Zielony Mozg - HERBERT FRANK
Szczegóły |
Tytuł |
Zielony Mozg - HERBERT FRANK |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zielony Mozg - HERBERT FRANK PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zielony Mozg - HERBERT FRANK PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zielony Mozg - HERBERT FRANK - podejrzyj 20 pierwszych stron:
HERBERT FRANK
Zielony Mozg
FRANK HERBERT
SCAN-dal
I
Wygladal niczym bekarci potomek Indianina ze szczepu Guarami i corki farmera z glebi kraju, jak jakis zbieracz kauczuku, starajacy sie zapomniec o swym zarzadcy i "zjadaniu zelaza", czyli uprawianiu milosci przez krate w bramie hacjendy.Jego wyglad odpowiadal temu typowi czlowieka bardzo dokladnie z wyjatkiem chwil, gdy zapamietywal sie brnac z uporem przez dzungle.
Jego skora stawala sie wtedy zielona, w wyniku czego ginal na tle zarosli. To z kolei upodobnialo go do niewidzialnego upiora w szarej jak mul koszuli i zlachmanialych spodniach, oraz postrzepionym slomkowym kapeluszu i sandalach z niewyprawionych rzemieni o podeszwach wycietych z kawalkow zuzytych opon.
Tego rodzaju wpadki byly coraz rzadsze w miare jak oddalal sie od zrodel Parany, idac w glab interioru. Tu pospolici byli ludzie tacy jak on, o przycietych rowno nad czolem czarnych wlosach i blyszczacych ciemnych oczach.
Gdy dotarl do terenow bandeirantes, jego kontrola nad odruchowym efektem kameleona byla juz prawie doskonala.
Teraz wynurzyl sie z dzikich ostepow dzungli i ruszyl ku zabloconym sciezkom oddzielajacym rozparcelowane planowo gospodarstwa. Na swoj sposob wyczul, ze zbliza sie do jednego z posterunkow bandeirantes i prawie ludzkim gestem namacal cedula de gracias al sacar -swiadectwo bialej krwi, wetkniete bezpiecznie pod koszule. Dosc czesto, gdy w poblizu nie bylo ludzkich istot, na glos cwiczyl wymawianie imienia, ktore dlan wybrano -"Antonio Raposo Tavares".
Dzwiek dobywal sie z niego nieco piskliwy, zwlaszcza pod koniec, ale wiedzial, ze ujdzie. Juz wczesniej uchodzil. Indianie Goyaz byli powszechnie znani ze swojej dziwacznej wymowy. Czlowiek z farmy, w ktorej dzien wczesniej nocowal, tak sie wlasnie wyrazil.
Gdy pytania staly sie zbyt natarczywe, przykucnal na progu i zagral na flecie quena, ktory nosil w skorzanej torbie przewieszonej przez ramie. Gest wyciagniecia instrumentu byl symbolem w jego regionie. Gdy Guarani przykladal flet do ust i zaczynal grac, byl to znak, ze skonczyl sie czas slow.
Gospodarz wzruszyl wtedy ramionami i ustapil.
Meczacy marsz i trudne do osiagniecia, ale starannie opanowane wspoldzialanie stawow nog doprowadzily go teraz do terenu gesto zaludnionego. Widzial przed soba czerwonobrazowe dachy i biala, krystalicznie lsniaca wieze posterunku bandeirantes, nad ktora unosily sie powietrzne ciezarowki. Scena ta dziwnie przypominala ul...
Na chwile opanowaly go instynkty, o ktorych wiedzial, ze musi je pokonac. Mogly one spowodowac kleske jego misji. Zszedl na bok z blotnistej sciezki i zniknawszy z oczu przechodzacym ludziom powtorzyl sobie regulamin, ktory jednoczyl jego umysl. Impuls woli przeniknal do najodleglejszych elementow jego istoty: "Jestesmy niewolnikami podleglymi wiekszej calosci".
Ponownie podjal marsz ku posterunkowi bandeirantes. Jednoczaca mysl uzyczyla mu sluzalczego wygladu bedacego tarcza wobec spojrzen istot ludzkich mijajacych go nieustannie. Jego rodzaj wiedzial o wielu sposobach ludzkiego zachowania. Nauczyli sie, ze serwilizm to forma kamuflazu.
Zablocona sciezka ustapila miejsca dwupasmowej, brukowanej drodze ze sciezkami w rowach po obu stronach. Ta z kolei doprowadzila go do czteropoziomowej autostrady, gdzie nawet chodniki byly wylozone plytkami. Samochodow bylo tu znacznie wiecej.
Jak dotad nie przyciagal zbytnio niczyjej uwagi. Przypadkowe, szydercze spojrzenia mieszkancow tego terenu mozna bylo spokojnie zignorowac. Wypatrywal spojrzen badawczych. To one mogly niesc zagrozenie, ale nie wykryl zadnego takiego.
Oslaniala go sluzalczosc.
Slonce przesunelo sie wyzej, ku polowie przedpoludnia i ziemie zaczal ugniatac zar dnia, unoszac z blota obok chodnika wilgotny, cieplarniany odor, mieszajacy sie ze smrodem ludzkiego potu. W zapachu tym byla cierpkosc, ktora kazda czesc jego istoty przyprawiala o tesknote za znajomymi, slodkimi woniami glebi kraju. Zapach nizin niosl w sobie jeszcze jedna skladowa, ktora napelniala go nieslyszalnym brzeczeniem niepokoju. Bylo to coraz wieksze stezenie trucizn przeciw owadom.
Ludzkie istoty otaczaly go teraz ze wszystkich stron, zblizajac sie i naciskajac. Zwalniali coraz bardziej w miare zblizania sie do zwezenia przy punkcie kontroli.
Ruch do przodu prawie ustal.
Dalsza wedrowka zamienila sie w powolne szuranie stopami i przystawanie. Szurniecie i zatrzymanie.
To byla krytyczna proba, ktorej nie mozna bylo uniknac. Wyczekiwal jej z czyms zblizonym do indianskiej cierpliwosci. Jego oddech poglebil sie, by zrownowazyc upal. Przystosowal go tak, by byl zgodny z rytmem oddechow ludzi stojacych dookola. Jak najstaranniej wtopil sie w otoczenie. Indianie andyjscy nie oddychali tak gleboko tu, na nizinach.
Szurniecie, przystaniecie.
Szurniecie, przystaniecie.
Teraz mogl dojrzec posterunek.
Bandeirantes w plastykowych helmach i zapietych na suwaki bialych plaszczach, stali w zacienionym, ceglanym korytarzu prowadzacym do miasta. Widzial zar slonecznego swiatla na ulicy za korytarzem oraz ludzi spiesznie tam znikajacych po przedostaniu sie przez to zwezenie.
Widok wolnego terenu za korytarzem wywolal we wszystkich jego czesciach nagly bol tesknoty. W umysle natychmiast blysnelo ostrzezenie.
Tutaj nie mozna bylo pozwolic sobie na zadne rozproszenie uwagi. Kazdy element jego istoty musial pozostac czujny, by zniesc bol.
Szurniecie i... byl juz przed pierwszym bandeirante, zwalistym blondynem o rozowej skorze i niebieskich oczach.
-Podejdz tu! - powiedzial blondyn. - Zywiej! Dlon w rekawicy popchnela go ku dwom innym bandeirantes stojacym nieco dalej po prawej stronie.
-Nazwisko? - rozlegl sie glos za jego plecami.
-Antonio Raposo Tavares - powiedzial skrzekliwie.
-Stan?
-Goyaz.
-Dajcie mu dodatkowe odkazanie! - zawolal blondyn. - Na pewno jest z glebi stanu.
Dwoch bandeirantes schwycilo go za ramiona. Jeden wcisnal maske przeciwgazowa nad jego twarz, a drugi narzucil mu na glowe plastykowy worek, od ktorego odchodzila rura biegnaca ku maszynerii pracujacej halasliwie gdzies na ulicy za korytarzem.
-Podwojna dawke - polecil jeden z bandeirantes. Sklebiony blekitny gaz wydal wor wokol niego. Wciagnal przez maske gleboki, spazmatyczny oddech obezwladniony jednomyslnym pragnieniem wolnego od trucizny powietrza.
