10160

Szczegóły
Tytuł 10160
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10160 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10160 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10160 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

STANISŁAW PAGACZEWSKI GOSPODA POD UPIORKIEM CZYTELNIK 1981 Fiat, Ryś i dziwaki Minąwszy Skarżysko, Eligiusz Ryś zwiększył szybkość swego fiata do osiemdziesięciu kilometrów na godzinę i włączył radio. O szóstej rano ruch na drogach był jeszcze mały, toteż redaktor niewiele ryzykował. Szosa była sucha i pusta, a przy tym prosta. Słońce stało wysoko, jak to bywa w połowie czerwca. Na pastwiskach pasły się krowy, a z domów, koło których popielaty fiat śmigał z przyjemnym szumem opon, unosiły się błękitne smugi dymów. Wyglądały zupełnie tak, jak dymy, które wylatują z kominów na rysunkach wykonanych przez małe dzieci. Domki też były podobne, ale nie wszystkie miały płoty, podczas gdy dziecko nigdy nie zapomina o płocie. „W Kielcach zjem śniadanie - pomyślał redaktor. - Zamówię herbatkę, bułeczki z masłem, parówki, dwa jajeczka na miękko...” Na samą myśl o tym oblizał się z apetytem i jeszcze dodał gazu, aby przyśpieszyć chwilę, gdy znajdzie się niejako twarzą w twarz ze smacznym śniadaniem. Wtedy zobaczył jakąś postać wymachującą rękami. Ktoś stał na skraju szosy w odległości około trzystu metrów i wyraźnie dawał mu znaki, żeby się zatrzymał. „Pewnie autostopowicz” - pomyślał redaktor i nacisnął hamulec. Fiat zatrzymał się posłusznie tuż przy człowieku unoszącym do góry rękę. Użycie określenia „człowiek” w stosunku do owego osobnika można uznać za nieścisłość. To, co stało na skraju szosy machając rękami, przypominało wprawdzie człowieka, lecz bynajmniej nim nie było. Bo czy można nazwać człowiekiem istotę posiadającą tylko jedną, i w dodatku drewnianą nogę, zamiast rąk dwa suche patyki, a zamiast nosa kawałek sękatej gałęzi? Ów dziwaczny stwór ubrany był w poszarpaną i pozbawioną guzików kapotę, na głowie zaś - o ile to można nazwać głową - miał stary, usiany dziurami kapelusz o nieokreślonym kolorze. Dziwny autostopowicz uniósł nakrycie głowy, odsłaniając zmierzwioną czuprynę, która do złudzenia przypominała wiecheć słomy, i zapytał: - Przepraszam bardzo, czy jedzie pan do Kielc? Redaktor Ryś przez chwilę nie odpowiadał, ponieważ musiał najpierw zamknąć otwarte ze zdumienia usta i uszczypnąć się w rękę, aby stwierdzić, że nie śni. Po chwili zdołał wykrztusić z siebie jedno jedyne słowo: - Tak. - Jestem wobec tego zachwycony - powiedział nieznajomy. - Czy byłby pan uprzejmy podrzucić mnie w okolicę Kielc? - Proszę bardzo. Jak z tego widać, redaktor powoli wracał do równowagi, bo wypowiedział już dwa słowa. - Moja wdzięczność nie będzie miała granic - rzekł nieznajomy. - Ale uprzedzam pana, że nie mam przy sobie książeczki autostopowej i nie będę mógł zrewanżować się kuponem. - Nic nie szkodzi - Eligiusz użył już trzech słów. Wówczas dziwne stworzenie otworzyło drzwiczki samochodu i usiadło koło kierowcy. Eligiusz ujrzał tuż obok siebie sękaty nos, słomiane włosy i dziurawą kapotę. Pasażer wyciągnął ku niemu patykowatą rękę. - Pan pozwoli, że się przedstawię. Strach jestem. - Ryś - odparł redaktor. - Nazywam się Eligiusz Ryś. - Bardzo mi przyjemnie - powiedział Strach. - Przyznam się panu, że obawiałem się odmowy. Ostatecznie niezbyt przypominam człowieka. - Ależ skąd! - próbował zaprzeczyć redaktor. - Niby dlaczego?... Strach uśmiechnął się dobrotliwie. - No, przyzna pan jednak, że istnieje jakaś różnica pomiędzy mną a człowiekiem. Jestem strachem na wróble, służyłem u pewnego gospodarza z tej wsi. To miła wieś, nazywa się Mokrzyska, a ludzie są tu na ogół sympatyczni. Redaktor Ryś uszczypnął się jeszcze raz, ale tak, żeby pasażer nie zauważył. Wszystko w porządku: autostopowicz był jawą, a nie snem. Wobec tego trzeba było odpowiednio ustosunkować się do rzeczywistości. Redaktor należał do ludzi, którzy niełatwo dają się wyprowadzić z równowagi, toteż opanował się szybko i postanowił niczemu się nie dziwić. Ostatecznie miał już w swej reporterskiej praktyce kontakty z brzuchomówcami, połykaczami mieczów oraz hodowcami dżdżownic, więc mógł też mieć spotkanie ze strachem na wróble. Na samą myśl o wspaniałym reportażu, jaki będzie mógł zamieścić w najbliższym „Przekroju”, zadrżał z radości niczym na widok dobrze uwędzonej szynki. Przecież to nadzwyczajny temat na zbliżający się sezon, zwany od dawna „ogórkowym”. Żeby tylko można było sfotografować tego stracha. Ale czy taka propozycja nie będzie obraźliwa dla niezwykłego pasażera? - Przepraszam pana - odezwał się po chwili wahania. - Jestem amatorem-fotografikiem, a moje hobby polega na wykonywaniu oryginalnych zdjęć. Czy wobec tego mógłbym pana sfotografować? Jeżeli jednak nie życzy pan sobie... - Ależ proszę bardzo - powiedział Strach. - Ogromnie lubię się fotografować. Już nieraz różni turyści robili mi zdjęcia, ale żadnemu nie przyszło na myśl przysłać choć jedną odbitkę. Jaki pan ma aparat? - „Praktica” - odparł redaktor. - Fotografia będzie kolorowa i może pan być pewny, że ją przyślę. Ale na jaki adres? Strach poskrobał się w słomianą głowę. - To nie takie proste... Mógłbym dać panu adres mego gospodarza, ale nie mam już zamiaru wracać do niego. - Czemu? - Widzi pan, ludzie w Mokrzyskach są na ogół mili i dobrzy, ale mój gospodarz należy właśnie do tych, których nie można nazwać wzorowymi. Często upija się i wtedy wymyśla mi od obdartusów i pomyleńców. „Ja ciebie - powiada - nauczę, ja ci pokażę, jak