Mirosław P. Jabłoński Trzy dni tygrysa Zapis mnemotaśmy czasowej Harry’ego Lenoxa od 2.15 p.m. 13 września do... O 2.15 p.m. wezwał mnie Prezydent. - Harry - powiedział, gdy tylko wszedłem - jest dla ciebie robota. - Który stopień? - zapytałem na pozór beznamiętnie, ale w duchu liczyłem wiadomo na co. Nie zawiodłem się. - Najwyższy - odparł Prezydent, który był tym w równej mierze przerażony, co ja ucieszony. Dopiero teraz, jakby kontrast naszych nastrojów zwrócił mi na to uwagę, dostrzegłem, że Stary ma ziemistą cerę i wielkie wory pod oczami. Widać było wyraźnie, że troska o los państwa spędza mu sen z powiek. Tak głosiły oficjalne komunikaty. - Otrzymasz - ciągnął (2.20 p.m.) - Najwyższe Prerogatywy. Zanim się spostrzegłem, jego goryl, który wziął się nie wiadomo skąd, zatrzasnął mi na przegubie metalową bransoletę ze złowróżbnie czarną plakietką. Na plakietce pyszniły się złote litery NP, a oprócz nich - niczym znaki Braille’a - zakodowane drobnymi punkcikami moje dane: imię, nazwisko i tak dalej. Stałem się pierwszym człowiekiem w państwie! - Wiesz już, co to znaczy - mówił zmęczonym głosem Prezydent - i rozumiesz, że zagrożona została Racja Stanu! W jaki sposób, o tym dowiesz się od Jablonsky’ego. On wprowadzi cię w szczegóły. Od tej chwili wszystkie drzwi w moim kraju będą się dla ciebie otwierać na każde żądanie. - Za wyjątkiem tych, które już są otwarte - pozwoliłem sobie zażartować - z nimi największy kłopot! Stary zamrugał nieporadnie oczami, jakby nie mógł zrozumieć, co do niego mówię. Pojąłem, że tym razem chybiłem, a także - że sprawa jest poważna. Najpoważniejsza, z jaką miałem do tej pory do czynienia. - Złóż przysięgę! Wyrecytowałem słowa ślubowania, nie mogąc odmówić sobie spoglądania co i rusz na czarną bransoletkę. Ten kawałek niezniszczalnego metalu był Władzą! I ja tę władzę miałem w ręku. Ściślej - na ręku, ale to tylko dla wygody, żeby nie zgubić, nie uronić bezcennego daru i dowodu zaufania. Czułem jak z każdym słowem wypełniało mnie poczucie siły, bezgranicznego oddania i woli zwycięstwa. - Well - powiedział Prezydent, gdy skończyłem, i z aparatu stojącego na biurku wyjął trzy egzemplarze mojej przysięgi. Podstemplował je, podpisał, potem podał mnie. Podpisałem również i z zapartym oddechem patrzyłem co też będzie dalej. Prezydent przeczytał jeszcze raz każdy papierek, przysuwając kolejno kartki do krótkowzrocznych oczu, widać zapomniał biedak okularów, chuchnął na każdą, jakby chciał je osuszyć i jedną podał mnie, a pozostałe wysłał pocztą pneumatyczną do sejfu. Wyobrażałem sobie, jak dokument, niesiony falą stęchłego powietrza, przelatuje przez kolejne kondygnacje gmachu, by dotrzeć do jego serca: wtopionego w skały trzeciorzędowej płyty wulkanicznej Sejfu Państwa! Przysięga spada na biurko zamkniętego tam na całe życie archiwariusza O’Patrica, a on patrzy na nią przez chwilę, nawet jej nie dotykając. Kręci głową, żeby wycelować dobrze swoimi wieloogniskowymi okularami, aż trafiwszy na właściwy kawałek soczewki czyta i rozumie, że tam na górze, gdzie żyją dodatki do jego papierów, teczek i segregatorów, coś się znów dzieje i że teczka z napisem “Harry Lenox” rusza na wojnę. O’Patric wstaje, idzie przed siebie pomiędzy ścianami papieru i tektury i sylabizując pod nosem szuka: el... el... ela, la... le... lei... lek... lem... lep..., nie, do diabła, trzeba wrócić ze trzy metry, len... leno... Lenox. Lenox Abraham, Lenox Benjamin, Lenox Harry, jest! Bierze teczkę, z głośnym plaśnięciem otrzepuje ją o wysunięte kolano, aż kurz wzbija się wielkim obłokiem, powodując atak kichania u archiwariusza. O’Patric kicha powoli i statecznie, nie śpieszy się ani nie usiłuje różnymi zabiegami przerwać napadu - to przecież jego jedyna gimnastyka. Wreszcie cichnie i pociągając z lubością nosem wlecze się na swoje miejsce. Czyta jeszcze raz nadesłane dokumenty, potwierdza ich wpłynięcie, wpina do teczki Harry’ego Lenoxa i odstawia ją na półkę oznaczoną wielką literą “S” - służba. Koniec. Wyszedłem (2.30 p.m.) od Prezydenta i ruszyłem przed siebie. Dobrze znany mi korytarz wyglądał dziś zupełnie inaczej, zdawało się, że błyszczał, lśnił, układał się służalczo pod moje stopy! Z pokoi i gabinetów wyglądają zaciekawione i rozognione twarze. Szept się niesie przede mną i za mną: na wojnę!... enpe dostał... jest źle... da sobie radę... gówno da... enpe... enpe... enpe... enpe... Udaję, że nie słyszę, ale patrzę czujnie wokół, już spięty, już wyczulony, od tej chwili każdy może być wrogiem, ruchy mam kocie, oczy zmrużone, uszy jak radary. Jednocześnie patrzę na panienki, teraz każda może być moja, nawet ta nowa dupcia, ta Rosalyn, co zadziera nosa i spódnicę przed każdym, tylko nie przede mną! - Ją! - pomyślałem - ją będę miał dzisiaj. To będzie mój pierwszy bohaterski czyn na służbie! Enpe... enpe... enpe... enpe... enpe... - Enpe! - mówię stając przed Jablonskym. Nie robi to na nim wrażenia. On sam miał NP chyba z dziesięć razy. Teraz jest za stary i Prezydent mianował go Szefem do Spraw Bezpieczeństwa Narodowego. - Siadaj - mówi ponuro Jablonsky i dzwoniąc łyżeczką miesza w szklance ohydnie przejrzystą herbatę. - Jak przestaniesz być agentem, też będziesz taką pijał. Uśmiecham się pobłażliwie. Widzę, że zdziadział jeszcze bardziej od wczoraj, jeżeli to w ogóle jest możliwe. Resztki siwych włosów ma nastroszone, a na twarzy wyraz łagodnego obłędu, jakby nie mnie widział, lecz Naczelnego Morloka (2.40 p.m.) - Enpe - powtarzam. - Gadaj, o co chodzi! Miny macie takie jak na własnym pogrzebie. Ty i Stary. - Ja i Stary... - powtarza i milknie. Nie popędzam go, wiem, że musi zebrać się w sobie, choćby nie wiem co. Rozglądam się wokół, udając, że nie jestem ciekawy ani że mi się nie śpieszy. Zresztą nie wiem, czy mi się śpieszy, nikt nic nie powiedział. Racja Stanu może poczekać jeszcze kilka minut. Wyciągam nogi przed siebie i zakładam ręce na brzuch. Zapadam się w sobie, patrząc na Jablonsky’ego. Tetryk! Nagle widzę, jak na zwolnionym filmie, że wstaje i usiłuje grzmotnąć mnie w szczękę! Chcę się zasłonić, ale poruszam się jak kopulująca mucha pod wiatr i drań trafia mnie tak, że mi głowa skacze jak piłka bokserska. Ląduję na dupie pod drzwiami, z rozbitą wargą i głupim wyrazem twarzy. - Zwariowałeś! - wrzeszczę. - Przecież mam enpe! Jak cię zaraz... Tamten siada za biurkiem. - To zachowuj się (2.50 p.m.) jak na agenta przystało - mówi spokojnie - i nie rozwalaj się jak basza turecki w seraju. Masz być czujny! Wstaję powoli, mrucząc ze złości pod nosem. Jestem tym bardziej wściekły, że ten bydlak ma rację. Ja go jeszcze urządzę! - Nie płacą ci za walenie mnie po gębie - mówię masując szczękę i siadając z powrotem na krześle, które zapobiegliwie odsunąłem o dwa kroki dalej od biurka. - Nie płacą - zgadza się ze mną - zrobiłem to dla własnej przyjemności. Czekaj! - myślę sobie. - Jeszcze mnie popamiętasz! Harry Lenox nie pozwoli sobą pomiatać takiemu stetryczałemu eks-superagentowi tylko dlatego, że ten sypia z Prezydentem! Ale nie mówię nic, tylko jeszcze troszkę odsuwam krzesło od tego sadysty. Jeszcze nie czas na rewanż. - Siadaj bliżej! - warczy Jablonsky. A ja nic. Wchodzę w rolę agenta. Na początek spoglądam na swoją czarną bransoletkę, by nią napaść oczy i wprowadzić się w odpowiedni stan ducha. Powoli czuję, jak przybywa mi optymizmu i pewności siebie. Wraz z tym pojawia się coraz większa złość, bo rozumiem coraz wyraźniej, że to ja powinienem był skopać tego pedryla, a nie pozwalać by mi skakał po głowie. Przecież mam enpe i mogę wszystko! Muszę przestać zachowywać się (3.00 p. m.), jakbym od niego zależał. Tak było 45 minut temu, gdy był moim przełożonym. Trzeba przestać być “myszą”! “Mysz” to termin umowny, jeszcze z czasów szkolenia. Określaliśmy tym mianem agentów, którzy mimo otrzymania odpowiednich prerogatyw, nie byli w stanie wyjść poza ramy dotychczasowych układów i czy to dosłownie, czy w przenośni - skopać byłych zwierzchników. Instruktorzy opowiadali nam wtedy bajkę - chińską, indyjską czy afgańską - o myszy, która bała się strasznie kota i poprosiła czarodzieja, by ją również zamienił w kotkę. Po przemianie wyszła dumnym krokiem na podwórze, ale tam zobaczyła psa, czmychnęła więc czym prędzej do swego dobroczyńcy. - Uczyń mnie psem! - zapiszczała. - Nie będę się wtedy bała ani psa, ani kota. Czarodziej spełnił jej życzenie i mysz wyszła na świat, ale tam przeraził ją człowiek. - Och, uczyń mnie tygrysem - prosiła tuląc się do kolan władcy tajemnych zaklęć - a wtedy nie będę się bała nikogo! Po raz kolejny spełniona została jej prośba, a gdy jako wielki tygrys wyszła na podwórze, prężąc ogon i mrużąc ślepia, zobaczyła swego prześladowcę kota i ze strachu zapominając, że jest tygrysem, uciekła z piskiem. Czarodziej odmienił jej postać i pozostała już na zawsze myszą. Morał? Nieważna postać, lecz siła ducha. Taką wykładnię podawali nam instruktorzy i to przypomniałem sobie teraz, przysuwając się z powrotem do biurka. - Mysz - prychnął pogardliwie Jablonsky, wyciągając w moją stronę pękającą od natłoku papierów teczkę. Cofnął rękę i chwilę utrzymywał teczkę w powietrzu siłą woli, a potem pozwolił jej opaść z mlaśnięciem na blat biurka. Przysunąłem do siebie papierzyska tym samym sposobem. - Chyba nie chcesz, żebym to teraz czytał? Wzruszył ramionami. - W ogóle możesz nie czytać. Miałem ci to dać i dałem. Co dalej, to mnie nie interesuje. To twoja działka. Ja mam cię wprowadzić w sprawę. - Wprowadzaj - zezwoliłem. - Trzy tygodnie temu uległa zniszczeniu nasza baza w okolicach Twin Falls, Idaho. Wiesz, gdzie to jest? Zignorowałem złośliwość. Tamten mówił po chwili dalej. - Była mała, ale bardzo ważna... - Skoro ważna, to czemu tak daleko? - Nie przerywaj! Wiesz, że cię nie lubię i możesz znowu oberwać. Dlatego daleko, że majstrowali tam coś śmierdzącego czy wybuchającego. Nie wiem; jak sobie poczytasz, to się dowiesz. Zresztą problem jest w czym innym. Bazę można odżałować, gorzej, że kopuła zniknęła. - Pole? - zapytałem z niedowierzaniem. - Tak, pole, pole - przedrzeźniał mnie wykrzywiając twarz w złośliwym grymasie. - Możesz to sobie wyobrazić? - Mogę (3.20 p.m.). Skoro, jak mówiłeś, dłubali tam przy jakiejś broni, to mogli spowodować katastrofę, która uszkodziła generator i... - Mogli, ale nie uszkodzili. Wszystko wskazuje na to, że przyczyna przyszła z zewnątrz. - Jaka przyczyna? - De... - Destabilizacja?! - wrzasnąłem zrywając się na równe nogi. - To przecież nie jest możliwe? Co? - Bo ja wiem? - obruszył się Jablonsky. - Wszyscy do tej pory twierdzili, że nie, i żyliśmy sobie jak u Pana Boga za piecem. Aż dobry Bóg zburzył piec i teraz nie możemy być niczego pewni. Nasi dzielni uczeni jakby nabrali wody w usta. Poza jednym. Będziesz się musiał z nim zobaczyć. Nazywa się Brenton i miał na ten temat najwięcej do powiedzenia. Za to został zesłany do Houston, czy na jakieś bagna w jego okolicy. Jest specem od pól i on spłodził ten Rose Report. Jablonsky wyjął z powierzonej mi teczki kilka arkuszy różowego papieru dużego formatu, ujął je w dwa palce z wyraźną odrazą i podał mi. - Nie lubisz różowego koloru? - zapytałem niewinnie. - Już mówiłem, że nie lubię ciebie. I lepiej będzie, jak mi się przestaniesz podkładać. Przemilczałem drobną złośliwość, jaka mi się w tym momencie nasunęła na myśl. Postanowiłem nie drażnić (3.30 p.m.) bydlaka. Zatopiłem wzrok w raporcie i po chwili spociłem się jak mysz. Jak ruda mysz, albo nawet może różowa. Odsunąłem papiery z niechęcią. - Ty też nie lubisz tej barwy? - zapytał Jablonsky z nadzieją. - Nic nie rozumiem - poskarżyłem się. - Ja też nie. Ale nasi specjaliści przełożyli mi to na język potoczny. On tam pisze - postukał palcem w różowe kartki - że to, co się stało - naprawdę nie stało się! - Bredzisz. - Gdybym ja to wymyślił, to ja bym siedział w bagnach pod Houston, a nie on. Porozmawiasz z nim, dowiesz się wszystkiego i postarasz się zrozumieć, co się stało. To pierwsza sprawa. - To nie koniec? - przeraziłem się nie na żarty. - Nie - Jablonsky uśmiechał się, smakując z lubością moje przerażenie - musisz się jeszcze zorientować, jak to się stało, że morloki wiedzą o wszystkim. - Och - odprężyłem się z ulgą - oni przecież zawsze o wszystkim wiedzą. - Oni wiedzą, a ty masz wiedzieć, skąd oni to wiedzą! To jest najpoważniejsza sprawa, jaka zdarzyła się za mojej pamięci. Zrozum, że jeżeli istnieje możliwość destabilizacji pola, możliwość, która przez dziesiątki lat uchodziła za mrzonkę, to w tej chwili stajemy się bezbronni jak nowo narodzona mysz. - Odczep się od tej myszy! - krzyknąłem przestraszony, bo coś mi zaczęło kiełkować w głowie i zaczynałem rozumieć stopień zagrożenia. Dobrze znany mi i bezpieczny świat zadrżał w posadach. - Niech będzie pies, kot czy tygrys - zgodził się - byle mały. Nie odezwałem się. Napędził mi niewąskiego stracha i dopiero teraz zrozumiałem, że on sam boi się również mocno. Równie mocno boi się Prezydent i każdy, kto wie o tym, co się stało trzy tygodnie temu w Twin Falls i kto potrafi zrozumieć implikację tego wydarzenia. Destabilizacja Pola była bogiem i religią morloków, a DD - Dzień Destabilizacji - dniem sądu ostatecznego nad nami. Zaczęło mi się wydawać, że ze ścian wyglądają kalekie i wstrętne twarze, niczym starożytne maski. Pokój, w którym siedzieliśmy, stawał się podobny do gabinetu luster z wesołego miasteczka. Tylko że to nasze było bardzo smutnym, miasteczkiem. Odruchowo obejrzałem się za siebie i zaraz pożałowałem tego. W tej chwili bowiem dotarło do mnie, czemu i Prezydent, i Jablonsky oglądali się podczas rozmowy ze mną. Chcieli wiedzieć, czy znany im świat jeszcze istnieje. Od tej chwili ja również chciałem to wiedzieć. Jeden na razie pożytek płynął z chęci: mogłem bezbłędnie rozpoznać każdego, kto znał sprawę. - Jeżeli DD nastąpi - powiedziałem powoli, patrząc w oczy mego miłego interlokutora - to koniec z nami. Ze mną, z tobą, ze starym, z tą dupą Rosalyn i w ogóle ze wszystkim! Co ty na to, Jablonsky? - Brawo, Wathsonie! - zakpił. - Powiedz mi, jak do tego zdumiewającego wniosku doszedłeś? Nie czekając na odpowiedź pochylił się przez biurko w moją stronę, twarz mu się gwałtownie zmieniła, zastygając w jakąś wredną maskę, a głos stał się ostry i ochrypły. - Ja o tym wiem od trzech tygodni! - wysyczał. - Zobaczysz, jaka to frajda, gdy budząc się rano nie będziesz wiedział, czy to ty zjesz śniadanie, czy też ciebie na nim zjedzą! Przez te dwadzieścia dni eksperci zrobili swoje, a teraz ty masz ustalić, kto w tym maczał swoje żółte, czerwone czy zielone paluchy?! Zrobisz to albo zdechniesz. - Jak wszyscy. Skinął głową. Przez chwilę widziałem, że walczył z sobą, by nie spojrzeć przez ramię za siebie. Wreszcie przemógł się, wypogodził twarz i nawet się wyprostował. Mojego szacunku nie mógł dzięki temu odzyskać, ale starał się trzymać fason. Nic już nie mówił i rozumiałem, że audiencja dobiega końca, gdy nagle wpadło mi coś do głowy. - Kto jeszcze zajmuje się tą sprawą? - zapytałem. - Ile takich teczek już rozdałeś? - Co cię to obchodzi? To nie twój interes. Masz swoje zadanie, swoją teczkę, swoje NP. To wszystko na ten temat. Coś jeszcze? Pokręciłem głową. - A więc powodzenia. Bądź tygrysem! - pożegnał mnie zawołaniem z czasów kursu. - Będę tygrysem - obiecałem solennie i by rzecz mu udowodnić, wykonałem piękny kop w jego szczękę. Nie zdążył się zasłonić. Rozwarł tylko ramiona i poleciał do tyłu na ścianę. Przynajmniej w tej chwili mógł być pewien, że świat za nim jeszcze istnieje. Gdy zamykałem drzwi, zaczął się niemrawo ruszać. - Cześć, tygrysie - powiedziałem cicho i wyszedłem. Znalazłem się na tym samym korytarzu (3.50 p.m.) co przed prawie godziną, ale inne były teraz moje myśli i wyobrażenia, a i pomieszczenie nie lśniło już jak wprzódy. Czułem się głupio, zwłaszcza z powodu ściskanej pod pachą teczki. Postanowiłem się jej jakoś pozbyć, ale nie chciałem tego robić przed zapoznaniem się z treścią. W tym gmachu nie takie rzeczy ginęły. Na początek, gdyby świat miał jednak jeszcze poistnieć kilka godzin, zdecydowałem się umówić na wieczór. Poszedłem do sali kompisów. - Cześć - zawołałem od progu. - Witam wszystkie kompisowe różyczki, a jedną szczególnie gorąco! Tu buńczucznie cisnąłem swoją teczkę przed Rosalyn. Ach, co to była za chwila! Wszystkie dziewczyny umilkły i dawaj wpatrywać się we mnie jak w model pola ekstazy, który był perpetuum mobile naszych dni. Kilka z tych, z którymi spałem wcześniej, wyglądało na zawiedzione, z innych promieniała duma z powodu dokonanego w przeszłości trafnego wyboru. A ja nic. Siadłem na blacie obok Rosalyn i założyłem nogę na nogę. - Wpadnę do ciebie wieczorem - powiedziałem zwyczajnie, nie zwracając uwagi na panującą cały czas nienaturalną ciszę - powiedzmy, koło dziesiątej, co mała? Chyba ci to nie przeszkadza? Wiedziałem, że jej przeszkadza, bo właśnie na tę porę umówiona była z tym reklamiarzem podwiązek, ale dzisiaj ja byłem górą. - Oczywiście, że nie. Nawet sama bym ci to zaproponowała, gdybym była pewna, że nie odrzucisz mojej oferty - kłamała z wdziękiem i maestrią (4.00 p.m.), o którą bym jej nigdy nie posądził. - Co ci zrobić na kolację? - Wiesz - zastanowiłem się, nie jestem specjalnym smakoszem, nic mi nie przychodzi do głowy. Ale chętnie zjem każdą zmaterializowaną ideę, jaka ci zaświta. No, to pa! - Poderwałem się ze swego miejsca, ale wspomniawszy na ciążącą mi tekę papierów, zawróciłem. - Jeszcze to - powiedziałem i włożywszy ją do sejfu kompisu zamknąłem go i zabrałem klucz ze sobą. Pozbywszy się niewygodnego brzemienia, poczułem się wolny i lekki jak eter. Nawet humor mi się poprawił i przestałem się jak idiota rozglądać na boki, w przewidywaniu tego, że zza kolejnych drzwi wychynie kudłaty morlok z drewnianą maczugą w garści. Poza tym wiedziałem, co mam dalej robić i to również w pewien sposób działało na mnie uspokajająco. Opuściłem Pałac Prezydencki i zastanawiałem się przez chwilę, czy wziąć któryś z wozów Starego, czy iść pieszo. Przechadzka wydała mi się nagle (4.10 p.m.) nie wiedzieć jakim luksusem, godnym tylko tego, kto ma enpe, więc ruszyłem przed siebie. Pomyślałem sobie, że jeżeli Jablonsky widzi mnie teraz z okna - a patrzy niechybnie - to może go krew zaleje, gdy zrozumie, że się wcale nie śpieszę, by ratować jego zafajdaną dupę. Zanurzyłem się w chłodną zieleń Parku Centralnego i już po chwili byłem po drugiej stronie - w Langley. Otrzepałem buty z piasku i zacząłem wstępować na schody monumentalnego Gmachu Wywiadu. Tu miałem dostąpić kolejnego stopnia wtajemniczenia. Usiłującemu mnie zatrzymać strażnikowi mignąłem przed czarną gębą czarną bransoletką i już byłem w środku. Hol był prawie pusty, tylko przed windami drzemał na koślawym stołku windziarz. Minąłem go i skierowałem się do jednej z nich, tej, której drzwi były nieprzezroczyste. Gdy czekałem na przyjazd kabiny, śpiący portier ożywił się niespodziewanie i podskoczywszy ku mnie obmacał mnie z wprawą znamionującą długoletnią służbę. Nie zdążyłem nawet zaprotestować, gdy już drobnym kroczkiem wracał na swoje miejsce, by zapaść w mistyfikacyjny sen i odrętwienie. Wreszcie jest winda. Wchodzę do niej, a tam sterczy czterech drabów w mundurach i przy broni. Wyprężeni na baczność, a mimo to ciasno, że ani się obrócić. Stoję więc twarzą do lustra, warta honorowa też musi się czuć jak przed zwierciadłem, bo mundurowi stoją naprzeciw siebie i ani mrugną. Aż mnie chęć brała, żeby którego uszczypnąć, by sprawdzić czy żyje. Po chwili przekonałem się, że tak, ale za późno już było na jakiekolwiek manewry z mojej strony. Żołnierze wypuścili powietrze z płuc, brzuchy im opadły i tymi trzewiami przygnietli mnie tak, że ani marzyć o szczypaniu. Za to ja poczułem na sobie jakieś ręce mocne a zwinne, jak krążyły po mnie i drążyły kieszenie i zakamarki ubrania i ciała. Ręce wyjęły ze mnie (ze mnie - bo byłem tak ściśnięty, że się zacząłem identyfikować z ubraniem jak z własną skórą) dokumenty i papiery, i podały je twarzom, co się nade mną wznosiły. Twarze obejrzały, obwąchały, kiwnęły aprobująco i ręce wcisnęły wszystko na powrót we mnie. To samo z magnetycznym scyzorykiem i kluczem od sejfu, tyle tylko że ten ostatni został wypróbowany na zębach, bo się zanadto świecił. Wreszcie i on znalazł się w kieszeni, ale inaczej - niedokładnie i bardziej kanciasto - tak że mi się w biodro boleśnie zaczął wbijać. Gdy chciałem zaprotestować - nagle przestało boleć. Mundurowi wyprężyli się, brzuchy się cofnęły, płuca wydęły - byliśmy na miejscu. Drzwi windy rozsunęły się i wyszedłem z niej tyłem. Tak widać miało być, bo ledwo przeszedłem dwa kroki i właśnie miałem zamiar się odwrócić, gdy czuję, że coś mi podcina kolana i mimo rozpaczliwego wymachiwania ramionami - siadam. Obrotowe krzesło wykonało półobrót i w twarz bije mi ostre światło. Zasłaniam oczy dłońmi. - Opuść ręce! Nazwisko? - Harry Lenox - odpowiadam machinalnie, a potem zrywam się gwałtownie. - Wyłącz to światło, durniu! - ryczę. - Mam enpe! - Wiem - odpowiada tamten spokojnie i wyłącza lampę. Teraz go widzę dokładnie. Przede mną stoi siwiejący mężczyzna w popielatym, sportowym garniturze i ciemniejszym nieco golfie. Ręce ma założone za plecami i kołysze się rytmicznie z palców na pięty i z powrotem. Enpe..., enpe..., enpe..., enpe..., enpe..., - powtarzam sobie w myślach w takt jego wahnięć - enpe..., enpe..., en... Tamten zatrzymuje się nagle i ja posłusznie przerywam wyliczankę. Wiem, przed kim stoję - to jest Szef Wywiadu, admirał Golbray. - Obszukany? - pyta. Wysuwam przed siebie dwa palce. Golbray kiwa głową. Myślałem, że z uznaniem, ale on tylko tak sobie. - Przysięgałeś? - Tak. - Dawaj! Wyciągam posłusznie w jego stronę egzemplarz mojej przysięgi, poświadczonej przez Prezydenta i obwąchanej przez mundurowych. Golbray czyta, porównuje podpisy, liże pieczęć. Dobry tusz, nie schodzi. Zwraca mi tekst z wyraźnym żalem, chyba liczył, że o coś będzie mnie mógł zahaczyć. - Tu u mnie - warczy - nie ma żadnych enpe! Zrozumiano? Masz słuchać i tyle. Nie odpowiadam, bo i co tu można powiedzieć? Myślę sobie za to, że jego też jeszcze dostanę. Tak jak tego pedryla, Jablonsky’ego. Ale to potem. Teraz będzie wykład. Wiem, bo admirał Golbray był visiting-profesorem na naszym kursie i dał się poznać jako wytrawny mówca. Gówno wiedział, dużo mówił. Sam siebie uważał za największego politologa doby obecnej. To mówił głośno, natomiast po cichu na pewno obdzielił sobą czasy przeszłe i przyszłe, bez względu na to, ile tych ostatnich nam jeszcze zostało. Gdy go widywałem wcześniej, nie miał jeszcze zwyczaju ciągłego oglądania się za siebie. Teraz czynił to w tempie jednego zwrotu głowy na pięć słów. Zawsze był pedantem. - Żeby zrozumieć obecną, skomplikowaną sytuację polityczną, zwłaszcza w aspekcie wypadku, który cię tutaj sprowadza - zaczął admirał tonem zawodowego prelegenta klubów dyskusyjnych Y.M.C.A. - muszę się cofnąć do czasów ostatniej wojny, która ukształtowała obecny porządek i układ sił. Był tak zadowolony z tego, że ma słuchacza, iż ośmieliłem się zaprotestować. - Braliśmy to na kursie - powiedziałem - i to nie raz. - Przebieg wojny pominę - rzekł łaskawie - wspomnę jedynie, iż (4.30 p.m.) w czasie jej trwania nasi żołnierze wykazali się bezprzykładnym męstwem i odwagą, nasi dowódcy i stratedzy - nieomylnością sądów, a naukowcy dołożyli przeogromnych starań, by działania bojowe zakończyły się naszym pełnym sukcesem. - Wydaje mi się - wyrwałem się znowu - że raczej wyszło na remis! Golbray łypnął na mnie złowrogo. - Tak twierdzą “malkontenci”, z którymi jeszcze się rozprawię. Ale wygralibyśmy tę wojnę niechybnie. Byliśmy lepiej przygotowani, mieliśmy zdecydowanie większy potencjał techniczno-bojowy, lepszych żołnierzy, a wynalazki mające przybliżyć sukces sypały się z laboratoriów naukowych jak z rogu obfitości. - Czemu więc się tak nie stało? Golbray westchnął. Widać było wyraźnie, że przegrana przed kilkudziesięciu laty wojny jest tym, co po dziś dzień frustruje Szefa Wywiadu. Zacząłem podejrzewać, że być może jest on jedynym człowiekiem, którego ewentualność destabilizacji pola nie martwi tak bardzo, jak to starał się zademonstrować. - Przedobrzyliśmy - powiedział admirał i westchnął powtórnie. - Cudowna broń, ostatnie dziecko naszych wspaniałych uczonych (bodaj zaraza spadła na ich głowy!) została wykorzystana przez naszych przeciwników. Mówiąc krótko: zrzuciliśmy na tamtych kilka dodatnich generatorów entropii w charakterze bomb. Taki “dge” to bardzo sprytny wynalazek. Wytwarzał na terytorium wroga dodatnie pole entropii, które obracało bezgłośnie wszystko w perzynę. Wszystko starzało się i niszczało w przyśpieszonym tempie, a tempo to - czyli szybkość procesu - można było regulować. Po pewnym czasie konwencjonalny ładunek jądrowy zamontowany w generatorze i działający jak bomba zegarowa wybuchał i niszczył “dge”. Samozniszczenie się naszych pocisków było konieczne z tego względu, że nie zatrzymana w porę bomba entropijna mogła obrócić w popiół i zgliszcza cały świat, a nie tylko naszych wrogów. Ponieważ “uge” czyli ujemnego generatora entropii - nie da się zbudować, zdawało się nam, iż mamy w ręku broń ostateczną. I tak by było, gdyby nie to, że któryś z ładunków jądrowych nie wybuchł na czas, a przeciwnikowi udało się nie znanym nam sposobem wyłączyć generator. Poznali jego budowę i po pewnym czasie skonstruowali własny - większy i bardziej doskonały - który wytworzył ponad ich terytorium dodatnie entropijne pole ochronne grubości pół kilometra. Wydawało się, że w tym momencie (4.40 p.m.) jesteśmy zgubieni. “Depo” sprawiło, że przeciwnik stał się nieosiągalny dla żadnej znanej nam broni, my zaś byliśmy bezbronni jak nowo narodzona mysz. - Czemu mysz? - zapytałem z niepokojem. - Nie przerywaj, teraz będzie najważniejsze. Uratowało nas to, że wróg był przekonany, iż my sami takim polem już dawno dysponujemy, i zamiast nas zgnieść, przyczaił się szczęśliwy, że ocalił własną czerwoną skórę. I wtedy stał się naprawdę cud. Golbray umilkł na chwilę, a gdy odezwał się znowu, jego głos brzmiał uroczyście i z wielką powagą. - Uczony nazwiskiem James Morton... Powstań! - ryknął nagle i zastygł w postawie zasadniczej. Zerwałem się i ja, i stojąc wyprężony jak linia pola sił, oddałem honory patrząc w puste oczy admirała. Ręka mi już mdlała i z utęsknieniem czekałem na komendę kończącą tę farsę, gdy nagle spostrzegłem, że z Golbrayem dzieje się coś dziwnego. Podbródek latał mu na wszystkie strony, usta drżały i wydawały jakieś dziwne (4.50.p.m.) dźwięki. Już chciałem przypisać ten stan przestrachowi czy nadmiernemu wzruszeniu starego durnia, gdy nagle zrozumiałem, że admirał odśpiewuje murrmurando hymn państwowy! Ogromne zdumienie dopiero po dobrej chwili pozwoliło mi spostrzec, że Golbray wpatruje się we mnie ze złością i oczekiwaniem. Wiedziałem, co mam robić. Zamknąłem oczy, żeby się nie roześmiać, i przyłączyłem swój głos do jego. Mruczeliśmy tak przez chwilę, jak dwa rezonujące generatory, aż wreszcie ten kretyn umilkł. - Spocznij! - szczeknął z wprawą kaprala i usiadł. Ja też. Miałem już szczerze dosyć jego towarzystwa. - ... wynalazł generator pola zwanego polem nierzeczywistości. To było nasze ocalenie. Aby było zupełne, to znaczy abyśmy nie zdegenerowali się pod ochronnym parasolem, wyrzucono poza jego planowany obręb wszystkich mutantów i skażonych - czyli morloków. Potem włączono generator i wybito tych napromieniowanych, którzy ukryli się, licząc na przeżycie. Akcja “We are clean” zakończyła się pełnym sukcesem - od ponad pięćdziesięciu lat nie zdarzył się ani jeden przypadek morloctwa. Od tej chwili żyjemy więc spokojnie i bezpiecznie, a jedynym niekorzystnym i jątrzącym skutkiem istnienia “opnr” po naszej stronie i “depo” po ich jest to, że nie mamy najmniejszej informacji na temat tego, co oni knują. Oni o nas na szczęście też nic nie wiedzą. - Są jednak inne kłopoty - przypomniałem. - Tak - przyznał Golbray niechętnie - przede wszystkim mutanci. Błędem było wyrzucenie ich poza obręb pola i pozostawienie przy życiu. Nasz wysoki humanitaryzm w tym wypadku obrócił się przeciwko nam samym. Należało wybić do nogi całe to tałatajstwo, bo teraz, nie pamiętni na dobroć jakiej zaznali, buntują się i usiłują dobrać nam się do skóry. Nie przypomniałem mu, że to tałatajstwo to byli przede wszystkim ci “żołnierze odznaczający się bezprzykładnym męstwem” i naukowcy pracujący dla wojska. - Oczywiście, że im się to nie może udać, dopóki pole istnieje, ale oni liczą ciągle na cud, na destabilizację. Dlatego sprawa Idaho tak bardzo nas poruszyła. W ostatnich latach zauważyliśmy, że morlocy dysponują znacznymi środkami technicznymi. Jest wysoce prawdopodobne, że otrzymali je od naszych wrogów, w jaki jednak sposób - tego nie wiemy. Możliwe też, że wyprodukowali je sami. Niestety, wśród wielu wybitnych ludzi zdarzały się wypadki morloctwa i tych izolowaliśmy na równi z innymi. To się teraz mści okrutnie. Moim zdaniem należało ich wyeliminować zupełnie albo stworzyć im obóz, w którym pracowaliby na nasze potrzeby. Oprócz tego istnieje bez liku grup terrorystycznych, mistycznych, transcendentalnych, gangów (5.00 p.m.) młodzieżowych i innych, które rozmaitymi sposobami, od modlitwy do dział grawitacyjnych, usiłują rozsadzić nasz świat od wewnątrz. Dla porządku mogę wymienić ci kilka ostatnio zlikwidowanych. Admirał zajrzał w jakieś papiery, chyba do skorowidzu, i odczytał w porządku alfabetycznym: - Absolutyści dnia destabilizacji, anarchiści nierzeczywiści, hipisi, brentoniści bierni, brentoniści czynni, boreaszowcy, cywile z Nashwille, czarnoksiężnicy pola ostatecznego, dostojewszczycy umiarkowani, ekumeniści fraterniści... Sam widzisz, ile tego jest. A to zaledwie plon z ostatnich tygodni! - Ci brentoniści... - zapytałem. - Czy mają coś wspólnego z Brentonem, który napisał “Rose Report”? - A jakże, a jakże! - zaperzył się Golbray. - To jego wyznawcy! Bierni są stosunkowo niegroźni, uważają, że wszystko, co nas otacza, to złuda, więc nie warto z nią walczyć, a jeżeli - to również środkami nierzeczywistymi. Czynni natomiast przeciwnie: mieli skonstruowany niewielki ładunek jądrowy i szukali centralnego generatora, by go wysadzić w powietrze. Ostatnio (sam nie wiem, jak to możliwe, że ta zaraza się tak szybko rozprzestrzenia!) powstał jeszcze jeden odłam, brentoniści różowi. Co oni planują, jeszcze nie wiem, bo nie są rozpracowani. Zainteresowało mnie to. - Gdzie ich można znaleźć? Tych różowych. - Ostatnio byli właśnie w Idaho, ale słyszałem, że przenieśli się za swym guru do Houston. Przynajmniej część z nich. Moi agenci mają ich na oku, ale na razie nie interweniujemy. - To wszystko? - zapytałem z nadzieją, że uwolnię się wreszcie od jego towarzystwa. - Prawie. Jest jeszcze tylko jedna rzecz. Nie możemy wykluczyć także ICH, czyli ingerencji czynnika pozaziemskiego! - Pan żartuje, admirale! - Nie. Odkąd zamknęliśmy się pod kloszem pola, wiemy o wiele mniej na temat tego, co dzieje się w kosmosie. Ze względu na to, że nie możemy odbywać wypraw kosmicznych, nawet astronomia straciła znaczenie i prawie nikt się nią nie zajmuje. Nikt nie patrzy w niebo ani po to, by wypatrywać gwiazd, ani obcych pocisków. Poczucie całkowitego bezpieczeństwa z tej strony zabiło ciekawość. Oczywiście nie twierdzę, że to obcy maczali swe zielone paluchy w generatorze w Twin Falls, ale nie można wykluczyć i tej ewentualności. - Jeżeli coś potrafiło zdestabilizować pole w Idaho, to czemu nie zrobiło tego z polem centralnym? Golbray wzruszył ramionami. Zauważyłem, że był zmęczony i zdecydowanie mniej agresywny. - Nie wiem. Być może była to tylko demonstracja siły, by nas najpierw trochę potorturować psychicznie albo zmusić do ustępstw - jeżeli spowodowała to jakaś grupa wewnętrzna. Jeżeli to ktoś z zewnątrz, to być może wchodzą tu w grę czynniki techniczne. Po prostu łatwiej zdestabilizować pole małe i o małej mocy niż całe “opnr”. A efekt prawie ten sam. Dodatkowo ci, którzy to spowodowali, mają niezła zabawę, patrząc jak się szamoczemy i robimy w portki ze strachu! Ostatnie słowa admirał wykrzyczał mi prosto w twarz, stojąc wychylony za swym biurkiem. Zrozumiałem, że bariera lęku w jego wypadku została już dawno przekroczona. Prawdopodobnie (5.10 p.m.) stało się to dokładnie trzy tygodnie temu. On już “skruszał”. A także Prezydent i jego ciota - Jablonsky. Ciekaw byłem, jak zachowuje się ten Brenton. Dla nich był on równie groźny jak sam DD, bo miał odwagę powiedzieć to, czego oni bali się nawet pomyśleć. Golbray opadł ciężko na swój fotel. - To wszystko - powiedział cicho. - Możesz już iść, tygrysie! Skierowałem się do drzwi. - Czekaj, daj mi jeszcze swoją przysięgę. Podałem mu papier, a on podpisał się na nim. Widzę, że moje ślubowanie staje się obiegówką, ale nic nie mówię. Biorę dokument, salutuję, robię przepisowy w tył zwrot i walę prosto do windy. Obok drzwi nie ma przycisku i nie wiem, jak przywołać kabinę, ale oto płyta przede mną rozsuwa się sama i widzę siebie w lustrze i cztery znajome postacie. Mam ochotę wejść tyłem do środka, ale rezygnuję w ostatniej chwili. Wciskam się pomiędzy mundurowych i kabina rusza. Tym razem w czasie drogi nic się nie dzieje. Tak dokładnie nic, że wysiadając szczypię jednak najbliższego w udo - i dostaję błyskawicznie taką bombę, że wypadam na środek holu. Łapię z trudem równowagę i trzymam się za nos. - Nie wolno szczypać, młodzieńcze, nie wolno! Oglądam się za tym głosem i widzę portiera, który mnie przeszukiwał na samym początku. Drepcze w moją stronę z paczką cleanexu i miłym uśmiechem. Odruchowo przeszukuje mnie jeszcze raz, a potem mityguje się i przeprasza. - To druga natura - tłumaczy się. - Tyle lat na służbie, że jak widzę kogoś, to się nie mogę oprzeć, żeby nie pomacać. A za to pięćdziesiątak! - Wciska mi do ręki chusteczki i odchodzi. Widzę z pewnej odległości, że sprawdza półdolarówkę na zębie. Rozdarłem celofan opakowania i wytarłem twarz z krwi. Nos delikatnie, bo (5.20 p.m.) boli jak jasna cholera. Zrobiłem w myślach szybki bilans: dwa razy dostałem w mordę, oddałem raz. Saldo ujemne! Tak dalej być nie może, zwłaszcza że mam przecież enpe. Idę do wyjścia, przechodzę obok strażnika, Murzyna, i zbiegam szybko ze schodów. To istny zikkurat! Wreszcie jestem w Central Parku i siadam na pierwszej z brzegu ławce. Krwawię jeszcze trochę, więc opieram się wygodnie i zadzieram głowę. Muszę ochłonąć i doprowadzić się do porządku. Patrzę na niebo i rozmyślam o tym wszystkim, co mnie dzisiaj spotkało. Od wizyty u Prezydenta minęły zaledwie trzy godziny. W tym czasie sporo się wydarzyło, chociaż niewiele się dowiedziałem, jeśli chodzi o to, co stało się w Twin Falls. Więcej na ten temat mogłem prawdopodobnie znaleźć w ofiarowanej mi przez Jablonsky’ego teczce i w raporcie Brentona. Także on sam, gdy tylko do niego dotrę, powinien mi wyjaśnić kilka spraw. Tak sobie myślałem o tym i owym, aż wydedukowałem, że jednak najbliżej mi w tej chwili do papierów zamkniętych w kompisowym sejfie Rosalyn. Wstałem z ławki, rzuciłem w krzaki niepotrzebne już chusteczki i ruszyłem z powrotem do Pałacu Prezydenta. Idę sobie niespiesznie, ręce w kieszeniach, a wzrok skierowany przed siebie. Gwiżdżę coś fałszywie pod rozbitym i spuchniętym nosem i czuję się dość dobrze. Nagle w ciemniejących z każdą chwilą zaroślach po lewej stronie ścieżki jakiś groźny olbrzym robi stłumione “umpff!”, a ja rzucam się gwałtownie przed siebie. Wszystkie przedmioty wokół rozdwajają się na moich oczach i widzę tuż obok jakiegoś przerażonego idiotę z rozdziawioną i spuchniętą gębą, jak skacze przez krzaki niczym wściekły kangur. To Harry Lenox! - rozpoznaję wylęknionego torbacza - czyli ja! W następnej chwili jakaś gałąź podcina mnie w skoku i w ten sposób ratuje przed dostaniem się na linię strzału. Padam na zeschłe liście i już nie widzę, jak mój sobowtór skacze na mnie i wnika w moje ciało. Po krótkim pierwszym pierdnięciu olbrzym wyrzuca z siebie jakąś matowo i metalicznie połyskującą kulę - i wszystko ucicha. Po chwili dobiega mnie gwałtowny łoskot i teraz to już naprawdę koniec. Na wszelki wypadek jednak nie wstaję od razu. Badam wolą całe otoczenie, ale ludzi wokół siebie nie wyczuwam. Tylko lekkie mrowienie w mózgu daje znać, że jakieś niższe formy życia grasują w trawach. Pewnie jakieś żuczki, mrówki, biedronki czy polne myszy. - Do diabła z myszami! - mruczę wściekły i wstaję. Otrzepuję się z ziemi i zeschłych traw, z włosów wygarniam świerkowe igły i idę głębiej w zarośla, tam gdzie spodziewam się znaleźć zastawiony na mnie miotacz grawitacyjny. Jakoż i jest! Po kilku krokach natykam się na czarny, pałubiasty aparat z krótkim ryjem wycelowanym skośnie w stronę ścieżki. Obchodzę drania ostrożnie, ale po chwili przekonuję się, że to zbyteczne. Miotacz naładowany był na jeden strzał, za to tej mocy, że domorosły terrorysta, co go tu ukrył w krzakach, musiał go chyba ładować przez miesiąc, jeżeli nie chciał na siebie zwrócić uwagi zbyt wielkim zużywaniem prądu. Gdyby ładował go w krótszym czasie, ludzie admirała Golbraya znaleźliby go, zanim energii grawitacyjnej starczyłoby mu na zgniecenie własnych wszy. Oglądam dokładnie nastawy celownicze i regulacyjne - i coś mi zaczyna nie pasować. Wychodzę z powrotem na ścieżkę i mierzę krokami odległość. Od chwili, w której usłyszałem “umpff”, do momentu rozdwojenia się wszystkiego, czyli emisji ładunku grawitacyjnego, przebiegłem dokładnie dwanaście jardów. Pomimo tak znacznej prędkości i pomimo tego, że biegłem w stronę linii ognia miotacza, a nie od niego - nie zdążyłem na czas, by zostać lokalną anomalią grawitacyjną. Wniosek stąd jeden: miotacz nie był przygotowany dla mnie. Gdy wreszcie wyszedłem z krzaków i spojrzałem przed siebie, zrozumiałem, że ja swoją osobą dodatkowo zakłóciłem jego działanie w chwili strzału. Broń wycelowana była dokładnie w okno gabinetu Prezydenta, a moje niewczesne pojawienie się w zasięgu automatów celowniczych skierowało wiązkę prowadzącą i sam ładunek w lewe skrzydło gmachu. Właśnie stamtąd, od strony Pałacu, zbliżały się do mnie tyralierą czarne sylwetki. Było ich za dużo i wyglądały zbyt groźnie, bym próbował z nimi jakichś sztuczek. Ich determinacja była rzeczywiście wielka, skoro o tej porze, nie umiejąc przeciwnika wykryć inaczej jak wzrokiem, odważyli się wejść do parku. - Aaa... Lenox! rozpromienił się na mój widok zasapany Wisotzky. - Wiedziałem, że kiedyś cię dostanę! No i proszę! Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. - Obawiam się, kapitanie, że jeszcze trochę będzie pan musiał poczekać. Mam enpe i nie radzę panu mnie ruszać! - Trzymaj ręce na karku! - polecił, gdy chciałem je już opuścić. - Muszę się dowiedzieć, co tu knułeś. - To chyba jasne - zakpiłem - skoro połowa Pałacu leży w gruzach! Chciałem obalić rząd i przejąć władzę. Ogłosiłbym się admiralissimusem, a ciebie mianowałbym moim pucybutem, Wisotzky. Jak widzisz, plan przewrotu mam opracowany w najdrobniejszych szczegółach! - Zamknij gębę! Bernstain - zawołał na jednego ze swoich ludzi - zostać tutaj, a ja pójdę z tym tygrysem obejrzeć miotacz. Obejrzeliśmy. Kapitan kiwał nad nim głową i musiał być bardzo zmartwiony, bo bez sprzeciwów słuchał moich pouczeń i wyjaśnień. - Nic do niego nie mamy - powiedział wreszcie z żalem. - To sprawa dla Golbraya, a nie dla kompanii ochrony. Wróciliśmy na ścieżkę. - Nikomu nic się na szczęście nie stało - odpowiedział w końcu na moje wcześniejsze pytanie - tylko kupa strachu i cegieł została do uprzątnięcia. - Z tym pierwszym będzie więcej roboty. Popatrzył na mnie uważnie. - Udajesz odważniaka, ale tobie to łatwo, bo masz stymulatory. A jak ja się boję (6.20 p.m.), to czuję smród własnego lęku. Zawołał swoich ludzi i ruszyliśmy w stronę Pałacu. Kapitan poszedł złożyć meldunek, a ja od razu na górę do sali kompisów. Po drodze coś mnie tknęło i postanowiłem wstąpić do Jablonsky’ego. Wydawało mi się, że w czasie naszej dzisiejszej rozmowy powiedział coś, co mnie powinno było zastanowić, a co dotyczyło bazy w Twin Falls. Nie mogłem sobie tego za nic przypomnieć i miałem nadzieję, że on mi pomoże. Bez pukania wszedłem do jego pokoju. Siedząc w fotelu, schylony, szukał czegoś na samym dole biurka. - Cześć, Jablonsky! - powiedziałem. - Mam sprawę. Ale to nie był on. Gdy się podniósł, dostrzegłem twarz posępną jak u bezrobotnego grabarza i strój wskazujący na przynależność do wywiadu. Coś takiego mają w sobie ludzie Golbraya, że ich zawsze poznam. Czego on tu szuka? - pomyślałem, a głośno zapytałem: - Nie ma go? Ostentacyjnie rozejrzałem się po pomieszczeniu, jakby mógł się gdzieś ukryć za krzesłem czy popielniczką. - Nie. Dokądś wyszedł, ale pozwolił mi poszukać spisu jego współpracowników. Ta lista jest mi potrzebna - obcy uznał za stosowne usprawiedliwić się przede mną. - Ta lista nie istnieje - powiedziałem z naciskiem. - Możesz jej nie szukać. Przez chwilę myślałem, że spróbuje zabrać się do mnie, ale spojrzał tylko na moją bransoletkę i oklapł w sobie. - Wpadnę innym razem - bąknął. Wyszedł szybciutko, a ja siadłem w fotelu Jablonsky’ego. Gdzież ten pedryl powędrował? - medytowałem. Postanowiłem na niego czekać, ale nagle skoczyłem na równe nogi. Przecież to jasne! Jeżeli w pokoju Szefa do spraw Bezpieczeństwa Narodowego grzebie ostentacyjnie ubek z taką gębą, że na kilometr czuć hieną, to znaczy, że Szef jest już w odstawce! Spalił się i jego wrogowie chcą mu się dobrać do skóry. To dziwne. Nie wyobrażałem sobie, żeby Prezydent mógł go zdjąć ze stanowiska, łączyły ich przecież trwałe więzy dość szczególnego rodzaju. Aż tu nagle krach! Chyba że Stary znalazł sobie kogoś innego... to się w końcu zdarza. Wziął rozwód z Jablonskym i zrobił rozdział od łoża i polityki! Wyskoczyłem na korytarz, ale hiena już znikła. Nie było sensu czekać na Jablonsky’ego. Poszedłem do sali kompisów, pustej o tej porze, otworzyłem sejf i wyjąłem swoje papiery. Na oko niby w porządku, ale niczego nie byłem już pewny i na wypadek, gdyby miały mi jednak zginąć, postanowiłem pójść do siebie, by przynajmniej je przeczytać. Do Prezydenta nie starałem się dostać, bo nie sądziłem, by usunięcie mojego przełożonego cokolwiek zmieniało. Gdyby tak było, sam by mnie wezwał, by mi o tym powiedzieć. Mieszkam (7.00. p.m.) w Bronx, spory kawałek od Pałacu, ale w dalszym ciągu nie brałem żadnego z samochodów. Wychodząc złożyłem u oficera dyżurnego zamówienie na awionetkę na jutro do Houston, na 9.00 a.m. Ruszyłem do domu. Pieszych już o tej porze nie było, tylko gdzieś o jedną przecznicę dalej wyczuwałem niewidoczną dla mnie grupę ludzi. Emocje od nich płynące nie były negatywne, więc nie warto było zaprzątać sobie nimi głowy - to raczej oni byli przestraszeni; niewątpliwie kilku z tych snobów, którzy się jutro będą chwalić znajomym, do której to też oni wytrzymali na ulicy. Uzbrojeni są pewnie jak dawny czołg, a boją się jak stado myszy. Skarciłem się w myśli za to porównanie. Od czasu rozmowy z Jablonskym te gryzonie ciągle cisnęły mi się na myśl i język. Co dziwniejsze - innym także. - Koty, psy, tygrysy! - zacząłem sobie bezmyślnie nucić pod nosem, przedzielając refrenem złożonym z samych NP - ... enpe..., enpe..., enpe... Wreszcie dotarłem do swojego mieszkania i przerwałem głupią wyliczankę. Sprawdziłem całe mieszkanie i gdy okazało się w porządku, zamknąłem za sobą drzwi według drugiego stopnia. Trzeci stopień blokady obowiązywał dopiero w wypadku bezpośredniego, przewidywanego zagrożenia. Włączyłem hi-vi i przez chwilę patrzyłem w pustą przestrzeń odbiornika. Przeleciało kilka kolorowych pasemek, a potem ukazał się zdemolowany gmach Pałacu Prezydenckiego. - ... ofiar w ludziach nie było - kończył spiker - kompania ochrony odkryła w zaroślach Parku Centralnego prymitywny miotacz grawitacyjny, za pomocą którego nieznani sprawcy usiłowali dokonać zamachu na Prezydenta. Śmiercionośna broń była wycelowana w gabinet Jeremy’ego Stevensona, jednak dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności strzał okazał się chybiony. Na czym polegał ów szczęśliwy zbieg okoliczności, spiker nie wspomniał. - Straty materialne szacuje się w przybliżeniu na piętnaście milionów nowych dolarów, a usuwanie szkód potrwa około trzech tygodni. Admirał Golbray, Szef Wywiadu, któremu powierzono wykrycie sprawców zbrodniczego zamachu, oświadczył, że podejrzewa jedną z nowo powstałych grup terrorystycznych o nazwie Utopijna Armia do Zwalczania Nierzeczywistości. Na tropie członków tego ugrupowania jest on już od dłuższego czasu. Mamy nadzieję - zakończył nieskładnym komentarzem, mającym reprezentować “op”, czyli opinię publiczną - że dla UAdZNr czas ten już się kończy. W zawodach sportowych... Wyłączyłem fonię. Nabierałem coraz głębszego przekonania, że w sprawę zamachu na Prezydenta zamieszany był Jablonsky. Wyglądało to wielce prawdopodobnie, zwłaszcza w świetle ostatnich wydarzeń w jego biurze. Co prawda, nie sądziłem, że osobiście przytargał półtonowy miotacz w krzaki Central Parku, ale czułem, że to jemu zepsułem robotę. Zupełnie pewny natomiast byłem innej zgoła rzeczy, tej mianowicie, że członkowie Utopijnej Armii do czegoś tam mogą spać spokojnie. Golbray na pewno nie ich szukał, jeżeli nawet jakieś UAdZNr istniało. Postanowiłem wreszcie zająć się sobą. Więc najpierw prysznic, potem wykonałem kilkanaście ćwiczeń relaksujących, odbyłem krótką walkę w polu symulującym i wygrałem ją na punkty. Potem drugi tusz, ćwiczenia koncentrujące i lekka przekąska. Byłem gotów. Zasiadłem w szlafroku z moją teczką na kolanach i otworzyłem ją. Najpierw chciałem czytać jak leci, ale szybko mi się to znudziło. Początek tekstu zawierał dane techniczne bazy, jej położenie, opis, wykaz grup naukowych, jakie w niej pracowały, i tematy doświadczeń, które uznano za jawne. Jedynym ciekawszym faktem, choć nie bulwersującym, było to, że w Twin Falls pracował kiedyś - baczność! - James Morton - spocznij! - i przebywał tam do chwili wynalezienia pola nierzeczywistości. Od tego czasu przewinęło się tam tyle ekip, że ich spis przypominał książkę telefoniczną. Brnąłem dalej, coraz mniej z tego wszystkiego rozumiejąc; kartki popstrzone były wzorami wyższej analizy i teorii pola, pojawiły się wykresy płaskie i przestrzenno-czasowe, papier i zdjęcia szeleściły mi w palcach. Nagle pomiędzy dwoma zlepionymi ze sobą fotosami, które nie wiedzieć czemu mozolnie od siebie próbowałem oderwać, choć i tak nic ciekawego na nich nie mogłem zobaczyć, znalazłem kartkę wypełnioną niewątpliwie pismem Jablonsky’ego. “Nie czytaj tego gówna - polecał mi. - Dwie rzeczy są tu ważne: Rose Report i wiadomość, że w Idaho nie znaleziono pracujących tam naukowców ani ich ciał. Oficjalnie pracowali nad problemem łączności podpolowej, nieoficjalnie - nad teleportacją”. Połączyłem się z Biblioteką Narodową i dowiedziałem się, że w praktyce jest to prawie to samo. To znaczy: i łączność podpolowa, i teleportacją - są niemożliwe. Zakląłem. W ładny pasztet wpakował mnie, zanim go wykopali! On pójdzie na emeryturę, a ja będę musiał odwalić za niego całą robotę. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego przekazał mi tę informację w taki sposób? Czy nie mógł mi tego powiedzieć? Widocznie nie, ale pobudki jego działania wydawały mi się niejasne. Postanowiłem połączyć się z nim, nikt jednak się nie zgłaszał ani w biurze, ani w jego mieszkaniu. Dałem (8.30 p.m.) za wygraną. Miałem jeszcze sporo czasu do randki z Rosalyn, więc postanowiłem wykonać drugie podejście do raportu Brentona. Było ono z początku równie nieudane jak poprzednie. Patrzyłem na różowe kartki pokryte ostrym, nerwowym, lecz czytelnym pismem, jak glista na swój ogon, i byłem równie mądry jak ona. Dopiero sam koniec, gdzie naukowiec porzucał wzory i posługiwał się ludzką mową, był o tyle zrozumiały, że napisany w tym samym języku, którego i ja używałem. “Konkluzja - pisał Brenton - jaka nieodparcie sama się narzuca, jest następująca: z podanych przeze mnie obliczeń widać, iż wynalezienie i stworzenie w przeszłości przez Jamesa Mortona pola nierzeczywistości było niczym innym, jak tylko stworzeniem lokalnej fluktuacji gamma pola rzeczywistości normalnej, a więc zakłóceniem tejże. Jeżeli pole rzeczywistości normalnej, panującej ogólnie we wszechświecie, oznaczymy przez r zero - rzeczywistość zerowa - to pole Mortona jest r prim - rzeczywistość lub fluktuacja pierwsza. Wszystko wskazuje na to, że naukowcy z Twin Falls pracując nad innym zagadnieniem dokonali powstania antynierzeczywistości - r bis równe minus r prim, równe r zero - a więc wrócili do stanu początkowego, przedmortonowskiego. Pole antynierzeczywistości działając na pole mortonowskie spowodowało interferencję wektora MortonaGraniego, a więc rozchwianie potencjałów i rezonans pól. Oczywistym tego skutkiem była destabilizacja pola i zniszczenie generatora pola Mortona. Doprowadziło to do krótkotrwałego lokalnego pojawienia się rzeczywistości zerowej - r zero - a więc z tego punktu widzenia do stanu normalnego w całym kosmosie. W uproszczeniu można zaryzykować twierdzenie, iż w Twin Falls nic się nie stało, gdyż nastąpił powrót do stanu wyjściowego, a nie jego zakłócenie, jak uważają ci, którzy pole Mortona r prim - przyjmują za stan początkowy - r zero”. Miałem dosyć. Niewiele zrozumiałem, ale jedno było dla mnie całkiem jasne, to mianowicie, że Jablonsky miał rację: Brenton nie mógł nie zostać karnie zesłany. Przecież on udowodnił czarno na różowym, że destabilizacja jest możliwa! Tyle tylko, że obwinił o to naukowców, a Prezydent i Golbray szukali innych przyczyn. Nie chcieli uwierzyć w dowód Brentona, bo był zbyt straszny. Podziękowałem bogom za to, że jestem tygrysem i dzięki stymulatorom nie odczuwam lęku w jego pełnej postaci. Inaczej zwinąłbym się ze strachu jak embrion albo palnął sobie w łeb. W takiej sytuacji oglądanie się przez ramię nic nie daje. Najwyżej można sobie kark zwichnąć. Albo skręcić na amen. Zgarnąłem papiery do teczki i wstałem. Raport i kartkę od Jablonsky’ego zwinąłem w trąbkę i ni to gwiżdżąc, ni dmuchając niezdecydowanie przez ściśnięte wargi, uderzałem nią w otwartą dłoń lewej ręki. Wreszcie rozwinąłem cienką tubkę, wygładziłem i zacząłem dokładnie składać, by zmieściła się do kieszeni kombinezonu wiszącego obok, na oparciu fotela. Wszystkie czynności wykonywałem metodycznie i powoli, skupiając się na najdrobniejszym szczególe i starając się jak najbardziej zająć nim swoje myśli. Wiedziałem, dlaczego to robię. Neutralizator, który miałem wszczepiony, działał w ten sposób, że chociaż ja normalnie “produkowałem” strach - to go nie odczuwałem. Kumulował się w systemie nerwowym, aż do momentu, gdy jego poziom zbliżał się niebezpiecznie do poziomu podnoszonej równolegle przez stymulator wytrzymałości włókien nerwowych. Gdy go już osiągnął, następowało wyładowanie równie nieuniknione jak wytrysk, tylko daleko mniej przyjemne. Minus zero - żartowałem nieszczerze, starając się zdefiniować w nomenklaturze Brentona mające nadejść wrażenie - jeżeli przez “O” oznaczymy orgazm. Na nic zdało się powtarzanie tabliczki mnożenia przez siedem, bo najtrudniejsza! Odruchowo starałem się odwlec zbliżający się ból, choć rozumiałem doskonale, że to bardzo dobrze się składa, bo jestem teraz sam. Krzyknąłem krótko, gardłowo, potworny paroksyzm znękanego ciała szarpnął mną kurczowo i gwałtownie - i było po wszystkim. Odetchnąłem głęboko. Musiałem się napić, jak zawsze w takiej chwili. Powędrowałem do kuchni i wziąłem dwie puszki piwa i wysoką szklankę. To był mój od dawna uprawiany hazard: czy uda mi się zmieścić zawartość obu pojemników w jednym naczyniu, czy też piana przeleje się? Wynik tej pasjonującej gry świadczył o stanie nerwów i mojej cierpliwości. Tym razem przyłożyłem się i rezultat mnie zadowolił. Piłem łapczywie, długimi łykami, aż do momentu, gdy siorbnąłem nieprzyzwoicie, a szklanka odpowiedziała z dna skrzekliwym bulgotem. Otarłem usta z piany wierzchem dłoni i beknąłem donośnie. Kieliszki na półce odpowiedziały cichym dzwonieniem. Beknąłem raz jeszcze. Drżące janczary odpowiedziały na zawołanie. Odstawiłem szklankę. Było mi dobrze. Wróciłem do pokoju. Miałem jeszcze sporo czasu, więc ponownie spróbowałem (9.00 p.m.) połączyć się z Jablonskym. Bez rezultatu. On sam nie zostawił mi żadnego numeru, pod którym mógłbym go złapać, a ja nie znałem jego prywatnych kontaktów. Dziewczyny nie miał, tego byłem pewny, do Prezydenta zaś ani do Golbraya nie chciałem dzwonić. Właściwie nie miałem już nic więcej do roboty poza ubraniem się i pójściem do Rosalyn. Zabieram się więc do tego. Najpierw “kombinezon tygrysa” - czarny z żółtymi paskami na barkach i ramionach. Jest on wykonany z jakiegoś specjalnego tworzywa, mającego ochraniać, wspomagać, stymulować i wzmacniać - słowem: uczynić ze mnie nieśmiertelnego herosa - a w rzeczywistości służy tylko podrywaniu dziewczyn. Dobrze, że chociaż tę jedną funkcję spełnia prawie bezbłędnie, bo inaczej w ogóle nie opłacałoby się go mieć. Wkładam więc moją pręgowaną skórę na gołe ciało, a potem już normalnie: dżinsy, golf, skarpetki i sztruksową marynarkę. Przeglądam się w lustrze. Obleci. Wyłączam holowizor, w którym przez ciąg reklam usiłuje przebić się jakaś piracka stacja nadająca na przemian kazania Jedynego Proroka oraz widowiska literackie w odcinkach - i wychodzę. W drzwiach naprzeciw facet szamocze się z młodą kobietą. Na mój widok wpycha ją gwałtownie do mieszkania i sam usiłuje w nim zniknąć. - Dobry wieczór - mówię jak zwykle, a on jak zwykle nie odpowiada. - Gnida! - mówię. Facet znika za drzwiami i rozmowa nie ma szans się rozwinąć. Siadam do windy i zjeżdżam do garażu. Tym razem zamierzam wziąć swój wóz, bo Rosalyn mieszka daleko, na Manhattanie. Łażenie o tej porze po mieście nie jest bezpieczne nawet dla mnie. W garażu ciemno, choć oko wykol. Klnę szukając włącznika. Ani jego, ani ciecia, który tym interesem powinien rządzić. Wreszcie trafiłem ręką na taster. Światło się pali, a ja wyczuwam gdzieś dalej jakąś żywą istotę. Albo kot, albo cięć. Jednak kot. Już dawno chciałem bydlę ukatrupić, bo grzejąc się ma masce samochodu rysuje pazurami lakier, okazało się jednak, że kot, jak i portier, jest na etacie. Etatowi łba nie da się ukręcić. Wsiadam do wozu, chwilę grzeję silnik i wyjeżdżam. Kilka spłoszonych cieni uskakuje w bok przed światłami reflektorów, by za moment pojawić się we wstecznym lusterku. Na dobre znikną dopiero rano. Parę przecznic dalej widzę przyczajony przy krawężniku pancerny wóz policyjny. Gliniarze nadają mi sygnał zatrzymania, ale ignoruję ich. I tak nie wylezą przed świtem ze swego pudła (9.30 p. m.), najwyżej mogą mnie ostrzelać, a przed tym broni mnie już mur kolejnej kamienicy. - Odczepcie się! - mówię na wszelki wypadek do radia, nadając na ich paśmie. - Mam enpe! - To wsadź je sobie gdzieś! - słyszę w odpowiedzi. - Jak będę potrzebował, to ciebie poproszę - odcinam się i wyłączam nadajnik. Tylko to może mnie uratować przed bezsensowną wymianą zdań, która mogłaby się przeciągnąć aż do końca mojej drogi. Wyjeżdżam wreszcie na główną trasę, prawie zupełnie pustą, i gnam przed siebie. Grzmiąc silnikiem przelatuję przez rozjazdy, potem estakada, ślimak i jestem na moście. Przede mną leży Wyspa, cała w morzu świateł, podobna do transatlantyku, na którym odbywa się właśnie bal kapitański. Zjeżdżam z mostu i kieruję się w stronę Brodwayu. Rosalyn mieszka na 125 ulicy. Jeszcze chwila i jestem na miejscu. Zjeżdżam do podziemnego garażu pod wieżowcem. Drzwi otwierają się na sygnał mojego wezwania. Przynajmniej w tym jednym Prezydent miał rację. Zostawiam samochód na jakimś nie zajętym miejscu, nie troszcząc się o to, do kogo ono należy. Windą wjeżdżam na najwyższe, czternaste piętro. Sam chciałbym mieszkać tak wysoko. Staję wreszcie przed drzwiami mieszkania Rosalyn i naciskam taster dzwonka. Przez długą chwilę nic się nie dzieje. Tak długą, że mam ochotę zadzwonić jeszcze raz. Ale nagle słyszę jakieś szmery i zostaję zlustrowany okiem kamery. Uśmiecham się jak w studio filmowym i gestem zwycięzcy podnoszę rękę z czarną bransoletką. Nie czyni to spodziewanego efektu, drzwi nadal pozostają zamknięte. Zaczyna mnie to wkurzać i zastanawiam się, czy dla wywołania odpowiedniego wrażenia nie spróbować ich wybić, jednak z kilku przyczyn naraz staje się to niemożliwe. Po pierwsze: dziewczynę wyczuwam bardzo słabo, a to znak, że ma włączoną blokadę. Po drugie: drzwi nie dałoby się potem zamknąć, a po trzecie wreszcie - dobiega mnie jej pytanie. Głos ma cichy i zgaszony. Zaskakuje mnie to, nie tak wita się tygrysa! - Kto tam? - słyszę. Wzruszam ramionami nad bezsensownością pytania, ale staram się nie wypaść z roli. - Enpe!- odpowiadam raźnie. Drzwi otwierają się okropnie powoli. Wchodzę zdecydowanie i natykam się na kolejną niemiłą niespodziankę. Rosalyn twarz ma smutną, bladą - w dodatku jest nie uczesana i ubrana w jakiś koszmarny szlafrok! Jestem zdumiony i wściekły! Wszystko inaczej, niż sobie wyobrażałem. To znaczy: inaczej niż zawsze do tej pory. Rosalyn nie uśmiecha się, nie wdzięczy, nie łasi, nie rzuca od razu na szyję, zaglądając przymilnie w oczy, tak jak to robią jej koleżanki; w ogóle nie stara się zrobić niczego więcej, poza okazywaniem skrajnej rezygnacji i poddania się losowi. Nie tego oczekuje zwykły tygrys, a cóż dopiero taki, który ma NP! On liczy na zachwyt, uwielbienie, na totalne poddanie się, ale z dreszczem żądzy i oczekiwanej rozkoszy, a nie spod znaku zniechęcenia i mdłej pokory. Agent chce widzieć buzie ładne, umalowane, roześmiane i zachęcające każdym spojrzeniem, wabiące każdą minką, na poły zalotną, na poły kapryśną! Tego oczekuje tygrys, a ja natknąłem się na tego wszystkiego odwrotność. Zbija mnie to poważnie z pantałyku, czuję się niepewnie, ale nie zapominam do końca, kim jestem. Zanim drzwi zostają zamknięte, sprawdzam całe mieszkanie. Nikogo więcej w nim nie ma, tego jestem pewny. Wchodzimy do pokoju i tu zostaję już formalnie znokautowany! Pomieszczenie przypomina skrzyżowanie antykwariatu ze sklepem ze starzyzną. Wszędzie - na półkach wiszących na ścianie, w oszklonych szafach i gablotach, na pokrętnych stoliczkach, od samego patrzenia na nie można dostać zeza - leżą, stoją i niemal wiszą książki! Książki leżą też w zgrabnych stosikach na podłodze i do połowy wysokości zasłaniają wielkie balkonowe okno. Oprócz nich, na wolnej przestrzeni jednej ze ścian, stoi ciemna komoda z tysiącem szklanych, drewnianych i marmurowych bibelotów. Maskotki zajmują również pewną część ciężkiego i potężnego biurka, które skosem odcina jeden z rogów pokoju. Ten mebel to istna rozwora, prawie lotniskowiec! Jest ustawiony w ten sposób, że siedząc za nim ma się okno za plecami, a przed sobą widzi się - ponad trąbą stojącego na biurku zielonego słonia i abażurem lampy wykonanym ze skorupy żółwia - spłowiały dywan, użyczający swej gościny malutkiemu, okrągłemu stoliczkowi na trzech nóżkach i czterem krzesłom o wysokich, rzeźbionych oparciach i skórzanych siedziskach. Na stoliczku serwetka, a na niej szklany, różowy wazon. Zresztą serwetek jest tu wszędzie pełno; pod każdym najmniejszym drobiazgiem dostrzegam biały lub herbacianożółty krążek. Po prawej stronie biurka, a na wprost od wejścia widzę mebel (coś jak kanapa z wysokim oparciem na jednym z końców), którego nie umiem nawet nazwać. Na nim leży otwarta książka, a obok, na podłodze, popielniczka z dymiącym jeszcze papierosem. Jedynym nowoczesnym akcentem w całym tym panopticum jest malutki punktowy reflektorek, przypięty do oparcia tajemniczego sprzętu. Lampa, która wisi pośrodku sufitu, nie daje prawie w ogóle światła w dół, bo podobnie jak ta na biurku jest wielką skorupą zawieszoną na trzech konopnych sznurach. Sprawia wrażenie tak ciężkiej i jest tak ogromna, że strach pod nią przechodzić. Jej właściciel musiał na pewno przywędrować tutaj z Galapagos! Z wrażenia nogi się pode mną uginają i siadam na jednym ze skrzypiących krzeseł. W przedpokoju rozlega się bicie (10.00 p.m.) szafkowego zegara, którego wchodząc nie zauważyłem. Jest dziesiąta wieczorem, a mnie się wydaje, że odkąd wszedłem tutaj, minęło już kilka godzin. - Co to jest, na Boga? - pytam słabym głosem, wskazując na domniemaną kanapę. - Szezląg - mówi Rosalyn niechętnie i zaciąga lewą ręką rozchodzący się pod szyją szlafrok. - Śpisz na tym? Musi być niewygodnie. Staram się powiedzieć to znacząco, by wrócić na dobrze znane mi tory, ale dziewczyna nie podejmuje zaczepki. - Nie, sypialnię mam obok. Napijesz się czegoś? - Chętnie - odpowiadam z ulgą. Nareszcie jakieś normalne pytanie. - To chodź do kuchni. W kuchni na szczęście nie ma książek. Za to Rosalyn pognębiła mnie doszczętnie, nalewając mi do wysokiej szklanki koktajlu owocowego. - Nie masz nic mocniejszego? - Nie. Miałam wyjść kupić, ale zaczytałam się i zapomniałam na śmierć o tym, że masz przyjść. Zapomniała! Dobre sobie! - myślę coraz bardziej wściekły i mam coraz większą ochotę wybuchnąć. - Cóż ona sobie myśli, dziwka jedna, że o mnie można sobie zapomnieć, ot tak, jakbym był pierwszym lepszym tygrysem?! Takie jak ona, a może i lepsze, miesiącami na mnie czekają i poczytują sobie za wielkie szczęście moje odwiedziny, a ona dalej zadziera nosa! A złapać ją za włosy, rzucić na podłogę albo wziąć ją na tym szezlągu połamanym! A co, nie chciałaby posmakować tygrysiej miłości?! Nie rada odwiedzinom, niechętna sprostać obowiązkom uroczej gospodyni?! Tak sobie myślę i piję koktajl. Nie mogę jakoś zebrać się w sobie i potwierdzić czynem tych myśli buńczucznych. Coś mnie powstrzymuje, choć co - sam nie wiem. Łykam więc razem z napojem najgorsze wyzwiska i powoli uspokajam się. Patrzę na nią. Jest ładna nawet teraz, w tym domowym zaniedbaniu. Długie, puszyste blond włosy ma rozpuszczone, zielonordzawe oczy poważne, a ściągany przez nią mocno szlafrok czyni ją prawie nagą. Wyciągam rękę w jej stronę, ale odsuwa się szybko. Z przestrachem, jak mi się wydaje. - Pójdę się przebrać - mówi nagle i wychodzi. Wylewam koktajl, nie mogę pić tego świństwa. Wstaję i zaczynam nerwowo chodzić po kuchni. Wszystko jest nie takie, jak być powinno. Zaczynam rozumieć, że Rosalyn jest zupełnie inna, niż myślałem ja i wielu innych. Dla własnej wygody lub celów, które są dla mnie jeszcze tajemnicą, stwarza pozory bezproblemowej, rozrywkowej dziewczyny. To jest jej potrzebne do normalnego funkcjonowania w świecie nie tolerującym żadnej indywidualności. Maluje się więc i ubiera tak jak wszystkie zatrudnione w Pałacu dziewczęta i do pewnego stopnia tak samo zachowuje. To znaczy udaje kogoś innego od dziewiątej do piątej, a przez pozostałą część doby jest sobą - czyta książki (mój Boże, któż robi to dzisiaj?), rozmyśla, ubiera się w stare łachy, marzy i być może czeka na podobnego do niej faceta! To ostatnie wydało mi się wątpliwe, bo w tej masie kontestatorów, z którymi beznadziejnie wojuje Golbray, mogłaby znaleźć podobnych sobie. Całe stada nie domytych myślicieli koczują wokół miasta, wśród wzniesionych ad hoc świątyń i minaretów. Zbawiają tam ludzkość przy pomocy płomiennych mów i narkotycznych oraz seksualnych orgii. A niektórzy ustawiają miotacze grawitacyjne w Central Parku. Takie udawanie przez osiem godzin musi być cholernie męczące i Rosalyn II nie robi tego bez istotnej przyczyny. Musiałem przyjąć i taką ewentualność, że jest agentką obcych. Albo po prostu lubi spokój i wygodę, a nie lubi żadnych orgii i miotaczy. Osiem godzin pracy, nawet najgłupszej, i szesnaście na lekturę i marzenia jest jej sposobem na życie. Tylko jak długo można to wytrzymać? Sam nie wiem, jak to się stało, że zacząłem ją rozumieć. Na pewno niewłaściwie i nie do końca, ale coś w tym było. - Jestem - mówi Rosalyn, wchodząc do kuchni. - Siądź przy stole, zaraz przygotuję coś do zjedzenia. Siadam posłusznie, znowu zaskoczony. Ubrała się i wymalowała jak młoda kurewka! Wysokie czarne buty, krótka, również czarna spódniczka ze skóry, prawie przezroczysta bluzka, związana w węzeł na gołym brzuchu. Włosy ma uczesane w kok, a twarz jak paleta malarska. - Teraz lepiej, tygrysie? - pyta, jak mi się wydaje, z ironią. Nie wiem, co powiedzieć. Gdyby tak ubrana powitała mnie od razu, uznałbym to za normalne i uważał, że inaczej być nie może. Teraz mnie to razi, bo kłóci się z jej obrazem, jakiego się dopracowałem niemal w bólach. Wzruszam ramionami. - Nie wiem. - Ale ja wiem. Na pewno lepiej. Przecież takiej mnie się spodziewałeś, co? No, przyznaj się. Ładnej, łatwej i przyjemnej. Więc mam kaprys zabawić się i być taką. Nie myśl, że jestem “facetką-ascetką”, nie należę do ich ugrupowania. Mam własny pogląd na wiele spraw, ale nie sądzę, byś to zrozumiał. Wy w ogóle mało rozumiecie, chociaż nie macie właściwej ponoć nam, kobietom, zdolności do godzenia sprzeczności. Nie chcecie problemów poznawać i rozumieć, obchodzicie je z jak największej odległości. - Co znaczy “wy”? I w ogóle, o czym ty mówisz? - Powiedziałam przecież, że nie zrozumiesz. Daj sobie lepiej spokój. Podszedłem do niej, krzątającej się przy kuchni, i objąłem ją. Poczułem, jak sztywnieje gwałtownie, dopiero po dobrej chwili, jakby sobie to nakazała, rozluźniła się i roześmiała nerwowo. - Poczekaj, najpierw kolacja. Tygrys głodny, to zły tygrys! - Czemu się boisz? - Chcesz wiedzieć? Chcesz naprawdę wiedzieć? - zapytała autentycznie zdumiona. - Tak, chcę. - A więc dlatego się boję, że pierwszy raz jestem sam na sam z kimś, o kim wiem na pewno, że jest mordercą! Czy ci ten powód wystarczy?! - Owszem, byłby wystarczający, jest tylko jeden szkopuł, że ja jeszcze nikogo nie zabiłem. - Jak to? - zaperzyła się gwałtownie i wyzwoliwszy się z mojego objęcia stanęła przede mną z nożem w garści, jakby zamierzała mi rzecz zademonstrować. - A kto zamordował Jablonsky’ego? Co, może nie ty? Poczułem się ogłuszony. - Jablonsky nie żyje? Co się stało? - Nie udawaj, że nie wiesz! Nie musisz się przede mną zgrywać, kolację i tak dostaniesz, a co do reszty, to zobaczymy. Znaleziono go wkrótce po twoim wyjściu, miał przetrącony kark, umarł na miejscu! Biedny pedryl - pomyślałem - komuś się bardzo naraził! - Posłuchaj, dziewczyno - powiedziałem siadając z powrotem - możesz mi wierzyć albo nie, ale nie ja to zrobiłem. Jest prawdą, że wychodząc od niego przylałem mu zdrowo, ale po tym wszystkim wstał o własnych siłach i już niemal siedział na krześle, gdy wychodziłem. Nie mógłby zrobić tego wszystkiego ze złamanym karkiem! To chyba jasne, co? Po drugie: dzisiaj, już po twoim wyjściu z Pałacu, był zamach na Prezydenta i po tym, co mi teraz powiedziałaś, mam podstawy sądzić, że Jablonsky był w to zamieszany. Nie masz tutaj ani radia, ani holowizora, więc nie wiesz, co się stało. Część budynku legła w gruzach, a z woli przypadku nikomu nic się nie stało. O tym pedrylu ani słowa, jakby komuś zależało na tym, by tych spraw w żaden sposób nie łączyć. A przecież łatwo byłoby obarczyć winą za śmierć Szefa do spraw Bezpieczeństwa Narodowego nieznanego zamachowca. Więcej nawet - można by zrobić z Jablonsky’ego bohatera! Ale nie, ktoś trzyma tę wiadomość w rękawie, by się nią posłużyć w odpowiednim momencie rozgrywki. Być może, iż przeciwko mnie. Czy wiesz, kto go znalazł? - Nie - odpowiedziała niepewnie. Widać było, że porządkowała sobie to wszystko, co ode mnie usłyszała i zastanawiała się, czy ma mi wierzyć, czy nie. - Posłuchaj - odezwałem się znowu, chociaż nie wiedziałem, dlaczego tak mi zależy na przekonaniu jej - jestem agentem i gdybym zrobił to, o co mnie oskarżasz, to nie miałbym powodu ukrywać się z tym, zwłaszcza że mam enpe. Tłumaczyć się ze swoich postępków mogę wyłącznie po skończeniu misji. A w tej konkretnej sprawie, to i tak byłby tylko i wyłącznie wypadek. Dostał ode mnie z przyczyn osobistych, nie mających nic wspólnego z polityką (10.30 p.m.). Odwróciła się bez słowa i zabrała na powrót do szykowania kolacji. - To są twoje sprawy, tygrysie, i nie musisz mi o nich mówić. Wzruszyłem ramionami. - Sam nie wiem, dlaczego to robię. Może dlatego, że ty jesteś inna i wszystko dzisiaj nie jest takie jak zwykle. - Zauważyłeś, że jestem inna? - Trudno tego nie widzieć. - Będą z ciebie jeszcze ludzie - uśmiechnęła się niespodziewanie. - Chodź, kolacja gotowa. Rosalyn nakryła stół, poustawiała naczynia i zapaliła świece. Zgasiła światło i wydobyła z ukrycia butelkę czerwonego wina. W milczeniu otworzyłem ją i rozlałem krwawy trunek do kieliszków. Właściwie przez całą kolację nie zamieniliśmy ani słowa, jeśli nie liczyć zwyczajowych proszę, dziękuję i przepraszam. Było mi jakoś dziwnie dobrze i nieśmiało, i nie chciałem słowami burzyć tego niezwykłego nastroju. Jej włosy nabrały w świetle świec koloru starego złota, a ogień nadał celowo wulgarnie wymalowanej twarzy odcienia tajemniczości i uroku. Po raz pierwszy docierały do mnie takie subtelności i byłem nimi tyleż zdziwiony, co wystraszony. - Myślisz. Nie pytała, powiedziała tak, gdy już skończyliśmy jeść. Skinąłem głową. - Będą z ciebie ludzie - powtórzyła znowu. - Chodźmy do pokoju, to ci coś pokażę. Weź wino. Przeszliśmy do antykwarycznego pomieszczenia, które Rosalyn nazywała pokojem. Czułem się w nim bardzo nieswojo. Do tego stopnia byłem zagubiony, że zacząłem się niespokojnie rozglądać na boki. Zauważyła to. - Warunkowania, co? Działają bezbłędnie. - Jakie warunkowania? O czym ty mówisz? - O tym, co robią z wami na kursach. “Tygrys ma działać, nie myśleć; pytać, a nie czytać”. Czyżbyś tego nie znał? - Oczywiście, że znam. Ale to tylko takie hasła. - Właśnie, tylko hasła. A jednak cały składasz się z takich sloganów i przypowiastek, o myszach i tygrysach! Wpojono ci je tak dokładnie, że uznałeś je za swoje myśli i postępujesz według tych reguł nawet o tym nie wiedząc. To są właśnie warunkowania. Nauczono cię nie lubić książek, więc czujesz się teraz jak zaszczuta mysz. Ty sam nic nie masz przeciwko literaturze, wystarczy, byś zdał sobie z tego sprawę, a niepokój ustąpi. Czujesz się lepiej? - Trochę - odparłem zgodnie z prawdą i poprawiłem się na skrzypiącym krześle. - Jeszcze tylko te krzesła... Wiesz, nie czuję się na nich pewnie. - To też przejdzie. Nie mogę pozbawić cię od razu wszelkich stereotypów, którym podlegasz, nie dając nic w zamian. To by się mogło źle skończyć. Zamiast dobrze ci znanego i uporządkowanego świata pojęć i wartości poczułbyś kompletną pustkę. A w pustce żyć nie można. Ani w kosmicznej , ani w pojęciowej. Każdy musi mieć jakieś swoje prawdy, do których może się odwołać (11.00 p.m.), gdy mu to potrzebne. - Więc po co w ogóle coś mi mówisz? Dziewczyna uśmiechnęła się tajemniczo i usiadła na swoim szezlongu, obejmując ramionami kolana. Pochyliła się i oparła na nich brodę. - Musiałabym ci to bardzo długo tłumaczyć, gdybym chciała być w zupełnej zgodzie z prawdą. Najkrócej jednak będzie tak, że chcę ludziom zamienionym w kretynów przywrócić ich lepszą postać. Dla dobra ich samych. Jest to przedsięwzięcie niemal beznadziejne, ale wiem, że warto to robić, bo mnie też kiedyś otworzono oczy i zrozumiałam, jak bezmiernie głupia i nieszczęśliwa byłam przedtem. - Ja jestem szczęśliwy. - W tym cały problem, że każdemu się tak wydaje dopóty, dopóki pozostaje w bezrozumnym stanie. Dopiero później, patrząc wstecz, nie może oprzeć się litości i wstydowi. Zrozum: powiedzenie, że się komuś otworzyło oczy, jest tu najbardziej adekwatne. To jest naprawdę tak jak z niewidomym, który przyzwyczaił się do swego kalectwa i któremu się wydaje, że tak jest właśnie dobrze. Aż nagle dzieje się cud, człowiek odzyskuje wzrok i oszołomiony dostrzega, że bez porównania barwniejszy jest świat prawdziwy od jego wyobrażeń. Tak było ze mną. - To jest nielegalne. - Co, cud? - Nie sam cud, ale jego robienie. - Więc mnie aresztuj, na co czekasz? Jest wiele sekt robiących to samo. Czy i ich wyznawców pozamykasz? - To jest co innego. - Tak? A co? - Nie wiem. Ale tamto jest inne. - A, nie wiesz? No to ja ci powiem, dlaczego tamto jest inne! Bo te sekty to tylko sterowany wentyl bezpieczeństwa, taka psychoterapia dla ubogich a sfrustrowanych! Zgania się tłum, wywołuje wrażenie półlegalności tego mityngu, wygłasza kilka komunałów uchodzących za obrazoburcze, a tłum szaleje, bo mu się wydaje, że wszystko pojął i że jest wyzwolony. To jest metoda “nieskończonej cebuli” - od czasu do czasu złuszcza się jakąś nową “prawdę” i rzuca ją przed wieprze. Ja też kiedyś byłam taką pożeraczką cebulowych prawd, aż ryjąc wśród sztucznych pereł znalazłam jedną prawdziwą. Cud polegał na tym, że ją poznałam, odróżniłam i zrozumiałam! Tacy jak ja to wyjątki potwierdzające skuteczność działania sekt, to szkodliwy, ale nieunikniony produkt uboczny! - Udowodnij mi to! - Tego akurat nie mogę udowodnić. Jeszcze nie teraz. Ale wiem, że tak jest. Uśmiechnąłem się z wyższością. - Teraz ja mogę powiedzieć: ja wiem, że tak nie jest, i wtedy będziemy na remis. Do jakiej grupy należałaś? - Do fikcjonistów. Golbray rozwalił nas dwa lata temu. - No widzisz, to tylko przemawia przeciwko twojej tezie. Gdyby sekta była sterowana, to nie zostałaby rozbita. - Różne grupy są likwidowane co jakiś czas, wyłącznie po to, by utrzymać wśród ludzi przekonanie o ich nielegalności. To napędza nowych wyznawców. Gdybyś się temu wszystkiemu bliżej przyjrzał, spostrzegłbyś, że liderami coraz to nowych sekt są ciągle ci sami ludzie! - To zrozumiałe. Skoro mienią się zbawicielami, to nie mogą poprzestać na jednej wpadce. Wychodzą na wolność i zaczynają wszystko od początku. - Tak, tylko z reguły co innego głoszą. Z fikcjonistów powstają antyfikcjoniści, z mortonowców - postmortonowcy, i tak dalej. Ten interes jest w ciągłym ruchu i ktoś oliwi w nim tryby. Zamilkliśmy. Ja się nie odezwałem, bo nagle dotarło do mnie, jak śmiesznie muszę wyglądać: ja, tygrys w pełnym rynsztunku zdobywcy kobiet, siedzę na rozlatującym się meblu, pamiętającym chyba jeszcze wojnę i wysłuchuję zwariowanych, ale i niebezpiecznych teorii od kompisistki! Najgorsze w tym wszystkim było to, że jej wywody miały ręce i nogi. Słuchałem jej z zainteresowaniem i zupełnie zapomniałem, że przyszedłem tu w zgoła innym celu. Dlaczego milczała Rosalyn? - nie wiedziałem. Coś nagle przyszło mi do głowy. - Od kiedy pracujesz w Pałacu? - zapytałem. - Od dwóch lat właśnie. Postanowiłam być bliżej władzy, żeby zrozumieć, o co w tym kraju chodzi. - I zrozumiałaś? - Jeszcze nie. Ale sporo wiem. Mogę ci powiedzieć, że... - Czekaj - przerwałem jej, przypominając sobie Golbraya. - A mojej przysięgi nie chcesz zobaczyć, zanim rozpoczniesz wykład? Pomyślałem nagle, że Rosalyn może być podstawiona, by mnie sprawdzić. To było nawet dosyć logiczne; Golbray najpierw inwigiluje, a potem likwiduje grupę fikcjonistów. Być może już wtedy korzysta z jej usług. Później, po rozwiązaniu sekty, umieszcza ją w nagrodę w pobliżu Prezydenta by dalej pracowała dla niego. Sala kompisów to nie centrum dowódcze, ale dobrze jest mieć wszędzie swoich ludzi. Golbray na pewno ma ich niemało w otoczeniu Jeremy’ego Stevensona. Nawet kompisistka może mu się kiedyś przydać. Na przykład po to, by sprawdzić lojalność Harry’ego Lenoxa- tygrysa! - Nie - odparła zdumiona. - Po co mi to? - Nie? Może jednak? Chociaż powąchać, polizać... albo hymn wymruczeć? Niekoniecznie na baczność. Posiedzimy i pomruczymy, co? - Zwariowałeś - mówi Rosalyn i wsuwa się głębiej na swój szezlong. Przesuwam się za nią na tym trzeszczącym łamignacie i chwytam ją za ramiona. Jest wystraszona, oczy ma jak nowe półdolarówki. - Nie chcesz? To powiedz mi, jak to jest możliwe, że ktoś z twoją przeszłością, ktoś zarejestrowany jako fikcjonistka pracuje od razu po rozszyfrowaniu tej sekty w pobliżu Prezydenta i ma na Manhattanie mieszkanie wyładowane książkami jak Biblioteka Narodowa, co? - Puść, to boli! - mówi dziewczyna i wyrywa mi się z całych sił. Ale ja trzymam mocno. Puszczę ją, jak powie. - To Golbray - syczy Rosalyn. - To Golbray mi zorganizował, rozumiesz? Podobałam mu się, więc zniszczył moje akta i załatwił mi pracę i mieszkanie. Przychodził tu przez pół roku, potem przestał... - dodaje. Roześmiałem się i puściłem ją. - Aleś ty naiwna - mówię. - Nawet jeżeli to prawda, co mi opowiadasz, to możesz mi wierzyć, że admirał żadnych akt nie zniszczył. Nie dlatego, że bałby się lub że mu nie wolno, ale dlatego, że on nie niszczy niczego, co się jeszcze może kiedyś przydać! Ale to już twoja sprawa. A teraz napijmy się! Rozlewam resztę wina do kieliszków i patrzę na nią spod oka. Siedzi wtulona w swoją kanapę, ręce skrzyżowane na piersiach. Masuje sobie ramiona, chyba za mocno ją chwyciłem, bo się krzywi i posykuje od czasu do czasu. Wygląda dość żałośnie i widzę, że mówiła prawdę, bo jest wyraźnie rozczarowana moim sądem na temat Golbraya. - Zdrowie admirała! - mówię podnosząc kieliszek i przyglądając mu się pod światło. - Cwana jesteś, ale na tego bydlaka jeszcze za mało! Wypijam wino duszkiem i odstawiam kieliszek. Rosalyn swego nawet nie dotknęła. - Przepraszam - mówię. - Nie chciałem ci sprawić bólu. Miałaś mi coś pokazać. Przypominam to sobie w samą porę, bo dziewczyna straciła animusz. Po moim przypomnieniu ożywiła się. - Weź to - wskazała mi jakiś ciemny, długi rulon, stojący w kącie za jej głową. - To jest bardzo ciekawe. Wstałem i wyciągnąłem tubę spośród innych szpargałów. Rozwinąłem ją na biurku- lotniskowcu i zapaliłem lampę-żółwia. Przede mną leżała stara mapa. - Mapa - mówię z pewnym rozczarowaniem w głosie. - Co w niej może być ciekawego? - Przyjrzyj się uważnie, nic nie widzisz? Napięcie, jakie towarzyszyło tym słowom, kazało mi baczniej obejrzeć stęchłą osobliwość. W dalszym ciągu nie widziałem w niej nic niezwykłego. Mapa jak mapa, tyle że stara i cuchnąca. Nasze państwo rozciągnięte na pół kontynentu, podzielone na wieloboki stanów, pożyłkowane rzekami i poplamione jeziorami. Takie było i takie dzięki - baczność! - Jamesowi Mortonowi - spocznij! - mamy do dzisiaj. Tylko miast coś na tej mapie więcej, jakby kto maku posypał. - Miast - mówię - za dużo. Teraz jest mniej. - Ach, to zobaczyłeś? Dobrze, że chociaż tyle. Siłę masz jak morlok, ale i rozum taki. A popatrz na stolicę. Co widzisz? Rosalyn podniosła się i podeszła do mnie. Stanęła za moimi plecami i grzała mi kark niecierpliwym oddechem. Szukam więc Disi, ale nie mogę znaleźć. Czarną kreską, w tym mniej więcej miejscu, gdzie ono powinno być, podkreślony jest Waszyngton. - Coś tu jest nie w porządku - mówię. - Waszyngton to przecież dzielnica rządowa w Disi, a tu jest osobnym miastem, i do tego stolicą. To samo z innymi dzielnicami - z Jorkiem, Bostonem, Baltimore i Filadelfią. I z Langley - dodaję po chwili. Patrzę pytająco na dziewczynę. Wygląda na zadowoloną. Chyba tylko z siebie, bo ja mam dosyć głupią minę. - Częściowo mogę ci to wyjaśnić. Z tej mapy wynika, że dawne miasta wschodniego wybrzeża to teraz jedna metropolia o nazwie Disi. Tak jest z większością obecnych miast - są one zlepkiem tego, co na tej mapie zajmowało dawniej cały stan! - Jak to tłumaczysz? - zapytałem oszołomiony. Wzruszyła ramionami. - Na