Konanie!
Gaz przeniknal iglami bolu kazde z tysiecy polaczen jego istoty.
"Nie wolno nam oslabnac" - pomyslal - "Wytrzymac!"
Ale bol byl zabojczy, smiertelny. Polaczenia zaczynaly slabnac.
-Z tym w porzadku - oznajmil bandeirante. Worek zeslizgnal sie, maska uwolnila usta. Rece popchnely go korytarzem ku swiatlu slonca.
-Rusz sie! Nie zatrzymuj kolejki!
Dookola unosil sie smrod trujacego gazu. To byl nowy srodek. Nie przygotowano go na te trucizne. Byl gotow na promieniowanie i ultradzwieki, na stare chemikalia, ale nie na to...
Swiatlo slonca zalalo go, gdy wynurzyl sie z korytarza na ulice. Spojrzal w lewo na pasaz zastawiony stoiskami z owocami, pelny handlarzy zartujacych z klientami, lub strzegacych czujnie swych towarow.
Owoce wabily obietnica azylu dla kilku z jego czesci, ale swiadomosc integrujaca jego istote wiedziala, jak niebezpieczna jest ta mysl. Zwalczyl pokuse i ruszyl szurajac stopami tak szybko jak mogl, omijajac klientow oraz grupy obibokow.
-Chcesz kupic swiezych pomaranczy?
Oliwkowo ciemna dlon machnela mu przed nosem dwoma owocami.
-Swieze pomarancze z zielonej strefy. Nigdy nie bylo kolo nich ani jednego robala.
Uniknal dloni, lecz zapach pomaranczy przyprawil go o zawrot glowy.
W koncu minal stoiska i skrecil w boczna uliczke. Jeszcze jeden zakret i daleko po lewej stronie ujrzal wabiaca zielen otwartego terenu, wolnej strefy poza miastem.
Skierowal sie w tamta strone i przyspieszyl kroku, mierzac czas, ktory mu jeszcze pozostal. Wiedzial, ze zdazy. Trucizna przywarla do jego ubrania, lecz przez tkanine filtrowalo sie czyste powietrze, a mysl o mozliwym zwyciestwie dzialala jak antidotum.
"Mozemy to zrobic!"
Drzewa i paprocie nad brzegiem rzeki zblizaly sie coraz bardziej. Slyszal plynaca wode, wechem czul wilgotna glebe. Przed nim byl most, rojacy sie od ludzi wychodzacych ze zbiegajacych sie ulic.
Nie bylo rady, wlaczyl sie w tlum, w miare mozliwosci unikajac fizycznego kontaktu. Polaczenia w jego nogach i plecach zaczely puszczac i wiedzial, ze nieszczesliwe otarcie sie, albo przypadkowe zderzenie doprowadziloby do rozpadu calych segmentow.
Most skonczyl sie wreszcie i ujrzal ilasta sciezke odchodzaca od drogi w dol ku rzece. Ruszyl tedy, potknal sie i wpadl na jednego z dwoch mezczyzn niosacych przywiazana do draga swinie. Czesc imitacji skory na prawym udzie nie wytrzymala. Poczul, ze wewnatrz nogawki zaczal sie ruch. Potracony mezczyzna cofnal sie dwa kroki i prawie upuscil swinie.
-Ostroznie! - wykrzyknal.
-Cholerni pijacy - warknal jego towarzysz. Swinia wydala z siebie przeciagly kwik i zaczela sie miotac.
W tej samej chwili on przeslizgnal sie obok mezczyzn, wszedl z powrotem na sciezke i powloczac nogami ruszyl ku rzece. Widzial juz wode w dole wrzaca w wyniku napowietrzania przez filtry w zaporze oraz piane na powierzchni wywolana przez ultradzwieki.
Za jego plecami jeden z mezczyzn niosacych swinie powiedzial:
-Nie sadze, zeby on byl pijany, Carlos. Mial goraca i sucha skore. Moze byl chory?
Uslyszal to i sprobowal zwiekszyc szybkosc. Rozerwany fragment imitacji skory obsunal sie ponizej kolana. Dezintegrujace rozluznienie miesni barku i grzbietu zagrazalo jego rownowadze.
Sciezka zakrecila przy brzegu ciemnobrazowym od wilgotnego blota i zanurzyla sie w tunel utworzony przez paprocie i krzewy. Mezczyzni ze swinia nie mogli go juz widziec, wiedzial o tym. Uchwycil mocno spodnie w miejscu, w ktorym zeslizgnela sie powierzchnia nogi i popedzil przez zielony tunel.
Gdy znalazl sie na jego koncu, zauwazyl pierwsza zmutowana pszczole. Byla martwa. Widocznie natknela sie na bariere wibracyjna nie majac zadnej ochrony. Pszczola nalezala do typu motylopodobnych. Miala opalizujace zoltopomaranczowe skrzydelka. Lezala na kupce zielonych lisci oswietlona smuga slonecznego blasku.
Z tylu dobiegly go odglosy kogos spieszacego w dol sciezki. Ciezkie kroki zadudnily o ziemie.
,,Poscig?"
"Dlaczego mieliby mnie scigac? Wykryli mnie?"
Zatrzepotalo w nim wrazenie zblizone do paniki, dostarczajac jego czesciom nowej energii. Jednak musial ograniczyc sie do powolnego stapania, a wkrotce mogl juz tylko sie czolgac. Kazde oko, ktorego mogl uzyc, przeszukiwalo zielen w poszukiwaniu kryjowki.
Wsrod paproci ciemniala waska przerwa. Prowadzily ku niej drobne ludzkie slady stop dzieci. Z mozolem przedarl sie w te strone przez paprocie i stwierdzil, ze znalazl sie na waskiej sciezce biegnacej z powrotem w kierunku brzegu. Dwa helikoptery - zabawki, czerwony i niebieski, lezaly porzucone nieco dalej. Jego lokcie i stopy zaglebily sie w bloto.
Ta droga doprowadzila go do sciany czarnego ilu, ozdobionej festonami pnaczy. Nieco dalej zobaczyl wylot plytkiej jaskini. U jej wejscia, w zielonym mroku, lezalo wiecej zabawek.
Przepelzl nad nimi ku blogoslawionej ciemnosci, gdzie polozyl sie by zebrac sily.
Po chwili spieszne kroki zabrzmialy kilka metrow ponizej niego i ucichly. Dotarly don glosy.
-Szedl ku rzece. Myslisz, ze chcial skoczyc?
-Kto wie? Ale cos mi sie widzi, ze on na pewno byl chory.
-Tutaj! Dolem, tedy ktos szedl!
Glosy staly sie niewyrazne i zlaly sie z bulgoczacym dzwiekiem rzeki.
Mezczyzni schodzili sciezka w dol. Omineli jego kryjowke. Ale dlaczego go tropili? Przeciez nie uderzyl mocno tego czlowieka. Na pewno go nie podejrzewali.
Ale spekulacje musialy zaczekac.
Powoli zaczai robic to, co musialo zostac zrobione. Uruchomil swoje wyspecjalizowane czesci i poczal wkopywac sie w ziemie pieczary. Zakopywal sie coraz glebiej, wyrzucajac nadmiar ilu na zewnatrz, by sprawic wrazenie, ze jaskinia sie zawalila.
Posunal sie o dziesiec metrow i znieruchomial. Jego zapas energii byl zaledwie wystarczajacy na nastepny krok. Odwrocil sie na plecy, rozrzucajac wokol siebie martwe elementy nog i grzbietu, oraz uwalniajac spod chitynowego kregoslupa krolowa i strzegacy ja roj. Na jego udach utworzyly sie otwory wydzielajace piane kokonu - kojaca, zielona pokrywe, ktora niebawem stwardniala w ochronna lupine.
To bylo zwyciestwo. Najwazniejsze czesci przezyly.
Teraz istotny byl czas; jakies dwadziescia dni, by zgromadzic nowy zapas energii, przejsc przez metamorfoze i rozproszyc sie. Wkrotce bedzie go kilkanascie, kazdy ze starannie skopiowana odzieza, dokumentami i wygladem ludzkiej istoty. Kazdy z nich identyczny.
