jondra. — Spójrzcie! — zawołał czerwono odziany czarownik, rozkładając szeroko ręce. — Oto jest z nami znak prawdziwych bogów! Na chwilę zapadła cisza. Słychać było jedynie zgiełk odległej bitwy. I nagle Eldran zakrzyknął: — Cymmerianinie! — Brythuńczyk zamachnął się i prastary obosieczny miecz z osobliwymi, szponiastymi kilonami ze świstem przeciął powietrze. Conan przełożył swój miecz do lewej ręki, prawą zaś chwycił za rękojeść rzucony mu, starożytny oręż. Bestia o barwnych, błyszczących łuskach jakby dojrzawszy ten ruch lub może miecz, poczłapała w stronę barbarzyńcy. Conan wciąż jeszcze miał żywo w pamięci ostatnie spotkanie z tym potworem, przeto widząc rozwierające się szeroko szczęki skulił się w sobie i przeturlał po ziemi. Buchnął płomień. Góral stojący naprzeciw Cymmerianina zawył przeraźliwie, gdy jego broda, włosy i cuchnące brudne odzienie stanęły w ogniu. Conan doskonale zdawał sobie sprawę z szybkości potwora. Poderwał się na nogi tylko po to, by zwinnie rzucić się w przeciwną stronę, zbliżając się tym samym do monstrum. Struga ognia omiotła miejsce, gdzie stał zaledwie przed chwilą. Skrząca się i błyszcząca istota poruszała się z szybkością lamparta, Conan zaś — polującego lwa. Z sercem przepełnionym nadzieją, że Eldran nie mylił się co do swego miecza, postawny Cymmerianin pchnął z całej siły. Jego ciało od stóp do głów przeszył potężny wstrząs. I w tej samej chwili ostrze miecza zagłębiło się w złocistym ślepiu stwora rozrąbując je i otwierając długą, ziejącą ranę z boku jego wielkiego pokrytego łuskami łba. Z rany buchnęła czarna posoka. Stojący nad wejściem do skalnego tunelu mężczyzna w czerwonej szacie zawył ochryple i uniósł obie ręce do twarzy. Bestia odchyliła łeb i odpowiedziała podobnym rykiem, oba dźwięki zlały się w jedno i poniosły się dudniącym echem pośród gór. Usłyszawszy ów krzyk Conan poczuł, że szpik w jego kościach obraca się w lód, a mięśnie w wodę. Zwolna narastał w nim gniew. Nie zamierzał potulnie czekać na śmierć. Wściekłość dodała mu sił. — Cromie! — zakrzyknął. Rzuciwszy się naprzód wbił czarodziejskie ostrze w pierś monstrum. Stwór targnął konwulsyjnie całym ciałem, wyrywając rękojeść miecza z rąk barbarzyńcy. Następnie stanął na tylnych łapach górując nad wszystkimi dokoła. Jeśli wcześniejszy ryk był rykiem bólu, teraz z gardzieli monstrum dobył się agonalny skowyt, odgłos który wprawił w drżenie znajdujące się wokół skaliste stoki. Mężczyzna w czerwonych szatach osunął się na kolana unosząc jedną dłoń do twarzy, drugą zaś przyciskając do piersi. Jego czarne oczy utkwione w łuskowatej sylwetce monstrum przepajała dojmująca, niewysłowiona zgroza. — Nie! — zawołał. — Nie! Gigantyczny stwór runął powoli. Padł zawalając wejście do tunelu, z którego się wyłonił. Wilgotne, błoniaste skrzydło wysunęło się z pękniętego pęcherza na grzbiecie istoty, zadrżało jeden, jedyny raz i znieruchomiało. Spod cielska bestii wystawał rąbek szkarłatnej szaty, z której kapały strużki karmazynowej krwi i krople czarnej posoki. Z ust górali na okolicznych stokach dobył się przeciągły, żałobny jęk i osobliwe, przepełnione rozpaczą zawodzenie. Nagle wszyscy, jak na komendę, hurmem rzucili się do ucieczki. Nawet teraz usiłowali omijać kamienny krąg, lecz było ich zbyt wielu i zbyt silna była panika, jaka nimi owładnęła. Ci, co znaleźli się zbyt blisko kamiennego murku, musieli go sforsować, i choć się przed tym wzbraniali, napór zbitej ciżby ludzkich ciał okazał się od nich silniejszy. Krąg stał się wirem śmierci. Górale ogarnięci paniką setkami tratowali się wzajemnie usiłując utorować sobie drogę do wolności. Ucieczka z przeklętego miejsca ważniejsza była niż wszystko inne. Conan jak samotny głaz pośród przyboju stawiał czoło ludzkim falom, wypatrując