HERBERT FRANK Zielony Mozg FRANK HERBERT SCAN-dal I Wygladal niczym bekarci potomek Indianina ze szczepu Guarami i corki farmera z glebi kraju, jak jakis zbieracz kauczuku, starajacy sie zapomniec o swym zarzadcy i "zjadaniu zelaza", czyli uprawianiu milosci przez krate w bramie hacjendy.Jego wyglad odpowiadal temu typowi czlowieka bardzo dokladnie z wyjatkiem chwil, gdy zapamietywal sie brnac z uporem przez dzungle. Jego skora stawala sie wtedy zielona, w wyniku czego ginal na tle zarosli. To z kolei upodobnialo go do niewidzialnego upiora w szarej jak mul koszuli i zlachmanialych spodniach, oraz postrzepionym slomkowym kapeluszu i sandalach z niewyprawionych rzemieni o podeszwach wycietych z kawalkow zuzytych opon. Tego rodzaju wpadki byly coraz rzadsze w miare jak oddalal sie od zrodel Parany, idac w glab interioru. Tu pospolici byli ludzie tacy jak on, o przycietych rowno nad czolem czarnych wlosach i blyszczacych ciemnych oczach. Gdy dotarl do terenow bandeirantes, jego kontrola nad odruchowym efektem kameleona byla juz prawie doskonala. Teraz wynurzyl sie z dzikich ostepow dzungli i ruszyl ku zabloconym sciezkom oddzielajacym rozparcelowane planowo gospodarstwa. Na swoj sposob wyczul, ze zbliza sie do jednego z posterunkow bandeirantes i prawie ludzkim gestem namacal cedula de gracias al sacar -swiadectwo bialej krwi, wetkniete bezpiecznie pod koszule. Dosc czesto, gdy w poblizu nie bylo ludzkich istot, na glos cwiczyl wymawianie imienia, ktore dlan wybrano -"Antonio Raposo Tavares". Dzwiek dobywal sie z niego nieco piskliwy, zwlaszcza pod koniec, ale wiedzial, ze ujdzie. Juz wczesniej uchodzil. Indianie Goyaz byli powszechnie znani ze swojej dziwacznej wymowy. Czlowiek z farmy, w ktorej dzien wczesniej nocowal, tak sie wlasnie wyrazil. Gdy pytania staly sie zbyt natarczywe, przykucnal na progu i zagral na flecie quena, ktory nosil w skorzanej torbie przewieszonej przez ramie. Gest wyciagniecia instrumentu byl symbolem w jego regionie. Gdy Guarani przykladal flet do ust i zaczynal grac, byl to znak, ze skonczyl sie czas slow. Gospodarz wzruszyl wtedy ramionami i ustapil. Meczacy marsz i trudne do osiagniecia, ale starannie opanowane wspoldzialanie stawow nog doprowadzily go teraz do terenu gesto zaludnionego. Widzial przed soba czerwonobrazowe dachy i biala, krystalicznie lsniaca wieze posterunku bandeirantes, nad ktora unosily sie powietrzne ciezarowki. Scena ta dziwnie przypominala ul... Na chwile opanowaly go instynkty, o ktorych wiedzial, ze musi je pokonac. Mogly one spowodowac kleske jego misji. Zszedl na bok z blotnistej sciezki i zniknawszy z oczu przechodzacym ludziom powtorzyl sobie regulamin, ktory jednoczyl jego umysl. Impuls woli przeniknal do najodleglejszych elementow jego istoty: "Jestesmy niewolnikami podleglymi wiekszej calosci". Ponownie podjal marsz ku posterunkowi bandeirantes. Jednoczaca mysl uzyczyla mu sluzalczego wygladu bedacego tarcza wobec spojrzen istot ludzkich mijajacych go nieustannie. Jego rodzaj wiedzial o wielu sposobach ludzkiego zachowania. Nauczyli sie, ze serwilizm to forma kamuflazu. Zablocona sciezka ustapila miejsca dwupasmowej, brukowanej drodze ze sciezkami w rowach po obu stronach. Ta z kolei doprowadzila go do czteropoziomowej autostrady, gdzie nawet chodniki byly wylozone plytkami. Samochodow bylo tu znacznie wiecej. Jak dotad nie przyciagal zbytnio niczyjej uwagi. Przypadkowe, szydercze spojrzenia mieszkancow tego terenu mozna bylo spokojnie zignorowac. Wypatrywal spojrzen badawczych. To one mogly niesc zagrozenie, ale nie wykryl zadnego takiego. Oslaniala go sluzalczosc. Slonce przesunelo sie wyzej, ku polowie przedpoludnia i ziemie zaczal ugniatac zar dnia, unoszac z blota obok chodnika wilgotny, cieplarniany odor, mieszajacy sie ze smrodem ludzkiego potu. W zapachu tym byla cierpkosc, ktora kazda czesc jego istoty przyprawiala o tesknote za znajomymi, slodkimi woniami glebi kraju. Zapach nizin niosl w sobie jeszcze jedna skladowa, ktora napelniala go nieslyszalnym brzeczeniem niepokoju. Bylo to coraz wieksze stezenie trucizn przeciw owadom. Ludzkie istoty otaczaly go teraz ze wszystkich stron, zblizajac sie i naciskajac. Zwalniali coraz bardziej w miare zblizania sie do zwezenia przy punkcie kontroli. Ruch do przodu prawie ustal. Dalsza wedrowka zamienila sie w powolne szuranie stopami i przystawanie. Szurniecie i zatrzymanie. To byla krytyczna proba, ktorej nie mozna bylo uniknac. Wyczekiwal jej z czyms zblizonym do indianskiej cierpliwosci. Jego oddech poglebil sie, by zrownowazyc upal. Przystosowal go tak, by byl zgodny z rytmem oddechow ludzi stojacych dookola. Jak najstaranniej wtopil sie w otoczenie. Indianie andyjscy nie oddychali tak gleboko tu, na nizinach. Szurniecie, przystaniecie. Szurniecie, przystaniecie. Teraz mogl dojrzec posterunek. Bandeirantes w plastykowych helmach i zapietych na suwaki bialych plaszczach, stali w zacienionym, ceglanym korytarzu prowadzacym do miasta. Widzial zar slonecznego swiatla na ulicy za korytarzem oraz ludzi spiesznie tam znikajacych po przedostaniu sie przez to zwezenie. Widok wolnego terenu za korytarzem wywolal we wszystkich jego czesciach nagly bol tesknoty. W umysle natychmiast blysnelo ostrzezenie. Tutaj nie mozna bylo pozwolic sobie na zadne rozproszenie uwagi. Kazdy element jego istoty musial pozostac czujny, by zniesc bol. Szurniecie i... byl juz przed pierwszym bandeirante, zwalistym blondynem o rozowej skorze i niebieskich oczach. -Podejdz tu! - powiedzial blondyn. - Zywiej! Dlon w rekawicy popchnela go ku dwom innym bandeirantes stojacym nieco dalej po prawej stronie. -Nazwisko? - rozlegl sie glos za jego plecami. -Antonio Raposo Tavares - powiedzial skrzekliwie. -Stan? -Goyaz. -Dajcie mu dodatkowe odkazanie! - zawolal blondyn. - Na pewno jest z glebi stanu. Dwoch bandeirantes schwycilo go za ramiona. Jeden wcisnal maske przeciwgazowa nad jego twarz, a drugi narzucil mu na glowe plastykowy worek, od ktorego odchodzila rura biegnaca ku maszynerii pracujacej halasliwie gdzies na ulicy za korytarzem. -Podwojna dawke - polecil jeden z bandeirantes. Sklebiony blekitny gaz wydal wor wokol niego. Wciagnal przez maske gleboki, spazmatyczny oddech obezwladniony jednomyslnym pragnieniem wolnego od trucizny powietrza. Konanie! Gaz przeniknal iglami bolu kazde z tysiecy polaczen jego istoty. "Nie wolno nam oslabnac" - pomyslal - "Wytrzymac!" Ale bol byl zabojczy, smiertelny. Polaczenia zaczynaly slabnac. -Z tym w porzadku - oznajmil bandeirante. Worek zeslizgnal sie, maska uwolnila usta. Rece popchnely go korytarzem ku swiatlu slonca. -Rusz sie! Nie zatrzymuj kolejki! Dookola unosil sie smrod trujacego gazu. To byl nowy srodek. Nie przygotowano go na te trucizne. Byl gotow na promieniowanie i ultradzwieki, na stare chemikalia, ale nie na to... Swiatlo slonca zalalo go, gdy wynurzyl sie z korytarza na ulice. Spojrzal w lewo na pasaz zastawiony stoiskami z owocami, pelny handlarzy zartujacych z klientami, lub strzegacych czujnie swych towarow. Owoce wabily obietnica azylu dla kilku z jego czesci, ale swiadomosc integrujaca jego istote wiedziala, jak niebezpieczna jest ta mysl. Zwalczyl pokuse i ruszyl szurajac stopami tak szybko jak mogl, omijajac klientow oraz grupy obibokow. -Chcesz kupic swiezych pomaranczy? Oliwkowo ciemna dlon machnela mu przed nosem dwoma owocami. -Swieze pomarancze z zielonej strefy. Nigdy nie bylo kolo nich ani jednego robala. Uniknal dloni, lecz zapach pomaranczy przyprawil go o zawrot glowy. W koncu minal stoiska i skrecil w boczna uliczke. Jeszcze jeden zakret i daleko po lewej stronie ujrzal wabiaca zielen otwartego terenu, wolnej strefy poza miastem. Skierowal sie w tamta strone i przyspieszyl kroku, mierzac czas, ktory mu jeszcze pozostal. Wiedzial, ze zdazy. Trucizna przywarla do jego ubrania, lecz przez tkanine filtrowalo sie czyste powietrze, a mysl o mozliwym zwyciestwie dzialala jak antidotum. "Mozemy to zrobic!" Drzewa i paprocie nad brzegiem rzeki zblizaly sie coraz bardziej. Slyszal plynaca wode, wechem czul wilgotna glebe. Przed nim byl most, rojacy sie od ludzi wychodzacych ze zbiegajacych sie ulic. Nie bylo rady, wlaczyl sie w tlum, w miare mozliwosci unikajac fizycznego kontaktu. Polaczenia w jego nogach i plecach zaczely puszczac i wiedzial, ze nieszczesliwe otarcie sie, albo przypadkowe zderzenie doprowadziloby do rozpadu calych segmentow. Most skonczyl sie wreszcie i ujrzal ilasta sciezke odchodzaca od drogi w dol ku rzece. Ruszyl tedy, potknal sie i wpadl na jednego z dwoch mezczyzn niosacych przywiazana do draga swinie. Czesc imitacji skory na prawym udzie nie wytrzymala. Poczul, ze wewnatrz nogawki zaczal sie ruch. Potracony mezczyzna cofnal sie dwa kroki i prawie upuscil swinie. -Ostroznie! - wykrzyknal. -Cholerni pijacy - warknal jego towarzysz. Swinia wydala z siebie przeciagly kwik i zaczela sie miotac. W tej samej chwili on przeslizgnal sie obok mezczyzn, wszedl z powrotem na sciezke i powloczac nogami ruszyl ku rzece. Widzial juz wode w dole wrzaca w wyniku napowietrzania przez filtry w zaporze oraz piane na powierzchni wywolana przez ultradzwieki. Za jego plecami jeden z mezczyzn niosacych swinie powiedzial: -Nie sadze, zeby on byl pijany, Carlos. Mial goraca i sucha skore. Moze byl chory? Uslyszal to i sprobowal zwiekszyc szybkosc. Rozerwany fragment imitacji skory obsunal sie ponizej kolana. Dezintegrujace rozluznienie miesni barku i grzbietu zagrazalo jego rownowadze. Sciezka zakrecila przy brzegu ciemnobrazowym od wilgotnego blota i zanurzyla sie w tunel utworzony przez paprocie i krzewy. Mezczyzni ze swinia nie mogli go juz widziec, wiedzial o tym. Uchwycil mocno spodnie w miejscu, w ktorym zeslizgnela sie powierzchnia nogi i popedzil przez zielony tunel. Gdy znalazl sie na jego koncu, zauwazyl pierwsza zmutowana pszczole. Byla martwa. Widocznie natknela sie na bariere wibracyjna nie majac zadnej ochrony. Pszczola nalezala do typu motylopodobnych. Miala opalizujace zoltopomaranczowe skrzydelka. Lezala na kupce zielonych lisci oswietlona smuga slonecznego blasku. Z tylu dobiegly go odglosy kogos spieszacego w dol sciezki. Ciezkie kroki zadudnily o ziemie. ,,Poscig?" "Dlaczego mieliby mnie scigac? Wykryli mnie?" Zatrzepotalo w nim wrazenie zblizone do paniki, dostarczajac jego czesciom nowej energii. Jednak musial ograniczyc sie do powolnego stapania, a wkrotce mogl juz tylko sie czolgac. Kazde oko, ktorego mogl uzyc, przeszukiwalo zielen w poszukiwaniu kryjowki. Wsrod paproci ciemniala waska przerwa. Prowadzily ku niej drobne ludzkie slady stop dzieci. Z mozolem przedarl sie w te strone przez paprocie i stwierdzil, ze znalazl sie na waskiej sciezce biegnacej z powrotem w kierunku brzegu. Dwa helikoptery - zabawki, czerwony i niebieski, lezaly porzucone nieco dalej. Jego lokcie i stopy zaglebily sie w bloto. Ta droga doprowadzila go do sciany czarnego ilu, ozdobionej festonami pnaczy. Nieco dalej zobaczyl wylot plytkiej jaskini. U jej wejscia, w zielonym mroku, lezalo wiecej zabawek. Przepelzl nad nimi ku blogoslawionej ciemnosci, gdzie polozyl sie by zebrac sily. Po chwili spieszne kroki zabrzmialy kilka metrow ponizej niego i ucichly. Dotarly don glosy. -Szedl ku rzece. Myslisz, ze chcial skoczyc? -Kto wie? Ale cos mi sie widzi, ze on na pewno byl chory. -Tutaj! Dolem, tedy ktos szedl! Glosy staly sie niewyrazne i zlaly sie z bulgoczacym dzwiekiem rzeki. Mezczyzni schodzili sciezka w dol. Omineli jego kryjowke. Ale dlaczego go tropili? Przeciez nie uderzyl mocno tego czlowieka. Na pewno go nie podejrzewali. Ale spekulacje musialy zaczekac. Powoli zaczai robic to, co musialo zostac zrobione. Uruchomil swoje wyspecjalizowane czesci i poczal wkopywac sie w ziemie pieczary. Zakopywal sie coraz glebiej, wyrzucajac nadmiar ilu na zewnatrz, by sprawic wrazenie, ze jaskinia sie zawalila. Posunal sie o dziesiec metrow i znieruchomial. Jego zapas energii byl zaledwie wystarczajacy na nastepny krok. Odwrocil sie na plecy, rozrzucajac wokol siebie martwe elementy nog i grzbietu, oraz uwalniajac spod chitynowego kregoslupa krolowa i strzegacy ja roj. Na jego udach utworzyly sie otwory wydzielajace piane kokonu - kojaca, zielona pokrywe, ktora niebawem stwardniala w ochronna lupine. To bylo zwyciestwo. Najwazniejsze czesci przezyly. Teraz istotny byl czas; jakies dwadziescia dni, by zgromadzic nowy zapas energii, przejsc przez metamorfoze i rozproszyc sie. Wkrotce bedzie go kilkanascie, kazdy ze starannie skopiowana odzieza, dokumentami i wygladem ludzkiej istoty. Kazdy z nich identyczny. Beda i inne punkty kontrolne, ale juz nie tak ostrej. Beda i inne bariery, lecz slabsze. Ta ludzka kopia okazala sie dobra. Najwyzsze zintegrowanie jego rodzaju dokonalo slusznego wyboru. Wiele sie nauczyli badajac jencow schwytanych w sertao. Ale tak trudno jest zrozumiec czlowieka. Nawet gdy pozwalano im na ograniczona swobode, porozumienie sie z nimi na gruncie rozsadku bylo prawie niemozliwe. Ich najwyzsze zintegrowanie wymykalo sie wszelkim probom kontaktu. I ciagle najwazniejsze pytanie pozostawalo bez odpowiedzi: Jak takie najwyzsze zintegrowanie moglo dopuscic do katastrofy ogarniajacej cala planete? Klopotliwe ludzkie istoty. Ich niewolnictwo wobec natury zostanie im wkrotce udowodnione. Byc moze w dramatyczny sposob... Krolowa zaczela sie wiercic w zimnym ile, pobudzona do dzialania przez swoje strazniczki. Jednoczaca komunikacja ogarnela i przeniknela wszystkie czesci ciala, szukajac tych co przezyli i szacujac sily. Tym razem nauczyli sie nowych rzeczy o unikaniu zwracania na siebie uwagi istot ludzkich. Wszystkie nastepne roje podziela te wiedze. Przynajmniej jeden z nich przedostanie sie przez Amazonke - "Rzeke Morze", do miasta, z ktorego wydawala sie brac poczatek Smierc-Dla-Wszystkich. Jeden z nich musi sie przedostac. II W sali kabaretu unosily sie pastelowe dymy. Kazdy oblok oznaczajacy stolik, wydobywal sie z otworu na srodku blatu. Tu dym barwy bladych fiolkow, naprzeciw roz tak delikatny jak dziecieca skora, gdzie indziej zielen, przywodzaca na mysl indianska gaze tkana z trawy pampasow. Wlasnie minela dziewiata wieczor i "Cabaret A'Chigua", najdrozszy w Bahii, rozpoczal nocna dzialalnosc rozrywkowa. Dzwieczna muzyka cymbalow narzucala ruchom tancerek ustrojonych w stylizowane kostiumy mrowek zmyslowa rytmicznosc. Ich falszywe czulki i zuwaczki kolysaly sie w klebach dymu.Klienci "A'Chiguy" siedzieli na niskich otomanach. Kobiety w papuziokolorowych sukniach mialy za tlo mezczyzn ubranych w bialy len przetykany tu i owdzie, niczym znakami przestankowymi, lsniacobialymi uniformami bandeirantes. Tu byla Zielona Strefa, tu bandeirantes mogli sie odprezyc i zabawic po pracy w dzungli w Czerwonej Strefie badz przy barierach. Sale wypelniala gadanina o interesach i towarzyskie pogawedki w tuzinie jezykow. -Dzis wieczor wybralem rozowy stolik. To kolor kobiecej piersi. Dobry znak, no nie? -... wiec zalalem wszystko foamalem. Potem poszlismy tam i wyczyscilismy cale gniazdo. To byly zmutowane mrowki, takie jakie maja w Piratinindze. Musialo ich tam byc dziesiec, albo i dwadziescia milionow. Doktor Rhin Kelly przysluchiwala sie konwersacjom na sali juz od dwudziestu minut. Jej uwage przykuwaly pelne napiecia podteksty rozmow. -Te nowe trucizny dzialaja, owszem - ciagnal bandeirante przy stoliku za nia - ale przezywaja odporne szczepy, wiec czyszczenie do konca bedzie najpewniej brudna, reczna, robota, dokladnie taka jak w Chinach. Musieli sie tam wziac do kupy i recznie wytluc ostatnie robaki. Rhin wyczula, ze poruszyl sie jej towarzysz i pomyslala "Uslyszal". Przebila wzrokiem bursztynowy dym nad ich stolikiem i natknela sie na spojrzenie migdalowych oczu. Usmiechnela sie i pomyslala jak dystyngowana osobistoscia jest ow doktor Travis Huntington Chen-Lhu. Byl wysoki i mial glebokie, kwadratowe oblicze Chinczyka z polnocy swego kraju, zwienczone krotko przycietymi wlosami, wciaz smolistymi, mimo iz mial juz szescdziesiatke. Nachylil sie ku niej i szepnal: -Nigdzie nie umkniemy przed plotkami, prawda? Potrzasnela glowa, zastanawiajac sie po raz moze dziesiaty, dlaczego dystyngowany doktor Chen-Lhu, dyrektor Miedzynarodowej Organizacji Ekologicznej nalegal, by zjawila sie tu dzis wieczor, od razu pierwszego dnia jej pobytu w Bahii. Nie miala zadnych zludzen, dlaczego wezwal ja tu z Dublina. Z pewnoscia mial klopot, ktory wymagal uruchomienia wywiadowczego pionu MOE. Jak zwykle zapewne, okaze sie, ze problem wymaga wciagniecia w gre tego, ktorym miano manipulowac. Chen-Lhu napomknal o tym dzisiaj podczas "ogolnego wprowadzenia". Ale musial jeszcze podac nazwisko czlowieka, wobec ktorego miala uzyc swych sztuczek. -Mowia, ze pewne rosliny gina, bo nie ma ich kto zapylac - powiedziala to kobieta przy stoliku obok i Rhin zesztywniala. Niebezpieczna rozmowa. -Zejdz z tego tematu, laleczko. - odrzekl bandeirante siedzacy z tylu - Gadasz jak ta dama, co ja zwineli w Itabuna. -Co za jedna? -Rozprowadzala carsonicka literature w wioskach za bariera. Policja zgarnela ja gdy sprzedala juz dwadziescia sztuk. Odzyskali wiekszosc, ale wiesz, jak jest z tym towarem, zwlaszcza tam pod