STANISŁAW PAGACZEWSKI GOSPODA POD UPIORKIEM CZYTELNIK 1981 Fiat, Ryś i dziwaki Minąwszy Skarżysko, Eligiusz Ryś zwiększył szybkość swego fiata do osiemdziesięciu kilometrów na godzinę i włączył radio. O szóstej rano ruch na drogach był jeszcze mały, toteż redaktor niewiele ryzykował. Szosa była sucha i pusta, a przy tym prosta. Słońce stało wysoko, jak to bywa w połowie czerwca. Na pastwiskach pasły się krowy, a z domów, koło których popielaty fiat śmigał z przyjemnym szumem opon, unosiły się błękitne smugi dymów. Wyglądały zupełnie tak, jak dymy, które wylatują z kominów na rysunkach wykonanych przez małe dzieci. Domki też były podobne, ale nie wszystkie miały płoty, podczas gdy dziecko nigdy nie zapomina o płocie. „W Kielcach zjem śniadanie - pomyślał redaktor. - Zamówię herbatkę, bułeczki z masłem, parówki, dwa jajeczka na miękko...” Na samą myśl o tym oblizał się z apetytem i jeszcze dodał gazu, aby przyśpieszyć chwilę, gdy znajdzie się niejako twarzą w twarz ze smacznym śniadaniem. Wtedy zobaczył jakąś postać wymachującą rękami. Ktoś stał na skraju szosy w odległości około trzystu metrów i wyraźnie dawał mu znaki, żeby się zatrzymał. „Pewnie autostopowicz” - pomyślał redaktor i nacisnął hamulec. Fiat zatrzymał się posłusznie tuż przy człowieku unoszącym do góry rękę. Użycie określenia „człowiek” w stosunku do owego osobnika można uznać za nieścisłość. To, co stało na skraju szosy machając rękami, przypominało wprawdzie człowieka, lecz bynajmniej nim nie było. Bo czy można nazwać człowiekiem istotę posiadającą tylko jedną, i w dodatku drewnianą nogę, zamiast rąk dwa suche patyki, a zamiast nosa kawałek sękatej gałęzi? Ów dziwaczny stwór ubrany był w poszarpaną i pozbawioną guzików kapotę, na głowie zaś - o ile to można nazwać głową - miał stary, usiany dziurami kapelusz o nieokreślonym kolorze. Dziwny autostopowicz uniósł nakrycie głowy, odsłaniając zmierzwioną czuprynę, która do złudzenia przypominała wiecheć słomy, i zapytał: - Przepraszam bardzo, czy jedzie pan do Kielc? Redaktor Ryś przez chwilę nie odpowiadał, ponieważ musiał najpierw zamknąć otwarte ze zdumienia usta i uszczypnąć się w rękę, aby stwierdzić, że nie śni. Po chwili zdołał wykrztusić z siebie jedno jedyne słowo: - Tak. - Jestem wobec tego zachwycony - powiedział nieznajomy. - Czy byłby pan uprzejmy podrzucić mnie w okolicę Kielc? - Proszę bardzo. Jak z tego widać, redaktor powoli wracał do równowagi, bo wypowiedział już dwa słowa. - Moja wdzięczność nie będzie miała granic - rzekł nieznajomy. - Ale uprzedzam pana, że nie mam przy sobie książeczki autostopowej i nie będę mógł zrewanżować się kuponem. - Nic nie szkodzi - Eligiusz użył już trzech słów. Wówczas dziwne stworzenie otworzyło drzwiczki samochodu i usiadło koło kierowcy. Eligiusz ujrzał tuż obok siebie sękaty nos, słomiane włosy i dziurawą kapotę. Pasażer wyciągnął ku niemu patykowatą rękę. - Pan pozwoli, że się przedstawię. Strach jestem. - Ryś - odparł redaktor. - Nazywam się Eligiusz Ryś. - Bardzo mi przyjemnie - powiedział Strach. - Przyznam się panu, że obawiałem się odmowy. Ostatecznie niezbyt przypominam człowieka. - Ależ skąd! - próbował zaprzeczyć redaktor. - Niby dlaczego?... Strach uśmiechnął się dobrotliwie. - No, przyzna pan jednak, że istnieje jakaś różnica pomiędzy mną a człowiekiem. Jestem strachem na wróble, służyłem u pewnego gospodarza z tej wsi. To miła wieś, nazywa się Mokrzyska, a ludzie są tu na ogół sympatyczni. Redaktor Ryś uszczypnął się jeszcze raz, ale tak, żeby pasażer nie zauważył. Wszystko w porządku: autostopowicz był jawą, a nie snem. Wobec tego trzeba było odpowiednio ustosunkować się do rzeczywistości. Redaktor należał do ludzi, którzy niełatwo dają się wyprowadzić z równowagi, toteż opanował się szybko i postanowił niczemu się nie dziwić. Ostatecznie miał już w swej reporterskiej praktyce kontakty z brzuchomówcami, połykaczami mieczów oraz hodowcami dżdżownic, więc mógł też mieć spotkanie ze strachem na wróble. Na samą myśl o wspaniałym reportażu, jaki będzie mógł zamieścić w najbliższym „Przekroju”, zadrżał z radości niczym na widok dobrze uwędzonej szynki. Przecież to nadzwyczajny temat na zbliżający się sezon, zwany od dawna „ogórkowym”. Żeby tylko można było sfotografować tego stracha. Ale czy taka propozycja nie będzie obraźliwa dla niezwykłego pasażera? - Przepraszam pana - odezwał się po chwili wahania. - Jestem amatorem-fotografikiem, a moje hobby polega na wykonywaniu oryginalnych zdjęć. Czy wobec tego mógłbym pana sfotografować? Jeżeli jednak nie życzy pan sobie... - Ależ proszę bardzo - powiedział Strach. - Ogromnie lubię się fotografować. Już nieraz różni turyści robili mi zdjęcia, ale żadnemu nie przyszło na myśl przysłać choć jedną odbitkę. Jaki pan ma aparat? - „Praktica” - odparł redaktor. - Fotografia będzie kolorowa i może pan być pewny, że ją przyślę. Ale na jaki adres? Strach poskrobał się w słomianą głowę. - To nie takie proste... Mógłbym dać panu adres mego gospodarza, ale nie mam już zamiaru wracać do niego. - Czemu? - Widzi pan, ludzie w Mokrzyskach są na ogół mili i dobrzy, ale mój gospodarz należy właśnie do tych, których nie można nazwać wzorowymi. Często upija się i wtedy wymyśla mi od obdartusów i pomyleńców. „Ja ciebie - powiada - nauczę, ja ci pokażę, jak należy pola pilnować! Stoisz tu jak oferma, a wróble żrą ziarno, aż słychać na trzy mile wokoło. Jesteś niedołęga, żaden strach z ciebie, krowy powinieneś doić - powiada - a nie wróble straszyć”. I tak dalej, i tak dalej. Przyzna pan, że to niezbyt miłe. - Tak - powiedział redaktor Ryś. - Ja też poszukałbym sobie innej posady. - To nie takie łatwe - rzekł smutno Strach. - Rzecz w tym, że wróble dwudziestego wieku wcale się strachów nie boją. Tak się z nami oswoiły, że nie mają dla nas ani krzty szacunku. Czy pan uwierzy, że są tak bezczelne, iż włażą mi do kieszeni, przelatują przez rękawy, siadają na kapeluszu... Mogę nawet ruszać połami kapoty, mogę szeleścić słomą - na próżno. Pewien wróbel powiedział mi wczoraj, że jestem przestarzały i powinienem pójść na emeryturę. Do muzeum osobliwości! Redaktor Ryś parsknął śmiechem, ale błyskawicznie opanował się i spoważniał nie chcąc urazić swego towarzysza. - Moim zdaniem ten wróbel nie był dobrze wychowany - powiedział. - Wydaje mi się jednak, że istotnie minęła już epoka strachów, duchów, upiorów, wiedźm i diabłów. - Oczywiście - zgodził się Strach - ale faktem jest, że te wszystkie stwory, które pan wymienił, i jeszcze wiele innych istnieją nadal w bajkach, baśniach i legendach. - Tak, tak - przyznał redaktor Ryś. - Ma pan słuszność. Czy więc można zrobić panu zdjęcie? - W każdej chwili. Dziennikarz wysiadł z wozu i wykonał wiele zdjęć przedstawiających Stracha przy kierownicy, przy masce samochodu, nad rowem, obok pnia starej topoli, wreszcie na bagażniku. - Dziękuję panu - nawiedzał. - Teraz możemy jechać. - Chciałbym wysiąść przed Kielcami, bo mam tam przyjaciela, również stracha. Może we dwóch będzie nam raźniej? Podobno jego gospodarz to wesoły i mądry człowiek. Redaktor Ryś uruchomił silnik. - Ładny wóz - rzekł Strach z uznaniem. - Ile wyciąga? - Sto pięćdziesiąt. - Fiu, fiu - zagwizdał Strach. - To nieźle. Nasz wyciągał pięć kilometrów na godzinę. - O czym pan mówi? - O samochodzie, który zrobiłem kiedyś do spółki z innym strachem. Nudziło się nam okropnie, więc postanowiliśmy zająć się czymś pożytecznym... - To bardzo interesujące - wtrącił redaktor Ryś - Niech pan coś opowie o tym samochodzie. - Jest to jedno z najpiękniejszych wspomnień mego życia - westchnął Strach. - Nasz samochód miał koła od wozu drabiniastego, a karoserię ze starej bryczki. Właściwie bardzo przypominał dorożkę, a jednak różnił się od niej. - Czym? - Napędzaliśmy go pedałami... Znaleźliśmy stary rower, w którym jedynie pedały były zdatne do użycia. Kręciliśmy więc z kolegą na zmianę i samochód woził nas po polach. Ach, jakie to było przyjemne! Czy pan uwierzy, że strachy na wróble z sąsiedniego powiatu dawały nam za niego aż cztery pary potarganych spodni? Ale nie sprzedaliśmy go, skądże. - I co się z nim stało? - zapytał redaktor z nadzieją na sfotografowanie wspaniałego pojazdu. - Niestety, rozbił się - westchnął Strach. - Po prostu zapomnieliśmy o hamulcach. Pewnego razu chcieliśmy zjechać z pagórka na pastwisko. A tam pasły się krowy. I jedna stanęła nam na drodze. Całym pędem wpadliśmy na nią i z samochodu zostały patyczki. - A co się stało krowie? - zainteresował się Ryś. - Zaryczała tylko przeraźliwie, zadarła ogon i pognała do obejścia. Nerwy miała podobno tak rozstrojone, że wzywano do niej weterynarza. - No tak - rzekł redaktor z wymuszoną powagą. - Ciężkie jest życie wynalazców. Strach westchnął i rozsiadł się wygodniej. Znaki przydrożne wskazywały, że samochód zbliża się do przejazdu kolejowego. Jakoż po chwili podróżni ujrzeli tor przecinający szosę. Zapory były opuszczone. - Będzie jechał pociąg - ucieszył się Strach. - Bardzo lubię przyglądać się pociągom. Redaktor Ryś zatrzymał wóz i wychyliwszy się przez okienko zawołał do dróżnika: - Czy długo będziemy czekać? - Niedługo. Już go widać. Po chwili rozległo się sapanie parowozu i na torze ukazał się pociąg towarowy, złożony z wielu wagonów. Wiózł drzewo i węgiel, ropę naftową, gaz ziemny, a także samochody i ciągniki. Gdybym chciał wymienić wszystkie towary, musiałbym robić to przez dwie godziny. Wszyscy zasnęlibyście z nudów. Powiem więc tylko, że Strach doliczył się trzydziestu sześciu wagonów. Nagle, gdy ostatni wagon przesuwał się przed maską samochodu, Strach wydał radosny okrzyk: - Ferdek! - Co za Ferdek? - zapytał redaktor. - Ferdek, Ferdek Diabeł! - wołał Strach machając ręka w kierunku ostatniego wagonu. Redaktor spojrzał na koniec pociągu i zauważył jakąś postać skuloną na zderzaku. - Ferdek, Ferdek! - wołał Strach coraz głośniej. - Dokąd jedziesz? - W świat! - odkrzyknęła skulona postać. - Tu także jest świat! - zawołał Strach. - Wysiadaj! Słysząc to pasażer dał susa do rowu, przewrócił się, podniósł, otrzepał ubranie z kurzu i podszedł do samochodu. Oto stał przed nim najprawdziwszy diabeł. W gęstwinie kudłów, pełnych plew i siana, widniały dwa małe różki, zagięte do tyłu jak u kozy. Na twarzy o kolorze cegły odznaczał się wielki mięsisty nochal usiany piegami. Najciekawsze jednak były uszy, choć dopiero po chwili redaktor uprzytomnił sobie, że przypominają one uszy osła. Jeżeli stworzenie to istotnie było diabłem, nie miało chyba szans na zajęcie pierwszego miejsca w konkursie szatańskiej piękności. Eligiusz poczuł, że zamienia się w ogromny znak zapytania. Dzisiejszy dzień stanowczo należał do najdziwaczniejszych w jego życiu. Kiedy znów uszczypnął się, aby sprawdzić, czy nie śni, Strach powiedział grzecznie: - Pozwoli pan, redaktorze, że przedstawię panu mego przyjaciela, Ferdka Diabła. Jako człowiek dobrze wychowany, Ryś podał swą prawicę diabłu i wzdrygnął się, gdy poczuł na skórze ucisk twardych pazurów. A Ferdek Diabeł stuknął końskim kopytem o ziemię, skłonił się i powiedział: - Ala ma kota. - Słucham? - zdziwił się redaktor niecodziennym powitaniem. - Ferdek w całym swym życiu przeczytał tylko jedną książkę. Elementarz - pośpieszył z wyjaśnieniem Strach. - I tak mu się spodobała, że teraz nie chce mówić inaczej. Ale potem się rozgada, ja go znam. - Rozumiem - kiwnął głową redaktor. - Czy on także ma z nami jechać? - Jeżeli pan będzie taki uprzejmy... - No dobrze - zgodził się Ryś. - Widocznie tak mi już sądzone. Proszę usiąść z tyłu - rzekł do diabła. - Tylko niech mi pan karoserii zanadto nie podrapie. Strach otworzył drzwiczki i wskazał diabłu miejsce. - Ej, ty - powiedział półgłosem do swego znajomka. - Zachowuj się przyzwoicie, bo inaczej... Nie dokończył, tylko wymownie pogroził mu palcem. Diablisko ostrożnie usadowiło się na tylnym siedzeniu i z niepewną miną wydukało: - To Ferdek. To Strach. Ferdek i Strach jadą autem. To lis, a to las. - Uspokój się - rzekł Strach. - Będziesz mówił tylko wtedy, gdy cię o coś zapytamy. Zgoda? - Zgoda. Ferdek ma ogon. Diabeł ma ogon. Ferdek jest diabeł. - Dobra, dobra - uciszył go Strach. - Jedziemy. I znów przed nimi rozwinęła się prosta i pusta wstęga szosy. Zegar wskazywał szóstą czterdzieści pięć. Samochód wiozący redaktora Rysia, Stracha oraz Ferdka Diabła zbliżał się do Kielc z szybkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Był piętnasty dzień czerwca. Zapamiętajcie dobrze tę datę. Wiedźmy nad Zagnańskiem Piętnastego czerwca naczelnik stacji w Zagnańsku niedaleko Kielc, pan Melchior Słowik, wyszedł z kancelarii na peron, aby odetchnąć świeżym powietrzem i rozprostować kości. Mógł sobie na to pozwolić, gdyż do przejścia następnego pociągu pozostawało jeszcze trzydzieści pięć minut. Przy aparacie telegraficznym został jego zastępca, dyżurny ruchu, pan Zenobiusz Rączka. Naczelnik wprawnym okiem zlustrował stację i z zadowoleniem stwierdził, że jak zwykle panuje tu wzorowy porządek. Na peronie nie było ani jednego papierka, w ogródku zieleniła się pięknie przystrzyżona trawa, a rozkwitające róże pachniały coraz mocniej. Melchior Słowik stwierdziwszy, że na ziemi wszystko jest w porządku, podniósł głowę ku niebu. Było na ogół czyste, jedynie, w zachodniej stronie trzy białe obłoczki płynęły po błękicie jak trzy łabędzie po spokojnym stawie. Pan Melchior miał już opuścić głowę, aby wrócić do spraw kolejowych, gdy nagle spostrzegł na niebie trzy dziwne punkty, przesuwające się z niewielką szybkością z północy na południe. Najpierw pomyślał, że to samoloty, ale już po chwili zrozumiał, że jest w błędzie. Nie było bowiem słychać warkotu silników... Poza tym owe trzy punkty unosiły się nad ziemią zbyt nisko. Wkrótce naczelnik mógł stwierdzić, że widzi coś niby wiedźmy lecące na miotłach. Wszystkie trzy ubrane były w czarne powłóczyste szaty i odznaczały się haczykowatymi nosami. Spod rozwianych spódnic wystawały brudne nogi, których palce zakończone były niezmiernie długimi szponami. Pierwsza z wiedźm przelatywała właśnie nad stacją, gdy pan Melchior Słowik z pewnym opóźnieniem pojął, że dzieje się coś niezwykłego. Jak świat światem, nie widziano jeszcze w Zagnańsku takiej eskadry czarownic... Obrócił się na pięcie i wpadł do kancelarii, wyrywając pana Raczkę z miłej drzemki nad aparatem Morsego. - Panie Zenobiuszu! - zawołał. - Panie Zenobiuszu, niech pan natychmiast weźmie dzbanek z wodą i wyleje na mnie. Dyżurny ruchu, przywykły do spełniania rozkazów, porwał w rękę dzbanek pełen wody i chlusnął na zwierzchnika. Pan Słowik zamrugał powiekami, otrzepał się jak pies, prychnął i powiedział: - Więc to jednak nie sen. - O czym pan mówi? - zapytał dyżurny ruchu. Naczelnik chwycił go za rękę i wyciągnął na peron. - Patrz pan - wskazał drugą ręką trzy ciemne punkty, oddalające się w kierunku lasu. - Patrz pan, co to? Zenobiusz Rączka wyjął z kieszeni okulary, przetarł szkła, założył na nos i po chwili rzekł spokojnie: - Widzę trzy wiedźmy na miotłach. I cóż w tym dziwnego? - Jak to? Pana to nie dziwi? W biały dzień trzy wiedźmy przelatują nad stacją, a pan uważa to za rzecz normalną? - Raczej tak. - Ale dlaczego? Może pan mi wytłumaczy? Pan Zenobiusz wyciągnął przed siebie rękę i wskazał naczelnikowi niedalekie góry, pokryte gęstwiną drzew szpilkowych i liściastych. - Przecież zna pan nazwę tych gór, na które patrzymy od rana do wieczora - powiedział. - Naturalnie. Każde dziecko wie, że to Góry Świętokrzyskie. Ale nie rozu... - Chwileczkę - rzekł dyżurny ruchu. - Wie pan również, jak się nazywają ich najwyższe szczyty. - Łysica i Łysa Góra. - W porządku - stwierdził pan Rączka. - Zapewne słyszał pan także o tym, co działo się niegdyś na Łysej Górze. - Podobno odbywały się tam zloty czarownic. Ale to przecież bajki dla małych dzieci. - Oczywiście - zgodził się pan Rączka. - Możemy jednak przyjąć, że owe wiedźmy wyleciały prosto z bajki. - Wie pan, że o tym nie pomyślałem - przyznał naczelnik. - Rzeczywiście mogły wylecieć z bajki? To dopiero heca! - Dziwne jest tylko to, że lecą w biały dzień, a nie nocą przy blasku księżyca. Widocznie coś je spłoszyło albo mają jakieś ważne spotkanie i nie chcą się spóźnić. Tymczasem trzy wiedźmy zmalały do rozmiaru much, a następnie roztopiły się w błękicie nieba. - Jestem bezgranicznie zdumiony - rzekł pan Słowik i chustką w czerwoną kratę otarł spocone czoło. - Ja też trochę. Ale zarazem wydaje mi się, że znowu mam pięć lat i wierzę w bajki. - Zatelefonuję do Kielc - powiedział naczelnik - i każę im obserwować niebo. Te wiedźmy leciały przecież ku południowi. - Słusznie - zgodził się pan Rączka. - Mnie to też zaciekawiło. Z tymi słowami obaj panowie zniknęli we wnętrzu kancelarii. A oto protokół sporządzony tego samego dnia przez sierżanta MO, Michała Głowacza: Wczesnym rankiem dnia dzisiejszego, podczas dokonywania obchodu wsi Kurzajki Wielkie, natknąłem się, na obywatela Dudę Wojciecha, ojca czworga dzieci, pełniącego w tutejszej, wsi funkcję stróża nocnego. Nadmieniam, że znany mi osobiście ob. Duda Wojciech nigdy nie zagląda do kieliszka i cieszy się we wsi poważaniem. Tym razem jednak ob. Duda Wojciech wyglądał na pijanego i plótł od rzeczy. Gdy zapytałem go, czy przypadkiem nie wypił zbyt wiele, wybełkotał, że nie miał w ustach kropli wódki i że to, co mówi, jest szczerą prawdą. Ale był bardzo wystraszony i miał błędne, oczy, o czym zaświadczam służbowo. Wtedy zapytałem ob. Dudę Wojciecha, co właściwie widział, a on powiedział mi, ze spotkał w nocy na drodze aż cztery czarownice i że takie same były w bajkach, które opowiadała przed laty jego babka. Według zeznania ob. Dudy Wojciecha wiedźmy te siedziały na skraju drogi i moczyły nogi w strumyku, który płynie tuż obok i nazywa się Piekielnik. Ob. Duda zaklina się na swoje dzieci, że widział dwie miotły i dwa ożogi, oparte o wierzbę przydrożną. Ujrzawszy czarownice, schował się do pobliskiej szopy i bał się stamtąd nosa wychylić, ale słyszał, jak wiedźmy mówiły, że gdy wymoczą nogi, polecą dalej na wyznaczone miejsce. Niestety nie wie, o jakie miejsce chodziło. Mówiły też, że w zamku Chęcińskim, mają się spotkać z innymi czarownicami i razem lecieć na południe. Ob. Duda Wojciech, jak już wspomniałem, cieszy się we wsi dobrą opinią, nie był karany sądownie, posiada wykształcenie podstawowe i w terminie dostarcza kontraktowaną nierogaciznę, co zaświadczam własnym podpisem. Sierżant Głowacz Michał. Również dnia 15 czerwca, o godzinie siódmej rano, z lotniska Okęcie w Warszawie wystartował do Krakowa samolot z trzydziestoma pasażerami na pokładzie. Start odbył się prawidłowo, pogoda była sprzyjająca, komunikaty meteorologiczne zapowiadały niebo bezchmurne, z drobnymi tylko obłoczkami typu cumulus. Jednakże wkrótce po starcie radiotelegrafista Jan Brzęczyk odebrał meldunek z zapowiedzią tworzenia się chmury burzowej pomiędzy Krakowem a Katowicami. Jaś Brzęczyk przekazał meldunek pilotowi Waligórskiemu i nie mając chwilowo nic lepszego do roboty, patrzył na ziemię, przesuwającą się pod skrzydłami samolotu. Pasażerowie przeglądali poranne dzienniki, niektórzy czytali książki lub wygodnie oparci drzemali w fotelach. Jakiś chłopiec, mający około dwunastu lat, z zainteresowaniem wyglądał przez okno i co chwila szarpał matkę za rękaw sukni, wołając: - Mamo, popatrz, tam w dole widać pociąg. Albo: - Jakie śmieszne domki! Zupełnie jak zabawki dla lalek. Jest dla nas sprawą zupełnie jasną, iż chłopiec ten leciał samolotem po raz pierwszy w życiu. Na wszelki wypadek - bo nigdy nic nie wiadomo - podam Wam jego imię i nazwisko: Jurek Romański. Powiem jeszcze więcej: uczeń klasy piątej Szkoły Podstawowej nr 34 w Krakowie, zbieracz kolorowych widokówek, rekordzista w chodzeniu na rękach i w pluciu na odległość. Teraz, skoro już wiemy, z kim mamy do czynienia, możemy uwagę naszą poświęcić sprawom lotniczym. Pilot Stefan Waligórski prowadził maszynę spokojnie i pewnie, spoglądając raz po raz na liczne przyrządy, które informowały o szybkości i wysokości lotu, o ciśnieniu paliwa w zbiornikach, o sile wiatru i wielu innych, bardzo ważnych sprawach, których jednak nie będę wymieniać, jako że nic a nic nie znam się na pilotażu. Możecie być pewni, że gdybym znał tajniki latania, nie pisałbym powieści, tylko zostałbym pilotem. Kiedy byłem kilkunastoletnim chłopcem, miałem zamiar zostać lotnikiem, ale nic z tego nie wyszło, bo nie chciałem przyłożyć się do matematyki ani do fizyki, a bez znajomości tych nauk można być tylko zamiataczem hangarów... Minąwszy ciemny, pokryty gęstymi lasami grzbiet Gór Świętokrzyskich, samolot nawiązał łączność radiową z lotniskiem w Krakowie. Rzecz jasna, że nie zrobił tego samolot, tylko znany nam już radiotelegrafista, Jaś Brzęczyk. Kraków jeszcze raz ostrzegł załogę o zbliżającej się burzy. - W porządku - powiedział Jaś Brzęczyk. - Za chwilę zejdziemy na pierwsze piętro. Miało to oznaczać, że wkrótce samolot obniży się na wysokość tysiąca metrów. I dodał jeszcze: - Zaparzcie dobrej kawy... W kilka minut potem na zachodzie pojawiła się ciemna chmura, w której od czasu do czasu migotały ognie błyskawic. Pilot Waligórski postanowił wykonać lekki skręt w lewo. Wtedy to, przelatując obok olbrzymich zwałów pary wodnej, u spodu niemal czarnych, od góry zaś jaskrawo białych, ujrzał płanetnika siedzącego na skraju chmury i beztrosko kiwającego długimi nogami. Waligórski był góralem, urodził się na Podhalu i od dziecka słuchał bajek o płanetnikach chętnie przesiadujących na chmurach, toteż wcale się nie zdziwił, tylko wskazawszy go Jasiowi, uśmiechnął się i powiedział: - U nas w Poroninie starzy ludzie powiedzieliby, teraz, że będzie padał grad. Płanetnik również nie okazał zdziwienia na widok samolotu, tylko żywiej zamachał nogami, z których ciekły ku ziemi długie strugi deszczu. Sprawa nie byłaby może godna wzmianki, gdyby nie to, że na drugiej chmurze ukazała się cała gromada płanetników. Roiły się i popychały jak stado baranów: jedne podskakiwały w górę, inne zjeżdżały na dół, drąc chmurę na strzępy i robiąc w niej wielkie dziury. Tutaj deszcz lał jak z cebra. W pewnej chwili o szyby samolotu uderzyły drobne kulki lodu. - O, już mamy grad - uśmiechnął się Brzęczyk. Zjawienie się stada płanetników wywołało ogromne zaciekawienie wśród pasażerów samolotu. Wszyscy cisnęli się do okien, każdy chciał zobaczyć, jak wyglądają owe stwory, przebywające dotychczas jedynie w baśniach i ludowych przypowiastkach. Jurek cieszył się podwójnie. Przede wszystkim widokiem płanetników, poza tym swoim miejscem tuż przy oknie. Z tej pozycji mógł na głos informować stłoczonych pasażerów o tym, co robiły płanetniki. A to, co robiły, było bardzo śmieszne. Niektóre, nie zwracając uwagi na samolot, popychały się i koziołkowały, inne starały się przeskoczyć z chmury na śliską krawędź skrzydła. Nie wszystkim się to udawało, zepchnięte silnym strumieniem powietrza odpadały i ginęły w zwałach mgły. Te jednak, które zdołały zaczepić się pazurami o skrzydła, leciały teraz z maszyną, targane wichrem, smagane ulewą, roześmiane i rozbawione. Od czasu do czasu któryś z płanetników koziołkując spadał w chmurę, większość jednak trzymała się mocno, zachwycona przejażdżką. Najzgrabniejszy płanetnik wciągnął tułów na skrzydło i po kilku nieudanych próbach zdołał podpełznąć aż do okienka, przy którym siedział Jurek. Chłopiec ujrzał tuż przed sobą pyzate, rumiane policzki, niebieskie oczka i długie, splątane włosy. Płanetnik nie wyglądał groźnie, ale Jurek na wszelki wypadek odsunął się od okienka, szukając ratunku w ramionach mamy. Płanetnik uśmiechnął się życzliwie i pomachał ręką. W tej samej sekundzie, zdmuchnięty przez wiatr, ześliznął się ze skrzydła i zniknął we mgle rozproszonych kropli. Wszystko to trwało bardzo krótko, zaledwie cztery minuty. Samolot minął chmurę, blask słońca na nowo zalał kabinę, a pasażerowie wrócili na miejsca. Nie muszę chyba dodawać, iż wszyscy byli niezmiernie poruszeni. Jeden tylko pasażer nie skorzystał z niezwykłego widowiska, gdyż przez cały czas spał mocno w swym fotelu. Zbudzony głośnymi rozmowami o płanetnikach, włączył się do rozmowy i powiedział: - E, to niemożliwe, pewno się państwu śniło... Tymczasem nad kabiną pilota zabłysło światełko i pojawił się napis: „Proszę zgasić papierosy i zapiąć pasy”. - Jesteśmy już nad Krakowem - powiedziała mama Jurka. - Ciekawe, czy tatuś przyjechał na lotnisko. - Na pewno - odparł Jurek. Samolot opuszczał się coraz niżej. W zamazanej smudze zieleni ukazał się jasny pas startowy. Jurek czuł wzrastający ucisk w uszach i czekał na moment zetknięcia się kół samolotu z ziemią. Po chwili lekki wstrząs dał znak pasażerom, że maszyna toczy się po betonie. Pierwszy lot w życiu Jurka Romańskiego zakończył się pomyślnie. Otworzono drzwiczki i podsunięto ruchome schodki. Pasażerowie ruszyli do wyjścia. Jurek już z daleka zobaczył barczysta sylwetkę ojca. - Tata, ja widziałem płanetników! - zawołał na powitanie. Ferdek lubi kefir O godzinie szóstej pięćdziesiąt popielaty fiat redaktora Rysia zatrzymał się na głównej ulicy Kielc. Eligiusz wyłączył silnik i popadł w zadumę. Należało teraz zdecydować, co robić dalej. Najchętniej poszedłby na śniadanie, ale obecność dwóch niezwykłych pasażerów bardzo komplikowała tę pozornie prostą sprawę Czy można wejść do jakiegokolwiek lokalu w towarzystwie Stracha na Wróble i Ferdka Diabła? Co powiedzą ludzie, gdy z samochodu wyjdzie na ulicę dziwoląg z kilku patyków, a za nim kudłaty potwór z rogami kozy i uszami osła? Obaj pasażerowie zachowywali się spokojnie, patrząc na ulicę przez szybki. Ferdek był tak oszołomiony widokiem miasta, że języka w gębie zapomniał, zaś Strach co chwila wzdychał żałośnie, porównując swe łachmany z eleganckimi ubiorami mężczyzn i kobiet przechodzących koło samochodu. - No i co teraz? - odezwał się wreszcie Eligiusz. - Nie wiem - przyznał Strach. - Tu jest tak pięknie, że po prostu boję się wyjść z samochodu. - A co będzie z Ferdkiem? Na dźwięk swego imienia diablisko poskrobało się po głowie i wystękało: - Ferdek chce jeść. - Ja też chcę jeść - powiedział redaktor. - Ale jest jeszcze bardzo wcześnie i otwarte są jedynie bary mleczne. - To chodźmy do baru - ucieszył się Strach. - Ja bardzo lubię mleko. - A on? - zapytał Ryś wskazując na Ferdka. - Będziesz pił mleko? - zwrócił się Strach do diabła. Ferdek skinął głową. - Kozie mleko, mniam-mniam! - I pogłaskał się po brzuchu. - Skąd ja ci wezmę koziego mleka, dziecino? - rzekł redaktor. - A może zadowolisz się kefirem? - O, o! - ucieszyło się diablisko. - Ferdek to diabeł. Kefir to mleko. Ferdek Diabeł lubi mleko. Mniam, mniam. - W porządku - westchnął Ryś. - Jedziemy do baru mlecznego. Mam nadzieję, że nie będzie w nim dużo ludzi... W kilka minut potem samochód zatrzymał się na cichej uliczce przed barem mlecznym noszącym piękną nazwę „Kefirek”. Przez szyby samochodu redaktor Ryś spostrzegł, że w barze, nie licząc obsługi, znajduje tylko dwóch ludzi. - Wysiadamy - zakomenderował. Tak więc owego ranka o godzinie siódmej do baru mlecznego „Kefirek” wkroczyło... Zaraz, zaraz. Czy można napisać, że wkroczyło trzech ludzi? Nigdy w życiu. Czyż bowiem można nazwać człowiekiem Ferdka Diabła lub Stracha na Wróble? Hm, trudna sprawa. Może więc napiszemy, że wkroczyły trzy dziwne stwory? Też źle - przecież absolutnie nie można nazwać dziwnym stworem redaktora Eligiusza Rysia... A wiec może po prostu nic nie napiszemy, tylko zamkniemy na chwilę oczy, a gdy je znów otworzymy, zobaczymy naszych znajomych już we wnętrzu baru? Myślę, że tak będzie najlepiej. Nasi znajomi nie wywołali w barze sensacji. Dwaj studenci, pijący mleko przy jednym ze stolików, zajęci byli właśnie wysączaniem ostatnich kropli, toteż nie zwrócili uwagi na nowych klientów. Redaktor pchnął Stracha i Fredka w najciemniejszy kąt, do stolika zasłoniętego okrągłą kolumną, a sam podszedł do kasy, w której urzędowała panienka w białym fartuchu - Proszę jeden duży kefir, dwa duże mleka i dziesięć kromek chleba z masłem. I jajecznicę z sześciu jaj, że szczypiorkiem. Może też być porcja twarożku. Kasjerka przyjęła pieniądze i skierowała redaktora do okienka z napisem: „Wydawanie potraw”. Eligiusz raz po raz rzucał nerwowe spojrzenia w kierunku swych towarzyszy. - Proszę! - zawołała kucharka. - Kefir, dwa mleka, dziesięć kromek z masłem, jajecznica z sześciu jaj i twarożek. A gdzież ta wycieczka? Ryś zaczerwienił się i wyjaśnił: - To nie wycieczka... Po prostu jesteśmy bardzo głodni. Sam wszystko zaniosę. Tylko nie naraz. - Nawet diabeł nie zabrałby tego naraz. Nagle od stolika za kolumną rozległ się chrapliwy głos: - Ferdek jest diabeł. Diabeł chce kefiru! - Co ty gadasz - syknął Strach i kopnął go drewnianą nogą w kopyto. - Cicho siedź, głuptasie. Redaktor Ryś zakaszlał, żeby pokryć zmieszanie, porwał garnuszek z kefirem i podbiegł do stolika. - Pij szybko - rozkazał Ferdkowi. - I nic nie mów. Zapewniwszy sobie w ten sposób chwilę spokoju, wrócił po resztę potraw i poustawiał je na stoliku. Strach zabrał się do mleka i chleba z masłem, redaktor zaś z apetytem konsumował pachnącą jajecznicę. Ferdek tymczasem wysączył z garnuszka ostatnie krople, oblizał się długim jęzorem i wrzasnął na cały głos: - Kefiru! - Zatkaj się - powiedział Strach i włożył przyjacielowi do ust kromkę chleba z twarogiem. - Jak ty się zachowujesz? Redaktor, blady jak ściana, chwycił garnuszek i podbiegł do okienka. - Proszę o jeszcze jeden kefir. - Kto tak krzyczał? - zapytała kucharka. - Ach, nic, to tak, dla żartu - plątał się Ryś czując na odmianę nienaturalne rumieńce na swych policzkach. - Bo ta dzisiejsza młodzież, proszę pana... - zaczęła kucharka, ale redaktor nie czekał na dalszy ciąg przemówienia, tylko pobiegł do stolika, aby czym prędzej zająć czymś niesfornego diabła. Trzeba było jak najszybciej opuścić bar, ponieważ przyszło już sporo ludzi. Na szczęście wszyscy ustawili się chwilowo w kolejce do kasy, tak że można było wymknąć się niepostrzeżenie. Dokonawszy tego, redaktor Ryś zapakował kłopotliwych pasażerów do samochodu i usiadł za kierownicą. - Mam pomysł - rzekł po chwili zadumy. - Pojedziemy teraz do mojej siostry na ulicę Grzybową 77. I tak miałem zamiar ją odwiedzić. Tylko pamiętaj, Ferdek - tu zwrócił się do diabła - żebyś się zachowywał porządnie. Żadnych wrzasków, rozumiesz? Musisz się nauczyć savoir vivre’u. - Ehe - powiedział Ferdek. - Sawłar czego? - Wiwru - powtórzył wyraźnie Strach na Wróble. Diabeł oblizał się. - Czy to się je? - Ach, Ferdek, Ferdek - jęknął Strach. - Kiedy ty zmądrzejesz? - I zwróciwszy się do redaktora, dodał: - Bo widzi pan, Ferdek nie jest zły, tylko trochę niemądry... - Widzę to, widzę - pokiwał głową Eligiusz Ryś. Popielaty fiat ruszył ulicami Kielc w kierunku przedmieścia zabudowanego wysokimi blokami. Tu, w domu przy ulicy Grzybowej 77, mieszkała pani Kira, siostra redaktora, wraz ze swym mężem Piotrem Walczyńskim i dwunastoletnim synem Maćkiem. W chwili gdy samochód zatrzymał się przed domem, zegar na wieży kościelnej wybił godziną ósmą. O tej samej porze, o czym jeszcze redaktor nie wiedział, nad stacją kolejową w Zagnańsku przeleciały trzy wiedźmy na miotłach. Jeżeli chodzi o ścisłość, to redaktor nie wiedział o wielu dziwnych sprawach, które działy się tego dnia, ale wcale nie mamy mu tego za złe. Dość już miał kłopotu z przypadkowymi towarzyszami podróży - oszczędźmy mu na razie nowych emocji. Diabeł w wannie Maciek wracał do domu z siatką pełną bułek i z gazetą pod pachą. Niewątpliwie uważałby się za bardzo pokrzywdzonego koniecznością noszenia siatki z bułkami, gdyby nie świadomość, że mógłby w tej chwili siedzieć w ławce szkolnej jak większość jego rówieśników. Zakończenie roku szkolnego było zapowiedziane na dwudziestego trzeciego czerwca; jedyny wyjątek stanowiła Szkoła Podstawowa nr 8, a więc ta, która „miała zaszczyt” gościć w swych murach Maćka Walczyńskiego... Ze względu na pilny remont Ministerstwo Oświaty zezwoliło na zakończenie nauki w tej szkole w dniu czternastego czerwca. Tak więc Maciek od dzisiaj miał już wakacje i w najbliższych dniach wybierał się do stryja, mieszkającego siało w Wiśniczu, w pobliżu Krakowa. Stryj Włodzimierz był leśniczym, a jego domek stanowił istne muzeum przyrodnicze, w którym ciekawe zbiory motyli, minerałów i trofeów myśliwskich uzupełniała obfita menażeria, złożona z pięciu psów, czterech kotów, sarny, kuny, tchórza i barana. Przepraszam, zapomniałem o zaskrońcu Ptolomeuszu oraz o maleńkim „robaczku”, którego nikt nie widział, ale każdy go słyszał. Ów „chrobocek” - jak mawiała gospodyni Katarzyna - mieszkał w biurku leśniczego i dawał