10357
Szczegóły |
Tytuł |
10357 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10357 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10357 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10357 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Mirosław P. Jabłoński
Trzy dni tygrysa
Zapis mnemotaśmy czasowej Harry’ego Lenoxa od 2.15 p.m. 13 września do...
O 2.15 p.m. wezwał mnie Prezydent.
- Harry - powiedział, gdy tylko wszedłem - jest dla ciebie robota.
- Który stopień? - zapytałem na pozór beznamiętnie, ale w duchu liczyłem wiadomo
na co.
Nie zawiodłem się.
- Najwyższy - odparł Prezydent, który był tym w równej mierze przerażony, co ja
ucieszony.
Dopiero teraz, jakby kontrast naszych nastrojów zwrócił mi na to uwagę, dostrzegłem,
że Stary ma ziemistą cerę i wielkie wory pod oczami. Widać było wyraźnie, że troska o los
państwa spędza mu sen z powiek. Tak głosiły oficjalne komunikaty.
- Otrzymasz - ciągnął (2.20 p.m.) - Najwyższe Prerogatywy.
Zanim się spostrzegłem, jego goryl, który wziął się nie wiadomo skąd, zatrzasnął mi
na przegubie metalową bransoletę ze złowróżbnie czarną plakietką. Na plakietce pyszniły się
złote litery NP, a oprócz nich - niczym znaki Braille’a - zakodowane drobnymi punkcikami
moje dane: imię, nazwisko i tak dalej. Stałem się pierwszym człowiekiem w państwie!
- Wiesz już, co to znaczy - mówił zmęczonym głosem Prezydent - i rozumiesz, że
zagrożona została Racja Stanu! W jaki sposób, o tym dowiesz się od Jablonsky’ego. On
wprowadzi cię w szczegóły. Od tej chwili wszystkie drzwi w moim kraju będą się dla ciebie
otwierać na każde żądanie.
- Za wyjątkiem tych, które już są otwarte - pozwoliłem sobie zażartować - z nimi
największy kłopot!
Stary zamrugał nieporadnie oczami, jakby nie mógł zrozumieć, co do niego mówię.
Pojąłem, że tym razem chybiłem, a także - że sprawa jest poważna. Najpoważniejsza, z jaką
miałem do tej pory do czynienia.
- Złóż przysięgę!
Wyrecytowałem słowa ślubowania, nie mogąc odmówić sobie spoglądania co i rusz
na czarną bransoletkę. Ten kawałek niezniszczalnego metalu był Władzą! I ja tę władzę
miałem w ręku. Ściślej - na ręku, ale to tylko dla wygody, żeby nie zgubić, nie uronić
bezcennego daru i dowodu zaufania. Czułem jak z każdym słowem wypełniało mnie poczucie
siły, bezgranicznego oddania i woli zwycięstwa.
- Well - powiedział Prezydent, gdy skończyłem, i z aparatu stojącego na biurku wyjął
trzy egzemplarze mojej przysięgi.
Podstemplował je, podpisał, potem podał mnie. Podpisałem również i z zapartym
oddechem patrzyłem co też będzie dalej. Prezydent przeczytał jeszcze raz każdy papierek,
przysuwając kolejno kartki do krótkowzrocznych oczu, widać zapomniał biedak okularów,
chuchnął na każdą, jakby chciał je osuszyć i jedną podał mnie, a pozostałe wysłał pocztą
pneumatyczną do sejfu. Wyobrażałem sobie, jak dokument, niesiony falą stęchłego powietrza,
przelatuje przez kolejne kondygnacje gmachu, by dotrzeć do jego serca: wtopionego w skały
trzeciorzędowej płyty wulkanicznej Sejfu Państwa! Przysięga spada na biurko zamkniętego
tam na całe życie archiwariusza O’Patrica, a on patrzy na nią przez chwilę, nawet jej nie
dotykając. Kręci głową, żeby wycelować dobrze swoimi wieloogniskowymi okularami, aż
trafiwszy na właściwy kawałek soczewki czyta i rozumie, że tam na górze, gdzie żyją dodatki
do jego papierów, teczek i segregatorów, coś się znów dzieje i że teczka z napisem “Harry
Lenox” rusza na wojnę. O’Patric wstaje, idzie przed siebie pomiędzy ścianami papieru i
tektury i sylabizując pod nosem szuka: el... el... ela, la... le... lei... lek... lem... lep..., nie, do
diabła, trzeba wrócić ze trzy metry, len... leno... Lenox. Lenox Abraham, Lenox Benjamin,
Lenox Harry, jest! Bierze teczkę, z głośnym plaśnięciem otrzepuje ją o wysunięte kolano, aż
kurz wzbija się wielkim obłokiem, powodując atak kichania u archiwariusza. O’Patric kicha
powoli i statecznie, nie śpieszy się ani nie usiłuje różnymi zabiegami przerwać napadu - to
przecież jego jedyna gimnastyka. Wreszcie cichnie i pociągając z lubością nosem wlecze się
na swoje miejsce. Czyta jeszcze raz nadesłane dokumenty, potwierdza ich wpłynięcie, wpina
do teczki Harry’ego Lenoxa i odstawia ją na półkę oznaczoną wielką literą “S” - służba.
Koniec.
Wyszedłem (2.30 p.m.) od Prezydenta i ruszyłem przed siebie. Dobrze znany mi
korytarz wyglądał dziś zupełnie inaczej, zdawało się, że błyszczał, lśnił, układał się służalczo
pod moje stopy! Z pokoi i gabinetów wyglądają zaciekawione i rozognione twarze. Szept się
niesie przede mną i za mną: na wojnę!... enpe dostał... jest źle... da sobie radę... gówno da...
enpe... enpe... enpe... enpe...
Udaję, że nie słyszę, ale patrzę czujnie wokół, już spięty, już wyczulony, od tej chwili
każdy może być wrogiem, ruchy mam kocie, oczy zmrużone, uszy jak radary. Jednocześnie
patrzę na panienki, teraz każda może być moja, nawet ta nowa dupcia, ta Rosalyn, co zadziera
nosa i spódnicę przed każdym, tylko nie przede mną!
- Ją! - pomyślałem - ją będę miał dzisiaj. To będzie mój pierwszy bohaterski czyn na
służbie! Enpe... enpe... enpe... enpe... enpe...
- Enpe! - mówię stając przed Jablonskym.
Nie robi to na nim wrażenia. On sam miał NP chyba z dziesięć razy. Teraz jest za
stary i Prezydent mianował go Szefem do Spraw Bezpieczeństwa Narodowego.
- Siadaj - mówi ponuro Jablonsky i dzwoniąc łyżeczką miesza w szklance ohydnie
przejrzystą herbatę. - Jak przestaniesz być agentem, też będziesz taką pijał.
Uśmiecham się pobłażliwie. Widzę, że zdziadział jeszcze bardziej od wczoraj, jeżeli
to w ogóle jest możliwe. Resztki siwych włosów ma nastroszone, a na twarzy wyraz
łagodnego obłędu, jakby nie mnie widział, lecz Naczelnego Morloka (2.40 p.m.)
- Enpe - powtarzam. - Gadaj, o co chodzi! Miny macie takie jak na własnym
pogrzebie. Ty i Stary.
- Ja i Stary... - powtarza i milknie.