Czerwona. Przy wejsciu do "A'Chiguy" zaczelo sie jakies zamieszanie. Rozlegly sie wolania: -Johny! To ty Johny? Ty farbowany draniu, Joao! Rhin, lacznie z reszta klientow "A'Chigui". zwrocila wzrok w tamta strone, spostrzegajac zarazem, ze Chen-Lhu udaje obojetnosc. Zobaczyla siedmiu bandeirantes. ktorzy zatrzymali sie na srodku sali jak by zostali zablokowani zaporowym ogniem slow. Na czele stal bandeirante z odznaka przywodcy grupy - przebitym motylem w klapie. Rhin ogarnelo nagle przeczucie. Byl to mezczyzna sredniego wzrostu, o sniadej skorze, falistych wlosach, krepy, ale gdy sie poruszal, robil to z gracja. Jego cialo promieniowalo sila. Twarz dla kontrastu byla waska i patrycjuszowska, zdominowana przez smukly nos z wyraznym garbkiem. Posrod jego przodkow na pewno byli plantatorzy trzciny cukrowej. Rhin okreslila go na swoj uzytek jako "brutalnie przystojnego". Znowu zauwazyla u Chen-Lhu wymuszony brak zainteresowania i pomyslala: "Wiec to dlatego tu jestesmy". Ta mysl nieoczekiwanie zmusila ja by pomyslala o wlasnym ciele. Ulegla chwilowej odrazie do swej roli. "Zrobilam wiele rzeczy i wiele z siebie wyprzedalam, by byc tu w tej chwili. I co zostalo dla mnie samej?" - przemknelo jej. Nikt nie pragnal uslug doktor Rhin Kelly, entomologa. Ale Rhin Kelly, irlandzka pieknosc, kobieta, ktora odnajdywala przyjemnosc w swych innych obowiazkach, ta Rhin Kelly cieszyla sie duzym wzieciem. "Gdyby nie zachwycala mnie ta praca, to zapewne nie nienawidzilabym jej jak nikt" - pomyslala. Wiedziala, jak musi wygladac tu, na tej sali pelnej bujnych, ciemnoskorych kobiet. Miala czerwone wlosy, zielone oczy, delikatna budowe i piegi na ramionach, czole i grzbiecie nosa. W tym lokalu, ubrana w wycieta gleboko suknie o kolorze odpowiadajacym jej oczom, z malym zlotym godlem MOE zawieszonym na szyi - byla egzotycznym okazem. -Kim jest, ten mezczyzna w drzwiach? - zapytala. Usmiech jak pojedyncza zmarszczka na wodzie przeniknal po rzezbionych rysach Chen-Lhu. Zwrocil wzrok ku wejsciu. -Ktory, moja droga? Jest ich tam siedmiu... jak sadze. - Daruj sobie te poze, Travis. Migdalowe oczy spojrzaly na nia badawczo i znow zawrocily ku grupie przy drzwiach. -Joao Martinho, szef bandeirantes z Bractwa i syn Gabriela Martinho. -Joao Martinho - powiedziala. - To ten, o ktorym mowiles, ze powinna mu przypasc cala zasluga za oczyszczenie Piratiningi? -Dostal za to pieniadze, moja droga. Dla Johny'ego Martinho to zupelnie wystarczajace. -Ile? -Ach, ty praktyczna kobieto - rozesmial sie. - Podzielili sie pieciuset tysiacami cruzados - Chen-Lhu oparl sie plecami o otomane i zaciagnal sie wonia ostrego kadzidla unoszaca sie wraz z dymem nad stolem. -Piecset tysiecy! - pomyslal - To wystarczyloby, zeby zniszczyc Johny'ego Martinho - - gdybym mogl wytoczyc przeciw niemu sprawe. Ale z Rhin jak moze mi sie nie udac? Ten przeklety mulat bedzie szczesliwy jak diabli mogac dostac kobiete tak biala jak ona. Tak. Wkrotce bedziemy mieli naszego kozla ofiarnego: Johny Martinho, przemyslowiec i wielki pan wyszkolony przez Jankesow. -Ci, ktorzy handluja plotkami w Dublinie, wspominali o Joao Martinho - powiedziala Rhin. -Ach, kaczki dziennikarskie - odparl - Co o nim mowiono? -Wspominano nazwiska jego i jego ojca w zwiazku z klopotami w Piratinindze. -Ach tak, rozumiem. -To dziwne pogloski - rzekla. -I uwazasz, ze sa wypaczone. -Nie, po prostu dziwne. "Dziwne" pomyslal. To slowo zrobilo na nim wrazenie. Bylo jakby echem kurierskiej wiadomosci z jego ojczyzny, ktora sklonila go do wezwania Rhin. "Wasza dziwna opieszalosc w rozwiazywaniu naszego problemu jest przyczyna wielu niepokojacych pytan". To zdanie i to slowo utkwilo mu w swiadomosci. Chen-Lhu rozumial niecierpliwosc kryjaca sie pod nim. Katastrofa, ktora zawisla nad Chinami mogla zostac odkryta w kazdej chwili. Wiedzial, ze sa tacy, ktorzy nie ufaja mu ze wzgledu na przekletych bialych ludzi wsrod jego przodkow. Znizyl glos i powiedzial: -"Dziwne" nie jest odpowiednim slowem dla opisania dzialan bandeirantes powtornie zakazajacych owadami Strefe Zielona. -Slyszalam kilka niepowaznych historii na ten temat - mruknela Rhin - O tajnych laboratoriach bandeirantes i nielegalnych eksperymentach z mutacjami. -Zauwaz moja droga, ze wiekszosc doniesien o niezwyklych, gigantycznych owadach jest skladana przez bandeirantes. -To logiczne - odparla - bandeirantes sa tam, na linii frontu gdzie takie rzeczy moga sie zdarzyc. -Na pewno ty, entomolog, nie wierzysz w takie niedorzeczne opowiesci - powiedzial. Wzruszyla ramionami, czujac dziwna przekore. Mial racje, oczywiscie, ze nie wierzyla. -Logika... - westchnal Chen-Lhu. - Wykorzystuja najdziksze plotki do rozniecania przesadow i strachu wsrod kmiotkow. Dyletanctwo to jedyna logika, jaka w tym dostrzegam. -Zatem zyczysz sobie, bym popracowala nad tym szefem bandeirantes? - odrzekla. - Czego mam sie dowiedziec? "Masz sie dowiedziec tego, co ja ci powiem" pomyslal Chen-Lhu i powiedzial: -Dlaczego jestes taka pewna, ze to Martinho ma byc twoim celem? Czy wlasnie to podpowiedzialo ci twoje zrodlo cynkow? Przez moment zastanowila sie nad czajacym sie w jej wnetrzu gniewem -Nie miales innych powodow posylajac po mnie. Moj czar byl jedyna przyczyna. -Nie potrafilbym ujac tego lepiej - odparl z usmiechem. Odwrocil sie, skinal na kelnera, ktory zblizyl sie i nachylil pilnie nasluchujac. Po chwili wyprostowal sie, utorowal sobie droge do grupy przy wejsciu i powiedzial cos Joao Martinhof Bandeirante krotkim przelotnym spojrzeniem zbadal Rhin, po czym przeniosl wzrok, by spojrzec w oczy Chen-Lhu. Chinczyk skinal glowa. Kilka kobiet krazylo wokol grupy Martinho. Makijaz wokol ich oczu sprawial, ze zdawaly sie spogladac z wielosciennych jamek. Martinho odlaczyl od reszty i skierowal ku stolowi Chen-Lhu. -Doktor Chen-Lhu, jak mniemam - powiedzial. - Coz za przyjemnosc poznac pana. Jak MOE moze pozwolic swojemu dyrektorowi na taka rozpuste? - machnieciem reki ogarnal klientele "A'Chigui", i pomyslal: "Tak, wypowiedzialem swoja mysl w sposob zrozumialy dla tego kretacza". -Folguje tu sobie - odparl niedbale Chen-Lhu. - Taka odrobina relaksu z okazji powitania nowej twarzy w naszym personelu - wstal z otomany i spojrzal z gory na Rhin. -Rhin, pozwol, ze przedstawie ci Joao Martinho. Johny, to doktor Rhin Kelly z Dublina, nowy entomolog w naszym urzedzie. "To wrog. - dodal w myslach - Nie popelnij omylki. To wrog. Wrog." Martinho uklonil sie calym tulowiem. -Jestem oczarowany. -To zaszczyt poznac pana, Senhor Martinho - odparla. - Slyszalam o panskich wyczynach nawet w Dublinie. -Nawet w Dublinie - zamruczal - Czasem czulem sie dumny, ale nigdy tak, jak w tej chwili - wpatrzyl sie w nia ze zbijajaca z tropu intensywnoscia, zastanawiajac sie, przy tym jakiego rodzaju specjalne obowiazki mogla miec ta kobieta. Czy byla kochanka Chen-Lhu? W zapadlej nagle ciszy rozlegl sie glos kobiety ze stolika za plecami Rhin: -Weze i gryzonie wlasnie teraz wzmagaja swoj napor na nasza cywilizacje. Mowi sie, ze w... Ktos ja uciszyl. -Panie Travis, nie rozumiem tego - odezwal sie Martinho. - Jak ktokolwiek moze mowic do tak pieknej kobiety: "doktorze"? Chen-Lhu zdobyl sie na usmiech: -Ostroznie, Johny. Doktor Kelly jest moim nowym dyrektorem w terenie. -Podrozujacym dyrektorem, mam nadzieje - powiedzial Martinho. Rhin popatrzyla na niego chlodno, ale byl to chlod udawany. Stwierdzila, ze jego bezposredniosc jest podniecajaca i napawajaca lekiem -Ostrzezono mnie przed latynoskimi zalotami - odparla. - Powiedziano mi, ze wszyscy macie w swoich drzewach rodowych ukryty korzen pochlebstwa. Jej glos nabral glebszego odcienia, ktory sprawil, ze Chen-Lhu usmiechnal sie do siebie. "Pamietaj, to wrog" pomyslal. -Przylaczysz sie do nas, Johny? - zapytal. -Oszczedzil mi pan wymuszenia tego na was - odrzekl Martinho. - Ale wie pan, ze przyszedlem tu z paroma chlopakami z Bractwa? -Wydaje mi sie, ze sa zajeci - odparl Chen-Lhu. Skinal glowa ku wejsciu, gdzie wianek odzianych w przejrzyste suknie kobiet otoczyl wszystkich, oprocz jednego towarzysza Martinho. Kobiety i bandeirantes sadowili sie dookola wielkiego stolu w rogu, nad ktorym unosil sie niebieski dym. Jedyny, ktory pozostal, przeniosl spojrzenie z Martinho na jego wspoltowarzyszy przy stole i z powrotem na Martinho. Rhin badawczo przyjrzala sie temu mezczyznie: popielatosiwe wlosy, dluga mlodo- stara twarz, oszpecona blizna od kwasu na lewym policzku. Przypominal jej zakrystianina w kosciele w Wexford. -Ach, to Yierho - stwierdzil Martinho. - Nazywamy go Padre. W tej chwili nie zdecydowal sie jeszcze, kogo strzec; chlopakow z Bractwa, czy mnie samego. Co do mnie, sadze, ze potrzebuje go bardziej niz oni - skinal Vierhowi, po czym odwrocil sie i usiadl obok Rhin. Zjawil sie kelner. Posuwistym ruchem postawil na stole przejrzysta kule zawierajaca zloty koktajl. Z kuli wystawala szklana rurka. Martinho zignorowal ja wpatrujac sie w Rhin. -Czy Irlandia gotowa jest przylaczyc sie do nas? - zapytal. -Przylaczyc sie do was? -W rozprawieniu sie z owadami na swiecie? Zerknela na Chen-Lhu, ktorego twarz pozostala nieruchoma, a nastepnie skierowala wzrok na Martinho -Irlandczycy podzielaja niechetne nastawienie Kanadyjczykow i Polnocnych Amerykanow - powiedziala. - Irlandia jeszcze troche zaczeka. Ta odpowiedz zbila go z tropu -Ale... - zajaknal sie - sadze, ze Irlandia z pewnoscia docenia korzysci... Tutaj nie ma wezy. To musi... -To cos, czego Bog dokonal u nas reka swietego Patryka - odparla. - Nie sadze, zeby bandeirantes byli odlani z tej samej formy - powiedziala to z gniewem i natychmiast tego pozalowala. -Powinienem byl cie ostrzec, Johny - odezwal sie Chen-Lhu. Ona ma irlandzki temperament. I pomyslal: "Odgrywa komedie na moj benefis, maly kanciarz". -Rozumiem - odparl Martinho. - Jezeli Bog nie uwaza za stosowne uwolnic nas od insektow, to my nie mamy racji starajac sie zrobic to sami. Rhin spojrzala na niego z niesmakiem. Chen-Lhu stlumil przyplyw wscieklosci. "Ten falszywy Latynos chce wmanewrowac Rhin w pulapke! Swiadomie!" -Moj rzad nie uznaje istnienia Boga - rzekl glosno - Byc moze gdyby Bog zainicjowal wymiane ambasadorow... - poklepal Rhin po ramieniu, stwierdzajac, ze drzy. Jednakze MOE wierzy, ze w ciagu dziesieciu lat rozciagniemy teren dzialania na polnoc od linii Rio Grande. -MOE w to wierzy? A moze to wiara Chin? -Obojga - rzekl Chen-Lhu. -A jezeli Amerykanie sie sprzeciwia? -Oczekujemy, ze ich rozsadek zwyciezy. -A Irlandczycy? Rhin zdobyla sie na usmiech: -Irlandczycy - powiedziala - zawsze byli uodpornieni na rozsadek - siegnela po koktajl i zawahala sie, spostrzegajac ubranego na bialo bandeirante stojacego po drugiej stronie stolika. Byl to Yierho. Martinho skoczyl na rowne nogi i uklonil sie Rhin raz jeszcze. -Doktorze Kelly, prosze mi pozwolic przedstawic sobie jednego z moich braci. Oto "Padre" Yierho - odwrocil sie ku Rhin - Ta slicznotka, szanowny ojcze, to dyrektor polowy MOE. Vierho sklonil sie ledwo dostrzegalnie i usiadl sztywno na brzegu otomany obok Chen-Lhu. - Bardzo mi milo - mruknal. -Moi chlopcy sa niesmiali - powiedzial Martinho. Zajal z powrotem miejsce obok Rhin. - Woleliby raczej zabijac mrowki. -Johny, jak sie miewa twoj ojciec? Martinho odpowiedzial nie odrywajac wzroku od Rhin: -Sprawy Mato Grosso sprawiaja, ze jest bardzo zajety - zrobil pauze. - Ma pani sliczne oczy. Rhin znowu stwierdzila, ze dezorientuje ja ta bezposredniosc. Podniosla zlota banke z koktajlem i spytala: -Co to jest? -Ach, to flierce, brazylijski miod. Prosze go sobie wziac. W pani oczach sa male punkciki swiatla odpowiadajace jego zlotej barwie. Rhin przelknela cisnaca sie jej na usta zlosliwosc i podniosla szklo, naprawde zaciekawiona. Zatrzymala ten gest nieruchomiejac z rurka tuz przy ustach, gdy spostrzegla, ze Yierho intensywnie wpatruje sie w jej wlosy. -One sa naprawde tej barwy? - zapytal. Martinho rozesmial sie zaskoczony. -Aach, Padre - machnal reka. Rhin upila trunku, by ukryc zaklopotanie i stwierdzila, ze jest on delikatnie slodki, wypelniony wspomnieniem wielu kwiatow, z ostrym posmakiem zlagodzonym cukrem. -Ale to prawdziwy kolor? - nalegal Yierho. Chen-Lhu pochylil sie ku niemu. -Wiele irlandzkich dziewczyn ma takie rude wlosy, Yierho. Uwaza sie, ze jest to oznaka dzikiego temperamentu. Rhin odstawila miod na stol, zastanawiajac sie nad wlasnymi uczuciami. Wyczula kolezenstwo miedzy Yierho i jego szefem i irytowal ja fakt, ze nie mogla go podzielac. -Dokad teraz, Johny? - zapytal Chen-Lhu. Martinho rzucil spojrzenie na swego ziomka z Bractwa, po czym zwrocil twardy wzrok ku Chen-Lhu. "Dlaczego ten urzednik zadaje tu i teraz to pytanie"? - zastanowil sie. "Chen-Lhu musi wiedziec, dokad teraz. Nie moze byc inaczej". -Jestem zaskoczony, ze nie slyszales - odpowiedzial powoli - Tego popoludnia zalatwilem kontrakt na Serra Dos Parecis. -Na wielkie zuki z Mambuca - dodal Yierho. Gniew Martinho objawil sie naglym pociemnieniem jego twarzy -Yierho! - warknal ostro. Rhin popatrzyla uwaznie na nich obu. Dziwne milczenie zapadlo nad stolikiem. Miala wrazenie jakby ta cisza osiadla na jej ramionach i barkach. Bylo w tym cos napawajacego lekiem, i...seksownego. Rozpoznala reakcje swojego ciala, nienawidzac jej i spostrzegajac, ze tym razem nie potrafi sprecyzowac jej zrodla. Wszystko, co mogla sobie powiedziec zawieralo sie w slowach: "To dlatego Chen-Lhu mnie wezwal. Zeby zainteresowac mna tego Martinho, by nim manipulowac. Zrobie to, ale najbardziej bede nienawidzila tego, ze to mnie zachwyca". -Alez, Szefie- powiedzial Yierho - Sam wiesz, co mowiono o... -Tak! - zgrzytnal zebami Martinho - Wiem! Yierho pokiwal glowa z wyrazem bolu na twarzy: -Mowia, ze to... -Mutanci, wiemy o tym - ucial Martinho i pomyslal: "Dlaczego Chen-Lhu wymusil te niedyskrecje wlasnie teraz? Zeby zobaczyc jak sprzeczam sie z jednym z moich ludzi?" -Mutanci? - zapytal Chen-Lhu. -Widzielismy to, widzielismy, a jakze - potwierdzil Yierho. -Ale sadzac po opisie tego czegos, jest to biologiczna niemozliwosc - powiedzial Martinho. - To musi byc przesad. -Naprawde, szefie? -Cokolwiek tam jest, mozemy sie z tym zmierzyc - odparl Joao. -O czym wlasciwie mowicie? - zapytala Rhin. Chen-Lhu chrzaknal. "Niech teraz zobaczy, dokad moze sie posunac nasz wrog" - pomyslal. "Niech ujrzy perfidie tych bandeirantes, a wtedy, gdy powiem jej, co musi zrobic, wykona to z checia". -Jest taka opowiesc, Rhin - powiedzial Chen-Lhu. -Opowiesc! - zaszydzil Martinho. -Zatem plotka - odparl Chen-Lhu. - Niektorzy bandeirantes Diego Alvareza twierdza, ze widzieli w Serra Dos Parecis trzymetrowe modliszki. Yierho obrocil sie ku Chen-Lhu z napieta twarza. Blizna od kwasu zaznaczyla sie na niej blada plama. -Alavarez stracil szesciu ludzi zanim oddal Serre. Wiesz o tym Senhor? Szesciu ludzi. A on... Yierho przerwal na widok przysadzistego mezczyzny w poplamionym kombinezonie bandeirantes. Przybysz mial okragla twarz z indianskimi oczami. Zatrzymal sie tuz przy Martinho, po czym nachylil sie ku jego uchu i zaczal cos szeptac. Rhin zdolala wylowic tylko kilka slow. Byly wymawiane bardzo cicho w jakims dialekcie z glebi kraju. Polindianin powiedzial cos o placu, w srodku miasta... i o tlumach... Martinho zacisnal wargi. -Kiedy? - rzucil krotko. Przybysz wyprostowal sie i przemowil nieco glosniej: -Przed chwila, szefie. -Na placu? -Tak, mniej niz przecznice stad. -O co chodzi? - zapytal Chen-Lhu. -Pojawil sie imiennik tego kabaretu - oznajmil Martinho. -Pluskwiak? -Tak mowia. -Alez to terytorium Zielone - powiedziala Rhin i zdziwila sie wlasnym przestrachem. Martinho wstal z otomany. Twarz Chen-Lhu, gdy spojrzal na szefa bandeirantes, zdradzala napieta czujnosc. -Wybaczy mi pani, Rhin Kelly? - zapytal Martinho. -Dokad pan idzie? - spytala. -Jest robota. -Jeden pluskwiak? - zapytal Chen-Lhu. - Jestes pewny, ze to nie omylka? -Na pewno nie, Senhor - rzekl polindianin. -Czy nie ma zadnych prostszych sposobow radzenia sobie z takimi przypadkami? - zapytala Rhin. - To oczywiste, ze mamy jakiegos pasazera na gape, ktory dostal sie do Zielonej Strefy przewieziony z jakims towarem, albo... -Byc moze nie - ucial Martinho i skinal glowa Yierhowi. - Zbierz ludzi. Bede potrzebowal zwlaszcza Thomego do ciezarowki i Lona do operowania swiatlami. -Juz, Szefie -Yierho poderwal sie i ruszyl przez sale ku reszcie bandeirantes. -Co miales na mysli mowiac "byc moze nie"? - zapytal Chen-Lhu. -To jeden z tych nowych, w ktore nie chcecie wierzyc - odparl Martinho. Odwrocil sie do poslanca: -Idz z Yierhem, Ramon. -Tak, szefie. Ramon odwrocil sie z prawie wojskowa precyzja i odszedl eskortowany przez Yierha. -Przepraszam, czy moglbys to wyjasnic? - powiedzial Chen-Lhu. -Opisywano je jako tryskajace kwasem. Maja pol metra dlugosci - rzekl Martinho. -Niemozliwe! - parsknal Chen-Lhu. Rhin potrzasnela glowa -Zadna larwa pluskwiaka nie moglaby... -To dowcip bandeirantes - stwierdzil Chen-Lhu. -Jak pan sobie zyczy, senhor - odparl Martinho. - A widzial pan te blizne po kwasie na policzku Yierha? Ma to po takim wlasnie dowcipie - odwrocil sie i uklonil Rhin: -Wybaczy mi pani, senhorita? Rhin wstala. "Larwa pluskwiaka majaca prawie