- Conan i szmaragdowy lotos

Szczegóły
Tytuł - Conan i szmaragdowy lotos
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

- Conan i szmaragdowy lotos PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie - Conan i szmaragdowy lotos PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

- Conan i szmaragdowy lotos - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JOHN DOCKING CONAN I SZMARAGDOWY LOTOS PRZEKŁAD LESZEK KROWICKI TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN AND THE EMERALD LOTUS Ta książka jest poświęcona pamięci Roberta E. Howarda i Lin Carter PROLOG Ethram–Fal stał w starożytnej komnacie i patrzył na kości. Leżały porozrzucane, pociemniałe i porowate, w grubej warstwie kurzu pokrywającego kamienną podłogę. Migoczący czerwony blask pochodni zapełniał okrągłą izbę podrygującymi cieniami. Rosły żołnierz w pełnej zbroi stał bez ruchu obok drzwi, w dłoni mocno trzymał uniesioną pochodnię. Ethram–Fal przyklęknął z szelestem swych szarych szat i z ukrytej pochwy wyciągnął ozdobny sztylet o nieregularnych kształtach. Choć był młodym mężczyzną, to jego przygarbione i pokurczone ciało przypominało raczej czarodzieja w podeszłym wieku. Z wygolonej czaszki zaczynały odrastać cienkie, mysiobrązowe włosy. Zmarszczył w zamyśleniu swe krzaczaste, zdeformowane brwi. Czubkiem sztyletu grzebał wśród kości oraz pyłu i powoli tracił nadzieję. Teraz jest martwe — myślał. — Oczywiście, że teraz jest martwe, ale miałem nadzieję, że coś tu pozostało, przynajmniej resztki. —Czubek sztyletu przegarnął wiekowy kurz i nic nie odkrył. Ethram–Fal nagle wstał, a żołnierz z pochodnią się wzdrygnął. — Na kły Seta — zaklął. — Czyż tak daleko wędrowałem na próżno? — Jego głos odbił się głuchym echem. Czarodziej spojrzał w górę. Sklepienie okrągłego pokoju było tak wysoko, że ginęło w migoczącej ciemności, poza zasięgiem blasku pochodni. Równy pas wyżłobionych hieroglifów biegł po ścianie na wysokości dwukrotnego wzrostu mężczyzny. Znaki wiły się w przyćmionym świetle. — Nie ma wątpliwości — powiedział głucho Ethram–Fal — to ta komnata. — Obrócił się, a czyniąc to, postawił sandał na czymś, co cicho chrupnęło. Odstąpiwszy na bok spojrzał w dół i zesztywniał. — Opuść pochodnię, Ath. — Żołnierz posłusznie opuścił pochodnię, by oświetlić podłogę, a Ethram–Fal ponownie przyklęknął. Nadepnął na coś, co okazało się ludzkim żebrem, które pękło na pół. Delikatny czarny pył wysypywał się ze złamanej kości. Ethram–Fal wydał cichy okrzyk triumfu. — Oczywiście! To zasnęło. Musi wchłonąć do szpiku pokara i wtedy zakiełkuje. Da Set, że wciąż tu jest życie! — Gestykulował; odzianą na szaro ręką. — Sprowadź tu mego ucznia, Ath. — Żołnierz; opuścił pokój, a światło jego pochodni oddaliło się korytarzem, pozostawiając Ethrama–Fala w ciemności. Ale Ethram–Fal nie przejmował się ciemnością, gdy widział przed sobą jaśniejącą i pełną chwały przyszłość. Odgłos jego oddechu, jedyny dźwięk w tej kamiennej ciszy, zaczął się przyśpieszać. Po kilku chwilach Ath powrócił, a jego jastrzębie stygijskie oblicze było posępne i beznamiętne. Za nim przywlókł się smukły wyrostek, odziany w żółte szaty. Choć był wyższy od Ethrama–Fala, to, czubek jego potarganej głowy znajdował się dobrze poniżej podbródka Atha. Chłopiec rozejrzał się po komnacie z wyraźnym zniecierpliwieniem. — Pomagałem ludziom rozbić obóz w wielkiej komnacie — powiedział rozdrażniony. — Czy wreszcie jest dla mnie jakieś pożyteczniejsze zajęcie? Ethram–Fal nie odpowiedział, lecz wlepił spojrzenie w kości u swoich stóp. — Ath — powiedział — zabij go. Jednym płynnym ruchem żołnierz wyciągnął swój miecz, zatopił go w brzuchu młodzieńca, obrócił i wyciągnął. Uczeń wydał z siebie piskliwy jęk, chwycił się za brzuch i upadł. Wił się chwilę w kurzu, aż osłabł i przestał oddychać. Wtedy Ath wytarł swój miecz o ciało chłopca i schował do pochwy. Patrzył na Ethrama–Fala wyczekująco. Dłoń dzierżąca pochodnię nawet nie drgnęła. Ze skórzanego mieszka u pasa czarodziej wysupłał gruby, czerwonawy liść i podał Athowi, który natychmiast wsunął go do ust. Oczy żołnierza się przymknęły, a policzki zapadły, gdy zaczął go ssać. Ethram–Fal na to nie zważał. Pochylił się i ostrożnie, dwoma palcami podniósł złamane żebro. Delikatnie potrząsając kością, rozsypywał cienką strużkę czarnego pyłu na rozciągnięte ciało swego ucznia. Opróżnił makabryczne naczynie, koncentrując jego zawartość na rozszerzającej się, ciemnej plamie na brzuchu. Gdy pył przestał się wysypywać, odrzucił żebro na bok i stał wpatrując się milcząco w ciało. Minęła godzina, podczas której Ath żuł i wysysał swój liść, a Ethram–Fal stał w bezruchu. Gdy druga godzina dobiegała kresu, Ethram–Fal uniósł głowę. Nasłuchiwał delikatnego dźwięku dochodzącego z oddali. Ciało na podłodze drgnęło, a czarodziej splótł palce w ekstazie. Wilgoć i skrzypienie wypełniło nieruchome powietrze. Zwłoki szarpnęły się i zadrżały, jakby ponownie obdarzone mękami życia. Ethram–Fal wstrzymał oddech. Z martwego ciała jego ucznia zaczęły wyłaniać się obrzmienia wielkości pięści. Z powodu gwałtowności, jaka wstrząsała kończynami i powodowała rozdzieranie się żółtych szat, zwłoki były w wielu miejscach groteskowo zdeformowane. Z ciała wystrzeliły zielone kwiaty wielkości pięści w takiej obfitości, że niemal zasłoniły całą postać. Sześciopłatkowe, opalizujące kwiaty uwalniały się z wnętrza, kołysząc się i otrząsając, jak pod wpływem podmuchu wiatru. Po chwili znieruchomiały i komnatę zaczęła powoli wypełniać narastająca, ostra piżmowa woń, będąca zarówno zapachem nektaru, jak i rozkładu. Gromki śmiech Ethrama–Fala obijał się o kamienne ściany jak dźwięk wielkiego dzwonu. I Nocne powietrze było