Nie popędzam go, wiem, że musi zebrać się w sobie, choćby nie wiem co. Rozglądam
się wokół, udając, że nie jestem ciekawy ani że mi się nie śpieszy. Zresztą nie wiem, czy mi
się śpieszy, nikt nic nie powiedział. Racja Stanu może poczekać jeszcze kilka minut.
Wyciągam nogi przed siebie i zakładam ręce na brzuch. Zapadam się w sobie, patrząc na
Jablonsky’ego. Tetryk! Nagle widzę, jak na zwolnionym filmie, że wstaje i usiłuje grzmotnąć
mnie w szczękę! Chcę się zasłonić, ale poruszam się jak kopulująca mucha pod wiatr i drań
trafia mnie tak, że mi głowa skacze jak piłka bokserska. Ląduję na dupie pod drzwiami, z
rozbitą wargą i głupim wyrazem twarzy.
- Zwariowałeś! - wrzeszczę. - Przecież mam enpe! Jak cię zaraz...
Tamten siada za biurkiem.
- To zachowuj się (2.50 p.m.) jak na agenta przystało - mówi spokojnie - i nie rozwalaj
się jak basza turecki w seraju. Masz być czujny!
Wstaję powoli, mrucząc ze złości pod nosem. Jestem tym bardziej wściekły, że ten
bydlak ma rację. Ja go jeszcze urządzę!
- Nie płacą ci za walenie mnie po gębie - mówię masując szczękę i siadając z
powrotem na krześle, które zapobiegliwie odsunąłem o dwa kroki dalej od biurka.
- Nie płacą - zgadza się ze mną - zrobiłem to dla własnej przyjemności.
Czekaj! - myślę sobie. - Jeszcze mnie popamiętasz! Harry Lenox nie pozwoli sobą
pomiatać takiemu stetryczałemu eks-superagentowi tylko dlatego, że ten sypia z
Prezydentem!
Ale nie mówię nic, tylko jeszcze troszkę odsuwam krzesło od tego sadysty. Jeszcze
nie czas na rewanż.
- Siadaj bliżej! - warczy Jablonsky.
A ja nic. Wchodzę w rolę agenta. Na początek spoglądam na swoją czarną
bransoletkę, by nią napaść oczy i wprowadzić się w odpowiedni stan ducha. Powoli czuję, jak
przybywa mi optymizmu i pewności siebie. Wraz z tym pojawia się coraz większa złość, bo
rozumiem coraz wyraźniej, że to ja powinienem był skopać tego pedryla, a nie pozwalać by
mi skakał po głowie. Przecież mam enpe i mogę wszystko! Muszę przestać zachowywać się
(3.00 p. m.), jakbym od niego zależał. Tak było 45 minut temu, gdy był moim przełożonym.
Trzeba przestać być “myszą”!
“Mysz” to termin umowny, jeszcze z czasów szkolenia. Określaliśmy tym mianem
agentów, którzy mimo otrzymania odpowiednich prerogatyw, nie byli w stanie wyjść poza
ramy dotychczasowych układów i czy to dosłownie, czy w przenośni - skopać byłych
zwierzchników. Instruktorzy opowiadali nam wtedy bajkę - chińską, indyjską czy afgańską -
o myszy, która bała się strasznie kota i poprosiła czarodzieja, by ją również zamienił w kotkę.
Po przemianie wyszła dumnym krokiem na podwórze, ale tam zobaczyła psa, czmychnęła
więc czym prędzej do swego dobroczyńcy.
- Uczyń mnie psem! - zapiszczała. - Nie będę się wtedy bała ani psa, ani kota.
Czarodziej spełnił jej życzenie i mysz wyszła na świat, ale tam przeraził ją człowiek.
- Och, uczyń mnie tygrysem - prosiła tuląc się do kolan władcy tajemnych zaklęć - a
wtedy nie będę się bała nikogo!
Po raz kolejny spełniona została jej prośba, a gdy jako wielki tygrys wyszła na
podwórze, prężąc ogon i mrużąc ślepia, zobaczyła swego prześladowcę kota i ze strachu
zapominając, że jest tygrysem, uciekła z piskiem. Czarodziej odmienił jej postać i pozostała
już na zawsze myszą. Morał? Nieważna postać, lecz siła ducha.
Taką wykładnię podawali nam instruktorzy i to przypomniałem sobie teraz,
przysuwając się z powrotem do biurka.
- Mysz - prychnął pogardliwie Jablonsky, wyciągając w moją stronę pękającą od
natłoku papierów teczkę.
Cofnął rękę i chwilę utrzymywał teczkę w powietrzu siłą woli, a potem pozwolił jej
opaść z mlaśnięciem na blat biurka. Przysunąłem do siebie papierzyska tym samym
sposobem.
- Chyba nie chcesz, żebym to teraz czytał?
Wzruszył ramionami.
- W ogóle możesz nie czytać. Miałem ci to dać i dałem. Co dalej, to mnie nie
interesuje. To twoja działka. Ja mam cię wprowadzić w sprawę.
- Wprowadzaj - zezwoliłem.
- Trzy tygodnie temu uległa zniszczeniu nasza baza w okolicach Twin Falls, Idaho.
Wiesz, gdzie to jest?
Zignorowałem złośliwość. Tamten mówił po chwili dalej.
- Była mała, ale bardzo ważna...
- Skoro ważna, to czemu tak daleko?
- Nie przerywaj! Wiesz, że cię nie lubię i możesz znowu oberwać. Dlatego daleko, że
majstrowali tam coś śmierdzącego czy wybuchającego. Nie wiem; jak sobie poczytasz, to się
dowiesz. Zresztą problem jest w czym innym. Bazę można odżałować, gorzej, że kopuła
zniknęła.
- Pole? - zapytałem z niedowierzaniem.
- Tak, pole, pole - przedrzeźniał mnie wykrzywiając twarz w złośliwym grymasie. -
Możesz to sobie wyobrazić?
- Mogę (3.20 p.m.). Skoro, jak mówiłeś, dłubali tam przy jakiejś broni, to mogli
spowodować katastrofę, która uszkodziła generator i...
- Mogli, ale nie uszkodzili. Wszystko wskazuje na to, że przyczyna przyszła z
zewnątrz.
- Jaka przyczyna?
- De...
- Destabilizacja?! - wrzasnąłem zrywając się na równe nogi. - To przecież nie jest
możliwe? Co?
- Bo ja wiem? - obruszył się Jablonsky. - Wszyscy do tej pory twierdzili, że nie, i
żyliśmy sobie jak u Pana Boga za piecem. Aż dobry Bóg zburzył piec i teraz nie możemy być
niczego pewni. Nasi dzielni uczeni jakby nabrali wody w usta. Poza jednym. Będziesz się
musiał z nim zobaczyć. Nazywa się Brenton i miał na ten temat najwięcej do powiedzenia. Za
to został zesłany do Houston, czy na jakieś bagna w jego okolicy. Jest specem od pól i on
spłodził ten Rose Report.
Jablonsky wyjął z powierzonej mi teczki kilka arkuszy różowego papieru dużego
formatu, ujął je w dwa palce z wyraźną odrazą i podał mi.
- Nie lubisz różowego koloru? - zapytałem niewinnie.
- Już mówiłem, że nie lubię ciebie. I lepiej będzie, jak mi się przestaniesz podkładać.
Przemilczałem drobną złośliwość, jaka mi się w tym momencie nasunęła na myśl.