Beda i inne punkty kontrolne, ale juz nie tak ostrej. Beda i inne bariery, lecz slabsze.
Ta ludzka kopia okazala sie dobra. Najwyzsze zintegrowanie jego rodzaju dokonalo slusznego wyboru. Wiele sie nauczyli badajac jencow schwytanych w sertao. Ale tak trudno jest zrozumiec czlowieka. Nawet gdy pozwalano im na ograniczona swobode, porozumienie sie z nimi na gruncie rozsadku bylo prawie niemozliwe. Ich najwyzsze zintegrowanie wymykalo sie wszelkim probom kontaktu.
I ciagle najwazniejsze pytanie pozostawalo bez odpowiedzi: Jak takie najwyzsze zintegrowanie moglo dopuscic do katastrofy ogarniajacej cala planete?
Klopotliwe ludzkie istoty. Ich niewolnictwo wobec natury zostanie im wkrotce udowodnione. Byc moze w dramatyczny sposob...
Krolowa zaczela sie wiercic w zimnym ile, pobudzona do dzialania przez swoje strazniczki. Jednoczaca komunikacja ogarnela i przeniknela wszystkie czesci ciala, szukajac tych co przezyli i szacujac sily. Tym razem nauczyli sie nowych rzeczy o unikaniu zwracania na siebie uwagi istot ludzkich. Wszystkie nastepne roje podziela te wiedze. Przynajmniej jeden z nich przedostanie sie przez Amazonke - "Rzeke Morze", do miasta, z ktorego wydawala sie brac poczatek Smierc-Dla-Wszystkich.
Jeden z nich musi sie przedostac.
II
W sali kabaretu unosily sie pastelowe dymy. Kazdy oblok oznaczajacy stolik, wydobywal sie z otworu na srodku blatu. Tu dym barwy bladych fiolkow, naprzeciw roz tak delikatny jak dziecieca skora, gdzie indziej zielen, przywodzaca na mysl indianska gaze tkana z trawy pampasow. Wlasnie minela dziewiata wieczor i "Cabaret A'Chigua", najdrozszy w Bahii, rozpoczal nocna dzialalnosc rozrywkowa. Dzwieczna muzyka cymbalow narzucala ruchom tancerek ustrojonych w stylizowane kostiumy mrowek zmyslowa rytmicznosc. Ich falszywe czulki i zuwaczki kolysaly sie w klebach dymu.Klienci "A'Chiguy" siedzieli na niskich otomanach. Kobiety w papuziokolorowych sukniach mialy za tlo mezczyzn ubranych w bialy len przetykany tu i owdzie, niczym znakami przestankowymi, lsniacobialymi uniformami bandeirantes. Tu byla Zielona Strefa, tu bandeirantes mogli sie odprezyc i zabawic po pracy w dzungli w Czerwonej Strefie badz przy barierach. Sale wypelniala gadanina o interesach i towarzyskie pogawedki w tuzinie jezykow.
-Dzis wieczor wybralem rozowy stolik. To kolor kobiecej piersi. Dobry znak, no nie?
-... wiec zalalem wszystko foamalem. Potem poszlismy tam i wyczyscilismy cale gniazdo. To byly zmutowane mrowki, takie jakie maja w Piratinindze. Musialo ich tam byc dziesiec, albo i dwadziescia milionow.
Doktor Rhin Kelly przysluchiwala sie konwersacjom na sali juz od dwudziestu minut. Jej uwage przykuwaly pelne napiecia podteksty rozmow.
-Te nowe trucizny dzialaja, owszem - ciagnal bandeirante przy stoliku za nia - ale przezywaja odporne szczepy, wiec czyszczenie do konca bedzie najpewniej brudna, reczna, robota, dokladnie taka jak w Chinach. Musieli sie tam wziac do kupy i recznie wytluc ostatnie robaki.
Rhin wyczula, ze poruszyl sie jej towarzysz i pomyslala "Uslyszal". Przebila wzrokiem bursztynowy dym nad ich stolikiem i natknela sie na spojrzenie migdalowych oczu. Usmiechnela sie i pomyslala jak dystyngowana osobistoscia jest ow doktor Travis Huntington Chen-Lhu. Byl wysoki i mial glebokie, kwadratowe oblicze Chinczyka z polnocy swego kraju, zwienczone krotko przycietymi wlosami, wciaz smolistymi, mimo iz mial juz szescdziesiatke. Nachylil sie ku niej i szepnal:
-Nigdzie nie umkniemy przed plotkami, prawda? Potrzasnela glowa, zastanawiajac sie po raz moze
dziesiaty, dlaczego dystyngowany doktor Chen-Lhu, dyrektor Miedzynarodowej Organizacji Ekologicznej nalegal, by zjawila sie tu dzis wieczor, od razu pierwszego dnia jej pobytu w Bahii. Nie miala zadnych zludzen, dlaczego wezwal ja tu z Dublina. Z pewnoscia mial klopot, ktory wymagal uruchomienia wywiadowczego pionu MOE. Jak zwykle zapewne, okaze sie, ze problem wymaga wciagniecia w gre tego, ktorym miano manipulowac. Chen-Lhu napomknal o tym dzisiaj podczas "ogolnego wprowadzenia". Ale musial jeszcze podac nazwisko czlowieka, wobec ktorego miala uzyc swych sztuczek.
-Mowia, ze pewne rosliny gina, bo nie ma ich kto zapylac - powiedziala to kobieta przy stoliku obok i Rhin zesztywniala. Niebezpieczna rozmowa.
-Zejdz z tego tematu, laleczko. - odrzekl bandeirante siedzacy z tylu - Gadasz jak ta dama, co ja zwineli w Itabuna.
-Co za jedna?
-Rozprowadzala carsonicka literature w wioskach za bariera. Policja zgarnela ja gdy sprzedala juz dwadziescia sztuk. Odzyskali wiekszosc, ale wiesz, jak jest z tym towarem, zwlaszcza tam pod Czerwona.
Przy wejsciu do "A'Chiguy" zaczelo sie jakies zamieszanie. Rozlegly sie wolania:
-Johny! To ty Johny? Ty farbowany draniu, Joao! Rhin, lacznie z reszta klientow "A'Chigui". zwrocila wzrok w tamta strone, spostrzegajac zarazem, ze Chen-Lhu udaje obojetnosc. Zobaczyla siedmiu bandeirantes. ktorzy zatrzymali sie na srodku sali jak by zostali zablokowani zaporowym ogniem slow.
Na czele stal bandeirante z odznaka przywodcy grupy - przebitym motylem w klapie. Rhin ogarnelo nagle przeczucie. Byl to mezczyzna sredniego wzrostu, o sniadej skorze, falistych wlosach, krepy, ale gdy sie poruszal, robil to z gracja. Jego cialo promieniowalo sila. Twarz dla kontrastu byla waska i patrycjuszowska, zdominowana przez smukly nos z wyraznym garbkiem. Posrod jego przodkow na pewno byli plantatorzy trzciny cukrowej.
Rhin okreslila go na swoj uzytek jako "brutalnie przystojnego". Znowu zauwazyla u Chen-Lhu wymuszony brak zainteresowania i pomyslala: "Wiec to dlatego tu jestesmy".
Ta mysl nieoczekiwanie zmusila ja by pomyslala o wlasnym ciele. Ulegla chwilowej odrazie do swej roli. "Zrobilam wiele rzeczy i wiele z siebie wyprzedalam, by byc tu w tej chwili. I co zostalo dla mnie samej?" - przemknelo jej. Nikt nie pragnal uslug doktor Rhin Kelly, entomologa. Ale Rhin Kelly, irlandzka pieknosc, kobieta, ktora odnajdywala przyjemnosc w swych innych obowiazkach, ta Rhin Kelly cieszyla sie duzym wzieciem.
"Gdyby nie zachwycala mnie ta praca, to zapewne nie nienawidzilabym jej jak nikt" - pomyslala.