pol metra"! Dziwne pogloski, ktore slyszala pol swiata stad, dosiegly jej teraz, napelniajac ja poczuciem nierzeczywisto-sci. Istnialy przeciez fizyczne ograniczenia, takie stworzenie nie moglo istniec. A moze moglo? Byla w tej chwili wylacznie entomologiem, logika i szkolenie wzielo gore. Byla to jednak kwestia, ktora mogla zostac dowiedziona badz obalona w ciagu kilku zaledwie minut. Mniej niz przecznice stad, jak powiedzial tamten czlowiek. Na placu. A Chen-Lhu z pewnoscia nie chcialby, zeby rozstawala sie z Joao Martinho tak wczesnie. -Idziemy z panem! - powiedziala. -Oczywiscie - rzekl Chen-Lhu wstajac. Rhin wsunela dlon pod ramie Martinha -Prosze mi pokazac te fantastyczna larwe, jezeli pan tak laskaw, senhor Martinho. Martinho polozyl swoja dlon na jej dloni i poczul elektryzujace wrazenie ciepla. "Coz za niepokojaca kobieta!" -Prosze - powiedzial. Jest pani tak sliczna, a mysl, co ten kwas moglby... -Jestem pewien, ze nic nam nie grozi ze strony plotek ~ rzekl Chen-Lhu. - Moze pan poprowadzi, Johny? Martinho westchnal. Niedowiarkowie byli uparci, ale to byla szansa by przedstawic niezbity dowod na to, o czym wiedzieli juz wszyscy bandeirantes. Tak. Dyrektor stanowy Chen-Lhu powinien tam pojsc. Nawet musi isc. Z niechecia Martinho przeniosl reke Rhin pod ramie Chen-Lhu -Oczywiscie, ze panstwo pojda - stwierdzil. - Ale Prosze, niech pan trzyma sliczna Rhin Kelly z dala, senhor. U plotek rozwijaja sie czasem okropnie dlugie zadla. -Zachowamy wszelkie niezbedne srodki ostroznosci - zapewnil Chen-Lhu. Ironia w jego glosie byla zupelnie wyrazna. Ludzie Martinho juz kierowali sie ku drzwiom. On sam odwrocil sie i podazyl za nimi, ignorujac nagla cisze, ktora zapadla na sali. Rhin, wychodzac z Chen-Lhu na ulice zostala zaskoczona wrazeniem pelnej celowosci dzialan bandeirantes. Nie wydawali sie byc ludzmi planujacymi oszustwo, ale tak wlasnie musialo byc. To nie moglo wygladac inaczej... III Noc byla blekitnobialym blaskiem tryskajacym z elektrycznych lamp sterczacych nad ulica. Wielobarwna ludzka rzeka plynela obok "A'Chigui" w kierunku placu.Martinho przyspieszyl i wraz ze swymi bandeirantes wszedl w tlum. Ludzie rozstepowali sie przed nimi, a za nimi podazaly slowa rozpoznania. -To Joao Martinho i paru jego Braci. - ... Piratininga i Benito Alvarez. -Joao Martinho... Na placu swiatla reflektorow zainstalowanych na ciezarowce bandeirantes z Hermosillo bladzily po cokole fontanny. Wzdluz ulicy staly inne ciezarowki oraz pojazdy oficjeli. Ciezarowka z Hermosillo byla przeznaczona do akcji w terenie i sadzac po wygladzie niedawno wrocila z wnetrza kraju. Drzwi szoferki i boki skrzyni byly pokryte bryzgami blota. Latwo mozna bylo wypatrzec linie defektorowa przedniego luku - wyrazna szczeline biegnaca dookola pojazdu. Dwie kapsuly startowe nosily slady dokonywanych w terenie napraw. Martinho sledzil uwaznie smugi reflektorow. Podszedl ku kordonowi policjantow powstrzymujacych tlum i przeszedl przez niego razem ze swoimi ludzmi. -Gdzie Ramon? - zapytal Martinho. Yierho przecisnal sie ku niemu i powiedzial: -Poszedl z Thomem i Lonem po ciezarowke. Nie widze tej larwy. -Popatrz tam - Martinho wskazal palcem. Dookola calego placu, powstrzymywany przez policjantow tlum stal w odleglosci okolo piecdziesieciu metrow od znajdujacej sie w centrum fontanny. Dookola niej znajdowal sie mozaikowy krag, na ktorym przedstawiono rozne rodzaje brazylijskich ptakow. Wewnatrz tego okregu znajdowal sie trawnik majacy mniej wiecej dwadziescia metrow srednicy, z ktorego srodka wyrastal cokol fontanny. Miedzy mozaika a fontanna, na trawniku widoczne byly zolte plamy martwej trawy. Palec Martinha wskazywal je po kolei. -Kwas - szepnal Yierho. Reflektory na ciezarowce skupily cale nagle swiatlo na czyms przy brzegu fontanny zaslonietym czesciowo sklebionym, wodnym pylem. Przez tlum przebiegl szmer. -Tu jest! - zawolal Martinho. - No, moze teraz uwierza nam wreszcie te podejrzliwe urzedasy z MOE! Gdy to mowil, ze stworzenia przy fontannie trysnal na trawe roziskrzony strumien. -Eeee- aachch - rozleglo sie westchnienie tlumu. Do Martinho powoli dotarl niski pomruk gdzies z lewej. Odwrocil i zobaczyl lekarza, ktoremu pokazywano droge wzdluz zewnetrznego brzegu ludzkiego pierscienia. Po chwili lekarz wszedl w cizbe unoszac torbe nad glowa. -Kto jest ranny? - zapytal Martinho. Jeden z policjantow za jego plecami odpowiedzial: -To Alvarez. Staral sie dorwac to cos, ale wzial ze soba tylko reczna tarcze i rozpylacz. Tarcza nie wystarczyla, by go obronic przed szybkoscia tej a'chigui. Dostal w ramie. Yierho pociagnal Martinho za rekaw wskazujac na tlum za policjantem. Rhin Kelly i Chen-Lhu przechodzili Wasnie miedzy gapiami rozstepujacymi sie przed nimi na widok insygniow MOE. Rhin zamachala reka i zawolala: -Senhor Martinho! To cos nie moze istniec! Ma conajmniej siedemdziesiat piec centymetrow dlugosci. Musi wazyc trzy, lub cztery kilogramy. -Nie wierza wlasnym oczom? - zapytal Yierho. Chen-Lhu podszedl do policjanta, ktory mowil o rannym Alvarezie. - Prosze nas przepuscic - powiedzial. -He? Och, tak... oczywiscie - kordon przerwal sie na moment. Chen-Lhu stanal obok przywodcy bandeirantes. Spojrzal na Rhin i znowu na Martinho. -Ja rowniez w to nie wierze - stwierdzil. - Sporo bym dal, zeby dostac to cos w swoje rece. -W co pan nie wierzy?! - prychnal Martinho. -Mysle, ze to jakis rodzaj automatu. Czyz nie tak, Rhin? -To musi byc automat - odparla. -Jak wiele by pan dal? - zapytal Martinho. -Dziesiec tysiecy cruzados. -Prosze trzymac urocza doktor Kelly tu, poza zasiegiem poczwarki - polecil Martinho i odwrocil sie do Yierha: -Co zatrzymalo Ramona z ciezarowka? Znajdz go. Potrzebuje tarczy z magnaszkla i zmodyfikowanego rozpylacza. -Szefie! -Natychmiast. Ach, prawda, przynies tez duza butle na okazy. Yierho westchnal ciezko i odwrocil sie, by wypelnic polecenie. -Twierdzisz, ze to cos jest owadem? - zapytal Chen-Lhu. -Nie musze mowic. -Sugerujesz, ze to jedna z tych rzeczy, ktorych nikt oprocz bandeirantes nie widzial w glebi kraju? -Nie bede przeczyc temu, co widze na wlasne oczy. -Zastanawiam sie tylko, dlaczego my nigdy nie widzielismy takich okazow? - zamyslil sie Chen-Lhu. Martinho zmell w ustach przeklenstwo starajac sie stlumic wybuch gniewu. Ten glupiec jest bezpieczny tu, w Zielonej Strefie i osmiela sie kwestionowac to, o czym bandeirantes wiedzieli z cala pewnoscia! -Czy to nie ciekawe pytanie? - zapytal Chen-Lhu. -Mieliscie szczescie, ze uszlismy z zyciem - warknal Martinho. -Kazdy entomolog powie panu, ze cos takiego jest fizyczna i biologiczna niemozliwoscia - powiedziala Rhin. -Ich metabolizm uniemozliwia istnienie tak wielkiej struktury - rzekl Chen-Lhu. -Widze, ze entomolodzy musza miec racje - odparl Martinho. Rhin podniosla na niego wzrok. Zaskoczyl ja jego gniewny cynizm. Martinho atakowal, nie pozwalajac zepchnac sie do obrony. Zachowywal sie zupelnie jak czlowiek, ktory wierzy, ze ta niemozliwosc tam przy fontannie jest w istocie gigantycznym owadem. Ale w nocnym klubie wysuwal argumenty na korzysc przeciwnego zdania. -Widziales juz cos takiego w dzungli? - zapytal Chen-Lhu. -Nie zauwazyl pan blizny na twarzy Yierha? -A czego moze ona dowodzic? -Widzielismy to, co widzielismy! -Ale owad nie moze urosnac do takich rozmiarow! - zaprotestowala Rhin. Zwrocila glowe ku ciemnemu stworzeniu balansujacemu na krawedzi fontanny za kurtyna wody. -Tak mi mowiono - stwierdzil sucho Martinho. Zastanowil sie przez chwile nad doniesieniami z Serra Dos Parecis. Modliszki o wysokosci trzech metrow. Znal na pamiec argumentacje przeciw istnieniu takich stworzen. Rhin i wszyscy entomolodzy mieli racje. Owady nie mogly wydac na swiat tak duzych, zywych struktur. Czy to mozliwe, ze byly to automaty? Kto zbudowalby cos takiego? Po co? -To musi byc jakas imitacja - powiedziala Rhin. -Jednak kwas jest prawdziwy - odparl Chen-Lhu. ~ Popatrz na plamy na trawniku. Martinho przypomnial sobie wlasna, podstawowa wiedze, ktora nakazywala mu zgodzic sie z Rhin i Chen-Lhu. Zaprzeczyl nawet Yierhowi, ze moga istniec wielkie modliszki. Wiedzial tez, w jaki sposob plotki urastaja do piramidalnych rozmiarow. W tym czasie w Czerwonej Strefie oprocz bandeirantes znajdowalo sie niewielu innych ludzi. Nie mozna zaprzeczyc, ze wielu bandeirantes to w duzej mierze niedouczeni, przesadni ludzie zwabieni jedynie przygoda i pieniedzmi. Martinho potrzasnal glowa. Tego dnia, kiedy Yierho ucierpial od kwasu, on znajdowal sie w drodze do Goyaz. Widzial, co widzial... A teraz to stworzenie przy fontannie. Grzmiacy ryk silnikow ciezarowki wtargnal w jego swiadomosc. Dzwiek stawal sie coraz glosniejszy. Tlum rozstapil sie dajac pole do ladowania i Ramon posadzil ciezarowke obok pojazdu z Hermosillo. Otworzyly sie tylne drzwi i gdy silniki ucichly, wyskoczyl z niej Yierho. -Szefie! - zawolal - dlaczego nie uzyjemy ciezarowki? Ramon moglby zawiesic ja prawie nad... Martinho machnal reka, by go uciszyc i odwrocil sie do Chen-Lhu. -Ciezarowka nie ma wystarczajacej manewrowosci. Widzial pan, jakie to jest szybkie. -Nie powiedziales, co to jest, wedlug ciebie - rzekl Chen-Lhu. -Powiem, kiedy zobacze to w butli na okazy - odparl Martinho. -Ale ciezarowka dalaby nam... - wtracil Yierho. -Nie! Doktor Chen-Lhu chce miec nieuszkodzony okaz. Przynies kilka bomb pianowych. Pojdziemy zlapac ja wlasnorecznie. Yierho westchnal, wzruszyl ramionami, wrocil do rufy ciezarowki i powiedzial cos do kogos wewnatrz. Bandeirante w ciezarowce zaczal podawac wyposazenie. Martinho odwrocil sie do policjanta pomagajacego powstrzymac napor tlumu. -Czy moze pan przekazac wiadomosc dla pojazdow stojacych tam na drodze? - zapytal. -Oczywiscie, prosze pana. -Chce, zeby wylaczono w nich swiatla. Nie chce ryzykowac, ze zostane oslepiony swiatlem prosto w oczy. Rozumie pan? -Zaraz otrzymaja polecenia - policjant pobiegl i przekazal wiadomosc oficerowi. Martinho podszedl do ciezarowki, wzial rozpylacz, sprawdzil cylinder z ladunkiem, wyjal go i wzial nastepny z przegrodki przy drzwiach. Umiescil ladunek w komorze i znowu sprawdzil. -Trzymajcie tu butle, dopoki nie unieruchomimy tego stwora - polecil - Potem o nia zawolam. Yierho wytoczyl tarcze. Byla to dwucentymetrowej grubosci plyta z kwasoodpornego magnaszkla zamocowana na dwukolowym, recznym wozku. Rozpylacz zostal umieszczony w waskim wycieciu po prawej. Bandeirante w ciezarowce podal na zewnatrz dwa srebrnoszare kombinezony ochronne z tkaniny pokrytej sliska, kwasoodporna warstwa. Martinho wslizgnal sie w jeden z nich i sprawdzil zapiecia. Yierho wzial drugi. -Do tarczy mozesz uzyc Thomego - powiedzial Martinho. -Thome nie ma dosc doswiadczenia, szefie. Martinho skinal glowa i zaczal sprawdzac bomby z foamalem oraz pozostale wyposazenie. W siatce na tarczy zawiesil dodatkowe cylindry z ladunkami. Wszystko to zostalo wykonane szybko i w milczeniu, ze zrecznoscia swiadczaca o duzej wprawie. Tlum za ciezarowka ucichl. Wszyscy czekali w napieciu. -Wciaz siedzi na fontannie, Szefie - zameldowal Vierho. Ujal dzwignie kontrolujaca ruchy tarczy i wjechal na ozdobny bruk. Prawe kolo zatrzymalo sie na blekitnym hiskowatym karku mozaikowego kondora. Martinho zamocowal rozpylacz w przeznaczonej nan szczelinie i rzekl: -Byloby latwiej, gdybysmy mieli to tylko zabic. -Te skurczybyki sa szybkie jak sam Diabel - odparl Yierho. - Nie podoba mi sie to, szefie. Gdyby to obieglo dookola tarczy... wymownie przesunal palcem po rekawie swego ochronnego kombinezonu. - To tak, jakby kawalkiem gazy probowac zatrzymac rzeke. -No wiec, niech sie to nie stanie. -Bede sie staral, szefie. Yierho zablokowal tarcze i pobiegl do ciezarowki. Za chwile wrocil z latarka zwisajaca mu u pasa. -Chodzmy - rzekl Martinho. Yierho zwolnil blokade wozka i uruchomil silniczki. Rozlegl sie slaby szum. Przesunal o dwa zabki dzwignie regulacji szybkosci. Tarcza popelzla naprzod, wspinajac sie na kraweznik opasujacy trawnik. Ze stworzenia przy fontannie wytrysnal lukiem strumien kwasu skrapiajac trawe metr przed nimi. Oleisty, bialy dym zawrzal na trawniku i rozproszyl sie zwiewany na bok przez lekki wiatr. Martinho zanotowal w mysli jego kierunek i dal znak, by tarcze zwrocic pod wiatr. Zatoczyli luk w prawo. Kolejny strumien kwasu polecial prosto w ich strone, padajac w identycznej odleglosci. -Ono chce nam cos powiedziec, Szefie - zazartowal Yierho. Powoli zblizali sie, przecinajac jedna z plam zzolklej trawy. Od fontanny znow bryzgnal strumien opalizujacej cieczy. Yierho pochylil tarcze do tylu. Kwas rozprysnal sie na trawie i splynal po szkle. Ich nozdrza wypelnil gryzacy zapach. Mrukliwe "Aaaachchchch" rozleglo sie wokol placu. -Pan wie, Szefie, ze ci idioci stoja za blisko - mruknal Yierho. - Gdyby to cos mialo strzelic... -Wtedy ktos powinien strzelic gumowa kula - odparl Martinho - Fin i a 'chigua. -Fini okaz doktora Chen-Lhu - rzekl Yierho - Fini dziesiec tysiecy cruzados. -Tak - stwierdzil Martinho. - Nie wolno nam zapominac, dlaczego podejmujemy to ryzyko. -Mam nadzieje, ze nie wierzy pan, ze robie to dla idei - odparl Yierho. Przesunal tarcze o nastepny metr do przodu. Tam gdzie trafil kwas zaczelo sie tworzyc mgliste pole. -Nadzarlo magnaszklo! - zawolal ze zdumieniem Vierho. -Pachnie podobnie do kwasu szczawiowego - rzekl Martinho. - Musi byc jednak duzo mocniejszy. Zwolnij teraz. Chce miec pewny strzal. -Dlaczego nie sprobuje pan z bomba pianowa? -Yierho do jasnej cholery! -Ach prawda; woda. Zapomnialem szefie. Stworzenie zaczelo pelznac wzdluz fontanny w prawo. Yierho obrocil tarcze, by oslonic ich przed tym manewrem. Stworzenie zatrzymalo sie i wrocilo na poprzednie miejsce. -Poczekaj chwile - polecil Martinho. Znalazl na szkle czyste miejsce i przygladal sie poczwarce. Ona przesuwala sie w tyl i przod, wyraznie widoczna na tle fontanny. Przypominala swojego miniaturowego imiennika niczym rozdeta karykatura. Posegmentowane cialo bylo podtrzymywane przez wielostawowe nogi, wygiete lukowato na zewnatrz i zakonczone mocnymi, chwytnymi pazurkami. Czulki byly krociutkie i blyszczaly na koncach wilgocia. Nagle poczwarka podniosla rurkowaty ryjek i plunela silnym strumieniem prosto w tarcze. Martinho mimowolnie przykucnal -Musimy dotrzec blizej - powiedzial. - Nie moze miec czasu na pozbieranie sie, gdy ja oglusze. -Czym naladowal pan rozpylacz, szefie? -Nasza specjalna mieszanka, roztworem siarki w dwusiarczku wegla i sublimatem na koagulujacym w powietrzu nosniku butylowym. Chce, zeby nogi sie jej zaplataly. -Wolalbym, aby pan wzial tez cos do zatkania tego Jej nochala. -Daj spokoj, staruszku - mruknal Martinho. Yierho podprowadzil tarcze blizej i nachylil sie by spojrzec pod spowodowanym przez kwas zmetnieniem. Gigantyczna poczwarka pluskwiaka zakolysala sie na boki, odwrocila i pognala w prawo, wzdluz brzegu fontanny. Nagle zakrecila sie wokol swej osi, wyrzucajac ku nim strumien kwasu. Plyn zamigotal w swietle reflektorow jak sznur klejnotow. Yierho ledwie zdazyl zakrecic tarcza, by sprostac temu atakowi. -Na krew dziesieciu tysiecy swietych - westchnal Yierho. - Nie podoba mi sie robota tak blisko tego stwora, szefie. Nigdy nie walczylismy z bykami. -To nie byk, bracie. Nie ma rogow. -Mysle, ze wolalbym rogi. -Za duzo gadamy - syknal Martinho. - Podjedz blizej! Yierho ruszyl tarcza do przodu i zatrzymal sie zaledwie dwa metry od poczwarki. - Strzelaj Szefie- syknal nerwowo. -Mam tylko jeden strzal - powiedzial Martinho. - Nie wolno mi uszkodzic tego okazu. Doktor zyczy sobie miec go w calosci. "I ja rowniez" - pomyslal. Poruszyl rozpylaczem w strone stworzenia, ktore w tym momencie zeskoczylo na trawnik, po czym znowu wdrapalo sie na brzeg fontanny. Z tlumu dobiegl czyjs krzyk. Martinho i Yierho przykucneli, czekajac i patrzac, jak ich ofiara tanczy w przod i w tyl. -Dlaczego nawet na sekunde nie stanie nieruchomo? - zapytal Martinho -Szefie, jezeli wlezie pod tarcze, jestesmy ugotowani. Na co pan czeka? Wal pan do niej. -Musze miec pewnosc - odparl Martinho. Zakolysal rozpylaczem zgodnie z ruchami tanczacego owada. Ten za kazdym razem znikal z pola widzenia, przesuwajac sie coraz dalej w prawo. Nagle odwrocil sie i pomknal na przeciwna strone fontanny. Oddzielala ich teraz od siebie cala kurtyna wody, ale reflektory sledzily odwrot stwora i wciaz trzymaly go w swoim swietle. Martinho doznal dziwnego podejrzenia, ze to cos staralo sie wmanewrowac ich w jakas specjalna pozycje. Podniosl oslone twarzy i otarl czolo. Pocil sie obficie. To byla goraca noc, a tu, przy fontannie w powietrzu wisiala mgla i gorzki zapach kwasu. -Mysle, ze mamy klopot - stwierdzil Yierho. - Jezeli to dranstwo bedzie trzymalo sie ciagle przeciwnej strony fontanny, to jak je zlapiemy? -Daj spokoj - odrzekl Martinho. - Jezeli zostanie naprzeciw nas, wysle druga ekipe. Nie moze wykiwac obu naraz. Yierho zaczal jechac dookola fontanny -Wciaz sadze, ze powinnismy uzyc ciezarowki - powiedzial. -Za duza i niezgrabna - ucial Martinho. - Poza tym mysle, ze ciezarowka moglaby to wystraszyc tak bardzo, ze sprobowalby przedrzec sie przez tlum. Teraz moze czuc, ze ma szanse z nami wygrac. -Ja czuje to samo, szefie. Gigantyczna