rozpaczliwie Tamiry i Jondry. Mijający go mężczyźni nie myśleli o niczym, prócz ucieczki, nie pragnęli niczego, prócz przebicia się przez ciżbę stojącą im na drodze, depcząc i tratując tych, którzy ich spowalniali. Żaden nie próbował zaatakować Cymmerianina, co najwyżej ten i ów starał się bezskutecznie zepchnąć go z drogi. Nikt nie sięgał po broń, wydawało się, że górale w ogóle go nie dostrzegali. W ich błyszczących przerażeniem oczach malowała się groza i pustka. Nie w głowie było im teraz przemyślne i rozważne mordowanie branek, gdyby jednak któraś z kobiet upadła i znalazła się pod ich bezlitosnymi stopami… Z uwagi na swój wzrost Eldran z Jondrą w ramionach dość mocno wyróżniał się wśród znacznie od niego niższych górali. Brythuńczyk przelazł przez niski kamienny murek i zniknął wśród rwanego nurtu brudnych, poplamionych turbanów. Wtem Conan dostrzegł błysk czarnego, obszywanego złotą nicią płaszcza poza obrębem kręgu, znikającego za załomem góry, wraz z falą uciekinierów. — Głupia dziewka — warknął. Brzęk stali przybliżał się, przepełniając jeszcze silniejszym lękiem serca tych, co wciąż nie zdołali pierzchnąć z przeklętej kotliny. Miejsca było zbyt mało, by choćby dobyć miecza, a co dopiero nim walczyć, lecz tu i ówdzie dostrzegało się błysk obnażonego sztyletu gdy jeden koczownik przelewał krew innego, który zrządzeniem losu zagrodził mu drogę ku wolności. Tłukąc na prawo i lewo pięściami i rękojeścią miecza Conan parł poprzez tłumy górali, skoncentrowany na jednym tylko celu, jak najszybszym dotarciu do Tamiry. Wrzeszczący przeraźliwie mężczyźni padali pod jego ciosami, ci zaś, co znaleźli się na ziemi, na drodze rozjuszonej, bezlitosnej hordy już się więcej nie podnieśli. W polu widzenia pojawiła się wioska górali. Wokół piętrowego kamiennego budynku kłębili się zdyszani, ogarnięci desperacją mężczyźni wlokący wyjące, czarno odziane kobiety z niemowlętami na rękach i małymi dziećmi kurczowo trzymającymi się ich spódnic. Dopiero tu niewielkie grupki mężczyzn mogły oddzielić się od zwartego tłumu i skierować do swoich obozów. Inni przerywali ucieczkę, by wynieść co się dało z kamiennych chat. Lśniąca stal pobłyskiwała srebrzyście i barwiła się krwią; w czasie, jakiego potrzeba na jedno zaczerpnięcie tchu, rozmaite przedmioty mające choćby najmniejszą wartość trzykroć przechodziły z rąk do rąk. Miecz i szerokie bary Conana skutecznie torowały mu drogę, on wszelako prawie nie dostrzegał mężczyzn, którzy nader łacno schodzili mu z drogi. Nie widział już Tamiry, która znikła gdzieś wśród górali. Wtem szczupła złodziejka zeskoczyła ze szczytu kamiennej budowli górującej nad wszystkimi innymi w wiosce. Sapnęła ciężko i starannie obciągała okrywający jej ponętne ciało, lamowany złotą nicią czarny płaszcz, gdy Conan schwycił ją za ramię. — Co ty wyprawiasz, na Mitrę? — warknął wściekle. — Mój przyodziewek — zaczęła i wrzasnęła na całe gardło, gdy barbarzyńca uniósł swój obosieczny stalowy oręż. Conan wprawnym ruchem pchnął mieczem ponad jej głową, przeszywając na wylot czarno odzianego mężczyznę, który wybiegł z budynku ze sztyletem w dłoni i żądzą mordu w oczach. Mężczyzna upadł, a wielobarwny turban zsunął mu się z głowy i potoczył po ziemi. — Ja chciałam tylko… — zaczęła ponownie Tamira ciaśniej otulając się grubym płaszczem, lecz urwała z przeciągłym piskiem gdy Conan bezceremonialnie przerzucił ją sobie przez ramię. — Głupiaś ty, oj głupia, kobieto — wymamrotał pod nosem i wypatrując koczowników, którzy mogliby myśleć o czymś więcej, niż tylko o ratowaniu własnej skóry, skierował się ku wyższym partiom gór. Z tyłu za nim bitewny zgiełk i hałas przybrały na sile, gdy zamorańskie wojska wdarły się na wzniesienie ponad wioską. EPILOG Opierając się o