Wiedziala, jak musi wygladac tu, na tej sali pelnej bujnych, ciemnoskorych kobiet. Miala czerwone wlosy, zielone oczy, delikatna budowe i piegi na ramionach, czole i grzbiecie nosa. W tym lokalu, ubrana w wycieta gleboko suknie o kolorze odpowiadajacym jej oczom, z malym zlotym godlem MOE zawieszonym na szyi - byla egzotycznym okazem.
-Kim jest, ten mezczyzna w drzwiach? - zapytala.
Usmiech jak pojedyncza zmarszczka na wodzie przeniknal po rzezbionych rysach Chen-Lhu. Zwrocil wzrok ku wejsciu.
-Ktory, moja droga? Jest ich tam siedmiu... jak sadze. - Daruj sobie te poze, Travis.
Migdalowe oczy spojrzaly na nia badawczo i znow zawrocily ku grupie przy drzwiach.
-Joao Martinho, szef bandeirantes z Bractwa i syn Gabriela Martinho.
-Joao Martinho - powiedziala. - To ten, o ktorym mowiles, ze powinna mu przypasc cala zasluga za oczyszczenie Piratiningi?
-Dostal za to pieniadze, moja droga. Dla Johny'ego Martinho to zupelnie wystarczajace.
-Ile?
-Ach, ty praktyczna kobieto - rozesmial sie. - Podzielili sie pieciuset tysiacami cruzados - Chen-Lhu oparl sie plecami o otomane i zaciagnal sie wonia ostrego kadzidla unoszaca sie wraz z dymem nad stolem.
-Piecset tysiecy! - pomyslal - To wystarczyloby, zeby zniszczyc Johny'ego Martinho - - gdybym mogl wytoczyc przeciw niemu sprawe. Ale z Rhin jak moze mi sie nie udac? Ten przeklety mulat bedzie szczesliwy jak diabli mogac dostac kobiete tak biala jak ona. Tak. Wkrotce bedziemy mieli naszego kozla ofiarnego: Johny Martinho, przemyslowiec i wielki pan wyszkolony przez Jankesow.
-Ci, ktorzy handluja plotkami w Dublinie, wspominali o Joao Martinho - powiedziala Rhin.
-Ach, kaczki dziennikarskie - odparl - Co o nim mowiono?
-Wspominano nazwiska jego i jego ojca w zwiazku z klopotami w Piratinindze.
-Ach tak, rozumiem.
-To dziwne pogloski - rzekla.
-I uwazasz, ze sa wypaczone.
-Nie, po prostu dziwne.
"Dziwne" pomyslal. To slowo zrobilo na nim wrazenie. Bylo jakby echem kurierskiej wiadomosci z jego ojczyzny, ktora sklonila go do wezwania Rhin. "Wasza dziwna opieszalosc w rozwiazywaniu naszego problemu jest przyczyna wielu niepokojacych pytan". To zdanie i to slowo utkwilo mu w swiadomosci. Chen-Lhu rozumial niecierpliwosc kryjaca sie pod nim. Katastrofa, ktora zawisla nad Chinami mogla zostac odkryta w kazdej chwili. Wiedzial, ze sa tacy, ktorzy nie ufaja mu ze wzgledu na przekletych bialych ludzi wsrod jego przodkow. Znizyl glos i powiedzial:
-"Dziwne" nie jest odpowiednim slowem dla opisania dzialan bandeirantes powtornie zakazajacych owadami Strefe Zielona.
-Slyszalam kilka niepowaznych historii na ten temat - mruknela Rhin - O tajnych laboratoriach bandeirantes i nielegalnych eksperymentach z mutacjami.
-Zauwaz moja droga, ze wiekszosc doniesien o niezwyklych, gigantycznych owadach jest skladana przez bandeirantes.
-To logiczne - odparla - bandeirantes sa tam, na linii frontu gdzie takie rzeczy moga sie zdarzyc.
-Na pewno ty, entomolog, nie wierzysz w takie niedorzeczne opowiesci - powiedzial.
Wzruszyla ramionami, czujac dziwna przekore. Mial racje, oczywiscie, ze nie wierzyla.
-Logika... - westchnal Chen-Lhu. - Wykorzystuja najdziksze plotki do rozniecania przesadow i strachu wsrod kmiotkow. Dyletanctwo to jedyna logika, jaka w tym dostrzegam.
-Zatem zyczysz sobie, bym popracowala nad tym szefem bandeirantes? - odrzekla. - Czego mam sie dowiedziec?
"Masz sie dowiedziec tego, co ja ci powiem" pomyslal Chen-Lhu i powiedzial:
-Dlaczego jestes taka pewna, ze to Martinho ma byc twoim celem? Czy wlasnie to podpowiedzialo ci twoje zrodlo cynkow?
Przez moment zastanowila sie nad czajacym sie w jej wnetrzu gniewem
-Nie miales innych powodow posylajac po mnie. Moj czar byl jedyna przyczyna.
-Nie potrafilbym ujac tego lepiej - odparl z usmiechem. Odwrocil sie, skinal na kelnera, ktory zblizyl sie i nachylil pilnie nasluchujac. Po chwili wyprostowal sie, utorowal sobie droge do grupy przy wejsciu i powiedzial cos Joao Martinhof
Bandeirante krotkim przelotnym spojrzeniem zbadal Rhin, po czym przeniosl wzrok, by spojrzec w oczy Chen-Lhu. Chinczyk skinal glowa.
Kilka kobiet krazylo wokol grupy Martinho. Makijaz wokol ich oczu sprawial, ze zdawaly sie spogladac z wielosciennych jamek. Martinho odlaczyl od reszty i skierowal ku stolowi Chen-Lhu.
-Doktor Chen-Lhu, jak mniemam - powiedzial. - Coz za przyjemnosc poznac pana. Jak MOE moze pozwolic swojemu dyrektorowi na taka rozpuste? - machnieciem reki ogarnal klientele "A'Chigui", i pomyslal: "Tak, wypowiedzialem swoja mysl w sposob zrozumialy dla tego kretacza".
-Folguje tu sobie - odparl niedbale Chen-Lhu. - Taka odrobina relaksu z okazji powitania nowej twarzy w naszym personelu - wstal z otomany i spojrzal z gory na Rhin.
-Rhin, pozwol, ze przedstawie ci Joao Martinho. Johny, to doktor Rhin Kelly z Dublina, nowy entomolog w naszym urzedzie. "To wrog. - dodal w myslach - Nie popelnij omylki. To wrog. Wrog."
Martinho uklonil sie calym tulowiem.
-Jestem oczarowany.
-To zaszczyt poznac pana, Senhor Martinho - odparla. - Slyszalam o panskich wyczynach nawet w Dublinie.
-Nawet w Dublinie - zamruczal - Czasem czulem sie dumny, ale nigdy tak, jak w tej chwili - wpatrzyl sie w nia ze zbijajaca z tropu intensywnoscia, zastanawiajac sie, przy tym jakiego rodzaju specjalne obowiazki mogla miec ta kobieta. Czy byla kochanka Chen-Lhu?
W zapadlej nagle ciszy rozlegl sie glos kobiety ze stolika za plecami Rhin:
-Weze i gryzonie wlasnie teraz wzmagaja swoj napor na nasza cywilizacje. Mowi sie, ze w...
Ktos ja uciszyl.
-Panie Travis, nie rozumiem tego - odezwal sie Martinho. - Jak ktokolwiek moze mowic do tak pieknej kobiety: "doktorze"?
Chen-Lhu zdobyl sie na usmiech:
-Ostroznie, Johny. Doktor Kelly jest moim nowym dyrektorem w terenie.
-Podrozujacym dyrektorem, mam nadzieje - powiedzial Martinho.
Rhin popatrzyla na niego chlodno, ale byl to chlod udawany. Stwierdzila, ze jego bezposredniosc jest podniecajaca i napawajaca lekiem
-Ostrzezono mnie przed latynoskimi zalotami - odparla. - Powiedziano mi, ze wszyscy macie w swoich drzewach rodowych ukryty korzen pochlebstwa.
Jej glos nabral glebszego odcienia, ktory sprawil, ze Chen-Lhu usmiechnal sie do siebie. "Pamietaj, to wrog" pomyslal.