poczwarka rzucila sie ku nim, zatrzymala i popelzla z powrotem. Jej ryjek, czy tez nos byl wciaz wycelowany w tarcze. Ze wzgledu na sciane wody Martinho nie byl pewny swego strzalu. -Mamy wiatr od tylu - oznajmil Yierho. -Wiem. Miejmy nadzieje, ze ten stwor nie wykombinuje, ze moze splunac nad naszymi glowami. Wiatr rzucilby nam kwas na plecy. Poczwarka pluskwiaka wycofala sie w cien rzucany przez gorna nadbudowe fontanny i przystanela kolyszac sie w przod i w tyl. -Szefie, to cos nie zamierza tam dlugo zostac. Czuje to. -Potrzymaj tak tarcze przez chwile - powiedzial Martinho. - Mysle, ze masz racje. Powinnismy oczyscic plac. Jakby to wpadlo w tlum, byliby ranni. -Prawde mowisz, szefie. -Yierho, wez latarke. Sprobuj ja oslepic. Wyjde zza tarczy w prawo i sprobuje strzalu z reki. -Szefie! -Masz lepszy pomysl? -Przynajmniej pozwol mi cofnac tarcze dalej na tra\vnik. Nie bedzie pan tak blisko, jezeli... Bedac wciaz w cieniu larwa zeskoczyla z brzegu fontanny na trawnik. Yierho poderwal latarke, skapal stworzenie w blekitnobialym blasku. -Szefie strzelaj! Martinho zatoczyl wylotem rozpylacza krotki luk skladajac sie do strzalu. Szczelina w tarczy przeszkodzila mu w wykonaniu tego ruchu do konca. Zaklal, wyciagnal dlon do dzwigni sterowania, lecz zanim zdolal obrocic tarcze, za poczwarka cos sie poruszylo. Polac trawnika wielkosci ulicznego wlazu uniosla sie w gore jak klapa. Z otworu wylonil sie czarny ksztalt przypominajacy glowe o trzech rogach i wydal z siebie skrzekliwy zew. Poczwarka skoczyla ku przybyszowi i zniknela w otworze. Tlum zawyl z gniewu, strachu i dzikiego podniecenia. Ten krzyk wypelnil caly plac. Mimo to Martinho dobrze uslyszal modlitwe Yierha: "Swieta Mario, Matko Boska..." Martinho sprobowal obrocic tarcze i pchnac ja w kierunku nowego przeciwnika, ale zostal powstrzymany przez Yierha usilujacego odciagnac oslone do tylu. W efekcie tarcza przekrecila sie zupelnie bez sensu, wystawiajac ich ku czarnemu ksztaltowi, ktory wysunal sie z otworu o nastepne pol metra. Martinho widzial go teraz wyraznie. Skapany w ostrym swiatle latarki, stwor wygladal jak gigantyczny jelonek z potrojnymi rozkami. Martinho desperacko wyszarpnal rozpylacz ze szczeliny i skierowal go w strone rogatego potwora. -Szefie, szefie, szefie! - jeczal blagalnie Yierho. Martinho zlozyl sie i wystrzelil dwusekundowy ladunek, szepcac do siebie: -Jeden motylek, dwa motylki... Trujaca butylowa mieszanina uderzyla w stworzenie, okrywajac je calkowicie. Owad, zalany gruba warstwa mieszanki, zawahal sie, po czym wydzwignal z dziury w trawniku ze skrzypiacym, mrukliwym dzwiekiem, slyszalnym wyraznie mimo krzykow tlumu. Ten ostatni zamilkl nagle, gdy stwor uniosl sie na cala wysokosc. Byl zielony, czarny, lsniacy i co najmniej o metr wyzszy od czlowieka. Martinho uslyszal ssacy, chrapliwy glos stwora, zlewajacy sie w jedno ze szmerem fontanny. Raz jeszcze wycelowal rozpylacz w rogata glowe. Dystans wykluczal pudlo. Spokojnie oproznil cylinder z ladunkiem dziesieciosekundowym. Stworzenie wydawalo sie rozpuszczac zalewane potokami z lepkiego butylu. -Szefie, wydostanmy sie stad - blagal Yierho. - Prosze, Szefie - obrocil tarcze, tak aby znalazla sie znowu miedzy nimi i gigantycznym owadem -Prosze! - jeknal, cofaniem tarczy zmuszajac Martinho do ustapienia. Martinho schwycil kolejny cylinder i zaladowal go z trzaskiem. W lewa dlon chwycil bombe pianowa. Czul sie pozbawiony ze wszystkich uczuc z wyjatkiem pragnienia zaatakowania tej bestii i zabicia jej. Zanim jednak zdolal uniesc ramie i cisnac bombe poczul, jak tarcza podskakuje. Podniosl wzrok i ujrzal gesty strumien plynu tryskajacy na tarcze od strony czarnego stwora. -Wiejmy! - zawyl Yierho. Tym razem Martinho nie dal sie prosic. Rzucili sie do ucieczki ciagnac za soba tarcze. Kwas przestal tryskac, gdy wycofali sie z jego zasiegu. Martinho zatrzymal sie i obejrzal. Zobaczyl, ze Yierho drzy. Ciemna istota cofnela sie do otworu i osunela powoli z powrotem. Byl to najgrozniejszy odwrot, jaki Martinho kiedykolwiek widzial. Ten ruch wrecz promieniowal zadza ataku. Gdy stworzenie zniknelo z pola widzenia, polac trawnika zamknela sie nad nim. Na ten znak wokol calego placu buchnal przeciagly wrzask. Poczatkowo Joao nie mogl rozroznic znaczen. Slyszal tylko strach. Wyszedl zza tarczy. Dopiero teraz zaczely do niego docierac pojedyncze krzyki i urywki zdan: "Jaki potworny zuk!", "Slyszales wiadomosci z nadbrzeza?", "Caly region moze byc zakazony", "...klasztorze Monte Ochoa...", "...sierociniec". Nad tym wszystkim gorowalo pytanie powtarzane ze wszystkich stron placu "Co to bylo?", "Co to bylo?", "Co to bylo?" Martinho poczul za soba czyjas obecnosc. Odwrocil sie gwaltownie i ujrzal Chen-Lhu stojacego ze wzrokiem utkwionym w miejscu, gdzie zniknal gigantyczny owad. Nigdzie nie bylo widac Rhin Kelly. -Tak, Johny - mruknal Chen-Lhu. - Co to bylo? -Wygladalo jak olbrzymi jelonek - odparl Martinho zdziwiony, jak spokojnie zabrzmial jego glos. -Bylo o polowe wyzsze od czlowieka - mruknal Yierho - Szefie... te historie o Serra Dos Parecis... -Slyszalem, jak tlum mowil o Monte Ochoa, nadbrzezu i o jakims sierocincu - powiedzial Martinho. - O co tu chodzi? -Rhin poszla to zbadac - odrzekl Chen-Lhu. - Przyszlo stamtad troche niepokojacych wiadomosci. Polecilem oczyscic plac z tlumu. Ludziom kazano rozejsc sie do domow. -Co to za niepokojace wiadomosci? -Na nadbrzezu wydarzyla sie jakas tragedia, to samo w klasztorze na Monte Ochoa i w sierocincu. -Jaka tragedia? -To wlasnie ma wybadac Rhin. -Widzial pan to, tam na trawniku - powiedzial Martinho. - Czy teraz uwierzy pan w to, o czym donosilismy od tylu miesiecy? -Widzialem automat z miotaczem kwasu i czlowieka w kostiumie jelonka - odparl Chen-Lhu. - Pragnalbym wierzyc, ze nie byles wspoluczestnikiem tego oszustwa. Yierho zaklal pod nosem. Martinho odczekal chwile, by stlumic wscieklosc, i powiedzial: -Nie wygladalo mi to na czlowieka w kostiumie - potrzasnal glowa. Nie byl to czas, by pozwolic emocjom zacmic rozsadek. "Niemozliwe, zeby owady mogly urosnac do takich rozmiarow. Metabolizm i grawitacja..." Znowu potrzasnal glowa. "W takim razie, co to bylo?" -Powinnismy przynajmniej pobrac probki kwasu z trawnika - powiedzial Martinho. - Ta dziura tez powinna zostac zbadana. -Poslalem juz po nasza Sekcje Bezpieczenstwa - odrzekl Chen-Lhu i odwrocil sie, myslac o tym, jak powinien sformulowac raporty dotyczace tego wydarzenia - jeden dla zwierzchnikow z MOE i drugi dla swojego rzadu. -Widzial pan, jak to sie zachowalo gdy dolozylem mu z rozpylacza? - zapytal Martinho.- Ta trucizna atakuje najpierw zakonczenia nerwowe. Czlowiek wylby od tego. -Czlowiek w stroju ochronnym nie - odrzekl Chen-Lhu nie odwracajac sie. Zastanowil sie nad Martinho. Ten facet wydawal sie naprawde zaskoczony. Niewazne. Caly ten incydent powinien okazac sie uzyteczny. Chen-Lhu pojal to wlasnie teraz. -Ale to wrocilo do dziury - odezwal sie Yierho. - Widzieliscie. Wlazlo do dziury. Nagly mrukliwy dzwiek rozlegl sie wsrod ludzi wypychanych z placu i zaczal narastac. Martinho odwrocil sie i popatrzyl uwaznie. -Yierho - powiedzial. -Tak szefie? -Wez karabinki pneumatyczne z ciezarowki. -Juz, szefie. Yierho potruchtal przez trawnik ku ciezarowce stojacej teraz na otwartym terenie, otoczonej jedynie rozproszona grupka bandeirantes. Martinho rozpoznal niektorych z mezczyzn. Najliczniejsi wydawali sie ci od Alvareza. Byli tam rowniez bandeirantes z Hermosillo i Junitza. -Co chcesz zrobic z tymi karabinkami? - zapytal Chen-Lhu. -Mam zamiar zajrzec do tej dziury. -Moi ludzie z Bezpieczenstwa beda tu wkrotce. Zaczekamy na nich. -Ide tam teraz. -Martinho, powiadam ci, ze... -Nie jest pan rzadem Brazylii, doktorze. Otrzymalem od swojego rzadu licencje na wykonywanie specjalnych zadan. Zostalem tez zaprzysiezony do wypelniania tych zadan, cokolwiek by to bylo. -Martinho, jezeli zniszczysz dowody... -Nie bylo tam pana. Nie walczyl pan z tymi stworami, doktorze. Byl pan bezpieczny tu na brzegu placu, podczas gdy ja zarabialem sobie na prawo zajrzenia do tej dziury. Twarz Chen-Lhu zesztywniala z gniewu, ale zachowal milczenie dopoki nie byl pewny, ze jest w stanie kontrolowac swoj glos. Wtedy powiedzial: -W takim razie ja pojde z panem. -Jak pan sobie zyczy. Martinho spojrzal przez plac. Z rufy ciezarowki wyladowywano wlasnie karabinki. Yierho odbieral je i ukladal na trawniku. Wysoki, lysy Murzyn z prawym ramieniem na temblaku wspolpracowal z Yierhem. Murzyn mial na sobie zupelnie bialy mundur bandeirante ze zlotym emblematem motyla na lewym ramieniu swiadczacym, ze jest dowodca grupy. Jego twarz przypominala wyciosane w kamieniu oblicze Maura. -To Alvarez - powiedzial Chen-Lhu. -Widze. Chen-Lhu odwrocil sie do Martinho i usmiechnal sie zlosliwie. -Johny - powiedzial - lepiej nie walczmy ze soba. Wie pan przeciez dlaczego MOE wyslala mnie do Brazylii. -Wiem. Chiny zakonczyly juz porzadkowanie problemu swoich owadow. Odniesliscie wielki sukces. -Nie mamy teraz juz nic oprocz zmutowanych pszczol, Johny. Ani jednego insekta mogacego szerzyc choroby, czy zzerac zywnosc przeznaczona dla ludzi. -Wiem o tym. I jest pan tu, aby ulatwic nam nasze zadanie. Chen-Lhu zmarszczyl sie slyszac ton drwiny w glosie Martinho. -Wlasnie - odpowiedzial zimno. -Zatem dlaczego nie pozwolicie na wjazd obserwatorom naszym, lub tym z ONZ, by sami to zobaczyli, doktorze? -Johny! Musisz przeciez wiedziec, jak dlugo nasz kraj cierpial od bialych imperialistow. Niektorzy z nas ciagle wierza, ze nadal stanowicie dla nas zagrozenie. Wszedzie widza szpiegow. -Ale pan jest obywatelem swiata, o szerszych horyzontach, prawda doktorze Travis? -Oczywiscie. Moja prababka byla Angielka, jedna z tych Travis- Huntingtonow. W naszej rodzinie mamy tradycje szerszego rozumienia spraw. -To zdumiewajace, ze panski kraj ufa panu - powiedzial Martinho - Jest pan w czesci bialym imperialista -odwrocil sie, by przywitac sie z Alvarezem, ktory wlasnie zatrzymal sie przed nimi. -Czesc, Benito. Przykro mi z powodu twojego ramienia. -Halo, Johny - glos Alvareza byl gleboki i grzmiacy -Bog mnie uchronil. Wyzdrowieje - zerknal na karabinki w rekach Yierha i powrocil wzrokiem do twarzy Martinho. -Slyszalem jak Padre prosil o pneumatyki. Mozesz ich chciec z tylko jednego powodu. -Musze zajrzec w te dziure, Benito. Alvarez odwrocil sie i uklonil sztywno Chen-Lhu. - A pan, doktorze, nie ma nic przeciwko temu? -Mam sporo przeciw, ale nie mam wladzy - odparl Chen-Lhu. - To ramie, powaznie zranione? Kaze moim lekarzom je obejrzec. -Jakos sie zagoi - mrugnal Alvarez. -Tak naprawde to on chce wiedziec, czy rzeczywiscie zostales ranny - powiedzial Martinho. Chen-Lhu rzucil zaskoczone spojrzenie na Martinho i szybko przybral nieprzenikniony wyraz twarzy. Yierho podal jeden z karabinkow swojemu szefowi. -Szefie - westchnal - musimy to robic? -Dlaczego doktor mialby watpic, ze jestem ranny w ramie? - zapytal Alvarez. -Slyszal opowiesci - rzekl Martinho. -Jakie opowiesci? -Ze my bandeirantes nie chcemy konca dobrej fuchy, wiec z powrotem zakazamy Zielone Strefy i hodujemy nowe owady w tajnych laboratoriach. -To brednie! - mruknal Alvarez. -Ktorzy bandeirantes maja to niby robic? - zapytal Yierho z naciskiem. Zmarszczyl sie i ruszyl w strone Chen-Lhu. Karabinek trzymal tak, ze lufa w kazdej chwili mogla sie zwrocic przeciw urzednikowi MOE. -Spokojnie, Padre - powiedzial Alvarez. - Tego te historie nigdy nie mowia. To zawsze sa oni, albo ich. Nigdy nie ma nazwisk. Martinho spojrzal na miejsce na trawniku, w ktorym zniknal gigantyczny zuk. Stwierdzil, ze ta klotnia jest o wiele bardziej pociagajaca niz spacer ku temu miejscu. Nocne powietrze nioslo ze soba powiew nadciagajacego zagrozenia i histerii. Ale najdziwniejsza rzecza' w tym wszystkim byla niechec do podjecia jakiegokolwiek dzialania, ktora czul wokol siebie. Bylo to niczym chwila ciszy po straszliwej bitwie. "Coz, to przeciez jest swego rodzaju wojna" - powiedzial sobie. Ta wojna tu, w Brazylii toczyla sie juz osiem lat. Chinczykom zajela ona dwadziescia dwa lata, ale twierdzili, ze tutaj mozna tego dokonac w dziesiec. Mysl, ze i tu mogloby to potrwac dwadziescia dwa lata, czyli jeszcze czternascie lat, przez chwile przytloczyla Joao. Poczul potworne zmeczenie. -Musicie przyznac, ze dzieja sie dziwne rzeczy - powiedzial Chen-Lhu. -To przyznajemy. -Dlaczego nikt nie podejrzewa carsonitow? - zapytal Yierho. -Dobre pytanie, Padre - odparl Alvarez. - Oni maja wielkie poparcie. Zwlaszcza tych narodow, ktore sie wstrzymaly: Stanow Zjednoczonych Ameryki, Kanady, Zjednoczonego Krolestwa i Wspolnoty Europejskiej. -Wszedzie tam, gdzie nigdy nie bylo prawdziwych klopotow z owadami - skomentowal Yierho. O dziwo, to wlasnie Chen-Lhu zaprotestowal. -Nie - powiedzial - panstwom, ktore sie powstrzymaly, tak naprawde na tym nie zalezy, oprocz tego, ze sa szczesliwe widzac nas uwiklanych w te walke. Martinho pokiwal glowa. Tak, to bylo to, co mowili wszyscy jego towarzysze z lat nauki w Ameryce Polnocnej. Im bylo to rzeczywiscie obojetne. -Ide tam teraz i zajrze w te dziure - powiedzial Martinho. Alvarez wyciagnal reke i wzial od Yierha karabinek. Przewiesil go na pasie przez swe zdrowe ramie, a nastepnie chwycil dzwignie kontroli tarczy. -Pojde z toba, Johny - oznajmil. Martinho popatrzyl na Yierha, i ujrzawszy na jego twarzy wyraz lekliwej ulgi, zwrocil sie ku Alvarezowi: -Jak twoje ramie? -Wciaz mam jedna zdrowa reke. Czego mi wiecej potrzeba? -Travis, niech pan sie trzyma blisko za nami. -Wlasnie dotarli moi ludzie z Bezpieczenstwa - powiedzial Chen-Lhu. - Prosze poczekac chwile, a otoczymy to miejsce. Powiem im, zeby przyniesli tarcze. -To rozsadne, Johny - stwierdzil Alvarez. -Pojdziemy powoli - rzekl Martinho - Padre, wracaj do ciezarowki. Powiedz Ramonowi, aby okrazyl plac i wyladowal, na skraju trawnika. Niech ciezarowka z Hermosillo skoncentruje tam wszystkie swiatla - skinal glowa w kierunku trawnika. -Juz, szefie. Yierho pobiegl ku ciezarowce. -Chyba nie zniszczycie tego? - zapytal Chen-Lhu. -Tak samo jak pan pragniemy dowiedziec sie, co to jest - powiedzial Alvarez. -Chodzmy - rzekl Martinho. Chen-Lhu pobiegl na spotkanie ciezarowki MOE torujacej sobie droge przez boczna uliczke. Tlum sprawial tam spore klopoty, opierajac sie probom usuniecia go z terenu placu. Alvarez pchnal dzwignie regulacji i tarcza zaczela Pelznac przez trawnik. -Johny, dlaczego doktor nie podejrzewa carsonitow? - spytal Alvarez polglosem. -Ma siatke najlepszych szpiegow na swiecie - powiedzial Martinho. - Musi wiedziec... jego wzrok byl ciagle skupiony na poruszonej polaci trawnika przed nimi. -Czy mozna wymyslic lepszy, sabotaz, niz zdyskredytowanie bandeirantes? -To prawda, ale nie wierze, aby Travis-Huntington Chen-Lhu moglby popelnic taka omylke - odparl Martinho i pomyslal: "To dziwne, jak ta polac trawnika jednoczesnie przyciaga i odpycha". -Wiele razy zakladalismy sie ze soba, Johny. Byc moze jednak czasami zapominamy, ze mamy wspolnego wroga. -Mozesz go nazwac? -To wrog kryjacy sie w dzunglach, w trawie sawann i pod ziemia. Chinczykom walka z nimi zajela dwadziescia dwa lata... -Podejrzewasz ich? - Martinho spojrzal na swego towarzysza, zauwazajac w oczach Alvareza gleboka koncentracje - Nie pozwalaja nam zbadac swoich osiagniec. -Chinczycy to paranoicy. Odbilo im jeszcze zanim zderzyli sie ze swiatem Zachodu. To zas utrzymalo ich jedynie w tej chorobie. Podejrzewasz Chinczykow? Nie sadze, aby to mialo sens. -A ja tak - odparl Martinho - Podejrzewam wszystkich. Na dzwiek wlasnych slow zwyciezylo w nim uczucie zalu. To byla prawda, podejrzewal wszystkich, nawet Benita, Chen-Lhu i... urocza Rhin Kelly. - Czesto mysle o dawnych insektycydach - powiedzial - o tym, jak owady stawaly sie coraz silniejsze pomimo tych trucizn, a moze nawet dzieki nim. Loskot za nimi zwrocil uwage Martinho, polozyl dlon na ramieniu Alvareza, ktory zatrzymal tarcze i odwrocil sie. To Yierho podazal za nimi z samobieznym wozkiem zawalonym sprzetem. Martinho rozpoznal dlugi lewar, wielka peleryne przeznaczona chyba dla Alvareza oraz paczki wybuchowego plastyku. -Szefie... pomyslalem, ze przydadza sie wam te rzeczy. Martinho przeniknelo poczucie oddania dla Padre. Mimo to powiedzial szorstko: -Trzymaj sie blisko z tylu i zejdz z drogi, slyszysz? -Oczywiscie, Szefie. Czyz nie slucham cie zawsze? - wyciagnal peleryne w strone Alvareza. - To przynioslem dla pana, ucierpial pan od nastepnej rany. -Dziekuje, Padre - odparl Alvarez. - Ale wole swobode ruchow. Poza tym to stare cialo nosi tak wiele ran, ze jedna wiecej nie zrobi wiekszej roznicy. Martinho rozejrzal sie dookola i zobaczyl, ze w kierunku trawnika suna nastepne tarcze. -Szybko! - zawolal - Musimy tam byc pierwsi. Alvarez przesunal raczke kontroli. Tarcza ryszyla. Yierho podszedl blizej do Martinho i powiedzial cicho: -Szefie, tam w ciezarowce opowiadaja rozne historie. Mowia, ze jakies stworzenia zzarly pale pod magazynem na nadbrzezu. Wszystko sie zawalilo. Byli zabici i ranni. Panuje wielki niepokoj. -Chen-Lhu wspomnial o tym. -Czy to nie to miejsce? - zapytal Alvarez. -Zatrzymaj tarcze - polecil Martinho. Popatrzyl