Postanowiłem nie drażnić (3.30 p.m.) bydlaka. Zatopiłem wzrok w raporcie i po chwili
spociłem się jak mysz. Jak ruda mysz, albo nawet może różowa. Odsunąłem papiery z
niechęcią.
- Ty też nie lubisz tej barwy? - zapytał Jablonsky z nadzieją.
- Nic nie rozumiem - poskarżyłem się.
- Ja też nie. Ale nasi specjaliści przełożyli mi to na język potoczny. On tam pisze -
postukał palcem w różowe kartki - że to, co się stało - naprawdę nie stało się!
- Bredzisz.
- Gdybym ja to wymyślił, to ja bym siedział w bagnach pod Houston, a nie on.
Porozmawiasz z nim, dowiesz się wszystkiego i postarasz się zrozumieć, co się stało. To
pierwsza sprawa.
- To nie koniec? - przeraziłem się nie na żarty.
- Nie - Jablonsky uśmiechał się, smakując z lubością moje przerażenie - musisz się
jeszcze zorientować, jak to się stało, że morloki wiedzą o wszystkim.
- Och - odprężyłem się z ulgą - oni przecież zawsze o wszystkim wiedzą.
- Oni wiedzą, a ty masz wiedzieć, skąd oni to wiedzą! To jest najpoważniejsza sprawa,
jaka zdarzyła się za mojej pamięci. Zrozum, że jeżeli istnieje możliwość destabilizacji pola,
możliwość, która przez dziesiątki lat uchodziła za mrzonkę, to w tej chwili stajemy się
bezbronni jak nowo narodzona mysz.
- Odczep się od tej myszy! - krzyknąłem przestraszony, bo coś mi zaczęło kiełkować
w głowie i zaczynałem rozumieć stopień zagrożenia. Dobrze znany mi i bezpieczny świat
zadrżał w posadach.
- Niech będzie pies, kot czy tygrys - zgodził się - byle mały.
Nie odezwałem się. Napędził mi niewąskiego stracha i dopiero teraz zrozumiałem, że
on sam boi się również mocno. Równie mocno boi się Prezydent i każdy, kto wie o tym, co
się stało trzy tygodnie temu w Twin Falls i kto potrafi zrozumieć implikację tego wydarzenia.
Destabilizacja Pola była bogiem i religią morloków, a DD - Dzień Destabilizacji - dniem sądu
ostatecznego nad nami. Zaczęło mi się wydawać, że ze ścian wyglądają kalekie i wstrętne
twarze, niczym starożytne maski. Pokój, w którym siedzieliśmy, stawał się podobny do
gabinetu luster z wesołego miasteczka. Tylko że to nasze było bardzo smutnym,
miasteczkiem. Odruchowo obejrzałem się za siebie i zaraz pożałowałem tego. W tej chwili
bowiem dotarło do mnie, czemu i Prezydent, i Jablonsky oglądali się podczas rozmowy ze
mną. Chcieli wiedzieć, czy znany im świat jeszcze istnieje. Od tej chwili ja również chciałem
to wiedzieć. Jeden na razie pożytek płynął z chęci: mogłem bezbłędnie rozpoznać każdego,
kto znał sprawę.
- Jeżeli DD nastąpi - powiedziałem powoli, patrząc w oczy mego miłego interlokutora
- to koniec z nami. Ze mną, z tobą, ze starym, z tą dupą Rosalyn i w ogóle ze wszystkim! Co
ty na to, Jablonsky?
- Brawo, Wathsonie! - zakpił. - Powiedz mi, jak do tego zdumiewającego wniosku
doszedłeś?
Nie czekając na odpowiedź pochylił się przez biurko w moją stronę, twarz mu się
gwałtownie zmieniła, zastygając w jakąś wredną maskę, a głos stał się ostry i ochrypły.
- Ja o tym wiem od trzech tygodni! - wysyczał. - Zobaczysz, jaka to frajda, gdy budząc
się rano nie będziesz wiedział, czy to ty zjesz śniadanie, czy też ciebie na nim zjedzą! Przez te
dwadzieścia dni eksperci zrobili swoje, a teraz ty masz ustalić, kto w tym maczał swoje żółte,
czerwone czy zielone paluchy?! Zrobisz to albo zdechniesz.
- Jak wszyscy.
Skinął głową. Przez chwilę widziałem, że walczył z sobą, by nie spojrzeć przez ramię
za siebie. Wreszcie przemógł się, wypogodził twarz i nawet się wyprostował. Mojego
szacunku nie mógł dzięki temu odzyskać, ale starał się trzymać fason. Nic już nie mówił i
rozumiałem, że audiencja dobiega końca, gdy nagle wpadło mi coś do głowy.
- Kto jeszcze zajmuje się tą sprawą? - zapytałem. - Ile takich teczek już rozdałeś?
- Co cię to obchodzi? To nie twój interes. Masz swoje zadanie, swoją teczkę, swoje
NP. To wszystko na ten temat. Coś jeszcze?
Pokręciłem głową.
- A więc powodzenia. Bądź tygrysem! - pożegnał mnie zawołaniem z czasów kursu.
- Będę tygrysem - obiecałem solennie i by rzecz mu udowodnić, wykonałem piękny
kop w jego szczękę.
Nie zdążył się zasłonić. Rozwarł tylko ramiona i poleciał do tyłu na ścianę.
Przynajmniej w tej chwili mógł być pewien, że świat za nim jeszcze istnieje. Gdy zamykałem
drzwi, zaczął się niemrawo ruszać.
- Cześć, tygrysie - powiedziałem cicho i wyszedłem.
Znalazłem się na tym samym korytarzu (3.50 p.m.) co przed prawie godziną, ale inne
były teraz moje myśli i wyobrażenia, a i pomieszczenie nie lśniło już jak wprzódy. Czułem się
głupio, zwłaszcza z powodu ściskanej pod pachą teczki. Postanowiłem się jej jakoś pozbyć,
ale nie chciałem tego robić przed zapoznaniem się z treścią. W tym gmachu nie takie rzeczy
ginęły. Na początek, gdyby świat miał jednak jeszcze poistnieć kilka godzin, zdecydowałem
się umówić na wieczór. Poszedłem do sali kompisów.
- Cześć - zawołałem od progu. - Witam wszystkie kompisowe różyczki, a jedną
szczególnie gorąco!
Tu buńczucznie cisnąłem swoją teczkę przed Rosalyn. Ach, co to była za chwila!
Wszystkie dziewczyny umilkły i dawaj wpatrywać się we mnie jak w model pola ekstazy,
który był perpetuum mobile naszych dni. Kilka z tych, z którymi spałem wcześniej,
wyglądało na zawiedzione, z innych promieniała duma z powodu dokonanego w przeszłości
trafnego wyboru.
A ja nic. Siadłem na blacie obok Rosalyn i założyłem nogę na nogę.
- Wpadnę do ciebie wieczorem - powiedziałem zwyczajnie, nie zwracając uwagi na
panującą cały czas nienaturalną ciszę - powiedzmy, koło dziesiątej, co mała? Chyba ci to nie
przeszkadza?
Wiedziałem, że jej przeszkadza, bo właśnie na tę porę umówiona była z tym
reklamiarzem podwiązek, ale dzisiaj ja byłem górą.
- Oczywiście, że nie. Nawet sama bym ci to zaproponowała, gdybym była pewna, że
nie odrzucisz mojej oferty - kłamała z wdziękiem i maestrią (4.00 p.m.), o którą bym jej nigdy
nie posądził.