ciepłe i ciężkie, ale w porównaniu z gęstą atmosferą tawerny zdawało się tchnąć polarną świeżością. Silny, mocno zbudowany mężczyzna w kolczudze najemników Akkharii otworzył jednym pchnięciem drzwi i zmierzył wzrokiem wnętrze. Główna sala była obszerna, lecz zatłoczona pstrokatą rzeszą miejscowych, najemników i podróżnych. Gość przygładził swe siwiejące włosy stwardniałą dłonią i przyjrzał się zgromadzonym wypatrując człowieka, którego chciał spotkać. W najbliższym kącie kilku mężczyzn grało w kości na przemian wyjąc triumfalnie lub przeklinając przegraną. Środek wysypanej trocinami podłogi był zajęty przez olbrzymi stół, na którym leżała na wpół rozebrana tusza upieczonego w całości prosiaka. Wokół siedziała grupka popijających i opychających się mężczyzn. — Hej, Shamtare! — zagrzmiał głos nad wrzawą tawerny. Tam, w najodleglejszym kącie, znajdował się człowiek, którego szukał. Shamtare ruszył przez salę z wytrenowaną łatwością wymijając gestykulujących pijaków i obsługujące dziewki. Ten, który wykrzyknął jego imię, siedział rozparty przy tylnej ścianie tawerny, a jego długie, muskularne nogi spoczywały na stole. Był niezgrabnym, potężnie wyglądającym mężczyzną o twarzy ogorzałej na ciemny brąz od stałego wystawiania jej na działanie wiatru i słońca. Odziany był w krótką kolczugę i spłowiałe bryczesy z czarnej bawełny. U pasa miał dwusieczny miecz w zniszczonej skórzanej pochwie. Choć do tej twarzy bardziej pasowałby gniew, to zęby błysnęły w uśmiechu i rozjaśniały przenikliwe błękitne oczy, gdy w zawadiackim pozdrowieniu uniósł swój dzban z winem zapraszając Shamtare, by się do niego przyłączył. Porysowany blat stołu dźwigał bochen chleba i kawał wołowiny, a także kilkupoziomową paterę z owocami, orzechami i serem. Sądząc łupinach i skorupach, uczta trwała już jakiś czas. — Conanie — rzekł Shamtare — zdawało mi się, że mówiłeś, iż kończą ci się już pieniądze. — I tak jest — odpowiedział tamten z barbarzyńskim akcentem. — I co z tego? Jutro zapewne będę pracować dla jednego z oddziałów najemników tego przeklętego miasta, a dziś stwierdziłem, że oddaliłem się od cywilizacji bardziej, niż myślałem. — Barbarzyńca przepłukał gardło wielkim haustem wina. Shamtare usiadł i wziął garść dojrzałych owoców. — Przybywasz z daleka, czyż nie? — zapytał, rozgryzając pestki owocu granatu. — Tak, z serca Kush, przez pustynie stygijskie. Wygląda na to, że nie jestem już mile widziany w południowych królestwach. Shamtare uniósł swe krzaczaste brwi z zakłopotaniem. — Ale chyba jesteś z Północy… — Z Cymmerii — odparł Conan. — Ale wiele podróżowałem. — Zapewne — mruknął Shamtare, dla którego Cymmeria była zimnym, odległym i na pół mitycznym miejscem. — Ale mówiłeś o zatrudnieniu cię jako najemnika… Conan odgryzł kawał wołowiny i zaczął energicznie przeżuwać. — Wciąż próbujesz mnie skłonić, bym przyłączył się do twego oddziału? Shamtare uniósł ręce. — Nie możesz mnie za to winić. Kiedy ujrzałem twoje wyniki na placu ćwiczeń, wiedziałem, że będziesz cennym nabytkiem dla każdego oddziału, który cię zwerbuje. A musisz wiedzieć, że dostaję premię za każdego nowego rekruta. Przyznaję więc, że kiedy pytałem, gdzie będziesz dziś jeść, myślałem o czymś więcej niż tylko trąceniu się z tobą kubkiem. I jeszcze raz powtarzam, że Legion Mameluków potrafi dobrze spożytkować takiego człowieka, jak ty. Conan wzruszył ramionami i potrząsnął czarną, prosto przyciętą grzywą. — Przyglądałem się wszystkim czterem oddziałom w tym przeklętym mieście i wszystkie z nich oferują ten sam żołd. Król musi mieć dobre baczenie na swych dowódców, jeśli żaden z nich nie może przelicytować innych przy naborze doświadczonego żołnierza. Ale swoją drogą, po cóż, w imię Ymira, królowi Sumuabi potrzebne są cztery oddziały najemników? — Król dba o swych zaciężnych, ponieważ ma wobec nich pewne plany. — Głos Shamtare ścichł do konspiracyjnego szeptu. — Chodzą pogłoski, że Sumuabi może już wkrótce potrzebować wszystkich czterech armii. — Na Croma, wygląda na to, że wy, Shemici, lubicie się czaić w swych maleńkich miastach—państwach i raz do roku próbujecie szczęścia w nagłym wypadzie, by podbić swego sąsiada. To taka rozwinięta wersja wojen klanowych z mojej ojczyzny. Staczacie kilka bitew i chyłkiem wracacie do domu, nic nie osiągnąwszy. A to wszystko z głodującym Koth na swych rubieżach. — To prawda — przyznał wyrozumiale Shamtare. — Lecz tym razem mówi się po cichu, że mamy wspomóc rewoltę w Anakii. Sumuabi może wkrótce królować dwóm miastom. Jeśli tak będzie, to łupy powinny być obfite nawet dla ostatniego piechura. Conan rozmyślał nad tym, co usłyszał, a Shamtare zajął się kubkiem wina. — To dobre nowiny, ale wciąż nie ma większego znaczenia, do którego z oddziałów dołączę. — Daj spokój, Conanie. — Shamtare z trzaskiem odstawił pusty kubek. — Czego ode mnie chcesz? Mówiłem ci już, że jestem w wielkiej przyjaźni ze zbrojmistrzem oddziału i obiecuję ci najlepszą z akbitanańskich kolczug, jeśli zapiszesz się do nas. Kolczuga, którą nosisz, wygląda, jakby potargał ją diabeł. Conan parsknął śmiechem i spojrzał na swą zniszczoną kolczugę. Długie, pionowe rozdarcia siatki były prowizorycznie naprawione rdzewiejącym już drutem pośledniejszego gatunku. — Może nie sam diabeł, ale obrzydliwy demon z jego orszaku. Umowa stoi, Shamtare. Shamtare uśmiechnął się pod wąsem, otworzył usta, by o coś zapytać i zaraz z powrotem je zamknął. Drzwi tawerny rozwarły się szeroko i dwie nowe postacie wkroczyły do wnętrza. Ten na przedzie, prawie tego wzrostu co Conan, najwidoczniej był wojownikiem. Na błyszczącej, stalowej kolczudze nosił czarno oksydowany napierśnik. Pod pachą trzymał czarny, grzebieniasty hełm. Granatowe