na trawe przed nimi, szukajac sladow poprzedniego przetaczania ich tarczy. -To tam - pokazal. Oddal Yierhowi karabinek i rzekl: -Podaj mi lewar i ladunek gluszacy. Yierho wreczyl mu maly pakiet plastyku z detonatorem. Ladunkow tego rodzaju uzywali na czerwonych terytoriach, do zniszczenia podziemnych gniazd insektow. Martinho opuscil i uszczelnil oslone twarzy, po czym wzial lewar. -Yierho, kryj mnie stad. - rozkazal - Benito, mozesz poslugiwac sie latarka? -Oczywiscie, Johny. -Szefie... nie zamierza pan uzyc tarczy? -Nie mam czasu - wyszedl zza tarczy, zanim Yierho zdazyl odpowiedziec. Wiazka swiatla z latarki jak sztylet ciela grunt pod jego stopami. Przykucnal, wbil koniec lewara w trawe i pchnal. Lewar zaryl sie, nastepnie wpadl w pustke. Cos w dole dotknelo go i elektryzujacy impuls przeniknal cale cialo Martinha. -Padre, tam, w dole - szepnal. Yierho uniosl karabinek. -Szefie? -Prosto tak jak lewar, w ziemie. Yierho wycelowal i nacisnal spust dwa razy. Gwaltowny halas buchnal spod trawnika przed nimi. W owadziej norze zakotlowalo sie. Yierho znowu wystrzelil. Pneumatyczne pociski wydawaly dziwne dudniace odglosy eksplodujac pod ziemia. Po chwili dobiegl ich loskot furiackiej miotaniny, jakby pod nimi znajdowalo sie stado wielkich ryb, ktorym rzucano karme. Ucichlo nagle. Wiecej swiatla padlo na trawnik przed nimi. Martinho podniosl glowe i zobaczyl stojacych wokol kilkudziesieciu ludzi w mundurach MOE i bandeirantes. Znow skupil uwage na polaci trawy. - Padre, zamierzam to podwazyc. Badz gotow. -Oczywiscie, szefie. Martinho podlozyl stope pod lewar jako punkt podparcia, po czym nacisnal na drugi koniec. Klapa uniosla sie z wolna. Byla przyklejona do otworu jakas gumowata substancja tworzaca ciagliwe nici. Zapach siarki i korozyjnego sublimatu w nozdrzach powiedzial Martinho, czym bylo to szczeliwo - nosnikiem butylowym, ktorego uzywal w swoim rozpylaczu. Z naglym klasnieciem klapa odskoczyla i potoczyla sie na trawnik. Latarki byly teraz obok Martinho, badawczymi wiazkami macajac polyskujaca w dole oleista, czarna wode. Miala ona zapach rzecznego mulu. -One wyszly z rzeki - rzekl Alvarez. Chen-Lhu podszedl do Martinho i powiedzial: -Wydaje sie, ze przebierancy sie wymkneli. Jakie to dogodne... - dodal i pomyslal: "Mialem racje, kiedy wydawalem Rhin rozkazy. Musimy miec wtyczke w ich organizacji. Ten przywodca bandeirantes wyksztalcony wsrod jankeskich imperialistow, to wrog. Jest jednym z tych, ktorzy staraja sie nas zniszczyc. Nie moze byc innej odpowiedzi." Martinho zignorowal uszczypliwosc Chen-Lhu. Byl zbyt zmeczony, by byc zlym na tego starego durnia. Wstal i rozejrzal sie po placu. W powietrzu wisiala cisza jak gdyby cale niebo oczekiwalo jakiegos nieszczescia. Za rozszerzonym pierscieniem straznikow pozostalo tylko kilku widzow, prawdopodobnie uprzywilejowanych urzednikow. Tlum zostal zepchniety na przylegle ulice. Maly, czerwony samochod zjezdzal w dol alei prowadzacej do placu. Jego okna polyskiwaly w swietle ulicznych lamp; Straznicy rozstapili sie przed nim, a gdy podjechal blizej Martinho rozpoznal umieszczone na masce insygnia MOE. Samochod stanal z piskiem opon przy brzegu trawnika i wyskoczyla z niego Rhin Kelly. Byla teraz ubrana w roboczy, dwuczesciowy kostium MOE. Mial on te sama barwe co splowiala trawa. Przeszla przez trawnik patrzac na Martinho i myslac: "Nalezy go wykorzystac i pozbyc sie go. Jest wrogiem. Teraz to oczywiste". Martinho obserwowal ja podziwiajac jej wdziek i kobiecosc, ktore prosty uniform tylko podkreslal. Zatrzymala sie przez nim i przemowila gardlowym, przynaglajacym glosem: -Senhor Martinho, przyszlam ocalic panskie zycie. Potrzasnal glowa, nie wierzac, ze dobrze ja uslyszal. -Co...? -Zaraz rozpeta sie tutaj pieklo. Do Martinha dotarly odlegle okrzyki. -To tlum - powiedziala. - Uzbrojony. -Co sie dzieje, u diabla? - zapytal z naciskiem. -Dzis wieczor bylo kilkanascie ofiar smiertelnych - rzekla. - Wsrod nich kobiety i dzieci. Za Monte Ochoa zawalila sie czesc budynkow. Cale wzgorze jest poprzebijane korytarzami. -Sierociniec... - mruknal Yierho. -Tak - odparla - sierociniec i klasztor na Monte Ochoa zostaly zniszczone. Obwinia sie bandeirantes. Wie pan, co mowiono... -Pomowie z tymi ludzmi! - wykrzyknal Martinho. Czul wscieklosc na mysl, ze jest zagrozony przez tych, ktorym sluzyl! - To nonsens! Nie zrobilismy nic, co... -Szefie - powiedzial Yierho. - Nie przekona pan tlumu. -Zlinczowano juz dwoch ludzi z grupy Lifcada - ciagnela Rhin. - Jeszcze ma pan szanse uciec. Wasze ciezarowki sa tutaj i jest ich dosc dla wszystkich. Yierho wzial go za ramie. -Szefie, musimy zrobic, co ona mowi. Martinho stal w milczeniu, slyszac jak wiadomosc jest przekazywana wsrod bandeirantes stojacych wokol nich: "Tlum... wina na nas... sierociniec..." -Dokad mozemy sie udac? - zapytal -Wydaje mi sie, ze sa to zamieszki lokalne - powiedzial Chen-Lhu. Przerwal, nasluchujac. Wrzaski stawaly sie coraz glosniejsze. - Prosze leciec do swojego ojca w Cuiabie i zabrac ze soba swoja grupe. Inni moga sie udac do waszych baz w Strefie Czerwonej. -Dlaczego mam... -Wysle do pana Rhin, kiedy opracujemy plan dzialania. -Musze wiedziec, gdzie pana szukac - powiedziala Rhin, wlaczajac sie znow do rozmowy i myslac: "Tak. Siedziba ojca. To musi byc centrum... To, albo Goyaz, jak podejrzewa Travis". -Ale my nic nie zrobilismy - rzekl Martinho. -Prosze - powiedziala. Yierho pociagnal go za ramie. Martinho gleboko wciagnal powietrze. -Padre, idz z ludzmi. Tam w Czerwonej bedziemy bezpieczniejsi. Wezme mala ciezarowke i polece do Cuiaby. Musze przedyskutowac to z moim ojcem. Ktos musi wlezc na stolek i zmusic tych ludzi, zeby sluchali. -Sluchali czego? - zapytal Alvarez. -Praca... musi byc czasowo wstrzymana - powiedzial Martinho - musi byc sledztwo. -To glupota! - wykrzyknal Alvarez. - Kto bedzie sluchal takiego gadania? Martinho sprobowal przelknac sline, mimo ze mial zupelnie suche gardlo. Noc dookola niego byla zimna i przytlaczajaca. Glosy tlumu zblizaly sie coraz bardziej. Policja oraz wojsko dlugo nie beda w stanie powstrzymywac tego rozwscieczonego molocha. -Nie beda cie sluchac - mruknal Alvarez. - Nawet jezeli masz racje. Wycie tlumu punktowalo prawde tych slow. Martinho wiedzial o tym. Ludzie u wladzy nie mogli przyznac sie do porazki. Byli u wladzy ze wzgledu na pewne obietnice. Jezeli te obietnice nie byly dotrzymywane, to trzeba bylo znalezc kogos, kto przyjalby wine na siebie. "Byc moze juz kogos znaleziono..." - pomyslal. Pozwolil Yierhowi poprowadzic sie ku ciezarowkom. IV To byla jaskinia, znajdujaca sie wysoko ponad mokrymi, czarnymi skalami rzecznego wawozu w Goyaz. Wewnatrz jaskini, w Mozgu sluchajacym radia mysli pulsowaly coraz intensywniej, w miare jak spiker- czlowiek donosil o wiadomosciach dnia, zamieszkach w Bahii, zlinczowanych bandeirantes, i komandosach, ktorzy dokonali desantu dla przywrocenia porzadku.Radio, maly przenosny odbiornik zasilany bateriami, wytwarzalo w jaskini nieznosny halas, ktory draznil receptory Mozgu, ale ludzkich wiadomosci trzeba bylo sluchac tak dlugo, dopoki wytrzymaja baterie. Teorii pochodzacej z filmoksiazek z bibliotek porzuconych w Czerwonej Strefie Mozg posiadal pod dostatkiem, ale wiedza praktyczna byla zupelnie inna sprawa. Przez pewien czas Mozg dysponowal przenosnym telewizorem, ale zasieg jego odbioru byl ograniczony, a teraz juz nie dzialal. Wiadomosci skonczyly sie i z glosnika buchnela muzyka. Mozg dal sygnal, by wylaczyc odbiornik, a nastepnie pograzyl sie w wyczekiwaniu, myslac i pulsujac. Mozg stanowil soczewkowata bryle o promieniu okolo czterech metrow i wysokosci pol metra, identyfikujaca sie jako "Najwyzsze Zintegrowanie". Ruchoma maska zmyslowa mogaca wedle woli Mozgu zmieniac swoj ksztalt, tworzac to dysk, to wachlarz, a nawet podobizne ludzkiego oblicza, jak kaptur spoczywala na jego powierzchni, swymi receptorami ustawiona ku szaremu swiatlu poranka wpadajacemu do wnetrza pieczary. Rytmiczne pulsowanie zoltego worka w glebi jaskini tloczylo do Mozgu lepki, ciemny plyn. Blonkoskrzydle owady pelzly po jego powierzchniowych blonach i bruzdach bezustannie nadzorujac, naprawiajac oraz dawkujac dodatkowe pozywienie. Roje wyspecjalizowanych insektow klebily sie u wylotu jaskini. Jedne wytwarzaly najrozmaitsze substancje organiczne, inne rozkladaly je, lub dostarczaly Mozgowi tlen, jeszcze inne zajmowaly sie miesniami pompujacymi. Czysty, cierpki zapach kwasu mrowkowego przenikal cala jaskinie. W poswiacie switu owady wlatywaly i wylatywaly z jaskini. Niektore zawisaly w powietrzu, tanczac, kolyszac sie i brzeczac nad receptorami Mozgu, inne do skladania raportow uzywaly modulacji wydawanego przez siebie glosu. Byly tez takie, ktore pojawialy sie grupami w szykach o okreslonym ksztalcie, albo tworzyly skomplikowane wzory o zmiennym ukladzie barw, lub tez w skomplikowany sposob wymachiwaly czulkami. W tej chwili przekazywana byla relacja z Bahii: "Wiele deszczu, wilgotny grunt, korytarze naszych posterunkow nasluchowych zapadaly sie. Obserwator zostal zauwazony i zaatakowany, ale nadzorca obronil go i uniemozliwil ucieczke. Tunele znad rzeki spowodowaly zerwanie sie tamtejszych struktur. Nie pozostawiono zadnego dowodu poza tym, ile zdolaly zobaczyc istoty ludzkie. Ci z nas, ktorzy nie zdolali uciec, zostali zniszczeni. "Posrod istot ludzkich zdarzyly sie ofiary smiertelne". "Ofiary smiertelne wsrod istot ludzkich" pomyslal Mozg "Zatem doniesienia radiowe byly prawdziwe". To byla katastrofa. Zapotrzebowanie Mozgu na tlen wzroslo. Sluzebne owady dostosowaly szybkosc podazy i przyspieszyly rytm pompowania. "Ludzie beda wierzyc, ze zostali zaatakowani" - pomyslal Mozg -"Zostanie uruchomiona zlozona struktura obronna ludzkosci. Przelamac to nastawienie spokojnym rozumowaniem bedzie w najwyzszym stopniu trudne, jezeli nie niemozliwe. Kto moze probowac rozumowac z tymi, ktorzy nie rozumuja?" Bardzo ciezko bylo pojac istoty ludzkie z ich bogami i sposobami akumulacji dobr. "Interes" - tak ksiazki nazywaly ich wzorzec akumulacji, ale znaczenie tego terminu wymykalo sie Mozgowi. Pieniadze nie nadawaly sie do zjedzenia, nie gromadzily w sobie widocznej energii i byly kiepskim materialem budowlanym. Domy taipa z plecionki oblicowanej tynkiem zamieszkiwane przez najbiedniejsze istoty ludzkie byly bardziej trwale. A mimo to ludzie dazyli do ich posiadania. Material ten musial byc zatem wazny. Musial byc co najmniej rownie wazny jak ich koncepcje boga, ktory wydawal sie byc czyms w rodzaju najwyzszego zintegrowania, ktorego polozenia i substancjalnosci nie mozna bylo okreslic. Zupelnie niezrozumiale. Mozg czul, ze gdzies musi istniec sposob myslenia, ktory uczynilby te rzeczy bardziej jasnymi, ale jego zarys bez przerwy mu sie wymykal. Mozg pomyslal nastepnie, jak dziwny byl ludzki sposob myslenia o egzystencji, owo przeniesienie wewnetrznej energii w celu wytworzenia w wyobrazni wizji, ktore w rzeczywistosci byly planami i regulami, nie podporzadkowanymi regule przetrwania. Jak ciekawe, jak subtelne i piekne bylo owo ludzkie odkrycie, ktore zostalo teraz skopiowane i przystosowane do uzytku innych stworzen. Jak bardzo godne podziwu i wysublimowane bylo to manipulowanie Wszechswiatem, odbywajace sie tylko wewnatrz granic wyobrazni. Przez chwile Mozg badal sam siebie, starajac sie dokonac symulacji ludzkich emocji. Lek i poczucie jednosci roju - to jeszcze mogl pojac. Ale odmiany uczucia strachu zwane nienawiscia oraz odruchy zaslepienia - to bylo o wiele trudniejsze. Mozg nigdy nie pozwalal sobie na przypominanie tego, ze kiedys byl czescia ludzkiej istoty i podlegal tym samym uczuciom. Nawroty takich mysli uwazal za drazniace. Wyeliminowal je na wlasne zyczenie. Teraz Mozg tylko odlegle przypominal swoj ludzki odpowiednik. Byl wiekszy i bardziej skomplikowany. Zaden ludzki system krazenia nie moglby zaspokoic jego potrzeb odzywczych. Zaden ograniczony ludzki uklad zmyslow nie moglby nasycic jego zarlocznego apetytu na informacje. Byl to po prostu Mozg - funkcjonalny skladnik systemu superroju, wazniejszy nawet od krolowej. "Jakie klasy istot ludzkich zginely?" - zapytal. Odpowiedz nadeszla w postaci niskiego brzeczenia: "Pracownicy, istoty zenskie, osobniki niedojrzale i kilka jalowych krolowych". "Istoty zenskie i osobniki niedojrzale" - pomyslal Mozg. Uformowalo to w jego swiadomosci indianskie przeklenstwo, ktorego zrodlo zostalo wyciete. Przy takich ofiarach ludzka reakcja obronna bedzie o wiele bardziej gwaltowna. Szybkie dzialanie stawalo sie niezbedne. "Jakie sa wiadomosci od naszych poslancow, ktorzy przenikneli przez bariere? - zapytal Mozg. "Miejsce ukrycia grupy poslancow jest nieznane" "Nalezy ich odnalezc. Musza pozostac w ukryciu az do bardziej dogodnej chwili. Przekazac to polecenie natychmiast". Wyspecjalizowane robotnice od razu opuscily jaskinie, by wykonac rozkaz. "Musimy schwytac zroznicowana ludzka probe" polecil Mozg "Musimy miec posrod nich co najmniej jednego przywodce. Wyslac obserwatorow, poslancow i jednostki wykonawcze. Informowac tak szybko, jak to mozliwe". Mozg przestawil sie na sluchanie, stwierdzajac, ze jego rozkazy sa wykonywane. Pomyslal o wiadomosciach przenoszonych przez odleglosci dzielace roje. Wewnatrz Mozgu czaily sie nieokreslone niepokoje, na ktore nie mial odpowiedzi. Podniosl maske receptorowa wyksztalcil oczy i skupil je na wylocie jaskini. Pelne swiatlo dnia. Teraz mogl tylko czekac. Czekanie bylo najtrudniejsza czescia istnienia. Mozg poczal badac te mysl, formulujac wnioski i koncepcje mozliwych alternatyw przeplatajacych proces czekania, wyobrazajac sobie projekcje przyszlego fizycznego wzrostu, ktory moglby skrocic oczekiwanie. Mysli te wywolaly swego rodzaju intelektualna nie- strawnosc, ktora zaalarmowala obslugujace Mozg roje. Zaczely one brzeczec gniewnie wokol niego, oslaniac go, zywic i formowac falangi wojownikow u wylotu jaskini. Dzialanie to wywolalo w Mozgu zmartwienie. Mozg wiedzial, co pobudzilo jego kohorty do dzialania. Strzezenie cennego rdzenia roju bylo instynktem przetrwania zakorzenionym u wszystkich gatunkow sluzebnych. Mozg uswiadomil sobie, ze prymitywne roje nie potrafily zmienic tego wzorca zachowania. Jednak musialy go zmienic. Musialy sie nauczyc szybkiego dostosowywania sie do potrzeb, oceny wydarzen i pojmowania kazdej sytuacji jako wyjatkowej "Musze kontynuowac nauczanie" - pomyslal Mozg, a nastepnie zazyczyl sobie wiadomosci od drobnych obserwatorow, ktorych wyslal na wschod. Zapotrzebowanie na informacje z tamtego terenu bylo bardzo duze. Potrzebowal uzupelnienia okruchow uzbieranych od posterunkow podsluchu. Stamtad mogl nadejsc dowod o najzywotniejszym znaczeniu, ktory wytracilby ludzkosc ze slepego pograzania sie w smierci dla wszystkich. W miare jak wycofywal sie z obszaru bolesnych mysli, roje opiekuncze oslabialy swoja aktywnosc. "Na razie czekajmy" - powiedzial Mozg sam do siebie i zaczal rozmyslac o malej zmianie genetycznej u bezkrzydlych pszczol, ktora ulepszylaby system produkcji tlenu. Senhor Gabriel Martinho, prefekt Konwencji Bariery Mato Grosso, spacerowal po swoim gabinecie mruczac cos do siebie. Przystawal co jakis czas, by spojrzec na swojego syna, Joao, ktory siedzial na sofie obitej skora tapira, stojacej przed jedna z okalajacych pokoj biblioteczek. Martinho - senior byl sniadym, drobnym mezczyzna o cienkich konczynach, siwych wlosach i gleboko osadzonych brazowych oczach. Mial orli nos, usta jak szpara i podbrodek przypominajacy szpic buta. Nosil staromodne, czarne ubranie odpowiadajace swemu stanowisku. Jego koszula lsnila idealna biela. Gdy wymachiwal ramionami, blyskaly zlote spinki do mankietow. -Stalem sie po prostu obiektem kpin - burknal opryskliwie. Joao w milczeniu przyjal to oswiadczenie. Po calym tygodniu wysluchiwania wybuchow swojego ojca nauczyl sie wartosci milczenia. Spuscil wzrok i spojrzal na swoje biale spodnie mundurowe, wetkniete w wysokie po lydki buty do chodzenia po dzungli. Wszystko to bylo nieskazitelnie lsniace i czyste, podczas gdy jego ludzie pocili sie nad wstepnym przebadaniem Serra Dos Parecis. W pokoju zaczelo sie robic ciemno. Zapadal szybki, tropikalny mrok ponaglany grzmotami dobiegajacymi zza horyzontu. Zanikajace swiatlo dnia rzucalo blekitna, zamglona poswiate. Blyskawica rozdarla nagle obszar nieba widoczny przez wysokie waskie okno i wypelnila gabinet oslepiajacym blaskiem. Potem nastapil dudniacy grzmot. Czujniki domu zareagowaly na to wlaczeniem swiatel wszedzie tam, gdzie byli ludzie. Gabinet wypelnil zolty blask. Prefekt zatrzymal sie naprzeciw swojego syna. -Dlaczego moj wlasny syn, slawny szef bandeirantes z Bractwa, wycial taka carsonicka glupote? Joao popatrzyl na podloge miedzy swymi butami. Walka na placu w Bahii i ucieczka przed tlumem, choc mialy miejsce zaledwie tydzien temu, wydawaly mu sie odlegla o wiecznosc czescia przeszlosci kogos innego. Ten dzien byl swiadkiem szeregu waznych politycznych osobistosci paradujacych przez gabinet jego ojca. Uprzejmych pozdrowien wymienianych ze slawnym Joao Martinho i cichymi glosami toczonych konferencji z jego ojcem. Stary czlowiek walczyl o swojego