- Co ci zrobić na kolację?
- Wiesz - zastanowiłem się, nie jestem specjalnym smakoszem, nic mi nie przychodzi
do głowy. Ale chętnie zjem każdą zmaterializowaną ideę, jaka ci zaświta. No, to pa! -
Poderwałem się ze swego miejsca, ale wspomniawszy na ciążącą mi tekę papierów,
zawróciłem. - Jeszcze to - powiedziałem i włożywszy ją do sejfu kompisu zamknąłem go i
zabrałem klucz ze sobą.
Pozbywszy się niewygodnego brzemienia, poczułem się wolny i lekki jak eter. Nawet
humor mi się poprawił i przestałem się jak idiota rozglądać na boki, w przewidywaniu tego,
że zza kolejnych drzwi wychynie kudłaty morlok z drewnianą maczugą w garści. Poza tym
wiedziałem, co mam dalej robić i to również w pewien sposób działało na mnie uspokajająco.
Opuściłem Pałac Prezydencki i zastanawiałem się przez chwilę, czy wziąć któryś z
wozów Starego, czy iść pieszo. Przechadzka wydała mi się nagle (4.10 p.m.) nie wiedzieć
jakim luksusem, godnym tylko tego, kto ma enpe, więc ruszyłem przed siebie. Pomyślałem
sobie, że jeżeli Jablonsky widzi mnie teraz z okna - a patrzy niechybnie - to może go krew
zaleje, gdy zrozumie, że się wcale nie śpieszę, by ratować jego zafajdaną dupę. Zanurzyłem
się w chłodną zieleń Parku Centralnego i już po chwili byłem po drugiej stronie - w Langley.
Otrzepałem buty z piasku i zacząłem wstępować na schody monumentalnego Gmachu
Wywiadu. Tu miałem dostąpić kolejnego stopnia wtajemniczenia. Usiłującemu mnie
zatrzymać strażnikowi mignąłem przed czarną gębą czarną bransoletką i już byłem w środku.
Hol był prawie pusty, tylko przed windami drzemał na koślawym stołku windziarz. Minąłem
go i skierowałem się do jednej z nich, tej, której drzwi były nieprzezroczyste. Gdy czekałem
na przyjazd kabiny, śpiący portier ożywił się niespodziewanie i podskoczywszy ku mnie
obmacał mnie z wprawą znamionującą długoletnią służbę. Nie zdążyłem nawet
zaprotestować, gdy już drobnym kroczkiem wracał na swoje miejsce, by zapaść w
mistyfikacyjny sen i odrętwienie. Wreszcie jest winda. Wchodzę do niej, a tam sterczy
czterech drabów w mundurach i przy broni. Wyprężeni na baczność, a mimo to ciasno, że ani
się obrócić. Stoję więc twarzą do lustra, warta honorowa też musi się czuć jak przed
zwierciadłem, bo mundurowi stoją naprzeciw siebie i ani mrugną. Aż mnie chęć brała, żeby
którego uszczypnąć, by sprawdzić czy żyje. Po chwili przekonałem się, że tak, ale za późno
już było na jakiekolwiek manewry z mojej strony. Żołnierze wypuścili powietrze z płuc,
brzuchy im opadły i tymi trzewiami przygnietli mnie tak, że ani marzyć o szczypaniu. Za to ja
poczułem na sobie jakieś ręce mocne a zwinne, jak krążyły po mnie i drążyły kieszenie i
zakamarki ubrania i ciała. Ręce wyjęły ze mnie (ze mnie - bo byłem tak ściśnięty, że się
zacząłem identyfikować z ubraniem jak z własną skórą) dokumenty i papiery, i podały je
twarzom, co się nade mną wznosiły. Twarze obejrzały, obwąchały, kiwnęły aprobująco i ręce
wcisnęły wszystko na powrót we mnie. To samo z magnetycznym scyzorykiem i kluczem od
sejfu, tyle tylko że ten ostatni został wypróbowany na zębach, bo się zanadto świecił.
Wreszcie i on znalazł się w kieszeni, ale inaczej - niedokładnie i bardziej kanciasto - tak że mi
się w biodro boleśnie zaczął wbijać. Gdy chciałem zaprotestować - nagle przestało boleć.
Mundurowi wyprężyli się, brzuchy się cofnęły, płuca wydęły - byliśmy na miejscu. Drzwi
windy rozsunęły się i wyszedłem z niej tyłem. Tak widać miało być, bo ledwo przeszedłem
dwa kroki i właśnie miałem zamiar się odwrócić, gdy czuję, że coś mi podcina kolana i mimo
rozpaczliwego wymachiwania ramionami - siadam. Obrotowe krzesło wykonało półobrót i w
twarz bije mi ostre światło. Zasłaniam oczy dłońmi.
- Opuść ręce! Nazwisko?
- Harry Lenox - odpowiadam machinalnie, a potem zrywam się gwałtownie.
- Wyłącz to światło, durniu! - ryczę. - Mam enpe!
- Wiem - odpowiada tamten spokojnie i wyłącza lampę.
Teraz go widzę dokładnie. Przede mną stoi siwiejący mężczyzna w popielatym,
sportowym garniturze i ciemniejszym nieco golfie. Ręce ma założone za plecami i kołysze się
rytmicznie z palców na pięty i z powrotem.
Enpe..., enpe..., enpe..., enpe..., enpe..., - powtarzam sobie w myślach w takt jego
wahnięć - enpe..., enpe..., en...
Tamten zatrzymuje się nagle i ja posłusznie przerywam wyliczankę. Wiem, przed kim
stoję - to jest Szef Wywiadu, admirał Golbray.
- Obszukany? - pyta.
Wysuwam przed siebie dwa palce. Golbray kiwa głową. Myślałem, że z uznaniem, ale
on tylko tak sobie.
- Przysięgałeś?
- Tak.
- Dawaj!
Wyciągam posłusznie w jego stronę egzemplarz mojej przysięgi, poświadczonej przez
Prezydenta i obwąchanej przez mundurowych. Golbray czyta, porównuje podpisy, liże
pieczęć. Dobry tusz, nie schodzi. Zwraca mi tekst z wyraźnym żalem, chyba liczył, że o coś
będzie mnie mógł zahaczyć.
- Tu u mnie - warczy - nie ma żadnych enpe! Zrozumiano? Masz słuchać i tyle.
Nie odpowiadam, bo i co tu można powiedzieć? Myślę sobie za to, że jego też jeszcze
dostanę. Tak jak tego pedryla, Jablonsky’ego. Ale to potem. Teraz będzie wykład. Wiem, bo
admirał Golbray był visiting-profesorem na naszym kursie i dał się poznać jako wytrawny
mówca. Gówno wiedział, dużo mówił. Sam siebie uważał za największego politologa doby
obecnej. To mówił głośno, natomiast po cichu na pewno obdzielił sobą czasy przeszłe i
przyszłe, bez względu na to, ile tych ostatnich nam jeszcze zostało. Gdy go widywałem
wcześniej, nie miał jeszcze zwyczaju ciągłego oglądania się za siebie. Teraz czynił to w
tempie jednego zwrotu głowy na pięć słów. Zawsze był pedantem.