-Przylaczysz sie do nas, Johny? - zapytal.
-Oszczedzil mi pan wymuszenia tego na was - odrzekl Martinho. - Ale wie pan, ze przyszedlem tu z paroma chlopakami z Bractwa?
-Wydaje mi sie, ze sa zajeci - odparl Chen-Lhu. Skinal glowa ku wejsciu, gdzie wianek odzianych w przejrzyste suknie kobiet otoczyl wszystkich, oprocz jednego towarzysza Martinho. Kobiety i bandeirantes sadowili sie dookola wielkiego stolu w rogu, nad ktorym unosil sie niebieski dym.
Jedyny, ktory pozostal, przeniosl spojrzenie z Martinho na jego wspoltowarzyszy przy stole i z powrotem na Martinho.
Rhin badawczo przyjrzala sie temu mezczyznie: popielatosiwe wlosy, dluga mlodo- stara twarz, oszpecona blizna od kwasu na lewym policzku. Przypominal jej zakrystianina w kosciele w Wexford.
-Ach, to Yierho - stwierdzil Martinho. - Nazywamy go Padre. W tej chwili nie zdecydowal sie jeszcze, kogo strzec; chlopakow z Bractwa, czy mnie samego. Co do mnie, sadze, ze potrzebuje go bardziej niz oni - skinal Vierhowi, po czym odwrocil sie i usiadl obok Rhin.
Zjawil sie kelner. Posuwistym ruchem postawil na stole przejrzysta kule zawierajaca zloty koktajl. Z kuli wystawala szklana rurka. Martinho zignorowal ja wpatrujac sie w Rhin.
-Czy Irlandia gotowa jest przylaczyc sie do nas? - zapytal.
-Przylaczyc sie do was?
-W rozprawieniu sie z owadami na swiecie? Zerknela na Chen-Lhu, ktorego twarz pozostala nieruchoma, a nastepnie skierowala wzrok na Martinho
-Irlandczycy podzielaja niechetne nastawienie Kanadyjczykow i Polnocnych Amerykanow - powiedziala. - Irlandia jeszcze troche zaczeka.
Ta odpowiedz zbila go z tropu
-Ale... - zajaknal sie - sadze, ze Irlandia z pewnoscia docenia korzysci... Tutaj nie ma wezy. To musi...
-To cos, czego Bog dokonal u nas reka swietego Patryka - odparla. - Nie sadze, zeby bandeirantes byli odlani z tej samej formy - powiedziala to z gniewem i natychmiast tego pozalowala.
-Powinienem byl cie ostrzec, Johny - odezwal sie Chen-Lhu. Ona ma irlandzki temperament. I pomyslal: "Odgrywa komedie na moj benefis, maly kanciarz".
-Rozumiem - odparl Martinho. - Jezeli Bog nie uwaza za stosowne uwolnic nas od insektow, to my nie mamy racji starajac sie zrobic to sami.
Rhin spojrzala na niego z niesmakiem.
Chen-Lhu stlumil przyplyw wscieklosci. "Ten falszywy Latynos chce wmanewrowac Rhin w pulapke! Swiadomie!"
-Moj rzad nie uznaje istnienia Boga - rzekl glosno - Byc moze gdyby Bog zainicjowal wymiane ambasadorow... - poklepal Rhin po ramieniu, stwierdzajac, ze drzy. Jednakze MOE wierzy, ze w ciagu dziesieciu lat rozciagniemy teren dzialania na polnoc od linii Rio Grande.
-MOE w to wierzy? A moze to wiara Chin?
-Obojga - rzekl Chen-Lhu.
-A jezeli Amerykanie sie sprzeciwia?
-Oczekujemy, ze ich rozsadek zwyciezy.
-A Irlandczycy?
Rhin zdobyla sie na usmiech:
-Irlandczycy - powiedziala - zawsze byli uodpornieni na rozsadek - siegnela po koktajl i zawahala sie, spostrzegajac ubranego na bialo bandeirante stojacego po drugiej stronie stolika. Byl to Yierho.
Martinho skoczyl na rowne nogi i uklonil sie Rhin raz jeszcze.
-Doktorze Kelly, prosze mi pozwolic przedstawic sobie jednego z moich braci. Oto "Padre" Yierho - odwrocil sie ku Rhin - Ta slicznotka, szanowny ojcze, to dyrektor polowy MOE.
Vierho sklonil sie ledwo dostrzegalnie i usiadl sztywno na brzegu otomany obok Chen-Lhu. - Bardzo mi milo - mruknal.
-Moi chlopcy sa niesmiali - powiedzial Martinho. Zajal z powrotem miejsce obok Rhin. - Woleliby raczej zabijac mrowki.
-Johny, jak sie miewa twoj ojciec?
Martinho odpowiedzial nie odrywajac wzroku od Rhin:
-Sprawy Mato Grosso sprawiaja, ze jest bardzo zajety - zrobil pauze. - Ma pani sliczne oczy.
Rhin znowu stwierdzila, ze dezorientuje ja ta bezposredniosc. Podniosla zlota banke z koktajlem i spytala:
-Co to jest?
-Ach, to flierce, brazylijski miod. Prosze go sobie wziac. W pani oczach sa male punkciki swiatla odpowiadajace jego zlotej barwie.
Rhin przelknela cisnaca sie jej na usta zlosliwosc i podniosla szklo, naprawde zaciekawiona. Zatrzymala ten gest nieruchomiejac z rurka tuz przy ustach, gdy spostrzegla, ze Yierho intensywnie wpatruje sie w jej wlosy.
-One sa naprawde tej barwy? - zapytal. Martinho rozesmial sie zaskoczony.
-Aach, Padre - machnal reka. Rhin upila trunku, by ukryc zaklopotanie i stwierdzila, ze jest on delikatnie slodki, wypelniony wspomnieniem wielu kwiatow, z ostrym posmakiem zlagodzonym cukrem.
-Ale to prawdziwy kolor? - nalegal Yierho.
Chen-Lhu pochylil sie ku niemu.
-Wiele irlandzkich dziewczyn ma takie rude wlosy, Yierho. Uwaza sie, ze jest to oznaka dzikiego temperamentu.
Rhin odstawila miod na stol, zastanawiajac sie nad wlasnymi uczuciami. Wyczula kolezenstwo miedzy Yierho i jego szefem i irytowal ja fakt, ze nie mogla go podzielac.
-Dokad teraz, Johny? - zapytal Chen-Lhu. Martinho rzucil spojrzenie na swego ziomka z Bractwa,
po czym zwrocil twardy wzrok ku Chen-Lhu. "Dlaczego ten urzednik zadaje tu i teraz to pytanie"? - zastanowil sie. "Chen-Lhu musi wiedziec, dokad teraz. Nie moze byc inaczej".
-Jestem zaskoczony, ze nie slyszales - odpowiedzial powoli - Tego popoludnia zalatwilem kontrakt na Serra Dos Parecis.
-Na wielkie zuki z Mambuca - dodal Yierho. Gniew Martinho objawil sie naglym pociemnieniem
jego twarzy
-Yierho! - warknal ostro.
Rhin popatrzyla uwaznie na nich obu. Dziwne milczenie zapadlo nad stolikiem. Miala wrazenie jakby ta cisza osiadla na jej ramionach i barkach. Bylo w tym cos napawajacego lekiem, i...seksownego. Rozpoznala reakcje swojego ciala, nienawidzac jej i spostrzegajac, ze tym razem nie potrafi sprecyzowac jej zrodla. Wszystko, co mogla sobie powiedziec zawieralo sie w slowach: "To dlatego Chen-Lhu mnie wezwal. Zeby zainteresowac mna tego Martinho, by nim manipulowac. Zrobie to, ale najbardziej bede nienawidzila tego, ze to mnie zachwyca".
-Alez, Szefie- powiedzial Yierho - Sam wiesz, co mowiono o...
-Tak! - zgrzytnal zebami Martinho - Wiem! Yierho pokiwal glowa z wyrazem bolu na twarzy:
-Mowia, ze to...