głaz, Conan po raz pierwszy od wielu dni promiennie się uśmiechnął. Już niebawem opuszczą terytorium gór Kezankiańskich, a podczas swej wędrówki nie natknęli się na choćby jednego koczownika, który nie uciekał, by ocalić skórę. Z całą pewnością nikt nie miał ochoty atakować przybyszów z miasta. — … A kiedy Tenerses zdał sobie sprawę, z iloma góralami przyszło mu się zmierzyć — mówił Fyrdan — zaczął wzywać na przemian to mnie, to znowu kata. — Tam gdzie my się znaleźliśmy, również nie było wesoło — rzekł Haral. — Za stary już jestem na takie przygody. Jondra i Tamira, wciąż przyodziane w pożyczone płaszcze, siedziały przy niewielkim ognisku, oparte o siebie głowami. Rozmawiały o czymś, nie przysłuchując się rozmowie mężczyzn. — Nie było lekko z tymi Zamoranami — kościsty mężczyzna zaśmiał się w głos. — W pewnej chwili myślałem, że rzucą się na mnie i żywcem obedrą ze skóry. I wtedy… rozległ się ten odgłos. — Zadygotał i otulił się szczelniej płaszczem. — Na ten dźwięk kręgosłupy mężczyzn obróciły się w wodę. Górale, ogarnięci paniką poszli w rozsypkę. — To Conan — powiedział Eldran z miejsca, gdzie oglądał dwa znalezione w górach zbłąkane, nie mające jeźdźców, lecz osiodłane, kudłate koniki. Było ich więcej, lecz schwytali tylko te dwa. — To barbarzyńca zabił bestię ognia a gdy ją przebił… zawyła. — Zamoranin zwyciężył — rzekł Haral — i okrył się chwałą. Miną lata nim górskie plemiona choćby tylko pomyślą o ponownym zjednoczeniu. W Shadizarze powitają go jak bohatera, podczas gdy Cymmerianin nie zyska kompletnie nic. — Niech Tenerses pławi się w upragnionych zaszczytach — mruknął Conan. — My żyjemy, a bestia jest martwa. I czegóż nam więcej trzeba? Eldran odwrócił się energicznie od koni. — Jeszcze jednego. Chodzi o pewien dług. Jondro! Szlachcianka zesztywniała i spojrzała przez ramię na rosłego Brythuńczyka. Tamira podniosła się żwawo i otulając się ściślej czarnym płaszczem stanęła obok Conana. — Nie wiem nic o żadnym długu, który mogłabym u ciebie zaciągnąć — powiedziała surowo Jondra. — Lecz z chęcią porozmawiam z tobą na temat przyodziewku. Jak długo mam nosić tylko ten płaszcz? Nie wątpię, że mógłbyś znaleźć dla mnie coś więcej. — Przyodziewek to część wspomnianego długu — odrzekł Eldran. Zaczął wyliczać na palcach. — Jeden płaszcz podbity borsuczym futrem. Jedna para nogawic z wilczych skór. I wyborny nemediański sztylet. Nie wspomnę już o solidnej ranie na głowie. Ponieważ nie liczę na zwrot wymienionych rzeczy, domagam się za nie godziwej zapłaty. Jondra prychnęła. — Wyślę ci za nie z Shadizaru tyle złota, ile ważyły! — Z Shadizaru? — Eldran wybuchnął śmiechem. — Jestem Brythuńczykiem. Cóż mi po całym złocie Shadizaru? I nagle rzucił się naprzód, przewracając Jondrę na ziemię. Od pasa odwiązał długie, skórzane rzemienie, jak te którymi obwiązywał nogawice. — Skoro nie możesz mi zapłacić — rzucił patrząc prosto w jej zdumione oczy — wezmę w charakterze wynagrodzenia ciebie. Conan podniósł się i sięgnął po broń, lecz Tamira składając swe szczupłe dłonie na jego ręku powstrzymała barbarzyńcę przed wyjęciem miecza. — Nic nie rób — rzuciła półgłosem. Potężny Cymmerianin spojrzał na nią chmurnie. — Aż tak jej nienawidzisz? Tamira z uśmiechem pokręciła głową. — Aby to pojąć musiałbyś być kobietą. Ma do wyboru powrócić do Shadizaru, gdzie mimo swej zamożności będzie przez wszystkich wyklęta i gdzie każdy łaknąć będzie jej krwi, lub oddać się w niewolę mężczyźnie, który ją kocha. I ona miłuje go także, chociaż nie chce przyznać się do tego. W takiej sytuacji dokonanie wyboru nie zajęłoby żadnej kobiecie nawet chwili. Conan musiał przyznać, że Jondra faktycznie nie stawiała oporu tak zażarcie jak mógłby się spodziewać, aczkolwiek niedostatek ów nadrabiała z nawiązką nie