należy pola pilnować! Stoisz tu jak oferma, a wróble żrą ziarno, aż słychać na trzy mile wokoło. Jesteś niedołęga, żaden strach z ciebie, krowy powinieneś doić - powiada - a nie wróble straszyć”. I tak dalej, i tak dalej. Przyzna pan, że to niezbyt miłe. - Tak - powiedział redaktor Ryś. - Ja też poszukałbym sobie innej posady. - To nie takie łatwe - rzekł smutno Strach. - Rzecz w tym, że wróble dwudziestego wieku wcale się strachów nie boją. Tak się z nami oswoiły, że nie mają dla nas ani krzty szacunku. Czy pan uwierzy, że są tak bezczelne, iż włażą mi do kieszeni, przelatują przez rękawy, siadają na kapeluszu... Mogę nawet ruszać połami kapoty, mogę szeleścić słomą - na próżno. Pewien wróbel powiedział mi wczoraj, że jestem przestarzały i powinienem pójść na emeryturę. Do muzeum osobliwości! Redaktor Ryś parsknął śmiechem, ale błyskawicznie opanował się i spoważniał nie chcąc urazić swego towarzysza. - Moim zdaniem ten wróbel nie był dobrze wychowany - powiedział. - Wydaje mi się jednak, że istotnie minęła już epoka strachów, duchów, upiorów, wiedźm i diabłów. - Oczywiście - zgodził się Strach - ale faktem jest, że te wszystkie stwory, które pan wymienił, i jeszcze wiele innych istnieją nadal w bajkach, baśniach i legendach. - Tak, tak - przyznał redaktor Ryś. - Ma pan słuszność. Czy więc można zrobić panu zdjęcie? - W każdej chwili. Dziennikarz wysiadł z wozu i wykonał wiele zdjęć przedstawiających Stracha przy kierownicy, przy masce samochodu, nad rowem, obok pnia starej topoli, wreszcie na bagażniku. - Dziękuję panu - nawiedzał. - Teraz możemy jechać. - Chciałbym wysiąść przed Kielcami, bo mam tam przyjaciela, również stracha. Może we dwóch będzie nam raźniej? Podobno jego gospodarz to wesoły i mądry człowiek. Redaktor Ryś uruchomił silnik. - Ładny wóz - rzekł Strach z uznaniem. - Ile wyciąga? - Sto pięćdziesiąt. - Fiu, fiu - zagwizdał Strach. - To nieźle. Nasz wyciągał pięć kilometrów na godzinę. - O czym pan mówi? - O samochodzie, który zrobiłem kiedyś do spółki z innym strachem. Nudziło się nam okropnie, więc postanowiliśmy zająć się czymś pożytecznym... - To bardzo interesujące - wtrącił redaktor Ryś - Niech pan coś opowie o tym samochodzie. - Jest to jedno z najpiękniejszych wspomnień mego życia - westchnął Strach. - Nasz samochód miał koła od wozu drabiniastego, a karoserię ze starej bryczki. Właściwie bardzo przypominał dorożkę, a jednak różnił się od niej. - Czym? - Napędzaliśmy go pedałami... Znaleźliśmy stary rower, w którym jedynie pedały były zdatne do użycia. Kręciliśmy więc z kolegą na zmianę i samochód woził nas po polach. Ach, jakie to było przyjemne! Czy pan uwierzy, że strachy na wróble z sąsiedniego powiatu dawały nam za niego aż cztery pary potarganych spodni? Ale nie sprzedaliśmy go, skądże. - I co się z nim stało? - zapytał redaktor z nadzieją na sfotografowanie wspaniałego pojazdu. - Niestety, rozbił się - westchnął Strach. - Po prostu zapomnieliśmy o hamulcach. Pewnego razu chcieliśmy zjechać z pagórka na pastwisko. A tam pasły się krowy. I jedna stanęła nam na drodze. Całym pędem wpadliśmy na nią i z samochodu zostały patyczki. - A co się stało krowie? - zainteresował się Ryś. - Zaryczała tylko przeraźliwie, zadarła ogon i pognała do obejścia. Nerwy miała podobno tak rozstrojone, że wzywano do niej weterynarza. - No tak - rzekł redaktor z wymuszoną powagą. - Ciężkie jest życie wynalazców. Strach westchnął i rozsiadł się wygodniej. Znaki przydrożne wskazywały, że samochód zbliża się do przejazdu kolejowego. Jakoż po chwili podróżni ujrzeli tor przecinający szosę. Zapory były opuszczone. - Będzie jechał pociąg - ucieszył się Strach. - Bardzo lubię przyglądać się pociągom. Redaktor Ryś zatrzymał wóz i wychyliwszy się przez okienko zawołał do dróżnika: - Czy długo będziemy czekać? - Niedługo. Już go widać. Po chwili rozległo się sapanie parowozu i na torze ukazał się pociąg towarowy, złożony z wielu wagonów. Wiózł drzewo i węgiel, ropę naftową, gaz ziemny, a także samochody i ciągniki. Gdybym chciał wymienić wszystkie towary, musiałbym robić to przez dwie godziny. Wszyscy zasnęlibyście z nudów. Powiem więc tylko, że Strach doliczył się trzydziestu sześciu wagonów. Nagle, gdy ostatni wagon przesuwał się przed maską samochodu, Strach wydał radosny okrzyk: - Ferdek! - Co za Ferdek? - zapytał redaktor. - Ferdek, Ferdek Diabeł! - wołał Strach machając ręka w kierunku ostatniego wagonu. Redaktor spojrzał na koniec pociągu i zauważył jakąś postać skuloną na zderzaku. - Ferdek, Ferdek! - wołał Strach coraz głośniej. - Dokąd jedziesz? - W świat! - odkrzyknęła skulona postać. - Tu także jest świat! - zawołał Strach. - Wysiadaj! Słysząc to pasażer dał susa do rowu, przewrócił się, podniósł, otrzepał ubranie z kurzu i podszedł do samochodu. Oto stał przed nim najprawdziwszy diabeł. W gęstwinie kudłów, pełnych plew i siana, widniały dwa małe różki, zagięte do tyłu jak u kozy. Na twarzy o kolorze cegły odznaczał się wielki mięsisty nochal usiany piegami. Najciekawsze jednak były uszy, choć dopiero po chwili redaktor uprzytomnił sobie, że przypominają one uszy osła. Jeżeli stworzenie to istotnie było diabłem, nie miało chyba szans na zajęcie pierwszego miejsca w konkursie szatańskiej piękności. Eligiusz poczuł, że zamienia się w ogromny znak zapytania. Dzisiejszy dzień stanowczo należał do najdziwaczniejszych w jego życiu. Kiedy znów uszczypnął się, aby sprawdzić, czy nie śni, Strach powiedział grzecznie: - Pozwoli pan, redaktorze, że przedstawię panu mego przyjaciela, Ferdka Diabła. Jako