razie nie tłumaczę, podaję ci fakty. Ta mapa to jest właśnie pierwsza prawda, jaka mi się objawiła. Później doszły następne, bo ukierunkowana przez nią poszłam tym tropem, a więc zaczęłam szukać starych planów, przewodników, map, szkiców, rysunków i fotografii miast i różnych terenów. Teraz wiem na pewno, że Central Park, przez który przechodziłeś dzisiaj do Langley, był dawniej tu, na Manhattanie, a sama wyspa była jedną z pięciu dzielnic miasta Nowego Jorku - to po pierwsze. Dwa: Na Manhattanie znajdowały się najwyższe budynki świata, mające po sto pięter i kilkaset metrów wysokości, a nie jak dzisiaj - kilkadziesiąt. Trzy: stolicą Stanów był Waszyngton, leżący w Dystrykcie Columbii; stąd prawdopodobnie obecna nazwa stolicy pochodząca od skrótu DC. Cztery: Prezydent mieszkał w gmachu zwanym Białym Domem, a obecny Pałac Jeremy’ego Stevensona przypomina raczej Capitol - siedzibę dawnego Senatu. Dixi. Rosalyn opadła na szezlong, jakby wyczerpana ogromnym wysiłkiem. Chętnie zrobiłbym to samo, bo poczułem jakąś słabość w łydkach, ale nie mogłem oderwać się od spłowiałej płachty. Budziła we mnie respekt już chociażby przez to, że współczesne mapy były przy niej schematycznymi karykaturami - tu kropka, tam kropka, a pośrodku pusta zieloność! Spojrzałem na podziałkę. Gdyby jej wierzyć, to dzisiaj, spacerując pomiędzy Pałacem a gmachem wywiadu, musiałem zrobić kilkadziesiąt kilometrów w ciągu piętnastu minut! Takie odległości podawała mapa Rosalyn. Patrzyłem uważnie w legendę. Wynikało z niej, że mapa została wydrukowana na kilka lat przed wojną. Nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. - Masz jakąś teorię na ten temat? - zapytałem podnosząc wzrok na Rosalyn (11.30 p.m.) Milczała długą chwilę, tak długą, że zwątpiłem w odpowiedź. - Sam wiesz, że teorii na temat naszej rzeczywistości mamy tysiące. Od tej, której i ty jesteś strażnikiem, głoszącej, że nic się nie zmieniło, poprzez poglądy niezliczonych sekt, grup i gangów, których twierdzenia różnią się często jedynie miejscem postawienia przecinka; aż do skrajnych, co to głoszą, iż nas w ogóle nie ma. Ja wiem jedno: świat się zmienił, skarlał i parszywiał, a my wszyscy zajmujemy się tuszowaniem jego braków. Jedni, jak ty, nieświadomie, przekonani o całkowitej normalności tego co nas otacza, drudzy, jak ci, co tobą i wszystkimi kierują z pełną premedytacją. - Tego nauczyli cię fikcjoniści? - Nie, do tego doszłam sama. I mówię to każdemu, kto tylko ma ochotę słuchać! - Po co? - Liczę na to, że ktoś mi wreszcie uwierzy i postara się zrozumieć, o co w tym chodzi. A potem powie to mnie i wszystkim innym ludziom. Tego chcę. - A jeżeli to ty się mylisz, jeżeli ktoś ci to wreszcie udowodni? Słuchaj, przecież ta stara mapa może być fałszywa. Została wydrukowana na krótko przed wojną, a więc mogła mieć na celu wprowadzenie przeciwnika w błąd. Tak samo zdjęcia i przewodniki, rozumiesz? Taka wielka mistyfikacja, która nie najlepiej się pomysłodawcom udała, a której ślady ty wytrwale tropisz i przyjmujesz za prawdę. Czy nie sądzisz, że tak właśnie było? - Nie, to niemożliwe. Przecież ludzie dysponowali wtedy ogromną techniką, mieli satelity, śledzące wszystko, co się na Ziemi dzieje w dzień i w nocy, poznali każdy najdalszy zakątek planety i mieli to zakodowane na mapach, w książkach i w komputerach. Taka mistyfikacja nie ostałaby się ani godziny, nikt nie wziąłby jej na serio, mogąc w przeciągu paru minut, nie ruszając się z miejsca, samemu sprawdzić, jak rzecz ma się w istocie. Zapadła znowu cisza. Nie wiedziałem, co powiedzieć, nie byłem przygotowany do takich rozmów, a już najmniej z dziewczynami, które, jak do tej pory, służyły mi tylko do tego, by pójść z nimi do łóżka. - Znasz Brentona? - zapytałem. - Nie, kto to taki? - Pewien naukowiec. Wydaje mi się, że on ma poglądy podobne do twoich. Za to pokutuje teraz w Houston. Na mój rozum, jest to jedyny w tej chwili człowiek, z którym mogłabyś się porozumieć. Jutro lecę do niego, jeżeli chcesz, to wezmę cię ze sobą. - Dlaczego? Wzruszyłem ramionami. - Nie wiem - powiedziałem zgodnie z prawdą, bo rzeczywiście nie wiedziałem, dlaczego chcę to zrobić. - Po prostu przyszło mi to nagle do głowy. Więc co, lecisz? - Tak - zdecydowała się po krótkim namyśle. - Ale musisz mi to załatwić legalnie. - Nie ma sprawy - roześmiałem się i potrząsnąłem czarną bransoletą. - Jutro rano zadzwonię do Pałacu i powiem, że jesteś mi potrzebna i zabieram cię ze sobą jako sekretarkę. Co ty na to? - zrobiłem do niej zabójcze oko. Uśmiechnęła się smutno. - Nareszcie jest jakiś pożytek z tego twojego enpe... Chodź spać, nawet tygrysy sypiają. Oto moja nagroda - myślę sobie. - Niech będzie błogosławiony dzień, w którym ktoś zdmuchnął tę przeklętą kopułę! - Ty będziesz spał w drugim pokoju, a ja tutaj - kontynuuje tymczasem swą myśl podła zdrajczyni. - Tak nam będzie najwygodniej. Z wrażenia nic nie mówię, chyba nawet nie myślę. A powinienem! Stosowna chwila mija jednak i posłusznie mówię: dobranoc. Wtedy dopiero wraca mi zdolność rozumowania. Tygrys by się uśmiał, psiakrew! Przecież od samego początku, odkąd mam enpe, wszystko idzie nie tak jak trzeba. Różni faceci walą mnie bezkarnie po pysku, a ten, któremu oddaję - umiera. Włażę pod sam wylot miotacza grawitacyjnego po to tylko, żeby przypadkiem ocalić zafajdaną dupę Jeremy’ego Stevensona. Umawiam się z dziewczyną, która nie pada przede mną plackiem. Nie pada w ogóle, niestety. I to bilans pierwszego dnia! Jeżeli tak dalej pójdzie, to ja dziękuję, ja wysiadam! Jak dotąd jedynymi, którzy się mnie przestraszyli, są kot w garażu i mój sąsiad, ale oni boją się mnie od dawna. Od tak dawna, że przestało mi to sprawiać satysfakcję. Nasłuchałem się politologii Golbraya i obsesyjnych majaków tej oziębłej kompisistki. Zjadłem kolację, dodajmy: smaczną, i otrzymałem pozwolenie udania się na zasłużony odpoczynek. Spocznij! Tak sobie myślałem, siedząc na brzegu posłania i rozbierając się powoli. Zastanawiałem się, co mnie powstrzymuje od pokazania tej niedowarzonej fikcjonistce, na co naprawdę mnie stać. Nie wykoncypowałem jednak nic mądrego, bo oto drzwi sypialni otworzyły się i ukazała się w nich dama obwiniona w zwiewnym peniuarze i z rozpuszczonymi włosami. Znowu odjęło mi mowę, więc leżałem oparty na łokciu, wpatrując się w zjawisko z miną obudzonego o piątej nad ranem przygłupa. - Pomyślałam sobie, że razem będzie nam milej, nie sądzisz? Sądziłem, jak jasna cholera, sądziłem! Dopiero teraz poczułem naprawdę, że mam NP! I to bez zakuwania w bransolety, bez ślubowania i mruczenia hymnu! Enpe, enpe, enpe, enpe (0.10 a.m.), enpe, enpe, enpe, en... Wieża była ogromna i ciemna. Nie tyle wysoka, co jakaś taka masywna, rozłożysta, rozparta na szerokiej podstawie i swą potęgą uginająca kolana. Trudno było ocenić jej wielkość, ale zdawało mi się, że można ją porównać tylko z jakimś sporym miastem. Biegła w górę spiralnymi splotami, aż jej czarny, płaski wierzchołek wtapiał się w granatowe niebo. Była noc. U podnóża dziwnej budowli płonęły białe i liliowe ognie, huczały silniki czarnych maszyn, które niczym mrówki wznosiły z gargantuicznym wysiłkiem swój kopiec. Nie, nie wznosiły, raczej drążyły go, bo na ścianie pierwszego, monumentalnego splotu dostrzegłem bezlik wejść - wysokich, zakończonych ostrymi, szpiczastymi łukami. Z odległości, w której się znajdowałem, czyniło to wrażenie katedry wystawionej dla boga nie ludzi, ale olbrzymów. Nie widziałem jednak ani jednych, ani drugich. Zacząłem więc iść w tamtą stronę spiesznie, a potem nawet biec. Odgłos moich stóp brzmiał głucho i posępnie, i przykrył sobą wszystko - ziemię, niebo i wieżę. Pomimo tego, że wysiłek stawił mi przed oczami czerwoną chmurę, nie zbliżałem się do celu. Wieża - twór tak statyczny i obojętny jak wieczność sama - mamiła mnie i oszukiwała. Bez żadnego wpływu z mojej strony to oddalała się, niknąc niemal za pustym, prostym jak oś czasu horyzontem, to przybliżała się niespodziewanie i groźnie. Ja biegłem nadal. Czułem, że moje nogi odbijają się od jakiejś równej i twardej powierzchni, ale nie widziałem jej, nie wiedziałem, czy się posuwam, czy też drobię w miejscu, na skraju kosmicznej obrotowej sceny. Jakby na zawołanie wieża pojawiła się nagle z prawej strony i ogromnym łukiem przedefilowała przed moim nosem. Rzuciłem się za nią, ale już zniknęła w lewej kulisie. Po chwili pojawiła się znów - odległa, ciemna i niezwykle realna. Była podobna do naparstka i równie jak on - wypuszczony z ręki - psotna i nieuchwytna. Zwolniłem biegu, a potem zacząłem iść powoli, dysząc mocno i trzymając się ręką za rozdygotane serce. Wieża poczęła się przybliżać nadspodziewanie szybko - co krok to jakbym siedem mil zrobił. Rosła w oczach jak na rysunkowym filmie - skokami. Ostatni krok nawet musiałem skrócić, bom się bał, że mnie moja nadnormalna szybkość wbije w jej mur. Stałem u podnóża. Jeszcze ruch jeden, co mnie do chropawego boku przycisnął, i zatrzymałem się. Tu, przy samej wieży, było jaśniej. Łukowe reflektory oświetlały plac pracy i kroiły niecierpliwie i lękliwie niebo, wypatrując na nim zapowiedzi przyszłych nieszczęść. Huczały motory diesli, napędzających generatory, wyły silniki metalowych termitów. Ich światła odbijały się od spoconych, niemal nagich ciał niewolników. Ci ludzie poruszali się szybko, biegiem, skacząc i podrygując z pośpiechu. Porozumiewali się ochrypłymi, ptasimi głosami, które od czasu do czasu przecinał trzask bicza i zdławiony okrzyk bólu. Okrwawione plecy wycierali jeden drugiemu brudnymi szmatami, co im służyły za przepaski biodrowe. Robili to w biegu, nie zatrzymując się nawet na chwilę. Wszyscy dyszeli głośno, w powietrzu roznosił się szeroko smród potu i uryny. Teren był grząski, a bose stopy niewolnych wydobywały się z niego z mlaskaniem i bulgotaniem. Nie ogarniałem teraz wzrokiem wieży, stałem tak blisko, że jej ogrom przytłoczył mnie zupełnie, zabrał niebo znad mojej głowy, zgasił gwiazdy i odbierał oddech. Dyszałem jak wszyscy - krótko, płytko i lękliwie. Zrozumiałem, że to nie wysiłek fizyczny, lecz strach. Tutaj wszyscy się czegoś bali. To nie pot, nie uryna, ale lęk śmierdział w powietrzu. Było ono nim tak przesycone, że gdy tylko odetchnąłem nim i ja, zaraziłem się strachem tym bardziej przerażającym, że nierealnym. Maszyny zawodziły jękliwie spracowanymi łożyskami, gwizdały nieszczelne siłowniki hydrauliczne, zgrzytały łańcuchy wyciągów, skwierczał prąd w ogniskach parabolicznych luster. Nagle wszystko ucichło, zamarło i zgasło. Z dudniącym bezwładem wirujących mas i wybitych łożysk zatrzymywały się generatory, zawisły w bezruchu wysięgniki, szeleszcząc nieruchomiały transportery. Ludzie przestali dyszeć. W ciemności jarzyły się jeszcze czerwonym blaskiem stygnące elektrody reflektorów. Poczułem raczej niż zobaczyłem, że wszyscy patrzą w górę. Zadarłem głowę i w ciemności, która przedtem wydawała mi się kawałkiem wieży, a teraz okazała się niebem, dostrzegłem go. Był ogromny, srebrnopołyskliwy i groźny. Nietoperz, zawieszony na dwóch błoniastych, błyszczących żaglach, krążył bezgłośnie nad wieżą, nie poruszając skrzydłami. Wokół mnie zaszurało, zaszeptało ludzkie mrowie. Rozejrzałem się pośpiesznie. Zacząłem dostrzegać pochylone pokornie brunatne, pobrużdżone karki. Opadły one jeszcze niżej. Niewolnicy klęczeli, mamrocząc coś pod nosem. Nie wiedziałem, czy modlitwy, czy przekleństwa pod adresem ciągle kołującego potwora. Nietoperz zapiszczał krótko, przenikliwie, jakby kto szkłem po szkle przeciągnął. Spode mnie odpowiedział wieloraki chór piśnięć. A potem ludzie wstali i tyłem, ze wzrokiem wlepionym w srebrne bóstwo, powoli weszli do wieży. Poszedłem za nimi i (7.00 a.m.) obudziłem się. - Nie śpisz już - stwierdziła Rosalyn na powitanie. Leżeliśmy twarzami do siebie, z głowami zagłębionymi w poduszce tak, że widziałem tylko pół jej twarzy i jedno wpatrzone we mnie badawczo oko. Musiała obserwować mnie już od jakiegoś czasu, bo nie wyglądała na zaspaną. Ja przeciwnie - czułem się jak podtruta mysz. Nie chciało mi się nawet odpowiadać porządnie, więc tylko mruknąłem coś niewyraźnie, jakieś takie hrmmm wydałem z siebie i na powrót zamknąłem jedno oko; drugiego nie musiałem, bo i tak jeszcze było zalepione snem i spoglądało na wieżę. - Śniła mi się wieża - wyznałem niespodziewanie dla samego siebie. - Już któryś raz z rzędu... Tylko że przedtem widziałem ją jedynie z daleka, a dziś do niej wszedłem. - I co? - Nic. Ktoś powiedział: “nie śpisz już”, i stwierdziłem, że rzeczywiście nie śpię i że tym kimś jesteś ty. - Freud by ci to wyjaśnił. - Freud? Nie znam. - Ja też go nie znam, bo od dawna nie żyje. To był uczony, twórca psychoanalizy. W marzeniach sennych widział symboliczne odzwierciedlenie ludzkich zachowań i pragnień. Dzisiaj jego teorie wykorzystywane są jedynie do warunkowania takich jak ty. A wieża? Może symbol falliczny, może wyzwolenie... - Masz rację, symbol... - i wyciągnąłem po nią ręce. Wstaliśmy o 7.30 a.m. Przy śniadaniu Rosalyn wpadła na genialny jej zdaniem pomysł. - Dzisiaj rano - oświadczyła - ma się odbyć wielki mityng destabilicjonistów. Podobno kazanie wygłosi sam wielebny Hughes. Sądzę, że warto, abyś go posłuchał. - To konieczne? - zapytałem z pełnymi ustami. - Na dziewiątą zamówiłem awionetkę do Houston. - Polecimy o dziesiątej albo jedenastej. Zadzwoń do Pałacu i zmień termin. Przecież wszystko ci wolno. Przy okazji powiesz, że mnie zabierasz ze sobą. Okay? - W porządku, zadzwonię. Zrobiłem to zaraz po śniadaniu. - To ty, Wisotzky? - zdziwiłem się, gdy usłyszałem swego rozmówcę. Znowu masz służbę? - Mhm - burknął. - Gadaj, czego chcesz, bo nie mam czasu! - Co się tam dzieje? - Nic. Normalka, czyli podwyższony stopień gotowości. To po zamachu. - Ciesz się i tak. Gdyby nie ja, tobyś miał teraz wartę honorową przy trumnie! Wisotzky zaklął i złagodniał. - Dobra, dobra. Czego chcesz? - Przekładam swój odlot do Houston. Niech samolot czeka na mnie od dziesiątej. I jeszcze jedno: nie lecę sam. Zabieram ze sobą tę małą Austin z kompisów. Załatw to. Słuchawka rozjazgotała się żywą wściekłością. Z pewnym trudem wywnioskowałem z jego krzyku, iż ma mi za złe, że ja myślę o, nazwijmy to, przyjemnościach, a on ma tymczasem kontrolę za kontrolą. Wysokie szyszki ze Sztabu Ochrony liczyły mu wszystkie guziki przy mundurach chłopców z kompanii, chcąc w ten sposób dojść niezawodnie sprawców wczorajszego incydentu. Odłożyłem słuchawkę. - Załatwi to? - zapytała Rosalyn. - Na pewno. To wielki krzykacz, ale jeszcze większy służbista. Chociaż tak się naklął, to wiem, że on też uzależnia stan bezpieczeństwa narodowego od wypastowanych butów i ilości zużytych środków czystości. Lepiej mi powiedz, co będziemy robić (7.50 a.m.) do dziesiątej? - Mamy mało czasu - powiedziała Rosalyn. - Po pierwsze: musisz się jakoś sensownie ubrać. Zaraz ci coś znajdę, bo w tym twoim wdzianku czuć cię tajniakiem na milę. Tak się nie chodzi na mityngi. Po drugie: mamy przed sobą spory kawałek drogi, ten zlot jest na farmie, jakieś 15 mil za Disi. - W którą stronę? - Na północ, w stronę Bariery. Rosalyn zniknęła w szafie i poczęła z niej wyrzucać na środek pokoju stosy kolorowej odzieży. Domyślałem się, że garderoba ta pochodzi jeszcze z czasów jej fascynacji niezależnymi ruchami. Po chwili wynurzyła się z otchłani szeleszczących materiałów i zabrała się do mnie. Opierałem się dość stanowczo, bo Rosalyn ubrdała sobie, że ubierze mnie w czarne, niezwykle obcisłe spodnie ze złotym pasem szerokości dwóch dłoni. Nie mogłem w tym ani siąść, ani zgiąć się. Ale to jeszcze nie było najgorsze - od góry na gołe ciało zarzuciła mi niezwykle obszerną i miękką, jakby hinduską suknię, malowaną w wielkie kolorowe wzory! Wyglądałem w tym jak jakiś oszalały prorok, a nie jak tygrys! - Wyglądam w tym jak oszalały prorok! Nie włożę tego! - Już włożyłeś. Nie sprzeciwiaj się, bo ja lepiej wiem, jak cię ubrać. Wyglądasz zupełnie normalnie. Największy jednak kłopot, to te twoje włosy... - Cóż chcesz od moich włosów? - zaniepokoiłem się. - Są za krótkie i za schludne. Powinieneś być albo łysy, albo rozczochrany. Ale wiem, co zrobię! Pomaluję ci je! - Czy tam, dokąd idziemy, nie ma w ogóle normalnych ludzi? Już się nie dziwię, że te wszystkie bandy cieszą się ogólnym ostracyzmem! - Co ty tam wiesz! Tam jest więcej ludzi “normalnych”, niż widziałeś w całym swoim życiu. - Wczoraj mówiłaś co innego! - Inaczej, a nie co innego. Mówiłam, że są tam ludzie, którzy szukają prawdy, nawet jeżeli są tylko manipulowani. Ale niektórzy i tak ją znajdują. Jak ja. Tylko to mówiłam. A tego, czy Hughes jest na liście płac u Golbraya czy gdzie indziej, nie wiem. Dawaj głowę! Pochyliłem się, a Rosalyn, trzymając w rękach dwa rozpylacze z farbą (8.10 a.m.), ubarwiła mi włosy. - Już! - powiedziała. - Możesz się przejrzeć. Podszedłem do lustra pełen najgorszych obaw. I rzeczywiście, nie myliłem się. Łeb miałem cały srebrny i wyglądało to mniej więcej tak, jakbym włożył zamiast peruki drucianą szczotkę. - Zwariowałaś! - jęknąłem z pełnym przekonaniem o jej niepoczytalności. - To przecież straszne! Wyglądasz tip-top - pochwaliła Rosalyn swoje dzieło. - A teraz kolej na mnie. Poczekaj tutaj. Z całym naręczem kolorowych szmat zniknęła w drugim pokoju. Nawet nie trwało to długo. Już po chwili wróciła zupełnie odmieniona. O ile w stroju zachowała umiar, bo wdziała coś na kształt białej, długiej chlamidy, przepasanej skórą grzechotnika, o tyle ową powściągliwość odbiła sobie na makijażu. Usta miała pomalowane granatową kredką, oczodoły na srebrno, a uszy na czerwono. Włosy ściągnęła w koński ogon, tyle że zwieszał on się z boku, nad jedną z purpurowych małżowin. - Do diabła! - powiedziałem i umilkłem. Nic więcej nie byłem w stanie wykrztusić i w milczeniu wyszliśmy z mieszkania, i zjechaliśmy do garażu. Skierowałem się do swojego samochodu, ale powstrzymała mnie. - Nie możemy jechać tym twoim pancernikiem. Mam tu odpowiedni wóz na podobne okazje. Ściągnęła zakurzoną plandekę z jakiegoś tajemniczego kształtu, widniejącego w rogu pomieszczenia. Oczom moim ukazało się pokraczne buggy, podobne raczej do pisanki wielkanocnej niż do samochodu. - Kto prowadzi? - zainteresowałem się. - Ja. Wsiadaj. Wsiadłem, bo nie było innej rady. Pisanka zapaliła bez trudu i wyjechaliśmy na powierzchnię. W drodze, już za miastem, wyprzedził nas z szumem opon rozłożysty kabriolet. Rozparty w nim na tylnym siedzeniu grubas wydał mi się znajomy. Zamrugałem oczami. - To chyba był Mallory, ten krezus od stali, węgla, gumy i innego gówna? Cóż on tu robi? - Dokładnie to samo co my. Jedzie posłuchać wielebnego Hughesa. - On też? Po co? - Akurat to mogę ci wytłumaczyć dokładnie. Mallory ma pewną obsesję, mianowicie wydaje mu się, że wcale nie jest bogaty i że nie jest panem swojej woli. Uważa się w naszym świecie za figuranta, doszedł bowiem do wniosku, że jakąkolwiek podejmie decyzję, dotyczącą zarządzania jego kapitałem - od korzystnej po najbardziej paranoidalną - to i tak obróci się ona na jego korzyść. On czuje, że istnieje jakiś mechanizm, który czuwa nad jego stałym bogaceniem się. Ergo wydaje mu się, że żyje w świecie fikcyjnym. - Ach - powiedziałem - to jeden z twoich dawnych współwyznawców. Nie sądziłem, że ludzie tacy jak on zajmują się podobnymi bzdurami. Czy jemu nie jest wszystko jedno, skąd ma te biliony dolarów, jeżeli może ich używać zupełnie realnie? - Widocznie nie. Nie zamierzam ci teraz tego tłumaczyć, ale możesz mi wierzyć, że nie ma większej udręki od zwątpienia w cokolwiek, a w rzeczywistość w szczególności. Te krocie mamony nie są w stanie przekonać go o tym. Mallory wie o naturze świata na pewno więcej ode mnie, bo to niegłupi facet i ma dużo czasu i możliwości na swoje dociekania. Mówiąc twoim językiem, to on chodzi i szuka dziury w całym, każdą rzecz bierze pod lupę i wszystko ogląda z drugiej strony, by się przekonać, czy nie jest to tylko dekoracja i czy nie kryją się za nią sznurki do wodzenia go za nos. Sam chyba rozumiesz, że to przykre uczucie, gdy się komuś wydaje, że żyje wśród atrap. - Nie wiem. Ja nie mam takich problemów, bo dla mnie wszystko jest realne. Buggy to buggy, na przykład - powiedziałem i wyrżnąłem pięścią w konsoletę, aż coś chrupnęło wewnątrz. - Sama przyznasz, że trudno o większą realność, co? Wzruszyła (8.50 a.m.) ramionami. - Ty jesteś zupełnie nieskomplikowany, tak cię zresztą zaprogramowano w waszym ośrodku, i wydaje ci się, że świat jest taki sam prosty. Masz wszystko poszufladkowane: tu wróg, tam przyjaciel, tu czarne, tam białe. A świat jest szary. - Nie jestem wcale zaprogramowany! - Nie obrażaj się, ale trudno nazwać inaczej to, co z wami, tygrysami, robią. Już sama ta nazwa! Wybacz, ale to infantylne! Infantylne i napuszone. - Dodaj gazu! - powiedziałem ostro. - Już jest po dziewiątej. Zajechaliśmy wreszcie w pobliże miejsca mityngu. Mówię, w pobliże, bo prawie kilometr wcześniej musieliśmy zostawić auto. Na niewysokim, łagodnym wzgórzu, służącym na co dzień za pastwisko, zebrał się wielotysięczny tłum. Nigdy nie widziałem tylu ludzi naraz, musiało ich być z pół miliona. Do tej pory widywałem podobne zgromadzenia w holo, ale tam pokazywano tylko nieliczne grupki. Gdy dotarliśmy w zasięg porozstawianych wszędzie megafonów, Hughes już kazał. Siedzieliśmy na trawie. Ktoś z boku podał skręta. Wziąłem go machinalnie, pociągnąłem i podałem dalej. - ... zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, że Dzień Destabilizacji jest bliski. Albowiem niemożliwe jest, by Pan w sercu swoim nie wejrzał na nas, na nasze życie i troski, i nie rzekł: wybawię ich, bom im to powinien! Uczynię to dla tych, którzy nie zapomnieli o mnie, choć odgrodzeni są od Królestwa mego polem Mortona. Ja, Pan, mogę jednym swym słowem zgnieść barierę, uwolnić zmęczonych i znękanych, dać im światło, radość i spokój. Wszyscy zaznają mej łaski - żywi i umarli zarówno. Jeden uczynię wyjątek: twórca pola, Morton, nie wejdzie do mego domu bez oczyszczenia. On bowiem odgrodził moją owczarnię od oblicza mego, skazał ją na umartwienie, zamknął pod kopułą dusze zmarłych, które na próżno mnie wołają! Słyszę ich głosy, albowiem ja, Bóg, jestem jednocześnie po obu stronach pola. I napełnia się naczynie goryczy, które choć wielkie jak sam wszechświat i jak dobroć i cierpliwość moja, to przecież nie bez dna! I nadejdzie dzień, kiedy cierpiący ujrzą oblicze moje, a to będzie znak, że otwarta jest droga do Królestwa Niebios. Tak mówił Hughes. Głos jego wznosił się i opadał, wysławiał Pana. - Cóż bowiem może zło - grzmiał kapłan - nawet sam geniusz zła, wobec mej potęgi i miłości ludu mego? Przyjąłem na swe łono Fausta, przyjmę i Mortona, ale nie bez tego, bym mu nie pokazał swej boskiej mocy. Wielki jest grzech tego, który duszę swą szarga i skazuje na wieczne potępienie dla własnej pychy i mrzonek doczesnych, ale większa wina tego, co stado wierne od pasterza odłącza i wiedzie na manowce. - Tak powie Pan - ściszył głos niemal do szeptu - a słowa jego obalą pole i zetrą z pamięci ludzi imię Mortona. Kimże on jest, jeżeli nie geniuszem zła, współczesnym kuglarzem, który dla nieposkromionej żądzy sławy odgrodził nas od Zbawcy? W imię czego? W imię bezpieczeństwa? Dla zachowania marnej powłoki cielesnej, doczesnego siedliska duszy nieśmiertelnej? Wszak mamy obiecane królestwo nie na Ziemi - jak chce ten Faust - ale ponad kopułą, na łonie Pana. Złudne poczucie bezpieczeństwa czyni nas pysznymi i głuchymi na głos z nieba. Zachowujemy swój byt i dobrobyt doczesny, ale tracimy szansę żywota wiekuistego. Pole chroni nas, ale i odgradza. Odgradza nie tylko od wrogów, lecz i od Przyjaciela, który ciągle na nas czeka, albowiem wielka jest Jego miłość i cierpliwość. James Morton poczuł się równy Panu, chciał stworzyć byt niezniszczalny na Ziemi. Rzucił wyzwanie Stwórcy i srogą poniesie za to karę - za swe zadufanie, pychę i nieposkromioną chciwość. Wielu powie: wybawił nas od wojny, gdyby nie on, nie czcilibyśmy tu teraz Pana naszego! Istotnie, nie czcilibyśmy Go tutaj, ale sławilibyśmy chwałę Jego w niebie, wolni i szczęśliwi na wieki! To demon zła, wymyśla wciąż nowe podstępy, by zatrzymać duszę jak najdłużej w grzesznym ciele! Nie głoszę tu pochwały najstraszniejszej rzeczy, jaką jest wojna, ale myślę o braciach naszych, którzy żyli i umarli przykryci polem Mortona i wciąż szukają drogi do domu Bożego. To James Morton zamknął nam drzwi do Pana i odsunął nas od stołu Pańskiego. A wojna? Czy była ona kiedyś istotnie? Kto z nas może to stwierdzić? Tak nam mówią od dziecka i my w to wierzymy, bo nie możemy tego sprawdzić. Wojna, mówią, toczyła się długo, a Morton nas od niej wybawił! Chwalmy go więc i wysławiajmy, a o Panu zapomnijmy. Jakże głos prawdy ma do nas dotrzeć, jeżeli istnieje bariera, odgradzająca nas od światła, ciepła i miłości? Jakże wiedzieć mamy, cośmy komu powinni, jeżeli nie słuchamy Pana? Jakże nie wierzyć, żeśmy szczęśliwi, skoro własnymi rękami swój los zgotowaliśmy? Wykarczowaliśmy teren, ogrodziliśmy go, wyrzuciliśmy na zewnątrz morloków i żyjemy spolegliwie! Czyści, jednakowi, sfrustrowani, psychopaci, maniacy, schizofrenicy i szaleńcy - ci, którym potrzebny jest głos Pana! Wszystkim potrzebny jest Głos! Precz z barierą! - Precz! - ryknął tłum. - Z barierą precz! Z barierą precz! Z barierą Precz! Podniósł się szum i tumult. Tłum zafalował. Skandowany okrzyk powracał zewsząd falami i tysiącznym echem. - ...ecz. ...arierą... precz... erą... ręcz... ą... precz... barierą... Ludzie wstali z miejsc i wymachiwali rękami w porywie nagłego entuzjazmu. Rosalyn (10.00 a.m.) również dała mu się ponieść. Stała obok mnie i wpatrzona w bielejący daleko przed nami punkt, którym były szaty wielebnego Hughesa, krzyczała wraz z innymi. Ja nie. Zamiast wszechogarniającego entuzjazmu czułem coraz większą złość, wręcz nienawiść. Nienawiść do Hughesa, tłumu, Rosalyn, a przede wszystkim do tego, co usłyszałem. - Enpe! Enpe! wrzasnąłem dziko. Usłyszała mnie tylko Rosalyn. Odwróciła się do mnie i jej twarz zmieniła się gwałtownie. Od stanu ekstatycznego rozradowania, przez zdziwienie do przerażenia. Chwyciła mnie za rękę. - Uspokój się! To tylko twoje warunkowania! Wyrzuć je z siebie! Uwierz! Ach, Boże, gdybyś mógł widzieć teraz swoją twarz! Jesteś straszny. Ty nawet nie wiesz, co oni z tobą zrobili. Teraz naprawdę wyglądasz jak tygrys. Boże, jak ty wyglądasz?! Musiało być coś we mnie rzeczywiście okropnego, bo nagle puściła moją rękę i odsunęła się. Ale nie przestała mówić jak nakręcona. - Uspokój się, myśl o czymś innym. Myśl o mnie, o tym, jak byliśmy razem. O czymkolwiek. Musisz się przełamać, zwyciężyć, nie możesz reagować jak automat... Nie dokończyła, bo stało się. Uderzyłem pierwszego z prawej. Nawet nie krzyknął, bo usta miał pełne entuzjazmu. Złamał się wpół i upadł. Leżał jak kolorowa szmata. Kopnąłem ją, a potem już samo poszło. Zamieniłem się w maszynę do bicia i zabijania. Tłum wokół mnie nagle spowolniał, stał się ospały i nieruchawy. Głosy zgrubiały i przebijały się z trudem do moich uszu, jakby przedzierały się przez ścianę waty. Tylko ja zwijałem się jak stalowa sprężyna, każdy mój cios trafiał, łamał wznoszone w obronie ręce, zaciśnięte szczęki, eksplodował bólem splotów słonecznych, kaleczył, rozbijał... (10.07 a.m.). Zatoczyłem półkole, zmierzając odruchowo w stronę pozostawionego na parkingu buggy. Szedłem jak taran, rozpraszając na boki ciżbę krzyczących ludzi. Nie rozróżniałem twarzy, a moje własne ręce wirowały przede mną jak skrzydła wiatraka. Sam nie wiem (10.08 a.m.), jak długo to trwało. Nagle stwierdziłem, że siedzę za kierownicą, a obok mnie znajduje się płacząca i przerażona dziewczyna. Z dala dochodził krzyk. - ... arierą precz! Z barierą precz! - ... albowiem powiedział Pan - wtórował mu głos kaznodziei - że nie opuści owczarni swej i wejrzy na nią, gdy nadejdzie czas. A czas ten jest bliski. Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, że Dzień Destabilizacji jest bliski. Albowiem niemożliwe jest, by Pan w sercu swoim nie wejrzał na nas, na nasze życie i troski, i nie rzekł: wybawię ich, bom im to powinien! Uczynię to dla tych, którzy nie zapomnieli o mnie, choć odgrodzeni są od Królestwa mego polem Mortona... Miałem wrażenie, że wielebny powtarza się jak zepsuta płyta i słowo w słowo mówi to samo od początku. Ale nie chciało mi się zatrzymywać, by się o tym upewnić. Gnałem z powrotem do miasta z pochlipującą Rosalyn obok. Przez całą drogę nie zamieniliśmy słowa, choć pod koniec (10.45 a.m.) uspokoiła się zupełnie. Jakoś nie miałem odwagi się odezwać, bo patrzyła przed siebie z takim natężeniem, jakby od tego zależało nasze życie. Widać było po niej, że jest na granicy załamania psychicznego. Popatrywałem na nią od czasu do czasu spod oka, by stwierdzić, czy coś się zmienia, ale nie zauważyłem nic obiecującego. Była zacięta w sobie i milcząca. Zmierzałem prosto na lotnisko, zapomniawszy na śmierć o naszych dziwacznych strojach. Lekceważąc wszelkie zakazy, wjechałem prosto na płytę i tam dalszą drogę zagrodziła mi czająca się w cieniu tankietka. Wieżyczka wozu węszyła za nami niedwuznacznie, więc wolałem nie ryzykować. Zahamowałem gwałtownie. Wyciągnąłem w górę ramię i pokazałem bransoletę. Jakiś ciekawski fagas wylazł jednak z wnętrza pojazdu i zapragnął obejrzeć ją sobie z bliska. Grzmotnąłem go czarnym łańcuchem między oczy, aż usiadł na dupie. - Lekarza! - zawołałem do niego, gdy zaczął się gramolić na równe nogi. - Potrzebuję lekarza! Ruszyłem przed siebie. Nie oglądałem się, choć skóra na karku cierpła mi nieprzyjemnie. Wolałem nie przewidywać, co się tam może dziać za moimi plecami! Na szczęście nic się nie działo. Dojechałem do samolotu i wniosłem na jego pokład słabo opierającą się dziewczynę. Ułożyłem ją w fotelu i poszedłem do przodu, do kabiny pilota. Siedział tam jakiś młodziutki chłopak. Obaj byliśmy zaskoczeni swoim wyglądem. Pokazałem mu enpe, a on mnie licencję pilota. - W porządku - uśmiechnął się z ulgą. - Już myślałem, że mnie porywają jacyś zwariowani sekciarze! Ale się pan wystroił, no, no! Startujemy? - Nie, czekamy na lekarza. Mam towarzyszkę, która nie najlepiej się czuje. - Wiem. Rosalyn Austin. Dobra? - Wisotzky rano dzwonił? - zapytałem ignorując jego ciekawość. - Nie, wczoraj... - zastanowił się - tak, wczoraj po południu był telefon, od samego Jablonsky’ego. Wezwał mnie specjalnie komendant, by mi to powiedzieć. - Niemożliwe! Wczoraj? Jablonsky? Jesteś pewny? - Oczywiście. A co, coś nie w porządku? - O której to było? - Komendant... - Co mnie obchodzi komendant?! O której był telefon? - Tego nie wiem. Ale przed drugą, bo wtedy byłem wzywany do szefa. Zatkało mnie. Skąd ten pedryl wiedział tak dokładnie, co ja zrobię? O drugiej piętnaście byłem dopiero u Prezydenta, tymczasem Jablonsky już mi rezerwował samolot i dziewczynę! Potem dopiero rozmawiał ze mną, a po niejakim czasie spokojnie sobie korkuje, zaciągnąwszy uprzednio w krzaki Central Parku miotacz grawitacyjny. Nie było to wszystko dla mnie zbyt jasne. Raczej ciemne zupełnie, jak wystraszona gęba lekarza, który niespodziewanie objawił się za moimi plecami. Złość mnie porwała, bo nie wyczułem go. Był to szczupły, starszy Murzyn o siwych włosach. - Gdzie jest chory? - zapytał. - Chora. Ominął ją pan. Leży na jednym z foteli. Wróciliśmy do przedziału pasażerskiego. Rosalyn była tam, gdzie ją zostawiłem. Miała zamknięte oczy i wyglądało, jakby spała. - Co się stało? - Chyba szok. Zresztą nie wiem, nie jestem lekarzem. Niech pan jej da jakiś zastrzyk, bo musimy lecieć. - Ja też? - zaniepokoił się poważnie. - Nie, do diabła! Jasne, że nie. Tylko niech pan się pośpieszy. Wziął sobie to do serca i ruszył do akcji. Zaczął swoje medyczne misterium; mierzył puls, zaglądał pod powieki, świecił jej w oczy maleńką latarką. Wreszcie wyjął ampułkę i wprawnym ruchem odciął czubek. - Daleko lecicie? - zapytał. - Do Houston. - Będzie teraz spała - zrobił Rosalyn zastrzyk. - Na miejscu może ją pan obudzić. Powinno być wszystko w porządku, a jakby nie, to niech jej dadzą tam to samo - wcisnął mi w dłoń drugą ampułkę. - To wszystko? - Musi mieć spokój. Niech pan ją oszczędza - Dobra - mruknąłem - a teraz spływaj pan. Skorzystał z tego nader skwapliwie. - Lecimy! - krzyknąłem w stronę kabiny. Usiadłem w fotelu za dziewczyną i wyciągnąłem się wygodnie. Byłem potwornie zmęczony i dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że powodem tego są moje poranne wyczyny na mityngu destabilicjonistów. Zahuczały odrzutowe silniki, awionetka rozpędziła się po runwayu i nagłym skokiem, jakby się o coś w ostatniej chwili potknęła, wzbiła się w powietrze. Zatoczyliśmy wielki łuk, pilot pomachał tym w dole skrzydłami i pogadał z nimi przez radio. Słyszałem niewyraźnie jego głos przez rozsunięte drzwiczki kabiny. Nagle prztyknęło coś nade mną. - Kurs na Houston, start według zezwolenia specjalnego 11.33 a.m., pułap cztery i pół tysiąca stóp, prędkość 150 kilometrów na godzinę, czas lotu - osiemdziesiąt minut. Interesuje pana coś jeszcze? - Nie! - krzyknąłem. - Niech pan nie krzyczy, bo ogłuchnę. Mikrofon jest przed panem w oparciu fotela. - Przepraszam, nie wiedziałem. Gdybym usnął, to obudź mnie na dziesięć minut przed lądowaniem. - O.K. Według rozkazu. Ale służbista! - pomyślałem z podziwem. - Taki Golbray na pewno polubiłby szczeniaka! Wychowałby go na takiego, co to aż się prosi, żeby go uszczypnąć. Nazwisko admirała skierowało moje myśli na inne tory. Wczoraj Szef Wywiadu mówił mi, że wiedzą o poważnych działaniach morloków skierowanych przeciwko nam. Nie zastanowiłem się wtedy, jaką drogą dotarły te wiadomości, skoro sam twierdził, że nie można obserwować tego, co robią nasi wrogowie. Prawdę rzekłszy, nie wiedziałem nic o naturze pola Mortona, a ostatnie dni nie uczyniły mnie w tym względzie mądrzejszym. Raczej przeciwnie - do morza ignorancji dolały ocean wątpliwości! Być może problemy z oceną posunięć wroga wynikały z odległości, jaka nas dzieliła. Z morlokami graniczyliśmy przez ścianę nierzeczywistości i podejrzewałem, że skoro przenika przez nią światło, to można zobaczyć, co jest po drugiej stronie. Było w tym wszystkim jedno ale. Mianowicie, ja sam nigdy nie znalazłem się w pobliżu bariery i nie przekonałem się, czy tak jest rzeczywiście. Pole miało ponoć grubość nieco ponad pół kilometra, ale kto i czym to zmierzył? - nie miałem pojęcia. Gdyby tak istotnie było, to zakładając przezroczystość pola można by optycznie penetrować teren należący do wygnańców. Z drugiej jednak strony słyszałem kiedyś, że pole jest jednolicie szare jak burzowa chmura i natura przechodzenia przez nie światła nie jest dostatecznie zbadana i wyjaśniona. Oczywiście, wywiad, utrzymujący całe stada głodnych wiedzy naukowców, mógł mieć na to swoje sposoby, ale coś mi mówiło, że Golbray łgał jak z nut. Podawał informacje, które były niesprawdzalne! Dopiero teraz, chyba pod wpływem Rosalyn, zacząłem dostrzegać, że cała moja wiedza składa się z pewników, których nigdy nie próbowałem weryfikować! Cokolwiek mi mówiono o naturze otaczającej mnie rzeczywistości przyjmowałem za swoje. Czyniłem to tym chętniej, że wszyscy ludzie z mojego otoczenia wyznawali te same poglądy. Sądy ich pokrywały się w sposób doskonały, nie pozostawiając żadnych luk, które mógł bym zapełnić własnymi przemyśleniami. Nawet jeżeli stykałem się z informacją inną - wrogą lub kontrowersyjną - to był to zwykle jeden głos, głosik niemalże, przeciwko tysiącom trąb. Jeżeli nawet powstawały we mnie jakieś wątpliwości, to zagłuszane były szybko przez rozdmuchane poczucie ważności mego stanowiska służbowego. Golbray, Prezydent, Jablonsky, instruktorzy na kursie - wszyscy oni mówili to samo. Tak dokładnie, że nawet używali tych samych sformułowań, jakby i ich wyszkolono wcześniej, tyle że na kursie wyższego stopnia, dla wtajemniczonych, i nauczyli się tego na pamięć. Nawet wielebny Hughes obracał się ze swym rozumowaniem jak wiadomo co w przeręblu, nie mogąc czy nie chcąc z niego wyleźć. Dopiero ta niedowarzona kompisistka odkryła rożek tajemnicy. Tak sądziłem. Ale to wszystko było mało. Święty Mortonie! - pomyślałem - Ratuj! Jeszcze kilka dni czy nawet godzin temu nie byłbym w stanie przeprowadzić takiego procesu myślowego, a teraz zabierałem się do wywracania świata na lewą stronę. Czułem, że moje warunkowania łuszczą się ze mnie jak zeschnięte liście i opadają pośpiesznie. Ja jednak miałem się coraz gorzej, bo na ich miejsce pojawiał się kwas zwątpienia, który zaczął przeżerać nieubłaganie moją wewnętrzną barierę - poczucie pewności i uporządkowania świata. Rosło we mnie wrażenie pustki, a wokół rozciągało się grzęzawisko, w którym dość raz źle stąpnąć, by zginąć na zawsze. Dopadły mnie wątpliwości tak potworne, że w ostatniej chwili przeraziłem się i cofnąłem. Dosyć! - pomyślałem. - Na razie wystarczy! Świat znów wywinął kozła i wrócił na swoje miejsce. Znowu wierzyłem, że była wojna, Morton i jego pole, morloki i wieża... Zaraz, jaka wieża? Ach, tak. Ta ze snu. Ale cóż ona tu robi u diabła? Przecież nie ma nic do rzeczy! A więc dalej! Powtórzyłem sobie w myśli cały wczorajszy wywód Golbraya. Tak było, tak być po prostu musiało! Do cholery, czy ten lot się nigdy nie skończy? Spojrzałem (00.15 p.m.) na zegarek. Była dwunasta piętnaście, a więc miałem przed sobą ponad pół godziny podróży. Policzyłem sobie, biorąc za dane wyjściowe słowa mojego pilota, że z Disi do Houston jest jakieś niecałe dwieście kilometrów. A na mapie Rosalyn to było ponad dwa tysiące! Czyżby świat zmalał w skali jeden do dziesięciu? Z mapą precz! - pomyślałem. - Z wątpliwościami precz! Zapragnąłem nagle zobaczyć coś niewzruszenie pewnego. Pole. Przeszedłem do kabiny pilota. - Możemy wznieść się wyżej? Chciałem zobaczyć kopułę. Pokręcił głową. - Nie można. Przepisy zabraniają. Położyłem mu prawą rękę na ramieniu. Ciężko ją położyłem. I tak, by kątem oka mógł spoglądać na moje enpe. - Na jakiej wysokości znajduje się pole? - Piętnaście tysięcy stóp. Wolno latać do pułapu dwóch tysięcy metrów. - Lecimy! - rozkazałem ściskając go za ramię. Posłusznie ściągnął wolant na siebie. Silniki zmieniły ton - szliśmy w górę. Strzałka wysokościomierza wolno pełzła po skali. Tysiąc sześćset, tysiąc siedemset, tysiąc osiemset, tysiąc dziewięćset, tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt, dwa tysiące, dwa tysiące dziesięć, dwa tysiące pięćdzie... Coś, jakaś niezwykle miękka, ale potężna i nieustępliwa pięść uderzyła w nos awionetki. Samolocik zachybotał w powietrzu jak bokser trafiony w szczękę i obsunął się o kilkadziesiąt metrów. Byliśmy na wysokości tysiąca dziewięciuset osiemdziesięciu metrów. Wyżej ani rusz. - Co to było? - zapytałem. - Nie wiem - wystękał chłopak. Spojrzałem na niego, był blady i najwyraźniej przestraszony. Jeszcze jeden z tych - pomyślałem - co jeśli nie zapomną, to dołączą do wątpiących. - Więc nie wiesz, co to było? Nigdy nie próbowałeś latać powyżej zakazanego pułapu? - Nigdy! - Jego przerażenie i służbistość były tak prawdziwe, że mogłem w to uwierzyć. - Wszyscy stosujemy się do przepisu. Powiedziano mi, że wolno latać tylko do tej wysokości, więc to robię. Powiedziano mu! Każdemu coś powiedziano. Jednemu, że była wojna, drugiemu, że jest morlokiem i ma się wynosić precz, trzeciemu, że jest tygrysem i ma pilnować, by myszy zanadto nie swawoliły - w zastępstwie zwykłego kota, rzecz prosta! Tylko kto to wszystko poustalał? Morton, Golbray, Naczelny Morlok, Bóg, Prezydent? A może