o sobie znać delikatnym chrobotaniem. Biurkowiec - gdyż takie imię nadał mu Maciek - był najmniejszym i najbardziej tajemniczym lokatorem leśniczówki. Maciek cieszył się z góry na wakacje w Wiśniczu, gdyż miał tam kilku kolegów, z Antkiem Głąbikiem na czele. Dwukrotnie już spędzał lato u stryja Włodzimierza. Stryj Włodzimierz był na medal, ale wujek Eligiusz, czyli brat mamy, wcale mu nie ustępował. Był przecież redaktorem i miał pierwszorzędny wóz, na którym zrobił już kilkanaście tysięcy kilometrów. Taki wujek to chluba rodziny. Maciek pomyślał, że byłoby dobrze, gdyby wuj Eligiusz zechciał spędzić urlop u stryja Włodzimierza. W każdym razie powinien tam przyjechać choć na kilka dni i zabrać Maćka na wycieczkę samochodową. Zbliżając się do domu, układał w myśli list do wuja Eligiusza, gdy nagle wzrok jego padł na popielaty samochód, stojący przy krawężniku. Jako nieomylny spec od spraw motoryzacji, natychmiast rozpoznał fiata wuja Eligiusza. Mając swoje dwanaście lat (i dwa miesiące!) Maciek wiedział już dobrze, że natychmiastowe spełnianie życzeń zdarza się na ogół tylko w bajkach. Tymczasem popielaty fiat należał do rzeczywistości, o czym można się było przekonać gładząc jego lśniącą karoserię... Maciek popędził na drugie piętro, przeskakując po trzy stopnie naraz, i z całych sił nacisnął guziczek dzwonka. - Pali się? - zapytała pani Kira stając w drzwiach. - Wujek przyjechał! - krzyknął Maciek. - Przyjechał, przyjechał. I nawet przywiózł nam gości. - Jakich gości? - Zaraz zobaczysz. A teraz autor proponuje czytelnikom następującą zabawę: niech każdy z was wyobrazi sobie, jak by się zachował, gdyby w jego własnym mieszkaniu, w obecności mamy i wujka, przedstawiono mu prawdziwego diabła oraz nie mniej prawdziwego stracha na wróble... Czy już wyobraziliście sobie taką niecodzienną scenę? Jeżeli tak, możemy opowiadać dalej. Maciek położył bułki na stole i zwrócił się do wuja: - Czy oni jedli już śniadanie? Mówiąc to, wskazał oczami niezwykłych gości, zajętych oglądaniem swych odbić w lustrze. - Właściwie tak - powiedział redaktor. - Ale może mają ochotę na drugie. - Czy można ich spytać? - Proszę bardzo. Maciek, jak wiadomo, żył już na świecie dwanaście lat i dwa miesiące, ale nigdy dotychczas nie miał sposobności rozmawiać z diabłem. Nic zatem dziwnego, że przez chwilę nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa. Wreszcie wykrztusił: - Panie diable, czy zje pan cos jeszcze? Ferdek, oglądający swe odbicie w lustrze, był w siódmym niebie, jeżeli wolno tak się wyrazić... Stroił pocieszne miny, wystawiał język aż na brodę, łypał oczami, machał łapami, jednym słowem, bawił się znakomicie. Dopiero gdy Maciek powtórzył swe pytanie, poczciwe diablisko zrozumiało, że trzeba odpowiedzieć. - Ferdek chce kefiru! - ryknął na cały głos i z impetem usiadł na krześle, które natychmiast załamało się z trzaskiem. - Słuchaj - zwróciła się pani Kira do brata - on mi zdemoluje mieszkanie. Czy w PZU ubezpieczają mieszkania na wypadek diabelskiej wizyty? - Nie wiem - odparł niepewnie redaktor. - Można by się dowiedzieć przez telefon. Tymczasem Ferdek, przy pomocy Stracha, stanął na własnych nogach, z których jedna zakończona była końskim, a druga kozim kopytem. Jeżeli chodzi o mnie, wcale nie dziwię się wypadkowi Ferdka. O wiele łatwiej chodzi się po piekle, które - jak wiadomo - wybrukowane jest dobrymi chęciami. Pani Kira, po pierwszym wrażeniu wywołanym niespodziewaną wizytą, powoli wracała do równowagi. - Gdyby mi ktoś powiedział, że będę dziś gościć diabła i stracha - tu uśmiechnęła się do brata - uważałabym to za kiepski dowcip. - Ja także - przyznał redaktor. - Ale co robić dalej? - Chyba nie zamieszkają u nas na stałe? - zaniepokoiła się pani Kira. - Miałabym kłopot z zameldowaniem... - Wujku, a czy oni mają dowody osobiste? - zainteresował się Maciek. Eligiusz rozłożył ręce. - Nie wiem. Trzeba zapytać. Ferdek oczywiście w ogóle nie wiedział, co to jest dowód osobisty, Strach zaś wytłumaczył, iż nie mógł go sobie dotychczas sprawić, ponieważ nie miał fotografii. Dodał jednak, iż byłby szczęśliwy, gdyby Komenda MO w Kielcach zgodziła się wystawić mu dowód w ładnej zielonej okładce i ze śliczną pieczątką... - Pomyślimy o tym później - rzekł redaktor. - A teraz, droga siostro, wyszukaj dla nich jakieś ubrania. Nie mogą przecież chodzić po świecie w takich łachmanach. - Myślę, że dla Ferdka najbardziej odpowiedni będzie kombinezon Piotra. Ten, którego używa do jazdy na motorze. A Strachowi dam chyba dres... - Doskonale. - Mamo, zadzwonię do taty! - zawołał nagle Maciek. - Po co? - Powiem mu o naszych gościach. - Obawiam się, że ojciec nie będzie zachwycony. - A ja ci mówię, że się ucieszy. Tata jest równy chłop. Jakby w odpowiedzi na te słowa zadzwonił telefon. Pani Kira podniosła słuchawkę. Po chwili zwróciła się do brata: - O wilku mowa, a wilk tu. Dzwoni Piotr. Tak, kochanie... Do kogo mówiłam? Do Eligiusza, przyjechał przed chwilą z Warszawy. Co? Przyjdziesz wkrótce do domu? Aha, rozumiem. Dobrze... Tylko chciałabym cię uprzedzić, żebyś się nie przestraszył... Nic, nic, później ci wytłumaczę. Odłożyła słuchawkę. - Piotr będzie za pół godziny. Przebierze się i zaraz jedzie do Jędrzejowa na jakąś konferencję. Maciek podskoczył trzy razy na prawej nodze i trzy razy na lewej. - Hura, tata przyjdzie! Ale będzie heca! - Wyobrażam sobie minę Piotra, gdy zobaczy naszych gości - uśmiechnął się Eligiusz. - Ale gdzie oni są? Pokój był pusty. Redaktor, pełen najgorszych przeczuć, gruchnął na kolana, aby zajrzeć pod tapczan, ale nie znalazł tam nikogo. Pani Kira otworzyła drzwi szafy, ale i tu nie było Stracha ani Ferdka. Zaniepokojeni wypadli więc do kuchni, ale nie było tu nikogo, w gabinecie pana Piotra również. Za to w łazience oczom ich ukazała się niezwykła scena. Ferdek Diabeł siedział w wannie i z miną niezwykle błogą polewał sobie łeb prysznicem. Strach zaś golił się maszynką pana domu, przy czym wyczyniał tak pocieszne miny, że Eligiusz i Maciek wybuchnęli głośnym śmiechem. Ale pani Kira ze zgrozą załamała ręce. - Cała podłoga zalana! - Zrobimy porządek, proszę się nie martwić - powiedział Strach. - Nie mogłem odmówić sobie przyjemności ogolenia się, bo strasznie już zarosłem. A Ferdek ma przykazane, żeby siedział w wannie, dopóki ja się golę. Niech odmoknie. On chyba nigdy w życiu się nie mył. - Nieprawda - zaprotestowało diablisko. - Raz kąpałem się w gnojówce. Ferdek lubi się kąpać. Ferdek jest czysty. - Sami państwo widzicie, że kąpiel była potrzebna - orzekł Strach i wrócił do golenia. - Zaraz będziemy gotowi. Czy mogę skorzystać z wody kolońskiej? - Proszę bardzo - zgodziła się pani Kira. - Tylko nie wylej wszystkiego. Możesz także pokropić Ferdka. A ja tymczasem przygotuję ubrania. W dziesięć minut później całe towarzystwo siedziało przy stole, popijając kawę i racząc się świeżymi bułkami, przyniesionymi przez Maćka. Ferdek, wykąpany i uczesany, wyglądał w kombinezonie całkiem przyzwoicie. Strach w brązowym dresie prezentował się również elegancko. Od obu gości buchał zapach wody kolońskiej, którą spryskali się nadmiernie. Strach, posiadający umiejętność poprawnego wyrażania się, zabawiał zgromadzonych anegdotami o Ferdku, który tymczasem wcinał chleb z dżemem, maczając w nim potężny nochal. Miał niezwykły apetyt, mimo iż w kąpieli zjadł ukradkiem gąbkę i kawał mydła toaletowego. - Trzeba wam wiedzieć - mówił Strach - że mój przyjaciel najchętniej zakładał sobie gniazda w starych młynach. Pewnego razu zamieszkał w młynie, który należał do gospodarza spod Starego Sącza. Umościł sobie legowisko na strychu i wszystko było dobrze, dopóki nie zjawił się Cygan z niedźwiedziem. To było bardzo dawno, kiedy jeszcze Cyganie wędrowali z tresowanymi misiami od wsi do wsi, od miasta do miasta, przygrywając na skrzypcach i bębenkach. Gospodarz pozwolił Cyganowi przespać się w młynie razem z misiem. Ferdek nic o tym nie wiedział, bo poszedł na grzyby do lasu. Kiedy wrócił, była już późna noc. Idąc ku drabinie, w ciemnościach potknął się o niedźwiedzia i upadł. A ten jak nie zacznie go tarmosić, dusić, gryźć!... Ferdek cudem tylko wyrwał się z jego pazurów i uciekł, gdzie pieprz rośnie. Dopiero po trzech dniach odważył się wrócić do młyna, ale nie wszedł już do środka, tylko usiadł okrakiem na dachu. Z tej wysokości zobaczył młynarza i zawołał do niego: „Młynarzu, młynarzu, a jest tam ta wielka kycia?” Młynarz, który myślał, że Ferdkowi chodzi o kotkę, powiada: „Jest, jest. Ma nawet trzy młode”. Ferdek usłyszawszy, że są jeszcze trzy młode kycie, odbił się kopytem od dachu i tyle go widzieli... Przeniósł się wtedy w nasze strony, pod Radom. - A gdzie teraz mieszka? - zapytał Maciek. - W starej, wypróchniałej wierzbie przydrożnej. Ale widocznie mu się znudziło, bo wybrał się w świat. W tej chwili lekko stuknęły drzwi i na progu stanął inżynier Piotr Walczyński. Gdyby redaktor zdążył zrobić zdjęcie swemu szwagrowi, śmiało mógłby je opatrzyć następującym podpisem: „Człowiek Okropnie Zaskoczony, Zdumiony i Zmieszany”. Co zabrać na wakacje? Przyjazd Eligiusza do Kielc był dla pani Kiry nie tylko miłą okazją do rozmowy z bratem, którego bardzo kochała, ale także sposobnością do szybkiego wysłania Maćka na wieś. Oboje z mężem mieli urlop dopiero w lipcu. Eligiusz chętnie zgodził się podrzucić Maćka do Wiśnicza, do stryja Włodzimierza. W związku z tym jednak zatrzymał się w Kielcach do następnego dnia, aby siostra mogła poczynić niezbędne przygotowania. Mąż pani Kiry niewiele miał czasu na ochłonięcie ze zdumienia, w które wprawił go widok niezwykłych gości, ponieważ musiał się przebrać i jechać na dworzec kolejowy. Poprosił tylko Stracha i Ferdka, aby czuli się jak u siebie w domu, i wziąwszy drugie śniadanie do teczki, pożegnał domowników, zapowiadając powrót w godzinach wieczornych. Ferdek potraktował prośbę dosłownie i włożywszy pantofle inżyniera, zasiadł przy jego biurku, wołając głośno: - Ferdek chce czytać! Ferdek chce elementarz! Szczęściem pani Kira miała schowany na pamiątkę elementarz Maćka - i po chwili diabeł mógł popisywać się przed wszystkimi umiejętnością czytania. - Ża-ba wo-ła na łą-ce: Kum. Kum. Kum. Na łą-ce jest wo-da Ko-ło wo-dy są ża-by. Tam są ma-łe i du-że ża-by. - Brawo - powiedział redaktor. - Czytasz jak sam Kazimierz Rudzki. Znakomicie! - Ferdek kocha żaby - odparło diablisko. - Ferdek zna ich język: kum, kum, kum, rechu-rechu. - Jesteś genialny. Diabeł pokraśniał z zadowolenia. - Poznałeś się na Ferdku - rzekł do Eligiusza. - A w piekle nikt go nie lubi. Diabły wygnały Ferdka na ziemię i kazały mu mieszkać w starej wierzbie, bo jest głupi. Ale Ferdek nie jest głupi. Ferdek zna elementarz. - Jeżeli ktoś powie, że jesteś głupi, będzie miał ze mną do czynienia - zawołał Maciek. - Jeszcze nie widziałem tak mądrego diabła. - Ja też - przyznał Ferdek. - A ty jesteś kochany. Z kolei Maciek się zarumienił. To przecież nie byle co móc o sobie powiedzieć: „Jestem przyjacielem prawdziwego diabła”. Ze wzruszenia mocno uściskał Ferdka i zapytał: - Będziemy kumplami? - Chętnie - odparł Ferdek. - A czy to się je? Inżynier przyjechał przed kolacją. Pani Kira kończyła właśnie smażenie naleśników, wciąż przepędzając z kuchni Maćka i Ferdka, którzy narzucali się „z pomocą” w ich natychmiastowym zjadaniu. - Moi kochani - powiedział pan Walczyński - gdy w Jędrzejowie wspomniałem o naszych gościach, ludzie nie bardzo się nawet dziwili. Od kilku bowiem godzin krążą po mieście pogłoski o jakimś poruszeniu wśród wszystkich strachów, duchów, upiorów, czarownic, boginek, utopców, płanetników i tym podobnych stworów. Dyrektor Gawron z Chęcin opowiadał, iż widział na własne oczy stadko czarownic lecących na miotłach w kierunku Krakowa. Podobno w Chęcińskim zamku od jakiegoś czasu znowu straszy: słychać wycia, jęki, brzęk kajdan, piski... A w dzisiejszym „Echu” była wiadomość, że samolot LOT-u, lecący rano z Warszawy do Krakowa, napotkał chmurę burzową, w której roiło się od płanetników. - To ciekawe - rzekł Strach. - Przyznam wam się teraz, że i ja coś niecoś o tym słyszałem i dlatego postanowiłem wybrać się do mego przyjaciela za Kielce, żeby się czegoś dowiedzieć. - A gdzie on... mieszka? - zapytał inżynier. - Cztery kilometry za Kielcami, w polu na lewo od drogi. - Zaraz, zaraz - zastanowił się inżynier. - Za Kielcami? Przy szosie do Krakowa? - Tak. - Tuż przy szosie? - Nie, w głębi pola, może ze sto metrów od drogi. - Ach, przypominam sobie. Ma fajkę w zębach, co? - Tak, tak, to on - ucieszył się Strach. - Nazywa się Zagryzacz. - Okropnie groźne nazwisko... - Ale prawdę mówiąc, poczciwy z niego chłop - wyjaśnił Strach. - Nie skrzywdził ani jednego wróbla w swoim życiu. - Ej, bo dostaniesz po łapach! - zawołała nagle pani Kira grożąc Ferdkowi chochelką. Diablisko błyskawicznie dało nurka pod tapczan, aby spokojnie skonsumować naleśnik. Widząc to Strach bezradnie rozłożył ręce. - Proszę się nie gniewać na Ferdka - rzekł do pani Kiry. - Nikt go nie uczył dobrych manier. - Ja się nie gniewam, ale przecież muszę wszystkich obdzielić naleśnikami. Strach pochylił się i zajrzał pod tapczan. - Słuchaj no, Ferdek - powiedział do diabła. - Jeżeli nie będziesz zachowywał się grzecznie, wezmę cię za kark i zrzucę ze schodów. Rozumiesz? - Ferdek rozumie - odparł diabeł z pełnymi ustami. - Ferdek jest mądry. - Mamo - zapytał Maciek - czy Ferdek może pomagać mi w pakowaniu się na wakacje? - Oczywiście. Wtedy chłopiec wyciągnął przyjaciela spod tapczanu i szepnął mu coś do ucha. Ferdek podskoczył na końskim kopycie i zarżał z radości jak lekko zwariowana kobyła, po czym obydwaj zabrali się do opróżniania szuflady Maćkowego biureczka. Tymczasem inżynier włączył telewizor i po chwili na ekranie ukazała się twarz mężczyzny. Zanim uzyskamy połączenie z Katowicami - powiedział spiker - przekażą państwu komunikat Turystycznej Agencji Prasowej. Dziś w godzinach popołudniowych przybył do Warszawy dyrektor Amerykańskiego Biura Podróży. Frank Morris, aby w rozmowach z przedstawicielami Polskiego Biura Podróży „Orbis” omówić sprawą przyjazdu do Polski większej grupy turystów amerykańskich. Podczas pobytu w naszym kraju turyści spędzą tydzień w orbisowskim hotelu dla gości zagranicznych na zamku w Wiśniczu. - To tam, gdzie ja jutro jadę - rzekł Maciek do Ferdka. - To ty jesteś amerykański turysta? - zdziwiło się diablisko. - Coś ty?... Mam w Wiśniczu stryjka i jadę do niego na wakacje. - Ferdek też ma stryjka. - Gdzie? - W Łęczycy. Nazywa się Boruta. - Diabeł Boruta?! - wykrzyknął Maciek. - Tak. Ty go znasz? - Pewnie, że znam. Czytałem o nim książkę. Mieszka w lochach łęczyckiego zamku i pilnuje skarbów. - Uhm - potwierdziło diablisko - zgadza się. Ale on się wstydzi Ferdka, bo Ferdek jest biedny. Ferdek jest diabłem dla chłopów, a Boruta dla szlachty. - Głuptasie - powiedział Maciek - teraz nie ma szlachty. Jak myślisz, brać ze sobą farby? - Brać. - A kredki? - Brać. - A ołówki? - Brać. - Po co? - Jak to po co? - zdziwił się Ferdek i patrząc na Maćka, powolutku stukał się palcem w czoło. - Do jedzenia. - Ach, ty! - roześmiał się Maciek. - Przecież farb się nie je. - To nie bierz. Ale jak będziesz głodny, pamiętaj, że Ferdek dobrze ci radził... W ciągu kwadransa pudło, które Maciek zabierał do Wiśnicza, pełne było skarbów. Znalazły się tam farby i kredki, finka w skórzanej pochwie, ołowiana „zośka”, pistolet na kapsle, kłębek sznurka, długopis, pióro z indyczego ogona, proca, korkociąg znaleziony w składzie złomu, kilka gwoździ do podków, wyłącznik do lampy, rolka przylepca, silniczek ze starego adaptera, piłka, kompas, gwiazda szeryfa, trzy metalowe guziki, kawałek blachy, zasuszony chrabąszcz majowy i łódka na bateryjkę. Było jeszcze mnóstwo innych ważnych i niezwykle potrzebnych rzeczy, ale nie będę ich wyliczał, ponieważ trzeba jednak oszczędzać papier. - No, moi kochani - powiedziała po kolacji pani Kira - czas na spoczynek. Muszę jeszcze prasować bieliznę dla Maćka, chciałabym mieć spokój w kuchni. Ale co będzie z naszymi gośćmi? Mam tylko jedno łóżko polowe, na którym będzie chyba spał Eligiusz. - O mnie proszę się nie martwić - rzekł Strach. - Położę się byle gdzie, choćby na podłodze. - Ferdek chce spać w wannie - odezwało się diablisko. - Ferdek chce być czysty. - Świetnie - ucieszyła się pani Kira. - Pościelę ci w wannie. Tylko nie ruszaj kurka z wodą. I nie baw się piecykiem gazowym. A jutro po śniadaniu: w drogę. Do Wiśnicza. - Na wakacje! - wrzasnął Maciek i odtańczył Wielki Taniec Zwycięstwa Nad Szkołą, ku niekłamanej radości Ferdka i Stracha. O tym, że przed spaniem umył się dokładnie, nie zapominając także o zębach, oraz że poskładał swoje ubranie w największym porządku na krześle obok łóżka, nie będę chyba pisał, ponieważ są to sprawy i dla Was całkowicie zrozumiałe. Nie ma przecież sensu pisać o tym, co robi wieczorem każdy (?) z Was... Baba Jaga na miotle U podnóża Łysej Góry, w najciemniejszym wąwozie Puszczy Jodłowej, tam gdzie stuletnie buki tkwią w wysokiej na chłopa warstwie liści, znajdowała się chatka Baby Jagi. Baba Jaga mieszkała dawniej w bajkach dla małych dzieci i służyła do straszenia tych, które nie chciały jeść kaszy lub zupy mlecznej. Odkąd jednak wygnały ją stamtąd traktory i sputniki, przeniosła się w bezpieczniejsze strony. Spośród wszystkich miejsc, które brała pod uwagę, najbardziej przypadł jej do gustu Diabli Dół u stóp Łysej Góry. Moi drodzy, jeżeli sięgniecie po podręcznik geografii dla klasy szóstej, bez trudu odszukacie rozdział, w którym jest mowa o Górach Świętokrzyskich i o szczycie zwanym Łysą Górą. Nie znajdziecie w nim jednak Diablego Dołu, z tej prostej przyczyny, iż nazwa ta znana jest wyłącznie czarownicom i diabłom oraz takim dziwotworkom jak głaźniki, oczajduszki czy ociepki. Baba Jaga tak się przyzwyczaiła do Diabelskiego Dołu, że uważała go za najprzyjemniejsze miejsce na świecie. Gęstwina drzew i krzewów stanowiła znakomitą osłonę przed oczami ludzi. Dość powiedzieć, iż ani leśniczy, ani gajowi nie przypuszczali nawet, że w ich rewirze znajduje się domek prawdziwej czarownicy. Po sczerniałych belkach chaty pięły się gęste pędy dzikiego wina i bluszczu. Maleńkie drzwiczki były niewidoczne spoza kępy wysokich pokrzyw, okienko zaś, nie większe od książki telefonicznej, niknęło w pajęczej sieci. Baba Jaga mogła tu bez przeszkód uprawiać swe czarodziejskie praktyki, które, prawdę mówiąc, nikomu już nie są do szczęścia potrzebne. Ale siła przyzwyczajenia jest wielka, toteż czarownica, zatraciwszy zupełnie poczucie czasu, nadal warzyła trucizny, zbierała tajemnicze zioła i trzy razy dziennie wymawiała zaklęcia, zebrane w ogromnej księdze pod tytułem „Czartowskie moce na siedem pieczęci zamknięte, lecz ku pożytkowi czarownic, jędz, strzyg i zmór w księgę ułożone przez czarta Belzebuba, księcia piekielnego”* [Książkę taką widziałem na wystawie pewnego antykwariatu, który śnił mi się przed kilkoma dniami. Niestety nie zapamiętałem nazwy miasta, w którym znajdował się ów antykwariat, a teraz, choć sypiam co noc, nie mogę jakoś trafić na ślad tego snu. (przyp. aut)] Baba Jaga - jak z tego widać - była bardzo uparta i po prostu niemądra. Zamiast zabrać się do pracy i zarabiać na życie choćby zbieraniem jagód lub grzybów i sprzedawaniem ich w gminnym punkcie skupu, wolała marnować czas na czary, jakby na świecie nic się nie zmieniło. Była jednak bardzo stara, liczyła lat kilkaset, może nawet tysiąc, kto wie, a w tym wieku ma się prawo do różnych dziwactw. Tak więc żyła sobie Baba Jaga w Diablim Dole, w towarzystwie kota Izydora, kruka Czarnucha i kozy Brodatki. Kot, oczywiście, był najbardziej potrzebny, ponieważ trudno sobie wyobrazić Babę Jagę bez kota na ramieniu. Nie muszę chyba dodawać, że był czarny jak sadza i znał ludzką mowę. Kruk Czarnuch spełniał rolę posłańca oraz zastępował Babie Jadze radio i telewizję. Latał po świecie i znosił do Diablego Dołu najnowsze wiadomości. Koza Brodatka dostarczała swej pani mleka i w razie potrzeby drapała rogami po plecach. Wielkim przyjacielem Baby Jagi był Ferdek Diabeł, odwiedzający ją dość często przy okazji wędrówek w poszukiwaniu pożywienia. W Diablim Dole rosło mnóstwo krzaków wilczej jagody, której owoce - trujące dla ludzi - stanowiły prawdziwy przysmak Ferdka. Znajdował tu również ulubione muchomory, które pożerał na surowo, posypawszy je najpierw pieprzem. Baba Jaga zapraszała go na kozie mleko, w którym, jak wiemy, diablisko ogromnie zasmakowało. Od kilku dni jednak Ferdek Diabeł nie odwiedzał chatynki Baby Jagi. Czarownica wysłała na zwiady kruka Czarnucha. I oto wierny ptak przyniósł wieść niezwykłą: Ferdek Diabeł wyjechał w niewiadomym kierunku. Kruk dowiedział się o tym od rdzawików, maleńkich rudych istotek trudniących się nadgryzaniem i zjadaniem wszystkiego, co jest wykonane z żelaza. Rdzawiki te podróżowały wraz z Ferdkiem na buforach pociągu towarowego i opowiadały, iż w pewnej chwili dał susa do rowu, a następnie podszedł do samochodu stojącego na szosie i zapewne pojechał nim dalej. Zmartwiła się Baba Jaga, gdyż lubiła poplotkować z Ferdkiem o piekielnych nowinkach, ponadto zaś miała z niego korzyść, gdyż diablisko zawsze pozamiatało izbę ogonem, przyniosło wody z leśnego źródła, a także wydoiło kozę. - Co jeszcze słychać na świecie? - zapytała swego posłańca. Kruk zamachał skrzydłami i zakrakał: - Jędze na miotłach latają! Baba Jaga aż podskoczyła. - Latają, powiadasz? Nie mylisz się? - Chyba wiem, jak wygląda jędza - odparł kruk patrząc na nią z politowaniem. - Widziałem na własne oczy. Baba Jaga, nie namyślając się długo, nachyliła się nad beczką, w której było trochę wody, poprawiła włosy i zawiązała chustką pod brodą. Uznawszy się za dostatecznie piękną, odszukała stojącą za piecem miotłę i spojrzała z czułością na ów czarodziejski samolot. Przypomniały się jej zabawy na Łysej Górze, szalone loty w blasku księżyca, wyścigi tuż na czubami drzew Puszczy Jodłowej. Zdawało się jej nawet, że w powietrzu unosi się woń dymu z ognisk płonących na leśnej polanie, a na wspomnienie smakowitej zupy z żab, wężów i jaszczurek ślinka napłynęła jej do ust. Nagle kruk Czarnuch kraknął przeraźliwie: - Leci do nas jakaś wiedźma! Po chwili dał się słyszeć szum i chrapliwy śmiech. Wokół chatki zawirowały bukowe liście, jakby wicher skoczył znienacka na dno Diablego Dołu. Baba Jaga wyjrzała za próg. Zobaczyła Okropichę, swą serdeczną przyjaciółkę z lat dziewczęcych. - Serwus, stara - zaskrzypiała Okropicha. - Mam dla ciebie nowinę. - Witam, witam, żabo ty moja - zawołała Baba Jaga. - Nic się nie zmieniłaś. Zawsze jesteś urocza i śliczna jak dawniej. - Ty także nic się nie zmieniłaś - powiedziała Okropicha. - Na końcu świata poznałabym twój piękny, długi i haczykowaty nosek, twoją spiczastą bródkę porośniętą włosiętami i rozkoszny ząbek w dolnej szczęce. Po czym obydwie przyjaciółki uściskały się serdecznie i weszły do chatki. Na widok gościa koza Brodatka zabeczała wesoło, a kot Izydor miauknął, jakby mu kto nastąpił na ogon. Okropicha postawiła miotłę w kącie i usiadła na ławie. - W naszym świecie wielkie poruszenie, kochana. Na czartowski rozkaz wiec się szykuje we wiśnickim zamku. - Co też powiadasz? - westchnęła z przejęciem Baba Jaga. - A ja tu nic nie wiem... - Prawdę mówię. Uroczysty zlot ma się odbyć w Wiśniczu, w Ziemi Krakowskiej. - Kiedy? - Już wkrótce. Nie ma czasu do stracenia. Wszyscy tam zdążają. - Wszyscy, to znaczy kto? Wiedźma Okropicha chrząknęła parę razy i zwróciwszy oczy ku powale, odpowiedziała wierszem: Wiedźmy, strachy, duchy, zmory, widma, strzygi i upiory, kościotrupy, płanetniki, dziwożony, okropiki, czarty chłopskie i szlacheckie, diabły polskie i weneckie. Słuchając tych słów Baba Jaga z radości zacierała ręce, a serce biło jej coraz mocniej na myśl, że oto znów nadeszły dobre czasy. Okropicha, jako że w gardle jej zaschło, wypiła garniec wody i przegryzła suszoną ropuchą, którą wydobyła z przepaścistej kieszeni swej kiecki. - No to co, lecisz ze mną? - Oj, poleciałabym - westchnęła Baba Jaga - ale kto mi będzie domu pilnował? - Nikt przecież o twoim domu nie wie. A zresztą co ty tu masz? Cztery kąty i piec piąty. A w Wiśniczu na zamku będziesz mieszkała jak księżna albo hrabina. - A mogę zabrać kota Izydora, kruka Czarnucha i kozę Brodatkę? - Możesz. Nawet powinnaś. - No to już lecę! - zawołała Baba Jaga. - Tylko ogień na piecu wygaszę. Ale Okropicha powstrzymała ją ruchem kościstej ręki. - Nie gorączkuj się. Trzeba poczekać do wieczora. Po co niepotrzebnie się narażać? W ciemnościach dobrze się leci, słońce nie pali i ludzie nie widzą... Do wieczora obie wiedźmy gwarzyły o dawnych czasach i wspominały szkolne lata, kiedy to od diabłów pobierały naukę czarów. - Ej, były czasy, były! - wzdychała Baba Jaga. - Ludzie bali się wtedy, mieli nas w poważaniu. A dziś? Byle smarkacz, ledwo od ziemi odrośnie, już się z nas śmieje i ciągle tylko by czytał historyjki o rakietach czy jakichś tam kosmonautach. Zgroza i smutek, gdy o tym pomyśleć. Coraz gorzej na świecie. - Nie ma rady - powiedziała Okropicha. - Trzeba się z tym pogodzić. Późnym wieczorem spośród drzew porastających Diabli Dół wyfrunęły dwie wiedźmy na brzozowych miotłach. Na ramieniu Baby Jagi siedział kot Izydor, a za plecami koza Brodatka, trzymająca się swej pani przy pomocy przednich nóg. Obok leciała wiedźma Okropicha, górą zaś szybował kruk Czarnuch na swych własnych skrzydłach, od czasu do czasu przerywając ciszę nocną chrapliwym krakaniem. Tej nocy w całym kraju opuściły swe legowiska dziesiątki strachów wszelkiego gatunku. Zabulgotały wody jezior, stawów i mokradeł - i oto z ich głębi wypłynęły na światło księżyca zielonoskóre utopce o włosach sklejonych mułem. Zaszumiały trzciny roztrącane przez boginki, zamlaskały bagna, opustoszały lochy zrujnowanych zamków, pieczary, jamy leśne, nie zamieszkane domostwa, młyny i wiatraki. Ruszyły w drogę wilkołaki o czerwonych oczach, strzygi, widma i upiory wszelkiej maści, od wielu już lat bezrobotne, a co za tym idzie - pełne poczucia nieprzydatności. Wyfrunęły nietoperze ze strychów i ciemnych jaskiń, sowy mieszkające na kościelnych dzwonnicach, kruki, pełniące niegdyś służbę u czarownic i czarowników. W sumie jednak nie było ich zbyt wiele. Dawno już minęły czasy, kiedy na świecie roiło się od tego tałatajstwa, nastawionego głównie na dokuczanie ludziom. Wezwanie, roznoszone przez wrony, brzmiało wyraźnie: wszyscy winni jak najszybciej stawić się na wiśnickim zamku - Wielki Zlot otwarty zostanie o północy z 23 na 24 czerwca. Niżej widniały odręczne podpisy Diabła Boruty, Białej Damy i Bazyliszka. Wezwanie - wypisane na pergaminie przez Białą Damę - zaopatrzone zostało w trzy lakowe pieczęcie. Pieczęć Diabła Boruty była czarna. Pieczęć Białej Damy - biała. A pieczęć Bazyliszka - czerwona. Ferdek i złota trąbka Strach Zagryzacz potwierdził wiadomość o zlocie w Wiśniczu i dodał, że wybiera się tam wraz z trzema kolegami z okolicy. Cała grupa strachów miała wyruszyć nazajutrz rano przy wtórze własnej kapeli, złożonej z harmonijki ustnej, grzebienia i bębenka. Towarzystwo to postanowiło zarabiać na życie koncertami w gospodach, w klubach „Ruchu” i w remizach strażackich. Samochód redaktora Rysia przybył bez przeszkód do Krakowa koło godziny jedenastej i zatrzymał się na parkingu przy Placu Szczepańskim. Eligiusz postanowił pokazać krakowski Rynek swym nowym znajomym. Maciek, który był tu nie pierwszy raz, podjął się roli przewodnika. Ferdek i Strach bali się jednak wyjść z samochodu. - Zrobi się takie zbiegowisko - twierdził Strach - że zainteresuje się nami milicja. Redaktor Ryś przecząco potrząsnął głową. - Nic podobnego - powiedział. - Do Krakowa przyjeżdża tylu cudzoziemców z egzotycznych krain, że nikt się niczemu nie dziwi. Argument ten okazał się przekonywający i po chwili nasza trójka znalazła się u stóp Wieży Mariackiej. W jednej z okienek pojawiła się złota trąbka strażnika i w błękitne niebo popłynęła melodia hejnału. Ferdek otworzył usta na całą szerokość, a Strach zadarł głowę do góry i znieruchomiał jak zaczarowany. Hejnał płynął nad dachami starego miasta, owijał się jak wstęga wokół kościelnych wież i płoszył stada gołębi z gzymsów Sukiennic. Gdy wreszcie ostatnie jego dźwięki zapadły w głąb starych podwórek i Pułków, diabeł zrozumiał, że jeśli natychmiast nie zdobędzie podobnej trąbki, nigdy już nie będzie mógł nazwać się szczęśliwym. A Strach kichnął głośno i rzekł tylko jedno słowa: - Nadzwyczajne! Następnie Maciek pokazał swym przyjaciołom Sukiennice, wieżę ratuszową i Plac Mariacki. Strach zachwycał się widokiem kramów z kwiatami, Ferdek zaś pragnął wypić filiżankę czarnej kawy pod arkadami Sukiennic. Okazało się przy tej sposobności, że istotnie krakowianie niczemu się nie dziwią. Zaledwie kilka osób w kawiarni spojrzało na nich przelotnie i powróciło zaraz do konsumowania ciastek. Jedynie kelner przejawiał pewne zainteresowanie bądź co bądź niezwykłymi gośćmi. - Państwo chyba z daleka - zagadnął wycierając stolik. - O tak - pośpieszył z wyjaśnieniem redaktor - to delegacja kulturalna z Krainy Ptasiego Mleka. - Ho, ho - powiedział kelner. - Ostatnio powstało tyle państw, że trudno się połapać. Co mam podać? - Ja proszę herbatę z cytryną - rzekł redaktor. - A ja ciastko z kremem - dodał Strach. - Dla mnie lody śmietankowe. Duża porcja. (Nie trzeba chyba wyjaśniać, że było to zamówienie Maćka). Ferdek Diabeł był tak zamyślony, że nie dosłyszał pytania. - A temu panu co przynieść? - zwrócił się kelner do Eligiusza. Dopiero teraz diabeł ocknął się z zadumy i rzekł: - Ferdek chce kawę. Czarną jak smoła! - Nad czym tak dumasz? - zapytał redaktor. - Ach - powiedział Ferdek z miną bezgranicznie smutną - jestem okrrropnie nieszczęśliwy! - Ferdek jest nieszczęśliwy - jęknął Strach i koniuszkiem chusteczki otarł łzę z oka. - Co ci się stało? - zaniepokoił się Maciek. - Może brzuch cię boli? - Nie. Ale Ferdek jest bardzo biedny. - Dlaczego? - Ferdek nie ma trąbki - westchnęło diablisko z taką siłą, że po kawiarni przeleciał podmuch. - Ach, o to chodzi - rzekł redaktor. - Nie masz trąbki... Maciek nachylił mu się do ucha i szepnął: - Wujku, kup Ferdkowi trąbkę. Jest taki smutny... - A czy ty umiesz grać na trąbce? - zapytał Eligiusz diabła. - Ferdek się nauczy. Ferdek jest zdolny. - Kup mu trąbkę - powtórzył Maciek patrząc błagalnie w oczy redaktora. - No cóż, chyba mu kupię, jeżeli ma go to uszczęśliwić. - Ferdek będzie miał trąbkę! - wrzasnął diabeł tak głośno, że wiele osób spojrzało na niego ze zgorszeniem. Twarz Ferdka pojaśniała z radości, a szeroki uśmiech odsłonił dwa rzędy zębów przypominających wilcze kły. Wiemy, iż diabeł nie grzeszył nadmiarem urody, ale w tej chwili był prawie piękny. Uporawszy się z zamówionymi słodyczami i napojami delegacja Krainy Ptasiego Mleka opuściła zabytkową kawiarnię w Sukiennicach i skierowała się ku nie mniej zabytkowej ulicy Floriańskiej. W godzinę później samochód redaktora Rysia sunął już drogą w kierunku Wiśnicza. Wnętrze wozu pełne było dźwięków, które mogłyby postawić na nogi nawet nieboszczyka. To Ferdek grał, a raczej starał się grać na trąbce, którą kupił mu Eligiusz w Centrali Instrumentów Muzycznych. To, że redaktor dotychczas nie ogłuchł, zawdzięczał wacie, którą wypchał sobie uszy. A szczęśliwy diabeł nadymał policzki jak banie, przewracał oczami, wyczyniał śmieszne miny i trąbił, trąbił jak szalony, bez chwili przerwy, ku rozpaczy Stracha, przyzwyczajonego do ciszy rozległych pól i do melodyjnego śpiewu skowronków... Samochód, płosząc kury i gęsi, pędził wzdłuż pachnących łąk, ścigany ujadaniem wiejskich kundli, a po okolicy niosły się dźwięki koncertowej trąbki. Jedynie w miejscowościach, gdzie obowiązywał zakaz używania sygnałów, Ferdek odejmował trąbkę od ust, nie chcąc narażać siebie i swych przyjaciół na uwagi w rodzaju: „Co, u diabła, nie znacie przepisów drogowych?!” Pan Włodzimierz, powiadomiony telefonicznie o przyjeździe Maćka, przygotował mu pokoik między kancelarią nadleśnictwa a kuchnią. Chłopiec mieszkał tu już dwukrotnie. Zachwycała go możliwość wychodzenia przez okno na podwórze oraz widok na budę owczarka Juhasa. Juhas był psem o niebiańskiej wprost cierpliwości i wielkim - jak twierdził pan Włodzimierz - poczuciu humoru. Przejawiało się ono między innymi w tym, że owczarek udając, iż śpi, pozwalał podchodzić do siebie wspaniałemu kogutowi Alektrio, szczycącemu się wielkim, barwnym ogonem. W odpowiedniej chwili pies rzucał się na koguta, który ratował swe życie za cenę dwóch lub trzech piórek z ogona. Stryjenka Maćka, pani