-Mutanci, wiemy o tym - ucial Martinho i pomyslal: "Dlaczego Chen-Lhu wymusil te niedyskrecje wlasnie teraz? Zeby zobaczyc jak sprzeczam sie z jednym z moich ludzi?"
-Mutanci? - zapytal Chen-Lhu.
-Widzielismy to, widzielismy, a jakze - potwierdzil Yierho.
-Ale sadzac po opisie tego czegos, jest to biologiczna niemozliwosc - powiedzial Martinho. - To musi byc przesad.
-Naprawde, szefie?
-Cokolwiek tam jest, mozemy sie z tym zmierzyc - odparl Joao.
-O czym wlasciwie mowicie? - zapytala Rhin. Chen-Lhu chrzaknal. "Niech teraz zobaczy, dokad
moze sie posunac nasz wrog" - pomyslal. "Niech ujrzy perfidie tych bandeirantes, a wtedy, gdy powiem jej, co musi zrobic, wykona to z checia".
-Jest taka opowiesc, Rhin - powiedzial Chen-Lhu.
-Opowiesc! - zaszydzil Martinho.
-Zatem plotka - odparl Chen-Lhu. - Niektorzy bandeirantes Diego Alvareza twierdza, ze widzieli w Serra Dos Parecis trzymetrowe modliszki.
Yierho obrocil sie ku Chen-Lhu z napieta twarza. Blizna od kwasu zaznaczyla sie na niej blada plama.
-Alavarez stracil szesciu ludzi zanim oddal Serre. Wiesz o tym Senhor? Szesciu ludzi. A on...
Yierho przerwal na widok przysadzistego mezczyzny w poplamionym kombinezonie bandeirantes. Przybysz mial okragla twarz z indianskimi oczami. Zatrzymal sie tuz przy Martinho, po czym nachylil sie ku jego uchu i zaczal cos szeptac.
Rhin zdolala wylowic tylko kilka slow. Byly wymawiane bardzo cicho w jakims dialekcie z glebi kraju. Polindianin powiedzial cos o placu, w srodku miasta... i o tlumach...
Martinho zacisnal wargi.
-Kiedy? - rzucil krotko.
Przybysz wyprostowal sie i przemowil nieco glosniej:
-Przed chwila, szefie.
-Na placu?
-Tak, mniej niz przecznice stad.
-O co chodzi? - zapytal Chen-Lhu.
-Pojawil sie imiennik tego kabaretu - oznajmil Martinho.
-Pluskwiak?
-Tak mowia.
-Alez to terytorium Zielone - powiedziala Rhin i zdziwila sie wlasnym przestrachem.
Martinho wstal z otomany.
Twarz Chen-Lhu, gdy spojrzal na szefa bandeirantes, zdradzala napieta czujnosc.
-Wybaczy mi pani, Rhin Kelly? - zapytal Martinho.
-Dokad pan idzie? - spytala.
-Jest robota.
-Jeden pluskwiak? - zapytal Chen-Lhu. - Jestes pewny, ze to nie omylka?
-Na pewno nie, Senhor - rzekl polindianin.
-Czy nie ma zadnych prostszych sposobow radzenia sobie z takimi przypadkami? - zapytala Rhin. - To oczywiste, ze mamy jakiegos pasazera na gape, ktory dostal sie do Zielonej Strefy przewieziony z jakims towarem, albo...
-Byc moze nie - ucial Martinho i skinal glowa Yierhowi. - Zbierz ludzi. Bede potrzebowal zwlaszcza Thomego do ciezarowki i Lona do operowania swiatlami.
-Juz, Szefie -Yierho poderwal sie i ruszyl przez sale ku reszcie bandeirantes.
-Co miales na mysli mowiac "byc moze nie"? - zapytal Chen-Lhu.
-To jeden z tych nowych, w ktore nie chcecie wierzyc - odparl Martinho. Odwrocil sie do poslanca:
-Idz z Yierhem, Ramon.
-Tak, szefie.
Ramon odwrocil sie z prawie wojskowa precyzja i odszedl eskortowany przez Yierha.
-Przepraszam, czy moglbys to wyjasnic? - powiedzial Chen-Lhu.
-Opisywano je jako tryskajace kwasem. Maja pol metra dlugosci - rzekl Martinho.
-Niemozliwe! - parsknal Chen-Lhu.
Rhin potrzasnela glowa
-Zadna larwa pluskwiaka nie moglaby...
-To dowcip bandeirantes - stwierdzil Chen-Lhu.
-Jak pan sobie zyczy, senhor - odparl Martinho. - A widzial pan te blizne po kwasie na policzku Yierha? Ma to po takim wlasnie dowcipie - odwrocil sie i uklonil Rhin:
-Wybaczy mi pani, senhorita?
Rhin wstala. "Larwa pluskwiaka majaca prawie pol metra"! Dziwne pogloski, ktore slyszala pol swiata stad, dosiegly jej teraz, napelniajac ja poczuciem nierzeczywisto-sci. Istnialy przeciez fizyczne ograniczenia, takie stworzenie nie moglo istniec. A moze moglo? Byla w tej chwili wylacznie entomologiem, logika i szkolenie wzielo gore. Byla to jednak kwestia, ktora mogla zostac dowiedziona badz obalona w ciagu kilku zaledwie minut. Mniej niz przecznice stad, jak powiedzial tamten czlowiek. Na placu. A Chen-Lhu z pewnoscia nie chcialby, zeby rozstawala sie z Joao Martinho tak wczesnie.
-Idziemy z panem! - powiedziala.
-Oczywiscie - rzekl Chen-Lhu wstajac. Rhin wsunela dlon pod ramie Martinha
-Prosze mi pokazac te fantastyczna larwe, jezeli pan tak laskaw, senhor Martinho.
Martinho polozyl swoja dlon na jej dloni i poczul elektryzujace wrazenie ciepla. "Coz za niepokojaca kobieta!"
-Prosze - powiedzial. Jest pani tak sliczna, a mysl, co ten kwas moglby...
-Jestem pewien, ze nic nam nie grozi ze strony plotek ~ rzekl Chen-Lhu. - Moze pan poprowadzi, Johny?
Martinho westchnal. Niedowiarkowie byli uparci, ale to byla szansa by przedstawic niezbity dowod na to, o czym wiedzieli juz wszyscy bandeirantes. Tak. Dyrektor stanowy Chen-Lhu powinien tam pojsc. Nawet musi isc. Z niechecia Martinho przeniosl reke Rhin pod ramie Chen-Lhu
-Oczywiscie, ze panstwo pojda - stwierdzil. - Ale Prosze, niech pan trzyma sliczna Rhin Kelly z dala, senhor. U plotek rozwijaja sie czasem okropnie dlugie zadla.
-Zachowamy wszelkie niezbedne srodki ostroznosci - zapewnil Chen-Lhu. Ironia w jego glosie byla zupelnie wyrazna.
Ludzie Martinho juz kierowali sie ku drzwiom. On sam odwrocil sie i podazyl za nimi, ignorujac nagla cisze, ktora zapadla na sali.
Rhin, wychodzac z Chen-Lhu na ulice zostala zaskoczona wrazeniem pelnej celowosci dzialan bandeirantes. Nie wydawali sie byc ludzmi planujacymi oszustwo, ale tak wlasnie musialo byc. To nie moglo wygladac inaczej...
III
Noc byla blekitnobialym blaskiem tryskajacym z elektrycznych lamp sterczacych nad ulica. Wielobarwna ludzka rzeka plynela obok "A'Chigui" w kierunku placu.Martinho przyspieszyl i wraz ze swymi bandeirantes wszedl w tlum. Ludzie rozstepowali sie przed nimi, a za nimi podazaly slowa rozpoznania.
-To Joao Martinho i paru jego Braci. - ... Piratininga i Benito Alvarez.
-Joao Martinho...