człowiek dobrze wychowany, Ryś podał swą prawicę diabłu i wzdrygnął się, gdy poczuł na skórze ucisk twardych pazurów. A Ferdek Diabeł stuknął końskim kopytem o ziemię, skłonił się i powiedział: - Ala ma kota. - Słucham? - zdziwił się redaktor niecodziennym powitaniem. - Ferdek w całym swym życiu przeczytał tylko jedną książkę. Elementarz - pośpieszył z wyjaśnieniem Strach. - I tak mu się spodobała, że teraz nie chce mówić inaczej. Ale potem się rozgada, ja go znam. - Rozumiem - kiwnął głową redaktor. - Czy on także ma z nami jechać? - Jeżeli pan będzie taki uprzejmy... - No dobrze - zgodził się Ryś. - Widocznie tak mi już sądzone. Proszę usiąść z tyłu - rzekł do diabła. - Tylko niech mi pan karoserii zanadto nie podrapie. Strach otworzył drzwiczki i wskazał diabłu miejsce. - Ej, ty - powiedział półgłosem do swego znajomka. - Zachowuj się przyzwoicie, bo inaczej... Nie dokończył, tylko wymownie pogroził mu palcem. Diablisko ostrożnie usadowiło się na tylnym siedzeniu i z niepewną miną wydukało: - To Ferdek. To Strach. Ferdek i Strach jadą autem. To lis, a to las. - Uspokój się - rzekł Strach. - Będziesz mówił tylko wtedy, gdy cię o coś zapytamy. Zgoda? - Zgoda. Ferdek ma ogon. Diabeł ma ogon. Ferdek jest diabeł. - Dobra, dobra - uciszył go Strach. - Jedziemy. I znów przed nimi rozwinęła się prosta i pusta wstęga szosy. Zegar wskazywał szóstą czterdzieści pięć. Samochód wiozący redaktora Rysia, Stracha oraz Ferdka Diabła zbliżał się do Kielc z szybkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Był piętnasty dzień czerwca. Zapamiętajcie dobrze tę datę. Wiedźmy nad Zagnańskiem Piętnastego czerwca naczelnik stacji w Zagnańsku niedaleko Kielc, pan Melchior Słowik, wyszedł z kancelarii na peron, aby odetchnąć świeżym powietrzem i rozprostować kości. Mógł sobie na to pozwolić, gdyż do przejścia następnego pociągu pozostawało jeszcze trzydzieści pięć minut. Przy aparacie telegraficznym został jego zastępca, dyżurny ruchu, pan Zenobiusz Rączka. Naczelnik wprawnym okiem zlustrował stację i z zadowoleniem stwierdził, że jak zwykle panuje tu wzorowy porządek. Na peronie nie było ani jednego papierka, w ogródku zieleniła się pięknie przystrzyżona trawa, a rozkwitające róże pachniały coraz mocniej. Melchior Słowik stwierdziwszy, że na ziemi wszystko jest w porządku, podniósł głowę ku niebu. Było na ogół czyste, jedynie, w zachodniej stronie trzy białe obłoczki płynęły po błękicie jak trzy łabędzie po spokojnym stawie. Pan Melchior miał już opuścić głowę, aby wrócić do spraw kolejowych, gdy nagle spostrzegł na niebie trzy dziwne punkty, przesuwające się z niewielką szybkością z północy na południe. Najpierw pomyślał, że to samoloty, ale już po chwili zrozumiał, że jest w błędzie. Nie było bowiem słychać warkotu silników... Poza tym owe trzy punkty unosiły się nad ziemią zbyt nisko. Wkrótce naczelnik mógł stwierdzić, że widzi coś niby wiedźmy lecące na miotłach. Wszystkie trzy ubrane były w czarne powłóczyste szaty i odznaczały się haczykowatymi nosami. Spod rozwianych spódnic wystawały brudne nogi, których palce zakończone były niezmiernie długimi szponami. Pierwsza z wiedźm przelatywała właśnie nad stacją, gdy pan Melchior Słowik z pewnym opóźnieniem pojął, że dzieje się coś niezwykłego. Jak świat światem, nie widziano jeszcze w Zagnańsku takiej eskadry czarownic... Obrócił się na pięcie i wpadł do kancelarii, wyrywając pana Raczkę z miłej drzemki nad aparatem Morsego. - Panie Zenobiuszu! - zawołał. - Panie Zenobiuszu, niech pan natychmiast weźmie dzbanek z wodą i wyleje na mnie. Dyżurny ruchu, przywykły do spełniania rozkazów, porwał w rękę dzbanek pełen wody i chlusnął na zwierzchnika. Pan Słowik zamrugał powiekami, otrzepał się jak pies, prychnął i powiedział: - Więc to jednak nie sen. - O czym pan mówi? - zapytał dyżurny ruchu. Naczelnik chwycił go za rękę i wyciągnął na peron. - Patrz pan - wskazał drugą ręką trzy ciemne punkty, oddalające się w kierunku lasu. - Patrz pan, co to? Zenobiusz Rączka wyjął z kieszeni okulary, przetarł szkła, założył na nos i po chwili rzekł spokojnie: - Widzę trzy wiedźmy na miotłach. I cóż w tym dziwnego? - Jak to? Pana to nie dziwi? W biały dzień trzy wiedźmy przelatują nad stacją, a pan uważa to za rzecz normalną? - Raczej tak. - Ale dlaczego? Może pan mi wytłumaczy? Pan Zenobiusz wyciągnął przed siebie rękę i wskazał naczelnikowi niedalekie góry, pokryte gęstwiną drzew szpilkowych i liściastych. - Przecież zna pan nazwę tych gór, na które patrzymy od rana do wieczora - powiedział. - Naturalnie. Każde dziecko wie, że to Góry Świętokrzyskie. Ale nie rozu... - Chwileczkę - rzekł dyżurny ruchu. - Wie pan również, jak się nazywają ich najwyższe szczyty. - Łysica i Łysa Góra. - W porządku - stwierdził pan Rączka. - Zapewne słyszał pan także o tym, co działo się niegdyś na Łysej Górze. - Podobno odbywały się tam zloty czarownic. Ale to przecież bajki dla małych dzieci. - Oczywiście - zgodził się pan Rączka. - Możemy jednak przyjąć, że owe wiedźmy wyleciały prosto z bajki. - Wie pan, że o tym nie pomyślałem - przyznał naczelnik. - Rzeczywiście mogły wylecieć z bajki? To dopiero heca! - Dziwne jest tylko to, że lecą w biały dzień, a nie nocą przy blasku księżyca. Widocznie coś je spłoszyło albo mają jakieś ważne spotkanie i nie chcą się spóźnić. Tymczasem trzy wiedźmy zmalały do rozmiaru much, a następnie roztopiły się w błękicie nieba. - Jestem bezgranicznie zdumiony - rzekł pan Słowik i chustką w czerwoną kratę otarł spocone czoło. - Ja też trochę. Ale zarazem wydaje mi się, że znowu mam