Anna, gotowała obiad dla gości, w czym pomagała jej stara gospodyni Katarzyna, niezmiernie uradowana przyjazdem swego ulubieńca. Czwórka rasowych legawców pętała się domownikom pod nogami. Koty wygrzewały się w zacisznych zakamarkach na dachu drewutni, a sarenka swoim zwyczajem spacerowała po ścieżkach ogrodu. Niestety, nie umiem powiedzieć, co w tym czasie robił zaskroniec Ptolomeusz, ponieważ było to stworzenie prowadzące tajemniczy tryb życia i nie opowiadające się nikomu. Tchórz i kuna baraszkowały po sypialni, a baran Ringo pobekiwał w obórce. Leśniczy i jego żona opiekowali się swoją menażerią z iście rodzicielską czułością, a ta czworonożna i beznożna dzieciarnia przysparzała im niemało kłopotów. Co kilka dni trzeba było chodzić do Lecznicy dla Zwierząt bądź z psem, któremu jakiś źle wychowany koleżka wyszarpał kawał ucha, bądź z kotem pokłutym przez pszczoły, bądź też z baranem często cierpiącym na żołądek z powodu nadmiernego apetytu... Ponadto zdarzało się, iż sąsiedzi znosili do leśniczówki ptaki ze zwichniętymi skrzydłami, pisklęta, które wypadły z gniazd oraz świeżo narodzone kociaki, którym groziła okrutna śmierć w nurtach potoku. Nigdy nie odmówiono tu gościny najskromniejszemu nawet i najbrzydszemu zwierzakowi, nic też dziwnego, że wśród mieszkańców miasteczka leśniczówka zyskała sobie miano „Hotelu pod Azorkiem”. Prawdziwy zaś hotel nosił nazwę „Pod Zamkiem”, jako że największą chlubą owej miejscowości było stare zamczysko, zbudowane przed kilku wiekami przez rycerski ród Kmitów. Nikomu z mieszkańców Wiśnicza nawet na myśl nie przyszło, że ten właśnie wspaniały zamek, mogący pomieścić setki gości, wybrany został przez straszydła jako miejsce Wielkiego Zlotu. Budowla ta - trzeba wyraźnie podkreślić - nie była jeszcze po remoncie zamieszkana. W jednym ze skrzydeł zamku Biuro Podróży „Orbis” postanowiło urządzić niewielki hotel dla zagranicznych turystów zwiedzających Polskę i pragnących poznać okolice Wiśnicza. Prace przy jego urządzaniu powoli dobiegały końca. Koło godziny drugiej po południu szary fiat redaktora Rysia zatrzymał się przed leśniczówką. Przy akompaniamencie szczekania pięciu psów, miauczenia czterech kotów i beczenia jednego barana nasi przyjaciele przestąpili progi gościnnego domu. Od tej chwili pani Anna, pan Włodzimierz i stara Katarzyna znaleźli się w Zaczarowanej Krainie Dziwów i właśnie z tego powodu wkrótce przestali dziwić się czemukolwiek, o czym przekonamy się czytając dalsze rozdziały naszej opowieści. Godzina duchów Ktoś pozbawiony wyobraźni mógłby sądzić, że na wiśnickim zamku nie dzieje się nic szczególnego. Nikogo nie mogły dziwić końcowe prace w hoteliku polegające na jednoczesnym myciu okien i malowaniu pokoi, zakładaniu centralnego ogrzewania połączonym ze zrywaniem ułożonych już parkietów lub kuciu dziur w ścianach pomalowanych pomieszczeń w celu przeprowadzenia sieci elektrycznej. Były to przecież czynności normalne, niejako uświęcone tradycją, i raczej do dziwów należałoby, gdyby wszystko przebiegało inaczej. Robota kończyła się jednak o godzinie trzeciej po południu i gdy ostatni pracownicy przedsiębiorstwa budowlanego opuszczali mury zamku, w historycznej budowli nie zostawał nikt, kto by zasługiwał na miano człowieka. Od tej chwili jedynymi lokatorami zamku były szczury, zamieszkujące głębokie lochy, oraz sowy i nietoperze, gnieżdżące się na strychach. Taki stan rzeczy trwał jednak tylko do północy. Jej nadejście zwiastowały uderzenia zegara na wiśnickim ratuszu. Gwoli ścisłości musimy przyznać, że nie zawsze było ich dwanaście. Zegar-staruszek miał już krótką pamięć i niekiedy o północy wybijał godzinę dziesiątą lub jedenastą, ale takie drobiazgi nie mogły wprowadzić w błąd istot baśniowych, doskonale zdających sobie sprawę z nadejścia „godziny duchów”. Punktualnie o północy zjawiały się tu straszydła, które tworzyły coś w rodzaju komitetu organizacyjnego. Przy dębowym stole zasiadali Boruta, Biała Dama i Bazyliszek. Białej Damie przypadła w udziale rola przewodniczącej komitetu, Boruta był jej zastępcą, a Bazyliszek sekretarzem, czyli osobistością najbardziej z całego grona zapracowaną. Z czasem okazało się, że roboty jest co najmniej na drugie tyle osób, toteż zaproszono do współpracy boginkę, utopca i upiora. Boginkę znaleziono w brzozowym gaju nad jeziorem Mamry, utopca zaś wyciągnięto z Narwi koło Pułtuska. Najwięcej kłopotów było z upiorem, jako że ten gatunek straszydeł jest już w zupełnym zaniku. Po długich wysiłkach udało się jednak odszukać upiora z czasów wojen szwedzkich. Był to niezbyt rozgarnięty rajtar króla Karola Gustawa, znający jako tako język polski wskutek długiego przebywania na polskim cmentarzu. Z prawdziwą satysfakcją zaprezentujemy Czytelnikom fragmenty protokołu zebrania straszydeł, odbytego w tym samym dniu, w którym do Wiśnicza przyjechali nasi przyjaciele. W chwili rozpoczęcia obrad Maciek spał smacznie w swym pokoiku, a Strach i Ferdek pochrapywali na stryszku, zanurzeni po uszy w sianie. A oto stenogram, będący dziełem Bazyliszka: PROTOKÓŁ NR 8 Obecni: Biała Dama z Ojcowa, Imć Boruta z Łęczycy oraz Bazyliszek ze Starego Miasta w Warszawie. Ponadto: Boginka, Utopiec i Upiór. Początek obrad: północ. Zakończenie: pierwsze pianie koguta w gospodarstwie Piotra Kołodzieja, mieszczącym się w pobliżu zamku. Biała Dama: Witam z całego serca wszystkich zgromadzonych i otwieram zebranie z następującym porządkiem dziennym... Boruta: Raczej nocnym... Biała Dama: Zgoda. Wszak właśnie wybiła północ, godzina duchów. Proponuję następujący porządek obrad: 1. Sprawozdanie z dotychczasowych prac organizacyjnych. 2. Sprawy bieżące. 3. Wolne wnioski. (Po przyjęciu porządku nocnego głos zabiera Imć Boruta z Łęczycy). Boruta: Moje szatańskie i zarazem szlacheckie serce rośnie z dumy, albowiem mogę wam donieść wielce radosne nowiny: Oto w następstwie zaproszeń, które na skrzydłach wron i kawek rozesłaliśmy do naszych braci, rozpoczął się już ruch straszydeł ku wiśnickiemu zamczysku. Przed godziną przybyły pierwsze wiedźmy z krainy zacnej, w której Góry Świętokrzyskimi zwane leżą, czyli też wznoszą się. Na ich czele przyleciała znana nam wszystkim i szczerze ulubiona Baba Jaga wraz ze swym kotem Izydorem, krukiem Czarnuchem i kozą Brodatką. (brawa) Zacne owe czarownice zebrały się z mego polecenia w lesie na Bukowcu, gdzie mają kuchnię polową, w której o każdej porze dnia i nocy nie brak smakowitej polewki z pijawek. Serce moje raduje się także wieścią, że oto zbliżają się ku nam wielkie gromady czarownic z Kujaw i Wielkopolski. Zaufany czarny kot przyniósł mi relację o tym, iż spodziewany jest przylot czterdziestu płanetników z gór Tatrami zwanych, z grodu Zakopanego. Dotychczas nie zjawił się żaden strach na wróble, ale wiadomo waszmościankom i waszmościom, iż są to istoty nieruchawe i nawykłe do przebywania w jednym miejscu. Ruszyły natomiast czarty i diabły ze wszystkich wierzb, młynów i wiatraków, tak że zapewne już jutro będziemy ich tutaj gościć. Przydzielę im kwaterę w zamkowych lochach, które głębokie i przestronne są, jako wszystkim wiadomo. Każdy diabeł otrzyma siennik, poduszkę, koc, a ponadto worek płatków owsianych - z tej przyczyny, iż jadła inszego nie było w sklepach wiśnickich mieszczan. (W tej chwili do mówcy podlatuje wrona i szepcze mu coś do ucha). Boruta: Oto właśnie doniesiono mi, że do Wiśnicza przybył Ferdek Diabeł spod Kielc oraz Strach na Wróble spod Radomia. Cieszy mnie to niezmiernie, albowiem Ferdek ów związany jest ze mną węzłami pokrewieństwa. Aczkolwiek po dziś dzień nie przyznawałem się do niego, gdyż Ferdek ów, jako prosty wieśniak, na wierzbie, a nie na zamku przebywał, teraz przyjmę go serdecznie i do piersi przycisnę, bom się już wyzbył szlacheckiej dumy, a zresztą inne dziś czasy... Onże Ferdek, jak mi wrona doniosła, piękną złotą trąbkę posiada i cudnie gra na niej. Tak więc proponuję waszmościankom i waszmościom, abyśmy go Heroldem Zlotu obwołali, (brawa) Skończyłem i głosu inszym ustępuję. Biała Dama: Dzięki imć Borucie czyniąc za tak piękne i gładkie przemówienie, udzielam głosu Bogince. Boginka: Chciałam tylko zapytać, gdzie będą mieszkały moje siostry, których przyjazd został zapowiedziany. Ma ich być kilkanaście. Biała Dama: Najlepszym pomieszczeniem dla nich będzie lasek brzozowy koło zamku. Płynie tam piękny strumień. Boginka: Ach, skoro jest strumyk, to wszystko w porządku. My tak lubimy wodę, mgłę i rosę! Biała Dama: Kto jeszcze pragnie zabrać głos? Widzę, że nasz drogi Utopiec podnosi dwa palce... Utopiec: Ja też w sprawie kwatery, ale własnej. Jak wiadomo, mieszkam od kilku dni w mulistym stawie, oddalonym stąd o cztery kilometry, i na zebrania dojeżdżam autobusem PKS-u. Jest to o tyle niedogodne, że za każdym razem dochodzi do awantury z konduktorem, który krzyczy na mnie, że wnoszę do autobusu muł i zapach zgnilizny. Poza tym nie zawsze mogę dostać się do autobusu, zwłaszcza w niedzielę, kiedy wielu turystów wyrusza na zwiedzanie wiśnickiego zamku. Bazyliszek: A nie próbowałeś autostopu? Utopiec: Próbowałem, ale z tym samym skutkiem. „Jakiś ty mokry!” - woła każdy kierowca. „Bracie, zalejesz mi cały wóz!” Może w zamku znalazłby się dla mnie jakiś wilgotny kącik z odrobiną wody? Bazyliszek: Od dziś zamieszkasz w zamkowej studni. Zaraz wydam odpowiednie zarządzenia. Utopiec: Ślicznie dziękuję. Te dojazdy są bardzo kłopotliwe. Upiór: Proszę o głos! Biała Dama: Słuchamy. Upiór: Ja chczałem sze zapytacz, czy nasz zlot będzie... eee, eee... podany ludżom do wiadomoszczy? Czy może będą jakiesz ogłoszenia w prasie, radio lub telewizji? Ja przepraszam za mój akcent, ale ja jeszcze nietopsze mówię po polsku. Biała Dama: Nie jesteśmy zdecydowani... Obawiamy się zbyt wielkiego napływu ciekawskich. Upiór: Bo gdyby poszły do gazeta jakiesz komunikaty, to ja proszę napisacz, że jestem delegat upiorów ze Szwecja, upiorów zagranicznych, topsze? Na każdy zjazd są delegaczy z zagranica... Biała Dama: Zrobimy tak, jak sobie życzysz, drogi Upiorze. Czy ktoś jeszcze chce zabrać głos? Bazyliszek: Mamy tylko dziewięć dni do rozpoczęcia Zlotu. To niewiele. Trzeba więc jak najszybciej wciągnąć do współpracy Ferdka Diabła oraz Stracha na Wróble. Kto się tego podejmie? Utopiec: Może ja... Bazyliszek: To świetnie. Biała Dama: Ach, ucho moje pochwyciło już pierwsze pianie koguta u tego... jak mu tam... Piotra Kołodzieja. Czas kończyć obrady i znikać. A więc, do zobaczenia... Wszyscy: Do zobaczenia o północy! Na tym zebranie zakończono, co własnoręcznym podpisem oraz Wielką Pieczęcią Zlotu stwierdza Secretarius Bazyliszek * [Protokół, napisany na papierze do pakowania, znajduje się obecnie w Archiwum Akt Dziwnych i jest oznaczony numerem 1245/66. Miałem nawet fotokopię, ale zaginęła mi podczas przeprowadzki. (przyp. aut.) Wczesnym rankiem obudziło Maćka głośne, zawzięte ujadanie. Słońce wpadało przez otwarte okno i jaskrawą plamą kładło się na ścianie ozdobionej kilimem. Juhas szczekał bez przerwy - widocznie w pobliżu przechodził ktoś obcy. Po chwili chłopiec usłyszał brzęk garnuszków w kuchni. „Oho, Katarzyna robi śniadanie” - pomyślał i jednym susem wyskoczył z łóżka. Rzut oka na podwórze wyjaśnił mu przyczynę gniewu Juhasa. Oto Ferdek Diabeł zapragnął zejść ze strychu po drabinie przystawionej do otworu w dachu. Nastraszony groźnym szczekaniem, zatrzymał się na pierwszym jej szczeblu. - Juhas, do budy! - zawołała Katarzyna wychodząc na podwórze. Pies niechętnie posłuchał rozkazu, ale nawet w budzie nie przestał warczeć i poszczekiwać. Nigdy w życiu nie widział czegoś podobnego. W psiej głowie nie mogło się pomieścić, że taka podejrzana figura miałaby się przyjaźnić z domownikami. Uważał, że jego psim obowiązkiem jest ostrzec mieszkańców leśniczówki przed dziwolągiem zaopatrzonym w rogi i coś w rodzaju krowiego ogona. Tymczasem Ferdek stwierdziwszy, że owczarek jest na łańcuchu, zszedł ostrożnie z drabiny i zabrał się do porannej gimnastyki. Zrobił kilka przysiadów i skłonów, a następnie zaczął podskakiwać w miejscu, co wywołało u psa nowy atak wściekłości. Po chwili w otworze strychowym ukazało się coś, co według Juhasa było jeszcze paskudniejsze od diabła. Zjeżył więc sierść, wyszczerzył kły i skoczył ku szpetnej postaci. Poczuł jednak silne szarpnięcie łańcucha i bolesny ucisk obroży na szyi. Straszydło zlazło po drabinie, nie zwracając na niego uwagi. - Hej, jak wam się spało? - zawołał Maciek do swych przyjaciół. Ferdek zatrzymał się przy beczce na deszczówkę, a jego poczciwa gęba rozciągnęła się od ucha do ucha w powitalnym uśmiechu. - Ferdek spał dobrze. Ferdek jest wyspany. Ferdek jest bardzo głodny. - Zaraz będzie śniadanie - pocieszył go Maciek. - A jak się spało Strachowi? Słomiano-drewniany kawaler rozłożył ręce na całą szerokość. - Wspaniale! Śniło mi się, że mam skrzydła i latam jak wróbel... Juhas tak się zapatrzył na te dziwne stwory, że zapomniał o szczekaniu. Wydzielały one zresztą całkiem przyjemny zapach. Rogaty obywatel pachniał smołą czy asfaltem, słomiany zaś - stodołą, komorą pełną suchego ziarna, świeżym chlebem, ziołami... Psisko zdobyło się nawet na uprzejme machnięcie ogonem, co miało zapewne oznaczać powitanie, następnie zaś podrapało się po łbie i tęsknym wzrokiem spojrzało w kierunku kuchni, skąd dolatywały jeszcze przyjemniejsze zapachy, przywodzące na myśl miską pełną jadła. Gdy Maciek, Ferdek i Strach zasiedli za stołem, Katarzyna postawiła przed nimi garnuszki z gorącym mlekiem, chleb, masło i ser. - Podjedzcie sobie, boście pewno zgłodnieli. Ale żeście cudaki, to cudaki... Kto widział, żeby takie coś do ludzkiego domu wchodziło? - Oni są bardzo fajni - powiedział Maciek. - To równe chłopaki. - Równe czy nierówne - skrzywiła się gospodyni - ale żeby mi garnuszków nie stłukli i nie zjedli. - Nie ma obawy - uspokoił ja chłopiec. - Ferdek nie jada garnuszków. On woli mydło i gąbki. Pochłonąwszy pół bochenka chleba, diabeł zapytał Maćka: - Był samochód. Nie ma samochodu. Dlaczego? - Bo wujek wcześnie rano pojechał do Krakowa - wyjaśnił chłopiec. - Obiecał, że postara się o urlop i przyjedzie znowu na dłużej. Wkrótce po śniadaniu do drzwi leśniczówki zastukał dziwny przybysz. Mimo pogodnego dnia ubranie jego wyglądało jak przed chwilą wyjęte z wody. Tajemniczy gość nie chciał wejść do środka, tylko cichym i jakby wilgotnym głosem poprosił o krótką rozmowę z „panem Ferdynandem, co ma jazzową trąbkę”. Katarzyna obrzuciła go przenikliwym spojrzeniem i w mig spostrzegła kałużę, tworzącą się pod jego stopami. - Do stawu pan wleciał czy co? - Tak, tak - potwierdził nieznajomy. - Ma pani rację, wpadłem do stawu. - Zaraz poproszę tego „pana Ferdynanda” - oznajmiła niechętnie Katarzyna. - A pan niech stanie nad grządką z lewkoniami. Przynajmniej kwiatki na tym skorzystają, bo już dawno nie było deszczu. Odbywszy krótką rozmowę z wilgotnym jegomościem, który następnie oddalił się zostawiając za sobą mokre ślady, diabeł odszukał Maćka w drewutni i szepnął mu do ucha: - Ferdek jest wezwany do zamku. Ferdek ma być o północy w Sali Rycerskiej. Z trąbką! - Klawo! - ucieszył się Maciek. - A kto to był? - Utopiec. Ferdek zaraz go poznał, bo pachniało od niego mułem i żabami. Widzisz, jaki Ferdek jest sławny? - Nadzwyczajnie. I pójdziesz do zamku? - Pójdę. - A Strach? - On też został zaproszony. Ferdek i Strach idą razem. - A ja? - O tobie nie było mowy. Maćkowi zrobiło się trochę smutno. Ale tylko na chwileczkę. Pomyślał, że jest przecież w Wiśniczu ktoś, kto pójdzie z nim - choćby o północy - na spotkanie ze straszydłami. Ten ktoś to Antek Głąbik. Antek Głąbik, który nie boi się nawet woźnego Urzędu Gminy, pana Chruściela. Antek Głąbik, który potrafi przejść o północy przez sam środek cmentarza oraz - słuchajcie - umie chodzić na szczudłach, łapać żmije i liczyć w języku esperanto aż do dziesięciu! Antek i Maciek mają tajemnicę Antek Głąbik wracał ze szkoły. Wracać można drogą prostą albo okrężną. Antek uznawał tylko tą drugą. Powrót ze szkoły jest na ogół miłym zajęciem, a jeżeli dorośli będą wam mówili, że przyjemniejsza jest droga do szkoły, nie bierzcie im tego za złe, gdyż po prostu pewnie zapomnieli i coś im się pomieszało. Zresztą w Wiśniczu, tak jak w każdym małym miasteczku, powrót drogą prostą trwałby stanowczo za krótko. Wszędzie jest bardzo blisko, jako że miejscowość ta składa się z rynku i kilku uliczek prowadzących bezpośrednio w pola. Nawet do zamku jest niedaleko, choć wznosi się on na przeciwległym wzgórzu, po drugiej stronie dolinki, którą płynie strumień. Powrót ze szkoły warto więc urozmaicić odwiedzinami w kawiarence pana Albina, gdzie zawsze bywają doskonałe lody, następnie wizytą w zakładzie stolarskim pana Grucy lub mechanicznym, prowadzonym przez Gminną Spółdzielnię. Tu i tam można zobaczyć coś ciekawego, zwłaszcza gdy w warsztacie trafi się na naprawę ciągnika, siewnika czy nawet samochodu osobowego... Nie wiadomo, w jaki sposób Antek Głąbik otrzymał najświeższe wiadomości, dość że od wczoraj już wiedział o przyjeździe Maćka. Trudno było zresztą przegapić postój popielatego fiata przed leśniczówką. Przeważnie zajeżdżały tu służbowe warszawy z Dyrekcji Lasów Państwowych, czasem zdarzały się terenowe gaziki, a raz prawdziwy cadillac przywiózł Amerykanina, pragnącego polować na jelenie. Było to oczywiście jesienią, w październiku. Amerykanin mieszkał w leśniczówce i codziennie o drugiej nad ranem wychodził na polowanie w towarzystwie gajowych. Niestety, żaden jeleń nie miał ochoty oddać swego życia nawet za dolary, toteż po tygodniu Amerykanin opuścił Wiśnicz bez jelenich rogów. Wracając ze szkoły, Antek zajrzał do leśniczówki i bez trudu, odnalazł swego przyjaciela. Powitanie było krótkie i rzeczowe. - Cześć! - Cześć! - Co robisz? - Nic. - To chodźmy gdzieś. - Dobra. Po tej wymianie zdań młodzi ludzie zniknęli sprzed oczu dorosłych. Ciocia Anna zapowiedziała jedynie Maćkowi, że musi wrócić na obiad o godzinie drugiej, bo w przeciwnym wypadku będzie musiał jeść to samo co Juhas, czyli kości. Po chwili Maciek i Antek znaleźli się nad strumieniem, u stóp zamkowej góry. Nie przypuszczacie chyba, żeby Maciek mógł zataić przed Antkiem doniosłą sprawę Wielkiego Zlotu Straszydeł. W każdym razie, gdybym ja był na jego miejscu, pękłbym z niecierpliwości; nie mogąc podzielić się z kolegą tak wystrzałową wiadomością. Opowiadanie Maćka Antek skwitował dość lakonicznie: - Ale draka! Chłopcy postanowili za wszelką cenę dostać się do zamku i wziąć udział w zebraniu Komitetu Organizacyjnego. Siedząc na brzegu strumyka i ciskając do wody kamyczki, naradzali się nad wykonaniem tego zamierzenia. - Pójdziemy z Ferdkiem i ze Strachem - zaproponował Antek. - Coś ty... przecież tylko oni zostali zaproszeni. - No to jak? - Żebym to wiedział! Ale coś trzeba wymyślić. - No to myśl. - Ty też. - Postaram się - mruknął Antek. - Mam! - Co? - Pomysł. Antek uśmiechnął się drwiąco. - No to trzymaj go, żeby nie uciekł. Ale Maciek posmutniał. - Nic z tego. Myślałem, żeby przebrać się za duchy i w ten sposób wejść do zamku. Ale prawdziwe straszydła zaraz by nas poznały. - Wiesz co? - powiedział Antek. - To w ogóle niepewna historia. One mogą nam coś zrobić. - Kto? - No te starszydła. Ja, widzisz, nie wierzę w duchy, ale tak naprawdę to mam trochę cykorii. - Ja też. - Więc co robić? - Tyle wiem co i ty. Jednakże co dwie głowy, to nie jedna. Po upływie pół godziny i po wrzuceniu do strumyka kilkudziesięciu kamyczków chłopcy doszli zgodnie do wniosku, że najpierw trzeba dokładnie poznać wnętrze zamku, aby znaleźć jakąś kryjówkę, z której można by skorzystać. Przede wszystkim należało obejrzeć Salę Rycerską, w której odbywały się zebrania. Antek był wprawdzie w zamku niejeden raz, ale nigdy nie zastanawiał się nad ewentualnymi kryjówkami. - Ty, jeżeli mamy iść, to od razu - powiedział do Maćka. - Teraz są tam robotnicy i łatwo można wejść do środka. - No, to jazda! Po chwili obaj chłopcy, zdyszani od szybkiego marszu pod górę, znaleźli się przed bramą. Zdobiły ją gzymsy, kolumny i rzeźby, jednym słowem była to prawdziwa brama zamkowa, znajdująca się w potężnych murach. Pośrodku obszernego, porośniętego trawą dziedzińca wznosił się stary zamek, stanowiący masywną dwupiętrową budowlę z pięcioma basztami oraz kaplicą. Tuż za bramą, po prawej stronie, stał niewielki domek. - Tu mieszka dozorca - szepnął Antek do kolegi. Na dziedzińcu piętrzyły się belki, deski i beczki po smole, walały się papierowe opakowania po cemencie oraz zardzewiałe pręty służące do zbrojenia, czyli umacniania betonu. W trawie leżały kamienne obramienia okien i marmurowe gzymsy kominków, przygotowane widocznie do wmontowania w odpowiednich miejscach. Od wielu lat zamek był w remoncie, ale do ukończenia prac konserwatorskich było jeszcze daleko. Budowla została jednak zabezpieczona przed niszczeniem, otrzymała nowe stropy i dach, schody i podłogi. Maciek, podziwiający z otwartymi ustami cebulasty hełm jednej z baszt, poczuł nagle szturchnięcie w bok. - Patrz - szepnął Antek. - Widzisz? Mówiąc to wskazał koledze rusztowanie przy zamkowym murze. Na wysokości pierwszego piętra widniało okno, jeszcze nie oszklone. Nie ulegało wątpliwości, że tędy prowadziła dość łatwa droga do wnętrza... - Tss - odparł również szeptem Maciek. - To będzie nasza tajemnica! Nikomu ani słowa! - To się wie. - Nie puścisz pary? - Mowa! - Przysięgnij. - Na co? - Na jakąś straszną rzecz... Antek myślał przez chwilę, nim zapytał: - Na czachę kościotrupa? - Za mało. - To może na stryczek wisielca? - Już lepiej. Ale... - Wiem: na wywiadówkę! - Dobra. Powtarzaj za mną: przysięgam na wywiadówkę, że nie wydam nikomu naszej tajemnicy... - ...naszej tajemnicy... - ...choćby mnie brano na tortury! - ...na tortury! - W porządku. - Wcale nie - zaprotestował Antek. - Ty musisz tak samo przysiąc. Inaczej lipa! Maciek przyznał rację koledze i powtórzył rotę straszliwej przysięgi. Mieli już więc swoją tajemnicę i swoje okno... Zakradnięcie się nocą do zamku przestało być tylko fantazją. Nagle Maćkowi błysnęła przerażająca myśl: - A co będzie, jeżeli dozorca zamknie na noc główną bramę? Antek musiał zgodzić się, że w takim wypadku cała sprawa „wzięłaby w łeb”. Użył nawet dokładnie tego zwrotu, naśladując w tym swojego ojca, Franciszka Józefa Głąbika, kierownika miejscowej Wytwórni Wód Gazowanych i Napojów Chłodzących. Czas był wracać, zbliżała się pora obiadu. Od pól leciał zapach schnącego siana, zmieszany z wonią lip. Domki ginęły w bujnej zieleni ogrodów. Przed oknami pyszniły się czerwone kule piwonii i wysmukłe, barwne łubiny. Nie było ogródka, w którym nie kwitłaby choć jedna róża. Mieszkańcy miasteczka kochali się w kwiatach i chętnie wymieniali między sobą nasiona najpiękniejszych roślin. - Chciałbyś mieć czapkę niewidkę? - zapytał Maciek. - Pewnie! - Wtedy przeszlibyśmy przez bramę zamkową, choćby nawet stał w niej sam dozorca. Jak on się nazywa? - Walenty Jaworek. On jest inwalidą i ma drewnianą nogę. Żebyś wiedział, jak fajnie opowiada o wojnie. Był w partyzantce. Dla uczczenia swego spotkania chłopcy wstąpili po drodze na lody do kawiarni pana Albina, a następnie wzięli udział w ważnym zdarzeniu, jakim był przyjazd autobusu PKS z Bochni. O tym, że następnie kupili sobie w spółdzielni po jednym lizaku, nie muszę chyba wspominać. Jest to sprawa tak zrozumiała, jak codzienny wschód i zachód słońca. Stojąc już przed leśniczówką uradzili, że należy zaczekać na sprawozdanie Ferdka i Stracha z zebrania Komitetu i dopiero wtedy szczegółowo przygotować nocną wyprawę do zamku. Następnie raz jeszcze przysięgli dochować tajemnicy, przy czym każdy z nich zrobił w myśli jakiś wyjątek. Antek dla swego taty, Franciszka Józefa Głąbika, a Maciek dla wujka Eligiusza. Obydwie osoby zasługiwały na pełne zaufanie. Wieczorem, tuż przed kolacją, przyjechał redaktor Ryś i oświadczył, iż zaczyna prawdziwy, dwutygodniowy urlop. Przywiózł aparat fotograficzny z fleszem, czyli lampą błyskową, umożliwiającą między innymi dokonywanie zdjąć nocnych, oraz reporterski magnetofon wraz z zapasem taśmy. Ferdek i Strach opuścili leśniczówkę dopiero późnym wieczorem, aby nie wywoływać sensacji. Była to całkiem niepotrzebna ostrożność, ponieważ Katarzyna zdążyła już wszystkim opowiewiedzieć o niezwykłych lokatorach. W miasteczku wiadomość ta została przyjęta bez szczególnego zdziwienia. Mieszkańcy Wiśnicza byli raczej zżyci ze strachami. Cóż bowiem wart byłby zamek, w którym by nie straszyło? Tej nocy nadciągnęły nad Wiśnicz watahy czarownic z Wielkopolski i Kujaw. Przywędrowały też liczne diabły ze wszystkich stron kraju. Jedne przyleciały na własnych skrzydłach, inne przywlokły się piechotą, jeszcze inne autostopem. Baba Jaga, która wraz z Okropichą zakwaterowała się w lesie na Bukowcu w pobliżu Diabelskiego Kamienia, miała pełne ręce roboty z wydawaniem przybyszom polewki. Zarówno czarownice jak i diabły pchały się do kotła, przy czym dochodziło do sprzeczek, a nawet do bijatyki. Od czasu do czasu szły w ruch miotły i ożogi, a wrzask szarpiących się wiedźm wypełniał cały las i szerzył popłoch w pobliskich wsiach. Nad Wiśniczem pojawiły się stada puchaczy, sów i wron, a nawet dość rzadkich w Polsce kruków. Wszystkie ptaki donosiły zgodnie, że zbliża się ogromna chmura, na której jedzie czterdziestu płanetników z Zakopanego. W związku z tym komunikaty Instytutu Hydrologiczno-Meteorologicznego przewidywały gwałtowne opady w Polsce południowej, a dla komitetów przeciwpowodziowych ogłoszono stan pogotowia. Na razie jednak panowała pogoda, a ludzie korzystali z niej, aby dobrze wysuszyć siano i zwieźć do stodół. Nad ranem, specjalnie wynajętym autobusem PKS-u, przyjechała piętnastoosobowa grupa boginek z rejonu Jezior Mazurskich. Na rozkaz Białej Damy zakwaterowano je w lesie obok zamku. Boginki zamieszkały w namiotach utkanych z mgły i od razu zajęły się szyciem zasłon do okien Sali Rycerskiej, używając nici pajęczych, zbieranych w lesie przed wschodem słońca. Jednym słowem, gwarno było w najbliższej okolicy Wiśnicza, choć ludzie nie zdawali sobie z tego sprawy. Kryjówka w kominku Nazajutrz rano Ferdek i Strach opowiadali przebieg nocnego zabrania. Zgodnie z przewidywaniami zostali przyjęci bardzo miło, a nawet serdecznie. Ferdek Diabeł otrzymał godność Naczelnego Herolda Zlotu, Stracha zaś odznaczono Orderem Pieczonego Kartofla, i to pierwszej klasy. Na razie nie było jeszcze mowy o zaproszeniu jakichkolwiek ludzi. Straszydła liczyły się z koniecznością ujawnienia swej imprezy, jednak zdania co do tego były podzielone. Boruta sprzeciwiał się zaproszeniu dziennikarzy, ponieważ jako jedyny szlachcic polski, dysponujący ogromnym majątkiem, nie życzył sobie rozgłosu. Biała Dama uważała zaś, że dzieci mogłyby się bać przeróżnych straszydeł i dziwolągów. Eligiusz postanowił jednak przekonać Borutę, że nie trzeba się bać dziennikarzy, bez których nie może odbyć się żadna większa impreza publiczna. Nie ulegało wszak wątpliwości, że Wielki Zlot Straszydeł posiada szczególne znaczenie. Należało też przekonać Białą Damę, że dzieci XX wieku nie są znów tak naiwne, aby się bać straszydeł, żyjących od dawna w bajkach, baśniach i legendach. Któż by mógł poważnie traktować skrzydlate głowy, galaretowate masy o zielonych oczach albo żałosne szkielety? Tak wiec po naradzie w leśniczówce postanowiono, że następnej nocy redaktor Ryś w towarzystwie Maćka i Antka zakradną się do zamku i ukryją w Sali Rycerskiej. W odpowiedniej chwili Ferdek Diabeł przedstawi zebranym swoich przyjaciół. Poparcie większości straszydeł było zapewnione. Upiór, Utopiec, Bazyliszek i Boginka nie mieli nic przeciwko obecności ludzi. Przecież zlot został zwołany właśnie po to, aby straszydła mogły wreszcie włączyć się do normalnego życia, zamiast wieść coraz nędzniejszą egzystencję na kartach bajek i legend. Zanim Maciek umył się przed spaniem, pod oknem jego pokoiku ukazał się Antek. - Mój stary pozwolił mi iść z wami. Powiada, że podczas zlotu straszydeł będzie można sprzedać setki butelek oranżady. Mam się spytać Białej Damy, czy da się w zamku urządzić bufet z napojami chłodzącymi. - Bądź przed domem o jedenastej. - Zrobione! Ciao! - Ciao! Przyznacie chyba, że wstawanie o jedenastej, czyli na godzinę przed północą, samo w sobie ma już posmak czegoś niezwykłego. Jeżeli w dodatku idzie się do starego zamku, aby wziąć nielegalny udział w zebraniu straszydeł, miara niezwykłości jest chyba wypełniona. Minąwszy kapliczkę z rzeźbą przedstawiającą św. Jana Nepomucena oraz przekroczywszy mostek nad strumieniem, trzej mężczyźni wstąpili w cień alei wiodącej ku bramie zamku. Zrobiło się jeszcze mroczniej i straszniej. Maciek zdawał sobie sprawę, że gdyby nie obecność wuja Eligiusza, zawróciłby stąd na pięcie i ze zjeżonymi włosami pognałby do domu. Miał też wielką ochotę wziąć wujka za rękę, ale powstrzymywała go obawa przed posądzeniem o tchórzostwo. Na wszelki wypadek nie oddalał się bardziej niż na odległość wyciągniętej ręki. Wkrótce wszyscy trzej stanęli przed bramą zamku. Po bokach czerniały głębie zamkowej fosy, wypełnione zwartą masą krzewów i drzew. Pomiędzy konarami rosnących tu akacji i kasztanowców migotały gwiazdy. Eligiusz zbliżył się do bramy. - No, jeżeli pan Jaworek ją zamknął, to wszystko przepadło. Mówiąc to nacisnął potężną, ozdobną klamkę i z przejęcia wstrzymał oddech. Brama drgnęła. Zardzewiałe zawiasy zgrzytnęły. Zdawało się, że hałas ten zbudzi nie jednego, ale dziesięciu dozorców, uzbrojonych w kije lub pogrzebacze... Powoli, centymetr za centymetrem, brama otworzyła się na tyle, by przepuścić tajemniczych przybyszów. Spiskowcy znaleźli się pod łukiem kamiennego sklepienia. W domku pana Jaworka było ciemno. - Może jeszcze nie wrócił z miasta? - szepnął Antek. - On chodzi grać w szachy do pana Albina. - Mamy szczęście - odparł również szeptem Eligiusz. Przed nimi rysowała się masywna bryła zamku. Baszty ledwo odcinały się na tle rozgwieżdżonego nieba. Księżyc jeszcze nie wzeszedł, co było raczej okolicznością sprzyjającą. Po chwili przyjaciele znaleźli się w pobliżu okna, zauważonego wczoraj przez chłopców. - Wszystko idzie jak po maśle - szepnął Eligiusz. - Po prostu aż za dobrze, i to mnie niepokoi... Sprawdziwszy, czy drabina jest mocno oparta o rusztowanie, postawił nogę na pierwszym szczeblu. - Odsuńcie się - rzekł do chłopców. - Gdybym zleciał, mógłbym którego zmiażdżyć. Po chwili redaktor stał już na rusztowaniu, przy okiennym otworze. - Teraz kolej na was, tylko ostrożnie! Snop światła z latarki elektrycznej zanurzył się w czerni zamkowej sali. Wędrujące światełko wydobywało z nicości fragmenty gotyckiego muru, świeże betonowe stropy, jakieś deski, worki z cementem, kielnie i skrzynie. - A teraz do środka! Wkrótce wszyscy trzej znaleźli się w sali. Maćkowi zdawało się, że ciemne jej kąty pełne są straszydeł o długich szponiastych palcach i skrzydłach z błony nietoperzowej. Każdy szmer napawał go przerażeniem, toteż chwycił wujka za rękę, nie dbając już o to, co nazywa się „trzymaniem fasonu”. Z kolei Antek ujął za rękę Maćka i w ten sposób wszyscy stanowili jedność. Redaktor, oświetlając drogę, posuwał się ku drzwiom widocznym w przeciwległej ścianie. „O ile mnie pamięć nie myli, Sala Rycerska znajduje się w zachodnim skrzydle zamku - rozmyślał. - A myśmy weszli do skrzydła północnego. Zobaczymy...” Następna izba była nieco mniejsza i zastawiona sprzętem murarskim. W kącie widniał zabytkowy kominek o marmurowym obramieniu. Z każdym krokiem chłopcy czuli, jak opuszcza ich strach. W gruncie rzeczy nie było tu nic przerażającego. Nikt nie wyciągał ku nim szponów, nie było słychać jęków ani wycia. A przecież we wszystkich bajkach strachy wydawały z siebie odgłosy niezwykłe i ścinające krew w żyłach. Znajdowali się po prostu w odnawianym zamku, w historycznej budowli, chętnie zwiedzanej przez turystów. Jedynie pora zwiedzania nie była zwyczajna. - A jeżeli one wystawiły warty? - spytał szeptem Antek. - Nie strasz, bo sam się boję - odparł redaktor. Od razu zrobiło im się raźniej. - Przecież nas te strachy nie zjedzą - powiedział Maciek. Eligiusz nie był jednak pewien nietykalności. - Co do mnie, mam pewne obawy. Jestem naprawdę smacznym kąskiem. Ciebie i Antka na pewno nie tkną, bo jesteście łykowaci. Przekroczyli jeszcze jeden próg i nagle znaleźli się w wielkiej sali o wysokich oknach. Pośrodku stał długi ciemny stół, a obok niego masywne ławy. - To tutaj - szepnął redaktor. - Tak - potwierdził Antek, który był tu chyba z dziesięć razy. Redaktor omiótł salę snopem światła. W jednym z kątów dostrzegł kominek. - Myślę, że tam by