włosy spływały obfitą kaskadą na jego kwadratowe bary. Szeroka biała blizna po prawej stronie ust przecinała starannie przystrzyżoną brodę. Rozejrzał się po komnacie z wyczuwalną pogardą. Tłum w tawernie przycichł nieco z chwilą przybycia tych dwóch, ale ci, którzy odwracali wzrok od nowo przybyłych, robili to nie z powodu wojownika, lecz jego towarzysza. Mężczyzna, który stał w ciemnym wejściu, również był wysoki, ale lekko przygarbiony, jakby był chory lub ranny. Od stóp do głów owinięty był opończą z grubego zielonego aksamitu. Jego dłonie osłonięte były zielonymi aksamitnymi rękawicami. Twarz miał przysłoniętą kapturem. Obaj przez chwilę wahali się, a potem ruszyli szybko przez tawernę, tłum zaś rozstępował się przed nimi. Przeszli do pokoju i tyłach i zniknęli za drzwiami. — Kto to był, do diabła? — zapytał Conan sięgając po kubek. — Lepiej nie wiedzieć — odpowiedział cicho Shamtare. — Nieważne. A cóż to? Nie ma wina? Hej, dziewko! — Conan zamachał pustym dzbanem nad głową. — Więcej wina! Usycha z pragnienia! — Obsługująca dziewczyna, usłyszawszy wrzask barbarzyńcy, skoczyła jak dźgnięta ostrogą. Dźwigając na ramieniu pełny dzban, zaczęła torować sobie drogę do stołu Conana. Jej cienka bawełniana koszula, zmoczona potem i rozchlapanym winem przylgnęła do kształtnej kibici. Barbarzyńca wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, ze szczerym podziwem obserwując ją, jak się zbliża. Dziewczyna zarumieniła się, postawiła ciężki dzban na stole i wbiła wzrok w podłogę. — Pięć miedziaków, jaśnie panie — wymamrotała. — Sztuka srebra — rzekł Conan. Rzucił jej monetę, którą schwyciła w locie ze zręcznością świadczącą o dużej wprawie. — Reszta dla ciebie — dodał całkiem niepotrzebnie, bo ona i tak już odchodziła. Chwycił pełny dzban, gdy na jego ramię opadła ciężka dłoń. Conan spojrzał w górę i zobaczył nad sobą kamienną twarz wojownika w czerni, który przybył z człowiekiem odzianym w szmaragdowy aksamit. — Mój pan chce z tobą mówić — wychrypiał wojownik. Conan strząsnął jego dłoń i obejrzał się na Shamtare. Ale krzesło po drugiej stronie stołu było puste, a drzwi tawerny jeszcze się poruszały. — Mitra chroni mnie przed cywilizowanym towarzystwem — wymruczał barbarzyńca. — Bądź rozsądny i zrób dokładnie to, czego żąda mój pan. — Wojownik górował nad siedzącym Cymmerianinem, a szrama na jego brodzie powiększyła się, gdy zacisnął wargi w grymasie niezadowolenia. Refleksy ognia tańczyły na oksydowanym napierśniku. Conan pociągnął powoli i hałaśliwie kilka haustów wina, wyraźnie ignorując niechciane towarzystwo, a potem ostrożnie odstawił dzban na stół. — Czyż jestem psem, bym biegł na wezwanie obcego? Zlekceważony wojownik zrobił głęboki wdech, z wyraźnym wysiłkiem panując nad sobą. Jego ciemne oczy płonęły tłumioną furią. Wbił wzrok w Conana, a potem zamrugał. — Jest w tym — wycedził przez zaciśnięte zęby — …jest w tym złoto dla ciebie. Dużo złota. Conan czknął, a potem niepewnie wstał, wciąż obejmując szyjkę dzbana z winem. — Powinieneś od tego zacząć. Prowadź do swego pana. Wojownik stał nieruchomo, a jego twarz zdradzała niepohamowaną wściekłość, powstrzymywaną jedynie wysiłkiem woli. Po chwili przeszedł przez drzwi na tyły tawerny i obejrzał się przez ramię. — Nie będziesz tego potrzebował — rzekł, wskazując na niesiony przez Conana dzban. Cymmerianin wziął następny łyk i ruszył za wojownikiem. — Właśnie go kupiłem. — Położył dłoń na ciężkich drzwiach i pchnął je. II Pokój za drzwiami był długi i wąski, gdzie prawie całe miejsce zajmował prostokątny stół, ozdobiony trzema mosiężnymi kandelabrami. Na wszystkich czterech ścianach zawieszono ciemne, grubo przetykane brokatem kotary, które tłumiły wszelkie dźwięki. Na drugim końcu stołu, na krześle z wysokim oparciem, zasiadał nieruchomo człowiek w zielonej, aksamitnej opończy. Płomienie świec zatańczyły w podmuchu powietrza z otwartych drzwi. Conan wkroczył do pokoju, zatrzymał się przy stole i popatrzył na człowieka, który go wezwał. — Ty jesteś Conanem z Cymmerii. — Głos był silny i męski, choć wyczuwało się w nim jakieś drżenie, jakby mówienie sprawiało mu pewien wysiłek. — Jam jest — zagrzmiał barbarzyńca. — A kim ty jesteś? Wojownik w czerni zamknął za nimi drzwi i stanął obok Cymmerianina. — Psie — zachrypiał brodacz — jesteś tu po to, by odpowiadać na pytania, a nie je zadawać. — Gulbanda! — Zakapturzony mężczyzna uniósł dłoń w zielonej rękawiczce i Conan spostrzegł, że ręka mu drży. — Stań obok mnie. Prostemu barbarzyńcy należy się trochę pobłażania. Wojownik podszedł dumnie do boku swego pana i stanął tam posępnie z rękoma skrzyżowanymi na szerokiej piersi. — Dla ciebie nie ma najmniejszego znaczenia, kim jestem. Ważne jest jedynie, byś wiedział, że jeśli wypełnisz moje zlecenie, to uczynię cię bogatym — powiedział człowiek w zieleni. — Dlaczego ja? Spod aksamitnego kaptura wydobył się chrapliwy śmiech. Człowiek w zieleni wskazał na stojącego przy nim Gulbandę. — Mój strażnik przyboczny widział, jak zdążasz do Akkharii i rozpoznał cię. Osobiście przeprowadziłem małe śledztwo i uznałem, że zasługujesz na swoją sławę. — Rozpoznał mnie? — Conan gorączkowo spoglądał swymi błękitnymi oczami to na jednego, to na drugiego. — Kilka lat temu ujrzałem cię pojmanego przez Straż Miejską Shadizaru. Byłeś znany jako wielki złodziej. — Gulbanda mówił, wyraźnie znajdując satysfakcję w upokorzeniu Cymmerianina. Człowiek w aksamicie pochylił się do przodu, kładąc obie dłonie płasko na stole. — Mówi się, że ukradłeś Oko Erlika i Tiarę Hesharkny. A stary zamorański złodziej mówił mi nawet, że zabrałeś Serce Słonia z wieży Yary w Arenjun. — To kłamstwo — odrzekł Conan stanowczo. — Nieważne — prychnął człowiek w zieleni. — Nieważne. Zgódźmy się po prostu, że jesteś złodziejem z krwi i kości, a takiego człowieka właśnie potrzebuję. Zapłacę ci stokroć więcej za pracę na jedną noc, niż mógłbyś otrzymać wynajmując swój miecz przez miesiąc jako szeregowy żołnierz Sumuabiego. Conan odsunął krzesło od stołu i ciężko usiadł. Pociągnął wina z dzbana i odchylił się do tyłu. — Co chciałbyś, żebym zrobił? Człowiek w zieleni wydobył z rękawa zwinięty zwój pergaminu i pchnął go w stronę Conana. Conan rozwinął rulon. — To jest dokładny plan rezydencji Lady Zelandry. Czy coś ci o niej wiadomo? — Jest czarodziejką ubiegającą się o stanowisko na dworze króla Sumuabiego, czyż nie? — ton Conana był sceptyczny. — To prawda. Po śmierci nadwornego czarnoksiężnika króla Sumuabiego wysunęło się kilku pretendentów na to stanowisko. Lady Zelandra jest wśród nich. Powinieneś jednak wiedzieć, że jej umiejętności są mocno przeceniane. Barbarzyńca zaczął wiercić się na krześle. Rozmowy o magii przyprawiały go o mdłości. — Cymmerianinie — kontynuował człowiek w zieleni — tej nocy masz się włamać do domu Lady Zelandry. Tam ją uśmiercisz i skradniesz dla mnie srebrną szkatułkę. Szkatułka jest bliźniaczką tej. Na stole umieszczono delikatnie cyzelowaną srebrną kasetkę wielkości dwóch złożonych razem pięści. Zalśniła w żółtym świetle świec. — Z bardzo wiarygodnego źródła wiem, że szkatułka Zelandry w każdym szczególe przypomina moją. Ważne jest, byś zabezpieczył tę małą kasetkę i przyniósł ją bezpośrednio do mnie. Możesz też z domu zabrać wszystko, co wpadnie ci w oko. Wszystko inne jest twoje. Szkatułka będzie gdzieś w wewnętrznych komnatach, najprawdopodobniej przy jej łożu. Muszę ją mieć. Mówił coraz głośniej, a słowa gorączkowo goniły jedno za drugim. Gdy przestał, w dźwiękoszczelnym pokoju wyraźnie było słychać jego nierówny oddech. Osłonięte rękawiczkami dłonie kurczowo zacisnęły się na stole. Conan wyprostował się na krześle. Jego dłoń przesuwała się powoli po kolczudze, póki nie spoczęła na zniszczonej rękojeści miecza. — Wygląda na to, że po wszystkich twoich badaniach wcale mnie nie poznałeś — rzekł Conan dobitnie. — Nie jestem zabójcą i nie walczę z kobietami. Poszukaj kogoś innego do tej roboty. Okutany w zieleń człowiek wzdrygnął się jak spoliczkowany. Rysy stojącego obok Gulbandy stwardniały w gniewie. — Zapłacę — powiedział człowiek w zieleni zduszonym głosem — całą komnatą złota. Nigdy więcej nie będziesz musiał pracować. Możesz zostać bogaczem i całą resztę życia spędzić na hulankach z dziewkami. Gulbanda powoli opuścił ręce, a dłoń Conana zacisnęła się mocniej na rękojeści miecza. W zamkniętym pokoju wyczuwało się ogromne napięcie. — Szukaj innego do tej roboty — powtórzył barbarzyńca. — Chcesz mi odmówić? — głos mężczyzny stał się jadowity. —Niech tak będzie. Myślisz, że moje śledztwo ograniczyło się tylko do twej kariery złodziejskiej? Dobrze wiem, gdzieś przebywał przez ostatnie kilka lat, Amra mi świadkiem! Nie ma takiego miasta w Shem, które z radością nie powiesiłoby na szubienicy najkrwawszego z piratów Oceanu Zachodniego! Zrobisz, co powiedziałem, albo zobaczę, jak spędzasz swe ostatnie dni w rękach sabatejskich oprawców króla Sumuabiego! Zamiast odpowiedzi Conan poderwał się tak nagle, że krzesło poleciało do tyłu uderzając głośno o drzwi. Sam rzucił się w stronę mężczyzn wyciągając z impetem miecz z pochwy. Człowiek w zieleni krzyknął przestraszony, spadając na bok ze swego krzesła, a równocześnie Gulbanda ruszył, by go osłonić przed rozwścieczonym barbarzyńcą. Klinga strażnika uniosła się właśnie wtedy, gdy Conan opuścił swoją. Stal zadźwięczała o stal, gdy Gulbanda zataczając się pod ciosem odparował potężne uderzenie ciężkiego miecza. Wojownik miał niewiele czasu na podziwianie siły przeciwnika, gdyż musiał zająć się rozpaczliwym odparowywaniem dzikich uderzeń. Szermując swoim masywnym mieczem z taką łatwością, jakby to był lekki rapier, Cymmerianin zmuszał strażnika do desperackiej obrony, przypierając do zasłoniętej kotarą ściany. Gulbanda schwytany w pułapkę ujrzał, jak twarz Conana przybiera naprawdę groźny wyraz, i poczuł, jak oblewa go zimny pot. Każdy kolejny cios odpierał w ostatniej chwili, mając nadzieję, że siły barbarzyńcy się wyczerpią, albo przynajmniej wściekłość ataku choć na chwilę osłabnie. Nagle jego oczekiwania spełniły się. Conan rzeczywiście zaczął zdradzać objawy zmęczenia. Po mocnym poziomym cięciu miecz odbił się od gardy Gulbandy i odskoczył w bok, odsłaniając pierś barbarzyńcy. Strażnik rzucił się do przodu, by klingą przeszyć Cymmerianina, lecz miecz Conana powrócił z niesamowitą prędkością na miejsce. Teraz klinga barbarzyńcy uderzyła w zaciśniętą na rękojeści dłoń. Krew trysnęła, gdy Conan wyciągał miecz, wyrywając dwa palce u dłoni Gulbandy. Wojownik zwalił się do tyłu na ścianę ze zwierzęcym rykiem, kurczowo ściskając swą okaleczoną dłoń i zaplątując się w draperię. Conan odwrócił się z kocią zręcznością, by zmierzyć się z drugim przeciwnikiem. Człowiek w zielonym płaszczu stał bezbronny obok swego krzesła. Jego prawa ręka nagle rzuciła coś, co zadźwięczało o kolczugę na piersi Conana. Barbarzyńca cofnął się. Ujrzał wilgotną plamę na swej piersi oraz okruchy potłuczonego szkła rozbłyskujące na podłodze. Poczuł zawrót głowy i ostra, słodkawa woń wypełniła jego nozdrza. Conan zatoczył się do przodu, uniesienie miecza przerosło już jego siły. Spojrzał przed siebie, ale jego przeciwnik stał się szmaragdową plamą. — Niech cię diabli — wyszeptał drętwiejącymi wargami. Ziemia gwałtownie uciekła mu spod nóg i nawet nie poczuł uderzenia o podłogę. III Shamtare siedział w kącie nie znanego sobie szynku i pił