pięć lat i wierzę w bajki. - Zatelefonuję do Kielc - powiedział naczelnik - i każę im obserwować niebo. Te wiedźmy leciały przecież ku południowi. - Słusznie - zgodził się pan Rączka. - Mnie to też zaciekawiło. Z tymi słowami obaj panowie zniknęli we wnętrzu kancelarii. A oto protokół sporządzony tego samego dnia przez sierżanta MO, Michała Głowacza: Wczesnym rankiem dnia dzisiejszego, podczas dokonywania obchodu wsi Kurzajki Wielkie, natknąłem się, na obywatela Dudę Wojciecha, ojca czworga dzieci, pełniącego w tutejszej, wsi funkcję stróża nocnego. Nadmieniam, że znany mi osobiście ob. Duda Wojciech nigdy nie zagląda do kieliszka i cieszy się we wsi poważaniem. Tym razem jednak ob. Duda Wojciech wyglądał na pijanego i plótł od rzeczy. Gdy zapytałem go, czy przypadkiem nie wypił zbyt wiele, wybełkotał, że nie miał w ustach kropli wódki i że to, co mówi, jest szczerą prawdą. Ale był bardzo wystraszony i miał błędne, oczy, o czym zaświadczam służbowo. Wtedy zapytałem ob. Dudę Wojciecha, co właściwie widział, a on powiedział mi, ze spotkał w nocy na drodze aż cztery czarownice i że takie same były w bajkach, które opowiadała przed laty jego babka. Według zeznania ob. Dudy Wojciecha wiedźmy te siedziały na skraju drogi i moczyły nogi w strumyku, który płynie tuż obok i nazywa się Piekielnik. Ob. Duda zaklina się na swoje dzieci, że widział dwie miotły i dwa ożogi, oparte o wierzbę przydrożną. Ujrzawszy czarownice, schował się do pobliskiej szopy i bał się stamtąd nosa wychylić, ale słyszał, jak wiedźmy mówiły, że gdy wymoczą nogi, polecą dalej na wyznaczone miejsce. Niestety nie wie, o jakie miejsce chodziło. Mówiły też, że w zamku Chęcińskim, mają się spotkać z innymi czarownicami i razem lecieć na południe. Ob. Duda Wojciech, jak już wspomniałem, cieszy się we wsi dobrą opinią, nie był karany sądownie, posiada wykształcenie podstawowe i w terminie dostarcza kontraktowaną nierogaciznę, co zaświadczam własnym podpisem. Sierżant Głowacz Michał. Również dnia 15 czerwca, o godzinie siódmej rano, z lotniska Okęcie w Warszawie wystartował do Krakowa samolot z trzydziestoma pasażerami na pokładzie. Start odbył się prawidłowo, pogoda była sprzyjająca, komunikaty meteorologiczne zapowiadały niebo bezchmurne, z drobnymi tylko obłoczkami typu cumulus. Jednakże wkrótce po starcie radiotelegrafista Jan Brzęczyk odebrał meldunek z zapowiedzią tworzenia się chmury burzowej pomiędzy Krakowem a Katowicami. Jaś Brzęczyk przekazał meldunek pilotowi Waligórskiemu i nie mając chwilowo nic lepszego do roboty, patrzył na ziemię, przesuwającą się pod skrzydłami samolotu. Pasażerowie przeglądali poranne dzienniki, niektórzy czytali książki lub wygodnie oparci drzemali w fotelach. Jakiś chłopiec, mający około dwunastu lat, z zainteresowaniem wyglądał przez okno i co chwila szarpał matkę za rękaw sukni, wołając: - Mamo, popatrz, tam w dole widać pociąg. Albo: - Jakie śmieszne domki! Zupełnie jak zabawki dla lalek. Jest dla nas sprawą zupełnie jasną, iż chłopiec ten leciał samolotem po raz pierwszy w życiu. Na wszelki wypadek - bo nigdy nic nie wiadomo - podam Wam jego imię i nazwisko: Jurek Romański. Powiem jeszcze więcej: uczeń klasy piątej Szkoły Podstawowej nr 34 w Krakowie, zbieracz kolorowych widokówek, rekordzista w chodzeniu na rękach i w pluciu na odległość. Teraz, skoro już wiemy, z kim mamy do czynienia, możemy uwagę naszą poświęcić sprawom lotniczym. Pilot Stefan Waligórski prowadził maszynę spokojnie i pewnie, spoglądając raz po raz na liczne przyrządy, które informowały o szybkości i wysokości lotu, o ciśnieniu paliwa w zbiornikach, o sile wiatru i wielu innych, bardzo ważnych sprawach, których jednak nie będę wymieniać, jako że nic a nic nie znam się na pilotażu. Możecie być pewni, że gdybym znał tajniki latania, nie pisałbym powieści, tylko zostałbym pilotem. Kiedy byłem kilkunastoletnim chłopcem, miałem zamiar zostać lotnikiem, ale nic z tego nie wyszło, bo nie chciałem przyłożyć się do matematyki ani do fizyki, a bez znajomości tych nauk można być tylko zamiataczem hangarów... Minąwszy ciemny, pokryty gęstymi lasami grzbiet Gór Świętokrzyskich, samolot nawiązał łączność radiową z lotniskiem w Krakowie. Rzecz jasna, że nie zrobił tego samolot, tylko znany nam już radiotelegrafista, Jaś Brzęczyk. Kraków jeszcze raz ostrzegł załogę o zbliżającej się burzy. - W porządku - powiedział Jaś Brzęczyk. - Za chwilę zejdziemy na pierwsze piętro. Miało to oznaczać, że wkrótce samolot obniży się na wysokość tysiąca metrów. I dodał jeszcze: - Zaparzcie dobrej kawy... W kilka minut potem na zachodzie pojawiła się ciemna chmura, w której od czasu do czasu migotały ognie błyskawic. Pilot Waligórski postanowił wykonać lekki skręt w lewo. Wtedy to, przelatując obok olbrzymich zwałów pary wodnej, u spodu niemal czarnych, od góry zaś jaskrawo białych, ujrzał płanetnika siedzącego na skraju chmury i beztrosko kiwającego długimi nogami. Waligórski był góralem, urodził się na Podhalu i od dziecka słuchał bajek o płanetnikach chętnie przesiadujących na chmurach, toteż wcale się nie zdziwił, tylko wskazawszy go Jasiowi, uśmiechnął się i powiedział: - U nas w Poroninie starzy ludzie powiedzieliby, teraz, że będzie padał grad. Płanetnik również nie okazał zdziwienia na widok samolotu, tylko żywiej zamachał nogami, z których ciekły ku ziemi długie strugi deszczu. Sprawa nie byłaby może godna wzmianki, gdyby nie to, że na drugiej chmurze ukazała się cała gromada płanetników. Roiły się i popychały jak stado baranów: jedne podskakiwały w górę, inne