- Żeby zrozumieć obecną, skomplikowaną sytuację polityczną, zwłaszcza w aspekcie
wypadku, który cię tutaj sprowadza - zaczął admirał tonem zawodowego prelegenta klubów
dyskusyjnych Y.M.C.A. - muszę się cofnąć do czasów ostatniej wojny, która ukształtowała
obecny porządek i układ sił.
Był tak zadowolony z tego, że ma słuchacza, iż ośmieliłem się zaprotestować.
- Braliśmy to na kursie - powiedziałem - i to nie raz.
- Przebieg wojny pominę - rzekł łaskawie - wspomnę jedynie, iż (4.30 p.m.) w czasie
jej trwania nasi żołnierze wykazali się bezprzykładnym męstwem i odwagą, nasi dowódcy i
stratedzy - nieomylnością sądów, a naukowcy dołożyli przeogromnych starań, by działania
bojowe zakończyły się naszym pełnym sukcesem.
- Wydaje mi się - wyrwałem się znowu - że raczej wyszło na remis! Golbray łypnął na
mnie złowrogo.
- Tak twierdzą “malkontenci”, z którymi jeszcze się rozprawię. Ale wygralibyśmy tę
wojnę niechybnie. Byliśmy lepiej przygotowani, mieliśmy zdecydowanie większy potencjał
techniczno-bojowy, lepszych żołnierzy, a wynalazki mające przybliżyć sukces sypały się z
laboratoriów naukowych jak z rogu obfitości.
- Czemu więc się tak nie stało?
Golbray westchnął. Widać było wyraźnie, że przegrana przed kilkudziesięciu laty
wojny jest tym, co po dziś dzień frustruje Szefa Wywiadu. Zacząłem podejrzewać, że być
może jest on jedynym człowiekiem, którego ewentualność destabilizacji pola nie martwi tak
bardzo, jak to starał się zademonstrować.
- Przedobrzyliśmy - powiedział admirał i westchnął powtórnie. - Cudowna broń,
ostatnie dziecko naszych wspaniałych uczonych (bodaj zaraza spadła na ich głowy!) została
wykorzystana przez naszych przeciwników. Mówiąc krótko: zrzuciliśmy na tamtych kilka
dodatnich generatorów entropii w charakterze bomb. Taki “dge” to bardzo sprytny
wynalazek. Wytwarzał na terytorium wroga dodatnie pole entropii, które obracało bezgłośnie
wszystko w perzynę. Wszystko starzało się i niszczało w przyśpieszonym tempie, a tempo to -
czyli szybkość procesu - można było regulować. Po pewnym czasie konwencjonalny ładunek
jądrowy zamontowany w generatorze i działający jak bomba zegarowa wybuchał i niszczył
“dge”. Samozniszczenie się naszych pocisków było konieczne z tego względu, że nie
zatrzymana w porę bomba entropijna mogła obrócić w popiół i zgliszcza cały świat, a nie
tylko naszych wrogów. Ponieważ “uge” czyli ujemnego generatora entropii - nie da się
zbudować, zdawało się nam, iż mamy w ręku broń ostateczną. I tak by było, gdyby nie to, że
któryś z ładunków jądrowych nie wybuchł na czas, a przeciwnikowi udało się nie znanym
nam sposobem wyłączyć generator. Poznali jego budowę i po pewnym czasie skonstruowali
własny - większy i bardziej doskonały - który wytworzył ponad ich terytorium dodatnie
entropijne pole ochronne grubości pół kilometra. Wydawało się, że w tym momencie (4.40
p.m.) jesteśmy zgubieni. “Depo” sprawiło, że przeciwnik stał się nieosiągalny dla żadnej
znanej nam broni, my zaś byliśmy bezbronni jak nowo narodzona mysz.
- Czemu mysz? - zapytałem z niepokojem.
- Nie przerywaj, teraz będzie najważniejsze. Uratowało nas to, że wróg był
przekonany, iż my sami takim polem już dawno dysponujemy, i zamiast nas zgnieść,
przyczaił się szczęśliwy, że ocalił własną czerwoną skórę. I wtedy stał się naprawdę cud.
Golbray umilkł na chwilę, a gdy odezwał się znowu, jego głos brzmiał uroczyście i z
wielką powagą.
- Uczony nazwiskiem James Morton... Powstań! - ryknął nagle i zastygł w postawie
zasadniczej.
Zerwałem się i ja, i stojąc wyprężony jak linia pola sił, oddałem honory patrząc w
puste oczy admirała. Ręka mi już mdlała i z utęsknieniem czekałem na komendę kończącą tę
farsę, gdy nagle spostrzegłem, że z Golbrayem dzieje się coś dziwnego. Podbródek latał mu
na wszystkie strony, usta drżały i wydawały jakieś dziwne (4.50.p.m.) dźwięki. Już chciałem
przypisać ten stan przestrachowi czy nadmiernemu wzruszeniu starego durnia, gdy nagle
zrozumiałem, że admirał odśpiewuje murrmurando hymn państwowy! Ogromne zdumienie
dopiero po dobrej chwili pozwoliło mi spostrzec, że Golbray wpatruje się we mnie ze złością i
oczekiwaniem. Wiedziałem, co mam robić. Zamknąłem oczy, żeby się nie roześmiać, i
przyłączyłem swój głos do jego. Mruczeliśmy tak przez chwilę, jak dwa rezonujące
generatory, aż wreszcie ten kretyn umilkł.
- Spocznij! - szczeknął z wprawą kaprala i usiadł. Ja też. Miałem już szczerze dosyć
jego towarzystwa.
- ... wynalazł generator pola zwanego polem nierzeczywistości. To było nasze
ocalenie. Aby było zupełne, to znaczy abyśmy nie zdegenerowali się pod ochronnym
parasolem, wyrzucono poza jego planowany obręb wszystkich mutantów i skażonych - czyli
morloków. Potem włączono generator i wybito tych napromieniowanych, którzy ukryli się,
licząc na przeżycie. Akcja “We are clean” zakończyła się pełnym sukcesem - od ponad
pięćdziesięciu lat nie zdarzył się ani jeden przypadek morloctwa. Od tej chwili żyjemy więc
spokojnie i bezpiecznie, a jedynym niekorzystnym i jątrzącym skutkiem istnienia “opnr” po
naszej stronie i “depo” po ich jest to, że nie mamy najmniejszej informacji na temat tego, co
oni knują. Oni o nas na szczęście też nic nie wiedzą.
- Są jednak inne kłopoty - przypomniałem.
- Tak - przyznał Golbray niechętnie - przede wszystkim mutanci. Błędem było
wyrzucenie ich poza obręb pola i pozostawienie przy życiu. Nasz wysoki humanitaryzm w
tym wypadku obrócił się przeciwko nam samym. Należało wybić do nogi całe to tałatajstwo,
bo teraz, nie pamiętni na dobroć jakiej zaznali, buntują się i usiłują dobrać nam się do skóry.
Nie przypomniałem mu, że to tałatajstwo to byli przede wszystkim ci “żołnierze
odznaczający się bezprzykładnym męstwem” i naukowcy pracujący dla wojska.
- Oczywiście, że im się to nie może udać, dopóki pole istnieje, ale oni liczą ciągle na
cud, na destabilizację. Dlatego sprawa Idaho tak bardzo nas poruszyła. W ostatnich latach
zauważyliśmy, że morlocy dysponują znacznymi środkami technicznymi. Jest wysoce
prawdopodobne, że otrzymali je od naszych wrogów, w jaki jednak sposób - tego nie wiemy.