się można schować. Kominek okazał się jakby stworzony do tego celu. Stało przy nim kilka kozłów murarskich, jakieś puste skrzynie, piętrzyły się deski i worki. - Słuchajcie - zaproponował redaktor. - Wejdziemy do kominka i zasłonimy się tymi gratami. Nikt nas nie zobaczy, a my będziemy widzieć cały stół. Miejsce jest znakomite. - Która godzina? - zapytał nieco drżącym głosem Maciek. - Za piętnaście dwunasta. - Musimy się spieszyć. Nie robiąc zbędnego hałasu, młodzi ludzie pościągali do kominka kozły, deski i skrzynki, tworząc w ten sposób barykadę zamykającą do niego dostęp. Następnie przez pozostawioną w niej szparę przecisnęli się pod okap kominka. Od stołu obrad dzieliło kryjówkę najwyżej kilka metrów. - Cicho, sza! - szepnął Eligiusz. - Zbliża się godzina duchów. Na te słowa obaj chłopcy poczuli dreszcz przebiegający po plecach. Co do redaktora, to mogę Wam zdradzić, że bał się jedynie o wygląd swych spodni. To wapno, ten kurz... - Która godzina? - zapytał znowu Maciek. Ryś skierował światło latarki na zegarek. - Za pięć minut północ. A teraz buzie na kłódki, jeśli nam życie miłe. Diabli wiedzą, co może tym strachom do łbów strzelić. Zapanowało milczenie. Maciek nie puszczał ręki wujka i Antka. Każdy z ukrytych w kominku słyszał mocne uderzenia własnego serca. - Ja się trochę boję - szepnął cichutko Maciek. - Za późno na strach - pocieszył go wujek. - Siedź spokojnie. W głębokiej ciszy, jaka zapadła po tych słowach, dobiegły ich dźwięki ratuszowego zegara. „Północ bije - pomyślał redaktor. - Ciekawe co teraz będzie?...” Okropność! Tu są ludzie! Z ostatnim uderzeniem zegara pojawiło się przy stole przedziwne towarzystwo. Nikt nie zauważył, skąd się wzięły te odmieńce, których widok mógł wywołać atak śmiechu u najbardziej ponurego człowieka. Być może siedziały tu już przedtem i nadejście północy tylko przyczyniło się do ich ujawnienia. W tej materii należałoby poradzić się kogoś bardziej obeznanego z czarną magią niż autor tej powieści. Tak więc na czołowym miejscu przy długim stole widniała niezwykle chuda i wysoka dama w białej, jakby ślubnej sukni. Na jej uszach migotały w świetle księżyca diamentowe kolczyki. Drogie pierścienie na rękach rzucały czerwone i zielone błyski. Przykładając do oczu lorgnon, obrzucała spojrzeniem resztę zebranego przy stole towarzystwa. Po jej prawej ręce siedział stwór przypominający wielką jaszczurkę, ze smoczym pyskiem i grzbietem pokrytym kolcami. Był to, jak wiemy, Bazyliszek, jedyny żyjący w Polsce okaz, mieszkaniec piwnicy w domu Fukiera na warszawskiej Starówce. Legenda o jego śmierci nie odpowiada prawdzie. Według powszechnie znanego podania, Bazyliszek miał być tak straszny, że na sam jego widok ludzie rozstawali się z tym światem w sposób nagły i niespodziewany. Podobny los czekał wszystkie inne stworzenia, na przykład koty czy szczury, które miały nieszczęście spotkać Bazyliszka w czasie jego przechadzek po lochach starej Warszawy. Legenda mówi, że ktoś sprytny podłożył Bazyliszkowi lustro na trasie jego codziennych spacerów. Ujrzawszy po raz pierwszy swoje odbicie, sam z przerażenia wyciągnął nogi na zawsze. Otóż zapewniam was, że było inaczej. Doszedłem do tego w wyniku wieloletnich badań, po przestudiowaniu szesnastu tomów dzieła pt. „Co wiemy o bazyliszkach”, wydanego w Kibi-Kibi * [Miasta tego nie szukajcie na mapach, bo go nie znajdziecie. Natomiast wiele wiadomości o nim możecie znaleźć w książce pt. „Porwanie Baltazara Gąbki”. Książkę tę polecałbym wam nawet wówczas, gdybym nie był jej autorem (przyp. aut.).] dokładnie przed czterema wiekami. Okazuje się, iż Bazyliszek na widok swego odbicia jedynie zemdlał ze strachu. Gdy przyszedł do siebie, była już ciemna noc i dzięki temu mógł opuścić owo niebezpieczne miejsce. Na wszelki wypadek jednak zaniechał przechadzek i dlatego ludziom zdawało się, że już go nie ma na świecie. Pędził życie w jednej, jedynej piwnicy, nic nie wiedząc o tym, co się dzieje. Przeważnie spał, a w przerwach między jednym a drugim snem z olbrzymich kadzi popijał winko, którego nie brakowało w piwnicy domu Fukiera. I tak dotrwał do naszych dni w dość dobrym zdrowiu. Trochę było go czuć pleśnią, ale poza tym przedstawiał się zupełnie nieźle. Do Wiśnicza przybył piechotą, idąc tylko nocami, w dzień zaś kryjąc się po różnych dziurach i zakamarkach. Naprzeciw Bazyliszka, zaopatrzonego w gęsie pióro i kałamarz, siedział diabeł Boruta. Był to barczysty i wysoki mężczyzna w szlacheckim kontuszu. U boku zwisała mu karabela w pochwie wysadzanej drogimi kamieniami. Boruta miał dwa wspaniałe, mocno zakręcone rogi. Obok niego siedziała dziewczyna w błękitnej sukience. Była to, jeśli wolno mi zauważyć, bardzo piękna dziewczyna. Miała jasne włosy, oczy jak niezapominajki i wargi o kolorze dojrzałych malin. Boginki zawsze są takie ładne, wystarczy przeczytać kilka bajek, żeby się o tym przekonać. Z drugiej strony obok Bazyliszka, w głębokim, suto rzeźbionym fotelu, rozparł się znany już Maćkowi „mokry człowiek”, czyli Utopiec. Było to niezwykle smutne indywiduum, a z oczu jego ciekły strugi wody jak nieprzerwany potok łez. Utopiec raz po raz kichał i kaszlał, wycierał nos mokrą chustką, strzepywał z siebie nadmiar wilgoci, bulgotał i mlaskał. Po jego prawicy tkwił ponury drab w butach, których rozszerzające się cholewy sięgały wysoko ponad kolana. Miał on na sobie coś w rodzaju potarganego i zabłoconego munduru, przez który tu i ówdzie przeświecała naga skóra. Najdziwniejsze było to, że stwór ów nie miał głowy w tym miejscu, w którym ma ją każdy z nas, lecz po prostu trzymał ją pod pachą, tak jak czasem trzyma się pakunek, gdy ma się ręce zajęte czym innym. Każdy czytelnik, jak tako obeznany z bajkami, domyśli się od razu, że był to normalny upiór. Urzędnika poznaje się po teczce trzymanej w ręce, upiora zaś po głowie trzymanej pod pachą. Jedynie te upiory, które za życia były urzędnikami, noszą swe głowy w teczkach. - Ale gdzie są nasi? - zapytał szeptem Maciek. - Tss - ucieszył go Eligiusz. Biała Dama skinęła właśnie ręką i na ten znak otworzyły się drzwi wiodące do sąsiedniej komnaty. W uszy zgromadzonych wdarły się głośne dźwięki Ferdkowej trąbki. Diabeł i Strach wkroczyli do sali, skłonili się i zasiedli przy stole. Ferdek odjął trąbkę od ust i uśmiechnął się do wszystkich. Boruta z zadowoleniem podkręcił wąsa. Musiał przyznać w duchu, iż ten rzekomo głupi diabeł odznacza się wielkimi zdolnościami artystycznymi. „Moja krew - pomyślał. - Nawet bardzo przystojny, jak na wierzbowego czarta.” Strzepnął palcami, na których złociły się pierścienie, i oto przed każdym straszydłem pojawił się srebrny kubek napełniony węgierskim winem. Następnie strzepnięcie palcami obdarzyło zebranych piernikami toruńskimi. Jednocześnie nad stołem zapłonął wspaniały kandelabr, którego przedtem nie było. - Jedzcie i pijcie - rzekł Boruta. - Wino sprowadziłem z łęczyckich lochów, pierniki zaś z samego Torunia. Rzecz jasna, iż Boruta nie musiał powtarzać swego zaproszenia. Smakowite pierniki szybko znikały ze stołu, a kubki już po chwili były puste. - No, ale czas do pracy - przypomniała Biała Dama. - Na dzisiejszą naradę wezwałam trzy wiedźmy, żeby były pod ręką, gdy zajdzie potrzeba szybkiego wysłania rozkazów. Nie ma to jak czarownice! Na swych miotłach potrafią latać nie gorzej niż ludzie na odrzutowcach. Zaczem podniosła w górę upierścienioną dłoń i zawołała: Niech na moje rozkazanie trójka wiedźm tu zaraz stanie! Zaszumiało, zagwizdało nad zamczyskiem i trzy postacie na długich miotłach zniknęły w czeluści jednego z kominów. W następnej sekundzie ukryci w kominku ludzie usłyszeli jakiś straszliwy hałas, posypała się na nich sadza i strzępy pajęczyn. Coś ciężkiego spadło na głowę redaktorowi. Przewracając się poczuł jeszcze dwa mocne uderzenia i odniósł wrażenie, że dusi się pod stosem brudnych szmat. Maciek, krztusząc się i kaszląc, krzyczał na cały głos: - Wujku, wujku, ratuj! W ciasnej przestrzeni kominka działo się coś strasznego. Kotłowały się szmaty, patyki, deski, ludzkie nogi i ręce, miotły i ożogi... Dopiero po długiej chwili uspokoiło się na tyle, że poprzewracani ludzie pojęli, co się stało. Oto wiedźmy, wezwane przez Białą Damę, wybrały drogę właśnie przez ich kominek, aby jak najszybciej znaleźć się w sali. Czarownice powoli podnosiły się na nogi, narzucały chusty obsypane sadzą, szukały swych mioteł i ożogów. Tymczasem nasi bohaterowie kichali nie dbając już o nic. - Okropność! Tu są ludzie! - zawołała Biała Dama i zerwała się z fotela. - Czuję człowieka! - zawył Upiór ładując sobie głowę na kark. - Kto śmiał tu wejść bez zaproszenia? - zaryczał Boruta. - Wyłaźmy - powiedział Ryś do chłopców. - Im prędzej, tym lepiej! Po chwili trzej młodzi ludzie stanęli oko w oko ze straszydłami. Jednocześnie Ferdek Diabeł oraz Strach rzucili się ku Białej Damie z krzykiem: - To są nasi przyjaciele! Nie róbcie im nic złego! Biała Dama obejrzała przybyszów przez złote lorgnon i skrzywiła się z niesmakiem: - Ale brudni... - To przez ten kominek - bąknął Maciek. - Jakim prawem wdarliście się tu bez zaproszenia? - zagrzmiał Boruta wyciągając z pochwy karabelę. Redaktor zasłonił sobą obu chłopców i wysunął się naprzód. - To moja wina - powiedział. - Ja ich tu sprowadziłem. Czy mam przyjemność z imć panem Borutą? Diablisko dumnie podkręciło wąsa. - A jeśli tak, to co z tego? - Czuję się niezmiernie zaszczycony poznaniem słynnego czarta - rzekł Eligiusz wyciągając ku niemu rękę. - Pan pozwoli, że się przedstawię. Redaktor Ryś. - Dziennikarz? Koszmar! - zaryczał Boruta i znów poczerwieniał z gniewu. - Prasa to potęga XX wieku i waćpan powinien o tym wiedzieć. Czy pan nie czytuje gazet? Boruta sapał przez chwilę, ale wsunął szablę do pochwy. - Czytywałem niegdyś - powiedział po chwili. - Nazywała się ta gazeta „Merkuriusz Polski Dzieje Wszystkiego Świata w sobie Zamykający dla Informacji Pospolitej...” A jakże, nie brak mi wykształcenia! Magister akademii szatańskiej, doktor nauk piekielnych, mistrz czarnej magii, absolwent kursów dokształcających, w zakresie demonologii porównawczej, naczelny strażnik skarbca na zamku w Łęczycy... Tu Boruta ugryzł się nagle w język, stwierdzając z przerażeniem, iż zdradził, jak ogromne skarby posiada. Dodał więc nie zwlekając: - To ostatnie to tytuł raczej bez pokrycia. Wiesz waść, że skarbiec łęczycki jest prawie pusty. - Nie obchodzą mnie skarby z bajek dla małych dzieci - powiedział Ryś. - Interesuje mnie wasz zlot i w tym celu tu przybyłem. - Ci chłopcy bardzo mi się podobają - wtrąciła Biała Dama. - Są odważni i rezolutni. Maciek i Antek, słysząc te pochwały, zarumienili się nieco i powiedli dokoła jeszcze śmielszym okiem. Upiór z głową niezbyt dokładnie nasadzoną na kark wydawał im się tak komiczny, że ledwie powstrzymywali się od śmiechu. Niemniej zabawnie wyglądali oni sami. Obaj mieli twarze wysmarowane sadzą, jakby zamierzali bawić się w Murzynów. Najpiękniejszy był jednak wuj Eligiusz, mogący się poszczycić czarnym końcem nosa. Ferdek i Strach, zadowoleni z pomyślnego obrotu sprawy, wyrażali głośno swoją radość ze spotkania, udając, że było ono dla nich ogromną niespodzianką. Dalsze obrady potoczyły się zatem w obecności ludzi. Był to pierwszy tego rodzaju wypadek w wiekowej historii straszydeł polskich, niewątpliwie godny zanotowania w kromkach. Bazyliszek, jako sekretarz zlotu, wszystko to wiernie opisał w księdze pamiątkowej z myślą o potomnych. Ożywiona dyskusja przeciągnęła się do drugiej nad ranem. Omawiano wiele spraw organizacyjnych, między innymi przygotowania do uroczystej akademii w dzień otwarcia zlotu. W wyniku narady postanowiono, że częścią oficjalną akademii zajmie się Biała Dama wspólnie z Bazyliszkiem, Borutą i Utopcem, zaś część artystyczną zorganizuje Ferdek Diabeł razem ze Strachem, Boginką i Upiorem. Redaktor Ryś obiecał wykonać fotografie oraz nagrać przebieg obrad na taśmę magnetofonową. Gdy w gospodarstwie Piotra Kołodzieja zapiał kogut, Biała Dama zakończyła posiedzenie, dziękując wszystkim za wzięcie w nim udziału. Wtedy odezwał się Boruta: - Pan Jaworek powrócił już z miasta i zamknął bramę na klucz. Tandem* [Tandem (łac.) - przeto.] nasi goście muszą udać się do domu nadludzkim sposobem. Są tu trzy wiedźmy. Dosiądźcie zatem mioteł, trzymajcie się mocno i bądźcie zdrowi! Godzina duchów dawno już minęła. Pora na spoczynek. - A Ferdek i Strach? - zapytał Maciek. - Jak oni wrócą do domu? - Nie martw się o nas - powiedział Ferdek. - Mamy swoje sposoby. Będziemy szybciej niż wy. W chwilę potem nasi znajomi siedzieli już na miotłach, mocno trzymając się czarownic. - Błagam panią, tylko nie przez kominek - rzekł Eligiusz. - Ma się rozumieć - odparła jędza. - Z pasażerami polecimy przez okno. Tak więc o godzinie drugiej piętnaście z okna wiśnickiego zamku wyfrunęły trzy wielkie cienie, podobne do ogromnych: ptaków, i spłynęły w dół ku uśpionym domom miasteczka. Na ten widok koty spacerujące po dachach zjeżyły sierść mrucząc: „Coś za dużo czarownic ostatnio nad Wiśniczem. Żeby tylko nie było jakiejś biedy!” Spotkanie przy Diabelskim Kamieniu Po obiedzie pan Włodzimierz zaproponował wycieczkę do lasu. - Jeżeli chcecie obejrzeć Diabelski Kamień - powiedział - chodźcie ze mną. Projekt zyskał natychmiastową aprobatę Maćka i wujka Eligiusza. - Sfotografuję ten kamień - rzekł redaktor. - A może uda nam się zobaczyć coś niesamowitego?... Maciek, rzecz jasna, nie zapomniał o swoich przyjaciołach. - A Strach i Ferdek mogą iść z nami? - Oczywiście - zgodził się stryj. - Jeśli tylko zechcą. Maciek pognał na poszukiwanie nierozłącznej pary straszydeł. Przydybał je w ogródku warzywnym za szopą. Strach spędzał wróble z grządek, a Ferdek z apetytem pożerał niezbyt jeszcze dojrzałe truskawki, nie gardząc także rzodkiewkami i cebulą. Na wiadomość o zamierzonej wyprawie diablisko upewniło się przede wszystkim, czy zdążą wrócić przed kolacją, potem zaś wyraziło zgodę. Strach ucieszył się bardzo, gdyż nigdy jeszcze nie był w lesie, zmuszony dawniej do stałego dyżurowania wśród pól uprawnych, w okolicy pozbawionej drzew. Tak więc cała gromadka wyruszyła z miasta ulicą wiodącą ku południowi. Pan Włodzimierz prowadził ich skrótami, tak że wkrótce nasi przyjaciele zanurzyli się w cień lasu porastającego wzgórze zwane Bukowcem. - Legenda mówi - wyjaśniał swym towarzyszom - że w dawnych czasach diabeł postanowił zburzyć zamek wiśnicki i w tym celu przytaszczył z Tatr ogromną skałę. Na szczęście spotkał po drodze proboszcza, który pokropił go święconą wodą. Wtedy cisnął skałę i jak niepyszny uciekł do piekieł. Ten kamień wygląda jak wielki grzyb, wkrótce zresztą zobaczycie go sami... Ferdek, słuchając uważnie słów pana Włodzimierza, aż zadrżał z radości, że może powiedzieć coś ciekawego. - Ja go znam! - zawołał głośno. - Ja go znam! - Kogo? - Tego diabła. Nazywa się Kosmacz. Jest bardzo silny. I ma lewą nogę krótszą, ale za to prawą dłuższą! - Patrzcie państwo - uśmiechnął się redaktor. - Nie wiedziałem, że Ferdek ma takie znajomości. - A tak! - diablisko zarumieniło się z uciechy. - Po tej awanturze z kamieniem dostał w piekle straszne lanie. Lucyper wezwał stu diabłów i kazał im wysmagać Kosmacza ogonami... A potem przeniósł go za karę do Wydziału Administracji i biedny Kosmacz przybija teraz pieczątki na przepustkach. - Na przepustkach? - zdziwił się Eligiusz. - Bo każdy szatan, idący na świat, musi mieć przepustkę z pieczęcią i podpisem. Jak w wojsku. - Dziwy, dziwy... - zamruczał pan Włodzimierz poprawiając dubeltówkę na ramieniu. - Mam już pięćdziesiąt lat, ale nigdy jeszcze o czymś podobnym nie słyszałem. Maćka zastanowiło co innego. Został nieco w tyle i pociągnął Ferdka za kombinezon. - Odkąd ty umiesz tak ładnie mówić? - zapytał rogatego przyjaciela. - Od paru dni. - Jakim cudem? - Bo przeczytałem już trzy książki z biblioteki twojego stryja. - Jakie? - Jedna nazywała się „Podręcznik leśnika” i było w niej strasznie dużo o drzewach. Druga miała tytuł „Stara baśń” i bardzo mi się podobała. A trzecia: „Kucharz polski, czyli pięćset przepisów na potrawy z mięsa”. Ta była najsmaczniejsza! - Jak to najsmaczniejsza? - Bo ją zjadłem. Mówiąc to Ferdek pogłaskał się po brzuchu i zrobił wniebowziętą minę. - O rany! Zjadłeś książkę? - zawołał Maciek. - Przecież mówię - potwierdziło diablisko. - Najlepsza była okładka, z takim ślicznym kolorowym kotletem, obłożonym pieczarkami i frytkami. Mniam, mniam! Jeszcze dziś czuję rozkoszny zapach tej okładki... - O, głuptasie! Książki nie są do jedzenia, tylko do czytania. - Aha! - burknął zaczepnie Ferdek. - To dlaczego ciocia Anna mówiła, że ty dosłownie pożerasz książki? Skoro wełno tobie, wolno i mnie. - Oj, Ferdek, Ferdek! - westchnął Maciek. - I co tu z tobą zrobić? - Kup mi książkę. Jest na wystawie w księgarni. Nazywa się „Jak przyrządzać zakąski”. Będę jadł tylko jedną kartkę przed każdym obiadem. Wystarczy na miesiąc. Rozmowa trwałaby dłużej, gdyby nie to, że całe towarzystwo znalazło się w pobliżu Diabelskiego Kamienia. Skała ta istotnie przypominała kilkumetrowej wysokości grzyb, zaopatrzony w piękny kapelusz. Ferdek z uznaniem pokiwał głową. - Tylko Kosmacz mógł się podjąć przytaszczenia takiego głazu aż z Tatr. - Ale drugi raz nie zrobiłbym tego - rozległ się zachrypnięty głos, dochodzący jakby ze szczytu kamiennego grzyba. Wszystkie głowy podniosły się ku górze. Na ogromnej skalnej czapie siedział diabeł podobny do Ferdka. Od kolegi różnił się tylko parą błoniastych skrzydeł, otulających go jak peleryna. Na jego widok Ferdek zawołał z radością: - Kosmacz, jak się masz! - Nie najgorzej - odparł Kosmacz. - Ty też przybyłeś na zlot? - Oczywiście - A co to za ludzie? - Moi przyjaciele. Złaź, muszę cię uściskać. Kosmacz rozwinął skrzydła, odbił się od skały i jak olbrzymi kruk wylądował na polance. - Bardzo nam miło - powiedział pan Włodzimierz. - Widzę, że lubi pan te okolice. - Jestem na delegacji - wyjaśnił Kosmacz. - Musze dopilnować, żeby czarownice miały co włożyć do kotła. - Są tu czarownice? - strapił się pan Włodzimierz. - Ojej, żeby mi tylko nie podeptały sadzonek! - Niech pan będzie spokojny, nasza służba porządkowa nie dopuści do tego. Ho, ho, Boruta o wszystko się zatroszczył. A może chcecie spróbować czegoś z naszej kuchni? Proszę za mną. I nie czekając na zgodę nowych znajomych, ruszył przodem, rozgarniając łapami gałęzie krzewów. Po kilku krokach otworzyła się przed nimi wolna przestrzeń. Była to rozległa polana, otoczona sosnami i brzozami. W cieniu drzew stał wielki kocioł na dwóch kołach, zaprzężony w kruczoczarne konie o ognistych ślepiach. Z nozdrzy ich buchały kłęby dymu, z grzyw i ogonów sypały się iskry. Najgorsza była jednak woń sącząca się spod nie domkniętej pokrywy kotła. Kosmacz włożył dwa szpony do ust i zagwizdał. Na ten znak podniosły się z trawy dwie stare wiedźmy. - Co znowu? Nawet wyspać się nie można? Przed nami cała noc roboty! - Cicho, nie narzekajcie - zawołał Kosmacz. - Nie widzicie, że mamy gości? Co w kotle? - Gulasz z dżdżownic z kartofelkami. Kosmacz skłonił się przed ludźmi. - Skosztujecie, zacni panowie? Pan Włodzimierz z pobladłą twarzą ledwo zdołał wyjąkać: - Ej, nie, dziękujemy bardzo. My... my już jesteśmy po obiedzie. - A może jednak? - Naprawdę dziękujemy, chyba innym razem - poparł go redaktor, który pod wpływem zapachów dobywających się z kotła też poczuł lekkie mdłości. - A ty, Maćku, nie jesteś głodny? - Nic a nic - zapewnił go chłopiec duszący się z ukrywanego śmiechu. Jedynie Ferdek nie odmówił sobie gulaszu, obficie posypanego siarką. Zjadłszy piekielną potrawę, wylizał miskę jęzorem aż do połysku i oddał jednej z czarownic. - Dobre było - sapnął z zadowoleniem. - Zjadłbym jeszcze. Maciek pociągnął go za nogawkę. - Zachowuj się grzecznie - szepnął. - I nie bądź takim łakomczuchem. - No, komu w drogę, temu czas - powiedział pan Włodzimierz i wyciągnął rękę do Kosmacza, pragnąc jak najszybciej opuścić zapowietrzoną polanę. Pożegnawszy się z wysłannikiem Wydziału Administracji Piekielnej, grupka naszych przyjaciół ruszyła w dalszą drogę. Po chwili w uszy ich wpadł warkot motocykla. Nie upłynęło nawet pół minuty, gdy spoza zakrętu leśnej dróżki wynurzył się skuter, prowadzony przez kobietę owiniętą w białą lnianą płachtę. Pod przepisowym plastykowym kaskiem rysowały się nagie kości czaszki, wielkie czarne oczodoły i pusta jama nosowa. Kosa przewieszona przez ramię jak karabin nie pozostawiała najmniejszej wątpliwości co do zawodu osoby jadącej na skuterze. Redaktor Eligiusz, pokonawszy instynktowny odruch strachu, nastawił aparat i nacisnął spust migawki. Kostucha zatrzymała się przed nim z piskiem hamulca. - Ej, tylko z daleka, moja pani! - zakrzyknął wuj Włodzimierz zrywając z ramienia dubeltówkę. - Proszę się do nas nie zbliżać! - Spokojna czaszka - powiedziała osoba w bieli. - Dziś nie jadę służbowo, tylko dla własnej przyjemności. Mam zaproszenie na zlot straszydeł. Czy daleko do Wiśnicza? Maciek, schowany za Ferdkiem i Strachem, wychylił koniec nosa. - Niedaleko - pisnął jak szczeniak i znów skrył się za przyjaciółmi. - Może trzy kilometry - dodał stryj Włodzimierz. - Paskudna droga - obruszyła się Śmierć. - Jakieś dwa kilometry stąd złapałam gumę. Godzinę straciłam na klejenie dętki. A mam umówione spotkanie i zależy mi na czasie. Dziękuję za informacje. Ciao! Zanim nasi wycieczkowicze ochłonęli ze zdumienia, skuter zniknął w perspektywie leśnej alei. W powietrzu rozszedł się zapach spalin, a na piasku pozostał wyraźny ślad opon. - Grunt, że udało mi się zrobić zdjęcie - westchnął Eligiusz. - Na jego widok redaktorzy wszystkich pism padną przede mną plackiem! W drodze powrotnej pan Włodzimierz poprowadził swych przyjaciół na przełaj przez las porastający północne zbocze Bukowca. Chcąc jeszcze bardziej skrócić drogę, zszedł na dno dość głębokiego jaru, aby wspiąć się jego stromą ścianą i trafić na dobrze sobie znaną ścieżkę. I tu, nad potokiem skaczącym po głazach, wśród zmurszałych pni, wśród paproci, mchów i liliowych dzwonków Maciek postanowił mocno, że gdy dorośnie, zostanie leśnikiem. Tym samym jego poprzednie, równie mocne postanowienia, że będzie lotnikiem, agronomem, spadochroniarzem, sprzedawcą małp i strażakiem, uległy unieważnieniu. Śmierć frajerom! W tym samym jarze, o kilka godzin później, odbyło się tajne spotkanie straszydeł, zwołane przez diabła Rokitę. Stawiła się na nie gromada świeżo przybyłych diabłów, wiedźm, utopców i upiorów. Straszydła przypuszczały, że dowiedzą się czegoś nowego o zlocie i zostaną poinformowane o kwaterach oraz godzinach posiłków. Żadne z nich bowiem nie zdawało sobie sprawy, w jakim celu diabeł Rokita zwołał owo zebranie w ciemnym jarze. Znawcy spraw szatańskich twierdzą, że między Borutą a Rokitą od niepamiętnych czasów istniały poważne nieporozumienia, a nawet otwarta wrogość. Obawiam się, że mimo najwnikliwszych poszukiwań w księgach nie dojdziemy do tego, co było powodem wzajemnej niechęci obu rogatych dżentelmenów. Dość, że nie lubili się serdecznie i przy każdej sposobności szkodzili sobie nawzajem. Czcigodny ojciec don Basilio de Pampeluna, autor księgi pt. „Worek pełen wiedzy o sługach piekieł”, pisze, iż pewnego razu Rokita popsuł most, po którym miała przejechać kareta wioząca Borutę, i tylko szczęśliwemu zbiegowi okoliczności należy zawdzięczać, że strażnik łęczyckich skarbów nie wybił sobie zębów. Inny natomiast autor, którego nazwiska nie udało mi się odszukać, twierdzi, że Boruta zawsze wyrażał się o Rokicie z wielkim lekceważeniem. Tak czy owak, oba diabły chętnie sobie dokuczały. Znakomitą do tego okazją stał się przygotowywany Wielki Zlot Straszydeł. Na tajnym zebraniu Rokita wystąpił w szacie z czerwonego jedwabiu przetykanego złotymi nićmi. Ażeby jeszcze bardziej olśnić słuchaczy, nadział sobie na rogi kilka złotych pierścionków, pudełko po paście i metalowe kapsle z butelek od piwa. Były to jego skarby, które zazwyczaj przechowywał w piwnicy starego młyna w pobliżu Torunia. Do Wiśnicza przywiózł je w żelaznej skrzynce, zamkniętej na siedem diabelskich spustów. Rokita sprzeciwił się planom organizatorów Wielkiego Zlotu Straszydeł. Jak wiemy, pragnęli oni, aby straszydła - gnieżdżące się dotychczas w bajkach, podaniach i legendach, a także w ruinach starych zamków, młynach, wiatrakach, na cmentarzach, w uroczyskach leśnych, jeziorach i bagnach - zabrały się bezzwłocznie do pracy. Doszli bowiem do przekonania, iż w dzisiejszych czasach są po prostu zbędne i śmieszne. A oto krótki fragment jego mowy: - Czy wyobrażacie sobie chwilę, w której ludzie przestaną się nas bać? Ja czegoś podobnego nie umiem i nie chcę sobie wyobrazić! Cała nasza władza, całe nasze znaczenie przez setki lat polegało na tym, że ludzie nas się bali! Drżeli na nasz widok, chowali się pod pierzyny na sam dźwięk naszych imion, słuchali nas bez szemrania i spełniali wszelkie rozkazy. Co się stanie z naszymi skarbami, zbieranymi z wielkim trudem przez stulecia? Z beczkami złotych dukatów, które raz do roku suszymy w promieniach wiosennego słońca? Z lochami pełnymi kości? Z naszymi przyjaciółmi - sowami, nietoperzami i krukami? Czy wyobrażacie sobie chwilę, gdy spotkacie się z człowiekiem, a ten, zamiast mdleć ze strachu i błagać o litość, będzie z wami rozmawiał o sprzęcie zboża lub ubezpieczeniu od ognia? A tak się przecież stanie, jeżeli pójdziecie na lep słodkich słówek tego kretyna Boruty, jeżeli posłuchacie zbzikowanej Białej Damy czy równie pomylonego Bazyliszka. Straszydła są od tego, żeby straszyć! Zrozumiano? Przemówienie zakończyło się wielkim tumultem. Część zgromadzonych poparła Rokitę, część zaś sprzeciwiła się jego projektom i manifestowała swą wierność dla Boruty. Opowiadał mi później Kosmacz - przy prawdziwie szatańskiej czarnej kawie - że doszło nawet do bójki, podczas której kilka straszydeł zostało mocno poturbowanych. W rezultacie grupa najzagorzalszych zwolenników Rokity zawiązała spisek mający na celu zniweczenie wysiłków Boruty i jego przyjaciół. Spiskowcy zaprzysięgli wierność i ustalili hasło, przy pomocy którego mieli się porozumiewać. Brzmiało ono: „Śmierć frajerom!”, przy czym brzydką nazwą frajerów określono wszystkie straszydła pragnące przeprowadzenia reform. Tej samej nocy nadleciała nad Wiśnicz potężna chmura, na której siedziało czterdziestu płanetników z Zakopanego i Podhala. Wylewali oni na ziemię całe konwie deszczu. Ulewa grzmociła po dachach aż miło, Maciek jednak nic nie słyszał, gdyż miał tak mocny sen, że nie mógłby go przerwać nawet huk armat. Za to Strach i Ferdek, wracający z zamku po kolejnym nocnym zebraniu komitetu, przemokli do suchej nitki. Dzień wstał szary i ciemny. Wciąż jeszcze padało, ale nie tak gwałtownie jak w nocy, ponieważ większość płanetników znalazła już kwatery w strumykach, kałużach, bajorach i studniach. Pan Włodzimierz chodził po mieszkaniu i stukał palcem w barometr, co zresztą wcale nie przyczyniało się do zmiany pogody. Znudzone psy snuły się po pokojach, polowały na pchły lub po prostu spały na zapas. Z przepełnionej kadzi przelewała się woda na podwórko, a mokre kury kuliły się pod ganeczkiem. Taka pogoda podczas wakacji wcale nie należy do przyjemności. Maciek był jednak w szczęśliwym położeniu, gdyż miał wspaniałe zajęcie. Oto Ferdek i Strach zwrócili się do niego z prośbą o pomoc w wymalowaniu plakatu, mającego obwieścić mieszkańcom Wiśnicza otwarcie Wielkiego Zlotu Straszydeł. - Maciusieńku najdroższy - mówił Strach składając ręce. - Pomóż nam, bo sami nie potrafimy tego zrobić. Ja nie mam wprawy w malowaniu plakatów, a Ferdek w ogóle nie umie pisać. Diablisko tak przymilnie patrzyło mu w oczy i tak zawzięcie, na psi sposób machało ogonem, że w Maćku tajało serce. Tak więc pokoik chłopca zamienił się na wiele godzin w pracownię graficzną. Do południa plakat był gotowy i już z daleka rzucał się w oczy tęczą kolorów, podobnie jak podłoga, dywanik, kapa na łóżku, prześcieradło, ręcznik i wszystkie chusteczki Maćka. Kolorowe były również psy, które niebacznie zawędrowały do pracowni malarza, a potem roznosiły farbę po całym mieszkaniu. Wspaniałą gamą kolorów lśniła twarz Maćka, nie mówiąc już o rękach. Podobnie wyglądali jego przyjaciele, zwłaszcza Ferdek, który w zapale pracy posługiwał się swym ogonem jak pędzlem. Ale afisz był nadzwyczajny. Zresztą osądźcie sami: UWAGA!!! UWAGA!!! Niezwykła okazja! Stań i przeczytaj! O północy z 23 na 24 czerwca w Sali Rycerskiej Zamku nastąpi uroczyste otwarcie WIELKIEGO ZLOTU STRASZYDEŁ Zapraszamy wszystkich mieszkańców Wiśnicza, którzy zechcą spotkać się z Duchami, Diabłami, Czarownicami, Upiorami, Boginkami, Płanetnikami, Strzygami, Szkieletami, Utopcami... Nikomu nie stanie się nic złego. Straszydła są oswojone! PROGRAM Część artystyczna w wykonaniu wybitnych solistów oraz zespołów amatorskich pod kierownictwem Ferdka Diabła. 1. Taniec Szkieletów - wykona Zespół Straszydeł z Puszczy Kampinoskiej. 2. Solo na trąbce „Noc na Łysej Górze” - w wykonaniu najsłynniejszego artysty wszystkich czasów - Ferdka Diabła!!! 3. Aria z opery „Straszny Dwór” - wykona sam Czart Boruta. 