zjeżdżały na dół, drąc chmurę na strzępy i robiąc w niej wielkie dziury. Tutaj deszcz lał jak z cebra. W pewnej chwili o szyby samolotu uderzyły drobne kulki lodu. - O, już mamy grad - uśmiechnął się Brzęczyk. Zjawienie się stada płanetników wywołało ogromne zaciekawienie wśród pasażerów samolotu. Wszyscy cisnęli się do okien, każdy chciał zobaczyć, jak wyglądają owe stwory, przebywające dotychczas jedynie w baśniach i ludowych przypowiastkach. Jurek cieszył się podwójnie. Przede wszystkim widokiem płanetników, poza tym swoim miejscem tuż przy oknie. Z tej pozycji mógł na głos informować stłoczonych pasażerów o tym, co robiły płanetniki. A to, co robiły, było bardzo śmieszne. Niektóre, nie zwracając uwagi na samolot, popychały się i koziołkowały, inne starały się przeskoczyć z chmury na śliską krawędź skrzydła. Nie wszystkim się to udawało, zepchnięte silnym strumieniem powietrza odpadały i ginęły w zwałach mgły. Te jednak, które zdołały zaczepić się pazurami o skrzydła, leciały teraz z maszyną, targane wichrem, smagane ulewą, roześmiane i rozbawione. Od czasu do czasu któryś z płanetników koziołkując spadał w chmurę, większość jednak trzymała się mocno, zachwycona przejażdżką. Najzgrabniejszy płanetnik wciągnął tułów na skrzydło i po kilku nieudanych próbach zdołał podpełznąć aż do okienka, przy którym siedział Jurek. Chłopiec ujrzał tuż przed sobą pyzate, rumiane policzki, niebieskie oczka i długie, splątane włosy. Płanetnik nie wyglądał groźnie, ale Jurek na wszelki wypadek odsunął się od okienka, szukając ratunku w ramionach mamy. Płanetnik uśmiechnął się życzliwie i pomachał ręką. W tej samej sekundzie, zdmuchnięty przez wiatr, ześliznął się ze skrzydła i zniknął we mgle rozproszonych kropli. Wszystko to trwało bardzo krótko, zaledwie cztery minuty. Samolot minął chmurę, blask słońca na nowo zalał kabinę, a pasażerowie wrócili na miejsca. Nie muszę chyba dodawać, iż wszyscy byli niezmiernie poruszeni. Jeden tylko pasażer nie skorzystał z niezwykłego widowiska, gdyż przez cały czas spał mocno w swym fotelu. Zbudzony głośnymi rozmowami o płanetnikach, włączył się do rozmowy i powiedział: - E, to niemożliwe, pewno się państwu śniło... Tymczasem nad kabiną pilota zabłysło światełko i pojawił się napis: „Proszę zgasić papierosy i zapiąć pasy”. - Jesteśmy już nad Krakowem - powiedziała mama Jurka. - Ciekawe, czy tatuś przyjechał na lotnisko. - Na pewno - odparł Jurek. Samolot opuszczał się coraz niżej. W zamazanej smudze zieleni ukazał się jasny pas startowy. Jurek czuł wzrastający ucisk w uszach i czekał na moment zetknięcia się kół samolotu z ziemią. Po chwili lekki wstrząs dał znak pasażerom, że maszyna toczy się po betonie. Pierwszy lot w życiu Jurka Romańskiego zakończył się pomyślnie. Otworzono drzwiczki i podsunięto ruchome schodki. Pasażerowie ruszyli do wyjścia. Jurek już z daleka zobaczył barczysta sylwetkę ojca. - Tata, ja widziałem płanetników! - zawołał na powitanie. Ferdek lubi kefir O godzinie szóstej pięćdziesiąt popielaty fiat redaktora Rysia zatrzymał się na głównej ulicy Kielc. Eligiusz wyłączył silnik i popadł w zadumę. Należało teraz zdecydować, co robić dalej. Najchętniej poszedłby na śniadanie, ale obecność dwóch niezwykłych pasażerów bardzo komplikowała tę pozornie prostą sprawę Czy można wejść do jakiegokolwiek lokalu w towarzystwie Stracha na Wróble i Ferdka Diabła? Co powiedzą ludzie, gdy z samochodu wyjdzie na ulicę dziwoląg z kilku patyków, a za nim kudłaty potwór z rogami kozy i uszami osła? Obaj pasażerowie zachowywali się spokojnie, patrząc na ulicę przez szybki. Ferdek był tak oszołomiony widokiem miasta, że języka w gębie zapomniał, zaś Strach co chwila wzdychał żałośnie, porównując swe łachmany z eleganckimi ubiorami mężczyzn i kobiet przechodzących koło samochodu. - No i co teraz? - odezwał się wreszcie Eligiusz. - Nie wiem - przyznał Strach. - Tu jest tak pięknie, że po prostu boję się wyjść z samochodu. - A co będzie z Ferdkiem? Na dźwięk swego imienia diablisko poskrobało się po głowie i wystękało: - Ferdek chce jeść. - Ja też chcę jeść - powiedział redaktor. - Ale jest jeszcze bardzo wcześnie i otwarte są jedynie bary mleczne. - To chodźmy do baru - ucieszył się Strach. - Ja bardzo lubię mleko. - A on? - zapytał Ryś wskazując na Ferdka. - Będziesz pił mleko? - zwrócił się Strach do diabła. Ferdek skinął głową. - Kozie mleko, mniam-mniam! - I pogłaskał się po brzuchu. - Skąd ja ci wezmę koziego mleka, dziecino? - rzekł redaktor. - A może zadowolisz się kefirem? - O, o! - ucieszyło się diablisko. - Ferdek to diabeł. Kefir to mleko. Ferdek Diabeł lubi mleko. Mniam, mniam. - W porządku - westchnął Ryś. - Jedziemy do baru mlecznego. Mam nadzieję, że nie będzie w nim dużo ludzi... W kilka minut potem samochód zatrzymał się na cichej uliczce przed barem mlecznym noszącym piękną nazwę „Kefirek”. Przez szyby samochodu redaktor Ryś spostrzegł, że w barze, nie licząc obsługi, znajduje tylko dwóch ludzi. - Wysiadamy - zakomenderował. Tak więc owego ranka o godzinie siódmej do baru mlecznego „Kefirek” wkroczyło... Zaraz, zaraz. Czy można napisać, że wkroczyło trzech ludzi? Nigdy w życiu. Czyż bowiem można nazwać człowiekiem Ferdka Diabła lub Stracha na Wróble? Hm, trudna sprawa. Może więc napiszemy, że wkroczyły trzy dziwne stwory? Też źle - przecież absolutnie nie można nazwać dziwnym stworem redaktora Eligiusza Rysia... A wiec może po prostu nic nie napiszemy, tylko zamkniemy na chwilę oczy, a gdy je znów otworzymy, zobaczymy naszych znajomych już we wnętrzu baru? Myślę, że tak