wino nie czując smaku. Gapił się w poszczerbiony gliniany kubek i nie zwracał uwagi na otoczenie. Najemnik wszedł po prostu do pierwszej napotkanej tawerny, usiadł i zaczął pić na umór. Strach zaczął znikać, a na jego miejsce pojawiło się uczucie wstydu. Shemita Shamtare był najemnikiem od niemal ćwierci wieku i nie bał się żadnego przeciwnika, który chciałby się z nim zmierzyć przy użyciu mięśni i stali. Wiele widział przemocy podczas wielu bitew, których nie był w stanie już nawet spamiętać. Lecz od czasu, gdy był świadkiem, jak połowa jego oddziału z krzykiem zniknęła w czarnej chmurze wyczarowanej przez zuagirskiego szamana, Shamtare nie lubił magii. Była czymś nienaturalnym, odbierającym odwagę i zamieniającym kości w wodę. Najemnik znowu pociągnął łyk wina czując, że znowu ubyło mu nieco odwagi. — Hej, biały bracie — ciemną postać zasiadła przy jego stole, unosząc krzesło i pochylając się konfidencjonalnie naprzód. Shamtare zamrugał oczami i opuścił kubek. Nowo przybyły był smukłym Kushitą w ozdobnej zbroi towarzystwa najemników Atlacha Maczugi. Z tyłu jego głowy podskakiwał gruby pęk tłustych warkoczyków, a u ramion białego płaszcza falowały karmazynowe strusie pióra. — Czy dobrze się rozejrzałeś, przyjacielu? — ton czarnoskórego wyrażał głębokie zdumienie. — Ta tawerna jest uczęszczana przez jeźdźców Atlacha Maczugi. Czy poza sobą widzisz tu kogoś z zespołu Mameluków? Shamtare po raz pierwszy rozejrzał się wkoło i poczuł skurcz żołądka. — Mało tego — kontynuował jego nowy kompan — czy w ogóle widzisz kogoś o twoim kolorze skóry? — W odpowiedzi Shemita przecząco potrząsnął głową. — Dla mnie wszyscy są tacy sami. Walczymy z tymi samymi wrogami dla tego samego króla, ale są tacy, którzy uważają wszystkie inne zaciężne oddziały za rywali. I prawdę powiedziawszy jest tu kilku tak myślących ludzi. Tylko twoje siwiejące włosy uchroniły cię przed zaczepkami tych typów. Bądź więc rozsądny, biały bracie, i zaspokój swoje pragnienie gdzie indziej. Shamtare wstał, dotknął czoła w pozdrowieniu i skierował się do drzwi. Na ciemnej ulicy wiał zimny nocny wiatr. Doszedł do rogu i zdał sobie sprawę, że wśród przechodniów wypatruje wysokiego barbarzyńcy. Shamtare nie mógł dłużej czekać, uśmiechnął się do siebie i wrócił do tawerny, w której wcześniej spotkał Conana Cymmerianina. Gdy przekraczał próg, zupełnie nie pamiętał o odzianym na zielono człowieku. Tawerna była teraz cichsza, bo pora obiadu już minęła, a wieczorne hulanki jeszcze się nie zaczęły. Pieczone prosię zniknęło ze stołu, a wielu pochodniom pozwolono dopalić się do końca. Gracze w kości ciągle byli zajęci, ale teraz przekrzykiwali się łagodniej. Shamtare nie zauważył nigdzie barbarzyńcy, więc pozdrowił szynkarza. — Dobry wieczór. Czy mógłbym zamienić z tobą słowo? — Jeśli nie będziesz przynudzać. Muszę zajmować się tawerną. — Szynkarz przetarł swoją łysinę brudną szmatą. Jego wy liniała broda nie zdołała przesłonić obwisłych policzków. Miał skwaszoną minę. — Był tu wcześniej wysoki, czarnowłosy barbarzyńca. Czy widziałeś, jak wychodzi? — Nie widziałem żadnego barbarzyńcy. Gadanie o klientach to marny interes. — Szynkarz obrócił się i chciał odejść, ale dłoń Shamtare przytrzymała go za ramię. — Jeszcze chwilę — rzekł cicho Shamtare. — Do czego służy ten pokój na zapleczu? — Prywatne przyjęcia dla płacących klientów. Zabierz rękę. — Kto dziś zapłacił za jego wynajęcie? — Zabierz ze mnie rękę, najemniku, albo powiem moim synom, by wezwali straż miejską. — Dłoń Shamtare spadła z ramienia szynkarza i opadła na rękojeść miecza. — Nie znam imienia tego człowieka — kontynuował pośpiesznie szynkarz. — Wiem tylko, że przebywa w tej części miasta od prawie trzech miesięcy. Mieni się czarodziejem, a jego złoto jest dobre. To mi wystarcza, żeby wynająć mu pokój i o nic nie pytać. Shamtare ruszył na tyły tawerny, gdzie na zapleczu znajdował się wynajmowany pokój. Wydobył z pochwy miecz i uderzył w drzwi. Potknął się o przewrócone krzesło leżące w pobliżu i rozejrzał po pokoju. Na stole stały trzy jasno świecące kandelabry. W ich ciepłym blasku widać było wyraźnie, że pokój jest pusty. Ciemna plama krwi jeszcze wilgotna błysnęła na dywanie i na tkaninie kotary. Shamtare opuścił czubek miecza ku podłodze. Szybko przeszedł przez pokój w miejsce, gdzie draperie zwisały krzywo nad przewróconym krzesłem. Były tam ukryte za kotarą drzwi. Rozwarły się szeroko pod jego dotknięciem, odsłaniając ciemny zaułek, duszny od smrodu odpadków. Shamtare wsunął głowę w ciemne przejście, rozejrzał się i soczyście zaklął. — Zgubiłeś swego barbarzyńskiego przyjaciela? — Szynkarz wszedł za nim do pokoju. Jego głos nie był już nieprzyjazny. — To nie pierwszy raz ktoś miał audiencję u Zielonego Człowieka i nikt go więcej nie widział. Nawet nie ryzykuję przysyłania tu dziewczyn z obsługi. Mówi się, że Zielony Człowiek chce zostać nowym magiem króla Sumuabiego i nie pozwoli, by cokolwiek stanęło mu na drodze do tego celu. Przykro mi z powodu twego przyjaciela. Rozsądny człowiek nie igra z czarami. — Wiem o tym — odrzekł Shamtare. — Chodź stąd, nic tu więcej nie zdziałasz. Być może, Zielony Człowiek go nie zabił. Postawię ci kubek wina. — Cholera — Shamtare wsunął miecz z powrotem do pochwy. — No, tak lepiej — powiedział szynkarz. — Czy barbarzyńca był twoim starym druhem? — Nie, całkiem nowym przyjacielem, który już nigdy nie stanie się starym druhem. — Więc zapomnij o nim. Dziś była jego kolej, nasza może będzie jutro. Chodź. Dzielny najemnik podążył za szynkarzem do baru. Usiadł i przyjął ofiarowany kubek wina. Shamtare rozpoznał gatunek jako jeden z najlepszych roczników z Ghazy, choć w tej chwili zdawało mu się bardzo