Możliwe też, że wyprodukowali je sami. Niestety, wśród wielu wybitnych ludzi zdarzały się
wypadki morloctwa i tych izolowaliśmy na równi z innymi. To się teraz mści okrutnie. Moim
zdaniem należało ich wyeliminować zupełnie albo stworzyć im obóz, w którym pracowaliby
na nasze potrzeby. Oprócz tego istnieje bez liku grup terrorystycznych, mistycznych,
transcendentalnych, gangów (5.00 p.m.) młodzieżowych i innych, które rozmaitymi
sposobami, od modlitwy do dział grawitacyjnych, usiłują rozsadzić nasz świat od wewnątrz.
Dla porządku mogę wymienić ci kilka ostatnio zlikwidowanych.
Admirał zajrzał w jakieś papiery, chyba do skorowidzu, i odczytał w porządku
alfabetycznym:
- Absolutyści dnia destabilizacji, anarchiści nierzeczywiści, hipisi, brentoniści bierni,
brentoniści czynni, boreaszowcy, cywile z Nashwille, czarnoksiężnicy pola ostatecznego,
dostojewszczycy umiarkowani, ekumeniści fraterniści... Sam widzisz, ile tego jest. A to
zaledwie plon z ostatnich tygodni!
- Ci brentoniści... - zapytałem. - Czy mają coś wspólnego z Brentonem, który napisał
“Rose Report”?
- A jakże, a jakże! - zaperzył się Golbray. - To jego wyznawcy! Bierni są stosunkowo
niegroźni, uważają, że wszystko, co nas otacza, to złuda, więc nie warto z nią walczyć, a
jeżeli - to również środkami nierzeczywistymi. Czynni natomiast przeciwnie: mieli
skonstruowany niewielki ładunek jądrowy i szukali centralnego generatora, by go wysadzić w
powietrze. Ostatnio (sam nie wiem, jak to możliwe, że ta zaraza się tak szybko
rozprzestrzenia!) powstał jeszcze jeden odłam, brentoniści różowi. Co oni planują, jeszcze nie
wiem, bo nie są rozpracowani.
Zainteresowało mnie to.
- Gdzie ich można znaleźć? Tych różowych.
- Ostatnio byli właśnie w Idaho, ale słyszałem, że przenieśli się za swym guru do
Houston. Przynajmniej część z nich. Moi agenci mają ich na oku, ale na razie nie
interweniujemy.
- To wszystko? - zapytałem z nadzieją, że uwolnię się wreszcie od jego towarzystwa.
- Prawie. Jest jeszcze tylko jedna rzecz. Nie możemy wykluczyć także ICH, czyli
ingerencji czynnika pozaziemskiego!
- Pan żartuje, admirale!
- Nie. Odkąd zamknęliśmy się pod kloszem pola, wiemy o wiele mniej na temat tego,
co dzieje się w kosmosie. Ze względu na to, że nie możemy odbywać wypraw kosmicznych,
nawet astronomia straciła znaczenie i prawie nikt się nią nie zajmuje. Nikt nie patrzy w niebo
ani po to, by wypatrywać gwiazd, ani obcych pocisków. Poczucie całkowitego
bezpieczeństwa z tej strony zabiło ciekawość. Oczywiście nie twierdzę, że to obcy maczali
swe zielone paluchy w generatorze w Twin Falls, ale nie można wykluczyć i tej
ewentualności.
- Jeżeli coś potrafiło zdestabilizować pole w Idaho, to czemu nie zrobiło tego z polem
centralnym?
Golbray wzruszył ramionami. Zauważyłem, że był zmęczony i zdecydowanie mniej
agresywny.
- Nie wiem. Być może była to tylko demonstracja siły, by nas najpierw trochę
potorturować psychicznie albo zmusić do ustępstw - jeżeli spowodowała to jakaś grupa
wewnętrzna. Jeżeli to ktoś z zewnątrz, to być może wchodzą tu w grę czynniki techniczne. Po
prostu łatwiej zdestabilizować pole małe i o małej mocy niż całe “opnr”. A efekt prawie ten
sam. Dodatkowo ci, którzy to spowodowali, mają niezła zabawę, patrząc jak się szamoczemy
i robimy w portki ze strachu!
Ostatnie słowa admirał wykrzyczał mi prosto w twarz, stojąc wychylony za swym
biurkiem. Zrozumiałem, że bariera lęku w jego wypadku została już dawno przekroczona.
Prawdopodobnie (5.10 p.m.) stało się to dokładnie trzy tygodnie temu. On już “skruszał”. A
także Prezydent i jego ciota - Jablonsky. Ciekaw byłem, jak zachowuje się ten Brenton. Dla
nich był on równie groźny jak sam DD, bo miał odwagę powiedzieć to, czego oni bali się
nawet pomyśleć.
Golbray opadł ciężko na swój fotel.
- To wszystko - powiedział cicho. - Możesz już iść, tygrysie! Skierowałem się do
drzwi.
- Czekaj, daj mi jeszcze swoją przysięgę.
Podałem mu papier, a on podpisał się na nim. Widzę, że moje ślubowanie staje się
obiegówką, ale nic nie mówię. Biorę dokument, salutuję, robię przepisowy w tył zwrot i walę
prosto do windy. Obok drzwi nie ma przycisku i nie wiem, jak przywołać kabinę, ale oto płyta
przede mną rozsuwa się sama i widzę siebie w lustrze i cztery znajome postacie. Mam ochotę
wejść tyłem do środka, ale rezygnuję w ostatniej chwili. Wciskam się pomiędzy
mundurowych i kabina rusza. Tym razem w czasie drogi nic się nie dzieje. Tak dokładnie nic,
że wysiadając szczypię jednak najbliższego w udo - i dostaję błyskawicznie taką bombę, że
wypadam na środek holu. Łapię z trudem równowagę i trzymam się za nos.
- Nie wolno szczypać, młodzieńcze, nie wolno!
Oglądam się za tym głosem i widzę portiera, który mnie przeszukiwał na samym
początku. Drepcze w moją stronę z paczką cleanexu i miłym uśmiechem. Odruchowo
przeszukuje mnie jeszcze raz, a potem mityguje się i przeprasza.
- To druga natura - tłumaczy się. - Tyle lat na służbie, że jak widzę kogoś, to się nie
mogę oprzeć, żeby nie pomacać. A za to pięćdziesiątak! - Wciska mi do ręki chusteczki i
odchodzi.
Widzę z pewnej odległości, że sprawdza półdolarówkę na zębie. Rozdarłem celofan
opakowania i wytarłem twarz z krwi. Nos delikatnie, bo (5.20 p.m.) boli jak jasna cholera.
Zrobiłem w myślach szybki bilans: dwa razy dostałem w mordę, oddałem raz. Saldo ujemne!
Tak dalej być nie może, zwłaszcza że mam przecież enpe. Idę do wyjścia, przechodzę obok
strażnika, Murzyna, i zbiegam szybko ze schodów. To istny zikkurat! Wreszcie jestem w
Central Parku i siadam na pierwszej z brzegu ławce. Krwawię jeszcze trochę, więc opieram
się wygodnie i zadzieram głowę. Muszę ochłonąć i doprowadzić się do porządku. Patrzę na
niebo i rozmyślam o tym wszystkim, co mnie dzisiaj spotkało. Od wizyty u Prezydenta
minęły zaledwie trzy godziny. W tym czasie sporo się wydarzyło, chociaż niewiele się
dowiedziałem, jeśli chodzi o to, co stało się w Twin Falls. Więcej na ten temat mogłem
prawdopodobnie znaleźć w ofiarowanej mi przez Jablonsky’ego teczce i w raporcie Brentona.