Hughes albo ta mała Rosalyn... - Spróbuj jeszcze raz - poleciłem. Wiedziałem, że się boi, ale usłuchał bez słowa sprzeciwu. Spróbował z tym samym skutkiem. Zszedł na półtora tysiąca metrów. - Wolę tak lecieć. Za chwilę przejmie mnie Houston. Lepiej żeby nie wiedzieli, cośmy tu wyprawiali. Skinąłem głową. - Wygląda na to, że pole jest jednak dużo niżej, niż mówiłeś. Albo to było zupełnie co innego. Wiesz - dodałem niespodziewanie - postaraj się o tym nie zapomnieć. O tym, co się stało. Pokręcił głową. - Nigdy tego nie zapomnę! Tylko co z tego? Właśnie - myślałem wracając na swoje miejsce. - Co z tego? Zabrałem się do budzenia Rosalyn. Opornie to szło. - Za dziesięć minut Houston - zabrzmiało z głośnika nad moim uchem. - Well - wymamrotałem wzorem Jeremy’ego Stevensona. Rosalyn otworzyła jedno oko, a widząc mnie, zamknęła je pośpiesznie. Nie bardzo wiedziałem, jak się mam teraz zachować. Czy coś powiedzieć? Przepraszać za coś? Pytać, jak się czuje? Nie zrobiłem nic takiego. - Za chwilę lądujemy - powiedziałem i tak było najlepiej. Przeciągnęła się w fotelu z westchnieniem ulgi. Powiodła dłońmi po twarzy i po całym ciele, jakby sprawdzając, czy jeszcze istnieje. - Czuję się tak dobrze - wyznała - że zwątpiłam w materialny byt. Domyśliłem się, że to narkotyczne składniki zastrzyku jeszcze na nią działają i wprowadzają ją w ten wyśmienity nastrój. - Miałam cudowny sen - kontynuowała, patrząc jakby w głąb siebie i starając się wysiłkiem woli wydobyć wspomnienie majaku. - Byłam na ogromnej łące. Ale nie takiej, jakie są. Tamta był a niezwykle zielona, pachnąca i kolorowa. I jasna. Tak, pamiętam dobrze, było wszędzie tak jasno, że aż musiałam mrużyć oczy. Potem przyzwyczaiłam się do tego niezwykłego blasku i tylko często mrugałam łzawiącymi oczyma. Ale nie było to nieprzyjemne, raczej miłe i jakieś takie uwznioślające. Więc stałam tak wśród traw i słyszałam wokół siebie niezwykły szum. Coś uporczywie brzęczało, szumiało i szeleściło wokół mnie. Cała łąka grała. Nie był to wiatr, nie. Było ciepło i bezwietrznie, wręcz żar panował niezwykły. I ta muzyka! Ja stałam w środku ogromnej przestrzeni, otoczona tysiącem kwiatów, kolorowych kwiatów. Były niebieskie, białe, czerwone, żółte i widziałam je tak daleko, jak okiem sięgnąć. Wokół polatywały różnobarwne istoty o skrzydłach dużych jak dłoń, ale niezwykle delikatnych. Siadały od czasu do czasu na kwiatach i wachlowały się leniwie tymi skrzydłami. Chciałam złapać jedno z tych stworzeń, ale uciekało przed mną, klucząc zręcznie. Gdy byłam bliska rezygnacji, przysiadało na chwilę, a gdy już-już miałam je schwytać - ulatywało bezgłośnie nad moją głowę i wyciągnięte ręce. Nie wiem, jak długo to trwało, wreszcie stworzenie zniknęło, wtopiło się w barwne plamy. Usiadłam zmęczona na trawie i oddychałam mocno. Pot lał mi się po karku, po plecach, brzuchu i udach. Sukienka przykleiła się do ciała. Nie było to nieprzyjemne, raczej nawet podniecająco-łaskotliwe, rozleniwiające. Wyciągnęłam się wygodnie na trawie. Potem zaczęłam się w niej tarzać, wąchać ją, gryźć... Och, nie masz pojęcia, jaki to był smak, aromat! To było rozkoszne, tak leżeć w tym dziwnym, wszechprzenikającym cieple i czuć łaskotanie traw na skórze. Podniosłam się i rozebrałam szybko, chciałam całą sobą chłonąć tę rozkosz. Rzuciłam się na powrót w trawy i baraszkowałam tam jak dziecko. Chwilami ostre liście czy gałązki drapały mnie lub nawet raniły do krwi, ale i to było przyjemne. Potem uspokoiłam się i leżałam długo bez ruchu (00.45 p.m.). A jeszcze później usiadłam i zaczęłam rwać kwiaty i długie trawy. Nie wiem dlaczego, ale w tej chwili właśnie zrozumiałam, że to sen i w jakimś irracjonalnym porywie zapragnęłam zabrać te wspaniałości ze sobą na jawę. To było niemożliwe, od początku jasne i ja wiedziałam o tym. Niemniej targałam zielsko rozpaczliwie, a potem zaczęłam pleść z niego wianek. Spieszyłam się bardzo, już prawie cały miałam gotowy, gdy nagle na moje ręce, a potem na mnie całą padł jakiś cień. Podniosłam głowę. Nawet nie byłam specjalnie przestraszona, tylko raczej zdumiona i zła. Przede mną stał człowiek, mężczyzna. Nic więcej nie mogłam po nim poznać, bo zamiast twarzy miał zupełnie gładkie, różowe miejsce. Tak jakbym ja miała tę przestrzeń wypełnić sama. Tamten obcy klęknął przede mną i przybliżywszy swą przerażającą maskę do moich oczu, począł szarpać mnie za ramię. Powodowana obrzydzeniem opuściłam na moment powieki, a gdy je na powrót podniosłam, ujrzałam ciebie. Tu, na pokładzie samolotu. - A więc remis - uśmiechnąłem się, nie starając się nawet zapamiętać tego, co mi powiedziała. - Ty mnie wyciągnęłaś z mojej wieży, a ja ciebie z łąki. Wzruszyła ramionami. Jak mi się wydawało, z politowaniem. - Ty nic nie rozumiesz! Przecież ja nie umiem pleść wianków. - Wianków nie, ale bzdury tak! Czy sądzisz, że ja wiem, jak się wznosi wieże? Po prostu nam się to śniło, ot i wszystko. - Tak ci się tylko wydaje, bo nie wiesz, że śnić możesz tylko to, co znasz, co kiedyś wiedziałeś, robiłeś, o czym czytałeś, myślałeś, marzyłeś... I nic ponadto. Wyobraźnia ludzka jest z jednej strony przebogata, a z drugiej niesłychanie ograniczona: nie potrafi stworzyć niczego, czego by wokół niej w realnym świecie nie było. Wszelkie potwory zaludniające mitologie, wierzenia i współczesne widowiska w holo powstają na drodze hybrydyzacji. Każdy stwór można rozłożyć na części i powiedzieć: ta trąba to ze słonia, uszy są zająca, nogi jaszczurki, a oczy to dwie żarówki po sto wat każda! Pegaz to koń ze skrzydłami, a tygrys to półgłówek w kombinezonie w żółte pasy. Jeżeli śnisz o wieży, toś ją kiedyś widział, może jako dziecko w książce z obrazkami, aleś widział. Nie pamiętasz? - Nie, nie pamiętam. Ja w ogóle nie pamiętam swego dzieciństwa. Dopiero szkołę tygrysów. - Niezwykłe! - zachłysnęła się Rosalyn. - Naprawdę? Skinąłem głową. - A przedtem co? Biała karta? - Nie wiem. I daj mi spokój, nie lubię o tym mówić. Popatrzyła na mnie uważnie, chyba zrozumiała, że mówię prawdę, bo przestała drążyć temat i umilkła. Nie na długo. - Co będziemy robić po wylądowaniu? - Odnajdę Brentona. - I co? - Nie wiem. Myślę, że on mi wyjaśni wiele spraw. Odnoszę wrażenie, że twoje dążenie do odkrycia prawdziwego oblicza świata i moje zadanie spotykają się na tej samej drodze. Chociaż na pewno moi mocodawcy nie tego oczekiwali. - Proszę usiąść i zapiąć pasy - usłyszeliśmy głos naszego pilota. - Lądujemy w Houston! Ulokowałem się posłusznie w fotelu i zapiąłem klamrę. Awionetka obniżała lot coraz bardziej. W dole na tle zieleni dostrzegłem betonowe krzyżujące się pasy. Jeden z nich wybrał nasz samolot i począł uparcie zmierzać w jego stronę. Z góry widziałem, jak jakieś czarne kształty pędzą pod nami, mieląc kolorowymi światłami. Pilot miał trudności, nie mógł dogadać się z obsługą naziemną na temat wolnego pasa. Podniósł maszynę i po chwili zaczął podchodzić do lądowania z innej strony. Tak chyba też nie było dobrze. Błyskające pojazdy przegalopowały w naszą stronę i ustawiły się w podejrzanym ordynku. Chłopak nie rezygnował, dziób samolotu poszedł gwałtownie na dół, a ja, kierując się do kabiny pilota wpadłem tam jak (00.58 p.m.) kartacz. Zasyczałem nawet cicho i rozpaczliwie chwyciłem się oparcia fotela. - Co się tam dzieje, do cholery!? - wrzasnąłem. - Niech pan wraca na miejsce! - Nie, chcę wiedzieć, o co chodzi! - Nie pozwalają nam lądować! Najpierw zmieniali korytarze podejścia, a teraz grożą, że nas wykończą, jak tylko wylądujemy. Zdaje się, że lotnisko zostało opanowane przez jakichś rebeliantów. Powiedziałem im, że gwałcą przepisy lotnicze, ale nie zrobiło to na nich wrażenia. Raczej przeciwnie, ubawiło ich. Radzili mi, żebym zabierał swoją śmierdzącą dupę tam, skąd przyleciałem, jeżeli nie chcę, by mi ją przypiekli! Ale ja muszę usiąść i oni nie mogą mi tego zabronić! - Poczekaj, nie śpiesz się. Zrób jeszcze jeden nawrót. Wznieśliśmy się trochę wyżej. W radiu cały czas gulgotało zawzięcie kilkadziesiąt chyba głosów. Wynikało z nich niezbicie, że dowództwo tej rebelii, jak i poprzednich zresztą, nie było jednomyślne co do metody postępowania z nami. - Hej, tygrys! - przebił się nagle ponad ogólny harmider jeden głos. - Mamy Brentona i nic nam nie zrobisz! Nie dostaniesz go, najwyżej jego ucho na śniadanie! Jeżeli do śniadania dożyjesz! Jakby na potwierdzenie tych słów w dole strzeliły z jednego z pojazdów dwa płomienie i białe smugi przemknęły za oknami samolotu. - Rakiety?! - W głosie pilota brzmiało tak bezgraniczne zdumienie, że aż się uśmiechnąłem. - Powiedziałeś im, kogo wieziesz... - Tak - wystękał. - Myślałem, że ich to ostudzi... - No, toś źle myślał! Zawracaj. Posłusznie przechylił samolot na lewe skrzydło. Kazałem mu lecieć tak nisko, by radary straciły nas ze swych ekranów. Dla powstańców miało to wyglądać tak, jakbyśmy zrezygnowali i zawrócili. - Wylądujesz na szosie (01.10 p.m.) i wysadzisz nas. Sam możesz wracać do Disi. - Nie mogę, brak mi paliwa. Starczy zaledwie na jakieś piętnaście minut lotu. Z takim zapasem nie dociągnę do żadnego lotniska. - Well - mruknąłem - potem będziemy się martwić. Teraz ląduj. Usiadł na środku zupełnie pustej drogi. Jak okiem sięgnąć, nie było na niej ani jednego samochodu. Nic też nie wskazywało na to, że w niedalekiej przeszłości odbywał się tu ruch. Asfalt był stary i spękany, a w szczelinach krzewiła się anemiczna roślinność. Nasza awionetka jawiła się w tym otoczeniu jakby wzięta z innego filmu. Tupnąłem nogą. Asfalt był prawdziwy. Ja również. A więc wszystko w porządku. - Wszystko w porządku - upewniłem Rosalyn i chłopaka. Nie wydawali się przekonani. - Naprawdę - powiedziałem. - Jest O.K. - Trzeba zepchnąć samolot na bok - odezwał się pilot. - Po co? - Coś może nadjechać... Roześmiałem się. - “Coś” nie przejeżdżało tędy od zapomnianego roku. To i teraz nie nadjedzie. Zamknij dobrze pudło i chodźmy. Jak się nazywasz? - zapytałem jeszcze. - Al. - Al jaki? - Alexander. - To już słyszałem, chcę wiedzieć, jakie masz nazwisko? - Właśnie takie - poskarżył się płaczliwym głosem. - Nazywam się Aleksander Alexander! - Do diabła! - gwizdnąłem z podziwem. - Ktoś miał nielichą inwencję! A więc, Alal, zamykaj samolot i idziemy. Wgramolił się do kabiny pilota, naklął się tam i nałomotał rozłączając różne przewody. Wreszcie wyszedł na skrzydło i pozamykał dokładnie drzwi. Zeskoczył na ziemię. - Co teraz, wodzu? - zapytała milcząca cały czas Rosalyn. Żebym to ja wiedział! Coś jednak należało zrobić, bo nie po to tu przyleciałem, żeby do końca życia koczować na międzystanowej autostradzie. Na lotnisko nie miałem ochoty wracać. Co prawda, nasze oryginalne przebranie mogło zapewnić nam bezpieczeństwo, ale nie sądziłem, by Brenton był więziony - jeżeli rzeczywiście go mają w budynku dworca lotniczego. Bardziej prawdopodobne, że jak zwykle w takich wypadkach, główną kwaterą rebeliantów stała się komenda policji, jeżeli już ją zdobyli, w co raczej nie wątpiłem. Grupa na lotnisku była jedynie odpryskiem głównych sił, odpryskiem skłóconym i sfrustrowanym - a więc w dwójnasób groźnym - z powodu odsunięcia od wpływu na losy całej akcji. Jasne było, że musimy dostać się do miasta i tam zasięgnąć informacji na temat Brentona. Sytuacja jednak skomplikowała się - awansowałem na przywódcę grupy. Trzyosobowej, ale zawsze grupy. Nie było mi to na rękę. Nauczono mnie działać w pojedynkę i odmienność sytuacji wytrącała mnie ze zwykłego mi stanu równowagi. Kląłem teraz w duchu pomysł zabrania ze sobą Rosalyn, ale było już za późno. Tam, w Disi, nie wiedziałem, co nas tu spotka i lot do Houston wydawał mi się zwykłą podróżą służbową. Któż na moim miejscu odmówiłby sobie towarzystwa dziewczyny? Chyba tylko Jablonsky, gdyby żył. Nagle zastanowiłem się. Było mało prawdopodobne (jakkolwiek możliwe, co uczciwie w duchu przyznawałem), by rebelia wybuchła akurat dzisiaj. Kwas zwątpienia, co już niemałe szkody poczynił w mojej duszy i nadwątlonej wierze w klarowność świata, podpowiedział mi, że zarówno Golbray jak i Jablonsky musieli wiedzieć o tym, co się tutaj dzieje. Nie mówiąc już o Prezydencie. A mimo to wysłali mnie do Houston, nie zająknąwszy się ani słowem na temat panujących tu warunków. Wniosków, jakie się nasuwały, było co najmniej kilka. Kamaryla pałacowa mogła liczyć na to, że stracę tutaj swoją tygrysią skórę albo przeciwnie: jakimś cudownym sposobem sam jeden zapanuję nad sytuacją, wydrę naukowca z rąk sekciarzy i przywrócę dwa stany: ład i porządek. Być może, iż liczono się z każdą z tych możliwości pospołu i każda - z moją śmiercią włącznie - jednakowo by wszystkich satysfakcjonowała. Mnie interesowało jedno: Brenton. Właściwie nie byłem już taki pewien, czy tylko dlatego, że chcę wykonać zadanie, czy też zaspokojenia domagała się rozbudzona nagle ciekawość. Faktem jest, że rozmowa z naukowcem zaczęła mi się jawić jako akt ostatecznego wtajemniczenia, sam zaś Brenton jako jakiś guru. Jednak odzyskanie go nie było proste. Golbray wspomniał mi, że profesor ma tutaj swych nowych wyznawców - brentonistów różowych. Jasne było, że mieli oni w Houston naturalnych wrogów, którzy przejęli ich przywódcę, a może również i władzę w mieście. Idąc dalej tropem takiego rozumowania, należało odszukać różowych, którzy automatycznie stawali się sprzymierzeńcami, i z nimi podjąć jakąś akcję. Jaką? - to na razie wyobrażałem sobie dość mgliście. Bardzo możliwe, że w mieście nadal toczą się walki lub też panuje jedynie krótkotrwałe zawieszenie broni. O tym przekonam się na miejscu. Interesująca natomiast stawała się ta wielka pożądliwość różnych sekt wobec jednego człowieka! O ile byłem zorientowany w historii wszelkich walk pomiędzy rozmaitymi grupami, to był to jedyny jak do tej pory podobny wypadek. Jeżeli zwalczające się stronnictwa brały się już za swoje farbowane łby, to starały się raczej wyrżnąć bardzo dokumentnie, by opróżnić arenę cywilizacji dla następnych zbawicieli. Walka o przywódcę w ogóle nie wchodziła w rachubę, zawsze ten, który był, okazywał się wystarczający. Nie wyobrażałem sobie, żeby wielebny Hughes kazał zdobyć dla siebie Buzza Towlersa lub na odwrót - przez to bowiem daliby swym wyznawcom do zrozumienia, że nie są godni ich zaufania i pieniędzy. Jednak postęp wymaga ofiar - pomyślałem filozoficznie - i może jestem świadkiem rodzenia się nowej jakości? Jakkolwiek by było, nie ułatwiało mi to pracy. Brenton nie był przywódcą w ścisłym rozumieniu tego słowa, nie założył żadnej sekty, ani jej - prawdopodobnie - nie liderował. On swoim raportem doprowadził do tego, że nie wołani zbiegli się nie zrzeszeni akurat nigdzie autsajderzy innych wyznań i obwołali go prorokiem. Znałem ten mechanizm, wyniósł już bowiem na tron niejednego prezydenta. Brenton był jądrem krystalizacji, wokół którego - jak przy biegunie magnesu - zaczęły najpierw krążyć, a potem skupiać się różne szumowiny. On sam nie robił nic, by ten proces zapoczątkować czy przyśpieszyć. Ale nie robił prawdopodobnie również nic, żeby go zahamować. I tak, wbrew swej woli, stał się vipem. A ja miałem (1.40 p.m.) go z tego wyciągnąć. Zarówno Rosalyn jak i Alal przeszkadzali mi bardzo. O ile z chłopakiem było mniej zmartwienia, bo mogłem go po prostu przegnać i niech sobie robi, co chce, o tyle ten sam projekt postępowania wobec Rosalyn budziła we mnie skrupuły. Jeden kłopotliwy towarzysz przeszkadzał mi tyle samo co dwóch, nie mogąc pozbyć się obojga, musiałem ich taszczyć ze sobą. Westchnąłem. - Wracamy do Houston - powiedziałem z rezygnacją w głosie. - Na miejscu rozejrzymy się, co i jak. Ty, Alal, mów do mnie po imieniu. Jestem Harry. Jeżeli kogoś spotkamy, nie odzywajcie się pierwsi. Ja będę mówić, jasne? Skinęli niechętnie głowami. Mój plan nie wzbudził w nich entuzjazmu. Nie szkodzi. - Jak daleko jesteśmy od miasta, wiesz? Alal zmarszczył piegowaty nos. W ogóle był nakrapiany jak poker z szóstek w kościach. - W ostatniej fazie lotu kierowałem się nieco na wschód. Od lotniska dzieli nas jakieś piętnaście mil, a od miasta około dziesięciu. - Ładny kawał drogi przed nami. Ruszajmy! - Może podjedziemy awionetką? Nie wystartuję, tylko pojadę po szosie. Zastanowiłem się. - Pomysł niezły i wart zapamiętania. Ale nie chcę ryzykować. Nie mam pojęcia, co się tam w mieście dzieje. Może obserwują drogi? Podjedziemy kawałek, pewni, że mysz z kulawą nogą o nas nie wie, a tymczasem będą nas mieli jak na dłoni. Nie, musimy iść! No i ruszyliśmy. Idę z przodu i zły jestem. Tygrys poluje sam - mówiono nam na kursie, a ja ciągnę ze sobą tych dwoje i brak mi zdecydowania, żeby się ich pozbyć. Co ze mnie za tygrys - użalam się nad sobą - skoro wszystko robię nie tak jak trzeba? Jeszcze trochę, a przybiegnę skamląc do Disi i każę zamienić się z powrotem w mysz! Toż by dopiero była sensacja! Gdybym oddał enpe za trochę normalnego strachu... To chyba przyjemnie móc się bać. Już nie pamiętałem tego uczucia - mój strach wyładowywał się w bólu. A to nie było miłe. Tak sobie kombinuję i maszeruję przed siebie. Tamci z tylu. Coraz wolniej (2.00 p.m.) przebierają nogami. - Chcecie zostać? - pytam z nadzieją. Kręcą głowami, że nie, nie chcą. Widzę, że nie. Boją się. Ta cisza i pustka wokół nich nastraja ich nie najlepiej. Nigdy chyba nie byli w takiej sytuacji. Ja też nie, ale ja jestem tygrysem. Wokół, jak okiem sięgnąć, ciągnie się zielonoszara przestrzeń. Równa do obrzydliwości. Właściwie coś tam majaczy z boku, jakieś wzgórza, których wcześniej nie zauważyłem. - Co to za pagórki? - pytam Alala, żeby go czymś zająć. Wytrzeszcza oczy zdumiony. - Pierwszy raz je widzę, tu nic takiego nie było. Nie mam też ich na mapie! Dobra - myślę sobie. - Do map to ja już nie mam zaufania! Wszystko to wydaje mi się coraz bardziej dziwne, ale nie mówię nic. Maszeruję raźno. Mijamy pierwszy słupek milowy i okazuje się, że chłopak miał rację: do Houston mamy osiem mil. Jak dobrze pójdą, to za trzy godziny powinniśmy być na miejscu. Złość mi powoli przechodzi i zaczynam sobie nawet podśpiewywać fałszywie “Długą drogę do Tipperary”. Moje wyczyny wokalne nie przemijają bez echa - tamci zostają jeszcze bardziej w tyle. Jest mi (2.15 p.m.) to zupełnie obojętne. Przypominam sobie, że ledwo doba minęła od chwili, gdy wezwany zjawiłem się przed pobrużdżonym troskami o los narodu obliczem Jeremy’ego Stevensona, by po raz pierwszy otrzymać wymarzone NP! Zupełnie inaczej sobie to wtedy wyobrażałem! Jakkolwiek nie mogłem oczywiście bagatelizować niebezpieczeństw, które miały mnie spotkać, to ogólny klimat mej misji jawił się zdecydowanie inny. Pamiętałem korytarz w Pałacu, który “ścielił się” pod moje nogi - tak ścielić miał się cały świat, a ja w glorii i chwale, wśród zazdrosnych spojrzeń i pisków podnieconych dziewczyn, miałem dążyć od zwycięstwa do zwycięstwa, od łóżka do łóżka! A wiktorię moją miały sławić plotki, pieśni i tajne raporty! Białe, nie różowe. Wszystko wydawało się jasne i klarowne jak dym z fajki pokoju. I nagle coś poszło nie tak jak trzeba. Nie wiedziałem, w którym momencie rozwój wypadków zjeżył się przeciwko mnie. Czy już podczas rozmowy ze świętej pamięci Jablonskym? A może w gmachu wywiadu albo w krzakach Central Parku? Mogłem wszak doznać szoku grawitacyjnego! Raczej ze śmiechu - uzupełniłem w myśli. A więc pozostawała Rosalyn, to u niej po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z tego, że mnie moje enpe zawodzi. Jakkolwiek potem bieg spraw został naprostowany do moich oczekiwań, to ziarno niepokoju - jakby zapewne powiedział wielebny Hughes - zostało posiane. Mało, ono już kiełkowało i to zupełnie szparko. Fakt, że podlewane było coraz to nowymi kubłami tajemnic i niejasności - na tej pożywce wybujało ponad wszelką przyzwoitość. I ponad oczekiwania, przynajmniej moje. A więc spowodowała to fikcjonistka kolorowa jak jej buggy. W jakim celu? Tego nie wiedziałem, ale wątpiłem teraz zdecydowanie w jej ewangeliczne posłannictwo i nawracanie wszystkich chętnych i opornych. Wyglądało na to, że nie działała sama, wszak nieboszczyk, Szef d/s Bezpieczeństwa Narodowego i pedał w jednej osobie, zarezerwował mi ją i samolot zanim jeszcze ja wiedziałem cokolwiek. Tak wynikało z wypowiedzi Alala. Ale i jego rola w tym (2.50 p.m.) galimatiasie - w świetle mojego błyskotliwego rozumowania stawała się nagle niejasna i wielce dwuznaczna. Szkoda, że nie sprawdziłem, jak to naprawdę było z tym samolotem. Teraz nie wierzyłem, że pilot nie mógł wrócić z powodu braku paliwa, raczej zmyślił to. Chciał zostać z nami. Nie miałem pojęcia w jakim celu. Dla mnie jego rola była skończona. Powiedział z własnej woli lub przez kogoś podmówiony wszystko to, co mogło wprowadzić jak największy zamęt - i cześć, biegiem do kasy po uczciwie zarobione pieniądze! Mogłem co prawda spróbować wybić z niego, jak było naprawdę, ale nie chciało mi się. Nieoczekiwanie bowiem coraz większą frajdę znajdowałem w posługiwaniu się swoim dawno nie używanym umysłem, a nie pięścią. - Wiesz - powiedziałem zwalniając kroku i zrównując się z Rosalyn - że na wysokości dwóch tysięcy metrów jest jakaś bariera, przez którą nie można przelecieć? Słyszałaś coś o tym? - Nie, to coś nowego. - Właśnie. Pilot twierdził, że pole Mortona jest wyżej, na jakichś pięciu tysiącach, ale że istnieje zakaz lotu powyżej dwóch kilometrów. Tymczasem zakaz ten jest zupełnie fizyczny. Wznieśliśmy się o niecałe pięćdziesiąt metrów wyżej i coś - niezwykle łagodnie, ale równie stanowczo - zepchnęło nas na dół. To dziwne, nie sądzisz? - Sądzę. Ale nie mam teraz (3.15. p.m.) do tego głowy. Jestem zmęczona i chce mi się pić. - Nie masz nic do picia, Alal? - Nie, ale widzę przed nami jakiś budynek, chyba motel. Może tam coś znajdziemy. Rzeczywiście, w oddali majaczyła kępa drzew i jakaś buda. Moja karawana odruchowo przyśpieszyła kroku, wyciągając szyje z minami spragnionych sępów. Przeszliśmy w skos pas zieleni oddzielający obie jezdnie autostrady i zbliżyliśmy się do motelu. Oaza nie była imponująca, jeden walący się budynek z potrzaskanym neonem i zachwaszczonym podjazdem. Ot, i wszystko. Wokół ruiny poniewierały się plastykowe skrzynki, pogniecione puszki po piwie, gnijące kartony i foliowe worki pełne jakiejś odrażającej zawartości. Z powodu hasających w nich procesów gnilnych wyglądały jak nadmuchane. - Pneumatyczne puszki Pandory - raczyła zauważyć Rosalyn. Nikt się nie odezwał. Obeszliśmy starannie owe pandory i stanęliśmy przed wejściem. Drzwi składały się z metalowej ramy, do której drutem przytwierdzono kilka desek i płatów tektury. Naparłem ramieniem na owe wierzeje i pchnąłem. Coś zaskrzypiało, ale nie puściło. - Ki diabeł? - rozległ się za to skrzekliwy głos ze środka. - Wynoście się, kojoty! - Otwórz, człowieku! - powiedziałem odruchowo. - Chcemy się tylko napić wody! W środku coś zaszurało, a ja dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że znów nie wyczułem czyjejś obecności. Po raz pierwszy zdarzyło mi się to z lekarzem na lotnisku w Disi. Coś ze mną było nie w porządku. Domyślałem się, że wraz z tym, jak opadały ze mnie warunkowania, tępiał również mój instynkt. Jego rolę zaczynał być może przejmować rozum. Jednak tego ostatniego narzędzia nie byłem jeszcze tak pewny, by weń uzbrojony czuć się bezpieczny. Przede wszystkim o zaistniałych zmianach nikt nie powinien się dowiedzieć. Zarówno Rosalyn jak i Alal - ci, którzy i tak wiedzieli, kim jestem - powinni być nadal przekonani o mojej tygrysiej sprawności. Musiałem brać pod uwagę to, że nie są moimi sprzymierzeńcami. Im większy będą czuli respekt, tym lepiej dla mnie. W szparze ponad ramą drzwi pokazała się para chytrych oczek. - Ilu was jest, kojotów? Trzech? - Trzy kojoty - zameldowałem. Wrota sezamu uchyliły się wreszcie i naszym oczom ukazała się brudna, nie ogolona i niechlujna gęba Ali Baby. Omiótł nas szybkim spojrzeniem i otworzył szerzej drzwi, stając na progu. W garści trzymał dwulufowy obrzynek, który po krótkim wahaniu wparł mi w brzuch. - Aleś się pomalował, kojocie! - zarechotał szczerbatą gębą, pokazując sczerniałe szczątki uzębienia. - Jak dziwka w karnawale! Skąd idziesz? - Z D... - zaczął pilot, ale nie dałem mu skończyć. - Z domu - powiedziałem. - Jak wszyscy porządni ludzie. - Ja tam nie wiem - rzekł stary. - A gdzie ten dom? - W Austin - połapał się wreszcie Alal i wymienił jakąś znaną mu nazwę. - To pewno znacie Toma Boleya? - zaciekawił się stary. - Ma taki sam zakład jak mój i jest mi winien piętnaście dolców. Znacie tego kojota? - Opuścił nieco niżej lufę obrzynka, tak że czułem jego niemiłą obecność na genitaliach. Ali Baba zdawał się nie zauważać tego. - Nie, nie znamy. Teraz idziemy z Austin, a w ogóle to wędrujemy po świecie. Wydawał się usatysfakcjonowany. Zabrał broń z mojego krocza i wykonał nią szeroki gest, zapraszając do wnętrza. - Wchodźcie, kojoty. Weszliśmy. Od środka przybytek, nazywany szumnie zakładem, był jeszcze bardziej obskurny. Drewniany, kulawy stół z resztkami wszystkich spożywanych przy nim potraw, kilka równie kalekich krzeseł i barłóg, ciemniejący pod zagrzybioną i pękniętą efektownie ścianą, stanowiły umeblowanie lokalu. Dopiero teraz mogliśmy napaść oczy również i naszym gospodarzem. Wcześniej, gdy staliśmy na zewnątrz, a on krył się w cieniu przytulnego domostwa, nie było to możliwe. Stary był wysoki, chudy i fantastycznie zaniedbany. Siwe, długie włosy wyglądały tak, jakby w nie piorun przed chwilą strzelił, twarz pobrużdżona, pociągła, z orlim nosem - najwyraźniej indiańska. Ubrany był w jakąś szubę ze zszytych niechlujnie skór i płócienne, niegdyś białe portki. Obu tych części garderoby nie zdejmował zapewne od czasów wczesnej młodości i teraz chyba nie było to już nawet możliwe. Na bosych stopach miał zupełnie nowe - błyszczące i skrzypiące - mokasyny. Odstawił strzelbę do kąta i stanął przed nami, zakładając ręce na piersiach. - Nazywają mnie Biały Kojot - przedstawił się z dumą. - Siadajcie! Uczyniliśmy to ostrożnie. Przynajmniej ja siadałem równie uważnie jak wczoraj w mieszkaniu Rosalyn. Kojot położył przed nami blaszane kubki, które za nic na świecie nie chciały stać prosto, jako że powierzchnia stołu przypominała raczej mapę plastyczno- gastronomiczną, a nie równy blat. Z aluminiowego wiadra nalał do nich wody. Wypiliśmy. - Trzy dolce - powiedział, gdy odstawiłem kubek. - Wodociąg od kilku dni nie działa i muszę wodę nosić ze studni. Nie miałem pieniędzy. Wybierając się w podróż, wyposażony we wszechwładne enpe, nie potrzebowałem ani grosza, wszystko było moje za bezdurno. Niestety, moja władza była zależna do warunków zewnętrznych, a te zmieniły się diametralnie. Kiwnąłem głową na Alala. - Masz? To zapłać mu. Pilot wygrzebał z kwaśną miną kilka zielonych i podał staremu. Kojot położył je na lewej dłoni i przycisnął kciukiem. Potem splunął zamaszyście w prawą garść i wziął się do liczenia. - Zgadza się - skwitował lakonicznie. - Może chcecie jeszcze? Nie chcieliśmy. - Śpieszy się nam. Idziemy do Houston. - Tam się teraz biją. Wy co, najemnicy? - Nie, mamy tam przyjaciół. - Pogratulować - powiedział stary i wziął z powrotem swój obrzynek. - No to zjeżdżajcie, bo się tam kumple pewnie niecierpliwią, co? Podeszliśmy do drzwi. - Co za świństwo jest w tych workach? - zapytałem. - Ścierwa kojotów i takich jak wy, obdartych ze skóry. Dawniej wyciągałem to na środek autostrady i patrzyłem, jak samochody wpadają na te gnijące bebechy! Co to był za ubaw! A smród? Lepiej nie mówić. Ale skończyło się, teraz nikt nie jeździ. Wyszliśmy na podjazd i bez pożegnania zaczęliśmy się oddalać. Byle jak najszybciej wyjść z zagrożonej strefy. - Te worki są teraz moją barykadą, ale dla was to zrobię i dwa poświęcę! Uważajcie! Huknęły strzały, którym odpowiedziały głuche, miękkie plaśnięcia. Stary zarechotał jak sam Naczelny Morlok. - Powonienia! To jest: powodzenia! Nawet się nie obejrzeliśmy, bo gnaliśmy przed siebie zatykając nosy. - Niezły bydlak, co? - zapytałem, gdy już byliśmy o pół mili dalej. Rosalyn i pilot (4.15 p.m.) potwierdzili bez entuzjazmu. Nie dziwiłem się im. Też czułem się podle. Byłem zdumiony, że dziewczyna - zwykle tak wygadana - nie odzywa się wcale lub odpowiada półsłówkami. Nie pozostało w niej nic z wczorajszego świętego oburzenia ani z entuzjazmu porannego mityngu z wielebnym Hughesem w roli głównej. Siebie traktowałem jak drugą gwiazdę. Być może zastrzyk, który dostała na lotnisku w Disi, jeszcze działał albo też była w dalszym ciągu pod wrażeniem mojego wybuchu. Jakkolwiek by było, nie przejmowałem się tym zbytnio. Miałem po prostu własne kłopoty na głowie, jak choćby ten, że tracę powoli swe “pazury”. Pazury wyostrzone przez całe godziny męczącego, zabójczego treningu, wyszlifowane przez liczne próby i akcje. Piąty pazur - najwyższy - zdobyłem całkiem niedawno i chyba temu zawdzięczam swoje, zupełnie nieprzydatne dzisiaj enpe. Gdyby mi ktoś jeszcze dwa dni temu powiedział, jak będę myślał o tym wymarzonym wyróżnieniu, to posłałbym go do wszystkich morloków, skopał - i nic nie uwierzył na dodatek. A teraz wieszałem w duchu na Jeremym Stevensonie całe stada zdechłych, obdartych ze skóry i śmierdzących kojotów! Byłem “wszechwładny” - w państwie toczonym rakiem zwątpienia i nie uznającym żadnej władzy! Zdałem sobie sprawę, że moja wymodlona ranga skończyła się na progu Pałacu Prezydenta. Zaczynałem rozumieć, że tym krajem nikt nie rządził, bo nie był w stanie tego uczynić. Wszystko toczyło się bezwładem i każdy robił (14.30 p.m.) swoje: Prezydent pokazywał swe zatroskaną twarz w holowizji, anarchiści polowali na Prezydenta, anarchistów tropił Golbray wraz z całym wywiadem, wywiadowcy po pracy słuchali kazań Buzza Towlersa, a Towlers mówił, gdzie on to wszystko ma - to, że Prezydent pokazuje się w holo, i tak dalej. Jeszcze inni polowali na kojoty, by je potem obedrzeć ze skóry, wsadzić do foliowego worka i rzucić na autostradę. To ostatecznie było być może najbardziej sensownym zajęciem. Wszelkie funkcje i urzędy wydały mi się fikcją i kwestią jakiejś, wynikłej tylko z rozpędu, niepisanej umowy. Zacząłem rozumieć krezusa Mallory’ego, który rzygał codziennie setkami tysięcy nowych dolarów. Jego sytuacja też była wynikiem umowy czy postanowienia. Po prostu ktoś zdecydował, że bogaczem ma być właśnie on, i tak pozostało. Sprawny mechanizm, jak słusznie podejrzewał Mallory, czuwał, by nic się w tym względzie nie zmieniło. Tak to w przeciągu jednej doby przeszedłem ze swym rozumowaniem na drugi brzeg Rubikonu i ze strażnika mechanizmu stałem się jego ofiarą. Nie przypominałem sobie, bym kiedykolwiek w życiu dokonał podobnego przełomu. Szliśmy cały czas w milczeniu, ja na przedzie, Rosalyn za mną, a na końcu wlókł się zmęczony i najwyraźniej bardzo nieszczęśliwy pilot. Byliśmy już blisko celu, od pewnego czasu widziałem miasto. - Houston przed nami - powiedziałem. Rosalyn ożywiła się nagle. - Dawniej było inne. Mam zdjęcie, które właśnie od tej strony pokazuje... - Nie gadaj! - przerwałem jej ostro, zdenerwowany swoimi własnymi wątpliwościami, które żułem przez całą drogę. - Miasto jak miasto! Dziewczyna umilkła obrażona. Obejrzałem się na nią i w tej chwili dotarło do mnie, że pilot nie pasuje do nas. Był w mundurze. - Chodź tu, Alal, muszę z tobą coś zrobić, bo nasi przyjaciele nie lubią takich wdzianek. W dwie minuty było po robocie. Oberwałem mu wszystkie guziki przy kurtce i pagony. Zdarłem naszywki i jakieś blaszane odznaki i cisnąłem je do rowu. Wreszcie dałem mu w gębę, żeby wyglądało na to, że się z kimś bił. - Jesteś dezerterem - powiedziałem ruszając dalej - spotkaliśmy cię po drodze i przystałeś do nas. Szczegóły wymyśl sam. Nie znasz żadnej sekty, ale chętnie przystaniesz do tej, która da ci opiekę. O mnie ani słowa, po prostu nie znasz nas. Za to, jeżeli wrócimy, załatwię ci miejsce osobistego pilota Prezydenta, okay? Bez wysiłku można było rzecz przyobiecać i przeprowadzić, jako że Stevenson nigdzie nie latał. W ogóle nie ruszał swojej dupy poza Pałac. Alal widać nie wiedział o tym, bo pomimo spuchniętej twarzy wyglądał na zadowolonego. Przedmieścia Houston były opustoszałe - ani w domach, ani na ulicach żywego ducha. Wędrowaliśmy (5.15 p.m.) wymarłymi dzielnicami i wydawało mi się, że są one opuszczone od bardzo dawna. Exodus mieszkańców nie miał prawdopodobnie nic wspólnego z obecną sytuacją. Tak było w istocie - już w centrum okazało się, że miałem rację. Miasto żyło jak usychające drzewo - chociaż korona zielona, to wewnątrz próchno. Dotarliśmy do czegoś w rodzaju pośpiesznie wzniesionej barykady. Pilnował jej jeden potężny facet, w białej powłóczystej szacie proroka i z czarną opaską na długich, ciemnych włosach. W jednej ręce dzierżył rusznicę ppanc, a w drugiej świętą księgę, której się chyba uczył na pamięć, bo ciągle popatrywał do niej i bezgłośnie ruszał wargami. - Stójcie! - zatrzymał nas, nie przerywając sobie lektury. - Skąd idziecie? - Z Disi, od wielebnego Hughesa. Powiedział nam, że tu znajdziemy brentonistów. - Jakich? - zapytał typ odrywając się nagle od księgi i patrząc na nas na poły chytrze, na poły groźnie. Spojrzałem na jego opaskę na głowie. - Czarnych... - No to wchodźcie. Tu i tak łatwiej wejść niż wyjść zarechotał jak Biały Kojot. - W tym narożnym budynku po lewej stronie jest posterunek. Idźcie tam. Pogadają z wami i pomyślą, co dalej. Przedefilowaliśmy przed jego nosem. Alal nie wzbudził w nim zainteresowania, natomiast Rosalyn zdecydowanie tak. - Niezła! - wyraził swój niekłamany podziw. - Wspólna? - Nie, tylko moja. - Zobaczymy... Zbrojny prorok oklapł w sobie i wrócił do nauki. My ruszyliśmy we wskazanym kierunku. Narożny budynek był potężnym, białym gmachem. Chyba ze względu na tę barwę przypadł mu w udziale zaszczyt lokalizacji posterunku brentonistów czarnych. W zdemolowanych doszczętnie pomieszczeniach parteru kłębił się ich taki tłum, jak aniołów w dzień sądu ostatecznego. Przez dłuższy czas nie byliśmy w ogóle zauważani. Dopiero po kilku minutach jeden z nich, stukający za kulawym biurkiem w równie kulawą maszynę do pisania, zainteresował się naszą obecnością. Podniósł głowę i wpatrzył się w nas jednym okiem. Drugie przykrywała czarna piracka klapka. To kalectwo rekompensował mu znakomicie neoficki płomień, jaki zapalił się na nasz widok w zdrowym oku. - Ha! - krzyknął przenikliwie. - Stójcie! Nie odnosiło się to chyba do nas, bo tkwiliśmy od dawna bez ruchu. Reszta aniołów, czyniąca zupełnie ptasi harmider i furkocząca białymi szatami, zastygła w miejscach jak posągi. - Coście za jedni? Ty mów! - wskazał krogulczym paznokciem Alala. Przypominał w tym momencie węża: mokasyna albo grzechotnika. - Nie wiem, proszę pana. - Nie wiesz, kim jesteś? - zdumiał się tamten. - Nie wiem, kim oni są. Spotkaliśmy się przypadkiem, kilkanaście mil przed Houston. Ja jestem byłym pilotem. Może pan wie, że dzisiaj miała tu lądować awionetka z Disi? - Dobra, mów mi Snake. I co dalej? To przezwisko pasowało do niego. Alal pomyślał widać to samo, bo wstrząsnął się odruchowo. - Dalej to było tak, że nie pozwolono mi wylądować. Wiozłem tygrysa i powiedziałem to tym z lotniska. Wtedy zaczęli do nas strzelać. Rakietami. Odłamek jednej uszkodził mi silnik, więc zawróciłem, ale nie odleciałem daleko. Silnik zaczął się palić i musiałem lądować. Skapotowałem na jakimś polu (do szosy nie dałem rady dociągnąć). Mnie się nic nie stało, wyskoczyłem z płonącej maszyny, ale ten tygrys został. Spalił się... Do Disi nie miałem ani jak, ani po co wracać. Obdarliby mnie ze skóry za tego ważniaka. Wolałem zdezerterować. Ruszyłem w stronę Houston. Na autostradzie spotkałem tych dwoje i razem tu dotarliśmy. To wszystko. - U Kojota byliście? - Byliśmy. - I co? - Nic, piliśmy wodę, a potem nas przegnał. Opowiadanie Alala wyglądało może na nieco zbyt wyuczone, ale Snake łyknął je bez sprzeciwów. - Teraz wy - łypnął na nas swoim jednym okiem. - Gadajcie! Powiedziałem Wężowi to samo, co strażnikowi przy barykadzie, tyle że podróż odbyliśmy samochodem. Trzydzieści mil przed Houston zabrakło nam paliwa, więc zostawiliśmy wóz na szosie i dalej szliśmy pieszo. Wydawał się być usatysfakcjonowany tymi zeznaniami. - Dobra - stwierdził i na to hasło białe anioły ożyły. - Możecie zostać Macie broń? - Nie. - Na razie nie dostaniecie, bo mamy więcej ludzi niż uzbrojenia. Potem zobaczymy. Sięgnął ręką w przepaść swego biurka i rzucił nam trzy czarne opaski. - Noście to, to nasze jedyne legitymacje, i uważajcie na różowych, zrobili się bardzo bezczelni. Stołówkę mamy w tym markecie na placu, ale radzę nie korzystać z niej częściej niż trzy razy dziennie, z żarciem też jest krucho. W razie alarmu macie stawić się tutaj. To wszystko! Są pytania? - Jedno - wysunąłem wskazujący palec przed siebie. - O co tu właściwie chodzi? Przybyliśmy nauczać i słuchać innych, korzystać z ich wiedzy i doświadczenia. Nie chcemy walczyć. - Będziecie robić to, co się wam każe. A o reszcie dowiecie się niedługo. Właśnie piszę komunikat. Na poparcie tych słów i dla pokazania, że audiencja skończona, pochylił się nad maszyną i zaczął na niej wystukiwać swym krogulczym paluchem odezwę do wojujących proroków. Wyszliśmy. Przed budynkiem założyliśmy czarne opaski i spojrzeliśmy po sobie. - Co dalej? - zapytała Rosalyn. - To wiem dokładnie: idziemy coś zjeść. Ostatnim moim posiłkiem było (4.00 p.m.) śniadanie. Zdemolowany market rozsiadł się na środku placu. Potrzaskane szyby i powyłamywane drzwi nie zapowiadały specjalnych rozkoszy dla podniebienia. Ściany budynku były okopcone i popalone - widać było, że o ów cenny i strategicznie ważny punkt aprowizacyjny toczyły się ciężkie walki. Wewnątrz - już prawdziwa Sodoma! Wszystkie stelaże z towarami zostały zgrupowane w jednym rogu... obfitości, tak że czyniły wrażenie spożywczej barykady. Przed tą zaporą kłębił się zgłodniały tłum, w którym przeważali przebierańcy tacy jak my. Anioły były w zdecydowanej mniejszości. Popychając przed sobą Rosalyn i Alala, przedarłem się do przodu, wygłaszając gromkim głosem zasłyszane u Hughesa komunały i rozdzielając siarczyste razy. Podniosły się głosy protestu, ale widać wyglądałem w tej chwili na nawiedzonego, bo tłum rozstąpił się z szacunkiem. Z przodu, wgnieceni niemal w swoje bogactwo, tkwili dyżurni, rozdzielający dary boże. Na gazowych butlach i jakichś staromodnych prymusach podgrzewali konserwy i niemal ciskali w tłum parujące puszki. Byłem jak w transie. Kazałem przygotować sobie trzy normalne obiady: zupę, drugie i kompot - i otrzymałem je. Nawet taca się znalazła. Była to plastykowa półka ze stelaża, na niej ustawiono mi puszki z podgrzaną zupą rakową, wołowinę, pure z ziemniaków i słoiki kompotu z brzoskwiń. Zawróciłem, niosąc tacę wysoko nad głową. Ponieważ odprowadzały nas zawistne i coraz bardziej wrogie spojrzenia, uważnie patrzyłem, czy mi kto nie podstawi nogi, by przechwycić w locie cenny ładunek. Jednak bez przeszkód dotarliśmy do jednego z filarów i siedliśmy na podłodze, opierając się o niego plecami. Rozdzieliłem żarcie i zabrałem się do pośpiesznego siorbania gorącej zupy. Parzyłem sobie wargi o brzeg puszki, ale nie zważałem na to. - Dobrześ to wykombinował, koleś - pochwalił mnie głos zza filaru. Wychyliłem się i zobaczyłem korpulentnego przebierańca, który, obstawiony najrozmaitszymi frykasami, obficie i pracowicie napychał nimi swoje wnętrze. - Jak na nowego, całkiem nieźle - dodał. Przełknąłem łyk zupy, która płynnym ogniem przeleciała przez przełyk, i zapytałem wskazując wzrokiem jego zapasy. - Dawno jesteś tutaj? - Od rana. A w ogóle od tygodnia. Wtedy się to