przebierając w słowach kierowanych do niewolącego ją Brythuńczyka. — Ty cuchnący Brythuński wole! Oby Elik pożarł twą duszę! Puść mnie! Zapłacisz za to głową! Oby Derketo odebrała ci męskość! Zobaczysz, każę cię żywcem obedrzeć ze skóry! Au! Jeśli nic mi nie zrobisz, dostaniesz za mnie sowity okup, tyle złota, ile nigdy jeszcze nie widziały twoje kaprawe oczy! Puszczaj, i niech Mitra przeklnie cię na wieki! Eldran wstał, uśmiechając się z satysfakcją. Szlachcianka leżała na ziemi, okutana szczelnie w płaszcz i od ramion do kostek wprawnie skrępowana grubymi rzemieniami. — Nie oddałbym cię nawet za całe złoto Zamory — powiedział. — Poza tym co niewolnicy w Brythunii po złocie w Shadizarze? Odwrócił się do niej plecami, a Jondra sapnęła z oburzeniem. — Pojmujesz, Cymmerianinie? Conan i Tamira wymienili spojrzenia; złodziejka skinęła głową. — Chciałbym usłyszeć bardziej szczegółowe wyjaśnienie — odparł. — Lecz pora mi już ruszać w drogę. — Niechaj Wiccana czuwa nad tobą, Cymmerianinie — powiedział Eldran. Fyrdan i Haral przyłączyli się do pożegnania. Conan wskoczył na siodło jednego z dwóch koni. — Tamiro? — rzekł wyciągając obie ręce. Gdy uniósł ją, by posadzić za sobą, jej płaszcz rozchylił się, ukazując aksamitną skórę i ponętne krągłości złodziejki. Tamira gwoli zachowania skromności zmuszona była przytulić się do szerokich pleców barbarzyńcy. — Bądź ostrożniejszy — napomniała go. Potężny Cymmerianin tylko się uśmiechnął i zwrócił się do pozostałych: — Bywajcie zdrowi i niechaj bogowie czuwają nad waszym losem, jeśli zaś traficie do Gehanny przede mną, zadmijcie w róg, bym mógł rychło do was dołączyć. Gdy na grzbiecie kosmatego konika oddalili się od małego obozowiska, Tamira powiedziała: — Zaprawdę Conanie, nie frasuj się jej losem. Idę o zakład, że nim ten rok dobiegnie końca nie tylko nakłoni go, by ją wyzwolił, lecz zapewne się również pobiorą. Conan chrząknął z cicha i utkwił wzrok w przesmyku, za którym można było dostrzec rozległą nizinę. — Szkoda, że musimy wracać do Shadizaru z pustymi rękami, nieprawdaż? Conan w dalszym ciągu nie odpowiadał. — Zapewne rubiny są teraz w posiadaniu jakiegoś górala. — Ta — mira westchnęła ciężko. — Musisz zrozumieć, że nie żywię względem ciebie urazy. Chętnie spotkam się z tobą, gdy tylko wrócimy do Shadizaru. Może pod Czerwonym Lwem… — Może. — Sięgnąwszy do sakiewki przy pasie Conan wyłuskał dwa rubiny pochodzące z diademu i naszyjnika Jondry. Na jego silnej, pokrytej odciskami dłoni, płonęły karmazynowym blaskiem. — Może mógłbym wydać na ciebie część pieniędzy uzyskanych z ich sprzedaży. Tamira wstrzymała oddech, poczuł jak nerwowo gmera przy podszewce płaszcza i uśmiechnął się. — Sądzisz, że mogłem zapomnieć o sakiewce zaszytej pod podbiciem mego własnego płaszcza? — zapytał. — Może i nie jestem urodzonym złodziejem, lecz mam dość zręczne palce, które to i owo potrafią. Niewielka pięść uderzyła go w ramię. — A mówiłeś, że jej nie okradniesz — powiedziała z wyrzutem. — I dotrzymałem słowa — odparł gładko barbarzyńca. — Ukradłem je tobie. — Ale… twierdziłeś, że nie możesz jej okraść bo z nią spałeś, a przecież ty i ja… my… — Czyż sama nie powiedziałaś, że dla złodziejki takie sprawy nie powinny mieć żadnego znaczenia? — Lepiej nie układaj się na spoczynek — ostrzegła Tamira. — Nawet nie zamykaj oczu. Słyszysz Cymmerianinie? I nie puszczaj mych słów mimo uszu. Sądzisz, że pozwoliłabym… Conan włożył rubiny na powrót do sakiewki po czym przesunął mieszek przy pasie, by Tamirze trudniej było go dosięgnąć. Może nie oczekiwała go, jak generała Tenersesa, triumfalna parada zwycięstwa, lecz i jego powrót do Shadizaru zapowiadał się nie najgorzej. Śmiejąc się w głos dźgnął piętami boki kudłatego konika, przynaglając go do galopu.