4. Wiązanka melodii piekielnych - wykona Zespół Mocnego Uderzenia - LUCYPERSI 5. Ballada Adama Mickiewicza „Pani Twardowska” - recytuje znakomity Strach na Wróble! Podczas przerwy będzie można najeść się pyszności w bufecie. Ceny przystępne Kuchnia staropolska. W części oficjalnej - przemówienie BIAŁEJ DAMY i powzięcie ważnych uchwał. Wielkie niespodzianki! Wstęp wolny. Przyjdźcie, bo warto! Diabelskie ognie nad zamkiem! Pokaz akrobacji powietrznych w wykonaniu eskadry czarownic! Loty pasażerskie na miotłach i ożogach! Już wkrótce ! ! ! Po obiedzie rozpogodziło się. Czarna chmura, jakby odcięta wielkim nożem, powędrowała na wschód, a mokre dachy zalśniły w promieniach słońca. - Gdzie zawiesimy plakat? - zastanawiał się Strach. - Chyba na tablicy ogłoszeń - zaproponował stryj Włodzimierz - na samym środku rynku, przed ratuszem. - Ale nie mamy kleju - zmartwił się Maciek. - Skocz do cioci i poproś o mąkę - poradził Eligiusz ściągając marynarkę. - Zrobimy pierwszorzędny klej. Rozmieszanie mąki z wodą zlecono Strachowi, który posłużył się w tym celu jedną ze swych drewnianych rąk. Natomiast podgrzaniem kleistej masy na blasze kuchennej zajął się redaktor. - Taki klej nazywa się introligatorski - powiedział. - Jest tak mocny, że będzie trzymał, choćby nawet tablica się rozleciała. Przyklejenie wspaniałego plakatu stało się dla mieszkańców Wiśnicza wielkim wydarzeniem. Wokół naszych przyjaciół zebrał się podniecony tłum. Czytano na głos program uroczystości, zapytywano o szczegóły, cieszono się, że właśnie Wiśnicz został wybrany jako miejsce tak ważnej imprezy. Byli też i tacy, którym się to nie podobało. Kręcili więc nosami i narzekali: - Zobaczycie, że nic dobrego z tego nie wyniknie... Przysłowie: „Jeszcze się taki nie narodził, kto by wszystkim dogodził” i tym razem okazało się w pełni uzasadnione. - Wielki to honor dla naszego miasta - rzekł komendant Straży Ogniowej - toteż chętnie uświetnimy ową uroczystość występem naszej orkiestry dętej, słynnej w całym powiecie. Pan Albin zacierał ręce z radości. - Będę mieć ruch w kawiarni, aż miło! A mistrz fryzjerski, pan Waldemar Szamponowicz, natychmiast zabrał się do remontu swego zakładu, zdając sobie sprawę, że żadna z mieszkanek Wiśnicza nie uda się na otwarcie zlotu bez pięknego uczesania. Pani Maria, kierowniczka Biblioteki Publicznej, przebiegła w myśli tytuły posiadanych książek, aby wydobyć na wierzch te, w których była mowa o straszydłach, a więc przede wszystkim zbiory baśni i legend ludowych. Kierownik piekarni GS postanowił wypiekać specjalne „rogaliki diabelskie”, posypane pieprzem, makiem i solą. Jednym słowem, w miasteczku zawrzało. Maćka dziwiła jednak nieobecność Antka Głąbika. Rozglądał się dokoła szukając przyjaciela, ale na próżno. Podejrzana historia! Antek był zawsze tam, gdzie się coś działo. Gdzież więc mógł się zawieruszyć ten, który - jako naoczny świadek nocnego zebrania duchów - od dawna wiedział o wszystkim? Niepokój Maćka spotęgował się jeszcze, gdy podeszła do niego pani Głąbikowa pytając, czy nie wie, gdzie może być Antoś, bo nie ma go w domu już od rana. - Nie wiem, proszę pani. Widziałem go wczoraj. - Dziś rano, zaraz po śniadaniu, wybrał się na grzyby. Na Bukowiec. Włożył płaszcz deszczowy i gumiaki. Ale już powinien wrócić. Obiad stygnie, wieczór się zbliża, a jego nie ma. Pan Włodzimierz, przysłuchujący się rozmowie, pyknął ze swej fajeczki i powiedział uspokajająco: - Nie ma strachu. Antoś zna każdy kamyk na Bukowcu, nie zginie. W tej chwili wśród ludzi zgromadzonych przed ratuszem zapanowało jakieś poruszenie. Ktoś przepychał się ku tablicy. Był to, okazało się, diabeł Kosmacz. Ale w jakim stanie! Kudły miał pełne kolców, liści i sosnowych igieł, a czarną twarz pokrytą kroplami potu. Ujrzawszy Maćka, pobiegł ku niemu i krzyknął: - Czy ty jesteś Maciek Walczyński? - Tak. - Rokita schwytał Antka do niewoli! Trzeba go ratować! Nie ma sekundy do stracenia! Gdyby na środku rynku wybuchła petarda, nie spowodowałaby chyba większego wrażenia niż słowa skrzydlatego diabła. Maciek poczuł, że blednie, i chwycił za rękę stryja Włodzimierza. Redaktor Eligiusz zawołał do Kosmacza: - Gdzie on jest? - Na Bukowcu. Zaprowadzę was. Dopiero po chwili przerażony Maciek zdołał wykrztusić: - Ratujmy go! Hejże na Rokitę! Jak Wiśnicz Wiśniczem, nikt jeszcze nie widział takiego zamętu. Dopiero po upływie pół godziny dało się uformować sporą grupę mężczyzn i kobiet, która wyruszyła w kierunku Bukowca. Na czele jechał motocykl z dwoma milicjantami. Jeden z nich to sierżant Główka, komendant posterunku, drugi zaś - kapral Wąs, wbrew swemu nazwisku gładki i różowy jak panienka. Tuż za motocyklem pośpieszał pan Włodzimierz z nabitą dubeltówką, a za nim redaktor Eligiusz z Maćkiem. Strach i Ferdek biegli tak szybko, że od czasu do czasu musieli zwalniać, aby zaczekać na resztę. Uczestnicy wyprawy groźnie potrząsali pogrzebaczami, parasolami, a nawet kijami. W rękach kobiet widniały wałki do ciasta, miotły i trzepaczki. Wzdłuż całej trasy pochodu szczekały zaniepokojone psy, a przerażone gołębie z głośnym furkotem wzbijały się w przedwieczorne niebo. Według relacji zadyszanego od szybkiego marszu Kosmacza porwanie Antka odbyło się w pobliżu Diabelskiego Kamienia, już koło południa, kiedy chłopiec wracał do domu z koszykiem pełnym grzybów. Kosmacz, siedzący w tym momencie na konarze starego dębu, otulony skrzydłami jak peleryną, ujrzał Rokitę, który wyskoczywszy spoza skały wyrwał chłopcu koszyk z grzybami i zaczął je pożerać. Po chwili Rokita wysypał wszystkie grzyby na ziemię i ze złością podeptał je kopytami, krzycząc, że został niecnie oszukany. Myślał bowiem, że w koszyku znajdują się muchomory, które, jak wiadomo, stanowią diabelski przysmak. Gdy chłopiec rozpłakał się na widok pogniecionych grzybów, Rokita wpadł we wściekłość, porwał go za kołnierz i krzyknął: „Od dziś będziesz zbierał dla mnie muchomory, a także wilcze jagody! Jesteś zaczarowany i nigdy już nie znajdziesz drogi do domu, cha, cha, cha!...” Z dalszych słów Kosmacza wynikało, że Rokita zamknął Antka w starej szopie i postawił przy nim na warcie zaufaną wiedźmą. Gdy wiedźma zasnęła, Kosmacz zastukał w ścianę i obiecał Antkowi, że sprowadzi pomoc. Sam nie mógł mu jej udzielić, gdyż był diabłem zbyt niskiego rzędu, a Rokita należał do najbliższych przyjaciół samego Belzebuba! Na szczęście Antek miał w kieszeni ołówek oraz notes z rosyjskimi słówkami, których poprzedniego dnia uczył się pasąc krowę. Kosmacz podjął się szybkiego doręczenia listu Maćkowi Walczyńskiemu. - Rokita za dużo sobie pozwala - mówił Kosmacz - bo jest pewny bezkarności... Ja mu nic nie mogę zrobić, ale jeżeli Boruta dowie się o porwaniu Antka, to nie chciałbym być w skórze Rokity! Szopa, o której wspomniał diabeł Kosmacz, dobrze była znana panu Włodzimierzowi, gdyż od wielu lat służyła gajowym jako skład siana, stanowiącego zimą pożywienie dla sarn i rogaczy. Zbudowana z grubych pni i pokryta gontem, przypominała góralski szałas. Pan Włodzimierz, jako leśniczy, stale miał przy sobie klucz od szopy, tak że otwarcie jej i wypuszczenie Antka na wolność wydawało się dziecinnie łatwe. Należało tylko liczyć się z diabelskimi sztuczkami przeciwko którym niewiele chyba mogły zdziałać pogrzebacze, kije, a nawet milicyjne pistolety. Ścigający byli jednak dobrej myśli i jak jeden mąż płonęli chęcią wygarbowania skóry podłemu Rokicie, a także jego zaufanym wiedźmom. Wkrótce uczestnicy ekspedycji ratunkowej znaleźli się przed szopą. Przez szerokie szpary między belkami bez trudu można było zajrzeć do wnętrza. Ku ogromnemu zdumieniu wszystkich zebranych okazało się, że w szopie zamiast Antka Głąbika siedzi... czarownica. Wiedźma, przerażona groźnymi okrzykami, zaszyła się w najciemniejszy kąt, wsadziła głowę w siano i nie odpowiadała na pytania. Dopiero stanowczy rozkaz sierżanta Główki skłonił ją do otworzenia ust. - Niech was diabli porwą z tym waszym Antosiem! - zachrypiała. - Nie widziałam na świecie gorszego łobuza! Sam uciekł, a mnie zamknął w szopie. Szukajcie wiatru w polu! W tłumie rozległy się radosne okrzyki: - Antoś uciekł! Sprytny chłopiec! Pewnie już jest w domu! Pan komendant zapiął pod brodą pasek od czapki i podszedł do szopy. - W imieniu prawa aresztuję was, obywatelko wiedźmo. Proszę natychmiast opuścić szopę. Tylko bez kawałów. - Dobrze jej tak! Słusznie robi! Aresztować ją! Przecież to wspólniczka, Rokity! - wołali zebrani pod szopą obywatele Wiśnicza. Ale wiedźma wzięła się pod boki i zapytała hardo: - Jakim cudem mam wyjść, skoro cacany Antoś zamknął mnie na kluczyk z kostki nietoperza? Czyście poszaleli? - Ja mam coś lepszego niż kostka nietoperza - rzekł pan Włodzimierz i sięgnął do kieszeni po kluczyk od kłódki. Niestety, w kieszeni zamiast kluczyka, który był tam jeszcze niedawno, znajdowała się grudka zeschłego błota! - Co to ma znaczyć? - krzyknął zaniepokojony leśniczy. - To sprawka tej paskudnej jędzy - wyjaśnił Ferdek. - One to potrafią... Ja też kiedyś znałem takie sztuczki, ale już zapomniałem. - Cha, cha, cha, ale wam dogodziłam! - zaśmiała się czarownica - Figę mi zrobicie! Gdy przyjdzie Rokita, będziecie stąd zmykać jak zające. Ale co mówię? Przecież ja sama mogę was zamienić w zające. Po chwili brudną łapą wyciągnęła ze swych łachmanów niebieski notesik. - To notes Antosia, poznaję! - zawołał Maciek. - Miał w nim słówka rosyjskie. - To nie żadne słówka - sprostowała czarownica - tylko najstraszliwsze zaklęcia. Karandasz! Fotokartoczka! Mołoko! Co trwożliwsi odsunęli się od szopy, ale rzecz jasna, że komendant posterunku nie należał do nich. Nic nie mówiąc wyjął z kabury pistolet, przyłożył wylot lufy do drzwi i pociągnął za języczek spustowy. Huknął strzał i z deski poleciały drzazgi razem z kłódką. Drzwi, kopnięte nogą, otworzyły się na całą szerokość. - Proszę wyjść! - zawołał przedstawiciel władzy. - Dobrze, dobrze, ale po co tyle hałasu? - zachrypiała wiedźma i bez oporu opuściła kryjówkę. - Znaczy, że jestem aresztowana? - Tak jest. - A kuku! - wrzasnęła na to czarownica, wskoczyła na niewidoczny dotychczas ożóg i wzniosła się ponad czuby najwyższych świerków. - Moje uszanowanie państwu - zabrzmiał z góry jej głos, pełen iście piekielnej złośliwości. - A przypadkiem nie połamcie nóg w tej ciemnicy... Dopiero wtedy zebrani pod szopą zauważyli, że nastała już ciemna, bezgwiezdna noc. - Dziwne rzeczy - mruknął redaktor patrząc na fosforyzującą tarczę zegarka. - Przecież dopiero wpół do siódmej! Sierżant Główka grzmiącym głosem krzyknął w ciemność: - A macie prawo jazdy na ożogu? Takiego obrotu sprawy nie przewidziałaby chyba najsprytniejsza czartowska ciota! Toteż wiedźma zatoczyła nad drzewami przepisowy krąg, zniżyła lot i wylądowała na trawie. - Nie mam prawa jazdy - wyjąkała niepewnie. - To znaczy, miałam kiedyś, ale nie odnowiłam we właściwym czasie. - A gdzie tabliczka rejestracyjna? - Nie ma. Nawet nie wiem, kiedy odleciała... - W takim razie aresztuję was za łamanie przepisów ruchu. - Trudno, nie ma rady - westchnęła czarownica i bez słowa protestu wręczyła milicjantowi swój ożóg, posmarowany sadzą i koźlim sadłem. - Fuj, jakie to paskudne - obruszył się komendant. - Przyda się jednak jako dowód winy. Proszę ze mną. - Ale gdzie jest Antoś? - zawołała pani Głąbikowa podbiegając do pana Włodzimierza. - Ratujcie mi dziecko! Pan Włodzimierz otworzył usta, aby zapewnić panią Głąbikowa, że poszukiwania będą nadal prowadzone, lecz w tej samej sekundzie rozległ się straszliwy łoskot. Zmartwiałym z przerażenia ludziom zdawało się, że skorupa ziemi nagle pękła, aby pochłonąć ich bez śladu. - O rany - jęknął Ferdek - jak żyję, nie słyszałem takiego huku! A Maciek, ściskając mocno dłoń przyjaciela, szepnął błagalnie: - Ratujmy Antka, Boję się o niego... Fortel Antka Głąbika A teraz na widownię wkracza autor. Jest to pan w średnim wieku, niemłody, ale też niestary, niesiwy i niełysy. Nie ma brody, wąsów ani okularów. Ma natomiast wielu młodych przyjaciół w całej Polsce. I właśnie w tej chwili proponuje im - a zarazem wszystkim czytelnikom - wesołą zabawę w zgaduj-zgadulę. Chodzi bowiem o stwierdzenie, gdzie mógł przebywać poszukiwany Antoś Głąbik. Autor zaopatruje się w bardzo silną lornetkę, taką, jakiej używają kapitanowie statków, i siada na bardzo, bardzo, bardzo wysokim stołku. Tak wysokim, jak najwyższy szczyt w Tatrach Polskich, czyli Rysy, którym do dwu i pół tysiąca metrów brakuje tylko jednego metra! Z wysokości owego stołka i przy pomocy owej potężnej lornetki potrafi dojrzeć każdą miejscowość w Polsce. Oczywiście, nie bierzcie tego dosłownie, pamiętając, że powieściopisarze oraz poeci mają czasem bujną fantazję. Autor kieruje swą lornetkę w stronę Bieszczadów. Ktoś tam podnosi do góry dwa palce. - Słucham, słucham... - Antoś jest w lesie - mówi Marek Caputa z Uherzec koło Leska. A teraz autor kieruje wzrok w inną stronę. - Antek jest w domu! - woła Krzyś Wróblewski z ulicy Dzierżyńskiego w Krakowie. Szkła lornety zwracają się ku północy. - Antek jest w jaskini - twierdzi Iza Swarcewiczówna z Warszawy. Na zakończenie zgaduj-zgaduli autor spogląda ku zachodowi. - Antek jest w strachu - powiada Halinka Górska z Wrocławia, Autor uśmiecha się, wkłada lornetę do torby, schodzi z ogromnie wysokiego stołka i z tajemniczą miną oznajmia: - Nikt nie zgadł. A na to czytelnicy: - To w takim razie gdzie? A więc słuchajcie: Antek Głąbik znajdował się w tej chwili na zamku w Wiśniczu. Co więcej, był gościem samego Boruty, który poczęstował go szklanką oranżady i kawałkiem makowca. Tak, tak. Antek Głąbik był właśnie w zamku, gdy rozległ się ten okropny huk. I co dziwniejsze, Antek od razu wiedział, skąd ten huk powstał. Po prostu Rokita, pokłóciwszy się na śmierć i życie z Borutą, wyszedł z komnaty, trzaskając za sobą potężnymi drzwiami. Przyznacie chyba, że kończenie wizyty trzaskaniem drzwiami nie należy do dobrego tonu. Ale czy można wymagać dobrych manier od mieszkańca piekieł? Należałoby jednak wszystko opowiedzieć po kolei. Po odejściu Kosmacza, który podjął się sprowadzenia pomocy, Antoś postanowił się przespać, gdyż nie miał nic lepszego do roboty. Wkrótce zbudziła go czarownica, która dotychczas czuwała na zewnątrz, lecz teraz pragnęła skryć się przed deszczem. - Nie będę przecież mokła dla takiego bachora - powiedziała skrzekliwym głosem i podgarnąwszy pod siebie wiązkę siana, usiadła wygodnie w kącie szopy. - Proszę bardzo - rzekł Antek. - Zmieścimy się. - Ho, ho, jakiś ty przemądrzały! Uważaj, żeby ci głowa zbytnio nie urosła. - Proszę pani - sprostował Antek - wcale nie jestem przemądrzały, ale sądzę, że naprawdę miejsca jest dosyć. - No, no, tak sobie tylko żartowałam. Powiedz mi, mój chłopcze, dlaczego Rokita jest na ciebie zły? - Nie wiem. - Przykazał mi pilnować cię jak oka w głowie. - No to niech pani pilnuje. - Nie uciekniesz, mój drogi. Jestem wiedźmą i znam się na czarach. - Nie ma żadnych czarów. To bajki. Czarownica zarechotała nieprzyjemnie. - Bajki? Co ty mówisz? Śmiesz twierdzić, że nie ma czarów? - Naturalnie, że nie ma. Dawniej ludzie wierzyli w takie głupstwa, ale dzisiaj są już na to za mądrzy. Jędza zerwała się z wiązki siana. - Co ty wygadujesz? Opamiętaj się! Wszystko polega na czarach! Nie ma nic poza czarami! Czyżbyś nie wierzył w czarodziejską moc kostki nietoperza? W kozie sadło wymieszane z sadzą? W cudotwórcze zioła palone na wolnym ogniu? We wróżby z węgla drzewnego? Twarz Antosia przybrała wyraz niezwykle poważny i po chwili zastanowienia chłopiec odparł: - Może pani ma rację... Może czary naprawdę istnieją na świecie? Jędza aż podskoczyła i zamachała rękami. - Nie może, ale na pewno. Udowodnić ci? - Bardzo proszę. Abrakadabra... abrakadabra... abrakadabra... Na trujące ziele, na czerwone cielę, na krowie rogi, na kogucie nogi, zaklinam cię w sowę! Wypowiedziawszy straszliwe zaklęcie, czarownica spojrzała na chłopca niezbyt przytomnie, oczekując wyniku swych czarów. Ale chwile mijały jedna za drugą i wciąż zamiast oczekiwanej sowy stał przed nią dwunastoletni Antoś Głąbik, uczeń klasy szóstej szkoły podstawowej w Wiśniczu. Jędza zamrugała oczyma, potem przetarła je sądząc, że śni. Ale i to nic nie pomagało. Czary nie działały. Antek bynajmniej nie przypomniał sowy. - No i co? - zapytał. - Kto ma rację? - Musiałam się pomylić - powiedziała wiedźma. - Na pewno się pomyliłam. - Wie pani co? - zaproponował chłopiec. - Niech się pani prześpi, a ja przypomnę sobie trochę słówek. To przynajmniej będzie pożyteczne zajęcie. I nie czekając na odpowiedź, wyjął z kieszeni notesik ze słówkami. Wiedźma zaniepokoiła się. - Co to? - Słówka. - Jakie słówka? Antkowi przyszła do głowy genialna myśl. - Tajemnicze - odparł. - To są moje czary. - Więc ty też umiesz czarować? - Jeszcze jak! - A potrafiłbyś mnie zakląć? - Oczywiście. - W co? - Na przykład w capa. - No to spróbuj. Jeżeli się okaże, że masz moc czarodziejską, będę ci wiernie służyła aż do końca świata. - A więc niech pani słucha. Trzeba półgłosem powtarzać słowa, które są tu zapisane: karandasz, fotokartoczka, mołoko. Wiedźma powtórzyła z nabożeństwem: - Karandasz, fotokartoczka, mołoko... To musi być jakieś mocne zaklęcie. - Rozumie się! - zapewnił ją chłopiec. - A teraz trzeba zamknąć oczy, zasłonić rękami uszy i obrócić się do ściany. Czarownica bez słowa protestu zastosowała się do życzeń Antka. - I co dalej? - Teraz niech pani stoi spokojnie i powtarza dziesięć razy karandasz, ale bardzo głośno. Jak pani może najgłośniej. Wiedźma nabrała do płuc powietrza i wrzasnęła: - Karandasz! - Słabo. Trzeba głośniej. Z naciskiem na ostatnie a. - Karandasz! - Dobrze. I tak trzeba wołać dziesięć razy. Potem zamieni się pani w capa. - A odczarujesz mnie? - Oczywiście. To tylko próba. Spryciarz już dawno zauważył, że czarownica wchodząc do środka nie zamknęła za sobą drzwi. Korzystając więc z niesamowitego wrzasku wiedźmy, wyśliznął się z szopy, założył kłódkę na skobel, zatrzasnął i pomknął jak strzała prosto w las. Biegł za nim coraz mocniejszy krzyk czarownicy: - Karandasz! Karandasz! Karanddsz! „A jednak czary są na świecie - pomyślał Antek. Było mu na duchu lekko i wesoło. - Za pół godziny będę w domu.” Przysłowie jednak powiada: „Nie mów hop, póki nie przeskoczysz”. W pośpiechu ucieczki Antoś nie zauważył, że wpadł na ścieżkę prowadzącą ku zamkowi, a nie do miasteczka. Pragnąc jak najszybciej oddalić się od szopy z rozsierdzoną niewątpliwie czarownicą, rwał bez opamiętania, ile sił w nogach, przeciskał się przez gąszcze, przeskakiwał strumyki i kałuże. Wreszcie - ochlapany błotem, z włosami zmierzwionymi, zdyszany i spocony - znalazł się w pobliżu głównego wejścia do zamku. I wtedy przyszło mu na myśl, że należy niezwłocznie poskarżyć się Borucie, Białej Damie lub Bazyliszkowi na napaść ze strony Rokity. Najbardziej bolała Antosia utrata koszyka z prawdziwkami. Kto jak kto, ale Boruta powinien znaleźć sposób na podłego Rokitę. Nie zastanawiając się długo, pchnął bramę i wbiegł na dziedziniec, a następnie znaną już sobie drogą dostał się do wnętrza zamku. Do północy było jeszcze daleko, istniała jednak możliwość spotkania jakiegoś straszydła, ponieważ zbliżający się termin zlotu nasuwał coraz więcej zagadnień do rozwiązania. Członkowie Komitetu Organizacyjnego pracowali niemal bez przerwy, nic sobie nie robiąc ze światła dziennego ani nawet z obecności robotników, zajętych przy budowie hotelu. Toteż nie minęło dziesięć minut, gdy Antek spotkał boginkę pełniącą funkcję sekretarki. Stukając szpileczkami po płytach posadzki, zatrzymała się na widok chłopca i spytała: - Czego tu szukasz? - Chcę się widzieć z Borutą. - Szef jest w sali numer trzy - odparła sekretarka. - Poczekaj tu, zaraz go zawiadomię. Jak się nazywasz? - Antek Głąbik, proszę pani. Ale to bardzo pilna sprawa. - Dobrze, dobrze, a swoją drogą, mógłbyś się trochę przyczesać. Wyglądasz jak straszydło... Po upływie kilku minut Antoś znalazł się przed obliczem Boruty. Olbrzymie diablisko siedziało za biurkiem zastawionym telefonami i zarzuconym księgami. Rozpięta na piersi koszula ukazywała czarne, wijące się kudły. W kącie komnaty kulił się jakiś skromny diabeł, pełniący widocznie funkcję posłańca. - Ach, to ty, Antosiu - rzekł przyjaźnie Boruta. - Czym mogę ci służyć?... Ale streszczaj się, bo jestem bardzo zapracowany. W kilku słowach chłopiec opowiedział o swej przygodzie w lesie na Bukowcu. Boruta słuchał go uważnie, stukając czubkiem diabelskiego pazura w biurko. Gdy Antek skończył, zapanowała głęboka cisza. Mrok wypełniający komnatę gęstniał z każdą chwilą. Chłopiec poczuł się nieswojo. Może źle zrobił opowiadając Borucie tę historię? Może należało wszystko przemilczeć i nie skarżyć na Rokitę, będącego bądź co bądź tak samo jak Boruta diabłem? Ale trudno, słowo się rzekło i teraz nie można się już wycofać. Boruta klasnął w dłonie i oto komnatę zalało błękitne światło, wydobywające się chyba jednocześnie ze stropu, ścian i podłogi. Przy następnym klaśnieciu na biurku przed Antosiem zjawiła się szklanka napełniona oranżadą oraz talerzyk ze sporym kawałkiem makowca. - Jedz i pij - powiedział Boruta - a ja tymczasem wydam odpowiednie zarządzenia. Czas najwyższy, aby ukrócić samowolę; Rokity! To mówiąc wykręcił numer na tarczy telefonu i krzyknął do słuchawki: - Hej, wy tam, z Wydziału Ruchu! Niech no czart Ogończyk stante pede* [Stante pede - (łac.) natychmiast.] leci do Rokity i każe mu tu przybyć. Sprawa nader pilna i rzekłbym nawet, gardłowa! Po chwili zwrócił się do swego młodego gościa: - Ach, żebyś wiedział, chłopcze, ile pracy mamy z tym zlotem! Całe szczęście, że to już za kilka dni. A potem zacznie się wreszcie nowe życie. Dość mam żywota diabelskiego. Świat jest taki piękny i ciekawy, a ty, diable, siedź i siedź w łęczyckich lochach, pilnuj tych dukatów, licz je bez przerwy, susz na słońcu... To ma być życie? To przecież nudziarstwo! A taki Bazyliszek mieszkał w piwnicy przez kilkaset lat i nosa nigdzie nie wychylił. No i powiedz sam, po co? Żeby raz na sto lat wystraszyć jakiegoś pijaka? Zresztą któż dzisiaj boi się straszydeł? Nawet takie dzieci jak ty... Tu Antoś Głąbik poczuł gwałtowny przypływ ambicji i zawołał: - Ja wcale nie jestem dzieckiem, panie Boruta! Mam już skończone dwanaście lat. Czart przerwał swą przechadzkę po komnacie, przyjrzał się chłopcu i rzekł: - Wybacz, nie chciałem cię obrazić. Za naszych czasów dwunastoletni ludzie zaliczali się do dzieci. Sam widzisz, że dalsze straszenie nie ma już najmniejszego sensu. W tej chwili ktoś zapukał do drzwi. - Wejść! - rozkazał Boruta. Na progu pojawił się Ogończyk. - Rokita czeka w sąsiednim pokoju. - Wprowadzić. - Nie trzeba, sam znam drogę! - zawołał butnie Rokita i odtrąciwszy Ogończyka, wszedł do komnaty. Stanął na środku, wziął się pod boki i zapytał hardo: - Po co mnie wezwałeś? - Znasz tego chłopca? - rzekł Boruta. - Znam. Jeszcze mu kości policzę... Antek Głąbik, mimo że nie należał do lękliwych, na wszelki wypadek schował się za oparcie wysokiego fotela. - Antoś jest moim gościem - powiedział z naciskiem Boruta - i nie pozwolę zrobić mu krzywdy. Czemu go napadłeś i zabrałeś mu grzyby? Odpowiadaj! - Nie mam ochoty - burknął Rokita. - Ej, bo ci rogów przytrę! - Spróbuj. Nie jestem gorszy od ciebie. Jeśli tylko zechcę, tak wystraszę wszystkich mieszkańców Wiśnicza, że o północy będą uciekali z miasta, i to na bosaka... A tego chłopca zamienię w ropuchę! - Zakazuję ci! - krzyknął Boruta postępując ku zacietrzewionemu diabłowi. - Nie boję się twoich zakazów - zarechotał Rokita i zagrał mu na nosie. Takiej obelgi Boruta nie mógł już ścierpieć. Wyciągnął rękę ku drzwiom i wrzasnął: - Precz stąd, bo ci ogon wyrwę! - Sam lepiej pilnuj swego! - Nie pokazuj mi się na oczy! - grzmiał strażnik łęczyckich skarbów. - Śmierć frajerom! - zawył Rokita i skoczywszy za próg, zatrzasnął za sobą drzwi komnaty z taką siłą, że mury starego zamku zadrżały, a z oszklonych już okien posypały się szyby. Jednocześnie gwałtowny powiew zdmuchnął z biurka wszystkie papiery. - Mocium panie, mocium panie! - sapał wyprowadzony z równowagi Boruta. - Najprawdziwszy bunt! No, ale trudno, jak wojna, to wojna. Dam mu jeszcze taką nauczkę, że na zawsze odechce mu się strzelania drzwiami. A ty, chłopcze, zmykaj już do domu, bo pewno mama się o ciebie niepokoi. Pozdrów ode mnie Maćka i wszystkich przyjaciół. - Dziękuję - powiedział Antek. - A co będzie z moim koszyczkiem i z grzybami? Co ja mamie powiem? - Ach, to drobiazg - odparł Boruta. - Przecież stoi na biurku... Antek spojrzał i oniemiał. Zobaczył swój własny koszyczek, pełen ślicznych prawdziwków... A mógłby przysiąc, że przed chwilą nic w tym miejscu nie stało! - No, bierz te grzyby i biegnij do domu - powtórzył Boruta. - Możecie je zjeść bez obawy, bo to najprawdziwsze borowiki. Uwaga autora: Moi drodzy, nie będę wam opisywał, jak powitano Antosia w Wiśniczu, a to dlatego, że musiałbym zbyt długo opowiadać o uroczystościach, które się tam odbyły. Wspomnę tylko, że objawy radości ustały dopiero nad ranem. A należały do nich między innymi ognie sztuczne, bicie w kościelne dzwony, występ orkiestry Ochotniczej Straży Pożarnej, koncert na trąbce w wykonaniu uszczęśliwionego Ferdka oraz tańce pośrodku rynku, wokół zabytkowego ratusza. Wielki Zlot Straszydeł Nadszedł wreszcie oczekiwany dzień 23 czerwca. Pogoda była tak piękna, że nawet znana pesymistka Katarzyna - wciąż przepowiadająca burze, oberwanie chmury, gradobicie i powodzie, stwierdziła w sposób bezapelacyjny: - Dziś nie będzie lało. Nieco inaczej brzmiał komunikat Instytutu Hydrologiczno-Meteorologicznego, przewidujący przelotne zachmurzenie i równie przelotne deszcze, ale rzecz jasna, że Katarzyny wcale to nie wzruszało. Od czterdziestu lat uważała radio za diabelski wynalazek i sądu swego nie zmieniła nawet wtedy, gdy usłyszała w głośniku własne nazwisko, wymienione w koncercie życzeń z okazji sześćdziesiątej dziewiątej rocznicy urodzin. O szóstej rano wspaniały kogut Alektrio wskoczył na parapet okna Maćkowego pokoju i ujrzał chłopca pogrążonego w głębokim śnie. Obawiając się, że Maciek może przespać Wielki Zlot Straszydeł, Alektrio zapiał, jak tylko mógł najgłośniej. Skutek był natychmiastowy - chłopiec zerwał się na równe nogi i krzyknął: - Gdzie się pali? Zadowolony z siebie Alektrio zeskoczył z okna i majestatycznie odszedł w kierunku kurnika. Wyciągnąwszy dżinsy i koszulę, Maciek wspiął się po drabinie na stryszek szopy. Ferdek i Strach spali w najlepsze, zakopani w sianie po uszy. - Wstawajcie, późno już! - zawołał chłopiec. Po chwili cała trójka siedziała w kuchni przy śniadaniu. Katarzyna nie przestawała zrzędzić: - I kto to widział, żeby w taką piękną pogodę straszydła urządzały na zamku zebranie... - Nikt tego jeszcze nie widział, proszę pani - odparł Strach - i na tym polega wielkość dzisiejszego dnia. - Ach, jak on to ślicznie powiedział - westchnął Ferdek i duszkiem wypił litr wrzącego mleka. „Mleko musi być tak gorące - mawiał bowiem nasz rogaty przyjaciel - żeby się jeszcze w brzuchu gotowało”. O siódmej wszyscy w leśniczówce byli już na nogach. Redaktor założył do magnetofonu zapas taśmy, a do aparatu rolkę nowego filmu. Pani Anna prasowała Maćkowi koszulę na wieczorną uroczystość, a leśniczy siedział przy telefonie i omawiał z kimś sprawę udekorowania bramy zamkowej zielonymi girlandami. Przed ósmą zajechała na rynek ciężarówka z milicjantami, wezwanymi do pomocy przez komendanta Główkę. Spodziewany był bowiem przyjazd znacznej ilości samochodów. Milicjanci w białych czapkach i białych rękawiczkach rozstawili się na wszystkich skrzyżowaniach, aby służyć nadjeżdżającym informacjami. Jakoż wkrótce potem wtoczył się na rynek wielki wóz transmisyjny telewizji krakowskiej, wywołując sensację wśród rówieśników Maćka i Antka. W ślad za nim przybył radiowóz, a około dziewiątej mieszkańcy miasteczka powitali samochód Polskiej Kroniki Filmowej z samej Warszawy. Wszystkie te pojazdy zdążały ku zamkowi - trzeba było poczynić przygotowania do transmisji i filmowania uroczystości. Przybyłych witał w bramie Boruta, w asyście dwóch diabłów, czterech upiorów i pięciu szkieletów. - Prosimy, prosimy - wołał kordialnie, wyciągając do wszystkich kosmatą i szponiastą łapę. - Czym chata bogata, tym rada... Z baszt zamkowych zwisały długie flagi, a wejście do budynku tonęło w zieleni świerkowych gałęzi. Na zewnętrznym dziedzińcu widniały długie stoły zastawione szatańskimi przysmakami, wśród których na pierwszy rzut oka wyróżniały się stosy muchomorów, półmiski pełne wilczej jagody, kanapki z ostem, sałatki z kolczastych roślin obficie posypane nasionami kąkolu, a także soczystozielone pokrzywy, służące czartom zamiast serwetek. Kilkanaście boginek w białych kitlach, wypożyczonych z gospody GS-u, kręciło się pomiędzy stołami, czyniąc ostatnie przygotowania do wieczornej uczty. Małe diabliki, z podmokłych łąk i leśnych roztok, biegały tu i tam roznosząc polecenia Komitetu; od czasu do czasu nad zamkiem przelatywały odświętnie ubrane czarownice, spełniające rolę powietrznych patroli służby porządkowej. Wszędzie panował ład oraz iście piekielna organizacja. Boruta dwoił się i troił, witał gości, doglądał przygotowań, wydawał rozkazy i odbierał meldunki od posłańców. W Sali Rycerskiej Biała Dama czyniła przegląd błędnych ogników, zwanych też świckami, które wieczorem miały rzęsiście oświetlić zamek. Bazyliszek nacierał swój kolczasty grzbiet bezbarwną pastą do podłogi, a szwedzki upiór, pochylony nad biurkiem, po raz dziesiąty chyba z rzędu studiował program akademii. Nic dziwnego, że Wielki Zlot Straszydeł usunął w cień inną uroczystość - zakończenie roku szkolnego. Natychmiast po otrzymaniu świadectw dziewczęta i chłopcy z wiśnickich szkół ruszyli gromadnie na zamek. Nadarzała się przecież wspaniała okazja obejrzenia postaci znanych dotychczas jedynie z bajek i legend. Zaroiło się więc na zamku od Kazków, Wojtków, Bartków, Piotrków, Zbyszków, Staszków, Jurków i Józków, a także od Zoś, Maryś, Bożenek, Irek, Małgoś, Urszul, Kaś, Kryś i Hanek. Pętali się pod nogami zagonionych i zasapanych diabłów, włazili pod zastawione jadłem stoły, biegali po schodach od piwnicy aż po strychy, piszczeli na widok szkieletów i upiorów, płoszyli z gzymsów stada kruków i kawek, jednym słowem, czynili hałas nie do opisania. Czarownice z Powietrznej Służby Porządkowej próbowały przepędzić dzieciarnię z zamku, rychło jednak zrezygnowały z tych zamierzeń, przekonawszy się, że ani chłopcy, ani dziewczęta nie wykazywali na ich widok lęku. Antoś Głąbik pobiegł do zamku wraz z innymi i natknął się na Kosmacza, zajętego trzepaniem dywanów przy pomocy ogona. - Okropnie się cieszę, że cię widzę - zawołał uradowany Kosmacz. - Czy masz chwilę czasu? - Mam. - To bądź taki dobry, przynieś mi garnuszek smoły z tej dużej beczki, co stoi pod murem. Już mi całkiem w gardle zaschło. Antek w lot spełnił prośbę Kosmacza, który wypiwszy duszkiem piekielny napój, otarł usta końcem ogona. - Czy nie widziałeś Maćka? - zapytał chłopiec. - Owszem. Jest w Sali Rycerskiej i ustawia krzesła dla gości. Antek pomknął we wskazanym kierunku, prześlizgując się wśród utopców, które podawały sobie z rąk do rąk pełne wiadra. - Po co wam tyle wody? - zagadnął najbliższego z nich. - Jak to po co? Do beczek, w których będziemy siedzieć podczas uroczystości. Jednakże w Sali Rycerskiej Maćka już nie było. Wezwany przez strzygą z Wydziału Zaopatrzenia, zbiegł do podziemi, aby pomagać w wydawaniu suchego prowiantu diabłom świeżo przybyłym z Puszczy Białowieskiej. Obaj koledzy wpadli wreszcie na siebie w wielkiej sklepionej sali. - Dobrze, że jesteś - zawołał Maciek. - Potrzeba ludzi do pomocy w zakładaniu kabli telewizyjnych. Idziemy? Koło południa przybyły do Wiśnicza liczne samochody, motocykle i skutery. Na placyku przed zamkiem parkowało coraz więcej warszaw, wartburgów, moskwiczów i trabantów. Małą sensację wywołał przyjazd fiata z rejestracją włoską. Przybył nim delegat diabłów wodnych z Wenecji w towarzystwie groźnego buldoga. Drogą powietrzną nadlatywały zapóźnione wiedźmy, do których wiadomość o zlocie dotarła niemal w ostatniej chwili. Polnymi ścieżkami sunął w kierunku zamku długi wąż dziwadeł, zamieszkujących leśne i polne zakamarki. Szły więc ludziki strzegące skarbów w grocie pod Turbaczem, szły skromne, chudziutkie wodnianki, kozibródki i skrobinki; trzymając się za szponiaste dłonie, dążyły truchcikiem sękacze, strójwąsy i puchołówki, zmieszane z grubiutkimi i obciągniętymi śliską skórą zacierkowcami; biegły wreszcie maleńkie rdzawiki, gnilce, gnojówce i wiły. Popychało się to całe tałatajstwo wśród pisków i chichotu, pełne zarówno ciekawości, jak ogromnego apetytu... W brzozowo-sosnowym lasku uruchomiony został punkt fryzjerski, w którym każde straszydło mogło zyskać piękne i modne uczesanie. Działał tu mistrz fryzjerski pan Szamponowicz, mając do pomocy kilka młodziutkich boginek. Rolę lusterka pełniła powierzchnia leśnego źródła, a promienie słońca oraz podmuchy pachnącego sianem wiatru zastępowały suszarki do włosów. Tuż obok wiedźma Kłaczula rozłożyła na trawie szczotki do obuwia i pudełka z pastą. Dla większej reklamy wbiła w ziemię deskę z wymyślonym przez siebie wierszem: Wyczyść sobie buty, duchu, płacąc za to piórkiem puchu. Czarownica liczyła na to, iż nazajutrz po zlocie będzie miała w worku tyle pierza, że wystarczy jej na dwie pierzyny Nie wzięła jednak pod uwagę faktu, że mało które straszydło mogło się pochwalić butami... Pod zamkiem zbierało się coraz więcej odświętnie ubranych ludzi. Wprawdzie do północy było jeszcze daleko, ale każdy, kto zakończył już pracę, chciał czym prędzej obejrzeć na własne oczy owe cuda i dziwy. W godzinę po zachodzie słońca, gdy na ziemię zaczął opadać mrok, na basztach zamkowych zapłonęły beczki ze smołą. Płomienie buchały ku niebu, barwiąc je w iście szatański sposób. Było to pierwsze hasło do rozpoczęcia zlotu. Nie upłynęło kilka minut, gdy powietrze wokół zamku zgęstniało od kruków, wron i kawek. Stada ptaków z wielkim szumem nadlatywały od strony Bukowca, a także z dalszych okolic, od Lipnicy Murowanej i Muchówki, od Żegociny i Kamiennej. Przeraźliwe krakanie niosło się światem. Sumienność kronikarza każe mi podkreślić, że niektórym ludziom ciarki przebiegały po plecach. Gdy ptactwo to obsiadało wszystkie gzymsy, dachy i baszty, runęły na zamek watahy gacków cichoskrzydłych, będących z dawien dawna zaufanymi posłańcami czartów i czarownic. Po chwili zapełniły się nimi wszystkie lochy i piwnice, wszystkie korytarze i strychy. W czerwonej łunie bijącej od beczek ze smołą zawirowały nad basztami długowłose jędze siedzące okrakiem na miotłach i ożogach, a także puchacze i sowy. Z głębin zamkowej studni, sięgającej ponoć środka ziemi, wynurzyły się gromady oślizłych utopców, wodniki z wybałuszonymi oczyma, szatany wodne, zajmujące się podgryzaniem mostów, i opuchlce. Widma, przypominające strzępy mgieł wieczornych, fruwały nad dachami zamczyska. Szła w karnym ordynku Gwardia Piekielna, wszystko diabły na schwał, czarne jak smoła i kudłate jak barany. Krwawe blaski płonącej smoły migotały na ich widłach. Za gwardzistami, stanowiącymi przyboczną straż książąt piekielnych Lucyfera i Belzebuba, pchał się niesforny tłum diabełków podrzędnego gatunku. Niektóre z nich przypominały wielkie dynie o cienkich, nitkowatych odnóżach, inne podobne były do niezgrabnych koziołków, podskakujących wesoło na kopytkach. Z niemiłym chrzęstem nagich piszczeli przebiegały kościotrupy przyświecając sobie żółtymi gromnicami, bokiem zaś pomykały zmory i wilkołaki o czerwonych kłapiących paszczach, pospołu z ociekającymi deszczówką płanetnikami. Wszystko to ławą dążyło do Sali Rycerskiej, aby zająć jak najlepsze miejsca. Na godzinę przed północą ze szczytu jednej z baszt rozległy się dźwięki hejnału. To Ferdek Diabeł oznajmiał ludziom, że mogą już wchodzić do zamku. Ruszył więc długi szereg mieszkańców Wiśnicza, witany w bramie przez Białą Damę, Borutę i Bazyliszka. Biała Dama, od stóp do głów skropiona perfumami „Czar Piekieł”, dawała każdemu