Na placu swiatla reflektorow zainstalowanych na ciezarowce bandeirantes z Hermosillo bladzily po cokole fontanny. Wzdluz ulicy staly inne ciezarowki oraz pojazdy oficjeli. Ciezarowka z Hermosillo byla przeznaczona do akcji w terenie i sadzac po wygladzie niedawno wrocila z wnetrza kraju. Drzwi szoferki i boki skrzyni byly pokryte bryzgami blota. Latwo mozna bylo wypatrzec linie defektorowa przedniego luku - wyrazna szczeline biegnaca dookola pojazdu. Dwie kapsuly startowe nosily slady dokonywanych w terenie napraw.
Martinho sledzil uwaznie smugi reflektorow. Podszedl ku kordonowi policjantow powstrzymujacych tlum i przeszedl przez niego razem ze swoimi ludzmi.
-Gdzie Ramon? - zapytal Martinho.
Yierho przecisnal sie ku niemu i powiedzial:
-Poszedl z Thomem i Lonem po ciezarowke. Nie widze tej larwy.
-Popatrz tam - Martinho wskazal palcem. Dookola calego placu, powstrzymywany przez policjantow tlum stal w odleglosci okolo piecdziesieciu metrow od znajdujacej sie w centrum fontanny. Dookola niej znajdowal sie mozaikowy krag, na ktorym przedstawiono rozne rodzaje brazylijskich ptakow. Wewnatrz tego okregu znajdowal sie trawnik majacy mniej wiecej dwadziescia metrow srednicy, z ktorego srodka wyrastal cokol fontanny. Miedzy mozaika a fontanna, na trawniku widoczne byly zolte plamy martwej trawy. Palec Martinha wskazywal je po kolei.
-Kwas - szepnal Yierho.
Reflektory na ciezarowce skupily cale nagle swiatlo na czyms przy brzegu fontanny zaslonietym czesciowo sklebionym, wodnym pylem. Przez tlum przebiegl szmer.
-Tu jest! - zawolal Martinho. - No, moze teraz uwierza nam wreszcie te podejrzliwe urzedasy z MOE!
Gdy to mowil, ze stworzenia przy fontannie trysnal na trawe roziskrzony strumien.
-Eeee- aachch - rozleglo sie westchnienie tlumu. Do Martinho powoli dotarl niski pomruk gdzies z lewej.
Odwrocil i zobaczyl lekarza, ktoremu pokazywano droge wzdluz zewnetrznego brzegu ludzkiego pierscienia. Po chwili lekarz wszedl w cizbe unoszac torbe nad glowa.
-Kto jest ranny? - zapytal Martinho.
Jeden z policjantow za jego plecami odpowiedzial:
-To Alvarez. Staral sie dorwac to cos, ale wzial ze soba tylko reczna tarcze i rozpylacz. Tarcza nie wystarczyla, by go obronic przed szybkoscia tej a'chigui. Dostal w ramie.
Yierho pociagnal Martinho za rekaw wskazujac na tlum za policjantem. Rhin Kelly i Chen-Lhu przechodzili Wasnie miedzy gapiami rozstepujacymi sie przed nimi na widok insygniow MOE.
Rhin zamachala reka i zawolala:
-Senhor Martinho! To cos nie moze istniec! Ma conajmniej siedemdziesiat piec centymetrow dlugosci. Musi wazyc trzy, lub cztery kilogramy.
-Nie wierza wlasnym oczom? - zapytal Yierho. Chen-Lhu podszedl do policjanta, ktory mowil o rannym Alvarezie. - Prosze nas przepuscic - powiedzial.
-He? Och, tak... oczywiscie - kordon przerwal sie na moment.
Chen-Lhu stanal obok przywodcy bandeirantes. Spojrzal na Rhin i znowu na Martinho.
-Ja rowniez w to nie wierze - stwierdzil. - Sporo bym dal, zeby dostac to cos w swoje rece.
-W co pan nie wierzy?! - prychnal Martinho.
-Mysle, ze to jakis rodzaj automatu. Czyz nie tak, Rhin?
-To musi byc automat - odparla.
-Jak wiele by pan dal? - zapytal Martinho.
-Dziesiec tysiecy cruzados.
-Prosze trzymac urocza doktor Kelly tu, poza zasiegiem poczwarki - polecil Martinho i odwrocil sie do Yierha:
-Co zatrzymalo Ramona z ciezarowka? Znajdz go. Potrzebuje tarczy z magnaszkla i zmodyfikowanego rozpylacza.
-Szefie!
-Natychmiast. Ach, prawda, przynies tez duza butle na okazy.
Yierho westchnal ciezko i odwrocil sie, by wypelnic polecenie.
-Twierdzisz, ze to cos jest owadem? - zapytal Chen-Lhu.
-Nie musze mowic.
-Sugerujesz, ze to jedna z tych rzeczy, ktorych nikt oprocz bandeirantes nie widzial w glebi kraju?
-Nie bede przeczyc temu, co widze na wlasne oczy.
-Zastanawiam sie tylko, dlaczego my nigdy nie widzielismy takich okazow? - zamyslil sie Chen-Lhu.
Martinho zmell w ustach przeklenstwo starajac sie stlumic wybuch gniewu. Ten glupiec jest bezpieczny tu, w Zielonej Strefie i osmiela sie kwestionowac to, o czym bandeirantes wiedzieli z cala pewnoscia!
-Czy to nie ciekawe pytanie? - zapytal Chen-Lhu.
-Mieliscie szczescie, ze uszlismy z zyciem - warknal Martinho.
-Kazdy entomolog powie panu, ze cos takiego jest fizyczna i biologiczna niemozliwoscia - powiedziala Rhin.
-Ich metabolizm uniemozliwia istnienie tak wielkiej struktury - rzekl Chen-Lhu.
-Widze, ze entomolodzy musza miec racje - odparl Martinho.
Rhin podniosla na niego wzrok. Zaskoczyl ja jego gniewny cynizm. Martinho atakowal, nie pozwalajac zepchnac sie do obrony. Zachowywal sie zupelnie jak czlowiek, ktory wierzy, ze ta niemozliwosc tam przy fontannie jest w istocie gigantycznym owadem. Ale w nocnym klubie wysuwal argumenty na korzysc przeciwnego zdania.
-Widziales juz cos takiego w dzungli? - zapytal Chen-Lhu.
-Nie zauwazyl pan blizny na twarzy Yierha?
-A czego moze ona dowodzic?
-Widzielismy to, co widzielismy!
-Ale owad nie moze urosnac do takich rozmiarow! - zaprotestowala Rhin. Zwrocila glowe ku ciemnemu stworzeniu balansujacemu na krawedzi fontanny za kurtyna wody.
-Tak mi mowiono - stwierdzil sucho Martinho. Zastanowil sie przez chwile nad doniesieniami z Serra Dos Parecis. Modliszki o wysokosci trzech metrow. Znal na pamiec argumentacje przeciw istnieniu takich stworzen. Rhin i wszyscy entomolodzy mieli racje. Owady nie mogly wydac na swiat tak duzych, zywych struktur. Czy to mozliwe, ze byly to automaty? Kto zbudowalby cos takiego? Po co?
-To musi byc jakas imitacja - powiedziala Rhin.
-Jednak kwas jest prawdziwy - odparl Chen-Lhu. ~ Popatrz na plamy na trawniku.
Martinho przypomnial sobie wlasna, podstawowa wiedze, ktora nakazywala mu zgodzic sie z Rhin i Chen-Lhu. Zaprzeczyl nawet Yierhowi, ze moga istniec wielkie modliszki. Wiedzial tez, w jaki sposob plotki urastaja do piramidalnych rozmiarow. W tym czasie w Czerwonej Strefie oprocz bandeirantes znajdowalo sie niewielu innych ludzi. Nie mozna zaprzeczyc, ze wielu bandeirantes to w duzej mierze niedouczeni, przesadni ludzie zwabieni jedynie przygoda i pieniedzmi.
Martinho potrzasnal glowa. Tego dnia, kiedy Yierho ucierpial od kwasu, on znajdowal sie w drodze do Goyaz. Widzial, co widzial... A teraz to stworzenie przy fontannie.
Grzmiacy ryk silnikow ciezarowki wtargnal w jego swiadomosc. Dzwiek stawal sie coraz glosniejszy. Tlum rozstapil sie dajac pole do ladowania i Ramon posadzil ciezarowke obok pojazdu z Hermosillo. Otworzyly sie tylne drzwi i gdy silniki ucichly, wyskoczyl z niej Yierho.