będzie najlepiej. Nasi znajomi nie wywołali w barze sensacji. Dwaj studenci, pijący mleko przy jednym ze stolików, zajęci byli właśnie wysączaniem ostatnich kropli, toteż nie zwrócili uwagi na nowych klientów. Redaktor pchnął Stracha i Fredka w najciemniejszy kąt, do stolika zasłoniętego okrągłą kolumną, a sam podszedł do kasy, w której urzędowała panienka w białym fartuchu - Proszę jeden duży kefir, dwa duże mleka i dziesięć kromek chleba z masłem. I jajecznicę z sześciu jaj, że szczypiorkiem. Może też być porcja twarożku. Kasjerka przyjęła pieniądze i skierowała redaktora do okienka z napisem: „Wydawanie potraw”. Eligiusz raz po raz rzucał nerwowe spojrzenia w kierunku swych towarzyszy. - Proszę! - zawołała kucharka. - Kefir, dwa mleka, dziesięć kromek z masłem, jajecznica z sześciu jaj i twarożek. A gdzież ta wycieczka? Ryś zaczerwienił się i wyjaśnił: - To nie wycieczka... Po prostu jesteśmy bardzo głodni. Sam wszystko zaniosę. Tylko nie naraz. - Nawet diabeł nie zabrałby tego naraz. Nagle od stolika za kolumną rozległ się chrapliwy głos: - Ferdek jest diabeł. Diabeł chce kefiru! - Co ty gadasz - syknął Strach i kopnął go drewnianą nogą w kopyto. - Cicho siedź, głuptasie. Redaktor Ryś zakaszlał, żeby pokryć zmieszanie, porwał garnuszek z kefirem i podbiegł do stolika. - Pij szybko - rozkazał Ferdkowi. - I nic nie mów. Zapewniwszy sobie w ten sposób chwilę spokoju, wrócił po resztę potraw i poustawiał je na stoliku. Strach zabrał się do mleka i chleba z masłem, redaktor zaś z apetytem konsumował pachnącą jajecznicę. Ferdek tymczasem wysączył z garnuszka ostatnie krople, oblizał się długim jęzorem i wrzasnął na cały głos: - Kefiru! - Zatkaj się - powiedział Strach i włożył przyjacielowi do ust kromkę chleba z twarogiem. - Jak ty się zachowujesz? Redaktor, blady jak ściana, chwycił garnuszek i podbiegł do okienka. - Proszę o jeszcze jeden kefir. - Kto tak krzyczał? - zapytała kucharka. - Ach, nic, to tak, dla żartu - plątał się Ryś czując na odmianę nienaturalne rumieńce na swych policzkach. - Bo ta dzisiejsza młodzież, proszę pana... - zaczęła kucharka, ale redaktor nie czekał na dalszy ciąg przemówienia, tylko pobiegł do stolika, aby czym prędzej zająć czymś niesfornego diabła. Trzeba było jak najszybciej opuścić bar, ponieważ przyszło już sporo ludzi. Na szczęście wszyscy ustawili się chwilowo w kolejce do kasy, tak że można było wymknąć się niepostrzeżenie. Dokonawszy tego, redaktor Ryś zapakował kłopotliwych pasażerów do samochodu i usiadł za kierownicą. - Mam pomysł - rzekł po chwili zadumy. - Pojedziemy teraz do mojej siostry na ulicę Grzybową 77. I tak miałem zamiar ją odwiedzić. Tylko pamiętaj, Ferdek - tu zwrócił się do diabła - żebyś się zachowywał porządnie. Żadnych wrzasków, rozumiesz? Musisz się nauczyć savoir vivre’u. - Ehe - powiedział Ferdek. - Sawłar czego? - Wiwru - powtórzył wyraźnie Strach na Wróble. Diabeł oblizał się. - Czy to się je? - Ach, Ferdek, Ferdek - jęknął Strach. - Kiedy ty zmądrzejesz? - I zwróciwszy się do redaktora, dodał: - Bo widzi pan, Ferdek nie jest zły, tylko trochę niemądry... - Widzę to, widzę - pokiwał głową Eligiusz Ryś. Popielaty fiat ruszył ulicami Kielc w kierunku przedmieścia zabudowanego wysokimi blokami. Tu, w domu przy ulicy Grzybowej 77, mieszkała pani Kira, siostra redaktora, wraz ze swym mężem Piotrem Walczyńskim i dwunastoletnim synem Maćkiem. W chwili gdy samochód zatrzymał się przed domem, zegar na wieży kościelnej wybił godziną ósmą. O tej samej porze, o czym jeszcze redaktor nie wiedział, nad stacją kolejową w Zagnańsku przeleciały trzy wiedźmy na miotłach. Jeżeli chodzi o ścisłość, to redaktor nie wiedział o wielu dziwnych sprawach, które działy się tego dnia, ale wcale nie mamy mu tego za złe. Dość już miał kłopotu z przypadkowymi towarzyszami podróży - oszczędźmy mu na razie nowych emocji. Diabeł w wannie Maciek wracał do domu z siatką pełną bułek i z gazetą pod pachą. Niewątpliwie uważałby się za bardzo pokrzywdzonego koniecznością noszenia siatki z bułkami, gdyby nie świadomość, że mógłby w tej chwili siedzieć w ławce szkolnej jak większość jego rówieśników. Zakończenie roku szkolnego było zapowiedziane na dwudziestego trzeciego czerwca; jedyny wyjątek stanowiła Szkoła Podstawowa nr 8, a więc ta, która „miała zaszczyt” gościć w swych murach Maćka Walczyńskiego... Ze względu na pilny remont Ministerstwo Oświaty zezwoliło na zakończenie nauki w tej szkole w dniu czternastego czerwca. Tak więc Maciek od dzisiaj miał już wakacje i w najbliższych dniach wybierał się do stryja, mieszkającego siało w Wiśniczu, w pobliżu Krakowa. Stryj Włodzimierz był leśniczym, a jego domek stanowił istne muzeum przyrodnicze, w którym ciekawe zbiory motyli, minerałów i trofeów myśliwskich uzupełniała obfita menażeria, złożona z pięciu psów, czterech kotów, sarny, kuny, tchórza i barana. Przepraszam, zapomniałem o zaskrońcu Ptolomeuszu oraz o maleńkim „robaczku”, którego nikt nie widział, ale każdy go słyszał. Ów „chrobocek” - jak mawiała gospodyni Katarzyna - mieszkał w biurku leśniczego i dawał o sobie znać delikatnym chrobotaniem. Biurkowiec - gdyż takie imię nadał mu Maciek - był najmniejszym i najbardziej tajemniczym lokatorem leśniczówki. Maciek cieszył się z góry na wakacje w Wiśniczu, gdyż miał tam kilku kolegów, z Antkiem Głąbikiem na czele. Dwukrotnie już spędzał lato u stryja Włodzimierza. Stryj Włodzimierz był na medal, ale wujek Eligiusz, czyli brat mamy, wcale mu nie ustępował. Był przecież redaktorem i miał pierwszorzędny wóz, na którym zrobił już