zaczęło, całe to wariactwo. - Wariactwo? - Jasne - przytaknął żarliwie i przysunął się do mnie. - Przecież nikt w ogóle nie wie, co się dzieje. - A Snake? Mówił, że pisze jakiś komunikat. - Snake! - roześmiał się. - Zanim go skończy, sytuacja zmieni się trzy razy! Jego komunikaty przydają się wyłącznie w sraczu. Byłbym za tym, żeby tylko z tego powodu wydawał je częściej, bo po tym żarciu - wskazał kciukiem za siebie - człowiek gwałtownie pożąda ciszy i skupienia. Mam nadzieję, że u różowych sytuacja wygląda podobnie, inaczej wykończyliby nas w trymiga i zabrali swoje bóstwo. - Brentona? - Nie, Naczelnego Morloka! Coś taki naiwny? - Przyszliśmy do Houston zaledwie przed godziną - wyjaśniłem. - Nawet nie wiedzieliśmy, że trwają tu walki. Snake nie chciał mi nic powiedzieć, zasłaniając się pisaniem komunikatu. Ale ty, widzę, sporo możesz wyjaśnić... - Wszystko! To jest tak - zapalił się i rysując upaćkanym w rozmaitych sosach paluchem woniejące linie na mojej tacy, zaczął opowiadać. - Przed tygodniem grupa naszych komandosów udała się do Beaumont i porwała Brentona. Różowi dali się kompletnie zaskoczyć, ale po niejakim czasie oprzytomnieli i zjawili się tutaj ciągnąc za sobą karabiny, miotacze, rusznice i inne przydatne w takich razach żelastwo. Spodziewaliśmy się ich, więc nic nie wskórali poza tym, że mamy się wzajemnie w szachu. Nie możemy się do nich dobrać, bo naszą najlepszą broń mają ci, którzy są na lotnisku. Z kolei oni nie mogą się do nas przebić, bo jest ich po prostu za mało i różowi wytłukliby ich jak myszy. Tak to, bracie, wygląda. Dlatego ja to wszystko pieprzę i czekam, aż się jakoś skończy. Wtedy wyemigruję w spokojniejsze rejony. - Widać, że o Clausewitzu nikt tu nie słyszał - wyrwała się nagle przysłuchująca się nam od jakiegoś czasu Rosalyn. - Kto to taki? - Prorok Wojny - zganiłem ją wzrokiem. Opowiadaj dalej. - Dalej? - zdziwił się. - Dalej nie mam nic do opowiadania. Od tygodnia siedzę pod tym filarem i czekam tylko na kolejny biuletyn Snake’a, by z nim wyjść w ustronne miejsce. Brednie, które tam można wyczytać, znakomicie zagrzewają moje kiszki do niespotykanej dzielności. - A Brenton? - zapytałem. - Co on ma z tym wszystkim wspólnego? Przecież to naukowiec, a nie Piękna Helena. O co ta wojna? - Dla takich jak Snake - o zasadę. Ale dla naszych wodzów, którzy siedzą w byłej komendzie byłej policji i których nikt nie widział, i którzy najpewniej nawet nie wiedzą o istnieniu takiego Snake’a, to wojna, chodzą takie słuchy, o wolność. Ponoć Brenton zna sposób, by rozwalić pole nierzeczywistości! - Niesłychane! Jesteś pewien? - Niczego nie jestem pewien oprócz tego, że mi się chce srać. Na wszystko. Wychodzę. Podniósł się ociężale i stanął przed nami. - Jak chcecie, to wam pokażę, gdzie go trzymają. Czasem widać go, jak podejdzie blisko okna. Poszedłem z nim, Rosalyn i pilot kończyli jeść. Obeszliśmy market i zatrzymaliśmy się z drugiej jego strony. - To tam - wskazał (5.15 p.m.) ciemniejący gmach byłej komendy byłej policji. - Szóste piętro, raz, dwa, trzy... piąte okno od lewej. To oświetlone. Popatrz sobie. Ja się zmywam, a gdybyś chciał pogadać, to jutro będę od rana pod filarem. Cześć, - Cześć - mruknąłem. Robiło się coraz ciemniej, więc podszedłem bliżej budynku, by mu się dokładnie przyjrzeć. Oględziny wypadły po mojej myśli. Jeszcze nie wiedziałem, czy porwę - teraz ja z kolei - Brentona, ale musiałem stanąć przed jego obliczem. Po rozmowie z czarnym brentonistą spod filaru stało się to jeszcze bardziej konieczne i naglące. Brenton musiał poznać naturę świata nierzeczywistego albo też był tego niesłychanie bliski. Z punktu widzenia Stevensona, Golbraya i nieboszczyka Jablonsky’ego zesłanie go tutaj było bezsensowne. Brenton, poznawszy jakieś tajemnice w Twin Falls, w Idaho, wpadł tym samym na trop wiodący na przełaj przez pole Mortona. Pozostawienie go bez nadzoru było szaleństwem, gdyż mógł spokojnie pracować nad zagadnieniem spędzającym sen z powiek trzem wielkim mężom. A wiedzieli wszak o jego niepospolitej dociekliwości i rozumie, bo ufny i bogobojny wysmażył dla nich Rose Report, w którym szczerze i otwarcie przedstawił wynik swych dociekań. Widać do tego momentu wierzył jeszcze w naszych władców i nasz świat. Jeżeli wierzyć brentoniście spod filaru, było to już przeszłością, skoro mówiło się, że uczony poznał drogę przez barierę. Zanotowawszy w pamięci szczegóły topograficzne otoczenia komendy, wróciłem do marketu. Rosalyn, zmęczona drogą, usnęła oparta o filar, a pilot, z szarą twarzą, przymierzał się do tego samego, moszcząc swą głowę na jej ramieniu. Na mój widok wyprostował się gwałtownie, jakby przyłapany na gorącym uczynku. - Obudź ją - poleciłem. - Musimy znaleźć sobie na noc jakieś lokum. Tu jest, zdaje się, mnóstwo opuszczonych mieszkań. Wstali oboje niechętnie, dziewczyna tarła piąstkami oczy, a Alal ziewał przeciągle. - Idziemy - skomenderowałem. Ciągnąłem ich aż pod samą byłą komendę, gdyż w budynku naprzeciwko niej postanowiłem założyć swoje obserwatorium. Mieściły się tam do niedawna jakieś biura. Na drugim piętrze znalazłem wcale przytulny gabinet z wielką, skórzaną kanapą i dwoma takimiż fotelami; z boku, w ukrytej nieco wnęce, stała wygodna kozetka. - Rozgośćcie się - powiedziałem, jakbym to ja był gospodarzem. - Tutaj zostaniemy. Bez słowa ulokowali się, najwygodniej jak mogli: Rosalyn na kanapie, a pilot, uznając widocznie, że kozetka mnie się należy, na jednym z foteli. Po chwili już spali. Nie poszedłem w ich ślady, bardziej interesowało mnie to, co dzieje się w celi Brentona. Wyszedłem z gabinetu i powędrowałem na szóste piętro. Wyszukałem pomieszczenie z oknem visavis okna uczonego i nie zapalając światła zapuściłem żurawia na drugą stronę ulicy. Brenton był sam. W tej chwili oddawał się spacerom na trasie: od drzwi do okna i z powrotem. Pasjonującą tę czynność przerywał od czasu do czasu, by spojrzeć na ulicę. Nie podchodził jednak do framugi. Dziwiłem się, że budynek, w którym byłem, nie był pilnowany i że wejść doń mógł każdy. Widać jednak wszyscy się umówili, że życiu Brentona nic nie grozi; był on zbyt cenny dla obu stron. Z odległości, w której się znajdowałem, nie mogłem o nim nic więcej powiedzieć ponad to, że był niewielkiego wzrostu, szczupły i łysy. Na tej nagiej czaszce miał czarną opaskę, która czyniła wrażenie nauszników, a na sobie białą szatę anielską. Wyglądał co najmniej pociesznie. Było już (6.30 p.m.) zupełnie ciemno, ale postanowiłem odczekać jeszcze przynajmniej godzinę, zanim powezmę jakiekolwiek kroki zaczepne. Czas zaczął mi się dłużyć niemiłosiernie, tak jak wczoraj, gdy wybierałem się do Rosalyn. Mniej więcej o tej porze czytałem raport tego, który w przebraniu kolędnika spacerował teraz nerwowo po swym więzieniu. Raport, który przewrócił wszystko do góry nogami i zatrząsł wszystkimi - od Prezydenta po anarchistów. Uczony dowodził w nim - jeżeli dobrze pamiętam, bo raport został w moim kombinezonie, ten zaś w mieszkaniu Rosalyn - że możliwe jest, przynajmniej lokalne na razie, zniesienie pola nierzeczywistości. Innymi słowy, można było powrócić do świata przed lub pozamortonowskiego. Nie bardzo wiedziałem, która z tych ewentualności jest prawdziwa. Brentonista spod filaru nazywał to wolnością, ale przecież na zewnątrz czyhali na nas morlocy – to raz. Dwa - byli inni wrogowie, przed którymi ocalił nas Morton. I wreszcie, by rzecz wyczerpać, ewolucja świata poza barierą, trwająca nieprzerwanie niezależnie od nas, mogła go uczynić nieprzydatnym lub wrogim, w stopniu, którego nie byliśmy w stanie nawet przewidzieć. Wizja polityczna, jaką roztoczył przede mną Golbray, okazała się zupełnie nieprzydatna, jako że nie mówiła (z oczywistych przyczyn) o chwili obecnej. Dostrzegłem teraz, że Szef Wywiadu w swym błyskotliwym wystąpieniu założył z góry, że tam, na zewnątrz, wszystko wygląda dokładnie tam samo, jak w tym zapomnianym roku wojny, w którym Morton wymyślił swoje pole. Tymczasem Brenton, spacerujący teraz w oświetlonym kwadracie okna jak tygrys w klatce, znalazł sposób na rozwalenie tego pola - tak przynajmniej twierdził ten spod filaru. Przyznawałem mu rację jedynie dlatego, że tylko to tłumaczyło - jak myślałem - fakt, iż uczony z nie znanego nikomu wysiadywacza prawd oczywistych stał się wartością przetargową w całkiem poważnej wojnie. Dziwił mnie spokój, jaki tu teraz panował... Ponieważ Brenton był niezbędny do życia i czarnym, i różowym, to ci ostatni nie mogli sprawy zostawić swemu biegowi. Musieli odbić uczonego. Jeżeli nie podejmowali żadnej akcji, to znaczy, że przyczaili się, czekając na jakąś rzadką sposobność lub na posiłki. Wniosek z tego dla mnie był taki, że należy jak najszybciej sprzątnąć im go sprzed różowych nosów. Nie rozumiałem także postępowania moich obecnych przyjaciół. Mieli Brentona i ich przewaga tylko na tym właściwie polegała, tymczasem w żaden sposób nie chcieli z tego korzystać - nie uciekali przez barierę, nie usiłowali zabrać go w jakieś bardziej bezpieczne, a tajemne miejsce. Trzymali go - i już. Wnosiłem stąd, za albo nie było wśród nich zgodności co do tego, w jaki sposób “zagospodarować” uczonego, albo też do zrealizowania ich planów brakowało jeszcze czegoś, o czym ja nie miałem pojęcia. Być może, iż obie rozważane przeze mnie kwestie łączyły się w tym punkcie ze sobą i dziwiący mnie rozejm był wynikiem porozumienia się dowództw czarnych i różowych. Jedni mieli Brentona, drudzy mogli mieć jego urządzenia (jeżeli takowe w ogóle istniały) i teraz obie strony usiłowały pod pozorami rokowań przechytrzyć się wzajemnie i zagarnąć wszystko. Wyglądało to bardzo prawdopodobnie i nie przeczył temu fakt, iż nikt o tym nie wiedział. Wszak wysysający swe komunikaty z palca Snake był jedynie pionkiem, a prawdziwi przywódcy - jak wynikało ze słów “filarowca” - pozostawali nieznani. Zmęczyło mnie to myślenie. Zszedłem do gabinetu, w którym zostawiłem pilota i dziewczynę. Spali w dalszym ciągu, tylko Alal przeniósł się na kozetkę. Widać przedtem było mu niewygodnie. Popatrzyłem na Rosalyn po raz ostatni. Teraz już naprawdę musiałem się z nią rozstać. Planowany weekend z kompisistką zamienił się w wojenne podchody - nie mogłem jednocześnie porywać Brentona i opiekować się tą dwójką. Zresztą pocieszałem się, że przynajmniej jej nie nowina pozostawać wśród sekciarzy. Da sobie radę. Z tą myślą wyszedłem na ulicę i upewniwszy się, że jestem sam, przeskoczyłem ją kilkoma długimi susami. Nikogo nie zauważyłem ani nie wyczułem. Na tym ostatnim skoncentrowałem się szczególnie mocno, jako że ostatnio pokpiłem rzecz dwa razy. Gdzieś na końcu ulicy widziałem tylko poblask ognia na ścianach domów i doszedł mnie stamtąd śpiew i śmiech wielu ludzi. Widać wojujący prorocy zasiedli przy ognisku. Może zresztą była tam barykada. To mnie w tej chwili nie interesowało. Skryłem się w bramie domu przylegającego do gmachu byłej komendy byłej policji. Budynek był ciemny i pusty. Biorąc po trzy stopnie na raz pobiegłem schodami w górę. Na czwartym piętrze, na podeście strychu musiałem dać za wygraną, drzwi nań prowadzące były z siedmiomilimetrowej blachy stalowej, zamknięte na głucho. Cofnąłem się o jedno piętro i zaatakowałem drzwi jednego z mieszkań. Te poddały się momentalnie. Przemknąłem przez zagracone wnętrze i z okna kuchni wydostałem się na metalowe schody pożarnicze. Stoję na nich i widzę, że mocno przerdzewiałe, ledwo trzymają się ściany. Jeżeli będę musiał wracać tędy z Brentonem, mogę mieć kłopoty. Starając się, by moje kroki nie dudniły zanadto, lezę powoli w górę. Wreszcie staję na dachu. To dopiero (10.10 p.m.) jedna piąta mojego zadania. Podbiegam do ściany gmachu komendy. Mur jest ciemny i szorstki, z tej strony nie ma w nim okien. Za to - rzecz zgoła bezcenna - w narożniku ze ścianą frontową jest szereg klamer, wiodących na dach. U podnóża tej jakubowej drabiny ściągam z siebie pośpiesznie moją apostolską szatę i krępujący mnie pas. Wolny i swobodny wspinam się w górę. Na poziomie okien szóstego piętra zatrzymuję się i wychylam nad ulicę. Jest nadal pusta, tak jakby się wszyscy umówili, by mnie nie widzieć. Dobra. Wychylam się jeszcze trochę i chwytam ręką jakąś nierówność na ścianie prostopadłej do mojej. Potem decyduję się na jeszcze więcej: lewą nogę przerzucam za winkiel, na biegnący pod oknami gzyms. Przez chwilę wydaje mi się, że to koniec kariery Lenoxa, bo wiszę tak rozdarty, jakby mnie dziób transatlantyku taranował i za nic nie mogę się zdecydować, by puścić klamrę i zabrać stamtąd prawą nogę. Poprawiam się nieco na gzymsie, choć miejsca do manewru nie mam wiele - jest nieco węższy niż stopa. Wreszcie nie mogę już nic innego zrobić, jak przenieść się tam cały. Udaje mi się i sam jestem tym lekko zdziwiony. Chwilę odpoczywam, ale wiem, że nie mogę pozwolić sobie na urlop. Jestem teraz doskonale widoczny i byle szczeniak tam w dole, z kawałkiem obrzynka w garści, może mnie łatwiej zdjąć z tej ściany niż ślimaka z półmiska. Chyba spadłbym nawet od samego huku! Wydaje mi się, że plecy mam ogromnie duże, tak wielkie jak cała fasada i pośrodku tego mojego muru czuję nieprzyjemne mrowienie. Kusi mnie, by spojrzeć za siebie, czy na pewno nikt mnie nie widzi, ale wiem, że nie powinienem tego robić. Szurając stopami po gzymsie i wpijając się paznokciami w ścianę, ruszam powoli przed siebie. Od tej strony, od której ja się posuwam, okno celi Brentona jest trzecie. Nie ma mowy o tym, bym mijając dwa poprzednie mógł się stać niewidzialny. Ani kucnąć, ani obejść. Liczę na to, że w pokojach za nimi nie ma nikogo. Przysuwam się do pierwszego i wczuwam się w ciemne wnętrze. Droga wolna. Ruszam dalej i przy następnej wnęce rzecz powtarza się. Znów mam szczęście, gdyby tam ktoś był, musiałbym zawrócić prawie u celu i szukać innego sposobu dotarcia do uczonego męża. Jestem już przy jego oknie. Nie bardzo wiem, jak się teraz do niego dostać, by go nie przestraszyć. Gotów jeszcze narobić wrzasku. Na początku badam jeszcze raz jego pokój. Nadal jest sam i chyba w dalszym ciągu spaceruje, bo czuję, jak jego pole zbliża się i oddala. Gdy właśnie jest pod drzwiami, przesuwam się trochę w przód, tak by mnie zobaczył, gdy zawróci. Brenton odwraca się, ale nie widzi mnie. Wzrok ma wbity w podłogę, jakby liczył swoje kroki, by wystawić komuś za nie rachunek. Stukam lekko w szybę. Uczony podnosi łysą czaszkę i spogląda na mnie z niedowierzaniem. Potem podbiega do okna, otwiera je i robi ruch, jakby chciał mnie zepchnąć w przepaść. Chwytam go za rękę i trzymając się drugą za framugę, odpycham go na środek pokoju. Na szczęście nie przychodzi mu do głowy, by zacząć wrzeszczeć, czy by zamknąć mi okno na dłoni. Wskakuję do wnętrza pokoju i na początek macham przed zdumiała nagle twarzą swoją czarną bransoletą. Powinien, u diabła, wiedzieć, co to jest! Siedzi dalej cicho, więc wracam i zamykam za sobą szklane skrzydła. Potem podbiegam do drzwi, badam, co jest za nimi. Czuję jednego człowieka, jego procesy są spowolnione - śpi albo drzemie. Wracam do mojej zdobyczy. - Brenton? - upewniam się szeptem. - Doktor Eliasz Brenton - mówi tamten z nieoczekiwaną godnością. - A ty, kim jesteś? - Tygrys Harry Lenox - przedstawiam się nie mniej wytwornie, bo mnie wkurzył tym swoim dostojeństwem. - Z polecenia Prezydenta mam pana uwolnić. Patrzy na mnie tak, jakbym wygłosił formułę pola ekstazy. - Aaa... to pan? Nie spodziewałem się pana w takiej postaci i w tym miejscu. - Zadrobił swoimi krótkimi nóżkami. - Doprawdy, nie spodziewałem się... - A w ogóle, to pan na mnie czekał? - pytam, teraz ja zdumiony jak małpa u dentysty. - Skąd pan mógł o mnie wiedzieć? - Potem, młody człowieku, wszystko potem. Teraz wiejmy stąd! Jego entuzjazm wzbudził moje podejrzenia. - Na pewno jest pan “tym” Brentonem? Niech mi pan wyrecytuje konkluzję, jaką zawarł pan w swoim cholernym raporcie! Zrobił to, na tyle, na ile ja to pamiętałem, poprawnie. Dobra! - myślę - ten konus ma rację. Trzeba się stąd wydostać i to możliwie bez hałasu. - Ten za drzwiami - pytam - to strażnik? - Uhum. - Niech go pan tu jakoś zwabi! Stanąłem za drzwiami, a Brenton zmarszczył czoło z ogromnego wysiłku koncepcyjnego. Wreszcie załomotał w drzwi. - Hej! - krzyknął. - Jest tam kto? Halo, panie strażniku! - Czego się pan tłuczesz? - rozległ się po chwili zaspany i zrzędliwy głos. - Już późno! - Nie mogę spać - labidził uczony - nie zagrałby pan ze mną w szachy? Mało nie zemdlałem, słysząc tę propozycję. Że też pozwoliłem mu samemu coś wymyślać! Może na polu Mortona to on się znał, ale na zaspanych strażnikach, to ani w ząb! Tamten musiał pomyśleć to samo. - Coś pan, frajera szukasz? Teraz noc, spać się chce. Nie zawracaj pan głowy. Jestem strażnikiem, a nie damą do towarzystwa! Brenton usiłował jeszcze pertraktować, ale skończyło się to groźbą wezwania lekarza, by zaaplikował cierpiącemu na bezsenność uczonemu zastrzyk. Od jakiegoś czasu dawałem już zresztą tumanowi znaki, żeby się uspokoił, więc wreszcie pofolgował. - Przepraszam - zakończył dwornie rozmowę ze strażnikiem i usiadł na swoim posłaniu. Przycupnąłem obok niego. - Musimy poczekać, aż znów sen go zmorzy - wyszeptałem wściekle wprost do jego ucha - a potem ja go załatwię. Tylko że to narobi trochę hałasu. Tkwię tak obok mojej zdobyczy i kiwam się bezmyślnie. W przód i w tył, w przód i w tył. Enpe, enpe, enpe, enpe... Brenton też się kiwa. Denerwuje mnie to coraz bardziej. Wstaję i skradam się do drzwi. Nie wiem, czemu właśnie się skradam, przecież strażnik nie może podejrzewać, że to kto inny niż uczony porusza się w tej chwili. Robię to bezmyślnie i jeszcze bardziej mnie to złości. Z drugiej strony mój nowy podopieczny jest tak nieobliczalny, że gotów podejść do mnie w najmniej odpowiednim momencie. Lepiej więc się już skradać. Badam, co jest na zewnątrz. Strażnik znów przysnął. Wracam na łóżko, wolę tej ofierze wyjaśnić swój plan od a do zet, bo jeszcze wszystko popsuje. - Ja teraz wywalę drzwi - mówię cicho - i załatwię tego cerbera. Potem przedostaniemy się na dach, zejdziemy z niego po klamrach na budynek obok, stamtąd na ulicę, a potem spróbujemy wydostać się z miasta. Jasne? Kiwa głową, że tak, niepowodzenie ze strażnikiem odebrało mu nieco animuszu. - Niech się pan cały czas stara trzymać jak najbliżej mnie. I ma pan patrzeć, i słuchać, co mówię, a także wykonywać bezwzględnie, co każę! Teraz ściągnij pan te łachy, bo nas będzie zbyt widać podczas wspinaczki! - Ależ ja pod tym nic nie mam! Jestem nagi! - oponuje momentalnie. Walę go profilaktycznie w gębę. - Powiedziałem, że ma pan bez zastanowienia robić, co każę. Inaczej znokautuję pana i wyniosę na własnych plecach! - syczę mu do ucha. - Rozbierać się, szybko. W tamtym domu obok są szafy pełne ciuchów. Brenton, speszony do niemożliwości, robi przede mną striptiz z takim wdziękiem, jakby nie siebie, ale Statuę Wolności rozbierał. Potem obwiązuje się w pasie swą szatą. Kiwam z uznaniem głową, ten strój może nam się jeszcze przydać. Podchodzę do drzwi i nasłuchuję. Cisza, strażnik dalej jest sam. Gaszę światło i starannie przymierzam się do ciosu. Uderzam krótko i na zapas mocno, tego ciosu nie mogę powtarzać. Zamek wylatuje z drzwi, a one z zawiasów. Widzę podrywającego się na równe nogi strażnika i ścinam go jednym ruchem. Podtrzymuję bezwładne ciało, Brenton czyni to samo z drzwiami. Piętro niżej zapala się światło. - Larry? Jesteś tam? - Uhum - mruczę niewyraźnie. - Co się stało? - Nic, nic - odpowiadam, starając się upodobnić mój głos do zrzędzenia świętej pamięci Larry’ego - przysnąłem i spadłem z krzesła! Dla udokumentowania faktu kładę ostrożnie ciało strażnika, a z wielkim hałasem stawiam krzesło. - Już w porządku. - Uważaj na swoją dupę! - śmieje się tamten, ciągle niewidoczny. - Masz ją tylko jedną! - Rechocząc głośno, zamyka się w pokoju. Światło gaśnie. Kładziemy z Brentonem ciało strażnika na łóżku i okrywamy kocem. Uczony jest blady i wystraszony, ręce mu się trzęsą jak oscylatory. - On nie żyje? - pyta. Kiwam głową. Brenton wzdycha. Wychodzimy z pokoju. Przy końcu korytarza, tuż przy ścianie, na którą lazłem po klamrach, widzę schody. - Tędy! - popycham swego mędrca. Wybrałem dobrze. Po przejściu pięciu pięter znajdujemy się od razu na dachu. Mży drobny deszczyk. To dobrze, nasze szansę, że nie zostaniemy zauważeni, rosną. Brentona muszę niemal na siłę pchać przed sobą, bo coraz wyraźniej opiera się i drży z zimna. Zęby mu szczękają jak u potępieńca i najwyraźniej chce zawrócić. Widzę, że ostatnie przejścia wyczerpały go, ale nie mogę być pobłażliwy. Na samej krawędzi dachu, tam gdzie otoczone metalowymi obręczami dla ułatwienia schodzenia tkwią klamry, uczony staje okoniem. - Nie zejdę - mówi. - Nie zejdę, nie zejdę, nie zejdę... Nie mogę go znokautować, bo z nim na plecach nie zmieszczę się w te przeklęte obręcze. Są one tylko na przestrzeni jakichś dwóch, trzech metrów. A do pokonania mamy siedem pięter! - Musi pan zejść, bo jak nie, to pana stąd zrzucę! Nic mądrzejszego nie przychodzi mi do głowy, ale właśnie to, o dziwo, skutkuje. Brenton milknie, obraca się, i wypinając swój goły tyłek na deszcz, zaczyna nieporadnie gramolić się w dół. - Niech pan patrzy tylko na ścianę! Nigdy pod siebie. Schodzimy. Trwa to potwornie długo, tak długo, że czuję, jak przestaje mi zależeć na czymkolwiek - na Brentonie, na poznaniu tajemnicy, na mnie samym. Kolejne klamry uciekają wolno do góry, deszcz nasila się i robi się jakby jeszcze ciemniej. Ściana też ciemnieje od deszczu. Wreszcie słyszę uderzenia kropel o dach. Jestem już blisko. Po chwili stoję na nim, a za mną trzęsący się w dalszym ciągu Brenton. Bez słowa popycham go w stronę schodów pożarniczych. Deszcz leje jak z cebra, słyszę grzmot. Oglądam się za siebie i zamiast kolejnej błyskawicy widzę o kilkanaście budynków dalej walący się dom. Zanim zdążyłem się zdziwić - pada drugi. Potem jeszcze jeden. Ulewa powoduje, że nad gruzami nie unosi się najmniejsza bodaj chmura pyłu. Tylko grzmot - i gruzy, grzmot - gruzy. Do diabła! - myślę. - Mają miotacz! Biegnę do Brentona, który na szczęście nic nie widział i myśli, że to burza. Schodzimy wolno po metalowych stopniach. Miałem rację. Różowi nie atakowali, bo czekali na miotacz grawitacyjny. Musieli trzymać gdzieś w ukryciu na... czarną godzinę. I oto nadeszła. Postanowili odzyskać swego guru, choćby kosztem zrównania miasta z ziemią. I chyba im się to uda, to znaczy, uda im się zburzyć Houston, natomiast Brentona nie dostaną. Jest mój, o resztę niech się martwią czarni. Właściwie pozostało im tylko poddać się lub zginąć. Gdyby mieli dostęp do elektrowni miejskiej, mogliby ją wysadzić w powietrze i wtedy miotacz by zdechł, a oni uratowaliby swoje skóry. Jesteśmy już na dole. Uczony wkłada swą szatę i nie bardzo wie, co chciałby zrobić jeszcze. Poganiam go, bo odgłosy wyburzeń zbliżają się. - Szybciej, szybciej! Wybiegam na ulicę, która nagle jest pełna krzyczących ludzi. Brentoniści czarni miotają się w popłochu, z bronią i pochodniami w rękach. W tłumie dostrzegam filarowca, a potem Rosalyn i pilota. Oni też nas widzą i zmierzają w naszą stronę. Przedarcie się przez spanikowany tłum nie jest łatwe, wreszcie spotykamy się wszyscy. - Za mną, za mną - pokrzykuję, żeby nie zadawali zbędnych pytań. Jesteśmy jedyną grupą w tym chaosie, która jest zgodna i wie, co ma robić. Odcinamy się wyraźnie przez to od reszty i to mnie niepokoi. Komuś może się wreszcie wydać dziwne, że nasza czwórka tak konsekwentnie zmierza do celu, czyli daje nogę. Wreszcie wydostajemy się na nieco bardziej pustą przestrzeń i przyśpieszamy kroku. Wydaje mi się, że gdzieś niedaleko przed nami przystanął samochód. Prę w tamtym kierunku, aż zatrzymuje mnie ostre światło. - Dokąd to? - słyszę znajomy głos, którego jednak nie mogę połączyć z żadną twarzą. - Na posterunek! - odpowiadam automatycznie. - Snake kazał nam się zgłosić w razie alarmu. Sądzę, że ta chwila właśnie nadeszła. - Ta chwila już minęła - cedzi tamten, ciągle niewidoczny. Ale ja mam coraz większą pewność, że rozmawiam właśnie ze Snake’em. - A to kto? - przenosi światło na Brentona. - Przecież to Bren... Nie daję mu skończyć, już go widzę, więc skaczę przed siebie i uderzam mocno z góry. Tamten zasłania się i trafiona przeze mnie latarka rozpada się w drobiazgi. Niespodziewanie Snake atakuje! Nie mam nawet czasu pomyśleć o tym. Przyśpieszam znacznie i przeciwnik po chwili słabnie. Wymierzam mu ostatni cios, którego nie jest w stanie sparować. Pada. Dopiero teraz rozumiem, że walczyłem z ich tygrysem! Słyszałem kiedyś, że anarchiści również mają swój ośrodek szkolenia i przygotowują tam własny “legion niezwyciężonych”, ale nie brałem tego nigdy poważnie. Teraz musiałem jednak uwierzyć, bo nikt inny nie walczyłby ze mną w ten sposób. Nie był tygrysem takim jak ja, to widać od razu, więc musiał być legendarnym “niezwyciężonym”. Pomyślałem, że to może on podjechał tu samochodem. Należało to sprawdzić, jako że rumor i krzyk za plecami narastał. Auto stało w następnej przecznicy, jeszcze nikt go nie zwęszył. Wsiedliśmy i już po chwili rwałem w stronę barykady. Trochę się obawiałem, że będzie strzeżona, ale po nabożnym proroku została tylko rusznica, oparta porządnie o mur. Wziąłem ją na wszelki wypadek, bo i tak musiałem zwolnić, manewrując samochodem na chodniku, pomiędzy barykadą a ścianą domu. Deszcz jeszcze się wzmógł, wycieraczki ledwo nadążały zbierać wodę z przedniej szyby, a światła reflektorów grzęzły w powodzi. Na rozjeździe za Houston z trudem odnaleźliśmy tablicę kierunkową. - Do Beaumont? - spytałem milczącego Brentona, wyłowiwszy w ciemności odblaskowy napis. Skinął głową. Popatrzyłem na niego spod oka. Wydawał się być w takiej samej kondycji jak Rosalyn rano. A więc w złej. Poszperałem w kieszeni i wyjąłem ampułkę, którą na lotnisku w Disi dał mi lekarz. - Nie ma tam gdzieś apteczki? - zapytałem siedzących z tyłu. - Potrzebna mi jest strzykawka. Po chwili podali mi żądany przedmiot. Zjechałem na pobocze i nie wyłączając silnika zatrzymałem samochód. Popatrzyłem z powątpiewaniem na trzymane instrumenty. - Zrobisz mu zastrzyk? - zapytałem dziewczynę. - Dożylny. - Ja zrobię - zaoferował się Alal. - Wszyscy piloci są przeszkoleni medycznie. - Brawo. Uczony bez sprzeciwu poddawał się naszym decyzjom. Pilot z wprawą przystąpił do rzeczy i po chwili, gdy ruszyłem znów w drogę, Brenton już spał. Nie było mi to na rękę, jako że cały czas liczyłem, iż udzieli mi wyjaśnień choćby w tej kwestii, że się mnie spodziewał. Na razie było to niemożliwe. Chciało mi się (11.30 p.m.) spać, więc włączyłem radio, by rozproszyć znużenie. Prawie cały czas zakres UKF milczał, tylko w jednym miejscu skali uchwyciłem jakieś odległe grzmoty, przypominające to, co słyszałem niedawno w Houston. Jakoż nie myliłem się. Grzmoty nasilały się, po nich nastąpiła seria trzasków, potem przekleństw i wreszcie rozległ się w miarę czysty głos. - Mówi Frank Seldom! Mówi Frank Seldom! Podaję komunikat! Nasze oddziały zdobyły studio radiowoholowizyjne w Houston i komendę policji. Panujemy zupełnie nad sytuacją. Brentoniści czarni są w rozsypce, a ich dowództwo w naszych rękach. W tej chwili trwają przesłuchania. Następny komunikat za godzinę. - W głośniku miałknęło coś i popłynęła muzyka. Przyśpieszyłem. Ani słowa o Brentonie. Było jasne, że niedługo zrozumieją, co się stało, zwłaszcza że wybiją część prawdy ze swych wrogów. Frank Seldom nie chciał powiedzieć swoim ludziom, że cały ich wysiłek poszedł na marne, ale także nie mógł kłamać, mówiąc, że odzyskali guru. Prędzej czy później zaczną nas szukać albo na drodze do Disi, albo do Beaumont. To drugie było bardziej prawdopodobne, jeżeli rzeczywiście Brenton posiadał tam jakieś laboratorium. Mogłem mieć jedynie nadzieję, że wszyscy różowi pośpieszyli z odsieczą swemu duchownemu przywódcy i że w Beaumont będziemy mieli przez pewien czas swobodę ruchu. Ulewa słabła powoli, zamieniając się w uporczywą mżawkę. Jakieś piętnaście mil za Houston i to się skończyło; droga była sucha i pusta, a w powietrzu nie czuło się wilgoci. Najwyraźniej padało tylko w mieście i bezpośrednio wokół niego. - Śpisz, Rosalyn? - zapytałem odchylając się do tyłu. - Nie - odpowiedziała sennym głosem. - Co o tym wszystkim myślisz? Mruknęła coś niewyraźnie, wyglądało na to, że nie jest usposobiona do rozmowy. Nie dawałem za wygraną. - Chyba wierzysz teraz, że on - wskazałem głową w stronę Brentona - wie jednak najwięcej na interesujący cię temat. Inaczej nie byłby przedmiotem w sporze dwu różnych sekt. Całkiem też możliwe, że pozostawanie w rękach różowych było dla niego taką samą niewolą, jak i więzienie u czarnych. I jedni, i drudzy potrzebowali go do swoich celów, sądzę nawet, że dość podobnych. Nie mogli się tylko dogadać co do pryncypiów. Golbray wspomniał, że w Disi zaistnieli ostatnio brentoniści czynni i bierni. Oba ugrupowania głosiły, że cały ten świat to oczywisty humbug - jedni jednak czekali spokojnie, aż to wszystko diabli wezmą, a drudzy wojowali, by ten kres przyśpieszyć. Tutaj, na południu, poznaliśmy jeszcze dwa odłamy: różowych, którzy przywędrowali z Brentonem z Twin Falls, i czarnych, którzy według mnie są skrajnym odłamem brentonistów czynnych. Zgadzasz się ze mną? - Czy atak różowych i ta burza pomogły nam? - zapytała niespodziewanie Rosalyn, najwidoczniej nie słuchając mnie i myśląc o czymś innym. - Tak, nawet bardzo. Szczerze mówiąc wcale nie wiedziałem, jak uciec z Brentonem z miasta. Nie mówiąc o tym, że was chciałem tam zostawić. - Wiem. To dziwne. - Co jest dziwne? To, że mi przeszkadzaliście? - Nie. Raczej to, że wszystko się ostatnio dobrze składa. Jak na zamówienie. Nie sądzisz? - Nie zauważyłem, ja przeważnie mam szczęście. - Właśnie o to mi chodzi. - Nie rozumiem. O co? Nie widziałem jej w ciemności, ale mógłbym przysiąc, że zniecierpliwiona wzruszyła ramionami (0.01 a.m.). - Nieważne. A wracając do Brentona, to sądzę, że masz rację. Umilkła nagle, gdy ja spodziewałem się dłuższej przemowy z jej strony. Ostatnio, w przeciwieństwie do poprzedniej nocy, zrobiła się szalenie małomówna. - To wszystko? - Uhum. A co byś chciał jeszcze usłyszeć? Teraz ja z kolei wzruszyłem ramionami. Dobre sobie! Co chciałbym usłyszeć? Tysiąc rzeczy! Dlaczego Brenton na mnie czekał, kto mu powiedział, że ja przybędę, skoro od tygodnia był w szponach swych własnych wyznawców, dlaczego go więzili, dlaczego się o niego bili... I tak dalej, i tak dalej. A ta kompisistka niedowarzona kpi sobie ze mnie! - Wiesz, że się mnie spodziewał? - zapytałem, bo nie mogłem już wytrzymać z tą rewelacją. - Nie? Naprawdę? - dziewczyna jakby udaje zdziwienie. - Naprawdę - mówię apatycznie. Jestem zły, że jej to powiedziałem. Zdaję sobie nagle sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze: Rosalyn, unikając rozmowy, zmusza mnie do myślenia i samodzielnego dochodzenia prawd, które dla niej najwidoczniej nie są wcale tajemnicą. To jest właśnie ta druga rzecz: dziewczyna jest chyba o wiele bardziej zakonspirowana, niż mi się z początku zdawało. Podejrzewałem ją jedynie o to, że może być wtyka Golbraya, ale to szczeniak... Wygląda na to, że jest zorientowana w toczącej się intrydze o wiele lepiej od wszystkich jej bohaterów, ze mną na czele. Zastanawiałem się, czy aby nie należy zatrzymać się teraz i porządnie przetrzepać jej skórę, by choć trochę skorzystać z jej mądrości... Nie zrobiłem tego, coś mnie powstrzymywało i na dobrą sprawę nie wiedziałem co. Było już niedaleko do Beaumont, gdy radio odezwało się powtórnie. - Uwaga! Mówi Frank Seldom! Mówi Frank Seldom! Nadajemy komunikat. Zakończone zostały przesłuchania zatrzymanych przywódców. Z zeznań wynika, iż doktora Brentona nie ma w mieście. Został on porwany i wywieziony na krótko przed naszym atakiem, przypuszczalnie do Beaumont. Zarządzam pościg! Uwaga, Legion Pierwszy i Drugi! Wyjazd z... Wyłączyłem radio. Najważniejsze usłyszałem, a lista obecności ścigających mnie jednostek nie była ciekawa. Byliśmy (0.30 a.m.) już w mieście. - Obudź go - poleciłem dziewczynie. Z trudnością, ale w dość krótkim czasie uczony został przywrócony do przytomności. Przez dobrą chwilę nie bardzo zdawał sobie sprawę ze swej sytuacji i ze zdziwieniem rozglądał się wokół. Wreszcie pamięć mu wróciła i nasze, ciągle jeszcze dziwaczne postacie przestały go niepokoić. - Jesteśmy w Beaumont - poinformowałem go. - Ma pan tu jakąś dobrą kryjówkę? - Tak, trzy mile za miastem jest w lesie stara bimbrownia. Pod nią mam taki mały schron. - Wspaniale. Nikt o nim nie wie? - Nikt... - zastanowił się - tylko Seldom, on mi w tym pomagał. Roześmiałem się. - Ta meta odpada. Właśnie Frank Seldom we własnej osobie ściga nas uparcie na czele swych dzielnych wojsk. - Skąd pan wie? - Sam mi to powiedział. Nadaje komunikaty przez radio. Ma miły głos... - To przyjaciel - stwierdził zdecydowanie Brenton. - Na razie musi pan mnie przyjąć na etat przyjaciela. Inaczej pański koleżka w towarzystwie swoich legionistów odprowadzi nas na miejsce wiecznego spoczynku. Amen. Więc co pan postanawia? - Sam nie wiem, żadna inna kryjówka nie przychodzi mi na myśl. - Ma pan tu coś do zabrania? - Tak - ożywił się nagle. - To bardzo ważne, a ja na śmierć o wszystkim zapomniałem. Musimy podjechać do laboratorium, to tu, w lewo i do końca, i wziąć mój elektryczny samochód. A więc jednak! - myślę, ale postanawiam grymasić. - Samochód? - mówię. - Czy pan zwariował? Jak my się z tym zabierzemy? - Musimy go zabrać! - odzywa się Brenton płaczliwym głosem. - Musimy! - Dobra! - udaję, że kapituluję. - Biegaj pan po to elektryczne pudło, pociągniemy je za sobą. - Zatrzymuję samochód przy krawężniku. W głębi, za metalowym ogrodzeniem i szerokim trawnikiem, widniał niski, biały pawilon. Brenton wypadł z wozu, jakby mu lat ubyło. Potruchtał do furtki i choć przysiągłbym, że nie miał przy sobie ani kawałka metalu, to otworzył ją kluczem. Pewnie wyjął go spod słomianki! Pobiegł żwirową alejką w stronę laboratorium, chwilę zabawił przy jego drzwiach i wszedł do środka. W oknach zapłonęły światła. Zakląłem! Mój uczony gotów był pobudzić wszystkich, którzy zostali jeszcze w mieście. Że też ja ciągle zapominam, że jemu trzeba teraz wszystko przepowiedzieć! Porządni obywatele na ogół zapalają światło wchodząc do ciemnego pomieszczenia, a Brenton należał właśnie do tych porządnych. Na wszelki wypadek sięgnąłem poza siebie i wziąwszy przeciwpancerną rusznicę - spadek po zbrojnym proroku - oparłem ją sobie na kolanach, kładąc palec na spuście. Coś się poruszyło w ciemności i zaskrzypiało, więc skierowałem tam lufę rusznicy. Moja gotowość okazała się zbyteczna - to otwierały się wrota przyległego do pawilonu garażu i Brenton wyjeżdżał stamtąd pokracznym wehikułem. Wysiadłem z samochodu i z bronią w garści przyglądałem się mocowaniu tego pojazdu do naszego samochodu. - Możemy jechać! - sapnął Brenton. Wyprostował się i otarł pot z czoła. - Wszystko pan zabrał? Po nic nie będziemy się wracać. - Wszystko! Nie wierzyłem mu, ale cóż miałem zrobić? Byłem pewny, że bylebyśmy tylko opuścili Beaumont, to on przypomni sobie, że klucz uruchamiający tę całą maszynerię został w prawej kieszeni marynarki jego ślubnego garnituru! - Światła pan nie zgasił - mówię. - Ach, tak, tak... Zakręcił się nerwowo i pobiegł gasić. Wraca, ale minę ma nieszczęśliwą. - Co się stało? - pytam. - Nie wiem, gdzie schować klucz do bramy... - Tam gdzie przedtem! I wsiadaj pan! - mówię wściekły - bo jak nie, to jedziemy bez pana! Groźba skutkuje i po chwili ruszamy. Po prawdzie, to nie wiem dokąd. Musimy gdzieś przenocować, poza tym benzyna się kończy... Mówię to, ale jedyną odpowiedzią jest głośne ziewanie. To pilot raczył się obudzić i właśnie się przeciąga! Myślenie za tych wszystkich ludzi zaczyna mnie wkurzać, wożą się na mnie jak na łysym morloku i mają to wszystko gdzieś! A zaczęło się tak niewinnie! Wziąłem sobie kompisistkę do towarzystwa! Potem przyplątał się pilot, a na końcu - bo miałem jednak nadzieję, że to już ostatni pasażer - ten Einstein z bożej łaski. Z nich wszystkich właściwie tylko on był mi potrzebny, najchętniej zaś pozbyłbym się Alala... Ponieważ znowu byliśmy na drodze do Houston, postanowiłem jechać ze zgaszonymi światłami - tak daleko, jak tylko się da. Ścigający nas brentoniści, którym jechaliśmy teraz naprzeciw, nie powinni spodziewać się tego manewru. Mieliśmy nad nimi dobrą godzinę przewagi - gdy ich dostrzegę, zjadę po prostu z autostrady i pojadę na przełaj po bezdrożu, byle dalej. Stało się to o wiele szybciej, niż myślałem. Ujechaliśmy z dziesięć mil do Beaumont, gdy dostrzegłem z przeciwka światła ścigających mnie wozów. Skręciłem gwałtownie w bok i samochód zatrząsł się na wybojach. Przeskoczyliśmy przez płytki, ale szeroki rów i zatrzymałem się. Kawalkada pojazdów przemknęła przed naszymi oczami i wtedy okazało się, czemu tak szybko nas dopędzali. To byli motocykliści. Z rykiem silników pognali do miasta. Podejrzewałem, że gdy przekonają się, że nas już tam nie ma (00.45 a.m.), to albo zaczekają na główne siły, albo powrócą do Houston. Nie było więc sensu pchać się na autostradę. Włączyłem silnik i ruszyłem przed siebie po trawiastym terenie. Samochód trząsł i podskakiwał, ale w dali zarysowała się czarna krecha lasu i tam miałem nadzieję spędzić noc. Rzeczywistość przeszła moje oczekiwania - gdy po przejechaniu jak po tarze czterech mil dobrnąłem do pierwszych drzew, okazało się, że trafiliśmy na jakieś zabudowania. Opuszczona farma! Nic lepszego nie mogło nas spotkać. Nawet nie oglądam dokładnie naszego fortu, stawiam samochód pomiędzy budynkami, tak by go nie można było wypatrzyć z drogi, i gnam wszystkich do środka. Nikt nawet nie usiłuje protestować. Wywalam drzwi, trzymające się tylko na zardzewiałym skoblu, i po przejściu zatęchłego przedsionka lokujemy się w zagraconym okrutnie pomieszczeniu. Nie interesuje mnie, co zrobią inni. Wyciągam się na pogryzionym przez myszy dywanie, obok siebie kładę nieodłączną rusznicę i momentalnie zasypiam (01.00 a.m.). Wewnątrz wieży jest tak ciemno, że mrok można by kroić. Niewolnicy umilkli, słyszę tylko ich przestraszone oddechy. Nie widzę ich, ale wiem, że stoją sztywno - są napięci i zdenerwowani. Potem pokasłują, zaczynają się kręcić. Srebrny kształt drapieżcy ukazuje się od czasu do czasu, gdy stwór obniżając lot krąży nad samą ziemią. W takiej chwili wszelkie odgłosy cichły momentalnie, a niewolnicy wstrzymywali oddechy, jakby obawiając się, że nietoperz wleci do wnętrza przez ostrołukowe otwory. Na jego skrzydłach, których rozpiętość nie pozwalała mu na dobranie się do nas, odbijały się jakieś dalekie gwiazdy. Potwór krążył apatycznie, a jego znikaniu i pojawianiu się towarzyszył chór piśnięć i zasapanych oddechów, przedzielanych pauzami kompletnej ciszy. Wyglądało to, jakby niewolnicy, stojąc w nawach kosmicznej katedry, zanosili modły i pienia do kapryśnego boga. Bóstwo przyśpieszyło nagle, jego metaliczne skrzydła uderzały ciężko i mocno, aż cuchnący wiew poszedł do wnętrza. Jego ukazywanie się i znikanie z naszych oczu dzieliły coraz to mniejsze przerwy, skrzydła potwora wydęły się jak żagle srebrnej korwety, a zataczane przez niego okręgi zmieniły się w spiralę. Oddalał się coraz wyraźniej, sploty krzywej stawały się wciąż większe, a pożegnalny krzyk dobiegał z bardzo daleka. Na końcu sceny, tam skąd przyszedłem, ledwie widoczny obraz pokrył się z jedną z nisko leżących nad horyzontem gwiazd. Wtopił się w nią i zniknął. Wokół mnie zapanowało lękliwe