gorzkie. IV Gdy Conan odzyskał przytomność, poczuł duszny powiew pachnący wilgotną ziemią. Zamrugał i fala mdłości szarpnęła jego wnętrznościami. Siedział na mocnym, stalowym krześle. Metalowe taśmy ciasno opasywały jego kostki, łydki, nadgarstki i brzuch, nie pozwalając mu się ruszyć. Przygarbiwszy się nieco i zwiesiwszy głowę Conan przymrużył swe zmętniałe oczy i zobaczył, że krzesło jest przybite do gładkiej, marmurowej podłogi komnaty. Niewyraźnie pamiętał, że był wleczony cuchnącym zaułkiem, nim został ciśnięty na wóz wypełniony wilgotną słomą. Podmuch ciepłego powietrza potargał mu włosy, które spadały na twarz, więc z dużym wysiłkiem uniósł głowę, aby się rozejrzeć. Przed nim otwierały się w noc dwuskrzydłowe, obramowane brązem, szklane drzwi, a za nimi rozciągał się na stoku cienisty ogród. Dalej przez ścianę drzew widać było światła Akkharii, wyglądające jak klejnoty rozsypane na hebanowym stole. Księżyc nie świecił, ale gwiazdy mówiły mu, że dochodzi północ. — Zbudziłeś się, psie? — usłyszał kroki. To był Gulbanda, z dłonią zawiniętą białym bandażem. Z satysfakcją przechadzał się wokół bezradnego Cymmerianina, który w milczeniu próbował całej swojej siły, by ocenić więzy. Przyboczny strażnik dojrzał napinające się potężne mięśnie ramion i nóg Conana i roześmiał się ponuro. Jego ciemne oczy błysnęły w półmroku pokoju. — Nie dasz rady się uwolnić. Lepiej skieruj swe wysiłki na błaganie mnie, by twoja śmierć była szybka i lekka. — Gulbanda stanął przed barbarzyńcą i bardzo powoli wyciągnął z pochwy sztylet. Conan przestał mocować się z taśmami i patrzył wprost przed siebie z kamiennym wyrazem twarzy. Nagie ostrze błyskało srebrzyście tańcząc przed twarzą Cymmerianina. — Gadaj — czubek sztyletu wgłębił się w skórę pod prawym okiem Conana. — Nie masz nic do powiedzenia? Gulbanda przeniósł klingę na przedramię barbarzyńcy i przyłożył zimną stal do opalonej skóry. — Czemu nie błagasz swych pogańskich bóstw o ocalenie? Może odpowiedzą, jeśli zaczniesz odpowiednio głośno krzyczeć. Ostra jak brzytwa klinga przesunęła się powoli po ciele, a w ślad za nią pojawiła się cienka, szkarłatna strużka. Conan odsłonił swe zęby w dzikim warknięciu, wlepił wzrok w Gulbandę z tak żywiołową nienawiścią, że jego dręczyciel cofnął nóż i mimowolnie zrobił krok w tył. — Gulbando, źle traktujesz naszego gościa. — Sztylet szybko wrócił do pochwy i wojownik wycofał się do ciemnego kąta pokoju. — Nie zrobiłem mu krzywdy — powiedział, a w jego głosie wyczuć można było zawód. — Mam nadzieję, że nie — rzekł człowiek w zielonym kapturze. — On ma coś ważnego do zrobienia tej nocy. Człowiek stał przed Conanem, sprawdzając bolesne zadraśnięcie. Kaptur spływał ciężkimi fałdami na jego ramiona, odsłaniając głowę. Był czarnoskóry o ostrych, arystokratycznych rysach. Wysoko sklepione czoło i silna szczęka czyniłyby go przystojnym, ale był w tej twarzy jakiś objaw zużycia i wyblaknięcia, który kłócił się z widoczną gołym okiem młodością. Oczy były małe i zaczerwienione jak u starego człowieka. Skóra twarzy sprawiała wrażenie maski, była obwisła i matowa. Conan zauważył zielonkawą plamę pod dolną wargą swego pogromcy. Pod wpływem spojrzenia barbarzyńcy człowiek odwrócił się jakby w zawstydzeniu i otarł usta aksamitnym rękawem. — Musisz nauczyć się panować nad sobą, Gulbando. Ten człowiek jest wartościowym narzędziem. Jeśli dobrze traktujesz swoje narzędzia, to będą ci dobrze służyć. Czarny człowiek ponownie odwrócił się w stronę Conana, wyciągnął z zanadrza koronkową chustkę i delikatnie otarł nią krwawe przedramię Cymmerianina. Potem zwinął ją pieczołowicie i włożył do kieszeni. Wpatrywał się w Conana swymi ciemnymi oczami, pełnymi jakiegoś bezgranicznego uczucia. — Jestem Shakar z Keshanu. Czy mnie znasz? — Nie, ale musisz być jeszcze jednym z tych, co chcą zostać przybocznym magikiem króla Sumuabiego. Co mi zrobiłeś? — Jak na barbarzyńcę nie jesteś w ciemię bity. Rozbiłem na twej piersi szklaną kulkę. Kulka była wypełniona słabym destylatem z Czarnego Lotosu. Jego opary powodują utratę przytomności, ale nie wyrządzają żadnej trwałej krzywdy. Jednak przez jakiś czas możesz czuć się skołowany i chory. Mam nadzieję, że to ci nie przeszkodzi w misji dzisiejszej nocy. Conan splunął pod nogi Shakara. — Weź pieska pokojowego na swoje posyłki. — Machnął głową w stronę Gulbandy. — Nie będę ci służył. Shakar pokiwał głową w zamyśleniu, splótł dłonie i odwrócił się od więźnia. Podszedł do niskiej komódki ustawionej przy jednej z marmurowych ścian. — Kapłani Keshii niezbyt mnie lubią — powiedział w zamyśleniu. — Bardzo utrudniali mi życie. Więc przed opuszczeniem miasta ukradłem im pewną wiedzę. Wiedzę i kilka drogocennych rzeczy, aby ułatwić sobie życie poza Keshanem. Szklane kulki są jedną z tych rzeczy, jakie zdobyłem. A to jest inna. — Shakar wyprostował się i wyciągnął ręce w stronę Conana. Z każdej z pięści zwisał amulet wielkości i kształtu kurzego jaja. Miały barwę matowego mosiądzu i było na nich zapisane po jednej czarnej, wijącej się runie. Miast na łańcuszku, każdy z amuletów kołysał się na elastycznej pętli z cienkiego złotego drutu. Shakar szybkim ruchem zarzucił jedną z pętli na szyję Conana i puścił ją. Dziwny wisior opadł ciężko na pierś Cymmerianina. Czarnoskóry czarownik pochylił się do przodu i wyciągnął długie włosy barbarzyńcy spod otaczającego je drutu, aż metal spoczął bezpośrednio na ciele. — Dobrze — mamrotał. — Dobrze. — Głaskał pieszczotliwie amulet. Nagle oczy mu zwęziły się, wargi zacisnęły, a on sam pochylił się gwałtownie i wbił wzrok prosto w twarz Conana. — Hie Vakallar–Ftagn — zaszeleścił głosem, przypominającym przegarnianie suchych liści. Conan