do pocałowania swą kościstą dłoń, ciężką od złotych pierścieni. Bazyliszek rozsiewał wokół siebie zapach pasty do podłogi, a Boruta pachniał smołą w najlepszym gatunku. Goście szli następnie przez długi chodnik, spleciony z trzcin wodnych przez boginki. Rozstawione na schodach diabliki wskazywały drogę do Sali Rycerskiej. Przybrane w kuse szkarłatne fraczki, prezentowały się bardzo miło. Każdy z nich trzymał w ręku złoty świecznik z czerwonymi płonącymi świecami. Na ścianach klatki schodowej widniały napisy wykonane smołą na pergaminie: W STARYM ZAMKU NOWY DUCH, FRONTEM DO CZŁOWIEKA, PRECZ Z ZABOBONAMI! i inne, równie wzniosłe. Uważni obserwatorzy dostrzegli nawet mniej wyraźny napis: „Precz z buntownikiem Rokitą!”, świadczący o pewnym braku jednomyślności wśród straszydeł. Punktualnie o północy - gdy umilkły ostatnie uderzenia zegara - za stołem prezydialnym zasiedli wszyscy członkowie Komitetu Organizacyjnego. Na sali zapanowała iście grobowa cisza, w której po chwili rozległ się uroczysty głos Białej Damy: - Wielki Zlot Straszydeł uważam za otwarty! O Północy w Sali Rycerskiej Zaszumiały aparaty Kroniki Filmowej, rozbłysły reflektory Telewizji, zapłonęły smolne pochodnie i w murach czcigodnej sali rozległy się pierwsze tony hejnału. Któż mógł grać hejnał krakowski na złotej trąbce, jeśli nie mistrz nad mistrze, Ferdek Diabeł, skromny niegdyś i pogardzany przez piekło mieszkaniec spróchniałej wierzby, a obecnie Naczelny Trębacz Wielkiego Zlotu Straszydeł? Ubrany w czerwony fraczek, umyty i uczesany, Ferdek sprawiał wrażenie diabła z najlepszego towarzystwa. Gdy umilkło ostatnie echo melodii, zatrzeszczały potężne brawa, a z ust zgromadzonych straszydeł wyrwało się zgodne wycie: „Bis, bis!” Słychać też było okrzyki: „Brawo, Ferdek!” oraz prawdziwie piekielne gwizdy, zupełnie jak na występie Czerwono-Czarnych lub Fiołkowo-Popielatych. Ale Ferdek nie mógł powtórzyć hejnału, bo oto na estradę wbiegło czterdzieści pięć szkieletów, stanowiących Zespół Taneczny pod kierunkiem mistrza Kościeja. Zabrzmiały pierwsze tony „Tańca szkieletów” Saint-Saensa w wykonaniu szatańskiej kapeli z Piekielnika na Orawie. Kościotrupy ruszyły w tan. Jako sprawozdawca wiśnickiej uroczystości ośmielę się napisać, że czegoś podobnego nie widziały jeszcze mury starego zamku Kmitów i Lubomirskich. Wprost nie mam słów, aby przekazać czytelnikom ów klekot wyschniętych kości, migających w szalonym rytmie tańca. Szkielety przeszły same siebie! Wyczyniały niesłychane łamańce i przytupywały tak dziarsko, drobiły na czubkach palców, podskakiwały tak wysoko, że gdyby widział to Lucjan Kydryński, wolałby raz za razem: „Rrrewelacyjne! Fenomenalne! Fantastyczne! Rrrekordowe!” Ale pana Kydryńskiego nie było w Wiśniczu, ponieważ w tym samym czasie pełnił funkcję konferansjera na Festiwalu Łzawej Piosenki w Opolu. Gdy zmęczone i zdyszane szkielety skończyły swój tan, w sali zahuczały brawa tak potężne, że powstała obawa o całość historycznych murów, a naczelny konserwator zamku pobladł z niepokoju. Że tak było naprawdę, może zaświadczyć redaktor Eligiusz, będący jego najbliższym sąsiadem w pierwszym rzędzie krzeseł. I znów przyszła kolej na naszego przyjaciela Ferdka. Tym razem diablisko wykonało, swój własny utwór „Noc na Łysej Górze”, napisany zaledwie przed kilku dniami. Opowiadał mi Strach, że Ferdek co noc wymykał się do lasu na Bukowcu, aby tam spokojnie przygotowywać się do występu, nie budząc ze snu mieszkańców Wiśnicza. Podobno zachwycone jego grą wiedźmy znosiły mu najlepsze przysmaki, nie wyłączając pędraków w sosie chrzanowym i dżdżownic po włosku. Muszę stwierdzić, że Ferdek przygotował się znakomicie i dał koncert tak wspaniały, że nawet sam pan Jerzy Waldorff byłby nim zachwycony. Następnym punktem programu miał być występ Boruty. Słynny czart miał zaśpiewać arię z opery Moniuszki „Straszny dwór”. Niestety trzeba było występ odwołać, ponieważ Boruta tak ochrypł od wydawania niezliczonych rozkazów i poleceń, że mowy nie było o śpiewaniu. Wypił wprawdzie sześć jajek na surowo, ale i to nie pomogło. Gdy namawiano go do występu, odparł: - Jest na świecie jeden tylko śpiewak, któremu wolno mieć chrypkę: Louis Armstrong. Nie mogę się z nim mierzyć. Tak więc na estradzie pojawili się z kolei członkowie Zespołu Mocnego Uderzenia Lucyper-Combo, co zostało powitane wyciem i huraganem braw. Szczególnie głośno krzyczały młode diablęta w dżinsach i czarnych golfach oraz kilkunastoletnie kandydatki na czarownice, odznaczające się czerwonymi pończochami i kruczoczarnymi włosami. Diabły w skórzanych kurtkach i spodniach grały na gitarach, pokrzykiwały: „ye-ye!”, wskakiwały na krzesła, chodziły na rękach, wykonywały salta oraz mostki, szarpały struny rogami, smagały je końcami ogonów, a wszystko to działo się przy akompaniamencie nie milknącego wycia widowni. Sprawiedliwie trzeba przyznać, iż wspaniała gra zespołu porwała zarówno straszydła, jak ludzi. Nawet flegmatyczny redaktor Ryś raz po raz klaskał i przytupywał. Maciek i Antek z uniesieniem włazili pod krzesła i piszczeli, jakby ich ktoś obdzierał ze skóry. Jedynie emerytowany kierownik chóru amatorskiego „Ostatni Jęk” krzywił się z niesmakiem i twierdził, że to wcale nie ma związku z prawdziwą muzyką. Mówiąc to, miał jednak w głębi serca wielką ochotę na rytmiczne stukanie stołkiem w podłogę. Jednym słowem, wszystkich urzekł prawdziwie szatański temperament rogatych chłopców z Lucyper-Combo. O hałasie, jaki panował na sali, świadczyć może rozmowa dwóch panów, utrwalona na taśmie magnetofonu redaktora Rysia: Pan pierwszy: - Wspaniała muzyka! Pan drugi: - Tak. Najlepsze były kanapki z sardynkami. Pan pierwszy: - Grają jak prawdziwe szatany. Pan drugi: - Przydałoby się trochę więcej sera. Pan pierwszy: - Przekonałem się dziś do big-beatu. Pan drugi: - Tylko po co nasypali tyle pieprzu do sałatki? Jak z tego widać, każdy z panów mówił o czym innym, więc nic dziwnego, że nie doszli do porozumienia. Musimy jednak zauważyć, że podobnie dzieje się na wielu Bardzo Poważnych Zebraniach. Ostatnim punktem części artystycznej była recytacja ballady „Pani Twardowska” w wykonaniu Stracha. Nasz przyjaciel miał tak silną tremę przed pierwszym występem publicznym, że trzeba było długich próśb ze strony Ferdka, aby zechciał wreszcie ukazać się na estradzie. - Nic się nie bój - rzekł diabeł. - Siądę sobie w pobliżu i w razie potrzeby będę ci podpowiadał. - A masz tekst wiersza? - Oczywiście! - mówiąc to, Ferdek pokazał przyjacielowi grubą księgę i dodał: - Wal śmiało i przytomnie. I dobrze nadstawiaj ucha. Strach przełknął ślinę, nerwowym ruchem obciągnął na sobie marynarkę i wkroczył na estradę. Zamknąwszy oczy, aby nie widzieć sali pełnej publiczności, począł wygłaszać wiersz, chcąc jak najszybciej dobrnąć do końca. Czuł na sobie spojrzenia zebranych i słyszał jednostajny szum kamer filmowych. Z początku wszystko szło jak należy, po chwili jednak zdarzyła się rzecz straszna. Oto wiersz, dość przecież długi, skrócił się nagle do tego stopnia, że po prostu zupełnie go zabrakło. Natomiast w głowie Stracha powstała przerażająca pustka. „Wszystko przepadło” - pomyślał Strach i uczynił krok do tyłu, aby rzucić się do ucieczki. W tej samej jednak chwili posłyszał wyraźny szept przyjaciela: Wtem gdy wódką pił z kielicha, kielich zaświstał, zazgrzytał; Patrzy na dno: „Co u licha? Po coś tu, kumie, zawitał?” Ferdek, prawdziwy przyjaciel, nie zawiódł w potrzebie. Strach, z sercem przepełnionym wdzięcznością, recytował dalej płynnie i z uczuciem: Diablik to był w wódce na dnie, Istny Niemiec, sztuczka kusa; Skłonił się gościom układnie, Zdjął kapelusz i dał susa. Z kielicha aż na podłogę. Pada, rośnie na dwa łokcie, Nos jak haczyk, kurzą nogą I krogulcze ma paznokcie. Na koniec dostał gromkie brawa i gdy schodził z estrady kłaniając się publiczności, był naprawdę szczęśliwy. Szkoda, że nie mógł go widzieć jego gospodarz z Mokrzysk, niemal codziennie nazywający go darmozjadem, ciućmokiem, fąflem i wiechciem słomianym... Po wyjściu Stracha na scenę wskoczył Kosmacz i zawołał: - Szanowne Straszydła i szanowni Ludziska! Pierwsza część naszej uroczystości skończona. Ogłaszam półgodzinną przerwę i zapraszam wszystkich do bufetu na szatańskie smakołyki. Szczególnie polecam państwu pączki z papryką, siekankę z pokrzyw, kruche ciasto polewane smołą, siarkę w czekoladzie, rogaliki z pieprzem i szatańskie kopytka w occie siedmiu złodziei. Wszystko za darmo! Można jeść, ile dusza zapragnie! W mig opustoszała Sala Rycerska i całe towarzystwo znalazło się na dziedzińcu, przy suto zastawionych stołach. Maciek chwycił za rękę Antka i ruszyli na poszukiwanie kiosku z lodami. Niestety, tego przysmaku straszydła nie zdołały przyrządzić. W zamian piękna boginka zaproponowała chłopcom skosztowanie nektaru z Siedmiu Źródeł. Zachęcając ich do tego, uśmiechała się tajemniczo, nie wyjawiła jednak swoich myśli... - A co to jest? - zapytał Maciek. - To taka oranżada... Lubicie oranżadę? - Jeszcze jak! - Antek oblizał się. Wobec tego boginka napełniła nektarem dwie szklanki i podała chłopcom. Wypili. Napój miał smak Pepsi-Coli, zmieszanej z miodem i sokiem cytrynowym. Był chłodny i musujący. - Smakowało wam? - spytała boginka nie przestając uśmiechać się zagadkowo. Nagle Maciek uczuł, że unosi się jak balonik wypełniony gazem. To było coś cudownego. Płynął w powietrzu lekki jak piórko, wesoły i rozbawiony. Tuż obok niego kołysał się Antoś, roześmiany od ucha do ucha. O kilka metrów niżej widniały zastawione przysmakami stoły, oblężone przez straszydła i co odważniejszych ludzi. Chłopcy wykonali kilka ruchów jak przy pływaniu żabką - i oto z niesłychaną łatwością poszybowali wokół zamczyska, zaglądając do wnętrza przez wysokie okna. Mogli też poruszać się zupełnie swobodnie w dół i do góry. Po chwili znajdowali się już na wysokości baszty zaopatrzonej w stromy, stożkowaty dach. Siedziało tu kilka czarownic, wyglądających na pierwszy rzut oka jak ogromne nietoperze. Były to członkinie Pogotowia Przeciwpożarowego. Wszak płonęły jeszcze beczki ze smołą umieszczone na pozostałych basztach, a w zamku jarzyły się niezliczone pochodnie. Chłopcy poszybowali dalej, zaglądając na wewnętrzny dziedziniec, a następnie unosząc się nad murami otaczającymi zamczysko. Ów niespodziewany lot tak bardzo im się spodobał, że nie mieli najmniejszej ochoty na lądowanie. Z tej wysokości widzieli wszystko jak na dłoni. Ludzie i straszydła byli już w najlepszej komitywie. Redaktor Ryś fotografował jakiegoś upiora na tle baszty, a stryj Włodzimierz pogrążony był w rozmowie z wysokim płanetnikiem. Tu i ówdzie polatywały białawe mgiełki - strachy ze starych zamków, pałaców i młynów; gdzie indziej znów widać było szkielety, wykorzystujące przerwę na czyszczenie piszczeli za pomocą „Siluxu”. Roje błędnych ogników szybowały na niewielkiej wysokości, rozpraszając na dziedzińcu zielonkawe, iście księżycowe światło. Maciek obniżył lot i znalazł się tuż nad redaktorem. - Wujku - zawołał półgłosem. Eligiusz Ryś obrócił się na pięcie, ale nie dojrzał siostrzeńca. Tymczasem chłopiec zawołał po raz drugi: - Wujku! - Gdzież ty jesteś? - zapytał redaktor. - Tutaj... nad tobą! Dopiero wtedy redaktor Ryś uniósł głowę i spostrzegł Maćka balansującego w powietrzu jak puch mlecza. - Co ty tam robisz? - Latam. Napij się nektaru z Siedmiu Źródeł i też polecisz. - Niesłychane - zawołał Eligiusz - to chyba sen! Nie mógł jednak zakosztować rozkoszy latania, gdyż w tej samej chwili rozległy się diabelskie okrzyki: - Prosimy do sali! Przerwa skończona! Gdy już wszyscy usiedli na swych miejscach i gdy wreszcie zapanowała cisza, zza stołu podniósł się Bazyliszek i zapowiedział przemówienie Białej Damy. - Przyszedł czas - ciągnął Bazyliszek prężąc swój kolczasty grzbiet pokryty błyszczącą łuską - przyszedł czas, aby od zabawy przejść do spraw poważnych. Biała Dama wyjaśni wszystkim cel naszego zebrania. Prosimy... To rzekłszy skłonił się dwornie i gestem zaprosił ją do zabrania głosu. Przemówienie Białej Damy przytaczamy dokładnie według zapisu magnetofonowego. Jesteśmy bowiem zdania, że stanowi ono ważny dokument w historii polskich straszydeł. Oto jej słowa: - Kochane Straszydła i kochani Ludzie! Od wieków my, Strachy, istniejemy w tym kraju powołane do życia przez wyobraźnię ciemnych, nie uczonych ludzi. Zadaniem naszym było wyłącznie sianie przerażenia i lęku. Zamieszkujmy w przydzielonych nam zamczyskach, starych pałacach, próchniejących, młynach, wierzbach, lasach, na bagnach i na pustkowiach. Roją się od nas puszcze i łąki, rzeki i jeziora. Straszono nami niegrzeczne dzieci, które nie chciały jeść kaszki. Początkowo nawet to nas bawiło, ale w ciągu wieków stało się nie do wytrzymania. Ja sama, drodzy moi, straszyłam w Ojcowie, ukazując się ludziom w białej szacie, skąd też pochodzi moja nazwa. Wierzcie mi, to okropnie nudne zajęcie. Trzeba pętać się nocami po pustych komnatach w towarzystwie nietoperzy lub kruków. Ani pójść do kina, ani na telewizję, nic z tego, moi kochani. Na szczęście dziś są inne czasy, inni ludzie. Nikt się już nas nie boi, staliśmy się jedynie postaciami z bajek, legend, i to niestety postaciami humorystycznymi. Nawet małe dzieci nie wierzą w diabły, strachy, widma, wiedźmy i upiory... - Jak to, przecież ja jestem naprawdę! - zawołała Baba Jaga spod Łysej Góry, poruszona do głębi słowami Białej Damy. - Proszę o spokój - zwrócił uwagę Bazyliszek. - Na dyskusję przyjdzie czas potem. - Gdzieś ty się chowała, w lesie? - obruszyła się na Babę Jagę wiedźma z Przemyśla. - Jeszcze raz proszę o spokój - powtórzył Bazyliszek i cisnął na salę spojrzenie tak groźne, że wszyscy obecni dostali gęsiej skórki. Biała Dama mówiła więc dalej: - Dzieci, które w domu oglądają programy telewizyjne, słuchają radia, w szkole posługują się magnetofonami i aparatami filmowymi, nie mogą wierzyć w płanetników ani w boginki, w zmory ani w strzygi. No powiedzcie, drogie dzieciaki, bo i was widzę na sali, czy boicie się strachów. - Nie boimy się! - gruchnęło z ust młodych obywateli Wiśnicza, zajmujących pierwsze rzędy krzeseł. - No właśnie. Ludzie, którzy już latają w kosmos, nie mogą przecież bać się śmiesznych diabełków z rogami, naiwnych upiorów, złośliwych wodników czy południc. I oto stanęło przed nami zagadnienie: być albo nie być? Na to z ust wszystkich straszydeł wyrwał się zgodny okrzyk: - Wyć, wyć! Biała Dama sprostowała z uśmiechem: - Nie chodzi o to, czy wyć, ale czy być... I znów zgodnie wszystkie straszydła wrzasnęły: - Być, być! - Otóż to - ciągnęła Biała Dama. - Postanawiamy być, bowiem zżyliśmy się z ludźmi i z tym pięknym krajem. Szkoda by nam było zniknąć ze świata, który jest przecież tak ciekawy! Przestaniemy jednak straszyć ludzi, bo to nie prowadzi do niczego. Jest wiele znacznie przyjemniejszych zajęć niż wycie po piwnicach lub pukanie w sufity. Zgadzacie się ze mną? - Zgadzamy! - ryknęły ze wszystkich sił straszydła. - Bardzo mnie to cieszy - powiedziała Biała Dama. - Muszę wam jednak oznajmić, że znalazło się nieco straszydeł, które nie chcą zmienić się na lepsze. Przewodzi im diabeł Rokita... - Rokita jest głupi i kwita! - pisnęło jakieś widmo, siedzące w pobliżu Maćka. - Racja - przyznała Biała Dama. - Czy będziemy go słuchać? - Nie! - huknęły znowu straszydła, uradowane, że Biała Dama rozmawia z nimi tak szczerze i przyjaźnie. - Dziękuję wam, moi kochani. Oto wszystko, co chciałam powiedzieć. A teraz proszę o zabranie głosu naszego drogiego czarta Borutę. Z fotela dźwignął się potężny szatan, w szkarłatnym kontuszu i przy karabeli. Od razu było widać, że to czart szlachecki, herbowy, nawykły do mieszkania w zamkowych lochach. Prawą ręką podkręcił wąsa, lewą wsparł na głowicy szabli, chrząknął głośno i taką rozpoczął przemowę: Uwaga, przemówienie Boruty przytaczamy również na podstawie zapisu magnetofonowego. - Zacni słuchacze! To, co najważniejsze, powiedziała już Biała Dama. Ja chciałbym tylko wyjaśnić, w jaki sposób możemy być użyteczni dla ludzi. Moim zdaniem, należy założyć Spółdzielnię Pracy i Usług, którą nazwałbym „Starszydło”. W niej to boginki na przykład będą mogły pracować jako przedszkolanki, pokojówki, kelnerki itp. Przyznacie sami, że wyglądają ładnie i miło. Będą też mogły opowiadać bajki grzecznym dzieciom. Każde dziecko, pragnące posłuchać bajek, zatelefonuje po prostu do naszej spółdzielni i boginka zjawi się o umówionej godzinie... Widząc wyciągnięte do góry dwa małe paluszki Ewusi Raczyńskiej, Boruta przerwał przemówienie i zapytał: - Co chcesz powiedzieć? Ewusia zaczerwieniła się, lecz po chwili wstała. - A czy to będą bajki o strachach? Boruta przecząco pokręcił głową. - Ech, nie, któż by dzieciom opowiadał bajki o strachach, i to jeszcze na dobranoc? Będą to bajki wesołe i bardzo śmieszne. - Dziękuję - powiedziała Ewusia, dygnęła grzecznie i usiadła. Wobec tego Boruta ciągnął swe przemówienie: - Wiedźmy i czarownice staną się wielce pożyteczne, jako że posiadają własny sprzęt w postaci mioteł. Będą więc mogły przenosić ludzi z miejsca na miejsce, uzupełniając w ten sposób zbyt małą ilość taksówek. Ale najważniejsze ich zadanie będzie polegało na zbieraniu ziół, grzybów, nasion, jagód i dostarczaniu ich do punktów skupu. Nikt tak jak czarownice nie zna się na ziołach leśnych, nikt tak jak one nie wie, gdzie i kiedy ich szukać. Płanetnicy i utopce, a więc straszydła mające stale do czynienia z wodą, będą mogły najmować się do podlewania ogrodów w czasie posuchy; diabełki wszelkiego rodzaju będą zatrudnione w charakterze gońców lub czyścibutów, natomiast dorosłe szatany, mające od wieków styczność ze smołą, przydadzą się przy asfaltowaniu dróg. Każdy, kto na nie spojrzy, będzie mógł powiedzieć, że pracują rzeczywiście w piekielnym tempie. Nasza spółdzielnia zasłynie z punktualności, solidności i tempa. Czy ktoś sprzeciwia się jej założeniu?... Nie widzę. Czy ktoś wstrzymuje się od głosu?... Też nie widzę. A więc stwierdzam uroczyście, iż wszyscy zgadzają się, aby taką spółdzielnię utworzyć. Niech żyje Spółdzielnia Pracy i Usług „Straszydło”! Takiego grzmotu oklasków nie słyszały jeszcze mury Wiśnicza. Pomysł założenia spółdzielni podobał się zarówno straszydłom, jak i ludziom. Od braw zadrżały nie tylko mury zamku, ale również ziemia, także sejsmografy w Krakowie zanotowały poważne wstrząsy. Dla większego efektu diabli znajdujący się na dziedzińcu podpalili kilka petard, które eksplodowały z wielkim hukiem. Nad dachami zamku zabłysły różnobarwne ognie. Rozochocone wiedźmy koziołkowały w powietrzu, a roje nietoperzy i kruków wzbiły się w niebo na kształt ciemnych chmur. Śpiewom i wiwatom nie było końca. Naczelnik Urzędu Gminnego ściskał się z Bazyliszkiem, komendant posterunku całował się z Borutą, a delegat Ministerstwa Kultury i Sztuki zachęcał Białą Damę do dalszej opieki na zamkiem wiśnickim. Późno już było, gdy ostatni goście opuścili Salę Rycerską i znaleźli się na dziedzińcu. W beczkach dopalały się resztki smoły. Zapuszczano silniki samochodów, trzaskały drzwiczki. Przedstawiciele władz wymieniali ze straszydłami ostatnie uściski dłoni. Diabelska kapela, ustawiona przy bramie, grała teraz spokojniejsze i wcale nie piekielne melodie. - Wszystko odbyło się bardzo kulturalnie - powiedział delegat Ministerstwa Kultury. Tymczasem na dziedzińcu rozpoczęły się tany. Straszydła krążyły wokół stołów, dziarsko przytupując. Nastąpiło zbratanie wszelkiego rodzaju dziwadeł: szkielety tańczyły z boginkami, mgliste widma z czarownicami, utopce z południcami, a płanetnicy z upiorzycami. Jedynie zmory podrygiwały na uboczu, nie mając odwagi wpleść się w wirujący krąg. Nie tańczyły też wilkołaki, zawsze głodne i spragnione. Stłoczywszy się przy stołach, zjadały wszystko, co było pod paszczą, nie gardząc nawet kwiatami użytymi do dekoracji. Błędne ogniki, czyli świcki, polatywały całymi rojami, przyświecając tańczącym. Ferdek, z twarzą umazaną dżemem żurawinowym, wskoczył na beczułkę i wygłosił przemówienie: - Powiem wam kazanie: zjadł mi pies śniadanie. Ja psa piec, wyleciał z niego malowany chłopiec, a z tego chłopca baran i owca, a z tego barana mleko i śmietana, a z tej śmietany zamek murowany. A jaki to zamek? - Wiśnicz, Wiśnicz! - odpowiadały na wyścigi straszydła, dumne ze swej inteligencji i bystrości. Ferdek, coraz bardziej rozbawiony, zaproponował ciuciubabkę. - Uwaga: Jednora drugora, trójcom, cwórcom, anku, dranku, dryli, dru, faber, fiber, ju! Ponieważ „fu” wypadło na szwedzkiego upiora, zawiązano mu oczy na głowę, którą trzymał pod pachą i rozpoczęła się wspaniała zabawa. Szwed, jak to Szwed, był dość ociężały i nieruchawy, toteż nie mógł nikogo złapać. Zataczał się od stołu do stołu, wreszcie potknął się o coś i gruchnął nosem w beczkę ze smołą. Roześmiane straszydła zażądały nowej ciuciubabki. Niezmordowany Ferdek znów wskoczył na beczułkę, aby je „wyliczyć”: Ejna, duka, wuka, siuka, siorba, torba, neta, smuka, dens, mens, kosmatens, lampus, tampus, wek! Tym razem „wek” padło na płanetnika z Nowego Targu i zabawa potoczyła się dalej. Brali w niej udział także ludzie, którym nie chciało się jeszcze iść do domów. Mistrz fryzjerski pan Szamponowicz, wypiwszy kilka łyków nektaru z Siedmiu Źródeł, balansował w powietrzu wyśpiewując na cały głos „Sto lat”, a naczelnik urzędu pocztowego tańczył walca z Babą Jagą. Tu i ówdzie widać było znużone pląsami straszydła, drzemiące słodko na schodach lub w korytarzach zamku. Jedynie diabły były niezmordowane i nieustannie przytupywały tak, że iskry leciały im spod kopyt. W pewnej chwili pan Włodzimierz wyjął z kieszeni swój staroświecki zegarek i aż złapał się za głowę. - Ojoj, już druga po północy, najwyższa pora wracać! Tak więc nasi przyjaciele ruszyli w drogę powrotna. Gdy znaleźli się w pobliżu domu, zegar ratuszowy wydał z siebie jedno uderzenie. - Już wpół do trzeciej - przestraszył się Eligiusz - a Maciek jeszcze nie śpi. Gdyby to wiedziała jego mama! Zaczęło szarzeć. Wschodnia część nieba pojaśniała. Na jej tle coraz wyraźniej odcinały się zarysy baszt zamkowych. Zaćwierkały pierwsze przebudzone ptaki. Od strony zamczyska dolatywały stłumione dźwięki diabelskiej muzyki. Kończyła się noc Wielkiego Zlotu Straszydeł. Szatańskie tempo Nazajutrz wszyscy spali do południa. Nawet Miejska Rada Narodowa zebrała się dopiero w godzinach poobiednich i jedynie po to, aby zatwierdzić powstanie spółdzielni „Straszydło”. Podczas sesji wszyscy radni ziewali, ratując się przed zaśnięciem czarną kawą. Strach i Ferdek wrócili dopiero na śniadanie i od razu zagrzebali się w słomie na stryszku. Maciek zbudził się wtedy, gdy w radio rozległ się hejnał obwieszczający południe. Przez chwilę zdawało mu się, że jest w zamku i słyszy tony Ferdkowej trąbki. Dopiero gdy przetarł oczy, spostrzegł, iż jest w domu, a słońce stoi tak wysoko, że już wyżej nie może, choćby nawet chciało. Koło trzeciej na rynek wtoczyła się niebieska wołga. Jej kierowca, szpakowaty mężczyzna lat około czterdziestu, szczupły i opalony, wychylił się z wozu szukając wzrokiem kogoś, kto mógłby go poinformować, którędy jedzie się do zamku. Szczęśliwie się złożyło, że spostrzegł Maćka, który szedł przez rynek liżąc wielką porcję lodów. - Przepraszam - powiedział kierowca wołgi - chcielibyśmy dostać się do zamku. - Prosto w dół, a potem do góry - odparł Maciek. - Tylko że to kiepska droga. Lepiej jechać naokoło, ulicą Kamiennodiabelską. Siedzący obok kierowcy chłopiec, rówieśnik Maćka, roześmiał się głośno, usłyszawszy tę dziwną nazwę. - Naprawdę to ona się nazywa Ogrodowa - wyjaśnił Maciek - ale my tak mówimy, bo tędy jedzie się do Diabelskiego Kamienia. - Może wsiądziesz i pokażesz nam drogę? - zaproponował Kierowca. Tego nie trzeba było chłopcu dwa razy powtarzać. Po chwili wołga wjechała między małe domki Ogrodowej, budząc przerażenie wśród spacerujących tu kotów, kur i gęsi. - Szkoda, że pan wczoraj nie przyjechał - powiedział Maciek. - Bardzo chciałem, ale zatrzymały mnie obowiązki służbowe. Pracuję w „Orbisie” i jadę tu w związku z budową naszego hoteliku. Ładnie było wczoraj? - Fantastycznie! - rzekł chłopiec. - To był Wielki Zlot Straszydeł. - Słuchaliśmy sprawozdania przez radio razem z Jurkiem. Poznajcie się, chłopcy. - Jurek - powiedział chłopiec siedzący obok kierowcy. - Nazywam się Romański i chodzę do szóstej klasy. - A ja Maciek i też chodzę do szóstej. - Mieszkasz tutaj? - Tylko teraz podczas wakacji u stryjka. A widziałeś płanetników? - Pewnie! - Ja też. Kiedy? - W samolocie, gdy leciałem z mamą do Krakowa. Siedzieli na chmurze, skakali po skrzydłach, jeden to nawet przytknął twarz do okienka... - A ja jeszcze nie leciałem samolotem - westchnął - Ale za to leciałem na miotle z czarownicą... Jurka aż zatkało. A to heca! Co tam samolot wobec latającej wiedźmy! Spojrzał z podziwem na Maćka i chciał coś powiedzieć, ale w tej chwili samochód zatrzymał się przed bramą zamku. - Jesteśmy na miejscu - ucieszył się ojciec Jurka. - Zaparkujemy tutaj, bo widzę zakaz wjazdu na dziedziniec. Maciek, który był tu zaledwie przed kilkunastu godzinami, nie mógł się nadziwić ogromnym zmianom. Przede wszystkim nigdzie nie było już najmniejszego śladu wczorajszych uroczystości. Zniknęły stoły, beczki ze smołą, ławy i krzesła. Co więcej, przed wejściem do zamku pyszniły się dwa klomby pięknych róż, których wczoraj na pewno nikt tu nie widział... Podczas gdy chłopcy biegali po zakamarkach starego zamku, pan Romański odwiedził robotników zatrudnionych przy budowie schroniska dla turystów i z przerażeniem stwierdził, że praca posuwa się naprzód niezwykle powoli. - Brakuje nam wielu rzeczy - wyjaśnił majster Golonka, kierownik robót. - My temu nie winni. Wczoraj mieli przywieźć parkiety i nic z tego. A o szkło do okien dopraszamy się codziennie, tak samo o meble. To jeszcze potrwa ze trzy tygodnie. - Wykluczone! - zawołał pan Romański. - Za trzy dni ma tu przyjechać wycieczka z Ameryki i gdzie ja tych ludzi umieszczę? - Nic nie poradzę - westchnął majster Golonka i rozłożył ręce na znak swej bezradności. Traf chciał, że właśnie w tej chwili obaj chłopcy znaleźli się w pobliżu i usłyszeli rozmowę majstra z panem Romańskim. Maćkowi przyszła do głowy genialna myśl. - Proszę pana - powiedział do Romańskiego - a może straszydła coś poradzą? Mogę pana zaprowadzić do Boruty. - Niezły pomysł - ucieszył się ojciec Jurka. - Idziemy prosić diabła o pomoc. - Ee, nawet diabeł nie wytrzaśnie parkietów, jeśli ich nie ma - skrzywił się majster Golonka. - Ho, ho, nie bądź asan taki pewny! - rozległ się nagle basowy głos, dochodzący gdzieś z góry. Wszyscy podnieśli głowy i w jednym z okien baszty ujrzeli barczystą postać Boruty. - Proszę waszmościów do biura - rzekł imć Boruta. - Pogadamy... Po chwili pan Romański i obaj chłopcy znaleźli się na pierwszym piętrze, w gabinecie zarządu spółdzielni „Straszydło”. - Słyszę, że macie kłopoty - zagaił czart częstując gości czekoladkami Wedla. - Może dałoby się im zaradzić. Nasza spółdzielnia zaczyna właśnie działalność... - No cóż - powiedział pan Romański. - Nie jest dobrze. Za trzy dni mamy tu przywieźć dużą grupę Amerykanów, a tymczasem schronisko nie gotowe. Po prostu tragedia. Boruta podkręcił wąsa i sapnął z zadowoleniem. - To coś dla nas. Powiadasz waść, że za trzy dni?... A ja obiecuję, że wszystko będzie gotowe za trzy godziny. Romański zerwał się z krzesła, - Żartuje pan chyba! - Boruta nigdy nie rzuca słowa na wiatr - żachnął się diabeł i z przyzwyczajenia sięgnął po karabelę. - A więc zgoda. Za trzy godziny? - Dokładnie za trzy - zaznaczył Boruta. - O wpół do siódmej może pan otrzymać klucze od hotelu. - Czy ja przypadkiem nie oszalałem? - zaniepokoił się pan Romański. - A może to sen? - Nie sen, lecz rzeczywistość - zaśmiał się czart. - To będzie pierwsza praca naszej spółdzielni. Hej, straszydła, do mnie! Widowisko, jakie rozegrało się w ciągu najbliższych trzech godzin przed oczyma ludzi, mogło śmiało konkurować z baśniami z tysiąca i jednej nocy. W biurach spółdzielni rozdzwoniły się telefony, korytarze zaroiły się od diablików przenoszących rozkazy. W chwilę potem w gabinecie Boruty zebrała się gromada straszydeł, gotowa podjąć się wykonania najtrudniejszych poleceń. Zjawił się również zarząd w osobach Białej Damy, Bazyliszka i Upiora. Boruta w krótkich słowach przedstawił plan pracy i zakończył wezwaniem do pośpiechu. - Pokażcie, co potraficie! - takie były ostatnie jego słowa, po których straszydła ruszyły do roboty. - Aha, byłbym zapomniał - Boruta zwrócił się jeszcze do pana Romańskiego. - Wasi ludzie mogą sobie teraz odpocząć i pograć w karty. Ich obecność raczej przeszkadzałaby naszym pracownikom. Tak więc brygada majstra Golonki rozsiadła się na trawce pod murem, aby podziwiać niezwykłe widowisko. Zaszumiało, zahuczało i gromada skrzydlatych diabłów zniknęła w salach tej części zamku, którą przeznaczono na hotel. Jednocześnie zawirowały nad dachami czarownice, zwożące na miotłach potrzebne materiały budowlane: arkusze dykty, płyty pilśniowe, zwoje linoleum i rulony chodników. Zdumieni robotnicy majstra Golonki widzieli, jak przed zamek zajechały staroświeckie karety, z których wysypały się roje boginek niosących naręcza najdelikatniejszych tkanin przeznaczonych na firanki. W komnatach słychać było piłowanie, szorowanie, struganie i stukanie. Co chwila z jakiegoś okna wylatywał diabeł po gwoździe lub po śrubki, po nakrętki lub po haczyki. Po paru kwadransach wszystkie szyby były już wstawione, tak że grupa czarownic mogła przystąpić do ich mycia. Wiedźmy na miotłach podjeżdżały do okien i zaopatrzone w ścierki oraz wiaderka z wodą, nadawały szybom wspaniały połysk. O to, żeby nie zabrakło wody, starali się płanetnicy, ustawieni długim szeregiem pomiędzy studnią a zamkiem. Wszystko odbywało się przy wtórze piosenek z piekła rodem, szatańskich gwizdów i prześmiechów. - O rany - westchnął majster Golonka - gdybyśmy się tak umieli zwijać, wykańczalibyśmy co dzień jeden hotel... - A więc patrzcie i uczcie się! - wrzasnął na to któryś z szatanów, dźwigających na plecach dwuosobowy tapczan. W godzinę po rozpoczęciu pracy sale przyszłego hotelu jarzyły się blaskiem elektrycznych świeczników, a na schodach czerwienił się elegancki chodnik. O godzinie szesnastej czterdzieści we wszystkich pokojach ułożone zostały dębowe parkiety, a specjalna brygada upiorów zabrała się do ich cyklinowania. Odbywało się to w ten sposób, iż upiory - odznaczające się, jak wiadomo, bardzo długimi zębami - kładły się na podłodze twarzą do ziemi i pozwalały kolegom ciągnąć się za nogi. Dzięki temu zęby ich nadawały posadzkom idealną gładkość. Następnie rzuciły się do roboty ekipy czarownic, zaopatrzone w ogromne ilości pasty do podłóg. Nasycone pastą parkiety trzeba było, rzecz jasna, wyfroterować. Dało to okazję do wesołej zabawy: wiedźmy siadały na miotłach owiniętych w szmaty i wirowały tuż nad podłogą w takt walca z opery ,,Faust”. W tym samym czasie wodniki i utopce wykładały łazienki błękitnymi kafelkami i wyposażały we wszystko, co potrzebne. Całe to bractwo bynajmniej sobie nie przeszkadzało. - Prawdziwie piekielna organizacja pracy - powiedział z uznaniem pan Romański. - Czegoś podobnego nigdy jeszcze nie widziałem. - A może pozwolisz waćpan na kubek czarnej smoły? - zaproponował Boruta. - Mamy piękną piwniczkę... Proszę za mną. W najgłębszym lochu zamkowym straszydła urządziły przemiłą kawiarenkę. Ściany z surowego kamienia ozdobione rogami diabelskimi, pomiędzy które powtykano smolne pochodnie. Do siedzenia służyły beczki po smole, zaś rolę stolików spełniały grube pnie. Kierowniczką kawiarni była południca z Kruszwicy nad Gopłem, a kelnerkami dwie urocze boginki w strojach krakowskich. Pan Romański, któremu zabrakło odwagi do wypicia filiżanki smoły, poprosił o prawdziwą kawę, Boruta natomiast zamówił sobie kwartę staropolskiego miodu. Jurek i Maciek dostali po kawałku placka z truskawkami oraz duże porcje lodów „Diablino”. - Czy ludzie będą mogli tu przychodzić? - zapytał pan Romański. - Jak najbardziej - odparł Boruta. - Będzie nam bardzo przyjemnie. Tymczasem w salach przeznaczonych na pomieszczenia hotelowe gorączkowa praca zbliżała się do końca. Zmory ścieliły łóżka i rozwieszały na ścianach cepeliowskie kilimy, strzygi nadawały klamkom wspaniały połysk, upiory przybijały obrazki, wiedźmy kończyły froterowanie posadzek, a boginki upinały firanki wykonane z najdelikatniejszych tkanin. Na pół godziny przed wyznaczonym terminem wszystkie prace zostały zakończone, o czym zameldował Borucie brygadzista diabelski Kaduk. Imć Boruta w