kilkanaście tysięcy kilometrów. Taki wujek to chluba rodziny. Maciek pomyślał, że byłoby dobrze, gdyby wuj Eligiusz zechciał spędzić urlop u stryja Włodzimierza. W każdym razie powinien tam przyjechać choć na kilka dni i zabrać Maćka na wycieczkę samochodową. Zbliżając się do domu, układał w myśli list do wuja Eligiusza, gdy nagle wzrok jego padł na popielaty samochód, stojący przy krawężniku. Jako nieomylny spec od spraw motoryzacji, natychmiast rozpoznał fiata wuja Eligiusza. Mając swoje dwanaście lat (i dwa miesiące!) Maciek wiedział już dobrze, że natychmiastowe spełnianie życzeń zdarza się na ogół tylko w bajkach. Tymczasem popielaty fiat należał do rzeczywistości, o czym można się było przekonać gładząc jego lśniącą karoserię... Maciek popędził na drugie piętro, przeskakując po trzy stopnie naraz, i z całych sił nacisnął guziczek dzwonka. - Pali się? - zapytała pani Kira stając w drzwiach. - Wujek przyjechał! - krzyknął Maciek. - Przyjechał, przyjechał. I nawet przywiózł nam gości. - Jakich gości? - Zaraz zobaczysz. A teraz autor proponuje czytelnikom następującą zabawę: niech każdy z was wyobrazi sobie, jak by się zachował, gdyby w jego własnym mieszkaniu, w obecności mamy i wujka, przedstawiono mu prawdziwego diabła oraz nie mniej prawdziwego stracha na wróble... Czy już wyobraziliście sobie taką niecodzienną scenę? Jeżeli tak, możemy opowiadać dalej. Maciek położył bułki na stole i zwrócił się do wuja: - Czy oni jedli już śniadanie? Mówiąc to, wskazał oczami niezwykłych gości, zajętych oglądaniem swych odbić w lustrze. - Właściwie tak - powiedział redaktor. - Ale może mają ochotę na drugie. - Czy można ich spytać? - Proszę bardzo. Maciek, jak wiadomo, żył już na świecie dwanaście lat i dwa miesiące, ale nigdy dotychczas nie miał sposobności rozmawiać z diabłem. Nic zatem dziwnego, że przez chwilę nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa. Wreszcie wykrztusił: - Panie diable, czy zje pan cos jeszcze? Ferdek, oglądający swe odbicie w lustrze, był w siódmym niebie, jeżeli wolno tak się wyrazić... Stroił pocieszne miny, wystawiał język aż na brodę, łypał oczami, machał łapami, jednym słowem, bawił się znakomicie. Dopiero gdy Maciek powtórzył swe pytanie, poczciwe diablisko zrozumiało, że trzeba odpowiedzieć. - Ferdek chce kefiru! - ryknął na cały głos i z impetem usiadł na krześle, które natychmiast załamało się z trzaskiem. - Słuchaj - zwróciła się pani Kira do brata - on mi zdemoluje mieszkanie. Czy w PZU ubezpieczają mieszkania na wypadek diabelskiej wizyty? - Nie wiem - odparł niepewnie redaktor. - Można by się dowiedzieć przez telefon. Tymczasem Ferdek, przy pomocy Stracha, stanął na własnych nogach, z których jedna zakończona była końskim, a druga kozim kopytem. Jeżeli chodzi o mnie, wcale nie dziwię się wypadkowi Ferdka. O wiele łatwiej chodzi się po piekle, które - jak wiadomo - wybrukowane jest dobrymi chęciami. Pani Kira, po pierwszym wrażeniu wywołanym niespodziewaną wizytą, powoli wracała do równowagi. - Gdyby mi ktoś powiedział, że będę dziś gościć diabła i stracha - tu uśmiechnęła się do brata - uważałabym to za kiepski dowcip. - Ja także - przyznał redaktor. - Ale co robić dalej? - Chyba nie zamieszkają u nas na stałe? - zaniepokoiła się pani Kira. - Miałabym kłopot z zameldowaniem... - Wujku, a czy oni mają dowody osobiste? - zainteresował się Maciek. Eligiusz rozłożył ręce. - Nie wiem. Trzeba zapytać. Ferdek oczywiście w ogóle nie wiedział, co to jest dowód osobisty, Strach zaś wytłumaczył, iż nie mógł go sobie dotychczas sprawić, ponieważ nie miał fotografii. Dodał jednak, iż byłby szczęśliwy, gdyby Komenda MO w Kielcach zgodziła się wystawić mu dowód w ładnej zielonej okładce i ze śliczną pieczątką... - Pomyślimy o tym później - rzekł redaktor. - A teraz, droga siostro, wyszukaj dla nich jakieś ubrania. Nie mogą przecież chodzić po świecie w takich łachmanach. - Myślę, że dla Ferdka najbardziej odpowiedni będzie kombinezon Piotra. Ten, którego używa do jazdy na motorze. A Strachowi dam chyba dres... - Doskonale. - Mamo, zadzwonię do taty! - zawołał nagle Maciek. - Po co? - Powiem mu o naszych gościach. - Obawiam się, że ojciec nie będzie zachwycony. - A ja ci mówię, że się ucieszy. Tata jest równy chłop. Jakby w odpowiedzi na te słowa zadzwonił telefon. Pani Kira podniosła słuchawkę. Po chwili zwróciła się do brata: - O wilku mowa, a wilk tu. Dzwoni Piotr. Tak, kochanie... Do kogo mówiłam? Do Eligiusza, przyjechał przed chwilą z Warszawy. Co? Przyjdziesz wkrótce do domu? Aha, rozumiem. Dobrze... Tylko chciałabym cię uprzedzić, żebyś się nie przestraszył... Nic, nic, później ci wytłumaczę. Odłożyła słuchawkę. - Piotr będzie za pół godziny. Przebierze się i zaraz jedzie do Jędrzejowa na jakąś konferencję. Maciek podskoczył trzy razy na prawej nodze i trzy razy na lewej. - Hura, tata przyjdzie! Ale będzie heca! - Wyobrażam sobie minę Piotra, gdy zobaczy naszych gości - uśmiechnął się Eligiusz. - Ale gdzie oni są? Pokój był pusty. Redaktor, pełen najgorszych przeczuć, gruchnął na kolana, aby zajrzeć pod tapczan, ale nie znalazł tam nikogo. Pani Kira otworzyła drzwi szafy, ale i tu nie było Stracha ani Ferdka. Zaniepokojeni wypadli więc do kuchni, ale nie było tu nikogo, w gabinecie pana Piotra również. Za to w łazience oczom ich ukazała się niezwykła scena. Ferdek Diabeł siedział w wannie i z miną niezwykle błogą polewał sobie łeb prysznicem. Strach zaś golił się maszynką pana domu, przy czym wyczyniał tak pocieszne miny, że Eligiusz i Maciek wybuchnęli głośnym śmiechem. Ale