ożywienie, pełne oczekiwania i niepewności. Zaszurały i zamlaskały bose stopy, zatrzeszczały wyłamywane nerwowo palce, oddechy wyrównały się i wróciły do swego pierwotnego - płytkiego i strachliwego – stanu. Spocona masa ciemnych ciał zaczęła przesuwać się do wyjść, obserwowanych jeszcze z pewną dozą nieufności. Sylwetki niewolnych majaczyły widmowo na tle jaśniejszego nieba, kołysząc się i drgając w takt niepewnych kroków. Z zewnątrz gdzie znaleźli się już pierwsi wychodźcy, dobiegł mnie świst bata i stłumiony okrzyk bólu. Wieża opustoszała, już ostatni, z pochylonymi nisko głowami, przekraczali jej granicę. Na zewnątrz pojaśniało, zapłonęły łukowe reflektory, zahuczały motory maszyn, rozjazgotały się na powrót spracowane transportery, zagwizdały nieszczelne siłowniki. W przenikającym do wnętrza blasku mogłem się trochę baczniej rozejrzeć. Od środka wieża nie przedstawiała sobą niczego niezwykłego poza tym, że wydawała się jeszcze ogromniejsza i bardziej przytłaczająca. Była częściowo wydrążona, jakby kto pół tortu zeżarł, i widać było wyraźnie zamysł konstrukcyjny, co się na tym opierał, że mniejsza wieża - również masywna i przysadzista - stanowiła jedyny filar i podporę dla zewnętrznej powłoki. Tam w górze, gdzie obie się spotykały, wzrok ginął w nieprzeniknionym mroku. Powietrze - pozbawione smrodliwych wyziewów niewolników - było chłodne i rześkie. Zacząłem iść w stronę wieży. Była o wiele dalej, niż mi się z początku wydawało. Ściany zewnętrznej wieży już dawno zniknęły mi z oczu, gdzieś daleko pozostały łukowe światła i zgiełk pracujących ludzi i maszyn, a ona była ciągle przede mną. Ogromna i ciemna. Nie tyle wysoka, co jakaś taka masywna, rozparta na szerokiej podstawie i swą potęgą uginająca kolana. Trudno było ocenić jej wielkość, ale sądziłem, że można ją porównać tylko z jakimś sporym miastem. Biegła w górę spiralnymi splotami, aż jej czarny, niewidoczny wierzchołek niknął zupełnie w ciemności. Była noc. U podnóża dziwnej budowli płonęły białe i liliowe ognie, huczały silniki czarnych maszyn, które niczym mrówki wznosiły z gargantuicznym wysiłkiem swój kopiec. Nie, nie wznosiły, raczej drążyły go, bo na ścianie pierwszego, monumentalnego splotu dostrzegłem bezlik wejść, wysokich i zakończonych ostrymi, spiczastymi łukami. Z odległości, w której się znajdowałem, czyniło to wrażenie katedry wystawionej dla boga nie ludzi, ale olbrzymów. Nie widziałem jednak ani jednych, ani drugich. Zacząłem iść w tamtą stronę spiesznie, a potem nawet biec. Odgłos moich stóp brzmiał głucho i posępnie i przykrył sobą wszystko - ziemię, niebo i wieżę. Pomimo tego, że wysiłek stawił mi przed oczy czerwoną chmurę, nie zbliżałem się do celu. Wieża - twór tak statyczny i obojętny jak wieczność sama - mamiła mnie i oszukiwała. To oddalała się, niknąc niemal za pustym, prostym jak oś czasu horyzontem, to przybliżała się niespodziewanie i groźnie. Ja biegłem nadal. Czułem, że moje nogi odbijają się od jakiejś równej i twardej powierzchni, ale nie widziałem jej; nie wiedziałem, czy się posuwam, czy też drobię w miejscu na skraju kosmicznej, obrotowej sceny. Jakby na zawołanie wieża pojawiła się nagle z prawej strony i ogromnym łukiem przedefilowała przed moim nosem. Rzuciłem się za nią, ale już zniknęła w lewej kulisie. Po chwili pojawiła się znów - odległa, ciemna i niezwykle realna. Była podobna do naparstka i równie jak on - wypuszczony z ręki - psotna i nieuchwytna. Zwolniłem biegu, a potem zacząłem iść powoli, dysząc mocno i trzymając się ręką za rozdygotane serce. Wieża poczęła się przybliżać nadspodziewanie szybko - co krok to jakbym siedem mil zrobił. Rosła w oczach jak na filmie rysunkowym - skokami. Ostatni krok nawet musiałem skrócić, bom się bał, że mnie moja niezwykła szybkość wbije w jej mur. Stałem w podnóża. Jeszcze jeden ruch, co mnie do jej chropowatego boku przycisnął, i zatrzymałem się. Tu, przy samej wieży, było jaśniej. Łukowe reflektory oświetlały plac pracy i kroiły niecierpliwie i lękliwie niebo, wypatrując na nim zapowiedzi przyszłych nieszczęść. Huczały motory diesli, napędzających generatory, wyły silniki metalowych termitów. Ich światła odbijały się od spoconych, niemal nagich ciał niewolników. Ci ludzie poruszali się szybko, biegiem, skacząc i podrygując w pośpiechu. Porozumiewali się ochrypłymi, ptasimi głosami, które od czasu do czasu przecinał trzask bicza i zdławiony okrzyk bólu. Okrwawione plecy wycierali jeden drugiemu brudnymi szmatami, służącymi im za przepaski biodrowe. Robili to w biegu, nie zatrzymując się nawet na chwilę. Wszyscy dyszeli głośno, w powietrzu roznosił się szeroko smród potu i uryny. Teren był grząski, bose stopy niewolnych wydobywały się z niego z mlaskaniem i bulgotaniem. Nie ogarniałem teraz wzrokiem wieży, stałem tak blisko, że jej ogrom przytłoczył mnie zupełnie, zabrał niebo znad mojej głowy, zgasił gwiazdy i odbierał oddech. Dyszałem jak wszyscy - krótko, płytko i lękliwie. Zrozumiałem, że to nie wysiłek fizyczny, lecz strach. Tutaj wszyscy się czegoś bali. To nie pot, nie uryna, ale lęk śmierdział w powietrzu. Było ono nim tak przesycone, że gdy tylko odetchnąłem nim i ja, zaraziłem się strachem, tym bardziej przerażającym, że niezrozumiałym. Maszyny jękliwie zawodziły spracowanymi łożyskami, gwizdały nieszczelne siłowniki, zgrzytały łańcuchy wyciągów, skwierczał prąd w ogniskach parabolicznych luster... Nagle wszystko ucichło, zamarło i zgasło. Z dudniącym bezwładem wirujących mas i wybitych łożysk zatrzymywały się generatory, zawisły w bezruchu wysięgniki, szeleszcząc nieruchomiały transportery. Ludzie przestali dyszeć. W ciemności jarzyły się jeszcze czerwonym blaskiem stygnące elektrody reflektorów. Poczułem raczej, niż zobaczyłem, że wszyscy patrzą w górę. Zadarłem głowę i w ciemności, co dawniej wydawała mi się kawałkiem wieży, a teraz okazywała się niebem, dostrzegłem go. Był ogromny, srebrnopołyskliwy i groźny. Nietoperz, zawieszony na dwóch błoniastych, błyszczących żaglach, krążył bezgłośnie nad wieżą, nie poruszając skrzydłami. Wokół mnie zaszurało, zaszeptało ludzkie mrowie. Rozejrzałem się pośpiesznie. Zacząłem dostrzegać pochylone pokornie, brunatne, pobrużdżone karki. Opadły one jeszcze niżej. Niewolnicy klęczeli, mamrocząc coś pod nosem. Nie wiedziałem, czy modlitwy, czy przekleństwa pod adresem ciągle kołującego potwora. Nietoperz zapiszczał krótko, przenikliwie, jakby kto szkłem po szkle przeciągnął. Spode mnie odpowiedział wieloraki chór piśnięć. A potem ludzie wstali i tyłem, ze wzrokiem wlepionym w srebrne bóstwo, powoli weszli do wieży. Niewolnicy umilkli, słyszę tylko ich przestraszone oddechy. Nie widzę ich, ale wiem, że stoją sztywno - są napięci i zdenerwowani. Potem pokasłują, zaczynają się kręcić. Srebrny kształt drapieżcy pojawia się od czasu do czasu, gdy stwór obniżając lot krąży nad samą ziemią. W takiej chwili wszystkie odgłosy cichły momentalnie, a niewolni wstrzymywali oddechy, jakby obawiając się, że nietoperz wleci do wnętrza przez ostrołukowe otwory. Na jego skrzydłach, których rozpiętość nie pozwalała mu na dobranie się do nas, odbijały się jakieś dalekie gwiazdy. Potwór krążył apatycznie, a jego znikaniu i pojawianiu się towarzyszył chór piśnięć i zasapanych oddechów, przedzielanych pauzami kompletnej ciszy. Wyglądało to, jakby niewolnicy, stojąc w nawach kosmicznej katedry, zanosili modły i pienia do kapryśnego boga. Bóstwo przyśpieszyło nagle, jego metaliczne skrzydła uderzały ciężko i mocno, aż cuchnący wiew poszedł do wnętrza. Jego ukazywanie się i znikanie z naszych oczu dzieliły coraz to mniejsze przerwy, skrzydła potwora wydęły się jak żagle srebrnej korwety, a zataczane przez niego kręgi zamieniły się w spiralę. Oddalał się coraz wyraźniej, sploty krzywej stawały się wciąż większe, a pożegnalny krzyk dobiegał z bardzo daleka. Na końcu sceny, tam skąd przyszedłem, ledwie widoczny obraz pokrył się z jedną z nisko leżących nad horyzontem gwiazd. Wtopił się w nią i zniknął. Wokół mnie zapanowało lękliwe ożywienie, pełne oczekiwania i niepewności. Zaszurały i zamlaskały bose stopy, zatrzeszczały wyłamywane nerwowo palce, oddechy wyrównały się i wróciły do swego pierwotnego - płytkiego i strachliwego - stanu. Spocona masa ciemnych ciał zaczęła przesuwać się do wyjść, obserwowanych jeszcze z pewną dozą nieufności. Sylwetki niewolnych majaczyły widmowo na tle jaśniejącego nieba, kołysząc się i drgając w takt niepewnych kroków. Z zewnątrz, gdzie znaleźli się już pierwsi wychodźcy, dobiegł mnie świst bata i okrzyk bólu. Wieża opustoszała, już ostatni, z pochylonymi nisko głowami, przekraczali jej granicę. Na zewnątrz pojaśniało, zapłonęły łukowe reflektory, zahuczały motory maszyn, rozjazgotały się na powrót spracowane transportery, zagwizdały nieszczelne siłowniki. W przenikającym do wnętrza blasku mogłem się trochę baczniej rozejrzeć. Od środka wieża nie przedstawiała sobą niczego niezwykłego poza tym, że wydawała się jeszcze ogromniejsza i bardziej przytłaczająca. Była częściowo wydrążona, jakby kto pół tortu zeżarł, i widać było wyraźnie zamysł konstrukcyjny, co się na tym opierał, że mniejsza wieża - również masywna i przysadzista - stanowiła jedyny filar i podporę dla zewnętrznej powłoki. Tam w górze, gdzie obie się spotykały, wzrok ginął w nieprzeniknionym mroku. Powietrze - pozbawione smrodliwych wyziewów niewolników - było chłodne i rześkie. Zacząłem iść w stronę środkowej wieży. Osiągnąłem ją dziwnie szybko, jakbym znowu wzuł siedmiomilowe buty. Niczym nie różniła się od wieży zewnętrznej, poza tym, że nie miała jak tamta wejść ostro sklepionych. W ogóle nie miała wejścia, zdawała się być głuchym monolitem. Nie dałem za wygraną i sunąc ręką po chropowatym murze ruszyłem przed siebie. Średnica wieży była tak wielka, że idąc tuż przy ścianie, z trudem tylko dostrzegałem jej krzywiznę. Przemaszerowałem tak dobry kawał drogi, zanim dostrzegłem przed sobą jakieś ponure, szare światło. Wreszcie byłem na miejscu, nie wahając się przekroczyłem obrzeże owalnego otworu i znalazłem się na wąziutkim skrawku plaży. Niebo było szarogranatowe, sztormowe, zaciągnięte ołowianymi chmurami. Ocean, smagany biczem wichru, burzył się i formował w kilkunastometrowe fale. Stałem naprzeciw takiego właśnie olbrzyma, co w krótkiej chwili bezrozumnego wahania zawisł nade mną wieloma piętrami wody. Cofnąłem się gwałtownie, starając się ujść przez otwór przed wodnym monstrum, które mogło mnie roztrzaskać o ścianę, ale za mną była nadal plaża. Ściana wewnętrznej wieży zniknęła albo w ogóle nie istniała. Odwróciłem się na pięcie i zacząłem uciekać. Za mną narastał huk, a przede mną było paręset metrów mokrego piachu. Fala ryknęła za moimi plecami, waląc swym wielotonowym cielskiem o twardy ląd. Wodny pył otoczył mnie tak, że przestałem cokolwiek widzieć, potem zaś z sykiem, szelestem i zachłannym bulgotaniem opadła fala. Zalała mnie po piersi, przewróciła i sponiewieranego wlokła ze sobą w głąb lądu. Zdawało mi się, że woda wokół mnie mlaszcze i ślini się z ogromnej żądzy pochłonięcia mego ciała. Walczyłem na oślep, starając się uchwycić czegokolwiek w chwili, w której zacznie się odwrót. Plaża i siła wody zdawały się nie mieć końca. Wreszcie przeszorowałem brzuchem po szorstkim piasku i nawet nie musiałem się zbytnio wysilać, by się utrzymać w tej pozycji. Fala, a właściwie jej zmęczona awangarda, połasiła się przez chwilę do mojej twarzy, oblepiając ją mokrymi pocałunkami wodorostów, popieściła moje barki i uda, połaskotała stopy i z cichutkim, przepraszającym sykiem wróciła do oceanu. Przez chwilę leżałem bez ruchu, oddychając ciężko, a potem nie oglądając się nawet na huczące bałwany polazłem na czworakach przed siebie. Głowę miałem nisko spuszczoną i nie patrzyłem jak daleko do jakiegokolwiek celu. Plaża zmarszczyła się przed moimi oczami i przetoczyłem się przez pierwszą linię wydm. Szerokie liście nadmorskiej roślinności kaleczyły moje stopy i dłonie, ale za to przyjemnie chłodziły rozgorączkowane czoło. Parłem przed siebie i rozgarniałem je jak czołg, a szerokie trawy płazowały mnie rozprostowując się gwałtownie. Trwało to jakiś czas, aż typowo nadbrzeżna roślinność się skończyła. Dalej teren był równy i porośnięty zwyczajną trawą, nieco tylko szarą i matową od nawianego na nią piasku. Podniosłem się i wyprostowałem. Rozejrzałem się wokół. Srożący się za mną ocean zniknął jak zaklęty. Stałem pośrodku płaskiej równiny - zielonej i falującej jak morze. Preria. To musiała być preria. Zaledwie to pomyślałem, z boku odezwało się rżenie i tętent wielu kopyt. Ogromne stado koni przegalopowało przed moimi oczyma i pognało w stronę ciemniejszej plamy, widocznej na horyzoncie. Wpatrzyłem się w nią uważniej i dostrzegłem, że to kępa drzew. Chaparral! Ruszyłem i ja w tamtą stronę. Przedzieranie się przez trawy, w których nawet konie niknęły niemal zupełnie, nie było łatwe. Wiele razy myliłem kierunek, bo nie widziałem dokładnie celu drogi. Wreszcie, zziajany i otarty do krwi, dotarłem do pierwszych zarośli. Ubranie wisiało na mnie w strzępach i strasznie chciało mi się pić. Musiałem się także umyć, bo pot drażnił nieznośnie moje skaleczenia. Ruszyłem w gąszcz, mając nadzieję dotrzeć do strumienia lub jeziorka nawadniającego ten mały spłacheć lasu. Wewnątrz było nadspodziewanie ciemno, brnąłem na oślep, osłaniając rękami twarz przed gałęziami. W pewnym momencie zrobiło się znowu jaśniej i zatrzymałem się. W samą porę, stałem bowiem na skraju przepaści: w dół, bazaltowymi blokami, spadały skały. Na dnie kanionu płynął wartki strumień. Może to była nawet rzeka, ale z tej odległości wyglądała niepozornie - jak zdechła, błękitna glista. Musiałem się tam dostać, bo cała skóra swędziała mnie tak, że chciałem z niej jak najszybciej wyskoczyć. Obok, niczym przyczepione do budynku schody pożarnicze, biegły wykute w skale stopnie. Zacząłem nimi zbiegać pośpiesznie, ale i tak trwało to dłużej, niż gdybym na piechotę pokonywał Empire State Building. Bazaltowe schody były wytarte i wyszlifowane przez liczne stopy i deszcze, mimo to jednak moje nogi zaczęły pod koniec drogi pozostawiać na nich krwawe ślady. Zeskoczyłem z dwóch ostatnich stopni, przebiegłem kawałek i ślizgając się rozpaczliwie na mokrych i omszałych kamieniach wpadłem do rzeki. Leżałem w niewielkiej zatoczce pomiędzy dwoma głazami i pluskałem się jak dziecko. Zrzuciłem z siebie resztki potarganej odzieży i pracowicie zmyłem z siebie pot, kurz i krew. Było mi dobrze i zdawało się, że to już kres mojej wycieczki. Myliłem się - jakaś silniejsza i bardziej ciekawska fala wygarnęła mnie z mojej kamiennej kołyski i rzuciła na środek nurtu. Usiłowałem uczepić się któregoś z zaścielających koryto rzeki głazów, ale w zachłannych dłoniach pozostało mi tylko trochę oślizgłej zieloności. Poddałem się prądowi. Ta podróż, wbrew moim obawom, nie nabawiła mnie dodatkowych kontuzji. Woda niosła mnie nieco ponad dnem i zawsze pomiędzy różnymi przeszkodami, ochraniała mnie i łagodziła wstrząsy. Trwało to tak długo, póki nie wypłynęliśmy - rzeka i ja - z kanionu. Gdy to się stało i po obu stronach pokazała się znowu zielona równina, bieg wody uległ spowolnieniu. Mogłem teraz kierować swoim losem. Brzegi stawały się coraz mniej urwiste i miejscami pojawiały się niewielkie łachy piasku. Rzeka zakręcała. Tam, na piaszczystym, wąskim i długim półwyspie postanowiłem wylądować. Podpłynąłem w jego stronę, a gdy poczułem grunt pod nogami, wstałem i poszedłem przed siebie, zataczając się nieco z wyczerpania. Uklęknąłem, a potem opadłem bezwładnie na piach. Nie wiem, jak długo tak leżałem, było mi ciepło i wygodnie jak nigdy dotąd. Zwinąłem się jak embrion i podciągnąłem kolana pod samą brodę. Po chwili jakiś cień padł mi na twarz. Nie chciało mi się otwierać oczu, ale cień nie ustępował. Wyczułem w nim jakąś upartą zawziętość i zrozumiałem, że go nie przetrzymam. Otworzyłem oczy. Nade mną stał siwy starzec z włosami zaplecionymi po indiańsku w warkoczyki. Oblicze miał poorane bruzdami i spalone na mahoń, ale to był biały. Przypominał mi kogoś, byłem pewny, że widziałem już kiedyś tę twarz i jedynie niezwykłe okoliczności i odmienna sceneria nie pozwalają na jej rozpoznanie. Pomimo niechlujnych warkoczyków i okropnie brudnej, powłóczystej szaty kojarzył mi się ten starzec z dużą forsą i garniturami od Jacksona. Poza tym, dawniej - gdy ja go widywałem - musiał nosić okulary w ciężkiej oprawie. Jeszcze teraz miał od nich odgnieciony garbek na nosie. Wszystkie te szczegóły nie przybliżały mnie jednak ani o krok do rozwiązania kwestii ogólnej: kim był? Dałem temu spokój. Może on mi to powie? Nie wyglądało na to, staruch patrzył na mnie z wyraźną niechęcią, nie zamierzał otworzyć ust. Wreszcie zebrał się w sobie. - Jesteś w wieży - wymamlał bezzębnymi ustami. - Nigdy z niej nie wyjdziesz. Chwilę jeszcze postał nade mną i bez słowa pożegnania ruszył w głąb lądu. Obróciłem się na wznak, a potem na drugi bok i patrzyłem za nim. Zniknął w zaroślach o kilkadziesiąt metrów ode mnie. Coś tam zaszeleściło i zaszumiało, a za moment, rozpychając gniewnie gałęzie drzew, wypłynął stamtąd kolorowy balon. Siwa głowa starego ledwo wystawała ponad burtę gondoli. Stał odwrócony do mnie tyłem, mimo to pomachałem mu na szczęście. Potem wstałem i wróciłem do rzeki. Ten sposób podróżowania wydał mi się najszybszy i najwygodniejszy. Tym razem moja jazda trwała bardzo krótko. Zaraz za zakrętem woda wnikała w ścianę, która najwyraźniej była ścianą wieży - zewnętrznej lub wewnętrznej. Pomyślałem, że i ja tamtędy się przedostanę, ale nie było to możliwe. Prąd wody rozpłaszczył mnie na murze i wnikając weń zostawił mnie niczym na durszlaku. Szarpnąłem się raz i drugi, ale dziurki były widać zbyt małe. Tak naprawdę, to nie było żadnych otworów, zbadałem to. Moja dłoń wszędzie odnajdywała litą ścianę, a mimo to woda płynęła spokojnie dalej. Zatrzęsła mną wściekłość. Stanąłem mocno na środku koryta, które tutaj było płytkie i szerokie, i zamachnąłem się z całej siły. Moja pięść niczym głowica pocisku rozbiła nieprzenikliwą ścianę. Jest ciemno, niewolnicy ucichli zupełnie, słyszę tylko ich przestraszone oddechy. Nie widzę ich, ale wiem, że stoją sztywno - są napięci i zdenerwowani. Potem pokasłują, zaczynają się kręcić. Roztrącam ich gwałtownie i brutalnie, i zaczynam iść w stronę ostrołukowych sklepień, poza którymi krąży srebrny drapieżca. Niewolni zatrzymują mnie łagodnie, ich dłonie ślizgają się bezradnie po moim ciele, chwytają nieśmiało za ręce i barki. Potem ich opór rośnie, przedzieram się przez coraz bardziej nieustępliwą masę, w końcu zaczynam walczyć jak pływak w spienionym nurcie. Wreszcie - znów obity i podrapany - docieram do wyjścia. Niewolnicy cofają się w popłochu, tutaj już nie usiłują mi przeszkadzać. Jestem sam. Walę pięścią w najbliższy filar. Promieniujący ból przebiega moje ramię aż do barku i (9.30 a.m.) budzę się. Jest zupełnie jasno, wokół mnie leży pełno połamanych, starych gratów, a pod przeciwległą ścianą stoi przestraszona moja gromadka. Brenton trzyma w nieporadnych dłoniach rusznicę i najwyraźniej mierzy z niej we mnie. Dochodzę do wniosku, że musiałem nieźle narozrabiać, zanim się obudziłem - pogruchotane meble są tego najlepszym dowodem. Widać, że rozbijanie wież - nawet we śnie - to ciężka i bardzo wyczerpująca praca. - Rzuć pan to żelastwo - mówię do Brentona zamiast powitania. - Jeżeli wypali, to narobi większych szkód niż ja! Uczony, zerkając na mnie podejrzliwie, odstawia broń do kąta. Nikt nie rusza się z miejsca. Ja masuję sobie dłoń, knykcie porozbijane i w ogóle czuję się raczej podle. - Nie bójcie się, już mi przeszło. Zaczynają ruszać się nieśmiało, a ja rozglądam się po naszym schronieniu. Ślady moich zmagań są tu wyraźnie widoczne, chociaż i bez nich pomieszczenie przypomina bardziej skrzyżowanie stodoły z graciarnią niż pokój mieszkalny. A kiedyś było nim niewątpliwie. Wskazuje na to dziurawy dywan i kilka ocalałych sprzętów, noszących na sobie ślady dawnej świetności. Dwuskrzydłowe ogromne drzwi z łuszczącym się na potęgę lakierem zdają się świadczyć, że było to nawet coś w rodzaju salonu. Na stojącym pośrodku stole leży zjedzona przez czas i mole haftowana serweta, a na niej pyszni się wazon ze zmętniałego kryształu. Na ścianach wiszą kilimy o wypełzłych kolorach - obecnie siedziba moli i pająków. Okna przepuszczają niewiele światła, bo nić tych owadów pokryła je szczelnym bielmem. - Taaak... Myślę, że reszta wygląda podobnie. Nie ma sensu zwiedzać tego pałacu - stwierdzam. - Raczej trzeba go opuścić. Do tego celu potrzebna nam jest jednak benzyna i coś na ząb... - Rosalyn - zwracam się do dziewczyny - idź do samochodu i sprawdź, czy Snake nie zostawił nam jakiegoś żarcia w bagażniku, wyglądało na to, że wybierał się w podróż. Jeżeli tak, to przygotuj śniadanie, a my poszukamy paliwa. Wychodzimy wszyscy na podwórze. Dziewczyna idzie do auta, chwilę marudzi z otwarciem bagażnika, a potem zagłębia się w nim niemal cała. - Są konserwy! - woła po chwili. Kiwam jej dłonią, że fajnie, mogą być. Brenton odłącza od nas i sprawdza coś w swoim elektrycznym wehikule. Potem pomaga Rosalyn nieść wiktuały. - Chodźmy - mówię do Alala. W pierwszym z budynków gospodarczych nie znajdujemy nic ciekawego. Same narzędzia rolnicze, części maszyn, koła od jakichś dziwnych pojazdów i przerdzewiały czarny “Ford T”. Gdy staję na jego progu, samochód przełamuje się w środku, noga więźnie mi w zglejowanych blachach, a kierownica, której uchwyciłem się, by nie stracić równowagi, pozostaje w dłoni. Ciskam ją w głąb szopy i wychodzimy. W kolejnym budynku trafiamy wreszcie na jakieś beczki. Poruszam jedną, coś w niej chlupocze. Korka z kwadratowym otworem na klucz nie udaje się nam niczym odkręcić. Wreszcie pilot siekierą wybija otwór w blasze, powiększa go, drąc metal przekrzywianym na wszystkie strony narzędziem, i wącha zawartość. - Benzyna - mówi z niedowierzaniem w głosie. - Chyba nawet... - Co nawet? Alal nie odpowiada, wsadza rękę w otwór i w stulonej dłoni wydobywa nieco cuchnącego płynu. Ogląda, smakuje językiem, ze wstrętem wypluwa. - Lotnicza, biała. - No to co? - pytam. - Nie pojedziemy na niej? - Raczej nie. Ale jak jest lotnicza benzyna, to i samolot powinien się znaleźć. Wielu farmerów miało jednosilnikowe maszyny. - Jeżeli okaże się w tym samym stanie co ten ford, to ja nie lecę - zastrzegłem się. Chłopak nie odpowiada, zmrużonymi oczyma rozgląda się podejrzliwie wokół. Wreszcie rusza przed siebie i wychodzi ze stodoły. - To jest największy budynek - mówi wskazując przed siebie na coś, co rzeczywiście przypomina nieco hangar. - Tylko tam może być samolot. Otwieramy wielkie, drewniane i skrzypiące niemiłosiernie wrota. W środku, spowity w maskujący, zielonobrunatny spadochron stoi archaiczny dwupłatowiec. Gwizdnęliśmy obaj z cicha, ale każdy z innego powodu - pilot zapewne z podziwu... - Da się tym latać? - pytam z powątpiewaniem. - Zobaczymy. Wygląda na to, że jest w dobrym stanie, choć za nic ręczyć nie mogę. Nawet nie wiem, czy dam radę go prowadzić. Potrzebuję trochę czasu. - Ile? - Ze dwie, trzy godziny. Zastanawiam się nad tym. Różowi na pewno nas szukają. Po niepowodzeniu w Beaumont tropią nas prawdopodobnie na trasach prowadzących do Disi. Mogą zorientować się, że nie pojechaliśmy tamtędy i prędzej czy później pójdą po rozum do swych farbowanych łbów, i zaczną węszyć po okolicy. Może już to nawet robią, a zwłoka kilku godzin z naszej strony może im być bardzo na rękę. Na pewno pozostały ślady naszego zjazdu z autostrady i po nich trafią jak po linii sił. Z drugiej strony, nie mieliśmy w zasadzie jak uciekać dalej. Elektryczny samochodzik Brentona był niewiele większy od zwykłego wózka golfowego i na dodatek załadowany jego sprzętem. Poza tym rozwijał mizerne prędkości. Wozem Snake’a daleko byśmy nie zajechali. Nie było innej rady, jak poczekać na werdykt Alala. - Dobra, działaj - mówię do chłopaka, któremu najwyraźniej świecą się oczy do przedmiotu mojej głębokiej pogardy - tylko błyskawicznie. - Tak jest! - salutuje mi służbiście. - Będzie mi potrzebny akumulator z samochodu. Proszę go przynieść. Rozporządziwszy w ten sposób moją osobą, rzucił się do maszyny. Wyjąłem z wozu akumulator i zaniosłem go. Alal siedział już w aeroplanie. Załomotałem pięścią w burtę. Najwyraźniej była drewniana. - Dziękuję! - krzyknął ze środka. - Może pan już iść. Wzruszyłem ramionami - popędzał mnie jak swojego pomagiera. Obszedłem samolot dookoła. Nie budził we mnie ani zapału, ani zaufania. Miał drewniane śmigło, gwiaździsty silnik i kabinę z szybami z mętnego pleksiglasu. Jego oba płaty połączone były ze sobą za pomocą jakichś nie budzących ufności drążków i linek, a twarde podwozie składało się z dwóch kółek umocowanych na pospawanej byle jak stalowej ramie. Przedział “pasażerski” był drewnianym pudłem, tyle że dość obszernym. Mogliśmy się tam wszyscy zmieścić wraz z żelastwem Brentona. Westchnąłem. Jeżeli pilotowi uda się uruchomić tę trumnę, nie będzie innej rady, jak nią lecieć. Wróciłem do domu, w którym spędziliśmy noc. Okazało się, że dziewczyna i Brenton spenetrowali dalszą jego część i znaleźli kuchnię. Rozpaliwszy ogień pod prymitywnym paleniskiem, kończyli odgrzewać konserwy. Siadłem przy wysprzątanym stole z surowego drewna i zabrałem się do swojej porcji. Jedliśmy w milczeniu i wokół też panowała zupełna cisza, przerywana tylko od czasu do czasu jakimś łomotaniem z hangaru. - Znaleźliśmy samolot - przypomniałem sobie, że oni nic nie wiedzą o aeroplanie. - Alal doprowadza go do porządku. Prawdopodobnie odbędziemy nim dalszą drogę. Paliwo także jest. Nie wiem tylko, dokąd mielibyśmy lecieć, bo nie do Disi, prawda? Zwracałem się właściwie do Brentona, ale pierwsza odezwała się Rosalyn. - Chciałabym tu zostać - powiedziała wstając od stołu. - Zawsze marzyłam, żeby mieszkać w czymś takim, gotować na ogniu, a po mleko chodzić do obory. Tu mi się podoba - wyrzuciła puszkę do skrzyni na odpadki. - Więc zostań. Nie musisz jechać z nami. - To niemożliwe. Kiedyś zrozumiesz dlaczego... Zaniosę Alalowi - wzięła dwie puszki i wyszła. - Pan też chce tu zostać? - zapytałem Brentona. Pokręcił głową. - Nie. Powinniśmy polecieć do Idaho. Ale najpierw musimy porozmawiać... - Rozmawiajmy - zgodziłem się. - Już dawno na to czekam i tylko po to pana porwałem, by się czegoś dowiedzieć (10.15 a.m.) - To trudna sprawa - powiedział z wahaniem Brenton, sprzątając puszki ze stołu - bo ja wiem więcej, niż pan może teraz usłyszeć i zrozumieć. - Ktoś mi to już mówił. - Możliwe że Rosalyn. Otóż na początek musi pan odrzucić wszystko, co jest panu wiadome na temat świata. Dosłownie wszystko. Niech pan sobie wyobrazi, że jest dzieckiem, które dopiero się uczy i nie ma jeszcze żadnych doświadczeń ani uprzedzeń. To jest najważniejsze, choć jednocześnie, zdaję sobie z tego sprawę, najtrudniejsze. Prawie niemożliwe. Ale chcąc zrozumieć, musi pan ten wysiłek uczynić. Na początek dam panu przykład. Wiem, że pan czytał mój Rose Report, czyż nie? Otóż on także nie zawiera prawd ostatecznych, mimo że pan niewątpliwie tak uważa. Ten raport kłamie. - Niemożliwe?! - Pan daruje, ale ja wiem chyba lepiej. Kłamie, bo w Twin Falls nie było nigdy żadnego generatora ani kopuły, a więc tym samym nie mogła nastąpić tam destabilizacja. - Więc co to było? - W bazie znajdowało się pewne urządzenie, zbudowane jeszcze przez Mortona, które trudno byłoby nazwać generatorem, jako że niczego nie wytwarzało. Właśnie badaniem tego trupa zajmowała się grupa kilku uczonych. Oni rzeczywiście szukali sposobu na destabilizację pola i sądzili, że to mortonowskie cacko może im w tym pomóc. Sądzę, że kompletnie sfrustrowani niemożnością rozgryzienia problemu, podłożyli w końcu pod ów problem kilka lasek dynamitu, by sprawdzić, czy to nie da spodziewanego efektu, a potem uszli w góry. Niech się pan nie dziwi, to całkiem możliwe. Ja widziałem ten twór: było to coś rozpaczliwie bezsensownego, a jednocześnie uginającego kolana i budzącego agresję. Niech pan sobie wyobrazi foremną czarną bryłę, złożoną z malutkich sześciokątów - coś jak oko pszczoły - zatopioną w kilkutonowym sześcianie przezroczystego izolatora. Do tego wnikał goły miedziany przewód, gruby jak męskie ramię, którym bez przerwy, dzień i noc, wlewały się ogromne prądy z zasilającego to stosu. I nic! Nic kompletnie się nie działo. Bryła łykała całe megawaty energii bez słowa podzięki, nie dając w zamian reakcji wartej choćby pół erga. Gdzieś się to wszystko w niej podziewało! Pytanie brzmiało: gdzie? Teraz pan chyba zrozumie, że ktoś, obcujący kilka lat z podobnym urządzeniem i tyczącą go kwestią, mógł wreszcie cały majdan posłać w powietrze! W każdym razie ja bym tak w końcu zrobił. Dlatego pracowałem tam krótko... - A pole? - Ta kopuła nad bazą to mit, legenda. Niech pan wreszcie zrozumie, że cały nasz postmortonowski świat jest światem fikcji. Morton powiedział, że to pszczele oko to generator i wszyscy mu uwierzyli, bo nikt nie mógł udowodnić, że jest inaczej. A on to wykorzystał. W stacji, na ścianie szafki sterowniczej tego “generatora” był wielki przełącznik, który dyżurny przekręcał, ile razy tylko ktoś wchodził lub wychodził. Zawsze jeden człowiek musiał zostawać w bazie, wokół której były rozmieszczone znaki wskazujące, gdzie zaczyna się niebezpieczna strefa. Tak rozbudowana fikcja robiła swoje, to rzecz psychiki. A przecież pole Mortona, to duże, musi istnieć! - A gdzie jest generator tego pola? Brenton popatrzył na mnie przeciągle. - Tego nikt nie wie. Po wybudowaniu urządzenia w Twin Falls, które nazwał prototypem generatora Mortona, jego twórca zniknął. Legenda głosi, że zaszył się gdzieś w centralnych, zrujnowanych przez wojnę stanach i przy pomocy mutantów... - Pracował z morlokami? - nie wytrzymałem. - Daj pan spokój ten wellsowskiej retoryce! Środek naszego kraju to była wtedy atomowa pustynia, promieniujące piekło pełne wynaturzonych form życia. Morton zbudował tam tak zwaną wieżę i w niej podobno znajduje się generator. - Wieżę? - zapytałem zdumiony. - To termin umowny. Nikt nie widział tego na oczy. Mówię przecież, że tak zwaną, bo inaczej już byśmy tę wieżę znaleźli. Nie sądzę, żeby generator mógł się znajdować na zewnątrz pola. Zresztą, jeżeli rzecz traktować dosłownie, to nazwa może celowo wprowadzać w błąd. Mortonowska wieża może być równie dobrze podziemnym schronem, wybudowanym lub odkopanym w celu ukrycia urządzeń. - To była wieża! - powiedziałem twardo. - Możliwe - potwierdził bez entuzjazmu Brenton, popatrując na mnie ciekawie. - Skoro pan tak twierdzi... Nie odezwałem się, byłem tym wszystkim nagle rozczarowany i zniechęcony. Ani o krok nie zbliżyłem się do poznania natury świata. Postanowiłem zacząć ciągnąć z innej flaszki. - Rosalyn mówiła mi... - Doskonale się orientuję, co panu mówiła. Dowiedziała się tego ode mnie. Byłem już zupełnie zdezorientowany, wszystko wokół mnie zaczynało przypominać koszmarne trzęsawisko, w którym nie znajdziesz ani jednej kępy stałej prawdy, byś się jej mógł uchwycić. Każdy spotkany człowiek zdawał się wiedzieć daleko więcej niż ja - i co ważniejsze: prawie każdy wiedział co innego! Zacząłem podejrzewać, że całe to moje enpe, wymarzone, wymodlone i z gardła wydarte, jest tylko pretekstem do poniewierania mną, a ja sam stałem się przedmiotem jakiejś intrygi, której zasięgu nie byłem w tej chwili w stanie sobie wyobrazić. - Jest pan obiektem pewnej intrygi - potwierdził moje przypuszczenia uczony - której zasięgu nie jest pan sobie w stanie wyobrazić. Dowiadując się czegokolwiek nowego, pan tylko złuszcza kolejną warstwę kłamstw i fikcji. Zresztą ja też, tylko że jestem już nieco dalej, czy też może głębiej niż pan. Rzeczywistość, złapana na gorącym uczynku niekonsekwencji, zostawia panu w garści kolejną swą skórę i jak wąż sunie dalej. Ile jeszcze tych powłok jest? Nie wiem, chociaż podejrzewam, że pan jest ostatnią. - Ja?! Pan żartuje. - Bynajmniej. I niech pan nie wymaga, bym teraz to tłumaczył. Wszystko w swoim czasie. Na razie wróćmy do pańskiego pytania, bo chciał pan o coś zapytać, prawda? - Tak, ale częściowo odpowiedź już znam. Podobno wszystko, co wiem od Rosalyn, panu zawdzięczam. Swoją drogą to ciekawe, bo powiedziała mi, że pana nie zna. - Znamy się, i to bardzo dobrze. Niechże pan przestanie wreszcie być naiwny i wierzyć we wszystko, co się mówi! Proszę też zrozumieć, że pańskie enpe jest niczym wobec misji, którą pan spełnia, nawet nie wiedząc o tym, dzięki temu zresztą może ją pan wykonać! Dalej, co z tym pytaniem? - Zdaniem pana ona ma rację, utrzymując, że pole Mortona nie tyle ochrania nasz świat, co go deformuje? Że świat skarlał i skurczył się? Że zubożał? - Tak. Istnieją liczne ślady, zdające się na to wskazywać. Sądzę, że ona panu je podała... Jeżeli nie, to służę nimi, jak choćby tym, że dawniej nasz kraj posiadał strefy czasowe - południkowe, i klimatyczne - równoleżnikowe. Dzisiaj tego nie ma. - Więc co się stało? Jaki jest charakter działania pola nierzeczywistości? - Jego specyfika zawiera się właśnie w nazwie. Pole nie ochrania terytorium naszego kraju ani nawet jego części. Moim zdaniem, dla obserwatorów z zewnątrz - jeżeli takowi w ogóle istnieją - nie jest widoczne, nie zawiera się bowiem w materialnej ziemskiej przestrzeni, jakkolwiek my po naszej planecie twardo stąpamy. Pole jest pewną wymyśloną, idealną krainą. Po prostu Morton stworzył nie to, co zamierzył. - Jak to, wymyśloną? - Bariera ma charakter psychiczny, żyjemy wewnątrz pola, które pozostaje czyimś, mówiąc wulgarnie - wymysłem. Jednostki lub grupy. W tym więc aspekcie poruszamy się i żyjemy w wytworze czyjejś świadomości. - Bzdura! To by świadczyło, że my nie istniejemy! - Nie czuję się na siłach prowadzić z panem dysput filozoficznych. Podaję tylko wnioski, do jakich doszedłem w swoich badaniach. Słyszał pan może coś o Leibnizu? - Nie. - Według niego to wszystko, co mówię, byłoby możliwe. Pan byłby monadą - coś jak niematerialny, niepodzielny umysł - a reszta wokół to wytwór imaginacji. - Niech pana morloki porwą razem z tym Leibnizem i jego monadami! Niech mi pan jasno odpowie: wie pan, o co w tym wszystkim chodzi czy nie? I po cóż pan pisał ten cholerny raport? - Odpowiadam na pierwsze pytanie: nie wiem, ale się domyślam. Drugie: raport napisałem po to (11.00 a.m.), aby mnie pan porwał. Teraz już byłem całkiem głupi! Ten jajogłowy igrał ze mną jak tygrys z myszą. - Skąd pan mógł wiedzieć - zacząłem z namaszczeniem, starając się skupić i opanować - że będę pana porywał czy uwalniał, skoro pisząc ten gówniany Rose Report był pan wolny i nic o mnie nie wiedział? Co?! To “co” wrzasnąłem tak, że Brenton niemal spadł ze stołka. Byłem wściekły i nie zamierzałem tego ukryć. Uczony przestraszył się. - Niech się pan nie denerwuje! Widzę, że pan nic nie pamięta. Nie wiedziałem... Nie wiedziałem, że pan nic nie pamięta, myślałem... - Co mam pamiętać? - przerwałem obcesowo jego nerwowe mamrotanie. - To - zaczął szybko, ale nagle jakby zmienił zamiar i postanowił powiedzieć coś zupełnie innego - to, że już kiedyś się spotkaliśmy. Widzi pan - mówił dalej tak szybko, jakby chciał zdążyć ze wszystkimi rewelacjami, zanim go zamorduję - ja nie mogę teraz powiedzieć tego, co wiem, bo pan nic nie pamięta i gotów mi nie uwierzyć. A jest rzeczą niezwykłej wagi, tak, niezwykłej! - by pan zrozumiał sam i przypomniał sobie przeszłość. A właściwie, to od jak dawna pan siebie pamięta? - Od szkoły tygrysów. - Ach, tak... Wydawało mi się, że się zafrasował. Nie było mu to po myśli. - A wcześniej nic? - Nic! I dajmy temu spokój! Najlepiej zacznijmy wszystko jeszcze raz od początku. Ja będę zadawał pytania, a pan krótko, powtarzam: krótko! - będzie na nie odpowiadał. Zgoda? - Postaram się - westchnął. Chciałem zadać pierwsze pytanie, ale zawahałem się. To nie miało najmniejszego sensu. Z dotychczasowych doświadczeń wynikało, że cokolwiek mi powie, to za parę godzin odwoła, twierdząc, iż to jeszcze nie jest ta prawda ostateczna! Przecież nawet to, co mi mówił o Twin Falls nie jest pewne! A niczego więcej nie dowiedziałem się. Rzeczy najistotniejsze trzymał na potem. - Niech pana szlag trafi! - warknąłem zniechęcony. Uśmiechnął się smutno. - Mam krótko odpowiedzieć? - Nie trzeba. Niech pan lepiej wyjaśni, czemu chce pan dotrzeć aż do Idaho? - To akurat mogę. Żeby przejść z panem przez barierę. - Przez barierę?! To jest możliwe? - Teraz już tak. W Twin Falls znalazłem pewne materiały, które umożliwiły mi zbudowanie kontrolowanego destabilizatora Brentona. Pozwoliłem sobie nazwać go własnym imieniem, mimo że korzystałem przy jego budowie z osiągnięć innych kolegów. - Ależ to niesamowite! - zachłysnąłem się. - Za to prawdziwe. Wszystko, co jest potrzebne do przekroczenia granicy pola, mam w moim elektrycznym samochodzie. - A dlaczego akurat w Idaho? Przecież barierę możemy znaleźć bliżej! - Nie wiem - Brenton rozłożył ręce w geście wyrażającym skrajną bezradność. - To pan tak zadecydował, gdy widzieliśmy się poprzednim razem. - Dajmy temu spokój - powiedziałem zniechęcony, rozumiejąc, że nic nie rozumiem. - Jeżeli Alalowi uda się uruchomić ten aeroplan, to polecimy do Twin Falls. Pańskie na wierzchu. - Sługa uniżony! - skłonił się kpiąco. Nic nie odpowiedziałem. Rozmowa z Brentonem, która jeszcze niedawno jawiła mi się jako akt ostatecznego wtajemniczenia, rozczarowała mnie kompletnie. Zamiast mi wszystko wyjaśnić, uczony sprawił, że tam, gdzie dopatrywałem się jednego kłamstwa, widziałem teraz ich kilka, leżących jedno na drugim. Chciałem więc na własny użytek sprokurować coś na kształt quasi prawideł czy szkieletu pewników, na których mógłbym pozawieszać poznane przeze mnie szczegóły. Nie było z tym łatwo. Na dobrą sprawę miałem tylko jeden taki aksjomat, coś jak gwóźdź do trumny świata, bo była nim wieża. Trudno było pojąć, dlaczego senny majak miałem za bardziej prawdziwy od całego otoczenia i wynurzeń Brentona. Chyba z tej przyczyny, że niespodzianie pokrywał się z faktem dostarczonym mi przez uczonego, który nie mógł wiedzieć, o czym śnię, ja zaś nie słyszałem przedtem nic o wieży. A wszak Rosalyn mówiła, że sny są jedynie odbiciem rzeczywistości. Wieża więc istniała prawdopodobnie obiektywnie i zupełnie niezależnie od reszty spaczonego świata. Zaraz, zaraz - zastanowiłem się i przystanąłem nagle w mym potoczystym myśleniu - wszak nic nie jest tu pewne. Przecież ja opowiedziałem wczoraj Rosalyn mój sen, dziewczyna mogła więc opowiedzieć go Brentonowi, ten zaś zrobił z niego użytek, by mnie jeszcze bardziej skołować! Jęknąłem, to było ponad moje siły. Zacząłem się rozglądać wokół, w poszukiwaniu archimedesowskiej dźwigni - nie po to, by nią świat podważyć, ale by go na czymś oprzeć. Wzrok musiałem mieć rzeczywiście szalony, bo Brenton zakręcił się nagle niespokojnie. - Coś nie w porządku? - zagadnął z troską. Nic nie mówiłem, tylko zacisnąłem zęby, żeby przetrzymać paroksyzm strachu, który gwałtownie szarpnął moimi nerwami. - Wszystko OK - odrzekłem, gdy już mogłem złapać oddech. Ale tak nie było. Znajdowałem się w kompletnej pustce informacyjnej i zaczynałem się w niej dusić. Właściwie to było nawet mniej niż pustka, bo cały czas dostarczano mi informacji ujemnej. Czułem, że aby złagodzić narastający we mnie dysonans, zrobię za chwilę coś szalonego. Nie mogłem dłużej trwać, pozbawiony wpojonych mi warunkowań, coś musiało je zastąpić. Powrót do świata sprzed dwóch dni nie był możliwy, a iść naprzód w tym stanie ducha było mi coraz