syna. Joao wiedzial o tym. Ale stary Martinho mogl walczyc tylko w sposob, ktory znal najlepiej: poprzez zrytualizowane uklady, wiezi pokrewienstwa, poruszanie nitek protekcji, manewrami za scena, wymienianiem obietnic wladzy i zjednywaniem sobie sily politycznej tam, gdzie sie ona liczyla. Ani razu nie wzial pod uwage podejrzen i watpliwosci syna. Alvarez, Joao, ludzie z Hermosillo i kazdy kto mial do czynienia z Piratininga, byl teraz otoczony zlym zapaszkiem. Trzeba bylo naprawiac ploty. -Zaprzestac uporzadkowywania? - mruknal starzec. - Odwlekac nasz Brazylijski Marsz na Zachod? Oszalales? Jak myslisz, w jaki sposob utrzymuje moje stanowisko? Ja! Spadkobierca hidalgow, ktorych przodkowie rzadzili pierwszymi kapitaniami! Nie jestesmy burges, ktorych dziadowie zostali pogrzebani przez Rui Borbose, a mimo to ludzie nazywaja mnie "Ojcem Biednych". Nie zyskalem tego miana dzieki glupocie. -Ojcze, gdybys tylko... -Badz cicho! Trzymam w garsci nasza panelinhe, nasz garnuszek, w ktorym sie wesolo gotuje. Wszystko bedzie w porzadku. Joao westchnal. Do swojego polozenia czul zarowno ?draze jak i wstyd. Az do tego czasu prefekt byl na poly na emeryturze ze wzgledu na slabe serce. Jak teraz niepokoic starego czlowieka? Ale on trwal uparcie przy swojej slepocie! -Zbadac, mowisz - zaszydzil z niego starzec. - Co zbadac? Wlasnie w tej chwili nie potrzeba nam sledztw i podejrzen. Rzad, dzieki calotygodniowym naciskom moich przyjaciol, uznal, ze wszystko jest w porzadku. Sa prawie gotowi obwinic za tragedie w Bahii carsonitow. -Nie maja zadnych dowodow - powiedzial Joao. - Sam to przyznales. -W czas taki jak ten dowody nie maja zadnego znaczenia - odparl jego ojciec. - Jedyne, co sie liczy to to, ze odsuwamy podejrzenia od nas. Musimy zyskac na czasie. Poza tym bylo to cos dokladnie w stylu carsonitow. -Ale mogli tego nie zrobic - odparl Joao. Stary czlowiek jak gdyby nie doslyszal. -Ledwie w zeszlym tygodniu - powiedzial, wykonujac zamaszysty ruch reka - na dzien zanim sie tu zjawiles niczym szalona traba powietrzna, przemawialem do farmerow z Lacuia na prosbe mojego przyjaciela z Ministerstwa Rolnictwa. I wiesz, ze ten motloch sie ze mnie nasmiewal? Powiedzialem, ze w tym miesiacu powiekszymy Strefe Zielona o dziesiec tysiecy hektarow. Smiali sie. Mowili: "Nawet panski wlasny syn w to nie wierzy!" Teraz rozumiem, dlaczego tak mowili. Zatrzymac marsz na zachod, to ci dopiero! -Widziales raporty z Bahii - powiedzial Joao - Ci, ktorzy badali to z ramienia MOE... -MOE! Ten cwany Chinczyk, ktorego twarz nigdy nic nie mowi. On jest bardziej bahiano niz sami bahianos, bezczelny dran. I ta nowa pani doktor, ktora wszedzie wysyla na przeszpiegi. Jego lozkowy komandos, jego sidaga. Wiem juz cos niecos na jej temat. Ledwie wczoraj powiedziano mi... -Nie chce tego sluchac! Starzec zamilkl, spojrzal w dol na niego: -Heee? - chrzaknal znaczaco. -Heee! - warknal Joao. - Co to znaczy? -To znaczy: heee! - odpowiedzial starzec. -To bardzo piekna kobieta! - krzyknal Joao. -Tak mi doniesiono. I wielu mezczyzn probowalo juz tego piekna... Tak mowia. -Nie wierze w to! -Joao - rzekl prefekt - posluchaj starego czlowieka, ktoremu doswiadczenie dalo madrosc. To niebezpieczna kobieta. Nalezy cialem i dusza do MOE, a ta organizacja czesto ma interesy sprzeczne z naszymi. Ty jestes przedsiebiorczy, masz slawe, a twoje zdolnosci i sukcesy z pewnoscia wzbudzily zazdrosc w pewnych sferach. Ta kobieta ma byc rzekomo doktorem od robali, ale jej dzialania wskazuja, ze jest raczej osoba majaca wiele bardzo roznych zajec. A niektore z nich, ach, niektore z nich... -Dosc tego, ojcze! -Jak sobie zyczysz. -Ma tutaj wkrotce przybyc - oznajmil Joao. - Nie chce, bys zachowal swoja obecna postawe wobec... -Jej wizyta moze sie odwlec - odparl prefekt. -Dlaczego? - Joao popatrzyl na niego badawczo. -W ostatni wtorek po twoim epizodziku w Bahii zostala wyslana do Goyaz. Tej samej nocy, albo nastepnego dnia rano. Nie jest to wazne. -Tak? -Wiesz, oczywiscie, co robi w Goyaz. Te historie o tajnej bazie bandeirantes... Ma to wybadac. Jezeli jeszcze zyje... Joao az podskoczyl. -Co?!! -W kwaterze glownej MOE w Bahii krazy pogloska, ze jej powrot odwleka sie. Byc moze jakis wypadek. Mowi s?e, ze jutro sam wielki Travis Huntington Chen-Lhu we wlasnej osobie uda sie na poszukiwania swojej pani doktor. -Wydawal sie bardzo ja lubic, kiedy widzialem ich w Bahii, ale te opowiesci o... -Lubic? O tak, rzeczywiscie. -Masz zle mysli, ojcze - Joao wzial gleboki wdech, o tej slicznej kobiecie gdzies w glebi kraju, w dzungli, martwej badz poranionej pozostawila w Joao poczucie chorej pustki. -Byc moze zazyczysz sobie \wymaszero wac ze swoimi ludzmi w przyszlym tygodniu na zachod? Joao zignorowal szyderstwo i odrzekl: -Ojcze, cala ta krucjata wymaga okresu przerwy, bysmy zobaczyli, co jest nie w porzadku... -Jezeli tak mowiles w Bahii, nie winie ich, ze zwrocili sie przeciw tobie - powiedzial prefekt. - Byc moze ten tlum... -Wiesz, co widzielismy na placu! -Nonsens, ale juz wczorajszy nonsens. Teraz to musi sie skonczyc. Nie wolno ci uczynic nic, co zaklociloby rownowage. Rozkazuje ci! -Ludzie nie podejrzewaja juz bandeirantes - powiedzial Joao z gorycza w glosie. -Niektorzy wciaz was podejrzewaja. Tak. I dlaczegoz by nie, jesli to, co uslyszalem z twoich wlasnych ust jest probka tego, co tam mowiles? Joao badal wzrokiem czubki butow swojego ojca, blyszczacych czarna pasta. Ich nieskazitelna powierzchnia byla dla niego, jak spostrzegl to w tej chwili, w jakis sposob symbolem zycia jego ojca. -Przykro mi, ze narazilem cie na nieprzyjemnosci - powiedzial. - Czasami zaluje, ze jestem bandeirante, ale - wzruszyl ramionami - czy moglbym bez tego dowiedziec sie o rzeczach, ktore ci powiedzialem? Prawda jest taka... -Joao! - glos ojca drzal. - Siedzisz tu sobie i mowisz mi, ze skalales nasz honor? Zlozyles falszywa przysiege, kiedy formowales swoje Bractwo? -To nie jest tak, ojcze. -Tak? W takim razie jak? Joao wyciagnal z kieszeni na piersiach emblemat konajacego motyla i obrocil go w palcach. -Wierzylem w to... wtedy. Mielismy tale ksztaltowac zmutowane pszczoly, by zapelnialy kazda luke w systemie ekologicznym owadow. To byla Wielka Krucjata. Wierzylem w to. Jak ludzie w Chinach mowilem: "Tylko pozyteczne przezyja!" I myslalem tak. Ale to bylo kilka ladnych lat temu, ojcze. Od tego czasu uswiadomilem sobie wreszcie, ze nie rozumiemy w pelni tego, co jest pozyteczne. -To byl blad, ze wychowywales sie w Ameryce Polnocnej - powiedzial' stary Martinho. - Siebie za to winie. Tak, tylko mnie mozna za to obwiniac. To wlasnie tam wchlonales te carsonicka herezje. Wszystko jest dla nich dobre, by odmowic przylaczenia sie do naszego Ekologicznego Uporzadkowania. Oni nie maja milionow gab do wykarmienia! Ale moj wlasny syn! -Tam w Czerwonej Strefie zobaczylbys rozne rzeczy, ojcze. Trudne do wytlumaczenia. Rosliny wygladaja tam zdrowiej. Owoce sa... -Stan czysto przejsciowy - stwierdzil prefekt - Uksztaltujemy pszczoly tak, by sprostaly wszystkim naszym potrzebom. Szkodniki odbieraja nam zywnosc od ust. Musza zginac i zostac zastapione przez stworzenia wykonujace funkcje uzyteczne dla czlowieka. -Ptaki gina, ojcze. -Ratujemy je! W naszych rezerwatach mamy okazy kazdego gatunku. Dostarczymy dla nich nowej zywnosci, aby... -Niektore rosliny juz zniknely z braku naturalnego zapylenia. -Zadna z pozytecznych roslin nie zostala stracona! -A co sie stanie - zapytal Joao -jezeli nasze bariery zostana przerwane przez owady, zanim zdazymy zastapic populacje naturalnych drapieznikow? Co wtedy sie stanie? Martinho senior potrzasnal szczuplym palcem przed nosem swojego syna. -Skoncz z tymi bredniami! - krzyknal - Nie bede wiecej tego sluchac! Rozumiesz? -Prosze, uspokoj sie, ojcze. -Uspokoic sie? Jak mam sie uspokoic w obliczu... tej... tej zdrady? Chowasz sie tutaj jak pospolity przestepca. Zamieszki w Bahii i Santarem i... -Ojcze, przestan! -Nie przestane. Nie wiesz, co mowili ci przekleci farmerzy z Laculi? Mowili, ze widziano, jak bandeirantes z powrotem zakazali Zielona Strefe, zeby przedluzyc swoja prace! To wlasnie mowili. -To nonsens, ojcze! -Oczywiscie, ze nonsens. Ale to naturalna konsekwencja takiego defetystycznego gadania jak to, ktorego dzis od ciebie wysluchuje. A wszystkie nasze niepowodzenia, przydaja tylko sily takim oskarzeniom. -Niepowodzenia, ojcze? -Tak powiedzialem: niepowodzenia! Senhor prefekt Martinho odwrocil sie, podszedl do swojego biurka i zawrocil. Znow zatrzymal sie przed swoim synem i polozyl dlonie na biodrach. -Myslisz oczywiscie o Piratinindze? - spytal. -Miedzy innymi. -Twoi ludzie z Bractwa tam byli. -Nawet pchla sie przez nas nie przedostala. -Mimo to tydzien temu Piratininga byla w Strefie Zielonej. A dzisiaj... - wskazal na biurko. - Widziales raporty? Roi sie. Po prostu sie roi! -Nie moge nadzorowac kazdego bandeirante w Mato Grosso - powiedzial Joao. - Jezeli oni... -MOE dala nam szesc miesiecy na zrobienie porzadku - powiedzial stary Martinho. Wzniosl rece do gory, jego twarz nabiegla krwia. - Szesc miesiecy! -Gdybys poszedl tylko do swoich przyjaciol w rzadzie i przekonal ich, jakie... -Przekonac ich? Wejsc i powiedziec, zeby popelnili polityczne samobojstwo? Moim przyjaciolom? Czy wiesz, ze MOE grozi nalozeniem na cala Brazylie embarga tak samo jak to zrobili z Ameryka Polnocna? - prefekt opuscil rece. - Potrafisz wyobrazic sobie naciski na nas? Potrafisz wyobrazic sobie, czego ja musialbym wysluchac o bandeirantes, a zwlaszcza o moim wlasnym synu? Joao scisnal odznake dowodcy tak silnie, ze metal wbil mu sie w dlon. Tydzien czegos takiego bylo ponad jego wytrzymalosc. Pragnal byc daleko, wraz ze swoimi ludzmi, przygotowujacymi sie do walki w Serra Dos Parecis. Jego ojciec zbyt dlugo zajmowal sie polityka, aby sie zmienic i Joao uswiadomil to sobie z uczuciem mdlosci. Podniosl na niego wzrok. Gdyby tylko ojciec nie podniecal sie tak latwo. Chodzilo przeciez o jego serce. -Niepotrzebnie sie tak podniecasz - powiedzial. -Ja sie podniecam! Nozdrza prefekta rozszerzyly sie. Nachylil sie ku synowi. -Przekroczylismy juz dwie nieprzekraczalne granice: Piratininge i Tefe. To jest ziemia, kraj, nie rozumiesz? I tam juz nie ma ludzi, nikogo, kto by te ziemie uprawial i sprawial, zeby rodzila! -Piratininga nie miala ciaglej bariery, ojcze. Zdazylismy zaledwie oczyscic... -Tak! I uzyskalismy odroczenie terminu, gdy oznajmilem, ze moj syn i nieustraszony Benito Alvarez ja oczyscili. W jaki sposob wyjasnisz, ze teraz znow jest zakazona i ze cala robote trzeba zaczynac od nowa? -Nie potrafie tego wyjasnic. Joao wlozyl z powrotem emblemat do kieszeni. Bylo oczywiste, ze nie jest w stanie przekonac swojego ojca. Stawalo sie to coraz bardziej widoczne z dnia na dzien. Rozczarowanie wprawilo jego szczeke w drzenie. Jednak starzec musial zostac przekonany! Kogos trzeba bylo przekonac. Ktos rowny politycznym stanowiskiem jego ojcu musial wejsc na posiedzenie rzadu, potrzasnac nimi i zmusic ich, zeby sluchali. Prefekt wrocil do swojego biurka i usiadl za nim. Podniosl z blatu zabytkowy krucyfiks, jeden z tych, ktore wielki Aleihandinho wyrzezbil w kosci sloniowej. Patrzyl na krzyz, jakby szukajac sposobu by przywrocic mu dawna, nieskazitelna biel, ale jego oczy nagle staly sie szkliste i blyszczace. Powoli odstawil krucyfiks na biurko, wciaz skupiajac na nim cala uwage. -Joao - wyszeptal. "Jego serce", pomyslal goraczkowo Joao. Poderwal sie i skoczyl w strone ojca. -Ojcze! Co ci jest?! Stary Martinho pokazal drzaca reka. Przez korone cierniowa, przez pograzona w mece twarz z kosci sloniowej, po napietych ramionach Chrystusa pelzl owad. Byl barwy kosci sloniowej, a z ksztaltu przypominal zuka. Niezwykla byla jednak wielozebna obwodka wokol skrzydel i odwloka, oraz wloskowato zakonczone niezwykle dlugie czulki. Martinho senior siegnal po zwiniete papiery, by zabic owada, ale Joao go powstrzymal. -Poczekaj - szepnal. - To cos nowego. Nigdy nie widzialem nic podobnego. Daj mi latarke. Musimy wysledzic, gdzie ma gniazdo. Prefekt zamruczal pod nosem, wyciagnal mala latarke z szuflady biurka i podal ja synowi. Joao trzymal ja nie wlaczajac i przygladal sie owadowi. -Jest jakis dziwny - powiedzial. - Popatrz, jak dokladnie zlal sie z barwa kosci sloniowej. Owad zatrzymal sie, wycelowal swe czulki w kierunku ludzi. -Widzialem rozne rzeczy - mowil Joao. - Opowiada sie rozne historie. Cos podobnego do tego znaleziono w poblizu jednej z wiosek przy barierze w zeszlym miesiacu. To bylo w Zielonej, na sciezce nad rzeka. Przypominasz, sobie sprawozdanie? Dwoch rolnikow znalazlo to, szukaja chorego czlowieka. - Joao spojrzal na ojca - Wiesz, tam w Zielonej Strefie sa bardzo czujni, jezeli chodzi o choroby. Byly tam epidemie... i jeszcze to. -Nie ma w tym nic dziwnego - wybuchnal prefekt Bez roznoszacych choroby insektow mamy mniej zachorowan. -Byc moze - odparl mlody Martinho, ale jego ton swiadczyl, ze w to nie wierzy. Joao spojrzal na owada na krucyfiksie. -Nie sadze, zeby nasi ekolodzy wiedzieli wszystko tak, jak to o sobie rozglaszaja. I nie dowierzam naszym chinskim doradcom. Mowia tak kwieciscie o zlikwidowaniu zaraz przenoszonych przez owady, ale nie pozwalaja nam zajrzec do ich Zielonej Strefy. Wymowki. Zawsze wymowki. Mysle, ze maja klopoty i nie chca, zebysmy je zobaczyli. -To glupota - mruknal stary Martinho, ale w jego glosie bylo cos, co wskazywalo, ze nie jest to juz pozycja, przy ktorej by gorliwie obstawal. - To ludzie godni szacunku, moze z paroma wyjatkami, ktore moge nazwac. Ich sposob zycia jest bardziej zblizony do naszego socjalizmu, niz do dekadenckiego kapitalizmu w Ameryce Polnocnej. Twoim problemem jest to, ze zbyt wiele widzisz oczyma tych, ktorzy cie wychowali. -Zaloze sie, ze ten owad to jedna ze spontanicznych mutacji - powiedzial Joao. - Wyglada to, jak gdyby pojawialy sie wedlug jakiegos planu... Znajdz mi cos, w co moglbym zlapac to stworzenie i zabrac je do laboratorium. Stary Martinho siedzial nieporuszony. -Jak cie zapytaja gdzie to znalazles, co powiesz? -Ze wlasnie tutaj. -Nie zawahalbys sie wystawic nas na wieksza smiesznosc, co? -Alez, ojcze... -Nie rozumiesz, co powiedza? W jego wlasnym domu znaleziono owada. To jakis nowy, dziwny gatunek. Moze hoduje je, zeby od nowa zakazic Zielona... -Ojcze, to ty mowisz brednie. Mutacje wsrod zagrozonych gatunkow sa powszechne. A my zagrazamy owadom; truciznami, barierami wibracyjnymi i pulapkami. Daj mi jakis pojemnik, ojcze. Nie moge zostawic tu tego stworzenia. -I powiesz, gdzie zostalo to znalezione? -Nie moge powiedziec nic innego. Musimy otoczyc kordonem caly ten teren i wyszukac gniazda. To moze byc... przypadek, oczywiscie, albo... -Albo rozmyslna proba zaszkodzenia mi. Joao podniosl wzrok i badawczo popatrzyl na ojca. To bylo oczywiscie prawdopodobne. Jego ojciec naprawde mial wrogow. Zawsze tez trzeba bylo brac pod uwage carsonitow. Mieli przyjaciol w wielu miejscach... a niektorzy 2 nich byli fanatykami, ktorzy nie cofneliby sie przed zadnym podstepem. Ale wciaz... Joao podjal decyzje. Znow skupil uwage na nieruchomym owadzie. Musial przekonac swojego ojca i wreszcie znalazl podstawe, na ktorej mogl oprzec swoja argumentacje. -Spojrz na to stworzenie, ojcze - powiedzial. Prefekt zwrocil na owada niechetny wzrok. -Nasze najwczesniejsze trucizny - powiedzial Joao - zabijaly tylko slabe osobniki i pozostawialy przy zyciu najsilniejsze. To byla selekcja. Odporne przezywaly i rozmnazaly sie. Trucizny, ktorych teraz uzywamy nie pozostawiaja takich luk. Podobnie i smiercionosne wibracje w barierach... - wzruszyl ramionami. - Mimo to, to jest forma zuka, ojcze, ktora w jakis sposob przedostala sie przez bariere. Pokaze ci cos. Joao wyciagnal dlugi, cienki gwizdek z kieszeni na piersi. -Byl czas - mowil - kiedy wlasnie tym usmiercano niezliczone ilosci zukow. Musze go tylko nastroic na czestotliwosc, ktora jest dla nich wabiaca... - przylozyl gwizdek do ust i dmuchnal wen, caly czas obracajac jego koniec. Z gwizdka nie wydobyl sie zaden dzwiek slyszalny dla ludzkiego ucha, ale czulki zuka zadrzaly. Joao wyjal gwizdek z ust. Czulki przestaly drzec. -Zostal na miejscu, widzisz? - powiedzial Joao. - To zuk i powinien zostac przyciagniety przez ten ultradzwiekowy pisk, a mimo to sie nie ruszyl. I mysle, ojcze, ze to jest dowod na zlosliwa inteligencje tych stworzen. Sa dalekie od wyginiecia, ojcze i sadze, ze zaczynaja kontratakowac! -Zlosliwa inteligencja, phh! - parsknal jego ojciec. -Musisz mi uwierzyc - odrzekl Joao. - Nikt nie slucha, kiedy my bandeirantes donosimy, co widzielismy. Smieja sie i mowia, ze za dlugo bylismy w dzungli. A gdzie nasze dowody? Mowia, ze takich historyjek spodziewac by sie mozna po ciemnych rolnikach... w koncu zaczynaja watpic i podejrzewac nas. -Powiedzialbym, ze maja po temu powody. -Nie wierzysz wlasnemu synowi? -Co takiego powiedzial moj syn, w co moglbym uwierzyc? - Martinho senior byl w tej chwili wylacznie prefektem, wstal i wyprostowal sie spogladajac chlodno na Joao. -W Goyaz, w zeszlym miesiacu - powiedzial Joao. - Antonil Lisboa stracil trzech bandeirantes, ktorzy... -Wypadki. -Zgineli od