pani Kira ze zgrozą załamała ręce. - Cała podłoga zalana! - Zrobimy porządek, proszę się nie martwić - powiedział Strach. - Nie mogłem odmówić sobie przyjemności ogolenia się, bo strasznie już zarosłem. A Ferdek ma przykazane, żeby siedział w wannie, dopóki ja się golę. Niech odmoknie. On chyba nigdy w życiu się nie mył. - Nieprawda - zaprotestowało diablisko. - Raz kąpałem się w gnojówce. Ferdek lubi się kąpać. Ferdek jest czysty. - Sami państwo widzicie, że kąpiel była potrzebna - orzekł Strach i wrócił do golenia. - Zaraz będziemy gotowi. Czy mogę skorzystać z wody kolońskiej? - Proszę bardzo - zgodziła się pani Kira. - Tylko nie wylej wszystkiego. Możesz także pokropić Ferdka. A ja tymczasem przygotuję ubrania. W dziesięć minut później całe towarzystwo siedziało przy stole, popijając kawę i racząc się świeżymi bułkami, przyniesionymi przez Maćka. Ferdek, wykąpany i uczesany, wyglądał w kombinezonie całkiem przyzwoicie. Strach w brązowym dresie prezentował się również elegancko. Od obu gości buchał zapach wody kolońskiej, którą spryskali się nadmiernie. Strach, posiadający umiejętność poprawnego wyrażania się, zabawiał zgromadzonych anegdotami o Ferdku, który tymczasem wcinał chleb z dżemem, maczając w nim potężny nochal. Miał niezwykły apetyt, mimo iż w kąpieli zjadł ukradkiem gąbkę i kawał mydła toaletowego. - Trzeba wam wiedzieć - mówił Strach - że mój przyjaciel najchętniej zakładał sobie gniazda w starych młynach. Pewnego razu zamieszkał w młynie, który należał do gospodarza spod Starego Sącza. Umościł sobie legowisko na strychu i wszystko było dobrze, dopóki nie zjawił się Cygan z niedźwiedziem. To było bardzo dawno, kiedy jeszcze Cyganie wędrowali z tresowanymi misiami od wsi do wsi, od miasta do miasta, przygrywając na skrzypcach i bębenkach. Gospodarz pozwolił Cyganowi przespać się w młynie razem z misiem. Ferdek nic o tym nie wiedział, bo poszedł na grzyby do lasu. Kiedy wrócił, była już późna noc. Idąc ku drabinie, w ciemnościach potknął się o niedźwiedzia i upadł. A ten jak nie zacznie go tarmosić, dusić, gryźć!... Ferdek cudem tylko wyrwał się z jego pazurów i uciekł, gdzie pieprz rośnie. Dopiero po trzech dniach odważył się wrócić do młyna, ale nie wszedł już do środka, tylko usiadł okrakiem na dachu. Z tej wysokości zobaczył młynarza i zawołał do niego: „Młynarzu, młynarzu, a jest tam ta wielka kycia?” Młynarz, który myślał, że Ferdkowi chodzi o kotkę, powiada: „Jest, jest. Ma nawet trzy młode”. Ferdek usłyszawszy, że są jeszcze trzy młode kycie, odbił się kopytem od dachu i tyle go widzieli... Przeniósł się wtedy w nasze strony, pod Radom. - A gdzie teraz mieszka? - zapytał Maciek. - W starej, wypróchniałej wierzbie przydrożnej. Ale widocznie mu się znudziło, bo wybrał się w świat. W tej chwili lekko stuknęły drzwi i na progu stanął inżynier Piotr Walczyński. Gdyby redaktor zdążył zrobić zdjęcie swemu szwagrowi, śmiało mógłby je opatrzyć następującym podpisem: „Człowiek Okropnie Zaskoczony, Zdumiony i Zmieszany”. Co zabrać na wakacje? Przyjazd Eligiusza do Kielc był dla pani Kiry nie tylko miłą okazją do rozmowy z bratem, którego bardzo kochała, ale także sposobnością do szybkiego wysłania Maćka na wieś. Oboje z mężem mieli urlop dopiero w lipcu. Eligiusz chętnie zgodził się podrzucić Maćka do Wiśnicza, do stryja Włodzimierza. W związku z tym jednak zatrzymał się w Kielcach do następnego dnia, aby siostra mogła poczynić niezbędne przygotowania. Mąż pani Kiry niewiele miał czasu na ochłonięcie ze zdumienia, w które wprawił go widok niezwykłych gości, ponieważ musiał się przebrać i jechać na dworzec kolejowy. Poprosił tylko Stracha i Ferdka, aby czuli się jak u siebie w domu, i wziąwszy drugie śniadanie do teczki, pożegnał domowników, zapowiadając powrót w godzinach wieczornych. Ferdek potraktował prośbę dosłownie i włożywszy pantofle inżyniera, zasiadł przy jego biurku, wołając głośno: - Ferdek chce czytać! Ferdek chce elementarz! Szczęściem pani Kira miała schowany na pamiątkę elementarz Maćka - i po chwili diabeł mógł popisywać się przed wszystkimi umiejętnością czytania. - Ża-ba wo-ła na łą-ce: Kum. Kum. Kum. Na łą-ce jest wo-da Ko-ło wo-dy są ża-by. Tam są ma-łe i du-że ża-by. - Brawo - powiedział redaktor. - Czytasz jak sam Kazimierz Rudzki. Znakomicie! - Ferdek kocha żaby - odparło diablisko. - Ferdek zna ich język: kum, kum, kum, rechu-rechu. - Jesteś genialny. Diabeł pokraśniał z zadowolenia. - Poznałeś się na Ferdku - rzekł do Eligiusza. - A w piekle nikt go nie lubi. Diabły wygnały Ferdka na ziemię i kazały mu mieszkać w starej wierzbie, bo jest głupi. Ale Ferdek nie jest głupi. Ferdek zna elementarz. - Jeżeli ktoś powie, że jesteś głupi, będzie miał ze mną do czynienia - zawołał Maciek. - Jeszcze nie widziałem tak mądrego diabła. - Ja też - przyznał Ferdek. - A ty jesteś kochany. Z kolei Maciek się zarumienił. To przecież nie byle co móc o sobie powiedzieć: „Jestem przyjacielem prawdziwego diabła”. Ze wzruszenia mocno uściskał Ferdka i zapytał: - Będziemy kumplami? - Chętnie - odparł Ferdek. - A czy to się je? Inżynier przyjechał przed kolacją. Pani Kira kończyła właśnie smażenie naleśników, wciąż przepędzając z kuchni Maćka i Ferdka, którzy narzucali się „z pomocą” w ich natychmiastowym zjadaniu. - Moi kochani - powiedział pan Walczyński - gdy w Jędrzejowie wspomniałem o naszych gościach, ludzie nie bardzo się nawet dziwili. Od kilku bowiem godzin krążą po mieście pogłoski o jakimś poruszeniu wśród wszystkich strachów, duchów, upiorów, czarownic, boginek, utopców, płanetników i