towarzystwie pana Romańskiego i obu chłopców dokonał przeglądu pomieszczeń hotelowych. Przedstawiciel „Orbisu” był tak zachwycony, że nie mógł uwierzyć własnym oczom. Pokoje lśniły czystością, meble wywierały miłe wrażenie dzięki swej prostocie, a zarazem nowoczesności, wszystkie urządzenia sanitarne funkcjonowały bez zarzutu, podobnie jak zainstalowane w pokojach telefony, telewizory oraz aparaty radiowe. W obszernym westybulu na parterze mieściło się biuro przyjęć, a za kontuarem urzędował portier w pięknej liberii i czapce z napisem „Gospoda pod Upiorkiem”. Wygodne fotele zapraszały do spoczynku, a młode diabliki usłużnie czekały na każde skinienie. - Coś nadzwyczajnego! - powtarzał jak urzeczony pan Romański. - Nie przypuszczałem, że tak będzie... Zadowolony Boruta podkręcał wąsa i klepał się po brzuchu z miną triumfatora. - Podoba się, co? - Jestem zachwycony - powiedział pan Romański. - Ileż jednak będziemy musieli zapłacić spółdzielni za tę robotę? Boruta uśmiechnął się i rzekł krótko: - Nic. - Jak to nic? Niemożliwe! - To będzie nasz dar dla ludzi, pierwsza robota spółdzielni „Straszydło”. O zapłacie nie ma mowy. - Nie pozostaje mi nic innego, jak uściskać pana serdecznie! - zawołał pan Romański i w następnej chwili obydwaj chłopcy stali się świadkami niezwykle gorących uścisków, wymienionych przez czarta Borutę oraz przedstawiciela biura podróży „Orbis”. - Czy pozwoli pan, że podam to wszystko do publicznej wiadomości za pośrednictwem prasy, radia i telewizji? - zapytał ojciec Jurka. - Proszę bardzo, nie mam nic przeciwko temu - odparł Boruta. - Reklama jest dźwignią handlu, a nasza spółdzielnia ma być przedsiębiorstwem dochodowym... Musimy wszak sami zapracować na utrzymanie, piekło nie będzie już na nas łożyć. W gabinecie zarządu spółdzielni pan Romański poprosił o arkusz papieru i wypisał na nim podziękowanie dla wszystkich straszydeł biorących udział w błyskawicznym wykończeniu hotelu. - Pismo to oprawimy w ramki - powiedział Bazyliszek - i powiesimy na ścianie jako miłą pamiątkę pierwszego dnia naszej działalności. W tej chwili na biurku Boruty zadzwonił telefon. Czart podniósł słuchawkę. - Tu spółdzielnia „Straszydło”. - A tu naczelnik Gminy w Wiśniczu. Obywatelu diable - mówił głos - mamy do was prośbę. Jak wiecie, od dłuższego czasu smołujemy drogę do Wiśnicza Starego i oto stało się nieszczęście: zabrakło smoły. Nie dowieźli. Ludzi też mamy za mało. Jeżeli w porę nie wykończymy drogi, czeka nas wielki wstyd. Wspomnę choćby o tym, że wkrótce ma przyjechać do Wiśnicza słynny poeta, Euzebiusz Pankracy Pokrzywka, który obiecał nam swój wieczór autorski w Klubie Prasy i Książki. Pan Pokrzywka jest waszym sympatykiem, niedawno wydał tom poezji pod tytułem „Piekielny bełkot”, niezwykle życzliwie przyjęty przez krytykę. W tej sytuacji jesteśmy zrozpaczeni, zdruzgotani i zmiażdżeni! - Głowa do góry - rzekł na to Boruta. - Za piętnaście minut przyjedzie do was ekipa moich ludzi, specjalistów od smoły. Wkrótce na dziedziniec zajechał wielki drabiniasty wóz, zaprzężony w trzy pary czarnych koni, którym z nozdrzy sypały się snopy iskier. Ze zgrzytem otwarto drzwi podziemnego magazynu i dziesięć diabłów zaczęło wytaczać beczki ze smołą. Załadowanie ich trwało najwyżej dwie minuty, po czym diabelski woźnica strzelił z bata. Kosmate szatany, dzierżąc w rękach widły do mieszania smoły, już w biegu wskakiwały na wóz. Po chwili słychać było tylko oddalający się turkot kół. Nikt z zebranych nie zauważył diabła siedzącego na krawędzi dachu, z nogami spuszczonymi poza rynnę. Było to szatanisko szpetne, okropnie kudłate, z krowim chwostem. Uśmiechnęło się złośliwie i mruknęło pod krogulczym nosem: - To ohydne tak współdziałać z ludźmi. Strasznych dożyłem czasów. Ale ja tu jeszcze pokażę swój diabelski pazur! Gdyby ktokolwiek miał jakieś wątpliwości co do osoby tego szatana, rozwiałby je całkowicie jego ostatni, stłumiony okrzyk: - Śmierć frajerom! Jadą Amerykanie, jadą... Autobus z uczestnikami amerykańskiej wycieczki sunął drogą w kierunku Wiśnicza. Był to autokar komfortowy, zaopatrzony w wygodne fotele, ładnie oszklony i zradiofonizowany. Obok kierowcy siedział przewodnik z „Orbisu” i posługując się mikrofonem, podawał pasażerom informacje. Przed chwilą autobus minął most na Rabie. - Czy są tu ryby? - zapytał Mr John Samuel Denver, tyczkowaty starszy pan, sięgający głową aż do siatki na bagaże. - Oczywiście - potwierdził przewodnik, Ksawery Gałązka. - Są tu ryby ogromne, nadzwyczajne i niezwykle smaczne. - Wonderful! Cudownie! - zawołał uradowany Mr Denver. - Niech pan każe zatrzymać autobus, bo chcę złowić ogromnego pstrąga. - Zrobiłbym to z największą przyjemnością - odparł przewodnik. - Niestety, jesteśmy spóźnieni i w Wiśniczu czekają na nas z obiadem. Mam nadzieję, że w drodze powrotnej będziemy mieli dużo czasu na łowienie wspaniałych, ogromnych, nadzwyczajnych pstrągów, a także łososi, brzan, uklei, świnek, głowaczy, rekinów, tuńczyków, i dorszy. W tej chwili poczuł kopnięcie w kostkę. To kierowca, pan Antoni Igła, przywoływał go do porządku, bowiem, jak świat światem, nikt jeszcze nie złowił w Rabie ani jednego rekina, nie mówiąc już o tuńczykach lub dorszach... Mr John Samuel Denver z westchnieniem żalu obejrzał się za siebie, aby raz jeszcze popatrzyć na rzekę, tak bogatą we wspaniałe ryby. Siedzący obok niski, różowy grubasek, Mr Bobby Henderson z Chicago, poklepał go po kolanie i powiedział: - Drogi kolego, tutaj musiałby pan czekać kilka godzin, aby złowić jakąś rybkę, a w Wiśniczu dostanie pan pstrąga w galarecie. To się bardziej opłaca. Tymczasem autobus, nie dojeżdżając do Bochni, skręcił w prawo, na drogę prowadzącą ku Wiśniczowi. Wśród wielu zupełnie nowych, jeszcze nie otynkowanych domów uwagę pasażerów zwróciło kilka starych chat krytych słomą. - To mi sze strasznie podoba! - zawołał Mr Henry Smith, prezes Zjednoczonych Wytwórni Automatycznych Guzików do Koszul, właściciel pięciu jachtów, dwóch samolotów, piętnastu samochodów, stu dwudziestu psów myśliwskich i czternastu najdroższych kotów świata. A jego sąsiadka, Miss Mary Benson, przewodnicząca Ligi Opieki nad Bezdomnymi Kanarkami oraz dziesięciu stowarzyszeń o podobnym charakterze, wyraziła natychmiast gotowość zakupienia wszystkich takich domów i przeniesienia ich do Ameryki Południowej z przeznaczeniem na schroniska dla samotnych krokodyli. Pozostali pasażerowie autobusu robili zdjęcia, filmowali okolicę, wydawali okrzyki zdziwienia lub zachwytu, żuli gumę, łykali drażetki witaminowe i pastylki uspokajające. Najmłodszy z nich, Jack Gravy - jedenastoletni syn pana Jamesa Gravy, kupca z Nowego Jorku - przebrany w strój cowboya, wystawiał przez okno swój groźny rewolwer i strzelał do gęsi przelatujących z gęganiem przez drogę. Na szczęście rewolwer Jacka nie mógł nikomu zrobić najmniejszej krzywdy, choć trzeba przyznać, że wydawał huk ogłuszający. Najbogatszy uczestnik wycieczki, Mr Emanuel Robinson z Baltimore - człowiek, który mógłby kupić nie tylko Nowy Jork, ale także Pacanów, gdyby owe słynne miasta zostały wystawione na sprzedaż - wcale nie interesował się widokami, tylko chrapał w najlepsze, złożywszy głowę na oparciu fotela. Mógł sobie na to pozwolić, gdyż miał obok siebie osobistego sekretarza, którego obowiązkiem było oglądanie widoków i dokonywanie zdjęć. Po przyjeździe do celu podróży Mr Robinson zadawał zwykle swemu sekretarzowi kilka pytań i po chwili wiedział już, czy krajobraz za oknami był ładny, czy też brzydki. Sekretarz - młody człowiek nazwiskiem Bob Harvey - podróżował w ten sposób po całym świecie i mógł się już poszczycić ilością 50 458 zdjęć z okna autobusu oraz 34 783 zdjęć lotniczych, wykonanych na zlecenie sennego szefa. Jeden tylko pasażer na widok mijanych miejscowości czuł w oczach jakby ślad wilgoci. Człowiek ten - w miarę zbliżania się do Wiśnicza coraz bardziej wzruszony - zwał się wprawdzie Stanley White, był jednak z pochodzenia Polakiem. Jego ojciec, Józef Biały, urodził się w okolicach Wiśnicza... Stanley, czyli Stanisław, po raz pierwszy w swym życiu znalazł się w Polsce. Zdawało mu się nawet, że poznaje okolicę, której nigdy nie widział, ale o której mówił mu często ojciec. Po spożyciu obiadu w gospodzie „Myśliwskiej” goście udali się na zamek. Autobus zatrzymał się przed główną bramą i pasażerowie zaczęli wychodzić z wozu. Wywołało to niezadowolenie kilku wygodnickich podróżnych, którzy uważali, że powinni dojechać aż po drzwi hotelu. Ale na widok murów zamczyska, sterczących groźnie na tle nieba pokrytego obłokami, z ust ich wyrwały się okrzyki zachwytu: - Wonderful! - Splendid! - Colossal! (Ze względu na to, iż nie każdy z Was ma w domu słownik angielsko-polski, autor podaje znaczenie tych słów w tej samej kolejności: - Cudowne! - Wspaniałe! - Kolosalne! - i przekonany, że te trzy słówka zostaną na zawsze w pamięci czytelników, wraca do opowiadania.) Urzeczeni pięknem zamku turyści skierowali się za przewodnikiem do hotelu, urządzonego - jak wiemy - w jednym ze skrzydeł zabytkowej budowli. Okrzykom zachwytu towarzyszył trzask aparatów fotograficznych oraz szmer kamer filmowych. Emanuel Robinson nie patrzył ani na prawo, ani na lewo, gdyż miał od tego sekretarza. Bylibyśmy jednak niesprawiedliwi, gdybyśmy nie wspomnieli, że milioner ów zaszczycił zamek kilkoma spojrzeniami, wystarczającymi do podjęcia decyzji, o której będzie jeszcze mowa... Wkrótce goście zajęli swoje apartamenty i zabrali się do rozpakowywania walizek, które wnieśli za nimi chłopcy w liberiach. Rzecz jasna, nikomu nie przyszło na myśl, że młodzieńcy owi mogą być z piekła rodem... Jedynie Miss Mary Benson zwróciła uwagę na dziwaczne jej zdaniem nakrycia głowy. - Czemu wasze czapki są takie wysokie? - zapytała chłopca, który przyniósł walizkę do jej pokoju. - Taka moda - odparł zapytany. - A dlaczego ty i twoi koledzy macie takae ciemne twarze? - Bo używamy doskonałego kremu marki „Nivea”. Tak więc wszystko odbyło się jak najlepiej. Większość podróżnych skorzystała z wolnego czasu, aby odpocząć przed czekającym ich wysiłkiem zwiedzenia zamku. Jedynie Stanley White, którego odtąd będziemy chyba nazywać Staszkiem Białym, wybrał się samotnie do miasteczka, chcąc wykorzystać każdą wolną chwilę na zapoznanie się z rodzinnym krajem swego ojca. Tymczasem w leśniczówce odbywała się lekcja matematyki. Profesorem był Maciek, uczniem zaś Ferdek Diabeł. Strach, który uważał się za doskonałego matematyka, ponieważ umiał liczyć do trzydziestu, nie brał udziału w lekcji i zajęty był podlewaniem kwiatów w ogródku. Już po chwili Maciek pojął, że zawód nauczyciela wcale nie jest łatwy. Ferdek ani rusz nie mógł zrozumieć, jak się to dzieje, że dwa razy dwa jest cztery, a pięć i pięć to dziesięć. Poczciwe diablisko obywało się dotychczas bez tej wiedzy, obecnie jednak postanowiło się uczyć, aby dorównać swemu najlepszemu przyjacielowi - Maciusiowi. Maciek otarł pot z czoła i powtórzył swoje ostatnie pytanie: - Ile to będzie dziesięć i dziesięć? - Nie wiem. - Pomyśl: raz dziesięć i jeszcze raz dziesięć. - Nie wiem - wykrztusił Ferdek. Chłopiec wpadł na pomysł: - Widzisz te zapałki? - Widzę. - Biorę teraz dziesięć zapałek. - Dziesięć zapałek... - I jeszcze dziesięć zapałek. - I jeszcze dziesięć zapałek... - Nie powtarzaj jak papuga, tylko staraj się zrozumieć. - Ferdek nie jest papuga. Ferdek bardzo się stara. - To dobrze. A więc dziesięć zapałek i dziesięć zapałek to będzie... Ferdek podskoczył na krześle. - Wiem! To będzie pudełko z zapałkami! Maciek westchnął: - Oj, Ferdek, Ferdek, co ja mam z tobą! - To może weźmiemy co innego - zaproponował diabeł. - Na przykład coś do jedzenia: bułki, jabłka, kotlety... - Tobie tylko jedzenie w głowie. Ale dobrze, niech będą bułki. A więc uważaj: dziesięć bułek i dziesięć bułek, to jest... - Cała piekarnia! - wrzasnął uradowany Ferdek, aż na podwórku poderwało się do lotu stado gołębi. - Nic z tego - rzekł Maciek. - Widzę, że dodawanie nie wchodzi ci do głowy. - Bo dzisiaj czwartek - zauważyło diablisko. - Może w czwartki lepiej mi się odejmuje. Zapytaj mnie o coś z odejmowania, mój Maciusieńku kochany. - Dobrze - zgodził się chłopiec i spojrzał na zegar. Do końca lekcji pozostało tylko pięć minut. - Pomyśl sobie, że siedzisz przy stole, a na talerzu masz dwa kotlety. - Mniam, mniam! - Ferdek westchnął i głośno przełknął ślinę. - Uważaj - rzekł Maciek surowo. - Przychodzi pies i porywa ci z talerza jeden kotlet. Co teraz będzie? - Ferdek będzie głodny! - krzyknęło diablisko, zachwycone swą inteligencją. Maciek rozłożył ręce na znak bezradności, jeszcze raz spojrzał na zegar i powiedział: - Na dzisiaj dosyć. Następna lekcja jutro. Jeszcze nie przebrzmiało echo tych słów, gdy Ferdek dał susa przez okno. W tej samej sekundzie rozległ się głośny plusk, a za oknem rozbłysły w słońcu tysiące wodnych kropli. To Ferdek wpadł do kadzi z deszczówką i skąpał się w niej po szyję. Prychając i plując wygramolił się z beczki, otrzepał się jak pies i fiknął dwa koziołki na trawie. Widząc to z okna kuchni, Katarzyna przeżegnała się i mruknęła: - Skaranie boskie z tymi diabłami. Czego ja się aa starość doczekałam! W tym momencie talerz, który wycierała ściereczką, wyśliznął się jej z rąk i rozprysł się na drobne kawałki. - Wszystko przez te diabelskie sztuczki - syknęła rozgniewana gospodyni. - Podziękuję ja za taką służbę i pójdę w świat. Ale po chwili pomyślała sobie, że tego nie zrobi, bo któż by miał staranie o pięć psów, cztery koty, kunę, tchórza, sarnę, barana i zaskrońca? Prawdę mówiąc, serdecznie lubiła całą tę menażerię i nie wyobrażała sobie życia bez niej. Po krótkim odpoczynku Amerykanie zwiedzili wnętrze zamku, korzystając z objaśnień przewodnika, a następnie pojechali do lasu na Bukowcu, aby obejrzeć Diabelski Kamień. Na widok kamiennego grzyba Mr Henry Smith wyraził gotowość zakupienia go i przewiezienia do Stanów. - Ofiarowałbym go mojej żonie - powiedział. - ona tak lubi grzyby! Usłyszawszy, że grzyb nie jest do sprzedania, zmartwił się i posmutniał. W drodze powrotnej turyści zatrzymali się w miasteczku, aby spożyć kolację, a następnie rozeszli się do swych pokojów - Jak myślisz? - zapytał syna Mr James Gravy. - Czy o północy będą nas straszyć jakieś duchy? To przecież bardzo stary zamek, a we wszystkich bardzo starych zamkach Europy siedzą podobno okropne straszydła. - Nie bój się, papo - odparł rezolutnie Jack Gravy. - Jeżeli zjawią się straszydła, wystrzelam je wszystkie z mojego rewolweru. Bach, bach, bach! Możesz spać spokojnie. Pomóż nam, Rokito! Noc minęła bez niespodzianek. Nazajutrz turyści obudzili się w kwaśnych humorach. - To skandal! - zawołał Mr Robinson. - To skandal, żeby nic nie straszyło! Ja płacę i wymagam, żeby mnie straszono. Ja mogę spać spokojnie we własnym domu, ale gdy śpię w starym europejskim zamku, muszę być straszony! Podobne stanowisko zajęli pozostali uczestnicy wycieczki. Miss Mary Benson rzuciła projekt, aby pójść ze skargą do przewodnika. Tak też zrobiono zaraz po śniadaniu. W imieniu wszystkich turystów wystąpił Mr John Samuel Denver. - Proszę pana - powiedział do Ksawerego Gałązki - jesteśmy bardzo niezadowoleni ze spędzonej tu nocy. Wprawdzie tapczany były wygodne, pokoje czyste, widoki z okien piękne, łazienki komfortowe, ale cóż z tego, skoro ani jeden duch nie pofatygował się nas postraszyć. Pan rozumie? Ani jeden duch! A my byliśmy pewni, że gdzie jak gdzie, ale w takim zamku jak Wiśnicz duchów nie zabraknie. Wysłuchawszy żądań wymagających turystów, przewodnik obiecał porozumieć się ze swymi przełożonymi i dać odpowiedź podczas obiadu. Nie zwlekając pobiegł więc na pocztę i zamówił błyskawiczną rozmowę z dyrekcją „Orbisu”. Połączenie było istotnie błyskawiczne. - Dzień dobry. Tu Ksawery Gałązka, przewodnik amerykańskiej wycieczki. - Dzień dobry, kolego. Przy aparacie Romański. Co słychać? - Wszystko w porządku. Ale jest jedna ważna sprawa. Oni koniecznie chcą być wystraszeni. - Co? - Wystraszeni, przez duchy. - Aha, rozumiem. Trzeba będzie im to załatwić. - Ale skąd ja wezmę duchy? - Niech się pan nie martwi. Natychmiast wsiadam do samochodu i za godzinę będę w Wiśniczu. Niech pan na mnie czeka. Cześć! O godzinie dziesiątej trzydzieści służbowa wołga pana Romańskiego zatrzymała się przed bramą zamku. Po chwili obaj panowie zapukali do drzwi, na których widniała tabliczka z napisem: „Prezes Zarządu”. Nie muszę chyba dodawać, że działo się to na pierwszym piętrze zabytkowej budowli, tak gorliwie zwiedzanej w dniu wczorajszym przez grupę amerykańskich turystów. - Nie wiedziałem, że tu jest jakieś biuro - zdziwił się pan Gałązka. - Wczoraj nic na to nie wskazywało. - Zaraz zobaczy pan rzeczy jeszcze dziwniejsze. Prezes Boruta serdecznie powitał gości i szerokim gestem zaprosił ich do zajęcia miejsc w nie istniejących fotelach. Gdy obaj panowie spojrzeli na siebie ze zdumieniem, czart strzepnął palcami i oto wokół okrągłego stolika pojawiły się trzy wygodne fotele. - Czym mogę służyć? - zapytał gospodarz, kiedy wszyscy wygodnie już usiedli. - Czy napijecie się, waćpanowie, dobrego wina? Jako szlachcic starej daty jestem zdania, że najlepiej gwarzy się przy winie. Boruta znów strzepnął palcami i na stoliku pojawiła się pękata omszała flaszka, a obok niej trzy kryształowe puchary niezwykle misternej roboty. - To najlepszy napój z moich łęczyckich piwnic - wyjaśnił nalewając wina. - Chowam go tylko dla przyjaciół. Obaj panowie skłonili się na znak podziękowania i zamoczyli wargi w winie. Było istotnie znakomite, czego nie omieszkali oznajmić gościnnemu gospodarzowi. Następnie przystąpiono do sedna sprawy. Pan Romański w krótkich słowach przedstawił Borucie pretensje Amerykanów i poprosił o radę. Czart zmarszczył krzaczaste brwi. - Powiadasz waćpan, że koniecznie chcą być straszeni? - Jak najbardziej. Wie pan, ci Amerykanie to w pewnym sensie takie duże dzieci. Okropnie lubią wszelkie rzeczy tajemnicze, dziwaczne i niezwykłe. - Hmm - mruknął czart zafrasowany. - Cała bieda w tym, że my nie mamy już zamiaru straszyć ludzi. Zerwaliśmy z tym raz na zawsze. Przecież właśnie po to urządziliśmy Wielki Zlot Straszydeł. - Oczywiście, zdaję sobie sprawę - powiedział pan Romański - ale może zrobilibyście wyjątek w tym jednym szczególnym wypadku? Boruta przecząco pokręcił głową. - Jestem czartem starej daty i do tego szlachcicem - rzekł z naciskiem. - A verbum nobile* [Verbum nobile (lać.) - słowo szlacheckie.] zobowiązuje. Bardzo mi przykro, ale nie mogę się zgodzić. Zapanowało milczenie, Obaj panowie porozumieli się oczyma - czas był kończyć rozmowę. W tym momencie Boruta klepnął się dłonią w czoło i zawołał: - Mam pomysł! Nagle zerwał się z fotela i wzniósłszy obie ręce nad głową, wypowiedział mrożące krew w żyłach zaklęcie: Na igłę jeża, na skrzydło nietoperza, na miotłę jędzy, na wór pieniędzy, na dziób kanarka, na ucho garnka, na skórę gada, na torbę dziada, na czarne kruki i czarcie sztuki zaklinam cię, przybądź, Rokito! Po czym zwrócił się do swych gości z wyjaśnieniem: - Jedynie takie wezwanie może wpłynąć na Rokitę. Jak wiadomo, poróżnił się ze mną ostatecznie i postanowił działać na własną rękę. Ale teraz zjawi się niezwłocznie, inaczej miałby wielkie nieprzyjemności ze strony Belzebuba. Jakoż po chwili zagrzmiało, huknęło, zaszumiało - i oto w gabinecie zjawił się Rokita we własnej osobie. Boruta chrząknął, wsunął dłonie za pas i rzekł prosto z mostu: - Dowiedz się, Rokito, że owi cudzoziemcy zza oceanu, których Amerykanami się zowie, pragną nade wszystko, aby w zamku straszyło. I cóż ty na to? - Mów jaśniej - odezwał się Rokita. - Czemu mnie wzywałeś? - Albowiem ową pracę, polegającą na straszeniu, możesz wykonać wyłącznie ty i twoi stronnicy. - Czyżbyś już zapomniał, jak się straszy ludzi? - zapytał Rokita z nutą ironii. - Jak wiesz, postanowiłem zerwać z tymi niecnymi praktykami - odparł spokojnie gospodarz. - Skoro jednak Amerykanie domagają się straszenia i skoro zależy na tym moim tu obecnym gościom, mniemam, że trzeba im pomóc. Dlatego to, schowawszy dumę czartowską pod kontusz, proszę cię, abyś postraszył amerykańską wycieczkę, i to nie zwlekając, jeszcze dzisiejszej nocy. „Orbis” będzie ci bardzo wdzięczny. - Nic mnie nie obchodzi wdzięczność jakiegoś „Orbisu” - mruknął Rokita. - Jeżeli postraszę turystów, to tylko dla własnej przyjemności. - Serdecznie ci dziękuję - ucieszył się Boruta. - Dziękuję w imieniu własnym i „Orbisu”... - Dobra, dobra - uciął Rokita. - Nie lubię czułości. Powiedz mi tylko, kiedy mamy zacząć tę robotę. - Dziś o północy. - Śmierć frajerom! - wrzasnął na cały głos Rokita strzelając ogonem w posadzkę. - Nich mnie psy pogryzą, jeżeli tej nocy nie urządzę w zamku wspaniałego widowiska pod tytułem „Strachy w Wiśniczu”. Czołem, panowie! I znów świsnęło, zaszumiało, zagrzmiało - postać Rokity zniknęła sprzed oczu zebranych. W gabinecie rozszedł się duszący zapach siarki. Pan Romański kichnął trzy razy, przewodnik zakrztusił się, a Boruta znów nalał wina do pucharów. - Panowie, dziś w nocy będą się tu działy rzeczy niesamowite. Znam Rokitę i wiem, co potrafi. Pan Romański zaniepokoił się: - Czy to aby nie będzie zbyt okropne? A jeżeli turyści pochorują się ze strachu? Z tego może wyniknąć konflikt dyplomatyczny... - Nie ma obawy - uśmiechnął się pod wąsem Boruta. - Moje straszydła będą w pogotowiu i jeżeli Rokita przeholuje, znajdą sposób, aby go przywołać do porządku. Spokojna czaszka... Po południu nadciągnęła nad Wiśnicz czarna chmura. Zrobiło się cicho i jakoś strasznie. Duszne, mocno nagrzane powietrze bez ruchu wisiało nad miasteczkiem, psy pochowały się w budach, koty poznikały w sobie tylko wiadomych kryjówkach, krowy niespokojnie porykiwały na pastwiskach, a ludzie spoglądali w niebo, kręcili głowami i mówili: - Nieładnie to wygląda... Żeby tylko nie było gradu! Chmura zbliżała się powoli, lecz nieustannie. Robiło się coraz ciemniej. Od czasu do czasu słychać było pomruki dalekich grzmotów. Ludzie uwijali się na łąkach, chcąc jak najszybciej zwieźć do stodół wysuszone, aromatycznie pachnące siano. W wąskich uliczkach miasta raz za razem rozlegał się turkot wozów drabiniastych. Maciek, Strach i Ferdek pomagali dorosłym w pracy, ucieszeni możliwością jazdy na wysoko wyładowanych wozach. Ferdek doskonale radził sobie z widłami, w czym zresztą nie było nic dziwnego. Strach zajmował się końmi, dzierżąc lejce i bat. Groźnie pohukiwał na zwierzęta, tak jak to czynił jego dawny gospodarz w Mokrzyskach: - Wio, Kare, wista, hetta, prr! W pewnej chwili nagły błysk rozdarł chmurę na dwie części. W parę sekund później głośny trzask obwieścił ludziom, że burza się zaczęła. Na ziemię spadły pierwsze krople deszczu. Były duże i jeszcze bardzo rzadkie. Wozy, w połowie załadowane sianem, ruszyły do miasteczka co koń wyskoczy. Maciek, Strach i Ferdek podskakiwali na sianie, wpatrując się w chmurę, która zdawała się sunąć tuż nad czubami drzew. Byli w pobliżu domu, gdy dosięgła ich ulewa. W gęstych potokach deszczu wpadli do mieszkania. Błyskawice i grzmoty splotły się w przerażającą symfonię światła i huku. Fale ulewy biły w okna, przepełnione rynny zamieniły się w wodospady, ulicami płynęły potoki żółtej wody. Wysuszywszy kudły przy pomocy ręcznika, Ferdek odezwał się do Maćka: - Rokita ostro bierze się do dzieła. To jego sprawka. On ma dziś straszyć Amerykanów, a ta burza to przygrywka do nocnej zabawy... Hu, ha, Ferdek dawno nikogo nie straszył, ale dziś sobie użyje! Maciek gniewnie tupnął nogą. - Ani mi się waż! Ty jesteś porządnym diabłem. - No właśnie, porządny diabeł musi straszyć, inaczej czuje się źle i choruje. Maciek raz jeszcze tupnął nogą i groźnie zmarszczył brwi. - Nie pozwalam ci na to! Obiecałeś przecież na zlocie, że już koniec ze straszeniem. Ferdek poskrobał się w głowę. - No tak, obiecałem - mruknął niechętnie. - Ale znasz takie przysłowie: obiecanki, cacanki, głupiemu radość? - Ferdziu - rzekł Maciek słodziutko - a nie wiesz ty przypadkiem, kto ma być tym głupim? Ferdek jednym susem wskoczył na szafę i zawołał: - Nie bij! - Ja cię nie biję, tylko gniewam się na ciebie. Myślałem, że można ci wierzyć. - Maciusieńku kochany - jęknęło diablisko - żebyś wiedział, jakie to smutne życie, gdy nikogo nie można postraszyć, choćby raz na miesiąc! Okropne nudy. Jeśli z tego powodu rozchoruję się na nerwy, to będzie twoja wina. Tak, tylko twoja! - I wzruszone swym smutnym losem diablisko rozpłakało się rzewnymi łzami. - Zobaczysz, że się rozchoruję - chlipało pociągając nosem i wycierając kułakiem oczy. - Zobaczysz, że umrę tobie na złość i nigdy już nie będziesz mógł mnie ciągnąć za kudły... Uuuu... Nie wiedziałem, że jesteś taki niedobry i tak bardzo pragniesz śmierci Ferdka, uuuuuu! Płaczący Ferdek przedstawił tak żałosny widok, iż niewiele brakowało, aby i Maciek się rozpłakał. Byłaby chyba z tego wielka powódź, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę niezwykły deszcz, jaki wciąż jeszcze szalał za oknami. - Co się tu dzieje? - zapytał wuj Eligiusz, który w tej chwili otworzył drzwi od swego pokoju. - Dlaczego Ferdek płacze? - Ferdek jest nieszczęśliwy! - chlipnęło diablisko. - Co ci się stało? - Maciek nie pozwala, żeby Ferdek straszył Amerykanów. - Dlaczego miałbyś ich straszyć? - Bo to przyjemnie! - zawołał diabeł przez łzy. - Ja muszę kogoś nastraszyć, inaczej rozchoruję się na nerwy. Redaktor z trudem zachował powagę i zwrócił się do Maćka: - Uważam, że Ferdek mógłby sobie trochę pofolgować. Dziury w niebie z tego powodu nie będzie. Słysząc to diabeł dał susa ku redaktorowi, po czym uściskał go i ucałował. - Już mi lepiej! - zapiszczał tańcząc z radości na jednej nodze. - Już nie jestem chory! Ach, jak ja sobie dziś użyję! Wesołość Ferdka szybko udzieliła się Maćkowi. Ujął przyjaciela za ręce, zakręcił nim dokoła i puścił. Diabeł poleciał w kąt pokoju, przewracając po drodze dwa krzesła, wazon z palmą, etażerkę i taboret. W tej samej chwili na progu stanęła ciocia Anna załamując ręce z rozpaczy. Wszyscy trzej winowajcy błyskawicznie schronili się za firankę i wstrzymali oddech. - Cały pokój zdemolowany! - zawołała pani Anna. - Jakże tak można? - „W czasie deszczu dzieci się nudzą” - zaśpiewał zza firanki wuj Eligiusz. - Proszę natychmiast zrobić porządek - rozkazała surowo ciocia Anna. - Inaczej nie dostaniecie podwieczorku. - Panowie, do roboty! - zakomenderował Eligiusz. - Nie możemy przecież umrzeć z głodu. Dorzuć kostkę z udka żaby... Późnym wieczorem w uroczysku pod Bukowcem zebrały się straszydła, które za podszeptem Rokity nie wstąpiły do spółdzielni. Tałatajstwo to, żywiące wstręt do uczciwej pracy, przyzwyczajone od setek lat do straszenia po nocach, ucieszyło się ogromnie na wiadomość o planowanej „zabawie z Amerykanami”. Przywlokły się więc dwa stare wilkołaki. Z chrzęstem zardzewiałej zbroi przydreptał Czarny Rycerz. Wśród gałęzi drzew unosiła się czaszka ze skrzydłami nietoperza. Z jej oczodołów sączył się seledynowy blask... Na omszałych głazach przycupnęły cztery ohydne wiedźmy, a na spróchniałym pniu buka usiadła Kostucha, odziana w lnianą płachtę i uzbrojona w kosę. Uważny obserwator mógłby też dostrzec kilka upiorów umazanych cmentarną gliną, a także pewną ilość pomniejszych diabłów, przybranych z francuska i niemiecka na modłę dawnych wieków. Cała ta banda dzieliła się najnowszymi plotkami. - Podobno Boruta czyści sobie paznokcie - powiedziała jedna z wiedźm do swej koleżanki głosem, w którym brzmiało oburzenie. - To skandal! - przytaknęła zagadnięta. - Mówił mi pewien kruk, że strachy ze spółdzielni mają się teraz codziennie myć, czesać i dbać o staranny ubiór. Za naszych czasów tego nie było. - Słyszałem, że moi bracia ze spółdzielni muszą sobie czyścić kopyta pastą do butów, nosić ogony w plastykowych pokrowcach i chować rogi pod czapkami - wtrącił diabeł Chwościk, jowialny grubasek o baranich rogach. - To jeszcze nic! - załkała Kostucha. - A co wy na to, że moja rodzona siostra ma teraz kosić wyłącznie trawę? Jej płacz był tak smutny, że Czarny Rycerz zasłonił sobie oczy dłonią w stalowej rękawicy i jęknął: - Ach, ach! - Spokojna czaszka - pocieszał ich garbaty szatan Błotniak. - Ludzie wnet do nas zatęsknią i wtedy znowu będziemy w cenie. - Okropne czasy! - zaszlochała zielonowłosa Zmora. - Czy wiecie, że moja własna córka zaangażowała się jako aktorka filmowa? A pewien znajomy upiór został dozorcą na miejskim cmentarzu. Ma teraz mundur ze złotymi guzikami, miesięczne pobory, premię od obrotów... - Głowa do góry! - przerwał Błotniak. - Dziś przynajmniej zabawimy się wesoło. - Nigdy jeszcze nie straszyłam cudzoziemców - powiedziała Kostucha - i nie wiem, jak to się robi. Przecież ja zupełnie nie znam angielskiego! - Nie musisz nic mówić - uspokoił ją Chwościk. - Wystarczy, jeśli cię zobaczą... - Ho, ho! - napuszył się Strzygoń o pysku umazanym krwią. - Jestem pewny, że na mój widok każdy z nich zaniemówi przynajmniej na rok. - A ja to pies? - wtrącił jeden z upiorów wyłażąc na czworakach zza omszałego pnia. - Gdy zobaczą faceta, który kopie własną głowę jak piłkę, na pewno pospadają z tapczanów. Nagle w kręgu rozgadanych straszydeł stanął Rokita. - Dość tych bajek! - huknął. - Czas przystąpić do dzieła. Wiecie już, o co chodzi, więc nie będę się powtarzał. Robota musi być solidna. Pokażemy, co potrafią zdziałać prawdziwe straszydła! O dzisiejszej nocy poeci będą układać pieśni, a dzieci będą się o niej uczyły na lekcjach historii. Każde z was wie, co robić. Jeżeli spiszecie się dobrze, dostaniecie całą górę chałwy. - Wiwat Rokita! - pisnął przeraźliwie grubas Chwościk. - Wiwat, wiwat! - podjęły straszydła. Rokita wskoczył na skałę, rozpostarł skrzydła jak orzeł wzbijający się do lotu i zawołał: Na szatańskie rozkazanie, na diabelskie zawołanie, na czartowskie życzenie, na upiorne jęczenie, na szkieletów trzask, na czarownic wrzask, na wilczą jagodę, na zbójecką brodą, na żabi skrzek, na barani bek, wzywam was do dzieła! Posłyszawszy to bojowe wezwanie, strachy poderwały się ze swych miejsc i wokoło nastał nieopisany zamęt. Zatrzeszczały gałęzie, posypały się liście, ptactwo pierzchło ponad korony drzew. - Śmierć frajerom! - wrzasnął Rokita. - Na zamek! Naprzód! - Hura, hura! - zagrzmiało w lesie i nagły podmuch wichru przygiął do ziemi najgrubsze drzewa. Chmura straszydeł runęła w kierunku zamczyska, którego wieże sterczały na tle rozgwieżdżonego po burzy nieba. Po kolacji, choć było jeszcze dość jasno, wuj Eligiusz spojrzał na zegarek i rzekł do pani Anny: - Jestem dziś strasznie śpiący. To pewnie z powodu tej burzy. - I ziewnął głęboko na dowód, że mówi prawdę. - Ja też jestem okropnie śpiący - powiedział Maciek i mrugnął do wuja jednym okiem. - Jestem tak śpiący, że widzę już dmę ciocie i dwóch wujków. - To i my chyba pójdziemy spać - zdecydował Strach składając serwetkę w sposób zasługujący na pełne uznanie. - Oj, jak ja ziewam! - westchnął Ferdek. - Napracowałem się przy tym sianie, że aż hej! Pani Anna popatrzyła zdziwiona na swych domowników. Ciekawe, wszystkim zachciało się spać w jednej i tej samej chwili... - Czy ty także jesteś śpiący? - zwróciła się do swego męża, czytającego gazetę. Pan Włodzimierz wysunął głowę spoza płachty papieru. - Proszę? Co? Czy jestem śpiący? Chyba nie. - Całe szczęście - powiedziała pani Anna - bo już mi się zdawało, że ktoś wsypał nam do herbaty proszek nasenny. - Dobranoc - skłonił się grzecznie Strach. - Dobranoc - powtórzył za nim Ferdek Diabeł i stuknął kopytem w pożegnalnym ukłonie. Pani Anna zatrzymała się na progu kuchni. - A nie zapomnijcie umyć zębów. - Przenigdy - zapewnił ją diabeł. - Ferdek myje zęby. Ferdek jest diabłem cyliwizowanym. - Cywilizowanym - poprawił go Maciek parskając śmiechem. - Ferdek nie umyje dziś zębów - zauważył Strach - bo wczoraj pożarł całą tubkę pasty. Diabeł zarumienił się po czubki uszu. - To taki z ciebie przyjaciel? - powiedział z wyrzutem. - A ja nikomu nie zdradziłem, że przedwczoraj chodziłeś w koszuli pana redaktora. Wuj Eligiusz rozłożył ręce. - Niech was kule biją! A ja podejrzewałem, że zjadła mi ją krowa od sąsiadów... Teraz Strach zaczerwienił się ze wstydu. - Przepraszam - szepnął. - Niech się pan nie gniewa! Całe życie chodziłem w łachmanach i nigdy nie miałem na sobie takiej ślicznej koszuli. - Skoro tak ci się podoba - rzekł redaktor wzruszony - weź ją sobie na zawsze. A teraz idziemy spać! Na te słowa wszyscy panowie z wyjątkiem leśniczego, nadal pogrążonego w lekturze, udali się do swych „apartamentów”. Po upływie kwadransa spali w najlepsze. Przy łóżku Maćka tykał budzik, nastawiony na godzinę