kwasu mrowkowego i olejku copahu. -Nie obchodzili sie uwaznie z wlasnymi truciznami. Ludzie staja sie nieostrozni, kiedy... -Nie! Kwas mrowkowy byl wyjatkowo stezony i identyczny z kwasem pochodzacym od owadow. Ci mezczyzni byli nim wrecz nasiaknieci. -Sugerujesz, ze owady takie jak ten... starzec wskazal na nieruchome stworzonko na krucyfiksie - ze slepe istoty, takie jak ta... -Nie sa slepe. -Nie mialem na mysli doslownej slepoty, ale brak inteligencji - odparl prefekt. - Nie mozesz powaznie sugerowac, ze te stworzenia zaatakowaly ludzi i zabily ich. -Musimy jeszcze ustalic dokladnie, w jaki sposob ci ludzie zostali zabici - powiedzial Joao. - Mamy tylko ciala i dowody, ktore pozostaly na miejscu. Ale byly i inne wypadki smiertelne, ojcze, sa zaginieni, i donoszono mi o dziwnych stworzeniach, ktore atakowaly bandeirantes. Z kazdym dniem jestesmy coraz bardziej pewni, ze... - zamilkl, obserwujac, jak zuk spelza z krucyfiksu na biurko. Owad natychmiast pociemnial zlewajac sie z brazowa powierzchnia blatu. -Ojcze, prosze, daj mi pojemnik. Zuk osiagnawszy skraj biurka, zawahal sie. Jego czulki zwinely sie i znow wysunely naprzod. -Dam ci go dopiero wtedy, gdy obiecasz zachowac w swym doniesieniu dyskrecje co do tego, gdzie znalazles to stworzenie - powiedzial prefekt. -Ojcze, ja... Zuk skoczyl z biurka daleko na srodek pokoju i popedzil ku scianie, a potem w gore, w szczeline pod oknem. Mlody Martinho nacisnal wlacznik latarki kierujac swiatlo ku dziurze, w ktorej zniknal owad. Joao przeszedl przez pokoj i zaczai ja badac. -Jak dlugo ten otwor tu jest, ojcze? -Od lat. Powstal w wyniku trzesienia ziemi na rok przed smiercia twojej matki, jak sadze. Joao czterema krokami podszedl do drzwi, przeszedl przez lukowato wysklepiony przedsionek, krotki przedpokoj, brame z recznie kutej kraty i dostal sie do ogrodu. Nastawil latarke na pelna moc swiatla, zalewajac jej blekitnym blaskiem ziemie pod oknem gabinetu. -Joao, co robisz? -Moja prace, ojcze - Joao obejrzal sie i zobaczyl, ze prefekt podazyl za nim i zatrzymal sie teraz tuz obok wejscia do ogrodu. Joao zwrocil uwage na mur domu, kierujac snop swiatla na kamienie pod oknem. Nastepnie przykucnal przeszukujac dokladnie grunt i zagladajac pod kazda brylke ziemi. Potem zaczal ogladac krzewy, po czym przeniosl sie na trawnik. Joao uslyszal, ze ojciec podchodzi do niego. -Widzisz go? -Nie. -Powinienes byl pozwolic mi go zgniesc. Joao wstal, podniosl wzrok ku pokrytemu dachowkami okapowi. Bylo juz zupelnie ciemno. Jedyne swiatlo pochodzilo tylko z okien gabinetu i jego latarki. Powietrze wokol nich wypelnil nagle przeszywajacy, przeciagly skrzek. Pochodzil z dalszej czesci ogrodu, ktora graniczyla z droga poprzez kamienne ogrodzenie. Nawet gdy zapadla cisza, ten dzwiek wydawal sie wisiec dokola nich. Joao pomyslal o lowieckich odglosach drapieznikow z dzungli i po kregoslupie przebiegl mu dreszcz. Odwrocil sie ku drodze, na ktorej zaparkowal ciezarowke i wycelow; w te strone sztylet swiatla. -Co za dziwny odglos - odezwal sie jego ojciec. Ja... przerwal utkwiwszy wzrok w trawniku. - Co to jest? Trawnik poruszal sie, pelznac ku nim jak fala toczaca sie po plazy i odcinajac ich od wejscia do domu. Falujaca darn byla dziesiec metrow od nich, ale zblizala sie szybko. Joao spojrzal na ojca myslac z niepokojem o jego slabym sercu. -Musimy sie dostac do mojej ciezarowki, ojcze - powiedzial szybko. - Musimy przez nie przebiec. -Przez nie? -To takie same owady jak ten, ktorego widzielismy w gabinecie, ale sa ich miliony. One atakuja. Mozliwe, ze to w ogole nie sa zuki. Moze to cos jest jak armia mrowek. Musimy dostac sie do ciezarowki. Mam tam wyposazenie i zapasy. Bedziemy w niej bezpieczni. To ciezarowka bandeirantes, ojcze. Musisz biec ze mna, rozumiesz? Pomoge ci, ale nie wolno ci sie potknac i upasc na nie. -Rozumiem. Zaczeli biec. Joao trzymal swego ojca pod ramie i oswietlal latarka droge. "Niech tylko jego serce wytrzyma" - modlil sie Joao. Wbiegli w strumien owadow. One odskakiwaly na boki, tworzac sciezke, ktora zamykala sie za biegnacymi mezczyznami. Mniej wiecej pietnascie metrow dalej, z mroku wynurzyla sie biala sylwetka ciezarowki. -Joao... moje serce - wydyszal stary Martinho. -Musisz tam dobiec - jeknal Joao. - Szybciej! - Przez kilka ostatnich krokow prawie niosl ojca nad ziemia. Dopadli szerokich, tylnych drzwi laboratoryjnego przedzialu ciezarowki. Joao otworzyl je jednym szarpnieciem. Gwaltownym ruchem uderzyl w kontakt po lewej stronie. Siegnal po kaptur, rozpylacz i nagle znieruchomial wpatrujac sie w zolto oswietlone wnetrze. Siedzialo tam dwoch ludzi. Sadzac po ich wygladzie byli to indianie z interioru. Obaj mieli jasne blyszczace oczy, czarne wlosy przyciete w rowna grzywke, oraz slomkowe kapelusze. Wydawali sie byc blizniakami. Mieli nawet takie same szare od Wota ubrania, sandaly i skorzane torby na ramie. Podobne do zukow owady roily sie wokol nich, pelzajac po instrumentach. probowkach oraz po scianach laboratorium. -Co do diabla? - wybuchnal Joao. Jeden z Indian podniosl flet auena i machnal nim. -Wejdzcie - powiedzial skrzypiacym, dziwnie akcentowanym glosem. - Jezeli usluchacie, nie stanie sie wam krzywda. Joao poczul, jak jego ojciec zatacza sie i pochwycil starca w ramiona. Wydalo mu sie, ze jego ojciec jest bardzo lekki. Stary czlowiek oddychal krotkimi bolesnymi wdechami. Jego twarz stala sie bladoniebieska a na czolo wystapil pot. -Joao - szepnal prefekt. - Boli... w piersiach. -Lekarstwo! - wykrzyknal Joao. - Gdzie twoje lekarstwo?! -W domu - szepnal starzec. - W biurku. -Wydaje sie, ze to umiera - wyskrzypial Indianin siedzacy blizej. Wciaz trzymajac ojca w ramionach Joao odwrocil sie ku obcym i wrzasnal: -Nie wiem kim jestescie, ani dlaczego wpusciliscie tutaj to robactwo, ale moj ojciec umiera i potrzebuje pomocy. Zejdzcie mi z drogi! -Sluchajcie nas, albo obaj zginiecie - rozkazal Indianin z fletem. - Wejdzcie. -On potrzebuje lekarstwa i doktora - powiedzial lagodnie Joao. Nie podobal mu sie sposob, w jaki Indianin trzymal flet. Jego ruchy swiadczyly, ze instrument byl w rzeczywistosci bronia. -Jaka czesc zawiodla? - zapytal drugi Indianin. Patrzyl z ciekawoscia na ojca Joao. Oddech starego czlowieka stal sie nieregularny i plytki. -To serce - powiedzial Joao. - Wiem, ze wy rolnicy sadzicie, ze moj ojciec nie dzialal zbyt szybko, zeby... -Nie rolnicy - zaprzeczyl ten z fletem. - Serce? -Pompa - odparl drugi. -Pompa - powtorzyl Indianin z fletem. Podniosl sie z lawki, stanal na srodku laboratorium i wskazal na lawke. - Poloz ojca tutaj. Ten drugi wstal z lawki i stanal obok pierwszego. Pomimo leku o ojca, do Joao dotarl dziwny wyglad tej pary: delikatne luskowate linie na ich skorze, dziwny blask oczu. "Cpali jakis narkotyk, czy co?" - pomyslal goraczkowo. -Poloz ojca tutaj - powtorzyl ten z fletem i znowu wskazal na lawke. - Pomoc bedzie mozna... -Uzyskac - podpowiedzial drugi. -Uzyskac - rzekl ten z fletem. Joao skupil sie teraz na owadach oblepiajacych sciany. Uderzyl go spokoj i porzadek zawarty w ich liniach. Byly takie same jak ten z gabinetu. Oddech starca stal sie teraz bardzo szybki i bardzo plytki. Joao czul konwulsyjne drzenie powstajace przy kazdym wdechu. "On umiera" - pomyslal z desperacja. -Pomoc bedzie mozna uzyskac - powtorzyl Indianin fletem - jezeli bedziesz posluszny, nie bedziemy szkodzic. Indianin podniosl swoj flet, wycelowal go w Joao. -Usluchaj. Co do tego gestu nie mozna bylo sie mylic. Flet byl bronia. Joao powoli wszedl do ciezarowki, podszedl do lawki i opuscil lagodnie ojca na pokryta tapicerka powierzchnie. Indianin z fletem dal mu znak, by odstapil i Joao usluchal. Drugi Indianin pochylil sie nad glowa starszego Martinho i podniosl jego powieke. W jego gescie byla zawodowa pewnosc, ktora zaskoczyla Joao. Indianin nacisnal delikatnie przepone umierajacego czlowieka, rozpial pasek prefekta 1 rozluznil jego kolnierzyk. Krotki, pienkowaty palec znalazl SI? na szyjnej tetnicy starca. -Bardzo slaby - powiedzial zgrzytliwie Indianin. Joao spojrzal raz jeszcze na niego, dziwiac sie, ze czlowiek z glebi lasow zachowuje sie jak lekarz. -Szpital - rzekl Indianin. -Szpital? - zapytal ten z fletem. Drugi Indianin wydal z siebie niskie, zawodzace sycenie. -Szpital - powiedzial ten z fletem. Ten syk! Joao wpatrzyl sie w Indianina stojacego obok prefekta. Ten dzwiek przypominal krzyk, ktory slyszeli w ogrodzie. Indianin z fletem tracil Joao i powiedzial: -Ty. Idz naprzod i prowadz ten... -Pojazd - powiedzial ten obok Joao. -Pojazd - powtorzyl Indianin z fletem. -Szpital? - spytal blagalnie Joao. -Szpital - zgodzil sie ten z fletem. Raz jeszcze Joao spojrzal na ojca. Starzec byl bardzo cichy. Drugi Indianin przypinal juz pasami starszego Martinho do lawki, przygotowujac go do lotu. Mimo wygladu chlopa z glebi lasow wydawal sie byc calkowicie kompetentny. -Usluchaj - powiedzial ten z fletem. Joao otworzyl wlaz do przedniego przedzialu i wslizgnal sie tam slyszac, jak uzbrojony Indianin podaza za nim. Na zakrzywionej, przedniej szybie rozbilo sie kilka kropel deszczu. Joao wcisnal sie w fotel pilota. W przedziale zapadla ciemnosc, gdy wlaz znowu zostal zamkniety. Glucho zadudnily selenoidy blokujace automatyczne zamki wlazu. Joao wlaczyl swiatla tablicy rozdzielczej i zauwazyl, ze Indianin przykucnal obok z wycelowanym fletem. "Jakiegos rodzaju pistolet na lotki" - domyslil sie Joao -"Prawdopodobnie zatrute". Nacisnal na desce rozdzielczej guzik zaplonu i zapial pasy, czekajac, az turbosilniki uzyskaja dostateczna ilosc obrotow. Indianin wciaz siedzial w kucki bez pasow bezpieczenstwa narazony na nagle przyspieszenie, gdyby Joao gwaltownie ruszyl. Nacisnal przelacznik lacznosci w dolnym lewym rogu deski rozdzielczej. Popatrzyl na maly ekran dajacy mu podglad przedzialu laboratoryjnego. Tylne drzwi byly otwarte. Wlaczyl zdalne sterowanie i zamknal je. Ojciec lezal bezpiecznie przypasany do lawki, drugi Indianin siedzial przy jego glowie. Wycie turbin osiagnelo szczyt. Joao wlaczyl swiatla i uruchomil naped hydrostatyczny. Ciezarowka podniosla sie o dziesiec centymetrow i ustawila dziobem do gory. Joao zwiekszyl przenoszenie sily pomp, po czym skrecil w lewo, na ulice. Dwa metry nad ziemia, przyspieszyl i skierowal ku swiatlom bulwaru. -Skrec ku tamtej gorze - przemowil Indianin wskazujac dlonia na prawo. "Klinika Alejandro jest u stop gory" - pomyslal Joao -"Tak, to wlasciwy kierunek". Skrecil w ulice, ktora odchodzila pod katem od bulwaru. Z wprawa wzmocnil przenoszenie pomp, podniosl ciezarowke o nastepny metr i jeszcze raz przyspieszyl. Tym samym ruchem wlaczyl interkom laczacy go z tylnym przedzialem, a nastepnie wdusil klawisz wzmacniacza polaczonego z mikrofonem zamontowanym pod lawka, na ktorej lezal prefekt. Wzmacniacz zdolny do przetworzenia odglosu upuszczonej szpilki w grzmot dziala, wydal z siebie tylko slaby szum i skrzypienie. Joao zwiekszyl wzmocnienie. Urzadzenie powinno teraz transmitowac odglosy uderzen serca starego czlowieka. W przedniej kabinie powinno byc je slychac wyraznie jak odglosy bebna. Lecz oprocz owego syczenia i skrzypienia nie bylo zadnego dzwieku. Lzy zamglily wzrok Joao. Potrzasnal glowa, by oczyscic oczy. "Moj ojciec nie zyje" - pomyslal. "Zabili go ci wariaci z lasu". Zauwazyl na ekranie, ze drugi Indianin trzyma reke pod plecami starszego Martinho. Wygladalo to tak, jakby masowal mu plecy. Rytmiczne szuranie odpowiadalo temu ruchowi. Joao wypelnil gniew. Pragnal rozwalic ciezarowke o skraj drogi, usmiercajac siebie i tych szalencow. Ciezarowka zblizala sie do przedmiescia. Obwodnica skrecila na lewo. Byl to teren malych ogrodkow i plantacji chronionych przez rozpiete kopuly. Joao podniosl ciezarowke ponad poziom kopul kierujac sie ku nastepnemu bulwarowi "Do kliniki, tak" - pomyslal - "Ale juz za pozno". W tej samej chwili uswiadomil sobie, ze z tylnego przedzialu nie dochodzily wogole zadne odglosy pracy serca, tylko to powolne, rytmiczne, skrzypiace pulsowanie podobne do brzeczenia cykad w wysokich i niskich rejestrach. -W gory, tam - powiedzial Indianin siedzacy obok. Przed twarza Joao znowu pojawila sie dlon wskazujaca na prawo. Joao ujrzal podobne do lusek elementy skory na zgieciu palca. Wokol paznokcia ciagnal sie wyrazny, zabkowany zarys... ZUKI!!! Palec skladal sie z polaczonych ze soba, wspolpracujacych zukow! Joao odwrocil sie spogladajac Indianinowi w oczy. Teraz zrozumial dlaczego tak zywo blyszczaly: skladaly sie z setek miniaturowych plaszczyzn. -Szpital, tam - zaskrzeczal stwor obok niego, wskazujac kierunek. Joao odwrocil sie do kontrolek, walczac ze soba o zachowanie spokoju. To nie byli Indianie ani nawet istoty ludzkie. To byly owady - roj jakiegos rodzaju, uksztaltowany i zorganizowany tak, by imitowac czlowieka! Przez umysl Joao przemknely implikacje tego odkrycia. Jak one utrzymywaly swoj ciezar? Jak sie odzywialy i oddychaly? Jak mowily? Osobista troska musiala podporzadkowac sie palacej potrzebie uzyskania tych informacji i udowodnienia tego, co widzial, w jednym z rzadowych laboratoriow. W tej chwili nie mogl brac pod uwage nawet smierci swego ojca. Joao wiedzial, ze musi schwytac jedna z tych istot i wydostac sie z nia. Siegnal dlonia w gore, nacisnal przelacznik radionadajnika i nastawil wiazke na emisje sygnalu lokalizujacego jego polozenie. "Oby ktorys z Bractwa czuwal w tej chwili i nadzorowal swoje odbiorniki" - pomyslal z nadzieja. -Jeszcze w prawo - wychrypialo stworzenie. Joao znow skorygowal kurs. "Glos - ten skrzypiacy, piskliwy glos"! Joao znow zadal sobie pytanie, w jaki sposob ta istota mogla z siebie wydawac tego rodzaju imitacje ludzkiej mowy. Koordynacja potrzebna do wykonywania tej czynnosci byla wrecz nieprawdopodobna! Joao spojrzal na lewo. Ksiezyc wisial wysoko oswietlajac w dali linie wiez bandeirantes. Pierwsza zapora. Ciezarowka wkrotce wydostala sie z Zielonej Strefy i wleciala nad Strefe Szara, w ktorej znajdowaly sie najbiedniejsze farmy. Pozniej, minawszy kolejna bariere pomkneli nad Czerwona, wzbijajaca sie dlugimi, waskimi klinami w Goyaz, do wnetrza Mato Grosso i dalej ku Andom wychodzac na spotkanie Czerwonym Strefom Ekwadoru. W dole zaczely niknac w ciemnosciach rozproszone swiatelka. Ciezarowka powietrzna leciala szybciej niz chcial Joao, ale nie odwazyl sie zwolnic. Tamci mogli sie stac podejrzliwi. - Musisz zwiekszyc wysokosc - powiedziala istota obok niego. Joao zwiekszyl przenoszenie pomp, i wzniosl sie na trzysta metrow. Przed nim wylanialo sie coraz wiecej wiez bandeirantes, rozmieszczonych w ciasniejszych odstepach. Na wskaznikach na swej tablicy Joao odczytal sygnaly zapory i obejrzal sie na swojego straznika. Niszczace wibracje bariery wydawaly sie nie wywierac na te istote zadnego wplywu. Gdy mijali zapore, Joao spojrzal w dol przez boczne okno. Wiedzial, ze tam na dole nikt nie bedzie mu przeszkadzal w przelocie. To byla ciezarowka bandeirantes kierujaca sie w glab Strefy Czerwonej. Jedyna, niezwykla rzecza byl fakt, ze jej nadajnik emitowal wiazke lokalizacyjna. Straznicy uznaja zapewne, ze to dowodca grupy, ktory Podpisal kontrakt i zwoluje teraz swoich ludzi do wykonania zadania. Jezeli ludzie w dole rozpoznaja czestotliwosc Jego wezwania, potwierdzi to tylko ich przypuszczenia. Joao Martinho podpisal wlasnie umowe dotyczaca Serra Dos Parecis. Wiedzieli o tym wszyscy bandeirantes. Joao westchnal. Po lewej widzial krety nurt wysrebrzonej przez ksiezyc San Francisco i mniejsze rzeki jak nici rozplatane wsrod wzgorz. "Musze znalezc ich gniazdo" - pomyslal Joao. Zastanowil sie, czy wlaczyc swoj odbiornik? Jezeli jego ludzie zaczna raportowac... Nie. To moglo ostrzec te istoty. "Moi ludzie zrozumieja, ze cos jest nie w porzadku, jesli nie bede odpowiadal. Wtedy podaza za mna". "O ile ktokolwiek z nich uslyszal moj namiar..." -Jak daleko lecimy? - zapytal Joao. -Bardzo daleko - odpowiedzial straznik. Joao przygotowal sie w myslach na dlugi lot. "Musze byc cierpliwy. "Musze byc cierpliwy jak pajak w swej sieci". Saczyly sie kolejne godziny: druga..., trzecia..., czwarta... Pod ciezarowka umykala dzungla oswietlona ksiezycowym blaskiem. Sam ksiezyc wisial juz nisko nad horyzontem. Zachodzil. Byli w glebi Czerwonej Strefy. To tu, na samym poczatku akcji oczyszczania uzyto rozpylanych z powietrza trucizn z niemal katastrofalnym skutkiem. To wlasnie tu pierwszy raz wykryto dzikie mutacje. Goyaz. "Moj ojciec mowil, ze wlasnie tutaj udala sie Rhin Kelly" - pomyslal Joao. "Czy jest teraz tam w dole?" Oszroniona ksiezycem dzungla nic mu nie odpowiedziala. Goyaz - ten region mial byc celem ostatecznego ataku. Pierscien ruchomych linii zaporowych zaciskal sie wokol niego coraz bardziej. -Jak daleko jeszcze? - spytal Joao. -Niedaleko. Joao oparl dlon na dzwigni bezpieczenstwa. Gdyby ja nacisnal, oddzielilaby przedni przedzial ciezarowki od tylnego. Krotkie skrzydla przedniej kapsuly i awaryjne silniki rakietowe pozwolilyby mu sie dostac z powrotem na tereny bandeirantes. Razem z tym okazem pseudoczlowieka, bezpiecznie unieruchomionym przez przeciazenie. Wyjrzal przez okno i przebadal wzrokiem horyzont tak daleko, jak mogl. Czy to swiatlo