Także on sam, gdy tylko do niego dotrę, powinien mi wyjaśnić kilka spraw. Tak sobie
myślałem o tym i owym, aż wydedukowałem, że jednak najbliżej mi w tej chwili do papierów
zamkniętych w kompisowym sejfie Rosalyn. Wstałem z ławki, rzuciłem w krzaki
niepotrzebne już chusteczki i ruszyłem z powrotem do Pałacu Prezydenta. Idę sobie
niespiesznie, ręce w kieszeniach, a wzrok skierowany przed siebie. Gwiżdżę coś fałszywie
pod rozbitym i spuchniętym nosem i czuję się dość dobrze. Nagle w ciemniejących z każdą
chwilą zaroślach po lewej stronie ścieżki jakiś groźny olbrzym robi stłumione “umpff!”, a ja
rzucam się gwałtownie przed siebie. Wszystkie przedmioty wokół rozdwajają się na moich
oczach i widzę tuż obok jakiegoś przerażonego idiotę z rozdziawioną i spuchniętą gębą, jak
skacze przez krzaki niczym wściekły kangur.
To Harry Lenox! - rozpoznaję wylęknionego torbacza - czyli ja!
W następnej chwili jakaś gałąź podcina mnie w skoku i w ten sposób ratuje przed
dostaniem się na linię strzału. Padam na zeschłe liście i już nie widzę, jak mój sobowtór
skacze na mnie i wnika w moje ciało.
Po krótkim pierwszym pierdnięciu olbrzym wyrzuca z siebie jakąś matowo i
metalicznie połyskującą kulę - i wszystko ucicha. Po chwili dobiega mnie gwałtowny łoskot i
teraz to już naprawdę koniec. Na wszelki wypadek jednak nie wstaję od razu. Badam wolą
całe otoczenie, ale ludzi wokół siebie nie wyczuwam. Tylko lekkie mrowienie w mózgu daje
znać, że jakieś niższe formy życia grasują w trawach. Pewnie jakieś żuczki, mrówki,
biedronki czy polne myszy.
- Do diabła z myszami! - mruczę wściekły i wstaję.
Otrzepuję się z ziemi i zeschłych traw, z włosów wygarniam świerkowe igły i idę
głębiej w zarośla, tam gdzie spodziewam się znaleźć zastawiony na mnie miotacz
grawitacyjny. Jakoż i jest! Po kilku krokach natykam się na czarny, pałubiasty aparat z
krótkim ryjem wycelowanym skośnie w stronę ścieżki. Obchodzę drania ostrożnie, ale po
chwili przekonuję się, że to zbyteczne. Miotacz naładowany był na jeden strzał, za to tej
mocy, że domorosły terrorysta, co go tu ukrył w krzakach, musiał go chyba ładować przez
miesiąc, jeżeli nie chciał na siebie zwrócić uwagi zbyt wielkim zużywaniem prądu. Gdyby
ładował go w krótszym czasie, ludzie admirała Golbraya znaleźliby go, zanim energii
grawitacyjnej starczyłoby mu na zgniecenie własnych wszy. Oglądam dokładnie nastawy
celownicze i regulacyjne - i coś mi zaczyna nie pasować. Wychodzę z powrotem na ścieżkę i
mierzę krokami odległość. Od chwili, w której usłyszałem “umpff”, do momentu rozdwojenia
się wszystkiego, czyli emisji ładunku grawitacyjnego, przebiegłem dokładnie dwanaście
jardów. Pomimo tak znacznej prędkości i pomimo tego, że biegłem w stronę linii ognia
miotacza, a nie od niego - nie zdążyłem na czas, by zostać lokalną anomalią grawitacyjną.
Wniosek stąd jeden: miotacz nie był przygotowany dla mnie. Gdy wreszcie wyszedłem z
krzaków i spojrzałem przed siebie, zrozumiałem, że ja swoją osobą dodatkowo zakłóciłem
jego działanie w chwili strzału.
Broń wycelowana była dokładnie w okno gabinetu Prezydenta, a moje niewczesne
pojawienie się w zasięgu automatów celowniczych skierowało wiązkę prowadzącą i sam
ładunek w lewe skrzydło gmachu. Właśnie stamtąd, od strony Pałacu, zbliżały się do mnie
tyralierą czarne sylwetki. Było ich za dużo i wyglądały zbyt groźnie, bym próbował z nimi
jakichś sztuczek. Ich determinacja była rzeczywiście wielka, skoro o tej porze, nie umiejąc
przeciwnika wykryć inaczej jak wzrokiem, odważyli się wejść do parku.
- Aaa... Lenox! rozpromienił się na mój widok zasapany Wisotzky. - Wiedziałem, że
kiedyś cię dostanę! No i proszę! Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy.
- Obawiam się, kapitanie, że jeszcze trochę będzie pan musiał poczekać. Mam enpe i
nie radzę panu mnie ruszać!
- Trzymaj ręce na karku! - polecił, gdy chciałem je już opuścić. - Muszę się
dowiedzieć, co tu knułeś.
- To chyba jasne - zakpiłem - skoro połowa Pałacu leży w gruzach! Chciałem obalić
rząd i przejąć władzę. Ogłosiłbym się admiralissimusem, a ciebie mianowałbym moim
pucybutem, Wisotzky. Jak widzisz, plan przewrotu mam opracowany w najdrobniejszych
szczegółach!
- Zamknij gębę! Bernstain - zawołał na jednego ze swoich ludzi - zostać tutaj, a ja
pójdę z tym tygrysem obejrzeć miotacz.
Obejrzeliśmy. Kapitan kiwał nad nim głową i musiał być bardzo zmartwiony, bo bez
sprzeciwów słuchał moich pouczeń i wyjaśnień.
- Nic do niego nie mamy - powiedział wreszcie z żalem. - To sprawa dla Golbraya, a
nie dla kompanii ochrony.
Wróciliśmy na ścieżkę.
- Nikomu nic się na szczęście nie stało - odpowiedział w końcu na moje wcześniejsze
pytanie - tylko kupa strachu i cegieł została do uprzątnięcia.
- Z tym pierwszym będzie więcej roboty. Popatrzył na mnie uważnie.
- Udajesz odważniaka, ale tobie to łatwo, bo masz stymulatory. A jak ja się boję (6.20
p.m.), to czuję smród własnego lęku.
Zawołał swoich ludzi i ruszyliśmy w stronę Pałacu. Kapitan poszedł złożyć meldunek,
a ja od razu na górę do sali kompisów.
Po drodze coś mnie tknęło i postanowiłem wstąpić do Jablonsky’ego. Wydawało mi
się, że w czasie naszej dzisiejszej rozmowy powiedział coś, co mnie powinno było
zastanowić, a co dotyczyło bazy w Twin Falls. Nie mogłem sobie tego za nic przypomnieć i
miałem nadzieję, że on mi pomoże. Bez pukania wszedłem do jego pokoju. Siedząc w fotelu,
schylony, szukał czegoś na samym dole biurka.
- Cześć, Jablonsky! - powiedziałem. - Mam sprawę.