jedenastą. Czyżby chłopiec miał zamiar spać prawie do południa? Rozwiązanie tej zagadki nastąpiło już o godzinie dwudziestej trzeciej. Obudzony terkotem budzika Maciek wyskoczył z łóżka i szybko ubrał się nie zapalając światła. W sąsiednim pokoju zrobił to samo wuj Eligiusz. Następnie obaj mężczyźni wyszli na podwórko i wspięli się po drabinie na stryszek, aby zbudzić Stracha i Ferdka. Wszystko odbywało się w milczeniu i z zachowaniem najdalej idących ostrożności. Rzecz jasna, że nic nie uszło uwadze Juhasa, który należał do najczujniejszych psów świata. Widząc jednak, iż po podwórku chodzą sami domownicy, nie tylko nie zaszczekał, ale nawet nie wyszedł z budy, w której było mu ciepło i wygodnie. Zdążył się już przyzwyczaić do różnych dziwów, które zaczęły dziać się w domu z chwilą przyjazdu straszydeł. Wkrótce potem cztery ciemne sylwetki opuściły leśniczówkę kierując się ku zamkowi. Był już najwyższy czas, bowiem zegar na wieży ratusza wskazywał wpół do dwunastej. Przy kapliczce z figurą świętego Jana Nepomucena czekał na nich Antoś Głąbik, drżący nie tyle z zimna, ile z wrażenia. - Dobrze, żeście przyszli, bo już miałem wiać do domu. Ale teraz niczego się nie boję! - Chodźmy, chodźmy! - naglił redaktor. - Północ się zbliża. Stanąwszy przed bramą stwierdzili, że jest zamknięta. - Drobiazg! - powiedział Ferdek. - Ma się te sposoby. To mówiąc tupnął nogą. W jednej chwili skały się rozstąpiły i ukazał się ciemny otwór lochu. - Droga otwarta - rzekł diabeł. - Chodźcie za mną. Wilgotny, pełen nietoperzy korytarz zaprowadził ich do piwnicy znajdującej się bezpośrednio pod Salą Rycerską. Przydała się teraz latarka elektryczna, którą wuj Eligiusz włożył do kieszeni w ostatniej chwili przed wyjściem z domu. Piwnica była obszerna, wysoka, ostro sklepiona. Pod ścianami zbudowanymi z wielkich głazów piaskowca piętrzyły się beczki pokryte mchem i wiekowym kurzem. Nie ulegało wątpliwości, że było w nich wino. - A teraz? - zapytał Maciek. - Schodami do góry - odparł szeptem Strach. - Nic się nie bój, znam drogę. Przez wysokie okna Sali Rycerskiej sączyło się słabe światło księżyca. Pod samym stropem popiskiwały przebudzone gacki. Krok za krokiem nasi przyjaciele przeszli do sąsiedniej sali. Na kominku płonął ogień, rozpraszając czerwonawą poświatę. Jakaś postać, odwrócona tyłem do drzwi, pochylała się nad kociołkiem zawieszonym na haku. W naczyniu bulgotała cuchnąca ciecz. - Hej, kochasiu - zawołał z cicha wuj Eligiusz - a cóż ty tam pichcisz? Przerażone straszydło omal nie zleciało ze stołka. - Zląkłem się was... - powiedziało po chwili głosem drżącym i niepewnym. - Pytasz, co pichcę? Cha, cha, trrruciznę! - Do licha! - zdziwił się wuj Eligiusz. - A po cóż ci trucizna? - Wcale jej nie potrzebuję - odparło straszydło. - Ale taką mam pokutę. - Za co? - Byłem kiedyś możnym rycerzem - wyjaśnił ponury kucharz. - Pewnego razu zdarzyło mi się otruć trzech kupców, którzy prosili o nocleg w moim zamku. Zabrałem im wtedy wielkie skarby, które wieźli z obcych krajów. Za karę muszę bezustannie warzyć truciznę w tym oto kociołku. Gotową wypijam i zaczynam od początku. I tak bez końca, przez całą wieczność... - Idiotyczne zajęcie - stwierdził Ferdek. - Zupełnie bez-pro-duk-tyw-ne. A z czego składa się ta trucizna, można wiedzieć? Straszydło ukazało w uśmiechu ostre i długie zęby. - Robię ją według niezwykle starej recepty, którą znam na pamięć. Powiedzieć wam? - Dobrze, ale prędko, bo zbliża się dwunasta. Straszydło przymknęło oczy i wyrecytowało jednym tchem: - Weź garniec deszczowej wody, dosyp cztery uncje kurzu z najgłębszej w zamku piwnicy, zaczem dorzuć garść ziemi spod szubienicy miejskiej, gdzie rabusiów wieszają, zamieszaj to godnie, posyp pieprzem tureckim wraz z węgierską papryką, zamieszaj znowu kijem, trzy razy od lewej do prawej i trzy razy wspak, mówiąc przy tym głośno: makabra, makabra; zaczem dorzuć kostkę z udka żaby, kawałek wężowej skórki, kroplę żmijowego jadu, dziesięć naparstków rosy zbieranej o świcie przez ślepą czarownicę, ziół suszonych dwa gramy, świńskiej szczeci trzy garście pełne, żabiego skrzeku dwie łyżki, siarki trzy uncje, zamieszaj to raz jeszcze i gotuj na wolnym ogniu od dziewiątej wieczorem do samego północka, zaczem zestaw z ognia, ostudź, odcedź, wlej do dzbanka, w którym przody ocet siedmiu złodziei się znajdował, i nie przestawaj mieszać aż do świtania, powtarzając raz za razem: makabra, makabra... Tymczasem wuj Eligiusz spojrzał na zegarek i dał znak do odejścia. Aż do końca długiego korytarza biegł za nimi monotonny głos straszydła, które z przymkniętymi oczami w dalszym ciągu recytowało: - A zasię sporządziwszy to wszystko, podskocz trzy razy na lewej i dwa razy na prawej nodze, skłoń się dwukrotnie przed księżycem w pełni, spluń za siebie i zabierz się do czynienia nowej trucizny. Nad dachami zamku migotały gwiazdy, a sowy przelatujące od baszty do baszty pohukiwały przejmująco. Maciek i Antek mocno trzymali się za ręce, nie oddalając się ani na krok od wuja Eligiusza. Ferdek co pewien czas krzesał ognia kopytem, a Strach przesuwał ręką po ścianie, aby nie przeoczyć drzwi prowadzących do części hotelowej. W pewnej chwili dłoń jego natrafiła na drzewo. - Tędy - szepnął do przyjaciół i pchnął drzwi, które rozwarły się z niemiłym zgrzytem. Za progiem ukazały się schody. W dole paliła się lampa przysłonięta abażurem. Trzymając się za ręce schodzili stopień po stopniu. W hotelowej sieni drzemał Chwost Rogala, wystrojony w liberię portiera. Był to siwy już, wiekowy diabeł, który uprzednio przez trzysta dwadzieścia sześć lat pełnił funkcję odźwiernego przy głównej bramie piekieł. Wiedział Boruta, komu powierzyć ważne zadanie pilnowania hotelu. Chwost Rogala odznaczał się wysokim wzrostem i twarzą o wydatnym, orlim nosie. Pochrapywał lekko, z głową opartą na książce telefonicznej. Śniło mu się właśnie, że został aniołem i lata sobie w powietrzu z chmurki na chmurkę. Odgłos kroków przebudził go natychmiast. Szatański portier skrzywił się cierpko. Kto zdaje sobie sprawę, z tego jak rzadko diabły miewają podobne sny, ten w pełni zrozumie jego niezadowolenie. Ujrzawszy jednak znajomych, przywołał na twarz coś, co w jego pojęciu było uśmiechem. - Ach, to wy... Przyszliście straszyć Amerykanów? - I tak, i nie - odparł wymijająco Strach. - W każdym razie chcielibyśmy zobaczyć, jak to będzie wyglądało. W tej chwili zegar wiszący na ścianie począł wybijać dwunastą... Pan się myli, Mr Robinson! Mr Emanuel Robinson, siedząc przy kominku w towarzystwie swego sekretarza, na pierwsze uderzenie zegara lekko drgnął i powiedział: - Już północ. Głos Boba Harveya bynajmniej nie brzmiał bohatersko: - Istotnie. Już północ. Czy one przyjdą? Sekretarz lękliwie rozejrzał się dokoła, po czym, aby nabrać większej pewności siebie, łyknął kieliszek koniaku. Milioner poklepał się po brzuchu. - Muszą przyjść - zaznaczył - skoro ja, Emanuel Robinson, życzę sobie tego. Nikt jeszcze nie sprzeciwił się mojej woli. Pan o tym dobrze wie. Sekretarz skinął głową. A milioner powtórzył: - Jeżeli ja chcę strachów, muszą być strachy! Po ostatnim uderzeniu zegara zapanowała cisza. Tylko palące się drwa trzaskały na kominku. Noc była chłodna, toteż służba hotelowa postarała się, aby turyści nie marzli. Ogień na kominku stanowił dla nich zresztą taką samą atrakcję jak nocleg w starym zamczysku. Nagle płomienie pojaśniały, a jeden z nich, oderwawszy się od płonącego polana, sfrunął na środek pokoju, zawirował i przybrał postać starca z długą rudą brodą, ciągnącą się po ziemi, zjawa wydała z siebie przeraźliwy skowyt, zakończony żałosnym jękiem. Mr Robinson wyjął z ust cygaro, strząsnął popiół i rzekł spokojnie: - Pan ma do mnie interes? Duch okręcił się w kółko siedem razy, podskoczył trzykrotnie lewej nodze i wystękał: - Interes? Co to znaczy? Milioner skrzywił się z niesmakiem. - Interes. Po naszemu: business. Pan rozumie: kupić, sprzedać... Starzec zakaszlał i po chwili odparł: - Jestem duchem. Nie znam się na interesach. - No, nareszcie widzę prawdziwego stracha - ucieszył się Mr Robinson. - A ja nareszcie widzę prawdziwego milionera - powiedział rudobrody starzec. - Dotychczas straszyłem wyłącznie rodaków. - Hallo - odezwał się Bob Harvey, który w końcu odzyskał głos. - Hallo, boy, napijesz się koniaku? - I sięgnął po flaszkę z napojem. Ale duch powstrzymał go ruchem ręki. - Dziękuję, zacny młodzieńcze. W godzinach służbowych nie używam alkoholu. Milioner podsunął zjawie pudełko z cygarami. - Zapali pan? - Niestety - odparł duch - nie palę. To szatański wynalazek. Mr Robinson uniósł brwi na znak zdziwienia. - Skoro szatański, to powinien panu odpowiadać. Starzec pokręcił głową. - Szatani to coś w rodzaju regularnej armii - wyjaśnił. - A ja jestem duchem cywilnym. Emanuel Robinson z nie ukrywanym zaciekawieniem przyglądał się przybyszowi z zaświatów. Na dobrą sprawę nie było w nim nic strasznego i milioner poczuł coś w rodzaju zawodu. To ma być duch mrożący krew w żyłach? Przyprawiający o szybsze bicie serca, o ściśnięcie gardła, o dreszcz trwogi? Już otwierał usta, by wyrazić niezadowolenie, gdy nagle potężny wstrząs wysadził go z fotela. Podłoga zafalowała jak morze podczas sztormu, a zabytkowy świecznik wiszący u stropu zakołysał się jak drzewo targane wichurą. Bob Harvey, który wraz ze swym szefem znalazł się na ziemi, wyciągnął rękę w kierunku kominka i z przerażeniem w oczach wskazywał coś milionerowi. Oto z paleniska staczała się na podłogę potężna ośmiornica. Wszystkie jej macki wyrastały z ogromnej trupiej czaszki, stanowiącej środek ciała. Obaj Amerykanie wskoczyli na fotele, a z nich aż na gzyms kominka. Tymczasem monstrum pełzało po posadzce, wydając odgłos przypominający syk pary połączony z grzechotaniem kamyków w blaszanej puszce. Trupia czaszka o ośmiu mackach posuwała się na oślep, przewracając po drodze meble. Rudobrody starzec zamienił się tymczasem w obłoczek dymu i odpłynął do kąta w pobliżu drzwi. Nagle za oknem pojawił się czerwony zygzak błyskawicy i obydwie zjawy zniknęły bez śladu. Pokój był pusty. Amerykanie, stojący dość niepewnie na gzymsie kominka, spoglądali na siebie wzrokiem pełnym obawy. - Ostrożnie, Mr Robinson - rzekł wreszcie Bob Harvey. - One mogą jeszcze nadejść. - O, yes - stwierdził milioner - Dobra robota. To mi się podoba. Ale może na tym koniec... - Nic podobnego - odezwał się basowy głos. W kącie pokoju stał najprawdziwszy diabeł, pokryty gęstym czarnym włosem. - Pan Emanuel Robinson? - zapytał. - We własnej osobie - przyznał milioner. - Cały świat wie, jak wygląda Emanuel Robinson. - Jestem Rokita - przedstawił się przybysz. - Diabeł polski, Rokita. - Bardzo mi miło - rzekł milioner. - A to mój sekretarz, Bob Harvey. - Jak się macie? - powiedział Rokita. - Baliście się bardzo? Milioner zeskoczył z kominka, dając znak sekretarzowi, aby uczynił to samo. - Usiądźmy i pogadajmy - zaproponował. - Napije się pan koniaku? - Chętnie - zgodził się szatan. - Noc zimna po tym deszczu. Trzej panowie zasiedli w głębokich, wygodnych fotelach Patrząc na nich, można by przypuszczać, iż nie tylko znają się od dawna, ale nawet są zaprzyjaźnieni. Bob Harvey nalał koniaku. Emanuel Robinson podniósł kieliszek. - Za polskie straszydła, Mr Rokita! - Za straszydła! - powtórzył diabeł. - Wprawdzie wolałbym kielich gorącej smoły, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. - O key - zaśmiał się milioner. - Wesoły z pana diabeł. - Chce was uprzedzić - powiedział Rokita - że to był dopiero początek. Skromna przygrywka. Może macie już dość? Milioner zaprzeczył ruchem głowy. - Ależ skąd, chcemy znacznie więcej. Za moje pieniądze muszę być dobrze wystraszony. Ja płacę - ja wymagam. To kupiecki interes. Daję słowo, jeżeli będę zadowolony, to wasz Wiśnicz tylko na tym skorzysta. - Chciałbym wiedzieć, na czym by miała polegać owa korzyść... Mr Emanuel rozparł się w fotelu i rzekł: - Po prostu kupię cały ten zamek za gotówkę. Rozbiorę go na części, przewiozę do Ameryki i tam postawię na nowo. - Ale po co, u diabła? - palnął Rokita i ugryzł się w język. - Choćby po to, aby przyjmować w nim przyjaciół. Ale to nie wszystko, Mr Rokita. Słuchaj pan... - Słucham. - Stawiam jeden warunek. Kupię zamek, ale razem z duchami i straszydłami. - Razem z nami? - Oczywiście. - A to po co? - Pan nie rozumie, Mr Rokita? Przecież to jasne: po to, abyście w moim zamku straszyli moich gości. Mogę pana zapewnić, że Amerykanie ogromnie to lubią. Niech pan pomyśli: taka stara rudera i duchy, czy to nie atrakcja? Rokita zerwał się z fotela. - Rudera? Jaka rudera? - No, ten zamek... - Nie powinien pan nazywać ruderą naszego zamku - rzekł Rokita tonem, w którym dźwięczało oburzenie. - Kiedy go budowano, prócz Kolumba i jego marynarzy mało kto wiedział o Ameryce. A gdy Piotr Kmita przyjmował tu królową Bonę, nikomu jeszcze się nie śniło o Nowym Jorku. Nic z tego, panie Robinson! - Więc nie postraszycie nas? - zmartwił się milioner. - Postraszyć możemy, ale zamek nie jest na sprzedaż. Ani jedno straszydło nie zechce stąd wyjechać. Emanuel Robinson nie dał jednak za wygraną. - Chcę kupić zamek i straszydła. Ile żądacie? Rokita zerwał się z fotela, szeroko, rozstawił nogi i wziął się pod boki. - Pan się myli, Mr Robinson! Niech pan schowa książeczkę czekową, pióro, a także swego sekretarza, Hoba Barveya... - Boba Harveya - odważył się sprostować sekretarz. - Obojętne... I niech pan się przygotuje na najgorsze. To wszystko! Powiedziawszy te słowa Rokita zniknął sprzed oczu ludzi. W powietrzu pozostał ostry zapach siarki. Milioner spojrzał na sekretarza, sekretarz na milionera. Nie można twierdzić, jakoby spojrzenia te wyrażały pewność i odwagę. - I co teraz? - spytał Mr Robinson. - Ba, żebym to ja wiedział - odparł Bob Harvey. - Powinien pan wiedzieć - skarcił go milioner. - Za to panu płacę. Gdzieś w końcu korytarza trzasnęły drzwi, z pobliskiego okna wyleciała szyba, murami zaniku wstrząsnął głuchy huk, dobywający się jakby spod ziemi. To, co nastąpiło teraz, niewątpliwie przejdzie do historii. A właściwie już przeszło, skoro znalazło się w naszej książce. Opowiemy o tym w następnym rozdziale. Nie przystępujcie jednak do dalszej lektury w porze wieczornej, aby nie narażać się na okropne sny. Radzimy wam ze szczerego serca! Upiorna noc Na odgłos grzmotu nasi przyjaciele poczuli zimny dreszczyk. Chwost Rogala mruknął: - A niech to wszyscy ludzie! (Rzecz jasna, iż jako dobrze wychowany szatan nie mógł powiedzieć: „A niech to wszyscy diabli!”). Po chwili w korytarzu trzasnęły drzwi i wypadł z nich Mr Emanuel Robinson, ścigany przez psa z ludzką głową. Blady ze strachu milioner wskoczył na stół, uczepił się wiszącego u stropu świecznika i podkurczył nogi. Wilkołak jął skakać, aby chwycić swą ofiarę choćby za jedną nogawkę, ale Mr Robinson bronił się, mocno wierzgając nogami. Straszydło, wiedząc z doświadczenia, iż nikt długo nie utrzyma się na świeczniku, usiadło w fotelu i założyło nogę na nogę, jak to zwykli robić ludzie. Istotnie, po kilku minutach Mr Emanuel Robinson spadł niby dojrzała gruszka tuż przed pysk poczwary. Wilkołak oblizał się i powoli wyciągnął paszczę ku gardłu milionera. Kto wie, co by się stało z najbogatszym uczestnikiem wycieczki, gdyby w tym samym momencie nie wtargnęła do westybulu Miss Mary Benson, ścigana przez kościotrupa. Szkielet ten należał niegdyś do okrutnego korsarza, który za swe sprawki został powieszony na Wzgórzu Szubienic. Ale cóż z tego? Gdyby to nawet był szkielet świątobliwego pustelnika, strach pani Benson nie zmniejszyłby się ani odrobinę. Na szczęście dla niej kościotrup potknął się i runął jak długi, z grzechotem rozsypujących się po schodach piszczeli. Przewodnicząca Ligi Opieki nad Bezdomnymi Kanarkami miała czas ochłonąć ze strachu, podczas gdy pechowy kościotrup, zajmował się szukaniem piszczeli rozrzuconych po wszystkich kątach, w czym gorliwie pomagał mu wilkołak. Mimo to nie udało się odnaleźć lewej ręki, szkielet machnął więc prawą i powiedział: - Trudno. Zgłoszę się jutro do magazynu części zamiennych. Na widok naszych przyjaciół, przyglądających się mu z zaciekawieniem, skłonił się lekko i zapytał: - Koledzy po fachu? Redaktor Eligiusz zaprotestował dość niepewnym głosem: - Co to, to nie. To znaczy nie ja. Ani ci chłopcy... Strach i Ferdek uśmiechnęli się od ucha do ucha. - Ale my jesteśmy straszydłami. To chyba widać. Szkielet popatrzył na nich krytycznie i rzekł: - Od biedy ujdzie, choć zanadto czuć was ludźmi. Chcecie dać wycisk Amerykanom? Ferdek podskoczył z radości. - Jeszcze jak! A Strach westchnął: - Skoro trzeba, to nie ma rady. Mam jednak nadzieję, że wszystko będzie utrzymane w odpowiednich granicach. - No, to do dzieła, bo czas leci - zakomenderował szkielet i ruszył w kierunku Miss Benson. Przewodnicząca Ligi zniknęła tymczasem jak kamfora. Korzystając z chwili nieuwagi swego prześladowcy schowała się pod fotelem i wstrzymała oddech. Wobec tego trójka straszydeł udała się po nowe ofiary, drżące na razie w swych pokojach. Wuj Eligiusz i chłopcy podążali za nimi krok w krok. Gdy szkielet otworzył drzwi do pokoju zajmowanego przez Jamesa Gravy i jego syna Jacka, został przywitany serią strzałów rewolwerowych. Kościotrup odczekał, aż rozwieje się proch, po czym wzruszył piszczelami i zapytał po angielsku: - To wszystko, co macie nam do powiedzenia? James Gravy zdziwił się nie na żarty: - Pan zna angielski? - Co nieco. Miałem w załodze rodowitego Anglika, zwał się Patrick Mc Gravy. - Patrick Mc Gravy? - wykrzyknął Amerykanin. - Wielkie nieba! Czy pamięta pan, jak wyglądał? Szkielet kłapnął szczękami. - Był rudy jak marchewka, klął na straszliwie ze wszystkich korsarzy, wypijał dziennie beczkę rumu i miał drewnianą nogę. - To mój pradziadek - zawołał James Gravy - a zarazem prapradziadek Jacka, Sir Patrick rodem z Irlandii, założyciel naszego rodu! Nigdy nie mogłem odnaleźć jego mogiły. - To zrozumiałe - powiedział szkielet. - Patrick Mc Gravy, zwany Czarne Oko, zginął śmiercią korsarza i został wrzucony do morza. Skoro jesteś jego potomkiem, bądź spokojny, nic ci nie grozi. Mój drogi Patrick był wspaniałym korsarzem. Wspomnienie towarzysza licznych bojów wycisnęło łzę z oczodołu kościotrupa. Hej, były to bowiem piękne czasy, gdy co najmniej dwa razy dziennie łupiło się okręty pełne bogactw, a następnie ucztowało się hucznie i szumnie, przy blasku ognia i wtórze pieśni. Gdzież się podziały widma brodatych rzezimieszków, takich jak Janko z Przydonicy lub Marcin Nosal z Kartuz?... Jeszcze jedna łza spłynęła po kościach policzkowych byłego korsarza. James Gravy mocno uścisnął dłoń straszydła. - Thank you very much - rzekł serdecznie. - Dzięki panu dowiedziałem się o losie pradziadka. Jeżeli wpadnie pan kiedyś do Nowego Jorku, proszę wstąpić do mego sklepu, w którym każdy może zaopatrzyć się we wszystko, czego tylko zapragnie. Niech pan zapamięta: dom handlowy „James Gravy and Son”. Ulica Gumy do Żucia. - Czy można u was kupić lewą rękę? - spytał szkielet. - I lewą, i prawą, i obie nogi, a nawet serce! - zawołał kupiec. - Oczywiście wszystko ze sztucznych tworzyw, najwyższa jakość i najniższe ceny. Proszę nie zapomnieć: dom handlowy „James Gravy and Son”. W chwili gdy nasza gromadka zabierała się już do opuszczenia pokoju, na korytarzu rozległ się przeraźliwy krzyk, stłumiony tupotem kroków. Kilku Amerykanów uciekało przed upiorem, kopiącym własną głowę jak piłkę. Wystraszeni turyści wpadli do westybulu, gdzie powitał ich Chwost Rogala, tym razem bez czapki zakrywającej okazałe rogi. - Diabeł, diabeł! - zawyli przerażeni Amerykanie i pognali schodami w kierunku Sali Rycerskiej. Tu jednak zastąpił im drogę Duch Truciciel, dzierżąc w rękach butlę z kartką, na której widniała czaszka i dwa skrzyżowane piszczele. Uciekinierzy skierowali się więc do sąsiedniej sali, chyba tylko po to, aby wpaść na wiedźmy skupione wokół kotła, w którym warzyła się polewka ze zgniłej kalarepy. Ohydny zapach wypełniał komnatę o ścianach pokrytych rysunkami przedstawiającymi najokropniejsze maszkary. Turyści przemknęli w pośpiechu do przeciwległych drzwi i znaleźli się w korytarzu wiodącym do biur spółdzielni. Tu jednak zajął stanowisko Ferdek. Aby stać się groźnym, zmierzwił kudły na głowie, wysunął czerwony jęzor aż po brodę i uderzał końcem ogona w kamienną posadzkę, co dawało odgłos przypominający strzelanie z bata. Na jego widok Amerykanie zatrzymywali się w miejscu, wydawali stłumiony przerażeniem okrzyk i zawracali, zderzając się z innymi straszydłami. Ferdek uszczęśliwiony wrażeniem, jakie wywarł na ludziach, bił się kułakami w piersi i ryczał, jakby go ze skóry obdzierano: - Ju-hu, ju-hu! Tymczasem pobudziła się reszta straszydeł i w zamku nastał jeszcze większy zamęt. Krzyki, wycia, tupot nóg, dźwięk tłuczonych szyb, łoskot blach, zgrzyt zębów, stukot kości - wszystko to zlewało się w jeden przeraźliwy hałas. Maciek i Antek biegali z sali do sali, aby nie uronić nic z groźnego, lecz jednocześnie zabawnego widowiska. W pewnym momencie zderzyli się z Amerykaninem, który wyrywał się z objęć utopca. Na ich widok turysta zawołał błagalnie: - Ratujcie! On chce mnie wrzucić do studni! Utopiec mrugnął porozumiewawczo jednym okiem i nie puszczając ofiary, perswadował łagodnie: - Czego się boisz, człowieku? Studnia płyciutka, zaledwie czterdzieści metrów... Widząc jednak śmiertelną bladość, rozlewającą się na twarzy Amerykanina, rozluźnił uścisk i zabulgotał: - Skoro nie lubisz wody, to zmykaj, pókim dobry! Niedoszła ofiara rzuciła się do ucieczki, utopiec zaś wyszczerzył swe żółte zęby i raz jeszcze zrobił perskie oko na znak, że to wszystko było tylko zabawą. Na korytarzach nie ustawał tumult. Turyści całkowicie już stracili orientację i plątali się po zamku, raz po raz wpadając na straszydła, wyłażące całymi dziesiątkami spod schodów i z kominków. Przez wybite okna wlatywały do komnat stada kawek, gawronów i kruków. Spłoszone hałasem nietoperze krążyły pod stropami. W zabawie wzięły udział wszystkie dziwolągi, bez względu na przynależność organizacyjną. Teraz dopiero okazało się, ile zjaw, maszkar i poczwar żyje w czcigodnym zamczysku. Z głębin studni wypełzały zmory, strzygi i mamuny... Rzec można, iż powietrze zgęstniało od straszydeł. Niektórzy turyści, wyrwani ze snu, biegali po korytarzu w piżamach i rannych pantoflach. Inni, którzy jeszcze nie pokładli się spać, uciekali na dziedziniec, ale i tu czyhały na nich zmory, dziwożony i strzygi. Na pogodnym niebie zapalały się błyskawice, trzask piorunów przypominał niedawną burzę, zamek trząsł się, aż dzwoniły resztki szyb w oknach. W dawnej kaplicy Lubomirskich Czarny Rycerz podkładał nogę każdemu, kto się tu zapędził. Z przewróconych Amerykanów urósł już spory pagórek jęczący po angielsku. Musimy jednak stwierdzić z całym poczuciem odpowiedzialności, że nikomu nie wyrządzono krzywdy. W jednym tylko wypadku doszło do rozlewu krwi, wtedy mianowicie, gdy ścigany przez upiora Mr Bobby Henderson potknął się i uderzył nosem w mur dwumetrowej grubości. Rzecz jasna, że w tym zderzeniu mur nie poniósł żadnej szkody, czego niestety nie można powiedzieć o nosie Mr Hendersona. Trzaskały drzwi, kurz dusił w gardle, wycie upiorów niosło się ku miasteczku i budziło ze snu jego mieszkańców. W pewnej chwili zajęczały dzwony kościelne - ludziom zdawało się, że nadchodzi koniec świata. Zamek odcinał się wyraźnie na tle czerwonej tarczy księżyca. Nad dachami wirowały tysiące wron, których krakanie słychać było w promieniu wielu kilometrów. Pobudziły się wszystkie psy, koty, konie, krowy i barany. Na posterunku MO zarządzono pogotowie. W całym powiecie rozdzwoniły się telefony. Ku Wiśniczowi podążyły ochotnicze straże pożarne z Bochni, Brzeska, Lipnicy, a nawet z dalekiej Limanowej. Do wycia upiorów i wilkołaków dołączyło się wycie strażackich syren. We wsiach piały koguty i płakały przebudzone niemowlęta. Gdyby nawet niemowlęta piały, a koguty płakały, nikt by na to nie zwrócił uwagi, taki był hałas w całej okolicy. W oknach zamku tu i ówdzie pojawiały się jaskrawe błyski, trwające zaledwie ułamki sekund. Nie była to jednak sprawka sił nieludzkich, tylko po prostu flesz Eligiusza Rysia. Redaktor wykonywał dziesiątki zdjęć, chcąc utrwalić to wszystko, co działo się w salach i na korytarzach. Rozochocony, powtarzał głośno: „To będzie reportaż, jakiego świat nie widział!” Był przecież pierwszym dziennikarzem, który mógł fotografować straszydła w akcji, i to w jakiej akcji! Widma tak się rozszalały, że niekiedy jedno nie wytrzymywało widoku drugiego i uciekało w mysią dziurę z okrzykiem: „O jejku, to straszne, to okropne!” W ciemnych korytarzach tłoczyły się dziesiątki szkieletów, kłapiących zębami i grzechoczących kośćmi. Na jednego Amerykanina przypadało średnio piętnaście straszydeł. W chwili gdy przed bramę zamkową zajechał samochód MO oraz sikawka straży pożarnej, na zegarze wybiła druga po północy. Piekielny zgiełk, wypełniający dotychczas wszystkie pomieszczenia, ucichł w jednej sekundzie. Zapanowała prawdziwie grobowa cisza. - Mają respekt przed władzą - powiedział komendant posterunku, pan sierżant Główka, i dumnie wypiął pierś, na której dźwięczały liczne odznaczenia. Następnie zaś, zwracając się do kaprala Wąsa, wydał rozkaz: - Otoczyć zamek! Nim kapral zdążył obrócić się na pięcie, w oknie pierwszego piętra ukazał się Boruta. - Już po wszystkim, moi panowie - rzekł do milicjantów. - Mogę was zapewnić, że nikomu nie stało się nic złego. - Co to było? - zapytał sierżant Główka. - Jestem zmuszony przeprowadzić śledztwo! - I ruszył w kierunku zamku. - Zapraszam serdecznie - skłonił się Boruta. - Będziecie panowie świadkami miłej uroczystości. Świt nad Wiśniczem Zabytkowy zegar stojący na kominku wskazywał godzinę drugą minut piętnaście, gdy zaproszeni goście zajęli miejsca w gabinecie Boruty. Antek i Maciek łatwo zmieścili się na jednym fotelu. Był to mebel wygodny, opatrzony wysokim, pięknie rzeźbionym oparciem i wyłożony skórą, na której nieznany artysta wytłoczył roślinne ornamenty. Tuż obok nich usiadł redaktor Eligiusz, zmartwiony, że zabrakło mu filmu do aparatu. W zapale uwieczniania gonitwy po komnatach i korytarzach zamku wypstrykał cały zapas i w tej chwili daremnie przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu jakiejś zapomnianej rolki. Wokół okrągłego stołu siedzieli pozostali goście: Mr Emanuel Robinson - przedstawiciel amerykańskich turystów wraz ze swym sekretarzem, Mr Harveyem, panowie Romański i Gałązka oraz Biała Dama, Bazyliszek i Rokita. Po prawicy redaktora Rysia zajęli miejsca komendant Główka i kapral Wąs. Boruta, oparty o gzyms kominka, spoglądał na zebranych okiem troskliwego gospodarza. Zauważywszy nerwowe ruchy pana Eligiusza, spytał: - Czy waści coś zginęło? - Nie - odparł redaktor. - Ale nie mam już filmu. Prawdziwa katastrofa! - Moim zdaniem, to drobiazg. - Tak, może dla pana, ale nie dla mnie. - To naprawdę drobiazg - powtórzył Boruta. - Jaki film jest waści potrzebny? - Małoobrazkowy, „Orwochrom”, do światła sztucznego. Boruta uśmiechnął się pod wąsem i klasnął w dłonie. - Ma pan go przecież w prawej kieszeni. Redaktor sięgnął ręką - i na oczach wszystkich wyjął paczuszkę zawierającą potrzebny mu film. - Nadzwyczajne! - zawołał. - Przed chwilą kieszeń była pusta! - Dobry będzie ten film? - Doskonały! - To cieszę się - rzekł Boruta. - Ale czas już przystąpić do spraw ważniejszych. Czy... Przerwało mu pukanie. - Proszę wejść - powiedział. W szparze ukazała się twarz Ferdka. Diablisko zgięło się w ukłonie. - Przepraszam, czy można? - Można, można - mruknął Boruta. - Ale nie należałoby się spóźniać. To niezbyt grzecznie. - Nie mam zegarka, drogi stryju - wyjaśnił Ferdek. - Jeszcze raz najmocniej wszystkich przepraszam. Wobec tego Boruta powrócił do swego przemówienia. - Czy Mr Robinson czuje się zadowolony i czy zadowoleni ze straszydeł są inni nasi amerykańscy goście? Milioner skwapliwie skinął głową. - Jak najbardziej, Mr Boruta. To było wprost fantastyczne! Nigdy jeszcze nie miałem takiego stracha. Pragnę wyrazić moje najwyższe uznanie. - Wielce mnie to raduje - sapnął Boruta uśmiechając się pod wąsem. Emanuel Robinson dźwignął się z fotela, wsparł się dłońmi o stół, powiódł spojrzeniem po obecnych i rzekł: - Zdawało mi się że mieszkańcy Wiśnicza będą uszczęśliwieni, gdy kupię ich zamek i wraz z duchami przewiozę do Stanów... Może zamiast „duchy” powinienem powiedzieć „straszydła”? Nie znam się na waszych zwyczajach. - W tej chwili to nie ma znaczenia - odparł Boruta. - O key - ciągnął milioner. - Muszę jednak przyznać, że omyliłem się i dostałem dobrą nauczkę od straszydeł, którym przewodził obecny tu, bardzo miły i sympatyczny, Mr Rokita. To mówiąc Amerykanin skłonił się w kierunku czarta, który nie spuszczał z niego swych gorejących oczu. - Na koniec wszystkim wam jeszcze raz serdecznie dziękuję. Thank you very much. - Przyznać trzeba - podjął skłoniwszy się Boruta - że z tej całej uciechy nic by nie było, gdyby nie mój zacny adwersarz, czart Rokita. Jego to zasługa, waćpanowie, i wszystkich straszydeł, które mu pomagały. - Po czym, zwracając się do Rokity, powiedział: - Daj, bracie, pyska i niech już będzie zgoda między nami. Użyłeś sobie tak, jak chciałeś, nastraszyłeś turystów za wszystkie czasy i myślę, że teraz jesteś kontent jako i my. Oto moja ręka na znak zgody! - I wyciągnął ku niemu prawicę. Spojrzenia wszystkich obecnych skierowały się ku Rokicie. W głębokim milczeniu czart powstał z wolna, odsunął fotel, wyprostował się i nie mówiąc słowa, zrobił parę kroków ku Borucie. Mijały sekundy w ciszy tak wielkiej, że słychać było tykanie zegara. Naprzeciw siebie stali dwaj odwieczni wrogowie. Wreszcie Rokita także wyciągnął rękę i dłonie dotychczasowych przeciwników spotkały się w mocnym uścisku. W chwilę potem oba czarty padły sobie w ramiona i ucałowały się po staropolsku, z dubeltówki. W tym momencie błysnął flesz redaktora Rysia. Wspaniała scena pojednania została uwieczniona. Posypały się brawa. Wśród zebranych zapanowała ogólna radość. Naraz gdzieś z daleka dobiegło pianie kogutów. Najgłośniej piał kogut Piotra Kołodzieja, ale Maćkowi zdawało się, że słyszy także głos wspaniałego Alektria. Na myśl o domu i łóżku chłopiec poczuł, jak bardzo jest zmęczony. - Chodźmy już, wujku. - Idziemy. Ja też bym się w końcu przespał - przyznał redaktor. Spojrzał dokoła i nagle zauważył, że w komnacie nie ma śladu po straszydłach. Nie było już ani Boruty, ani Rokity. Jak dym rozwiała się w powietrzu Biała Dama. Nie wiadomo, kiedy zniknął Bazyliszek. Jedynie na korytarzu słychać było kroki ludzi opuszczających zamek i turystów udających się na spoczynek do pokojów hotelowych. Za oknami niebo wyraźnie pojaśniało. Maleńkie chmurki na wschodniej stronie nieboskłonu przybrały różowy odcień. W bramie zamkowej wuj Eligiusz obejrzał się za siebie i powiedział: - To była najdziwniejsza noc w moim życiu. - I w moim - dodał Maciek. - Nic podobnego nigdy mi się nawet nie przyśniło. - Ferdek jest śpiący - ziewnął szeroko diabeł. - Ale Ferdek jest bohater! - Dziś będzie ładny dzień - rzekł redaktor wciągając głęboko w płuca rzeźwe powietrze.. - Z tego wszystkiego byłbym zapomniał... Wczoraj wieczorem przyszedł telegram, że o dwunastej w południe przyjeżdżają rodzice Maćka. - Hura! - zawołał Maciek tak głośno, że spłoszone wróble całym stadem sfrunęły z pobliskiego krzewu. Szybkimi krokami zbliżał się wschód słońca. Z niektórych kominów już się dymiło. Na podwórkach tu i ówdzie odzywały się gęsi. Ulice wypełniał zapach świeżego chleba. W chwilę później poróżowiały szczyty zamkowych baszt, a okna oświetlił blask słońca. Drogą ku zamczysku nadchodził pan Stanisław Biały. Nasi przyjaciele zatrzymali się. - To pana nie było w zamku? - spytał zdumiony redaktor. - Nie. - I nie widział pan, jak się rozhulały straszydła? - Nie... - A gdzież pan się podziewał przez całą noc? - Spacerowałem sobie - rzekł cicho Stanisław Biały. - Noc była taka ładna! W ogóle bardzo mi się tu podoba... Być może wkrótce przyjadę znowu. - Niech pan przyjedzie, na dłużej! Z radością pana powitamy! - Jesteście bardzo sympatyczni - powiedział Stanisław Biały i zarumienił się lekko. Może to zresztą nie był rumieniec, może tylko na twarz jego padły promienie wschodzącego słońca? W samo południe na wiśnickim rynku, tuż obok ratusza, zatrzymał się autobus PKS-u z tabliczką „Bochnia - Wiśnicz”. W otwartych drzwiach ukazali się państwo Walczyńscy. Czekający na przystanku Maciek rzucił się ku nim z okrzykiem: - Mamo, tato, żebyście wiedzieli, co się tu działo! Kraków, 1966