trudniej. A więc co miałem robić? Na początek przegnałem z kuchni Brentona, bo jego natarczywe przyglądanie się zaczęło mnie denerwować. Po tym wstępie począłem myśleć. Załóżmy, że cała intryga - mająca niewątpliwie na celu obalenie nierzeczywistości - wyszła na przykład od pedryla Jablonsky’ego i kilku innych osób z samego szczytu świecznika... plus Brenton, który musiałby być szarą eminencją. Grupa ta podejmuje szereg działań i mistyfikacji, zapoczątkowanych rzekomą destabilizacją pola w Twin Falls, a mających na celu... ustawienie na właściwych torach niczego nie rozumiejącego tygrysa Harry’ego Lenoxa. Podsuwają mu więc najpierw kompisistkę Rosalyn, na którą ten już dawno ostrzy sobie kły i pazury. Za jej sprawą dokonuje się pierwszy stopień wtajemniczenia. Tygrys zaczyna wątpić i pożywkę dla owego zwątpienia znajduje w kazaniu wielebnego, ale i zapewne szalonego, Hughesa. Rusza dalej na poszukiwanie upostaciowanej prawdy: Brentona. Odnajduje go i tu następuje klapa; uczony co prawda potwierdza wszystko, czego tygrys się dowiedział, ale dodaje, że to betka w porównaniu z “prawdziwą” prawdą. Jednocześnie zdaje się nieco wątpić w jej istnienie - tej jedynej i ostatecznej - ukazując różnych prawd bezlik. Można więc uznać cały plan za chybiony. Albo wytypowany tygrys nie jest tym tygrysem, albo zawiodła intryga. Kilka rzeczy tu było dziwnych. Po pierwsze: jeżeli ktoś za mnie pomyślał całą akcję, to musiał niewątpliwie wiedzieć daleko więcej ode mnie - moja osoba była więc mu potrzebna z daleko ważniejszego i zupełnie innego powodu niż dotarcie do informacji, które dla pociągających za sznurki były chlebem powszednim. Mimo iż nic nie wiedziałem, okazałem się niezbędny! Dlaczego? Nie miałem pojęcia. Po wtóre, interesujące było, dla jakich to nieznanych przyczyn miałem sam zdobywać informacje, docierając do nich stopniowo? Wszak tajemniczy twórcy gry mogli od razu przekazać mi wszystkie niezbędne szczegóły, bo niechybnie ja znali! Jeżeli nie uczynili tego, to znaczy iż istotne było, bym sam do nich doszedł, bo wtedy uznałbym je za swoje i uwierzył w nie bez zastrzeżeń? Trochę to zanadto wyspekulowane, bo w końcu żadna informacja, której ja sam nie mógłbym po gospodarsku ścisnąć w garści i zajrzeć jej w zęby, nie była warta tego, by uznać ją za pewnik. Takich było diabelnie mało. Cokolwiek więc robiłem, było to zawsze w oparciu o czyjeś zdanie, którego nie jest się w stanie zweryfikować i wypróbować. Różnica pomiędzy tym, co miałem za słuszne, a co nie, zasadzała się tylko na wierze. To było dziwne, że tajemniczy ktoś wymagał ode mnie wiary, a nie zrozumienia! Pewnego dowodu na wyższość jednej prawdy nad drugą może mi dostarczyć przekroczenie bariery. Wtedy zobaczymy, jak nasz świat, zamknięty w polu Mortona, ma się do rzeczywistości i czyja prawda zwycięży. Równie dobrze może się okazać, że żadna - przypuśćmy, że poza kopułą jest pustka, w której widać trąby czterech słoni, stojących na grzbiecie żółwia, pływającego po wszechoceanie, albo ogony czterech myszy na grzbiecie tygrysa, kręcącego się w kółko ze strachu! Wniosek z moich rozmyślań był jeden: jeszcze nie wszystko stracone, skoro Brenton nie rezygnuje. On nie wydaje się być zniechęcony tym, że ja nic nie pojmuję, jakkolwiek zauważyłem, że spodziewał się po mnie nieco więcej. Dawał przy tym do poznania, że i ja wiem w zasadzie dużo więcej, tylko tego nie pamiętam, a skoro już tak jest, to szkodliwe by było i bezcelowe objawianie przede mną rewelacji, którymi mogłem się udławić. Może więc spektakularny pomysł, bym doszedł do sedna sprawy o własnych siłach, nie był pozbawiony sensu? Może właśnie to miało mi przywrócić pamięć rzeczy minionych w taki sposób, bym nie doznał szoku i przyjął wszystko za dobrego, nowego dolara... Może... Musiałem z tym skończyć, bo mózg mi się prawie gotował. Wstałem i powlokłem się na podwórze, a stamtąd do szopy zastępującej hangar. W środku wrzała praca. Odprawiony przeze mnie uczony był chłopcem na posyłki u Alala i podawał, przytrzymywał, przynosił, sprawdzał... Rosalyn siedziała na zwiniętym spadochronie i, trzymając się splecionymi dłońmi za kolana, huśtała się bezmyślnie. Stanąłem obok niej i zapatrzyłem się na aeroplan. Ze środka dolatywał szczęk metalu o metal, słychać było przekleństwa i skwierczenie palących się przewodów. Brenton wyraźnie był w swoim żywiole, zdawało się, że zawsze był uczonym - eksperymentatorem, a nie teoretykiem i rad jest grzebać w jakichś maszyneriach dla samej przyjemności działania. To, że pilot pomiatał nim jak wyrobnikiem, nie odbijało się na jego zaczerwienionej i zaaferowanej twarzy najmniejszym zniechęceniem. - Długo to jeszcze potrwa? - zapytałem dziewczynę. - Nie wiesz? Wzruszyła ramionami, nie przerywając sobie bujania. - Długo jeszcze? - krzyknąłem. - Kończymy - zadudnił Alal z wnętrza drewnianego pudła. - Zaraz spróbujemy uruchomić silnik. Wylazł wreszcie z samolotu, cały w brudzie i smarach. - Możemy startować! - powiedział radośnie, starając się bez większych efektów wytrzeć czarne dłonie w kawałek równie czarnej i zatłuszczonej szmaty. - Mamy szczęście, że poprzedni właściciel odpowiednio zabezpieczył to pudło. Wszystko było nasmarowane i przygotowane do długiego postoju (0.10 p.m.). Teraz tylko uruchomić silnik i jazda! - Drobiazg! - warknąłem. - Jeżeli nie zaskoczy, to cię pogonię aż do Idaho! Zmiana mojego tonu i nastroju ostudziła jego zachwyty. - W porządku - mruknął. - Niech pan w takim razie zakręci propem, bo Brenton jest za słaby. I radzę uważać na ręce, bo może uciąć. - Co? - Śmigło! Tu nie ma rozrusznika, trzeba kręcić. Ja wejdę do kabiny, włączę zapłon, a pan zakręci śmigłem. To wszystko, tylko trzeba uważać, żeby nie wciągnęło, bo posieka na drobne. OK? - Właź - powiedziałem. Wszyscy się odsunęli. Alal długo sadowił się i mościł we wnętrzu, coś tam pompował ręcznie, chyba paliwo, a może olej, przerzucał jakieś przełączniki, skrzypiał hamulcami i wreszcie krzyknął: - Niech pan kręci! Przerzuciłem śmigło, ale silnik nie zaskoczył. - Jeszcze raz! Spróbowałem jeszcze raz, bez skutku. Także kilka następnych razy, i nic. - Niech pan obraca powoli. Śmiało, zapłon wyłączyłem. Wściekły zastosowałem się do polecenia. Tłoki mlaskały miarowo, zasysając mieszankę, aż pilot doszedł do wniosku, że już nie może być lepiej. - Kontakt - zawołał - teraz ostro! Szarpnąłem propeller i odskoczyłem. Silnik prychnął i zawarczał. Potem zawył, bo Alal przegazował go, a my dławiliśmy się w tumanie kurzu, śmieci i podniesionych prądem powietrza źdźbeł słomy. Wybiegliśmy na zewnątrz, a pilot, rycząc motorem, wyprowadził za nami maszynę. Zakręcił na podwórzu i wyłączył silnik. Wyskoczył z kabiny. - Działa! - krzyknął tocząc po nas rozognionym wzrokiem. - Do jasnej cholery, działa! Brenton uśmiechał się nieśmiało, ale z wielkim zadowoleniem. Rosalyn pozostała obojętna. - Dobra - powiedziałem - zabieramy się stąd. Pakujcie manatki. - Najpierw benzyna. Musimy beczki wciągnąć na górę, gdzie za pomocą pompy można będzie przetoczyć paliwo do zbiorników. Zabraliśmy się do pracy. Po pół godzinie, używając kilku desek i lin, wciągnęliśmy paliwo na pokład. Problemy zaczęły się później. Brenton stanowczo uparł się, żeby zabrać cały jego elektryczny wehikuł. Alal uparł się równie stanowczo, by go nie zabierać, bo wyładowane akumulatorami pudło było ciężkie jak wszyscy morlocy. - Tylko pana sprzęt - zdecydowałem. - Inaczej nie damy rady wystartować. Brenton mrucząc pod nosem poszedł zastosować się do mojego polecenia, a ja z pilotem przymocowałem linką holowniczą podwozie aeroplanu do samochodu Snake’a, postanowiliśmy bowiem wyciągnąć samolot na autostradę i tam podjąć próbę startu. Wreszcie wszystko było gotowe. Rosalyn i nadąsany Brenton siedli ze mną do samochodu, Alal pozostał w kabinie. Ruszyliśmy. Opornie to szło, bo teren nie był równy, a samolot swoje ważył. Posuwaliśmy się powoli, silnik wozu wył na niskim biegu, do szosy było kilka mil. W połowie drogi zaczęło palić się sprzęgło, ale nie było innej rady, jak w tym denerwującym swędzie dojechać bohatersko do końca drogi. Wreszcie z wyraźnym wysiłkiem wtoczyliśmy się na autostradę. Odczepiłem samochód i zjechałem nim na pobocze. Znowu przypadła mi rola startera, lecz tym razem silnik samolotu zaskoczył od razu. Gdy wsiadałem już do naszego myśliwca, dostrzegłem na horyzoncie, tam gdzie było Beaumont, jakieś poruszające się plamki. Nie miałem najmniejszej wątpliwości, że sami wyleźliśmy prosto na trasę pościgu. Wskoczyłem do środka i zatrzasnąłem prymitywne drzwi, wiszące na połatanych drutem zawiasach. - Startuj! - krzyknąłem do Alala. - Gonią nas! Pilotowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, natomiast samolot stawał okoniem. Silnik ryczał jak zarzynany, wszystko się trzęsło i groziło totalnym rozpadem, a podwozie wciąż twardo toczyło się po asfalcie. Przeszedłem do kabiny pilota. Tutaj wibracje były jeszcze większe, za to wychyliwszy głowę przez okno mogłem obserwować, co się dzieje za nami. Działo się źle. Motocykliści na czarnych maszynach i w różowych, łopocących w pędzie powietrza szatach byli coraz bliżej. Kilka motocykli miało boczne wózki i dostrzegłem tam groźnie sterczące rury wyrzutni. Było jasne, że gdy zbliżą się na odległość umożliwiającą celne trafienie, nie dadzą nam szans. - Co się dzieje? - wrzasnąłem, usiłując przekrzyczeć silnik, który widać nie nadawał się do niczego innego, tylko do robienia hałasu. - Nie umiesz wystartować? Dochodzą nas! Alal był wyraźnie wystraszony i przejęty. Nerwowo dotykał coraz to innych przełączników, szarpał za stery i klął ile wlezie. Starał się. - Nie wiem, co się dzieje! Chyba jesteśmy za ciężcy! Spróbujcie wyrzucić jedną beczkę paliwa, może to wystarczy. Wróciłem na swoje miejsce i przekazałem Brentonowi, co mamy zrobić. Otwarłem drzwi i wspólnymi siłami wypchnęliśmy dwustulitrowy pojemnik. Chciałem w jakiś sposób spowodować jego wybuch, ale nie miałem czasu na kombinacje. Ledwo za beczką drzwi się zamknęły, gdy samolot jakby przyśpieszył nieznacznie, a silnik przestał wyć tak rozdzierająco. Przeszedłem do kabiny pilota, by ocenić sytuację. Powiedzieć, że lecieliśmy, byłoby za dużo, niemniej sunęliśmy w powietrzu, jakieś dwa jardy nad powierzchnią szosy, ze stałą tendencją zwyżkową. Oceniłem na oko, że prędzej dościgną nas motocykle, nim my wzbijemy się na jakiś przyzwoity pułap. Tamci byli coraz bliżej, może dwieście jardów za nami, i strzelcy w wózkach przygotowywali się do salwy. Pierwsze pociski przemknęły obok skrzydeł nie wyrządzając nam szkody. Było jednak kwestią czasu, by różowi wstrzelali się w cel. - Skręć nad pole! - wrzasnąłem. - Tam będą musieli zwolnić! Zadanie okazało się niezwykle trudne, samolot na mizernej wysokości i przy tej prędkości był zupełnie niesterowny i o mało nie skapotowaliśmy w rowie, oddzielającym szosę od łąki. Jednak udało się wyprowadzić go ze skrętu. Straciliśmy znowu nieco ze swej przewagi nad ścigającymi, którzy zjechali za nami z autostrady i zwinęli się w wachlarzyk. Było tam pięć motocykli, z czego trzy z wózkami; te jako pierwsze musiały dać za wygraną, bo teren był bardzo nierówny. - Odbili sobie jaja! - przekazałem pilotowi. - Zostały jeszcze dwa! Alal pokazał zęby w szerokim uśmiechu. Byliśmy chyba na jakichś pięćdziesięciu metrach i ciągle szliśmy w górę. Obok nas przemknęły znów trzy niecelne rakiety, a potem z dołu rozjazgotały się dwa pistolety maszynowe. Pociski zagrzechotały o nasze pudło. - Wyrzućcie coś jeszcze - polecił chłopak. - Tylko już nie paliwo! W ogonie samolotu stała wielka i ciężka skrzynia z narzędziami. Bez względu na to, co nas jeszcze miało czekać, postanowiłem ją poświęcić. Zresztą nic innego nie było. Mogliśmy tylko sami wyskoczyć. Otworzyłem znowu drzwi. Pęd powietrza najpierw mnie wtłoczył do wnętrza, a potem usiłował z niego wyssać. Chwyciłem się mocno framugi i począłem metodycznie wyrzucać klucze i jakieś zdezelowane części. Któreś z nich musiały chyba trafiać, bo najpierw zamilkł jeden, a niedługo potem drugi pistolet. Nie popatrzyłem na to, co się tam działo, mogłem to sobie doskonale wyobrazić. Wypchnąłem skrzynię, zatrzasnąłem drewniane drzwi i wytarłem uwalane smarem dłonie. W tej chwili nie było nic więcej do roboty. Lecieliśmy. Siadłem pod ścianą na klamotach Brentona. Hałas przestał mi tak bardzo dokuczać, chyba się przyzwyczaiłem, natomiast wibracje silnika dawały się nieźle we znaki. Wewnątrz było szarawo, bo małe i zakurzone szybki nie przepuszczały prawie wcale światła. W przejściu do kabiny pilota tkwił przyśrubowany do ściany pulpit radiotelegrafisty, a nad nim ślepa i głucha radiostacja. Jej zegary i pokrętła spowite były pajęczyną. Zacząłem się zastanawiać, jak Alal poradzi sobie z drogą do Twin Falls, skoro wszystkie swoje mapy zostawił w awionetce? Powędrowałem do kabiny pilota, gdzie ten biedził się właśnie nad ogromną płachtą papieru wyciągniętą ze schowka. - Mapa - raczej stwierdziłem niż zapytałem, rozpoznając stęchły zapach. - Coś nie w porządku? Ukazał mi swoje skupione oblicze. - Jakaś dziwna - odrzekł. - Niby taka sama, a inna. Nie ma stolicy, a miast... jak mysich bobków. Kierunki się zgadzają, ale odległości - za nic! - Odległości podziel przez dziesięć - poradziłem - to się mniej więcej zgodzi. - Widział pan już coś takiego? - Tak. Podobno jest to nasze państwo sprzed wojny. Nie tłumaczyłem mu więcej, był w tym szczęśliwym położeniu, że nie interesowało go nic poza problemami praktycznymi. Gdy wyjaśniłem mu zaistniałą trudność, odzyskał od razu spokój ducha. Według posiadanej przez niego płachty do Twin Falls było około dwa tysiące dwieście kilometrów, co sprowadzało się w nierzeczywistości do jakichś dwustu z niewielkim ogonem. Nasz samolot, wbrew koszmarnemu wrażeniu, jakie czynił na początku, rozwijał prędkość około stu mil na godzinę, był więc w rezultacie szybszy od odrzutowej awionetki! Gdyby jeszcze nie trząsł gorzej niż kolejka w Disneylandzie, gotów byłbym uznać wyższość dawnych, dobrych czasów. Wróciłem do naszego przedziału. Dziewczyna i Brenton wyglądali nieszczególnie - byli na przemian to biali, to zieloni na twarzach i zalęknionym wzrokiem rozglądali się wokół. Podróż najwyraźniej im nie służyła. - Jeszcze godzina lotu - poinformowałem (1.00 p.m.) cierpiących; nie zrobiło to na nich żadnego wrażenia. Pierwszy skapitulował Brenton, poszedł w tył samolotu, a po powrocie zdecydowanie się ożywił. Chodził tak jeszcze dwa razy, na przemian z Rosalyn. Mnie wtedy przypadło w udziale pompowanie benzyny i wyrzucanie pustych beczek. Jeżeli więc nie liczyć drobnych incydentów, lot przebiegał spokojnie. Samolot coraz lepiej radził sobie z trasą, a pilot z samolotem. Od czasu do czasu zawracałem Alalowi głowę, pytając go o naszą aktualną pozycję, ale przeganiał mnie bezceremonialnie. Jakoś panował nad sytuacją, lecz nie chciał się wdawać w rozmowy na ten temat. Nawigacja według tej śmierdzącej mapy stwarzała szereg niespodzianek. Wreszcie wykrztusił z siebie, że prawdopodobnie jesteśmy nad Denver. Zgodziłem się z nim, prawdopodobnie byliśmy nad Denver. Ale nic ponadto. Pilot skorygował nieco kierunek, prawdopodobnie - jak wyznał - w stronę Wielkiego Jeziora Słonego. Niemal na drugim brzegu miało znajdować się według jego zapewnień Twin Falls. Wezwałem na przesłuchanie Brentona. Nie był wiele mądrzejszy od nas. Wreszcie dostrzegliśmy jakąś wysychającą kałużę i orzekliśmy, iż jest to ponad wszelką wątpliwość Jezioro Słone. Tak też było w istocie. Po kilku dalszych minutach lotu Brenton oświadczył, że widoczne przed nami miasteczko to cel naszej podróży. - Kogo tam spotkamy? - zapytałem. - W zasadzie nie powinniśmy natknąć się na nikogo - wykrzyczał mi do ucha - ale nie jest wykluczone, że rząd podjął odbudowę laboratorium. Twin Falls to straszna dziura, w której od wielu lat nie było ani jednego stałego mieszkańca. I dobrze, i źle - pomyślałem filozoficznie - z dwojga złego wolałbym mieć do czynienia z tubylcami lub sekciarzami niż z nową ekipą na usługach starej władzy. Odwykłem nieco od mojego dawniejszego otoczenia. Wystarczyły trzy dni, bym zdał sobie sprawę, że kompletnie już do tego towarzystwa nie pasuję. I dobrze. Pilot zastanawiał się, gdzie posadzić maszynę. Miał do wyboru szosę i niewielkie lotnisko trochę na północ od miasta, rozciągające się w stronę widocznej stąd bariery. Brenton obstawał za lotniskiem, by nie trzeba było nosić w te i nazad jego aparatów. Alal skierował w tamtą stronę nos samolotu i począł schodzić na dół. O ile zdążył się już oswoić z pokracznym aeroplanem w jego locie poziomym, o tyle lądowanie było dla niego wciąż niewiadomą. Zmarszczył piegowaty nos i naparł na drążek. Na jego czole pojawiły się perliste kropelki potu. W takie same zaopatrzył się po chwili Brenton, gdy tylko spostrzegł, co się dzieje z pilotem. Pomimo jego usiłowań samolot zataczał się jak pijany i kołysał ze skrzydła na skrzydło. Było jasne, że nie zamierza stanąć równo na obu kołach. Jeszcze przez jakiś czas Alal usiłował walczyć z maszyną i gasić jej przechyły, ale nic nie wskórał. Wreszcie zrezygnowany pchnął drążek daleko od siebie i trzymał go tak, zaciskając usta. Ostrym szarpnięciem, tuż nad samą ziemią, ściągnął na powrót stery i wyrównał lot. Jednak tego dla naszego samolotu było widać za dużo. Silnik kichnął kilka razy i zgasł. Zaskoczył znowu, ale już za późno. Maszyna wyrżnęła podwoziem o betonowy pas, zakręciła gwałtownie w miejscu i przewróciła się na skrzydło. Śmigło w ostatniej desperackiej próbie poderwania samolotu uderzyło o ziemię i rozpadło się z trzaskiem na drzazgi, które chmurą zawirowały w powietrzu. Silnik zawył niespodziewanie na wysokich obrotach i zgasł. Byliśmy na miejscu. - Załoga? - zapytał Alal. - Wszyscy cali? - Cali - stęknąłem rozglądając się wokół i widząc pobladłe, ale niewątpliwie przytomne twarze Rosalyn i Brentona. - Cali i bladzi! Mieliśmy kłopoty z wydostaniem się na zewnątrz. Samolot tkwił w pozycji “lewo- skos”, opierając się na odłamanym przy kadłubie skrzydle i swym okaleczonym nosie. Ogon celował w niebo, a właśnie tam, bliżej tylnego usterzenia znajdowało się zbawcze wyjście. Wreszcie wszyscy wyczołgali się jakoś i zeskoczyli na płytę lotniska, ja podawałem im białe plastykowe pojemniki, zawierające urządzenia uczonego. Oprócz tego znalazłem kilka puszek konserw, które Brenton w swej zapobiegliwości zabrał i których nie wyrzucił podczas odciążania samolotu. Okazało się, że z powodu nieudanego lądowania musimy wszystko to zanieść do miasta, gdzie postanowiliśmy założyć główną kwaterę. Nie było to po mojej myśli, do tej pory wyobrażałem sobie, że prosto z samolotu pójdziemy przedzierać się przez pole Mortona. Jednak Brenton, a on to stawał się teraz dowódcą, zadecydował inaczej. Pewną rolę odgrywał tu fakt, że barierę mieliśmy przekroczyć tylko my dwaj. Rosalyn i Alala należało więc gdzieś bezpiecznie ulokować, na wypadek, gdybyśmy mieli jednak stamtąd wrócić. Obciążeni bagażami ruszyliśmy w stronę niskiego pawilonu, prawdopodobnie byłego dworca lotniczego. Był pusty i martwy. Ulokowaliśmy się w pomieszczeniu, które wydało nam się najbardziej przytulne, chociaż w nastroju i wyglądzie gorsze było od najobskurniejszego pokoju hotelowego, po prostu zwykłe pomieszczenie biurowe, z krzesłami, trzema biurkami, maszynami do pisania, półkami pełnymi segregatorów i dawno zapomnianych dokumentów, i z elektrycznym czajnikiem do gotowania wody. Chyba to naczynie zadecydowało, że zostaliśmy właśnie tutaj. Rosalyn zabrała się do przygotowywania posiłku, a ja zacząłem nalegać na Brentona, by puścił nieco farby na temat naszej wyprawy. - Jak wynika z moich obliczeń, wektor Graniego-Mortona ... - zaczął ochoczo, sądząc, że zainteresuje mnie teorią, ale zgasiłem go z mety. - Chodzi mi o fakty. A więc: kiedy idziemy, co mamy zrobić i jak? Teorię pozostawiam panu i ufam, że się pan na niej zna. Ja chciałbym wiedzieć tylko, jak mam ratować swój i pański tyłek, gdyby pan stracił głowę. Brenton westchnął. - Nie mam pojęcia. Nie potrafię przewidzieć, co nas może czekać podczas przekraczania bariery, a tym bardziej poza nią. Na wszelki wypadek będziemy szli w maskach tlenowych i ciemnych okularach. To ostatnie jest konieczne z tego względu, że jak przypuszczam, będziemy się posuwać w czymś w rodzaju świetlistego pęcherza, płonącej bańki mydlanej, wywołanej znoszeniem się pól: naszego i pola Mortona. Dalej: prawdopodobnie będzie się nam wydawać, że kroczymy w pustce, nasze stopy będą czuły pod sobą stały grunt, ale my nie będziemy go widzieć. Wynika to z faktu, że nasze pole będzie znosić centralne, także pod powierzchnią tego, co mamy za grunt naszej planety. - To zaczyna wyglądać groźnie. Czuję się tak, jakbym wstępował do piekieł! Zwłaszcza, że u kresu drogi czekają morlocy. - Trochę żałuję, że nie mamy mojego wózka akumulatorowego - zignorował moje obawy. - Z uwagi na właściwości pola nie możemy użyć samochodu, a diabli wiedzą, jak gruba jest naprawdę bariera. Możemy nie zdążyć jej przebyć przed wyczerpaniem się tlenu w butlach. Pozostaje jeszcze kwestia utrzymania kierunku - możliwe, że będziemy się kręcić jak mysz za własnym ogonem - nie mając żadnych punktów odniesienia. - Weźmiemy kompas. - Obawiam się, że zjawiska, na jakie się natkniemy, mogą zakłócić pole magnetyczne. Potrzebny jest żyrokompas, miałem zamontowany w moim samochodzie. Mam tu wprawdzie jeden, napędzany przez silniczek zasilany z baterii, ale mały i niezbyt dokładny. - Musi wystarczyć. - Musi - zgodził się Brenton - ale ponieważ jest on tylko jeden, będziemy zmuszeni iść tak blisko siebie, by nasze indywidualne pola były złączone. Nie wolno dopuścić do tego, byśmy się rozłączyli, bo gdy raz stracimy się z oczu, to już się nie odnajdziemy. Ten z żyrokompasem umiałby wrócić, drugi nie. - Zwiążemy się liną - zaproponowałem. - Na tyle krótką, by nasze kopuły ochronne przenikały się wzajemnie. Brenton zamrugał oczami. Z podziwu. - Nie wpadłem na to. A przyznam się, że ta kwestia najbardziej mnie absorbowała. Uśmiechnąłem się z wyższością. - Tym się właśnie różnimy, pan i ja. Pokiwał głową. - Zjemy coś i możemy ruszać. Im szybciej, tym lepiej. Przyznałem mu rację. Ale oprócz jedzenia zapragnąłem jeszcze Rosalyn. Znalazłem ją (3.30 p.m.) w malutkim pomieszczeniu, które spełniało funkcję służbowej kuchenki. Dziewczyna odgrzewała na maszynce gazowej nasze wiktuały, w zaabsorbowaniu parząc sobie palce. - Po obiedzie ruszamy - powiedziałem - i chciałbym... - Wiem, co byś chciał. Zaczekaj. Wyłączyła maszynkę i wzięła część puszek, nakazując mi zabrać resztę. Zanieśliśmy to do pokoju. Brenton siedział tak jak go zostawiłem, a Alal gdzieś się zawieruszył. Zostawiliśmy jedzenie na stole. Rosalyn wzięła mnie za rękę i prowadziła raźnie za sobą. Weszliśmy do pomieszczenia natrysków. - Wykąpiemy się - powiedziała. Rozebrała się i poszła włączyć wodę. Patrzyłem za nią, z przyjemnością obserwując ruchy jej zgrabnego ciała. Była najlepsza z tych, jakie do tej pory miałem. I mądra. Wiedziałem już, że nie mógłbym szpanować jak dawniej przed chichoczącymi bezmyślnie dziewczynami z sali kompisów. I one, i cały tamten świat należał od całkiem niedawna do bardzo dawnej przeszłości. - Jeszcze nie gotowy? - Stała przede mną i uśmiechała się filuternie. Obojętność, z jaką nie wiadomo dlaczego traktowaliśmy się w ostatnim czasie, począwszy od podróży do Houston, a na tej chwili skończywszy, ulotniła się gdzieś bez śladu. Zrozumiałem, że z jej strony był to pewien test, jakiemu mnie poddała. Widocznie zdałem, stałem się jej godny, bo przyjmowała mnie z radością. Tak pomyślałem. Pierwszy raz pomyślałem, że to ja stałem się kogoś godny, a nie odwrotnie. Wystawiłem twarz, na ostre, gorące stróżki wody, a Rosalyn myła moje ciało. Wydobytym skądś specyfikiem udało jej się nawet zmyć srebrny barwnik z włosów. Stawałem się podobny do siebie sprzed trzech dni, ale podobny jedynie fizycznie. Kąpiel nabrała wręcz znaczenia symbolicznego: oto pozbywałem się dawnej swej postaci, na jej miejsce pojawiałem się nowy ja - szukający i myślący. To ostatnie miałem przede wszystkim jej do zawdzięczenia. Wyjąłem z wdzięcznością mydło z jej ręki i począłem myć jej plecy, piersi i uda. Poddawała się temu z ochotą, obracając się ze śmiechem w gorącym, bijącym nasze ciała strumieniu (4.00 p.m.). Gdy wróciliśmy do Brentona, nasze porcje już całkiem wystygły. Nie zważaliśmy na to, uśmiechając się do siebie tajemniczo i kpiąco. Alala w dalszym ciągu nie było, a uczony chrząkał od czasu do czasu niecierpliwie. Udawałem, że nie słyszę. - Czas na nas - odezwał się wreszcie, gdy wysączyliśmy ze szklanek ostatnie krople obrzydliwie przejrzystej herbaty. Znalazł ją w którejś z szuflad biurka i włączywszy elektryczny czajnik uraczył nas tym specjałem. Przypomniał mi się Jablonsky, mieszający trzy dni temu podobną lurę, ale nic nie powiedziałem. Nie czas na wspominki, gdy tygrys rusza na łowy! Już coraz rzadziej myślałem o sobie w ten sposób i ubawiło mnie to niespodziewanie. - Humor dopisuje - zauważył zrzędliwie Brenton. Spojrzałem na niego. Był najwyraźniej zdenerwowany i przestraszony. - Nie jest pan pewien swojej wiedzy? Boi się pan? - Tak. Najchętniej nie poszedłbym tam. - Cóż z pana za uczony, skoro nie chce pan poznać owoców swej pracy? - zakpiłem. - Nie interesuje pana, co jest po drugiej stronie? - Nie, bo te owoce mogą być zatrute. Pan się nasłuchał sloganów i je powtarza. A ja nie mam duszy Pasteura ani Roentgena! - Niech pan więc zostanie. Pójdę sam. Potem panu opowiem, co mi się przytrafiło i co widziałem. - Nie - przełknął z trudem ślinę. Pójdziemy razem. Boję się, ale nigdy bym sobie nie darował, że zdezerterowałem w takiej chwili. Chodźmy! Wstaliśmy równocześnie od stołu i wzięliśmy po dwa białe kontenery. Brenton dodatkowo miał przez ramię przewieszony zwój linki, który nieodparcie przywodził mi na myśl sznur do bielizny. Cholera wie gdzie on go znalazł! - Powodzenia! - powiedziała Rosalyn. - Weźcie to dla Alala, bo coś mi się zdaje, że poleciał na lotnisko naprawiać to cudo, którym tu przylecieliśmy. Wsunęła mi pod pachę lekko ciepłą puszkę i poszła przed nami, otwierając drzwi po drodze. Wyszliśmy na płytę lotniska i ruszyliśmy przed siebie nie oglądając się. Przynajmniej ja się nie obejrzałem, bo co robił uczony, tego nie widziałem. Wlókł się kilka kroków za mną, na pewno z bardzo nieszczęśliwą miną. Było mi go żal, bo w sumie to całkiem równy facet i nie jego wina, że on jest myszą, a ja tygrysem. Gdyby nie to, ja również nie szedłbym tak radośnie. Dotarliśmy do wraka aeroplanu. Alal był tam rzeczywiście. - Gdzie narzędzia? - naskoczył na mnie jak na łysego morloka. - Pytam, gdzie są narzędzia? Twarz, której na próżno starał się nadać znamiona groźby, coraz bardziej wykrzywiała się w podkówkę. Jeszcze chwila, a by się rozpłakał. Wyciągnąłem przed siebie puszkę z jedzeniem, jakbym dzikiego w buszu częstował. Zignorował ją, ale i opanował się nieco. - Wyrzuciłem... Sam wiesz, że musiałem to zrobić... Nie tragizuj, przecież tu są jakieś warsztaty, o, choćby w tamtym budynku. Może nawet cały samolot tam znajdziesz, bo nie sądzę, by ci się udało wystrugać śmigło ze sztachety! Masz, to obiad. Przyjął puszkę, ale patrzył spode łba. - Kiedy wracacie? - Nie wiem, czy w ogóle wrócimy - powiedziałem prawie beztrosko, a Brenton jęknął z cicha. - Jeżeli nie będzie nas przez trzy dni, to musicie sami zacząć kombinować nad tym co dalej. Wrócicie do Disi albo nie. To już będzie wasz interes. - Ona będzie wtedy moja? - kiwnął głową w stronę budynku, w którym została Rosalyn. Podniosłem rękę, ale zaraz opuściłem. - Będzie twoja - powiedziałem odwracając się i ruszając z miejsca. - Będzie twoja, jak sama zechce! Przeszliśmy spory kawałek, gdy dobiegł nas jego krzyk. - Na pewno zechce! Nawet się nie odwróciłem, za to Brenton zatrzymał się i popatrzył za siebie. - Co tam? - spytałem przystając. - Rozmyślił się pan? - Nie, nie - odrzekł pośpiesznie i podniósł pojemniki. - Ja tylko tak... Dotarliśmy do końca runwayu i dalej szliśmy po zielonoszarej łące. Przed nami szumiała rzeka. Z mapy lotniczej wynikało, że to Snake, dopływ Kolumbii. Gdy do niej dotarliśmy, okazało się, że stoimy naprzeciw dziwnego mostu. To znaczy most był w porządku, tylko ani po tej, ani po tamtej stronie rzeki nie prowadziła do niego żadna droga. Po prostu solidny, stalowo-betonowy most w szczerym polu. Weszliśmy na niego, pośrodku zatrzymałem się i tupnąłem nogą. Most nic. Ruszyliśmy dalej i po chwili znaleźliśmy się po drugiej stronie. Tam było zupełnie szaro i jakoś niegościnnie. Zdawało się, że ziemia przed nami zakrzywia się w górę, jakbyśmy żyli po wewnętrznej stronie kuli. Nigdy nie byłem tak blisko bariery, a to na pewno był efekt jej działania. Brenton przystanął. Już chciałem go opieprzyć za te ciągłe postoje, ale okazało się, że tym razem miał powód. - Musimy się przygotować - powiedział umęczonym głosem, kładąc na ziemi oba białe pojemniki. - Działanie kopuły zaczyna się na długo przed nią samą, nie możemy pchać się jej w paszczę. Złożyłem swój bagaż na ziemi i otworzyłem kufry. Brenton uczynił to samo i poczęliśmy wydobywać nasz naukowo-techniczny balast. Były tam dwa kombinezony z cienkiej, metalicznej folii i dwa hełmy do nich, hełmy niezwykle ciężkie i masywne, wielkości szkolnego globusa. Z przodu miały pancerną szybkę do zerkania na świat boży, a w środku ledwo tyle miejsca, żeby wsunąć głowę i nie pourywać sobie uszu. Resztę przestrzeni zajmowała aparatura “wzmacniająca aprioryczne poczucie realności świata”. - Hm - mruknąłem znacząco, gdy to usłyszałem i nie odezwałem się więcej. Zresztą uczony również nie był rozmowny, odzywał się jedynie chcąc wyjaśnić coś istotnego, jak na przykład to, w które kieszenie kombinezonu mogę włożyć swoje łapy, a w które baterie zasilające całe urządzenie. Byliśmy już ubrani w ten ekwipunek i pozostawało jedynie założyć na plecy butle ze sprężonym powietrzem i połączyć całą instalację. Do tego musieliśmy oczywiście zdjąć pękate hełmy, które Brenton stanowczo radził włożyć na początku, a które w kapitalny sposób ograniczały widoczność i możliwość zbliżania się jednego z nas do drugiego. Pomogłem mu zarzucić stelaż z butlami na plecy, zapiąłem paski, sprawdziłem zawór. Powietrze uszło z głośnym sykiem. Podłączyłem przewody powietrzne do tylnej części kryzy jego hełmu i kazałem mu zrobić wszystko to samo z moim skafandrem. Pomylił się kilka razy, ale w końcu nie pozostało już nic więcej do roboty, jak związać się liną i założyć hełmy. Przytroczyłem uczonego mocno do siebie, bo on był w takim stanie ducha, że mógłby się przywiązać do przęsła mostu, i wcisnąłem mu na głowę globus. Zamek chwycił z cichym trzaskiem i musiałem przekręcić zawór powietrzny przy kołnierzu, bo Brenton zapomniał o tym zupełnie. Wreszcie sam włożyłem swój hełm i na stelażu umocowanym do jego kryzy zaczepiłem żyrokompas. Silniczek zamruczał, koło kompasu zawirowało w szklanej kapsule, głos Brentona mamrotał coś w słuchawkach i było ciężko i niewygodnie. Jednym słowem, należało ruszać. - Niech pan wciśnie ten przycisk na płytce piersiowej - poradził uczony stentorowym głosem. - Wtedy indywidualny destabilizator pola zacznie działać. Gdyby nad pana prawą brwią zaczął się jarzyć taki czerwony wskaźnik, to znaczy, że trzeba podłączyć nowe ogniwo, proszę o tym pamiętać. Chyba możemy ruszać. Był bardzo nieszczęśliwy w tym momencie i podejrzewałem, że większą część drogi będę musiał go ciągnąć. - Lepiej niech pan sam o tym wszystkim pamięta, ja dam sobie radę. Chodźmy. Ruszyliśmy powoli i ciężko. Przez dobry kawałek nic się nie działo, a potem w odległości może dwóch metrów przed nami pojawiła się błyszcząca, falująca zasłona - coś jakby złota folia poruszana tajemniczym wiatrem. To pojawiała się, to znikała. Widać było, że jeszcze nie naruszamy bariery i to, co dostrzegamy, to dopiero awangarda przyszłych zdarzeń. Zasłona stopniowo gęstniała, jej blask stawał się coraz mocniejszy i było dla mnie jasne, że żarzenia się jakiegoś gównianego wskaźnika nie będę mógł dostrzec w tym świetle. Stopniowo wokół nas zamykała się złota kula. Spojrzałem pod nogi, ale nie było tam nic prócz żółtego blasku. Mimo to szedłem. Odczułem szarpnięcie i przystanąłem. To Brenton, widocznie również spostrzegł, że stąpa w próżni, i mimo tego iż sam to przewidział, przestraszył się i chciał się cofnąć. Pociągnąłem go brutalnie za sobą. Wiedza podobno eliminuje zdziwienie, ale nie w jego przypadku. Przez cały czas nie rozmawialiśmy. Ja byłem całkiem cicho, a uczony mamrotał coś pod nosem, chyba się modlił. Mrużyłem bez przerwy oczy, ciemne okulary nie na wiele się zdały, i popatrywałem od czasu do czasu na żyrokompas. Nie schodziliśmy z kursu. Pod nogi starałem się nie patrzeć, bo wrażenie było rzeczywiście przejmujące lękiem. Nie wiem, ile czasu (5.30 p.m.) minęło do momentu, gdy złoty blask począł słabnąć, a pod naszymi pedałującymi w niebycie stopami pojawiać się zaczął jakiś ciemniejący z każdą chwilą obłok. Obłok wykrystalizował się, przybierając postać łąki, porośniętej gęstą, wysoką trawą, a złota kurtyna wokół poczęła rzednąć i przeświecać granatowymi plamami. Wreszcie i to się skończyło, a z naszego kokonu pozostały tylko złotawe iskierki. Po chwili zrozumiałem swój błąd - to były gwiazdy. Na zewnątrz panowała noc. Bariera pozostała za nami, a my należeliśmy w tej chwili do świata pozamortonowskiego. Dziwne to było uczucie, zdać sobie z tego sprawę, zwłaszcza że poza zmianą pory dnia wszystko wyglądało na pozór podobnie. Oczywiście że noc i tkwiące ciągle na naszych nosach ciemne okulary kryły przed nami wiele szczegółów, w każdym bądź razie jednego mogliśmy być pewni, że nie znajdujemy się na końcu świata i nie grozi nam widok słoniowych trąb. Chciałem się pozbyć naszych niewygodnych wdzianek i powiedziałem do Brentona, by pomógł mi zdjąć mój hełm. Odpowiedzi nie otrzymałem. Spojrzałem poza siebie i dostrzegłem, że leży na ziemi. Prawdopodobnie zemdlał z wrażenia. Podszedłem do ciemnej postaci, wyłączyłem jego “idp”, czy też “kdb”, potem zdjąłem mu hełm, wyłączyłem dopływ powietrza i dałem mu po twarzy. Pomogło. Uczony otworzył oczy, jak mi się zdawało, nad wyraz niechętnie, i zaraz je zamknął. Widać spodziewał się kogoś innego, nie mnie. Nie wtrącałem się do jego marzeń, zwłaszcza że z tą pękatą głową mogłem przerazić każdego ledwo ocuconego zemdleńca, a cóż dopiero takiego kurczaka jak Brenton! Postanowiłem dać sobie radę bez jego pomocy i mozolnie zabrałem się do pozbywania się swojego hełmu. Spocony i zły cisnąłem wreszcie z rozmachem o ziemię pękatą haubę. Dopiero po chwili przypomniałem sobie, że to przecież skomplikowane urządzenie, nad którym niemało natrudził się leżący ciągle jak bez czucia naukowiec, i zląkłem się, że mogłem niechcący owo techniczne cudo uszkodzić. Moje żale jednak były - jeżeli rzeczywiście coś uszkodziłem - spóźnione. Przestałem zaprzątać sobie tym głowę. Zdjąłem kombinezon, starannie złożyłem i położyłem na trawie, podniosłem hełm pieczołowicie i umieściłem go na wierzchu. Zdjąłem z nosa ciemne okulary i głęboko odetchnąłem. Powietrze było wspaniałe, chłodne i o dziwnym, ale nie nieprzyjemnym, zapachu. Było w tej woni coś niezwykle tajemniczego i kuszącego jak zapach nieznanej kobiety. Pociągnąłem jeszcze raz hałaśliwie nosem i odwróciłem się w stronę Brentona. Kończył składanie swego ubioru. Widać podczas moich atmosferycznych upojeń przyszedł już do siebie. W każdym jego ruchu znać było jednak napięcie i przestrach. - No i co pan powie, doktorze? - zagadnąłem wesoło. - Czyż nie piękna noc? Brenton rozejrzał się posępnie wokół, najwyraźniej nie był o tym przekonany. - Ciemno, chłodno i... - ... do domu daleko! - dokończyłem. - A poza tym nie ma pan nic więcej do powiedzenia? Przecież ucieleśniła się pańska teoria, to sukces, nie? - Daj pan spokój, czuję się jak we wrogim kraju, bez broni, środków do życia i przyjaciół. Zupełnie nie znamy tego świata, a pan sobie dowcipkuje. Przecież tu mogą być mutanci: ludzie i zwierzęta, których stopnia degeneracji nie jesteśmy nawet sobie w stanie wyobrazić! Gdzież tu miejsce na żarty? Skąd pan wie, że nie trafiliśmy do świata odpowiadającego na przykład epoce mezozoicznych gadów? Może wskutek napromieniowania i skażeń nastąpił regres ewolucji, hę? To “hę” zaakcentował tak mocno, jakby orzech rozgryzł. Trzasnęło coś nagle w odległych krzakach i dał się słyszeć tupot. Wykrakany przez Brentona stwór przebiegł kawałek i zaległa cisza. - Słyszał pan? - wyszeptał przerażony naukowiec, przysuwając się do mnie. - Tam coś było! Ja również sądziłem, że tam coś było, ale nie widziałem powodu do obaw. - Niech się pan nie boi - uspokajałem go bez większego powodzenia. - Mam ja tu coś na takich nocnych marków! - Wyciągnąłem z kieszeni na piersi oksydowanego kolta 45. - Nawet pan nie zauważył, że się przebrałem - obciągnąłem na sobie monterską bluzę z bezlikiem kieszeni - znalazłem ją w szatni obok natrysków, rewolwer też tam był. Brenton odetchnął z ulgą. - Byłbym spokojniejszy, gdybyśmy mieli rusznicę, to sposobniejsza broń na mastodonty. Roześmiałem się, uczony powiedział to takim tonem, jakby polowanie na prehistoryczne gady należało do jego ulubionych rozrywek. W krzakach znów coś zatupało. - Cholerny tuptuś! - zakląłem. - Powiedz pan, co robimy dalej! O ile mogłem dostrzec w otaczającej mnie ciemności, Brenton wzruszył ramionami. - Nie wiem, pan jest od takich spraw. No i mnie załatwił! A czy ja miałem pojęcie, jakie są obyczaje morloków i dzikich zwierząt? Powiedziałem mu to. Bez rezultatu. - Jestem fizykiem, a nie myśliwym czy zoologiem - oświadczył z nieoczekiwaną godnością. W krzakach zaryczało. Brenton wstrząsnął się nerwowo. - Nie sprzeczajmy się o kompetencje - rzekłem pojednawczo - bo inaczej skończymy w brzuchu pańskiego mastodonta. Sądzę, że powinniśmy tutaj doczekać świtu. Jesteśmy, co prawda, na odkrytej przestrzeni, ale i do nas żaden zwierz nie może podejść nie zauważony. Będziemy czuwać na zmianę, po godzinie. Pan pierwszy. Gdyby się coś działo, to mnie pan obudzi albo niech pan strzela, wtedy sam się obudzę! Wcisnąłem do ręki nieszczęśliwemu z przerażenia rewolwer i począłem mościć sobie posłanie z naszych kombinezonów. Po chwili leżałem wygodnie i rozmyślałem. Celowo kazałem Brentonowi czuwać jako pierwszemu. Nie wiem dlaczego, ale byłem przekonany, że do tutejszego świtu nie jest (6.00 p.m.) daleko, a jemu dobrze zrobi, jeżeli przynajmniej pozornie czymś się zajmie. Tak sobie myślałem o tym i o owym, przed oczami defilowały mi stada czarnych i białych morloków, aż któryś począł mnie szarpać swym szponiastym paluchem. Otworzyłem oczy i spostrzegłem Brentona, jak dźgał mnie między żebra lufą kolta, trzymając palec na jego spuście. Odsunąłem broń łagodnie od siebie i na wszelki wypadek odebrałem mu ją. Wydawało mi się, że odczuł wyraźną ulgę, jakby wraz z rewolwerem pozbywał się odpowiedzialności. - Świta - powiedział, chociaż było to doskonale widać - a tam dalej ktoś chyba rozpalił ognisko. Spojrzałem we wskazanym kierunku. Ognisko - mała, drgająca iskierka - płonęło rzeczywiście. Trudno było w niepewnym świetle poranka ocenić, jak daleko stąd, ale była to spora odległość. W ogóle wraz z narastaniem dnia zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, że otaczają nas daleko większe przestrzenie od tych, do jakich byliśmy przyzwyczajeni pod kopułą. Czuło się ich niebywały rozmach i przepych, czuło niezwykłą