zesztywniał. Druciany naszyjnik zaczął zaciskać się wokół jego karku, póki nieprzyjemny zimny amulet nie spoczął w zagłębieniu jego szyi. Dreszcz przerażenia przebiegł po plecach barbarzyńcy. Shakar wyprostował się i szeroko uśmiechnął z satysfakcją. Drugi amulet trzymał w wyciągniętej ręce z dala od swego odzianego w aksamit ciała. — Teraz zrobisz to, czego żądam, barbarzyńco. Musisz to zrobić, bo w przeciwnym razie postradasz życie. Tej nocy pójdziesz do posiadłości Lady Zelandry, uśmiercisz ją i ukradniesz dla mnie jej srebrną szkatułkę. Przyniesiesz ją tu najpóźniej o świcie, albo pogadam z twoim amuletem. Drugi wisior, trzymany przez Shakara, obracał się powoli na drucie. Człowiek w zieleni wbił wzrok w amulet i rzekł. — Hie Vakallar–Nectos — jego głos zamarł i zapadła pełna wyczekiwania cisza. Wtem kołyszący się amulet rozbłysnął białym żarem i ostry, skwierczący dźwięk wypełnił komnatę. Fala gorąca uderzyła w twarz Conana, jak żar bijący z otwartego paleniska. Ognista jasność ukłuła go w oczy. W jednej chwili amulet zawisł na swym drucie jak stopiona kropla o trudnym do zniesienia blasku, a potem stopniał jasną strugą na wypolerowaną podłogę. Zaczęły unosić się smugi gryzącego dymu, gdy płynny metal wżerał się w marmur. Po pewnym czasie wypalił się pozostawiając głębokie bruzdy w podłodze. Przeraźliwy chichot wyrwał się z ust Shakara. — Na Damballaha! Odrażająca śmierć, czyż nie? Jeśli nie wrócisz do świtu, wypowiem zaklęcie. Jeśli spróbujesz usunąć amulet, zapłonie sam z siebie. Jeśli mi w czymś uchybisz, wypowiem zaklęcie. Czyś zrozumiał? — Szaleńczy triumf drżał w głosie czarownika. Gulbanda poruszył się niespokojnie w kącie. — Uwolnij go — polecił Shakar. — Panie? — Gulbanda wahał się i Shakar w gwałtownej furii obrócił się w jego stronę. — Teraz, głupcze! — Wojownik przyskoczył do boku Conana i pochylił się, by wykonać polecenie. Po chwili barbarzyńca był uwolniony, przynajmniej od stalowego krzesła. Przeciągnął się potężnie i pochylił, by rozetrzeć nogi w miejscach, w których okowy wpijały mu się w ciało. — Czy znasz ulicę Siedmiu Róż? — zapytał czarnoskóry czarodziej. Conan przytaknął. — To tam, gdzie składują dostawy wina z Kyros. — To dzielnica magazynów. Dom Zelandry jest w części mieszkalnej, na drugim końcu ulicy, po przeciwnej stronie miasta. To szacowny rejon i często patrolowany przez straż miejską. — Jest tam bardzo wysoki mur — dodał chłodno Gulbanda. — Gładki mur. — Conan spojrzał strażnikowi w oczy wzrokiem zimnym i twardym jak klinga sztyletu. — Chcę swój miecz — oświadczył. Shakar skinął głową. — Oczywiście. Przynieś go, Gulbando. — Przez chwilę wojownik się wahał, a potem szybko wyszedł z pokoju. Czarny mag popatrzył na Conana i w błagalnym geście uniósł swe okryte rękawiczkami dłonie. — Czy chcesz jeszcze raz zobaczyć mapę? — Nie. Czy dajesz mi słowo, że jeśli przyniosę ci szkatułkę, to zdejmiesz mi to coś? — Barbarzyńca dotknął z odrazą amuletu na szyi, jakby to był wąż. — Przysięgam. A jeśli zdarzy się, że nie uśmiercisz tej kobiety, to mimo wszystko uwolnię cię, jeśli tylko przyniesiesz mi szkatułkę. Muszę ją mieć. Czy zrozumiałeś? Cymmerianin odsłonił zęby w krzywym uśmiechu. — Rozumiem wystarczająco dobrze. — Jeszcze jedno, barbarzyńco, czy znasz Shemitę, zwanego Eldredem Kupcem? — Shakar uważnie obserwował reakcję Conana i był wyraźnie rozczarowany jego odpowiedzią. — Nie. Pierwsze słyszę. Czy to jeszcze jeden z twoich konkurentów do stanowiska nadwornego czarnoksiężnika króla? — Nie. To nie twoja sprawa. — Właśnie wrócił Gulbanda, niosąc miecz i pochwę Conana. Cisnął w stronę Cymmerianina, który chwycił je w powietrzu i przytroczył do pasa idąc w stronę ogrodu. — Pamiętaj o amulecie. Nie zawiedź mnie — zawołał Shakar, ale Conan już rozpłynął się w mrokach nocy. V Wielki furgon sunął ociężale ulicą Siedmiu Róż, pogrążoną w ciemnościach bezksiężycowej nocy. Koła o grubych szprychach ugięły się na kocich łbach, gdy woźnica skierował swój zaprzęg za róg. Na wozie leżały niezgrabnie dwie olbrzymie beczki, a ich ciężar powodował, że powóz niepokojąco się uginał. Woźnica ponaglał swoje zmęczone konie i skupiony na tym nie zauważył cienia, który wyłonił się z mroku zaułka, by ukradkiem przebiec po bruku, wskoczyć na beczkę, znajdującą się z tyłu, i przywrzeć do niej jak kot. Trzymał się zakrzywionej powierzchni wielkiej baryły dzięki potężnej sile swych ramion, a furgon pracowicie kontynuował jazdę. Za następną przecznicą, po lewej stronie ulicy pojawił się wysoki mur. Widząc go, mężczyzna podciągnął się zręcznie na górę beczki i przykucnął, prężąc się do skoku. Wyjął lekki skórzany hełm, który miał zatknięty za pasem i nasunął go na głowę. Furgon zakołysał się i przysunął bliżej muru. Koła zazgrzytały o krawężnik i mężczyzna skoczył, wybijając się w górę z całą siłą swych silnych nóg. Wystrzelił w stronę muru, jak strzała z kuszy. Ciało z wielką siłą trafiło w mur, a dłonie płasko przylgnęły do zimnego kamienia i jedynie czubki palców znalazły oparcie, wbijając się w szczyt muru. Zawisł tak na chwilę, wciągając ze świstem powietrze przez zaciśnięte zęby. Potem podciągnął się, przerzucił jedną nogę i wciągnął na górę, tak że po chwili leżał wyciągnięty już na szczycie muru. Przez chwilę czekał nieruchomo, aż przejdzie mu fala zawrotów głowy. Wyglądało na to, że działanie narkotyku Shakara z Keshanu nie do końca minęło. Próbując otrząsnąć się z uporczywych mdłości, potrząsnął głową jak zaniepokojony lew i spojrzał w ciemność poniżej. Pod nim, w cieniu, rozciągał się wypielęgnowany ogród. Zarysy drzew i krzewów prowadziły łagodną, widowiskową pochyłością ku eleganckiej willi, która wyłaniała się na tle gwiazd jako nie