-Szefie! - zawolal - dlaczego nie uzyjemy ciezarowki? Ramon moglby zawiesic ja prawie nad...
Martinho machnal reka, by go uciszyc i odwrocil sie do Chen-Lhu.
-Ciezarowka nie ma wystarczajacej manewrowosci. Widzial pan, jakie to jest szybkie.
-Nie powiedziales, co to jest, wedlug ciebie - rzekl Chen-Lhu.
-Powiem, kiedy zobacze to w butli na okazy - odparl Martinho.
-Ale ciezarowka dalaby nam... - wtracil Yierho.
-Nie! Doktor Chen-Lhu chce miec nieuszkodzony okaz. Przynies kilka bomb pianowych. Pojdziemy zlapac ja wlasnorecznie.
Yierho westchnal, wzruszyl ramionami, wrocil do rufy ciezarowki i powiedzial cos do kogos wewnatrz. Bandeirante w ciezarowce zaczal podawac wyposazenie.
Martinho odwrocil sie do policjanta pomagajacego powstrzymac napor tlumu.
-Czy moze pan przekazac wiadomosc dla pojazdow stojacych tam na drodze? - zapytal.
-Oczywiscie, prosze pana.
-Chce, zeby wylaczono w nich swiatla. Nie chce ryzykowac, ze zostane oslepiony swiatlem prosto w oczy. Rozumie pan?
-Zaraz otrzymaja polecenia - policjant pobiegl i przekazal wiadomosc oficerowi.
Martinho podszedl do ciezarowki, wzial rozpylacz, sprawdzil cylinder z ladunkiem, wyjal go i wzial nastepny z przegrodki przy drzwiach. Umiescil ladunek w komorze i znowu sprawdzil.
-Trzymajcie tu butle, dopoki nie unieruchomimy tego stwora - polecil - Potem o nia zawolam.
Yierho wytoczyl tarcze. Byla to dwucentymetrowej grubosci plyta z kwasoodpornego magnaszkla zamocowana na dwukolowym, recznym wozku. Rozpylacz zostal umieszczony w waskim wycieciu po prawej.
Bandeirante w ciezarowce podal na zewnatrz dwa srebrnoszare kombinezony ochronne z tkaniny pokrytej sliska, kwasoodporna warstwa.
Martinho wslizgnal sie w jeden z nich i sprawdzil zapiecia. Yierho wzial drugi.
-Do tarczy mozesz uzyc Thomego - powiedzial Martinho.
-Thome nie ma dosc doswiadczenia, szefie. Martinho skinal glowa i zaczal sprawdzac bomby z foamalem oraz pozostale wyposazenie. W siatce na tarczy zawiesil dodatkowe cylindry z ladunkami.
Wszystko to zostalo wykonane szybko i w milczeniu, ze zrecznoscia swiadczaca o duzej wprawie. Tlum za ciezarowka ucichl. Wszyscy czekali w napieciu.
-Wciaz siedzi na fontannie, Szefie - zameldowal Vierho.
Ujal dzwignie kontrolujaca ruchy tarczy i wjechal na ozdobny bruk. Prawe kolo zatrzymalo sie na blekitnym hiskowatym karku mozaikowego kondora. Martinho zamocowal rozpylacz w przeznaczonej nan szczelinie i rzekl:
-Byloby latwiej, gdybysmy mieli to tylko zabic.
-Te skurczybyki sa szybkie jak sam Diabel - odparl Yierho. - Nie podoba mi sie to, szefie. Gdyby to obieglo dookola tarczy... wymownie przesunal palcem po rekawie swego ochronnego kombinezonu. - To tak, jakby kawalkiem gazy probowac zatrzymac rzeke.
-No wiec, niech sie to nie stanie.
-Bede sie staral, szefie.
Yierho zablokowal tarcze i pobiegl do ciezarowki. Za chwile wrocil z latarka zwisajaca mu u pasa.
-Chodzmy - rzekl Martinho.
Yierho zwolnil blokade wozka i uruchomil silniczki. Rozlegl sie slaby szum. Przesunal o dwa zabki dzwignie regulacji szybkosci. Tarcza popelzla naprzod, wspinajac sie na kraweznik opasujacy trawnik.
Ze stworzenia przy fontannie wytrysnal lukiem strumien kwasu skrapiajac trawe metr przed nimi. Oleisty, bialy dym zawrzal na trawniku i rozproszyl sie zwiewany na bok przez lekki wiatr. Martinho zanotowal w mysli jego kierunek i dal znak, by tarcze zwrocic pod wiatr. Zatoczyli luk w prawo. Kolejny strumien kwasu polecial prosto w ich strone, padajac w identycznej odleglosci.
-Ono chce nam cos powiedziec, Szefie - zazartowal Yierho.
Powoli zblizali sie, przecinajac jedna z plam zzolklej trawy.
Od fontanny znow bryzgnal strumien opalizujacej cieczy. Yierho pochylil tarcze do tylu. Kwas rozprysnal sie na trawie i splynal po szkle. Ich nozdrza wypelnil gryzacy zapach.
Mrukliwe "Aaaachchchch" rozleglo sie wokol placu.
-Pan wie, Szefie, ze ci idioci stoja za blisko - mruknal Yierho. - Gdyby to cos mialo strzelic...
-Wtedy ktos powinien strzelic gumowa kula - odparl Martinho - Fin i a 'chigua.
-Fini okaz doktora Chen-Lhu - rzekl Yierho - Fini dziesiec tysiecy cruzados.
-Tak - stwierdzil Martinho. - Nie wolno nam zapominac, dlaczego podejmujemy to ryzyko.
-Mam nadzieje, ze nie wierzy pan, ze robie to dla idei - odparl Yierho. Przesunal tarcze o nastepny metr do przodu.
Tam gdzie trafil kwas zaczelo sie tworzyc mgliste pole.
-Nadzarlo magnaszklo! - zawolal ze zdumieniem Vierho.
-Pachnie podobnie do kwasu szczawiowego - rzekl Martinho. - Musi byc jednak duzo mocniejszy. Zwolnij teraz. Chce miec pewny strzal.
-Dlaczego nie sprobuje pan z bomba pianowa?
-Yierho do jasnej cholery!
-Ach prawda; woda. Zapomnialem szefie. Stworzenie zaczelo pelznac wzdluz fontanny w prawo.
Yierho obrocil tarcze, by oslonic ich przed tym manewrem. Stworzenie zatrzymalo sie i wrocilo na poprzednie miejsce.
-Poczekaj chwile - polecil Martinho. Znalazl na szkle czyste miejsce i przygladal sie poczwarce.
Ona przesuwala sie w tyl i przod, wyraznie widoczna na tle fontanny. Przypominala swojego miniaturowego imiennika niczym rozdeta karykatura. Posegmentowane cialo bylo podtrzymywane przez wielostawowe nogi, wygiete lukowato na zewnatrz i zakonczone mocnymi, chwytnymi pazurkami. Czulki byly krociutkie i blyszczaly na koncach wilgocia.
Nagle poczwarka podniosla rurkowaty ryjek i plunela silnym strumieniem prosto w tarcze.
Martinho mimowolnie przykucnal
-Musimy dotrzec blizej - powiedzial. - Nie moze miec czasu na pozbieranie sie, gdy ja oglusze.
-Czym naladowal pan rozpylacz, szefie?
-Nasza specjalna mieszanka, roztworem siarki w dwusiarczku wegla i sublimatem na koagulujacym w powietrzu nosniku butylowym. Chce, zeby nogi sie jej zaplataly.
-Wolalbym, aby pan wzial tez cos do zatkania tego Jej nochala.
-Daj spokoj, staruszku - mruknal Martinho. Yierho podprowadzil tarcze blizej i nachylil sie by spojrzec pod spowodowanym przez kwas zmetnieniem. Gigantyczna poczwarka pluskwiaka zakolysala sie na boki, odwrocila i pognala w prawo, wzdluz brzegu fontanny. Nagle zakrecila sie wokol swej