pustkę (wyjąwszy nocnego tuptusia) na wiele mil wokoło. Wydawało mi się, że jestem zanurzony w oceanie przestrzeni i wonnego powietrza. Brenton musiał czuć podobnie, bo wstał nagle i posykując z bólu, wywołanego zdrętwieniem mięśni, pomachał ramionami jak budzący się do lotu ptak. - Ćwir, ćwir! - zawołałem. - Ćwir! Spojrzał na mnie nic nie rozumiejąc, ale nie zaprzestał machania. Robiło się coraz jaśniej i nagle zalało nas od tyłu kolorowe światło. Obróciliśmy się gwałtownie, a Brenton zastygł w postawie czatującego bociana. Kopuła, oświetlona promieniami słońca, rozjarzyła się niezwykłym blaskiem - wyglądało to jak przestrzenna tęcza czy olbrzymia, połyskująca bańka mydlana, która właśnie przysiadła na ziemi i zastanawia się, czy odbić się raz jeszcze, czy może pęknąć bezgłośnie. Pęknij! - pomyślałem mściwie, ale nic się nie stało. Bańka trwała uparcie i ani myślała spełniać moje życzenia. Słońce wciąż niewidoczne, bo znajdujące się za kopułą (strony nowego świata za nic nie pokrywały się z mortonowskimi i słońce wzeszło na naszym dawnym południowym zachodzie), wznosiło się coraz wyżej, a barwy wielkiego bąbla stopniowo bladły; nie dawał on w ogóle cienia, a teraz na dodatek począł niknąć z naszych oczu, rozpływał się w owym cudownym powietrzu. Było to dosyć niesamowite wrażenie i w pierwszej chwili wiedzeni jakimś atawizmem rzuciliśmy się w stronę kopuły, jakby pragnąc wrócić. Zatrzymaliśmy się po chwili niezdecydowani, gdy kopuła zupełnie przestała być widoczna. Daliśmy za wygraną, było jasne, że to jakieś zjawisko optyczne i mieliśmy niepłonną nadzieję powrotu, mimo że przed nami rozciągała się trawiasta równina, a nie nasz dotychczasowy dom. No i dobra. Popatrzeliśmy na siebie, a potem wolnym kroczkiem wróciliśmy do punktu wyjścia. Czas było podjąć jakieś skoordynowane działania. Na początku założyliśmy na powrót ciemne okulary, bo słońce było po tej stronie bariery o wiele bardziej jaskrawe i palące. Potem pomyślałem, że warto może w jakiś sposób oznaczyć miejsce naszego wyjścia spod kopuły. - Niech pan tu zostanie - poleciłem Brentonowi - a ja pójdę w tamte krzaki i nałamię gałęzi, którymi naznaczymy to miejsce. Nie czekając na jego odpowiedź ruszyłem przed siebie. Rewolwer na wszelki wypadek trzymałem mocno w garści, nie będąc pewny, kto nam zakłócał spokój przedświtu. Bez żadnych przeszkód dotarłem do bujnego zagajnika i wyrwałem z korzeniami nieduże drzewko. Narobiłem przy tym o wiele więcej hałasu niż nocny tuptuś, ale nic się wokół nie poruszyło. Wróciłem do Brentona z zielonym wiechciem. Zauważyłem, że uczony był znów bardzo spięty i wytrzeszczał na wszystko oczy jak rozdeptana żaba. - Załóż pan okulary - poleciłem rozkopując obcasem ziemię, żeby posadzić przyniesiony badyl - to słońce może być niebezpieczne. Chwilę trwało, zanim przypomniał sobie, co uczynił ze szkłami, które, gdy odchodziłem, miał przecież jeszcze na nosie. Wreszcie wyciągnął je z kieszeni i trzęsącymi się rękami usiłował trafić nimi na swój doktorski nos. Widziałem dokładnie, że nie będę miał z niego wielkiego pożytku, musiałem o wszystkim myśleć sam. Na początek przyszło mi do głowy, żeby zabrać ze sobą nasz ekwipunek, bo w obliczu istnienia tajemniczych istot, które gotowe były ukraść go bądź zeżreć, nasze dalsze plany życiowe mogły ulec poważnym komplikacjom. Po wtóre, należało wyprawić się w stronę zauważonego ognia, bez względu na to, czy spotkamy tam morloków, jaskiniowców czy trochę wyższą cywilizację. Jak wymyśliłem, tak też zrobiłem. Brenton nie mieszał się do tego. Przychodził do siebie, ale widać było, że ma jeszcze daleką drogę do przebycia. Oba nasze kombinezony złożyłem i zwinąłem jak najciaśniej, a potem owinąłem je przewodami jak baleron. Tak przygotowany pakunek włożyłem do jednego hełmu i wziąłem go, trzymając za metalowy brzeg. Drugi hełm wręczyłem Brentonowi i przyrzekłem sobie uważać, czy nie zgubi go gdzieś po drodze. Ruszyliśmy. Uczonego puściłem przodem, by mi się nie zapodział w chaszczach, i efekt tego był taki, że albo musiałem go nieustannie popędzać, albo deptałem mu po piętach. Nie szedł chętnie, tego w żadnym wypadku nie można było powiedzieć, raczej wlókł się jak skazaniec. Kierowałem się w stronę widzianego niedawno ogniska. Sam ogień, co prawda, już się nie palił - widać wypito już poranną kawę - ale zapamiętałem przypuszczalne miejsce obozowiska. Tam też popychałem Brentona. Nie wiem, o czym tak smętnie dumał, ja natomiast dochodziłem do wykrycia kolejnego oszustwa, którego ofiarą jeszcze niedawno sam byłem. Pamiętam, że Golbray, a może Jablonsky tak, raczej ten drugi - mówił mi, że morloki wiedzą o tym, co się dzieje pod kopułą, że rozporządzają pewnymi środkami technicznymi. Wierzyłem w to wtedy, jak chyba wszyscy, bo nie oglądałem bariery na oczy, nie znałem też jej charakteru i byłem skłonny uwierzyć we wszystko to, co powiedzą ludzie, których miałem za wtajemniczonych. A przecież teraz widziałem jasno, że jeżeli urządzenie Brentona, umożliwiające jej przekroczenie, jest prototypem - a w to wierzyłem - to ani Szef, pożal się Boże, Wywiadu, ani Szef do spraw Bezpieczeństwa nie mogli mieć zielonego pojęcia o tym, co się tu za ich plecami smaży. Ten kolejny humbug, którym dodawali sobie znaczenia, miał na celu jedynie ogłupianie maluczkich. Podejrzewałem, że do tych ostatnich zalicza się także Prezydent, Jeremy Stevenson, który był nikim innym jak tylko starym, nic nie wiedzącym i nic nie chcącym wiedzieć prykiem! Jeżeli ktoś zdecydował się wyprawić mnie w superważnej misji, to na pewno nie on! Brenton miał rację: świat pod kopułą był nierzeczywisty, ale i zakłamany od pierwszego usłyszanego przez niemowlę słowa, aż po ostatnie, jakie wielebny Hughes wypowiadał nad jego mogiłą w kilkadziesiąt lat później. Nielicznym dane było dojść z czasem kruchego zrębu prawdy, ale nie wszystkim było z tym dobrze. Vide Brenton. Przedstawiał teraz sobą widok pożałowania godny. Bał się, bał wszystkiego; tego że dokonał epokowego wynalazku, że go wykorzystał, że porzucił ciepłe bagienko na rzecz niepewnego oceanu, bał się słońca, mnie, siebie, a nade wszystko tego, że jest wolny i swobodnie oddycha. Lękał się otaczającej nas w tej chwili oszałamiającej przyrody, bo była inna niż ta w jego kałuży, do której przywykł. A wokół rzeczywiście było niezwykle, jak we śnie, który opowiadała mi Rosalyn podczas lotu do Houston. Wysoka, zielona trawa, kolorowe, nieznane i niezwykłe kwiaty, wreszcie jej wielobarwne motyle. I rozświergotany żar nad głową. Właściwie nie nad głową, raczej pod nogami coś uparcie grało, szumiało i skrzeczało, ale postępując w obłoku drgającego upału czuło się tę muzykę tuż przy uchu. Pociliśmy się obaj obficie i brała mnie chętka, by tak jak Rosalyn w swym śnie zdjąć łachy i wytarzać się w trawie. Teren przed nami pofałdował się nieco, postępowaliśmy wśród niewielkich, łagodnych pagórków. Z niektórych spośród nich sterczały wapienne głazy czy nawet spore skały, błyszcząc oślepiająco białym blaskiem. Gdzieś przed nami niewidoczna, ale już słyszalna, płynęła rzeka. Szliśmy ciągle w jej stronę i zastanawiałem się, czy ślady ogniska znajdziemy na tym brzegu czy po jej drugiej stronie. Zanim jednak dotarliśmy do wody, za kolejnym wzgórzem ukazał się spory zagajnik, do którego prowadziła najwyraźniej wydeptana ścieżka. Mogła to być droga do wodopoju, ale także mogli ją wydeptać morlocy. Na wszelki wypadek wziąłem do ręki rewolwer i wyszedłem przed Brentona. Chwilę jeszcze poruszaliśmy się w tym szyku, aż padł na nas ożywczy cień pierwszych drzew. Zaraz potem ukazał się przed nami na ścieżce nie ogolony osobnik w ciemnych spodniach i kurtce z koca. Twarz miał brunatną od słońca, a na ramieniu, na szerokim pasie niósł ogromną fuzję, która sterczała mu wysoko ponad głową. Rewolwer trzymałem cały czas na wysokości jego brzucha, ale zdawał się nie zwracać na to uwagi. Zapanowała dokładna cisza, tak bezwzględna, że uznałem, iż Brenton znowu musiał zemdleć. Obcy patrzył na mnie przez długą chwilę. - Jesteście spod kopuły - powiedział nagle. - Chodźcie, on czeka. Widać Brenton stał jeszcze na własnych nogach, skoro obcy użył liczby mnogiej. Obejrzałem się, istotnie tak było. Nieznajomy odwrócił się do nas plecami, ukazując nam w całej krasie swą kraciastą połataną kurtkę i nie czekając na jakiekolwiek pytanie czy potwierdzenie z naszej strony ruszył przed siebie. My za nim. Zrobiliśmy to wiedzeni zwykłym odruchem i dopiero maszerując jakiś czas za naszym dziwnym przewodnikiem zdałem sobie sprawę z kilku rzeczy naraz. Był normalnym człowiekiem, takim jak ja czy Brenton, i w niczym nie przypominał mutanta, przynajmniej takiego, jakimi chciała ich widzieć nasza propaganda. Właściwie był podobny do Białego Kojota, nie tylko poprzez pewne powierzchowne cechy zewnętrzne, jak strój, pewna szorstkość, ale i zdecydowanie w obejściu, czy w końcu broń - kojarzącą się nieodparcie ze starożytnym słowem flinta. Bladość naszych twarzy musiała mu się wydawać wręcz chorobliwa i po tym niechybnie poznał, skąd przybywamy. To było dla mnie najzupełniej jasne, gorzej jednak, że wyglądało na to, iż się nas tu spodziewają. Jeżeli nawet nie mnie i Brentona konkretnie, to w każdym bądź razie kogoś “stamtąd”. Wszak przewodnik powiedział niedwuznacznie: “On czeka” - a więc był ktoś, kto liczył się z odwiedzinami krewnych spod kopuły! Ciekaw byłem go niezmiernie, bo jeżeli rzeczywiście nas wyglądał niecierpliwie, to tym samym musiał dużo wcześniej wiedzieć, że przejście przez pole Mortona jest w ogóle możliwe. A już na pewno wiedział to przed Brentonem. Obejrzałem się na uczonego. Szedł ociężały, nagle postarzały i zdawał się niczym nie interesować. Zastanowił mnie jego stan, bo wedle moich wyobrażeń na temat wszelkiej maści zbieraczy prawd absolutnych powinien teraz hasać z radości i zasypywać naszego kraciastego cicerone setkami pytań. Tak jednak nie było, panowała cisza, przerywana naszymi oddechami i ciężkimi westchnieniami Brentona. Wzdychał tak rozpaczliwie, że było mi go żal, mimo iż nie miałem najmniejszego pojęcia, czemu tak cierpi. Ścieżka, którą się posuwaliśmy, zrobiła się nieco węższa i bardziej stroma. Przed nami, u wylotu zielonej alei prześwitywały promienie palącego słońca i domyślałem się tam czegoś na kształt niewielkiego płaskowyżu. Tak też było istotnie, jeszcze kilkadziesiąt kroków i wyszliśmy na przestronną polanę skąpaną w jasnym świetle. Stało tam kilka niczym specjalnie nie wyróżniających się domostw, pomiędzy którymi kręciło się kilkanaście osób. Na nasz widok porzucili swe zajęcia i znieruchomieli. Wszyscy patrzyli na nas uważnie i wyczułem płynącą od nich wrogość. Nie przejąłem się tym specjalnie, do tej pory nikt nie pomyślał o odebraniu mi broni, a już na pewno nie mogli wiedzieć, że jestem tygrysem i co to może znaczyć. Zresztą po chwili napięcie zelżało, ludzie, wśród których dostrzegłem też kilka kobiet, wrócili do pracy, a nasz przewodnik zatrzymał się. Stanęliśmy i my. Obcy odwrócił się do nas i teraz mogłem obejrzeć go dokładniej. Moją uwagę zwróciły niegdyś żółte, a teraz brudne i spłowiałe naszywki, jakie miał na lewym ramieniu i na kieszeni na piersi swej przepoconej bluzy. Przedtem nie zauważyłem ich w natłoku innych plam i kolorów na jego stroju. Tamten spostrzegł moje zainteresowanie i uśmiechnął się. - “Jestem byłym sierżantem byłej Ósmej Armii Powietrznej byłych Stanów Zjednoczonych”, tak odpowiadał zawsze mój ojciec, bo to jego insygnia. Ja jestem synem byłego sierżanta. Carl Murphy - przedstawił się; - Harry Lenox i Eliasz Brenton - powiedziałem dziwiąc się w duchu, jak normalnie, a przez to dziwacznie wszystko to wygląda. Zachowywaliśmy się jak Livingstone i Stanley w środku afrykańskiego buszu. Powitania, ukłony, a żadnemu nie spieszyło się przejść do sedna sprawy. Wreszcie postanowiłem chwycić syna byłego sierżanta za rogi i zapytałem: - To kto i gdzie nas oczekuje? Odwrócił się i wskazał wyciągniętą dłonią najstarsze domostwo, stojące nieco na uboczu. - To tam. On jest w środku. Czeka na was wiele lat. Wzruszyłem ramionami, a Brenton wydał z siebie jeszcze jeden ze swych rozdzierających serce dźwięków. Nasz nowy znajomy popatrzył na uczonego z zainteresowaniem, a ten odwzajemnił mu się ponurym spojrzeniem. - Chodźmy! - szarpnął mnie nagle i z determinacją za rękę. - Chyba wiem, kto tam jest! - i Brenton ruszył śmiesznym truchtem przed siebie, nie oglądając się na nic. Poszedłem za nim i dogoniłem go w kilku krokach. - Kto to jest? - Zobaczysz - wysapał. - To już niedaleko. Istotnie, po pół minucie byliśmy na miejscu. Brenton jak uczniak wytarł nogi o słomiankę i zapukał w spękane, stare drzwi, zbite z kilku szarych od deszczu i wiatrów desek. Ze środka doszedł nas niewyraźny pomruk. Na tyle niewyraźny, że oparłem dłoń na kolbie rewolweru. Brenton nerwowo zadrobił krótkimi nóżkami i pchnął drzwi. Weszliśmy. Przez chwilę nie widzę zupełnie nic, bo oślepione panującym na zewnątrz blaskiem oczy z trudem przyzwyczajają się do panującego tu mroku. Po chwili jednak przychodzę do siebie i dostrzegam, że stoimy na progu wielkiej izby - dusznej i ciemnej, bo okna zasłonięte są drewnianymi okiennicami. Stoimy - Brenton z rozdziawioną gębą, a ja z koltem w garści - i rozglądamy się wokół. A wokół nie ma nic do oglądania, za to dokładnie przed nami, pod przeciwległą ścianą stoi wielkie łoże, zasłane tonami białej, wykrochmalonej i szeleszczącej pościeli, w której kokosi się niespokojnie chuderlawy, siwy starzec. Jest on centralną postacią tej niemej sceny i jedynym w tym momencie ruchomym punktem. Na nim skupiamy naszą uwagę. Starzec ma włosy zaplecione po indiańsku w warkoczyki, a twarz pooraną i spaloną na mahoń. Jednak to jest biały. Przypomina mi kogoś, jestem pewny, że już kiedyś widziałem to oblicze i jedynie niezwykłe okoliczności i odmienna sceneria nie pozwalają na jego rozpoznanie. Pomimo niechlujnych warkoczyków stary kojarzył mi się z dużą forsą i garniturami od Jacksona. Poza tym dawniej - gdy ja go widywałem - musiał nosić okulary w ciężkiej oprawie, jeszcze teraz miał od nich odgnieciony garbek na nosie. W tej chwili był wręcz fantastycznie wiekowy. Brenton musiał dostrzec to samo co ja - zachwiał się nagle i oparł o mnie, napierając łopatką na lufę rewolweru. - To Morton! ? - wyszeptał przerażony. - Na wszystkich morloków. To jest Morton! Z wrażenia mało nie pociągnąłem za spust. Czym prędzej schowałem niepotrzebną broń i zamieniłem się w słup soli. Brenton odkleił się ode mnie i z miną kota, bojącego się spłoszyć niezwykłe zjawisko, posunął się do przodu kilka kroków. Nic się nie stało, zjawisko nie zniknęło, tylko rozciągnęło w uśmiechu bezzębne usta. - Morton... - szeptał ciągle, nie mogąc dojść do siebie ze zdumienia, uczony. - Ileż on może mieć lat? - Sto trzynaście, Eliaszu Brentonie - wyseplenił eksponat. Brenton wstrząsnął się, jakby nigdy naprawdę nie liczył się z możliwością otrzymania odpowiedzi. Ten ostatni cios załamał go zupełnie, uczony oklapł w sobie, usiadł z rezygnacją na podłodze i rozpłakał się. - Ale jak, jak... - chlipał rozmazując łzy po całej twarzy jak małe dziecko. - Co się dzieje, ja przecież nic nie rozuuumiem... - rozdarł się na dobre, a Mortonowi najwyraźniej sprawiało to uciechę. Słup soli, w który się zamieniłem, począł się rozpuszczać i poruszyłem kończynami. Ja również nie rozumiałem, ale w przeciwieństwie do Brentona byłem do tego przyzwyczajony, można wręcz rzec, że otrzaskany. Wiedziałem, że James Morton - siadłem na kulawym stołku - jest tym, który śnił mi się ostatniej nocy, a także, że teraz już na pewno wszystko wyjaśni się definitywnie. Morton przeżył 113 lat, więc powinien przetrzymać jeszcze najbliższe pół godziny, więcej mu chyba nie zajmie pastwienie się nad szlochającym Brentonem. Byłoby z jego strony niegrzeczne i chyba by sobie tego nie darował, gdyby umarł w takiej chwili. - Niech się pan uspokoi! - huknąłem na Brentona. - Jeszcze nie pora na lament! Nie od razu poskutkowało, ale uczony zaczął powoli cichnąć, aż umilkł zupełnie, chociaż od czasu do czasu demonstracyjnie pociągał nosem. Wreszcie zerwał się na równe nogi i skoczył w stronę białego łoża. Pochylił się nad Mortonem, chwycił go za ramiona i począł szarpać, jakby chciał z niego wytrząsnąć całą prawdę. - To ty! - krzyknął. - Przecież to ty wynalazłeś pole, więc jak się spod niego wydostałeś, co? Zostawiłeś nas tam, a sam bujałeś po słońcu i świeżej trawce?! A wojna, co zrobiłeś z wojną? Wygrałeś, wywołałeś, czy w ogóle jej nie było, co? No, mów! Morton nie mógł nic powiedzieć, bo głowa latała mu na boki jak szmacianej lalce. Tylko okoliczności nieposiadania ani jednego zęba zawdzięczał, że nie odgryzł sobie języka podczas ataku szału Brentona. Ten jak nagle zaczął, tak i skończył. Klapnął zniechęcony na dupie obok łoża i umilkł. Morton z wolna przychodził do siebie. Zacząłem sobie przypominać, co wiem o nim, oprócz tego że wynalazł pole, ale nic mi nie przychodziło do głowy. Każdemu zdawało się, że wie, kto to jest Morton, i nikomu nawet się nie śniło pytać o cokolwiek związanego z jego biografią. Był, wynalazł, kropka! Pojąłem nagle, że nigdy nie słyszałem, kiedy umarł, choć nie mówiło się przecież, że żyje. Wyglądało to tak, jakby z chwilą powstania pola nierzeczywistości jego twórca przestał istnieć. Tymczasem był, stary, bo stary, ale jego twarz zdradzała nieodparte podobieństwo do wszystkich oficjalnych fotografii. A zresztą nie zaprzecza, że jest nim, Jamesem Mortonem, wynalazcą. A toby się Golbray zdumiał! - pomyślałem nagle i mało nie parsknąłem śmiechem, gdy przypomniałem sobie, jak mruczeliśmy obaj hymn na cześć leżącego tu staruszka. Staruszek kłapnął bezzębną szczęką i przemówił. Głos miał cichy i trzeszczący jak stara płyta “His masters voice”. Widać było, że Brenton nieźle nim wstrząsnął. - Jestem Jamesem Mortonem, ale to nie ja wynalazłem pole nazwane moim imieniem. - Co??? - ryknął Brenton, zrywając się na równe nogi z szybkością odpalanej dwustumilimetrowej rakiety przeciwpancernej. - Nie ty, więc kto? Nie powiesz przecież, że nie pracowałeś nad tym? - Pracowałem, ale nic mi nie wychodziło. Wojna trwała i tak się idiotycznie złożyło, że na mnie spoczywały oczy wszystkich, wszystkim się zdawało, że tylko ja mogę ocalić nasz kraj. Trudno mi w tej chwili logicznie wytłumaczyć, jak do tego doszło. Może to zresztą ja sam oświadczyłem, że jestem na tropie wynalazku mogącego zmienić oblicze świata? Pewnie tak, bo byłem stosunkowo młody i zadufany w sobie. Zażądałem ogromnych funduszy, zabrałem się do pracy i nie posunąłem się ani o krok. Nie wiedziałem, co mam robić. Po głowie snuły mi się dziwaczne pomysły, nie mające nic wspólnego z potrzebami wojny. Nie potrafiłem przyznać się do tego, że nic nie jestem w stanie zrobić, brnąłem więc dalej w kłamstwie, zwłaszcza że zrobiła się z tego tak zwana priorytetowa sprawa. Zacząłem konstruować coś niezrozumiałego... - W Twin Falls? - przerwał Brenton. - Tak, robiłem to w nadziei na cud albo na miażdżące uderzenie wroga, które ten cud udaremni. Liczyłem na to, że wszystko się rozstrzygnie poza mną; moje przyznanie się i tak już by niczego nie zmieniło. Ale ani cud, ani apokalipsa nie następowały. Jakaś dziwna to była wojna! Nikt się nie śpieszył, wiadomości też przychodziły fragmentarycznie, a zniszczeń nikt z nas nie widział. W końcu nadeszła jednak chwila, gdy musiałem uznać moje mistyfikacyjne urządzenie za gotowe i udostępnić je. Nie wiem, co wtedy myślałem, chyba nic. Czułem się największym szalbierzem świata. Radio nadawało rozpaczliwe komunikaty, a ja stałem przed włącznikiem najdroższego urządzenia, nie służącego absolutnie do niczego - i modliłem się, żeby te zapowiedziane rakiety w końcu spadły i zamieniły moje tchórzostwo w obłok śmierdzącej pary. Wreszcie nie miałem innego wyjścia, jak szarpnąć za dźwignię tego cudownego zaworu bezpieczeństwa... I zrobiłem to. Popłynął prąd miedzianymi rurami i nic się nie stało. Nie stało, bo nie mogło. Mijały sekundy, jedna, druga, trzecia... a jaz jakimś tępym rozbawieniem zastanawiałem się, kiedy stojący wokół mnie ludzie zorientują się w tym największym oszustwie. Zdawali się nic nie rozumieć i ciągle na coś czekać. Bawiło mnie to. Do dziś pamiętam ich miny, pełne oczekiwania i niedowierzania, które jakoś nie mogło przerodzić się w pewność. Pamiętam, jak MacDonald podniósł po uczniowsku dwa palce w górę, by o coś zapytać, ale o co - tego nie dowiedziałem się nigdy bo oto, w tej trzeciej sekundzie świat rozwarstwił się nagle. To znaczy wtedy jeszcze nie wiedziałem, że się właśnie rozwarstwił, tylko wszystko wokół zwinęło się nagle, a potem poczęło wyginać i falować jak obrazy w lustrach gabinetów śmiechu. Cały świat stał się jednym wielkim lunaparkiem, przed moimi oczami pokazywali się i znikali ludzie, gięły się i falowały stalowe przegrody, moje podniesione w obronnym geście ramię upodobniło się do anakondy, a przerażone oczy MacDonalda rozpływały się jak Wielkie Jeziora! Prawdopodobnie z moimi działo się to samo, bo główny komputer widziany nimi nie mógł się zdecydować, czy być pudełkiem zapałek czy galaktyką, jego okienka i ekrany mrugały raz jak szklane paciorki, a raz jak supernowe. Mój szklisty bąbel zamienił się w lodowaty stalaktyt i tak trwał, wykonując od czasu do czasu leniwy taniec brzucha. “Atak!” - pomyślałem wtedy. - “Spadły rakiety i oto koniec z nami, koniec z moim strachem. Jeszcze chwila i umrę”. Począłem rozpaczliwie tęsknić do tego momentu, bo mnie jakaś podejrzliwość napadła, że to już trochę zbyt długo trwa, więc może jednak ocaleję? Nie było mi to na rękę, cały czas myślałem o swoim oszustwie i o tym co się teraz stanie. Jakby na potwierdzenie tych myśli dziwne zjawiska poczęły się uspokajać i zanikać. Jeszcze tylko czyjś paznokieć przypominał szuflę do węgla, a jakiś przerażony asystent wisiał u powały, zaczepiony kieszonką białego kitla o własne, ponad miarę wyrośnięte wieczne pióro. Później i to wróciło do normy i nastąpiła przerażająca cisza. Ja się nie odzywałem, bo zastanawiałem się, którędy uciec, a co myśleli inni - okazało się niebawem. Już byłem w progu pancernych drzwi laboratorium, gdy oni uwierzyli w to, w co chcieli uwierzyć. Skoczyli ku mnie i choć się wyrywałem, podnieśli na ramiona. “Zwycięstwo!” - krzyczeli. - “Zwycięstwo!” Kopałem i gryzłem, ale nic nie pomogło, mój sukces tak ich podniecił, że nie zważali na nic. Chcieli wynieść mnie na ramionach w nowy, ocalony przeze mnie świat. No i wyszliśmy... Morton umilkł zasapany. Widać było, że opowieść nie tylko fizycznie go męczy, ale same wspomnienia bardzo podniecają i wyczerpują. Dyszał przez dobrą chwilę astmatycznie, a szponiastymi, brunatnymi palcami miął pościel. Nie wyglądało to najmilej. Brenton musiał uważać podobnie, bo oczy miał zamknięte. Za to na jego twarzy malował się teraz wyraz skupienia. Coś tam kombinował w duchu i najwyraźniej doszedł do czegoś, bo był kontent z siebie. Ja czekałem na dogrywkę. Morton wysapał się wreszcie. - Co zobaczyliśmy po wyjściu, to możecie sobie wyobrazić, bo prawie dokładnie to samo, co jest tam teraz. Nie wiedzieliśmy, rzecz prosta, jak wygląda reszta kraju, ale powoli stawało się jasne, że “moje” pole okaleczyło świat. Ale i ocaliło: rakiety nie spadły, tylko że po pierwszej euforii jakoś dziwnie szybko przyszło zniechęcenie i wzdychanie do dawnych czasów. Zażądano ode mnie wyłączenia pola, a gdy tego nie udało się zrobić, popadłem w niełaskę i zapomnienie. Z oczywistych powodów zaczęto podtrzymywać zaistniałą fikcję, dorabiając nawet do niej dodatkowe elementy, jak bunt i wysiedlenie morloków, przebieg wojny, i szereg innych drobiazgów, z którymi zetknęliście się na pewno na co dzień, słowem: sfałszowano ładny kawał historii. Nowe czasy wymagały nowych faktów i ludzi. Często fakty i ludzie przeczyli sobie nawzajem, w związku z tym powstał taki galimatias, że już nic nie było wiadome na pewno - oprócz tego, że pole Mortona istnieje i zapewnia bezpieczną egzystencję. Tylko ja jeden chyba w to nie wierzyłem i starałem się dociec, co się właściwie stało w te trzy sekundy po włączeniu urządzenia, które nie miało prawa nawet myszy skrzywdzić. Najpierw oddzieliłem te dwa fakty od siebie w swoim umyśle, by to proste następstwo, sugerujące zależność przyczynowo-skutkową nie mąciło mi obrazu wydarzeń. Później, słuchaj mnie uważnie, Eliaszu, starałem się zrozumieć, co się naprawdę wydarzyło. Mój tok myślenia był następujący: rzeczywistość, ta cienka błonka otulająca naszą Ziemię, rozwarstwiła się nagle tak, jakbyś rozdzielił dwie sklejone kartki w książce! Gdybyś taką książkę, nazwijmy ją nawet Księgą, bo uznaję ją za całkowity zapis wszystkiego, co się zdarzyło od wybuchu praatomu po dzień dzisiejszy, czytał, nawet i uważnie, mogłoby się zdarzyć, iż tekst na owych dwóch sklejonych kartach miałby sens zarówno czytany tak, jak i po rozcięciu... A więc można by bez żadnej szkody przerzucić dwie kartki zamiast jednej i nie spowodowałoby to istotnych zmian. Ale oto pojawia się dokładny czytelnik lub też taki, co palcami wyczuwa nienormalną grubość jednej ze stron i poczyna manipulować przy niej - najpierw nieśmiało, a potem ostro i zdecydowanie, i używając kuchennego noża rozcina je i rozwarstwia oddzielając od siebie. I jemu dane jest odcyfrowanie rzeczy, które pierwszy czytelnik, ten mniej uważny i dociekliwy, pominął. A teraz wyobraź sobie, że ten nowy się pomylił w swych sądach co do grubości papieru i po żmudnej dłubaninie rozciął nie dwie kartki, ale jedną, tak że pozostały mu pośrodku dwie puste strony? To był drugi stopień mojego rozumowania. Ogarniasz, Brenton? Rzeczywistość, która w ten sposób powstała, ta odpowiadająca białym, pustym stronom, wymagała zapełnienia, bo w Księdze nie może być pustych kart! - Taką kartę - powiedział nagle Brenton, który widocznie coś zrozumiał - można podzielić na więcej niż na dwie części? - Oczywiście, teoretycznie na nieskończenie wiele kart, wszak rozmawiamy o abstrakcie. Tych nieskończenie wiele kart, to mnogość rzeczywistości, jakie w każdej chwili mogą się ujawnić. Ale nieznany czynnik zdarł tylko jedną zasłonę, jedną powłoczkę, a puste miejsce, ten uskok w Księdze Zdarzeń, wypełniła nierzeczywistość, czyli to, co nazwane zostało mylnie polem Mortona. My wszyscy - mówię tak, bo wtedy i ja tkwiłem pod ochronnym parasolem - a więc my wszyscy wraz z naszym okaleczonym światem uzupełniliśmy lukę, dzięki czemu historia nie urwała się nagle i nie wymazała nas z Księgi Wszechświata, ale potoczyła swe zdarzenia dalej, jak woda w rzece, omijająca wrzucony w nią kamień. A kamień, ów hermetyczny bąbel, pod którym żyjecie, zachował swą pierwotną postać, pozostając niewzruszony na przemiany zewnętrzne. Zachowaliście więc swój mały światek, który notabene ma zaledwie kilka kilometrów średnicy, a w nim - jak w zaczarowanej kuli - macie wszystko: prezydenta, stolicę i cały wielki kraj ze wszelkimi imponderabiliami jego schyłkowej kultury. - Zaraz, zaraz - teraz ja przerwałem Mortonowi. - Jak to kilka kilometrów średnicy? Przecież pod kopułą, jeżeli wierzyć starym mapom i obecnym odległościom, znalazła się jedna setna powierzchni Stanów, czyż nie tak? - I tak, i nie. Mierzona z zewnątrz kopuła ma dokładnie 4,53 km, i nic na to nie poradzę, że tak jest. Ale wewnątrz nie panuje wcale metryka euklidesowska, nie mówiąc już o tym, że żyjecie jakby po obu stronach kuli - tak jakbyście stąpali po wstędze Móbiusa. Źle się wyraziłem, bo właśnie możecie żyć tylko po jednej stronie, bo ta wstęga ma przecież jedno lico i jest całym waszym światem. Krzywa Móbiusa ma tę własność, że aby znaleźć się w tym samym miejscu, ale “po drugiej stronie”, należy albo obejść połowę jej długości, albo przebić ją. Ale “przebicie” jest naruszeniem metryki, dlatego nie można w waszym świecie wzlecieć zbyt wysoko, bo wypadłoby się poza czas i poza waszą jednostronną przestrzeń. Zamąciło mi się w głowie od tej wizji. Przypadkowo wiedziałem, jak wygląda wzmiankowana wstęga i życie na niej przestało mi się podobać! Czułem się jak obywatel średniowiecza, któremu zakomunikowano właśnie, że Ziemia jest okrągła i ludzie chodzą po jej drugiej stronie do góry nogami, i nie spadają. Brenton natomiast rozkwitał, widać było, że pojmuje coraz więcej, zaspokojenie głodu wiedzy czyniło go nieczułym na wszelkie sprawy doczesne i uzbrajało w odwagę lwa. Mnie nurtowało w tej chwili już tylko jedno: jeżeli nie Morton stworzył ten pokrętny świat, to kto, do wszystkich morloków?! Stary musiał wyczuć, o czym myślę, albo też jego opowieść zaprowadziła go konsekwentnie do tej właśnie kwestii. - Gdy już tyle zrozumiałem, począłem się zastanawiać, jak powstała owa zaczarowana kula, czy, jak wolicie, wstęga. Byłem przecież jedynym, który wiedział na pewno, że to nie ja ją stworzyłem. I dlatego wpadłem szybko na to, że stworzyli ją wszyscy inni ludzie poza mną. I ty, Aleksandrze - wskazał na mnie. - Jestem Harry, nie Aleksander - zdobyłem się na protest tylko w tej kwestii, bo drugi zarzut wydał mi się tak nieprawdopodobny, że niewart sprostowania. Myliłem się. Brenton kwiknął jak zarzynany prosiak, podskoczył na stopę w górę i opadł z głośnym plaśnięciem chudego tyłka. - Wiem! - krzyknął. - Wiem! Poderwał się wreszcie na równe nogi i skoczył do mnie. - Chodźmy stąd! Szybko! Wiem wszystko! - Nie - powiedziałem. - Nigdzie nie pójdziemy. Chcę to usłyszeć od niego. Podszedłem do łoża i pochyliłem się nad Mortonem. Oczy miał zamknięte i oddychał szybko i płytko. - Zostaw go, on umiera. - Nie może umrzeć zanim mi nie powie... Morton zebrał się w sobie i otworzył oczy. Zamilkłem wpatrując się w niego z oczekiwaniem. - To ty byłeś generatorem, Aleksandrze Alexandrze! Wtedy, gdy ja miałem uruchomić generator pola ochronnego, radio nadawało panikarskie komunikaty, zapowiadające zagładę kraju. Wszyscy to słyszeli i wszyscy się bali. Wszyscy oprócz mnie, bo ja czekałem na ten atak, który zabiłby moją niesławę. Wyobraź sobie trzysta milionów ludzi i ich strach, który przelewał się pomiędzy naszymi oceanami jako trzeci ocean lęku. Falował, drgał, burzył się i pragnął ocalenia. Ty miałeś siedem lat, gdy cię odnalazłem, a pięć w tamtej chwili, chwili ostatecznego zagrożenia. Bałeś się jak wszyscy, ale miałeś jedną niewyobrażalnie dziwną cechę: pochłonąłeś lęk trzystu milionów białych, czarnych i kolorowych, przetworzyłeś go i wygenerowałeś pole nic o tym nie wiedząc! Wyrwałeś kartkę z Księgi, zwinąłeś ją i zmiąłeś w maleńką kulkę swego wymarzonego, dziecięcego azylu. W nim żyłeś ty i inni do dzisiaj. Twoja wyobraźnia była wyobraźnią dziecka, więc twój świat pozostał kaleki, dziwny, pełen atrap i nieprawdziwych ludzi, i zasłyszanych, a nie rozumianych informacji. Świat niepełny, świat lalek i duchowych dzieci. Powstał taki, jakim go sobie wyobrażałeś, z głębin twego pięcioletniego ducha. Na to nałożyły się pragnienia innych, żyjących w lęku i niepewności - i tak powstało “pole Mortona”. - To nieprawda! - krzyknąłem porywając starca za ramiona i niemal wyciągając go z łóżka. - Gdyby tak było, miałbym dzisiaj ponad siedemdziesiąt lat! - Zbudowałem wieżę - ciągnął jakby bez związku Morton - i zamknąłem cię w niej. Zamknąłem mój generator. Otoczyłem cię urządzeniami i robotami mającymi utrzymać cię w zdrowiu i przy życiu. Coś jak najdoskonalszy inkubator, tylko że ty nie byłeś już dzieckiem. Żyłeś sam we wspaniałym pałacu, gdzie spełniano natychmiast każde twe żądanie oprócz jednego: nie mogłeś wyjść z wieży, a więc także nie mogłeś zadać sobie śmierci. A ja, poznawszy naturę pola, postanowiłem opuścić je wraz z garstką dobranych ludzi, by na zewnątrz założyć nowe społeczeństwo. Nie udało mi się to, jak zresztą niejednemu przede mną. Nie będę się teraz rozwodził dlaczego, czasu zostało mi niewiele. Dlatego chcę, byś zniszczył nierzeczywistość, tak jak doprowadziłeś do jej powstania. Ty będziesz wiedział, jak to uczynić. - Jak wyszedłem z wieży? - Nie przewidziałem, że możesz mieć więcej niezwykłych cech niż jedną. Po wielu latach spędzonych samotnie w wieży nie tylko nie oszalałeś, ale wyszedłeś poza czas i... - Morton zamilkł, sapnął jakoś dziwnie i ucichł. Pochyliłem się nad nim. Nie żył. Wyprostowałem się i popatrzyłem wokół szalonym wzrokiem. - ... i pojawiłeś się w Disi jako kilkunastoletni chłopak - podjął w odpowiednim momencie Brenton. - Na skutek szoku temporalnego straciłeś częściowo pamięć i nie bardzo wiedziałeś, gdzie i kiedy się znajdujesz. A znalazłeś się pięćdziesiąt lat od wojny. Przypadek zetknął cię z Jablonskym, a ten skierował cię na kurs pilotażu. Po jego ukończeniu przeżyłeś przygodę: lot z tygrysem Harrym Lenoxem do Houston, a później do Twin Falls. Pamięć stopniowo ci wracała i zrozumiałeś, że Harry Lenox to ty sam, tylko późniejszy. Więc gdy się o tym przekonałeś, to wróciłeś do Disi i wstąpiłeś do szkoły tygrysów pod nowym nazwiskiem. Na skutek metod “obróbkowych” w szkole znów poniosłeś uszczerbek na pamięci, nie na tyle jednak, by wraz z Jablonskym i naukowcem o nazwisku Brenton nie Przygotować całej akcji. Wiedziałeś, że pętla musi się powtórzyć. Graliście z Jablonskym swe role bardzo dobrze, dopóki nieprzewidziany wypadek z miotaczem grawitacyjnym w Central Parku nie rozdwoił twojego jestestwa. Znów zapomniałeś wielu rzeczy; nie poznałeś, że Alal to ty sam, tylko młodszy, nie pamiętałeś mnie... Ja też, dzięki przebraniu, nie poznałem cię w chwili, gdy ujrzałem cię za oknem. Wiedziałeś tylko, że masz do spełnienia misję, którą powierzył ci Prezydent poprzez swoich ludzi: Szefa do spraw Bezpieczeństwa Narodowego i Szefa Wywiadu. Traktowałeś bardzo serio swoją rolę, aż do tej pory. Teraz misja skończona. - Jak to, skończona? Przecież pętla w czasie może się powtórzyć dowolną ilość razy! - Może, ale nie musi. Pętla będzie rozerwana, bo ty tu zostaniesz. Poprzednim razem wróciłeś. - Dlaczego? - Morton ci kazał. Nie uwierzyłeś mu, więc uznał, że jeszcze nie czas. Poszedłeś szukać wieży i odnalazłeś ją. Wszystko powtórzyło się od początku, tylko przez to powstały dwie pętle. Na jednej, nazwijmy ją dużą, następował cykl: mały Aleksander jest uwięziony, uwalnia się, zostaje pilotem, poznaje Harry’ego Lenoxa i wraca, by się nim stać, a uczyniwszy to spełnia swoją misję. Na drugiej, małej, pilot Alal, pożegnawszy swe starsze wcielenie na lotnisku w Twin Falls, wraca do Disi, by zostać tygrysem, i nic więcej się nie dzieje, bo tygrys Harry Lenox nie wraca, aby zamknąć dużą pętlę. I pole Mortona, zostańmy przy tym określeniu, znika. To wszystko. Bieg historii został zmieniony, nie na tyle jednak, by nas wymazać z Księgi Wszechświata. - A ty, ty to wszystko wiedziałeś cały czas? - Tak. - Więc czemu udawałeś, jeszcze tutaj nawet? - Bo ciągle nie wiedziałem, ile ty pamiętasz, a ile trzeba ci powiedzieć. Przecież chodziło o to, byś wreszcie zrozumiał i uwierzył. Inaczej pętla będzie trwała w nieskończoność. - I gdy wrócę tutaj po kolejnym obrocie, to Morton znów będzie na mnie czekał? - Nie, to ja czekałbym wtedy na ciebie. Tak jak on nie był prawdziwym Mortonem, tylko tym poprzednim Brentonem, z którym tu przybyłeś. Nazywał się Tronton. Jak widzisz, pętla zachowuje niezmienionym tylko ciebie i dobrze znosi drobne nieścisłości. Ale to już nie będzie nas interesować. Do powtórzenia sytuacji nie dojdzie, ty tu zostaniesz. Nierzeczywistość musi zniknąć. - Nie - powiedziałem. - Zrozumiałem wszystko i wracam. Brenton uśmiechnął się dziwnie i w jego ręku zobaczyłem rewolwer. Mój rewolwer. - Zostaniesz tu. Pętla dobrze znosi drobne nieścisłości, tylko drobne! - jego palec ugiął się lekko na spuście, ale Brenton nie przewidział, że mogę mieć więcej niezwykłych cech niż dwie... Wróciłem po Rosalyn. Od środka wieża nie przedstawiała sobą niczego niezwykłego, poza tym że wydawała się jeszcze ogromniejsza i bardziej przytłaczająca. Była już częściowo wydrążona, jakby kto pół tortu zeżarł (0.15 p.m.), i widać było wyraźnie zamysł konstrukcyjny, co się na tym opierał, że mniejsza wieża - również masywna i przysadzista - stanowiła jedyny filar i podporę dla zewnętrznej powłoki. Tam w górze, gdzie się obie spotykały, wzrok ginął w nieprzeniknionym mroku. Zacząłem iść w stronę środkowej wieży. Osiągnąłem ją dziwnie szybko, jakbym wzuł siedmiomilowe buty. Niczym nie różniła się od wieży zewnętrznej, poza tym, że nie miała jak tamta wejść ostro sklepionych. W ogóle nie miała wejścia, zdawała się być głuchym monolitem. Nie dałem za wygraną i sunąc ręką po chropowatym murze ruszyłem przed siebie. Średnica wieży była tak wielka, że idąc tuż przy ścianie, z trudem tylko dostrzegałem jej krzywiznę. Przemaszerowałem tak dobry kawał drogi, zanim dostrzegłem przed sobą jakieś ponure, szare światło. Przyśpieszyłem kroku, bo ów blask mógł oznaczać koniec mojej wędrówki. Wreszcie byłem na miejscu, nie wahając się przekroczyłem obrzeże owalnego otworu i znalazłem się na wąziutkim skrawku plaży. Niebo było szarogranatowe, sztormowe, zaciągnięte ołowianymi chmurami. Ocean, smagany biczem wichru, burzył się i formował w kilkunastometrowe fale. Stałem właśnie naprzeciw takiego olbrzyma, co w krótkiej chwili bezrozumnego wahania zawisł nade mną wieloma piętrami wody. Cofnąłem się gwałtownie, starając się ujść przez otwór przed wodnym monstrum, które mogło mnie roztrzaskać o ścianę, ale za mną była plaża. Ściana wewnętrznej wieży zniknęła albo w ogóle nie istniała. Odwróciłem się na pięcie i zacząłem uciekać. Za mną narastał huk, a przede mną było paręset metrów mokrego piachu. Fala ryknęła za moimi plecami, waląc wielotonowym cielskiem o twardy ląd. Wodny pył otoczył mnie tak, że przestałem cokolwiek widzieć, potem zaś z sykiem, szelestem i zachłannym bulgotaniem uderzyła fala. Zalała mnie po piersi, przewróciła i sponiewieranego wlokła ze sobą w głąb lądu. Zdawało mi się, że woda wokół mnie mlaszcze i ślini się w olbrzymiej żądzy pochłonięcia mego ciała. Walczyłem na oślep, starając się uchwycić czegokolwiek w chwili, w której zacznie się odwrót. Plaża i siła wody zdawały się nie mieć końca. Wreszcie przeszorowałem brzuchem po szorstkim piasku i nawet nie musiałem się zbytnio wysilać, by się utrzymać na tej pozycji. Fala, a właściwie jej zmęczona awangarda, połasiła się przez chwilę do mojej twarzy, oblepiając ją mokrymi pocałunkami wodorostów, popieściła moje barki i uda, połaskotała stopy i z cichutkim, przepraszającym sykiem wróciła do oceanu. Przez chwilę leżałem bez ruchu, oddychając ciężko, a potem nie oglądając się nawet na huczące bałwany polazłem na czworakach przed siebie. Głowę miałem nisko spuszczoną i nie patrzyłem, jak daleko mam do jakiegokolwiek celu. Wiedziałem jedno: wyszedłem z oceanu strachu (1.00 p.m.). Uklęknąłem, a potem opadłem bezwładnie na piach. Nie wiem, jak długo tak leżałem, było mi ciepło i wygodnie jak nigdy dotąd. Zwinąłem się jak embrion i podciągnąłem kolana pod samą brodę. Po chwili jakiś cień padł mi na twarz. Nie chciało mi się otwierać oczu, ale cień nie ustępował. Wyczułem w nim jakąś upartą zawziętość i zrozumiałem, że nie przetrzymam go. Otworzyłem oczy. Nade mną stał nie znany mi człowiek w białym kitlu i w ciężkich rogowych okularach na nosie. Patrzył na mnie z wyraźną niechęcią i nie zamierzał otworzyć ust. Wreszcie zebrał się w sobie. - Jesteś w wieży - powiedział. - Nigdy z niej nie wyjdziesz! - odwrócił się i odszedł. Chociaż (2.00 p.m.) nie miałem zegarka, czułem, że dochodzi druga. Spieszyłem się, bo ktoś na mnie czekał. Jednak wyszedłem, a o 2.15 p.m. wezwał mnie Prezydent.