Ale to nie był on. Gdy się podniósł, dostrzegłem twarz posępną jak u bezrobotnego
grabarza i strój wskazujący na przynależność do wywiadu. Coś takiego mają w sobie ludzie
Golbraya, że ich zawsze poznam.
Czego on tu szuka? - pomyślałem, a głośno zapytałem:
- Nie ma go?
Ostentacyjnie rozejrzałem się po pomieszczeniu, jakby mógł się gdzieś ukryć za
krzesłem czy popielniczką.
- Nie. Dokądś wyszedł, ale pozwolił mi poszukać spisu jego współpracowników. Ta
lista jest mi potrzebna - obcy uznał za stosowne usprawiedliwić się przede mną.
- Ta lista nie istnieje - powiedziałem z naciskiem. - Możesz jej nie szukać.
Przez chwilę myślałem, że spróbuje zabrać się do mnie, ale spojrzał tylko na moją
bransoletkę i oklapł w sobie. - Wpadnę innym razem - bąknął.
Wyszedł szybciutko, a ja siadłem w fotelu Jablonsky’ego.
Gdzież ten pedryl powędrował? - medytowałem.
Postanowiłem na niego czekać, ale nagle skoczyłem na równe nogi. Przecież to jasne!
Jeżeli w pokoju Szefa do spraw Bezpieczeństwa Narodowego grzebie ostentacyjnie ubek z
taką gębą, że na kilometr czuć hieną, to znaczy, że Szef jest już w odstawce! Spalił się i jego
wrogowie chcą mu się dobrać do skóry. To dziwne. Nie wyobrażałem sobie, żeby Prezydent
mógł go zdjąć ze stanowiska, łączyły ich przecież trwałe więzy dość szczególnego rodzaju.
Aż tu nagle krach! Chyba że Stary znalazł sobie kogoś innego... to się w końcu zdarza. Wziął
rozwód z Jablonskym i zrobił rozdział od łoża i polityki!
Wyskoczyłem na korytarz, ale hiena już znikła. Nie było sensu czekać na
Jablonsky’ego. Poszedłem do sali kompisów, pustej o tej porze, otworzyłem sejf i wyjąłem
swoje papiery. Na oko niby w porządku, ale niczego nie byłem już pewny i na wypadek,
gdyby miały mi jednak zginąć, postanowiłem pójść do siebie, by przynajmniej je przeczytać.
Do Prezydenta nie starałem się dostać, bo nie sądziłem, by usunięcie mojego przełożonego
cokolwiek zmieniało. Gdyby tak było, sam by mnie wezwał, by mi o tym powiedzieć.
Mieszkam (7.00. p.m.) w Bronx, spory kawałek od Pałacu, ale w dalszym ciągu nie
brałem żadnego z samochodów. Wychodząc złożyłem u oficera dyżurnego zamówienie na
awionetkę na jutro do Houston, na 9.00 a.m.
Ruszyłem do domu. Pieszych już o tej porze nie było, tylko gdzieś o jedną przecznicę
dalej wyczuwałem niewidoczną dla mnie grupę ludzi. Emocje od nich płynące nie były
negatywne, więc nie warto było zaprzątać sobie nimi głowy - to raczej oni byli przestraszeni;
niewątpliwie kilku z tych snobów, którzy się jutro będą chwalić znajomym, do której to też
oni wytrzymali na ulicy. Uzbrojeni są pewnie jak dawny czołg, a boją się jak stado myszy.
Skarciłem się w myśli za to porównanie. Od czasu rozmowy z Jablonskym te gryzonie
ciągle cisnęły mi się na myśl i język. Co dziwniejsze - innym także.
- Koty, psy, tygrysy! - zacząłem sobie bezmyślnie nucić pod nosem, przedzielając
refrenem złożonym z samych NP - ... enpe..., enpe..., enpe...
Wreszcie dotarłem do swojego mieszkania i przerwałem głupią wyliczankę.
Sprawdziłem całe mieszkanie i gdy okazało się w porządku, zamknąłem za sobą drzwi
według drugiego stopnia. Trzeci stopień blokady obowiązywał dopiero w wypadku
bezpośredniego, przewidywanego zagrożenia. Włączyłem hi-vi i przez chwilę patrzyłem w
pustą przestrzeń odbiornika. Przeleciało kilka kolorowych pasemek, a potem ukazał się
zdemolowany gmach Pałacu Prezydenckiego.
- ... ofiar w ludziach nie było - kończył spiker - kompania ochrony odkryła w
zaroślach Parku Centralnego prymitywny miotacz grawitacyjny, za pomocą którego nieznani
sprawcy usiłowali dokonać zamachu na Prezydenta. Śmiercionośna broń była wycelowana w
gabinet Jeremy’ego Stevensona, jednak dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności strzał
okazał się chybiony.
Na czym polegał ów szczęśliwy zbieg okoliczności, spiker nie wspomniał.
- Straty materialne szacuje się w przybliżeniu na piętnaście milionów nowych
dolarów, a usuwanie szkód potrwa około trzech tygodni. Admirał Golbray, Szef Wywiadu,
któremu powierzono wykrycie sprawców zbrodniczego zamachu, oświadczył, że podejrzewa
jedną z nowo powstałych grup terrorystycznych o nazwie Utopijna Armia do Zwalczania
Nierzeczywistości. Na tropie członków tego ugrupowania jest on już od dłuższego czasu.
Mamy nadzieję - zakończył nieskładnym komentarzem, mającym reprezentować “op”, czyli
opinię publiczną - że dla UAdZNr czas ten już się kończy. W zawodach sportowych...
Wyłączyłem fonię.
Nabierałem coraz głębszego przekonania, że w sprawę zamachu na Prezydenta
zamieszany był Jablonsky. Wyglądało to wielce prawdopodobnie, zwłaszcza w świetle
ostatnich wydarzeń w jego biurze. Co prawda, nie sądziłem, że osobiście przytargał
półtonowy miotacz w krzaki Central Parku, ale czułem, że to jemu zepsułem robotę. Zupełnie
pewny natomiast byłem innej zgoła rzeczy, tej mianowicie, że członkowie Utopijnej Armii do
czegoś tam mogą spać spokojnie. Golbray na pewno nie ich szukał, jeżeli nawet jakieś
UAdZNr istniało.
Postanowiłem wreszcie zająć się sobą. Więc najpierw prysznic, potem wykonałem
kilkanaście ćwiczeń relaksujących, odbyłem krótką walkę w polu symulującym i wygrałem ją
na punkty. Potem drugi tusz, ćwiczenia koncentrujące i lekka przekąska. Byłem gotów.
Zasiadłem w szlafroku z moją teczką na kolanach i otworzyłem ją. Najpierw chciałem czytać
jak leci, ale szybko mi się to znudziło. Początek tekstu zawierał dane techniczne bazy, jej
położenie, opis, wykaz grup naukowych, jakie w niej pracowały, i tematy doświadczeń, które
uznano za jawne. Jedynym ciekawszym faktem, choć nie bulwersującym, było to, że w Twin
Falls pracował kiedyś - baczność! - James Morton - spocznij! - i przebywał tam do chwili
wynalezienia pola nierzeczywistości. Od tego czasu przewinęło się tam tyle ekip, że ich spis
przypominał książkę telefoniczną. Brnąłem dalej, coraz mniej z tego wszystkiego rozumiejąc