oświetlona i kanciasta sylwetka. Delikatny wietrzyk niósł z sobą aromat kwiatów. Conan stanął na wąskim szczycie muru. Nie bacząc na wysokość, pobiegł chyżo wzdłuż do miejsca, gdzie wysokie drzewo wysuwało gałęzie w pobliże muru. Przycupnął, przypatrując się badawczo drzewu, .a potem skoczył nagle przed siebie i w dół, by żelaznymi palcami chwycić mocny konar. Liście zatrzęsły się i zaszumiały, gdy gałąź najpierw ugięła się pod jego ciężarem, a potem sprężyście wyprostowała. Cymmerianin spojrzał w dół i puścił konar. Spadł, uderzył o ziemię i potoczył się w zroszoną trawę. Stanął na nogi w lekkim przykucnięciu — z dłonią na rękojeści miecza i bojowo wypatrując w ciemności śladów nieprzyjaciela. Był sam. Przed nim na dobrze utrzymanym trawniku dwie kępy krzaków obramowywały wysypaną białym żwirem ścieżkę, która jaśniała matowo w świetle gwiazd. Ścieżka wiodła pod górę, do domu Lady Zelandry. Barbarzyńca posuwał się wzdłuż ścieżki, skradając w cieniu tak cicho, jak polujący wilk. Brzegiem przylegającego do domu, wykładanego płytami dziedzińca Conan zbliżył się do ciemnego okna i zamarł w pół kroku. Żwir ścieżki zachrzęścił pod czyimiś stopami. Conan skulił się w cieniu żywopłotu, a jego dłoń ponownie zacisnęła się na rękojeści miecza. Na tle ścieżki pojawiło się dwóch umundurowanych mężczyzn. Rozmawiali cicho, ale głosy niosły się w nocnym powietrzu. Cymmerianin przykucnął nieruchomo, gdy oni zatrzymali się nagle nie dalej niż dziesięć kroków od niego. Mężczyźni nosili lekkie półpancerze, mieli przypasane krótkie miecze, a większy z nich taszczył na ramieniu długi haczykowaty dziryt. Ciało Conana napięło się, gotowe do natychmiastowej walki. Ten niosący dziryt wyciągnął jednak spod płaszcza bukłak z winem, łyknął zdrowo i podał swemu towarzyszowi. Drugi napił się i zwrócił bukłak, w objawie dobrego humoru klepiąc swego kompana po plecach. Następnie ruszyli dalej ścieżką, nie mając nawet pojęcia, jak bliscy byli śmierci. Conan odprężył się i jeszcze raz odczuł delikatny zawrót głowy. Klął pod nosem, życząc nagłej śmierci wszystkim niekompetentnym adeptom czarnej magii. Gdy atak minął, podkradł się cicho po trawie do okna. Okiennice były szeroko otwarte, by pozwolić chłodnemu nocnemu powietrzu dotrzeć do nagrzanego w ciągu dnia wnętrza. Były też kraty, ale cienkie. Lekki hałas był nie do uniknięcia, lecz Conan działał powoli i z wielką rozwagą, starał się raczej, rozginać pręty niż wyrywać z muru. Wkrótce uzyskał przestrzeń wystarczająco szeroką, by móc się przecisnąć. Dla pewności spojrzał za siebie i wśliznął się przez okno do wnętrza rezydencji Lady Zelandry. Znalazł się w długim hallu, oświetlonym pojedynczą świeczką. Podłoga była wyłożona grubym dywanem, a ściany pokrywały kosztowne, vendhyańskie gobeliny. Powietrze przesycał słaby zapach drewna sandałowego. Cisza okrywała rezydencję grubym całunem. Przypominając sobie plan rezydencji, który pokazał mu Shakar, Conan obrał kierunek i ruszył bezgłośnie wzdłuż słabo oświetlonego hallu. Wyciągnął miecz, w którym odbiło się ciepłe światło świeczki. Korytarz skręcał w prawo. Na rogu, na niskim podeście stała żłobkowana elegancka waza z khitaiskiej porcelany. Conan okrążył róg i ujrzał wykładany boazerią hali, rozciągający się aż do serca domu. Kolejna samotna świeczka oświetlała korytarz bursztynową poświatą. W hallu stała sztywno kobieta i patrzyła na niego. — Sza! — Conan opuścił miecz i uniósł palec do ust. — Chciałem powiedzieć, żebyś nie… Kobieta szybko sięgnęła za ciemną aureolę swych włosów i gwałtownie, z całą siłą machnęła ręką do przodu. W stronę Conana wyleciał sztylet, rzucony fachowo i precyzyjnie. — Na Croma! — Barbarzyńca obrócił się, dzięki czemu ostrze rozcięło jedynie jego rękaw, miast wbić się między żebra. Sztylet do połowy zatopił się w drewnianej ścianie, o pięć kroków za jego plecami. Conan runął do przodu, dwoma długimi susami pokonując odległość między sobą i kobietą. Wyciągniętą ręką uderzył ją w obojczyk, zbijając z nóg i rozciągając na wznak w nieprzystojnej pozie. Miecz Cymmerianina zatoczył krótki łuk i zatrzymał się o włos od jej odsłoniętej szyi. Zimna, wyostrzona stal spoczęła na jej pulsującym gardle. — Sza! — powtórzył Conan z uśmiechem. — Nikczemny złodzieju! — zasyczała kobieta. — Przeklęty zabójco! Zabij mnie i skończmy z tym! Barbarzyńca uniósł brwi. Była to piękna kobieta. I nie bała się. Jej gęste włosy rozrzucone były na dywanie, jak hebanowy obłok, otaczający delikatną, prowokacyjnie drwiącą twarz. Jej jasne oczy lśniły w półmroku jak wypolerowane opale. — Nie mam ochoty krzywdzić ciebie ani nikogo innego w tym domu. — Conan odstąpił o krok, trzymając jednak miecz poziomo nad powaloną kobietą, ale usuwając go z jej szyi. Usiadła, wykrzywiając usta z pogardą. — Więc jesteś szaleńcem. — Nie. Nie jestem tu z własnej woli. Na szali jest moje życie. Jeśli mi pomożesz, to rychło odejdę. — Dłoń Conana powędrowała do okropnego amuletu przydrutowanego do jego gardła. Ciemnowłosa kobieta ukucnęła i przyjrzała mu się spokojnie. — Będę krzyczeć. Nie boję się śmierci. — Więc czemu szepczesz? Na chwilę zamilkła. — Czego tu szukasz? — spytała niespodziewanie, a jej głos był nieco głośniejszy i bardziej ożywiony niż poprzednio. — Czy jesteś tu sam? Jak mogę ci pomóc? — Conan zauważył, że jej wzrok przenosił się z jego twarzy do punktu znajdującego się gdzieś nad jego prawym ramieniem. Spoza pleców dobiegło go ledwie dosłyszalne skrzypnięcie deski w podłodze. Conan obrócił się i otrzymał w głowę cios tak potężny, że zsunął mu z głowy hełm, a on sam zatoczył się na oślep. Uderzył ramieniem o ścianę z takim impetem, że miał wrażenie, iż dom zachwiał się w posadach. Piek