ksiezyca zalsnilo na ciezarowce, tam daleko w tyle, po prawej? Nie byl pewny, ale wydawalo sie, ze tak jest istotnie. -Daleko? - zapytal znowu. -Przed nami - skrzypiacym glosem odrzekla istota. Modulowane piskliwe zawodzenie jej glosu przyprawilo Joao o dreszcz zgrozy. -Moj ojciec... - powiedzial. -Szpital... dla ojca... przed nami - odrzekla istota. Joao uswiadomil sobie, ze wkrotce nadejdzie swit. Widzial juz pierwsza, ulotna smuge brzasku na horyzoncie. Ta noc minela tak szybko... Joao zastanowil sie, czy jego straznik nie wstrzyknal mu potajemnie jakiegos specyfiku zaburzajacego poczucie uplywu czasu. Nie sadzil, by tak bylo. Odczuwal zdenerwowanie i zachowywal czujnosc niezbedna dla sprostania wymogom chwili. Na zmeczenie ani znudzenie nie bylo czasu. Musial odnotowac kazdy punkt orientacyjny widoczny w mroku, wyczuwac wszystko, co dotyczylo tych stworzen obok niego. Cierpki zapach kwasu szczawiowego byl dowodem na metabolizm oparty na oksydoredukcji. Ale jak te wszystkie pojedyncze owady koordynowane byly w jedna calosc? Wydawalo sie, ze posiadaja swiadomosc. Czy moze byla to jeszcze jedna mimikra? Czego uzywaly jako mozgu? Nadszedl swit ujawniajac plaskowyz Mato Grosso; kociol zieleni wrzacy na koncu swiata. Joao spojrzal w bok, dostrzegajac dlugi cien ciezarowki przemykajacy przez wielka polane i po dachach z galwanizowanej blachy. Bylo to gospodarstwo porzucone podczas Przesiedlenia. Opuszczone budynki staly nad malym potokiem, dookola ktorego ziemia nosila slady nadrzecznego rolnictwa. Joao znal ten region. Mogl w wyobrazni nalozyc na niego podzielona na kwadraty mape bandeirantes pokrywajaca piec stopni szerokosci i szesc dlugosci geograficznej. Byla to niegdys siedziba izolowanych fazend uprawianych przez wolnych Murzynow i Mulatow oraz niewolnikow skutych systemem plantacyjnym. Stad pochodzili rodzice Benito Alvareza. Byl to kraj obfitujacy w drewno, strumienie o brzegach porosnietych wybujalymi paprociami i pelen klebiacego sie zycia. Tu i owdzie wzdluz brzegow wiekszych rzek znajdowaly sie resztki zapomnianych hydroelektrowni, takich jak ta u Wodospadow San Antonio. Teraz wszystkie one zostaly zastapione przez energie sloneczna i atomowa. To bylo to; interior Goyaz. Ostoja prymitywizmu, insektow i chorob. To byla ostatnia owadzia twierdza na zachodniej polkuli, czekajaca na to, by nowoczesna ludzka technologia zepchnela ja w niebyt. Dostawy dla napierajacych bandeirantes nadchodzily przez Sao Paulo, powietrzem i wielopoziomowymi autostradami, a dalej archaicznymi dieslowskimi pociagami do Itapira i rzecznymi statkami do Bahus, a stamtad powietrznymi ciezarowkami na linie frontu. A kiedy juz zginie ostatni stawonog nadejda tu ludzie stloczeni teraz w obozach przesiedlenczych i slumsach metropolii. Powietrzna turbulencja wstrzasnela ciezarowka, wyrywajac Joao z zamyslenia i zmuszajac go do czujnego skupienia uwagi na sytuacji. Spojrzal na straznika stwierdzajac, ze istota ta wciaz siedzi w kucki, cierpliwa jak Indianie, ktorych nasladowala. Obecnosc tego czegos za plecami Joao stala sie dla niego czyms odpychajacym. Stwierdzil, ze musi zwalczac narastajace w nim uczucie odrazy. Lsniacy, mechaniczny pragmatyzm wnetrza kapsuly ciezarowki, byl jakby w stanie wojny z owadzia istota. Nie bylo dla niej miejsca w tej kabinie gladko unoszacej sie nad terytoriami, gdzie jej rodzaj sprawowal wladze. Joao znow wyjrzal na zewnatrz, w dol na zielony kobierzec puszczy. Wiedzial, ze teren pod nim roi sie od insektow: drutowcow w korzeniach drzew, pedrakow grzebiacych nory w wilgotnej, czarnej glebie, skaczacych zukow, podobnych do strzalek os angita, swietych dla niektorych indianskich szczepow much chalcis oraz larw roztoczy, blonkowek, zajadlych szerszeni, bialych termitow, pelzajacych pluskwiakow, krwiozerczych karaluchow, przyIzencow, mrowek, wszy, moskitow, egzotycznych motyli, modliszek i niezliczonych, nienaturalnych mutacji ich wszystkich. To na pewno, a co oprocz tego? To bedzie kosztowna walka. Chyba, ze juz zostala przegrana... "Nie wolno mi myslec w ten sposob" - powiedzial sobie Joao -"Przez szacunek dla mojego ojca nie wolno mi tak myslec. Jeszcze nie teraz!" Mapy MOE przedstawialy ten teren w roznych barwach czerwieni. Dookola niej biegl pierscien szarosci cieniowanej gdzieniegdzie rozem, tam gdzie jedna, badz dwie formy owadow oparly sie ludzkim truciznom, ognistym zelom i sonotoksynom, czyli kombinacjom ognistego courogu i ultradzwiekow, ktore wywabialy owady z ich kryjowek ku czyhajacej smierci oraz wszystkim mechanicznym pulapkom i przynetom z arsenalu bandeirantes. Na ten teren nalozono siatke wspolrzednych i na kazdy dziesieciotysiecznohektarowy kwadrat oglaszano przetarg wsrod przywodcow bandeirantes. "My jestesmy czyms w rodzaju drapieznika absolutnego" - pomyslal Joao -"Nic dziwnego, ze te stworzenia nas przesladuja. "Ale jak doskonale bylo ich nasladownictwo?" - zapytal sam siebie. "I jak niebezpieczne dla drapieznikow? Jak duzy stopien zaawansowania osiagnely te owady?" -Tam - powiedziala istota obok niego. Zlozona z mnostwa elementow dlon wysunela sie naprzod, by wskazac lezaca przed nimi czarna skarpe oswietlona szarym swiatlem poranka. Obfita mgla klebiaca sie wokol niej dowodzila, ze w poblizu musiala plynac rzeka. ,.To wszystko, czego mi trzeba" - pomyslal Joao. - "Z latwoscia znow odnajde to miejsce". Jego stopa wcisnela spust w podlodze, wyzwalajac spod ciezarowki wielka chmure pomaranczowego barwnika, ktora oznaczyla grunt i las w promieniu kilometra. Nacisnawszy spust, Joao zaczal w milczeniu odliczac pieciosekundowa zwloke przed odpaleniem ladunku rozdzielajacego ciezarowke. Wybuch objawil sie wstrzasem, ktory rozsmarowal o tylna przegrode znajdujaca sie za Joao istote. Martinho wysunal krotkie skrzydla, przelaczyl cala moc na silniki rakietowe i wykonal zwrot przez skrzydlo ostro w prawo. Zobaczyl teraz tylny przedzial opadajacy powoli ku ziemi nad chmura barwnika. Czesc laboratoryjna hamowana przez dzialajace automatycznie pompy napedu hydrostatycznego. "Wroce tu, ojcze" - pomyslal Joao -"Zostaniesz pogrzebany wsrod rodziny i przyjaciol". Zablokowal kontrolki kapsuly i odwrocil sie, by zalatwic sie ze swym straznikiem. Z ust Joao wydobylo sie gwaltowne westchnienie. Przed tylna przegroda klebila sie masa owadow rojacych sie wokol jakiejs pulsujacej, bialo-zoltej masy. Szare jak bloto koszula i spodnie byly podarte, ale owady juz je naprawialy, wysnuwajac z siebie wlokna przylegajace natychmiast do tkaniny. Blisko pulsujacej substancji znajdowal sie ciemnozolty, workowaty obiekt, a pomiedzy owadami przeblyskiwal brazowy szkielet o znajomym ukladzie stawow. Wygladal jak ludzki, ale tworzywem kosci byla ciemna chityna. Przed oczami Joao to cos z powrotem odzyskiwalo pierwotny ksztalt. Dlugie, wlochate czulki wciskaly sie do srodka i splataly ze soba. Pazurki zahaczaly o siebie, laczac jednego owada z drugim. Nie bylo widac fletu bedacego bronia, ale jego skorzany pokrowiec lezal rzucony w tylny kat kabiny. Oczy istoty tkwily w brunatnych oczodolach, wpatrujac sie w Joao. Odtwarzaly sie usta. Ciemnozolty worek skurczyl sie i z na poly uformowanych ust wydobyl sie skrzypiacy glos: -Musisz sluchac. Joao przelknal sline, blyskawicznie odwrocil sie do deski rozdzielczej, odblokowal przyrzady i wprowadzil kapsule w chaotyczna, niekontrolowana spirale. Wokol Martinho rozleglo sie wysokie, grzechoczace brzeczenie. Dzwiek wydawal sie przenikac kazda kosc w jego ciele i wstrzasac nia. Cos siadlo na jego grzbiecie. Klasnal dlonia i poczul jak to cos peka. Wszystko, o czym mogl myslec, to byla ucieczka. Spojrzal goraczkowo na ziemie w dole, chwytajac wzrokiem biala plame na sawannie oraz spostrzegajac w tej samej chwili druga ciezarowke z insygniami Bractwa na burcie, nurkujaca tuz obok niego. Biala plama w sawannie zamienila sie w grupe namiotow z powiewajaca nad nimi pomaranczowo- zielona flaga MOE. Za plaskim, porosnietym trawa polem widnial zakret rzeki. Skierowal sie ku namiotom. Cos go uklulo w policzek. Pelzajace stworzenia znalazly sie w jego wlosach gryzac i zadlac. Kopnal dzwignie rakiet hamujacych i skierowal ciezarowke ku otwartemu terenowi przy namiotach. Insekty pokrywaly juz cala wewnetrzna powierzchnie szyb kapsuly, zaslaniajac widok. Joao odmowil w milczeniu modlitwe, pociagnal za dzwignie i poczul, jak kapsula wali sie w przod, dotyka gruntu, podskakuje i staje krzywo. Pchnal zatrzask otwierajacy wlaz kabiny jeszcze zanim kapsula znieruchomiala i zerwal z siebie pasy bezpieczenstwa. Wyskoczyl z fotela i wyladowal na twardym gruncie. Potoczyl sie po nim z mocno zamknietymi oczyma, czujac jak ogniste igly uzadlen wbijaja sie w kazda odkryta czesc ciala. Nagle chwycily go czyjes dlonie i poczul ochronny kaptur z zelu natrysniety na jego twarz. Ze wszystkich stron uderzyly w niego silne strumienie. Gdzies z daleka slyszal tlumiony przez kaptur glos brzmiacy jak krzyk Yierha: -Biegnij! Tedy, biegnij! Uslyszal strzal z rozpylacza. Lluuup! I znowu. I znow. Chwycily go nowe rece. Strumien jakiejs cieczy uderzyl go w plecy. Pachniala ona jak srodek neutralizujacy. Dziwny, dudniacy odglos wstrzasnal ziemia i Joao uslyszal glos, ktory mowil: -Matko Boska! Popatrzcie tylko na to... V Joao usiadl, zdarl z twarzy natrysniety kaptur i popatrzyl na sawanne. Trawa roila sie wrecz, wrzala od owadow otaczajacych ciezarowke Bractwa.Jakis glos powiedzial: -Zabiles wszystko wewnatrz kapsuly? -Wszystko, co sie ruszalo - odpowiedz byla gardlowa, urywana, jakby towarzyszylo jej pokonywanie bolu. -Jest w niej cos, co sie nam przyda? -Radio zostalo zniszczone. -Oczywiscie. To pierwsza rzecz, o jaka im chodzi. Joao rozejrzal sie wokol siebie. Naliczyl siedmiu ludzi z Bractwa: Yierho, Thoma, Ramon, Pieter, Lon... Jego wzrok natrafil na grupke skupiona za jego ludzmi. Posrod nich byla Rhin Kelly. Jej rude wlosy byly w nieladzie. Bloto plamilo jej twarz. W jej zielonych oczach czailo sie dzikie szkliste spojrzenie. Wpatrywala sie wlasnie w niego. Nastepnie zobaczyl swoja kapsule lezaca na boku tuz przy czyms, co wydawalo sie byc rowem okalajacym caly oboz. Cala byla pokryta piana i resztkami rozpylonych toksyn. Jego spojrzenie przecielo linie rowu. Zobaczyl, ze wykop otacza teren z namiotami i przylegajaca do nich sawanne. Za nim stalo dwoch ludzi w zielonych mundurach MOE z rozpylaczami w rekach. Joao powrocil spojrzeniem do Rhin, przypominajac sobie, jak wygladala w,,A'Chigui" w Bahii. Teraz miala na sobie polowy mundur MOE, ktorego zielen pokryta byla plamami czerwonobrunatnego blota. W jej oczach nie bylo przywitania. -Widze w tym poetycka sprawiedliwosc, w tych zdrajcach - powiedziala. Jej histeryczny ton zwrocil uwage Joao i sekunda minela, zanim dotarlo don znaczenie slow. Zdrajcy? Powoli uswiadamial sobie zszargany, zmeczony wyglad ludzi MOE. Podszedl do niego Yierho, pomogl mu wstac i podal scierke do wytarcia zelu. -Szefie, co sie dzieje? - zapytal Yierho. - Odebralismy twoj sygnal, ale nie odpowiadales. -Pozniej - wychrypial Joao uswiadamiajac sobie gniew Rhin i jej wspoltowarzyszy. Wydawalo sie, ze Rhin ma goraczke i jest chora. Rece Yierha muskaly Joao, zmiatajac z niego martwe owady. Pod wplywem srodka neutralizujacego ustepowal bol od uzadlen. -Co to za szkielet w panskiej kapsule? - zapytal jeden z ludzi MOE. Zanim Joao zdazyl odpowiedziec, Rhin wrzasnala: -Smierc i szkielety to nie powinno byc nic nowego dla Joao Martinho, zdrajcy Piratiningi! -Oni zwariowali, tak wlasnie mysle, szefie - powiedzial Yierho. -Twoi pupilkowie zwrocili sie przeciwko tobie, co? - zapytala gwaltownie Rhin. - Ten szkielet to wszystko, co zostalo z jednego z nich, co? -Co to za gadanie o szkieletach? - zapytal Yierho. -Twoj szef wie - odpowiedziala Rhin. -Bylaby pani laskawa to wyjasnic? - zapytal Joao. -Nie potrzebuje nic wyjasniac - warknela - Niech ci twoi przyjaciele, tam o, wyjasniaja - dlonia wskazala skraj dzungli za sawanna. Joao spojrzal w tamtym kierunku i zobaczyl linie mezczyzn w bialych ubiorach bandeirantes, stojacych spokojnie posrod skaczacej i wrzacej, owadziej powodzi. Zdjal lornetke z szyi jednego ze swych ludzi i nastawil ostrosc na te postacie. Wiedzial, czego szukac, by ulatwic identyfikacje. -Padre - powiedzial Joao. Yierho nachylil sie, trac slad po zadle owada zatopionym w bliznie od kwasu na swoim policzku. Cichym glosem Joao wyjasnil, co znacza te postacie na skraju lasu i podal Yierhowi lornetka, by ten mogl na wlasne oczy zobaczyc delikatne luskowatosci skory i blyszczaca powierzchnie oczu. -Taaa - rzekl Yierho. -Poznajesz swoich przyjaciol - zapytala z naciskiem Rhin. Joao zignorowal ja. Yierho przekazal szkla wraz z wyjasnieniem nastepnemu czlowiekowi z Bractwa. Dwaj ludzie z MOE, ktorzy opryskiwali Joao, podeszli blizej zaintrygowani i tez popatrzyli na sylwetki w cieniu dzungli. Jeden z nich przezegnal sie. -Ten row - powiedzial Joao. - Co w nim jest? -Zel z courogu - powiedzial ten, ktory sie przezegnal. - To wszystko, co nam zostalo do stworzenia zapory przed owadami. -To ich nie zatrzyma - rzekl Joao. -Juz je powstrzymalo - odparl mezczyzna. Joao pokiwal glowa. Co do ich sytuacji w tym miejscu mial raczej niemile przewidywania. Spojrzal na Rhin. -Doktor Kelly, gdzie jest reszta pani ludzi? - Joao objal wzrokiem personel MOE, liczac go. - Z pewnoscia w polowej ekipie MOE jest wiecej niz szesc osob. Jej usta zacisnely sie, ale zachowala milczenie. Im dokladniej Joao sie jej przygladal, tym bardziej wydawala sie chora. -Zatem? - rzekl Joao. Rozejrzal sie po namiotach, widzac ich zuzyty stan. - A gdzie jest wasz sprzet, wasze ciezarowki, polowe laboratoria i cala ta wasza tandeta? -To zabawne, ze pan pyta - syknela, ale w jej szyderczym tonie kryla sie niepewnosc i histeryczne poltony. -Mniej wiecej kilometr wsrod drzew w tamtym kierunku -skinela glowa w lewo - jest rozwalona ciezarowka terenowa zawierajaca wiekszosc naszego sprzetu. Jej silnik zostal przezarty przez kwas, zanim zorientowalismy sie, ze cos jest nie w porzadku. W ten sam sposob zostaly zniszczone wirniki silnikow wznoszenia, wszystko. -Kwas? -Pachnial jak szczawiowy, ale zachowywal sie raczej jak solny - powiedzial jeden z jej towarzyszy, blondowlosy Nordyk ze swiezym oparzeniem od kwasu pod prawym okiem. -Moze pani zacznie od poczatku? -Zostalismy tu odcieci... - przerwala i rozejrzala sie bezradnie dookola. - Osiem dni temu - dokonczyla. -Tak - potwierdzil blondyn. - Zniszczyly nasze radio i ciezarowke. Wygladaly jak gigantyczne larwy pluskwiakow. Potrafily wyrzucac z siebie strumien kwasu na pietnascie metrow. -Tak jak ten, ktorego widzielismy na placu w Bahii? - zapytal Joao. -W laboratorium w namiocie mam w pojemnikach trzy martwe okazy - powiedziala Rhin. - To wysoko zorganizowane, wspolpracujace ze soba roje. Zobaczy pan sam. Joao zacisnal usta, myslac intensywnie. -Slyszalam czesc tego, co pan mowil swoim ludziom - parsknela Rhin - Oczekuje pan od nas, ze w to uwierzymy? -To nie ma dla mnie znaczenia, w co wierzycie - odparl Joao. - Jak sie tu dostaliscie? -Wywalczylismy sobie droge od ciezarowki do tego miejsca, przy uzyciu miotaczy chlodnego caramuru - powiedzial blondyn. - To je troche powstrzymywalo. Sciagnelismy ze soba tyle zapasow, ile moglismy. Wykopalismy na obwodzie obozu row, napelnilismy go sproszkowanym courogiem, dodalismy zelu. pokrylismy to wszystko olejkiem copahu i tak tu ugrzezlismy... -Ilu was jest? -W ciezarowce bylo czternascie osob - powiedziala Rhin wpatrujac sie badawczo w Joao. Jego zachowanie, jego pytania, wszystko swiadczylo o niewinnosci. Probowala sie sprzeczac z tym przypuszczeniem, ale jej umysl ja zawodzil. Nie mogla myslec jasno, i wiedziala o tym. Tak bylo od pierwszego ataku. W jadzie owadow, ktore przedostawaly sie przez caramuru, byl najprawdopodobniej jakis narkotyk. Jej laboratorium nie bylo jednak dostatecznie wyposazone, by stwierdzic, jakiego rodzaju. Joao potarl kark, gdyz zaczely go palic zadla insektow. Rozejrzal sie po swoich bandeirantes, sprawdzajac, w jakim stanie znajduja sie oni oraz ich sprzet. Naliczyl cztery rozpylacze i zobaczyl, ze w ladownicach na pasach maja zapasowe ladunki. Kapsula jego ciezarowki znajdowala sie bezpiecznie wewnatrz obwodu rowu. Prawdopodobnie jednak srodki, ktorymi ja opryskano uszkodzily obwody kontrolne. Ale wciaz pozostawala duza ciezarowka stojaca na sawannie. -Powinnismy chyba sprobowac przedrzec sie do tej ciezarowki - powiedzial. -Waszej ciezarowki? - zakpila Rhin. - Mysle, ze na to bylo za pozno juz w kilka sekund po jej wyladowaniu - rozesmiala sie histerycznie. - Mysle, ze za dzien, lub za dwa bedzie o kilka zdrajcow mniej. Zlapaliscie sie we wlasna pulapke. Joao odwrocil sie gwaltownie, by spojrzec na ciezarowke Bractwa. Zaczynala sie dziwacznie przechylac na lewa strone. -Padre! - zawolal - Tommy! Yince! Wezcie... - przerwal, gdy ciezarowka pochylila sie jeszcze bardziej. -Bedzie czysta uczciwoscia - powiedziala Rhin - ostrzec was, abyscie trzymali sie z daleka od przeciwleglego brzegu rowu, dopoki go najpierw nie spryskacie. One moga wyrzucac strumienie kwasu, ktory jak widzicie - skinela glowa ku ciezarowce - rozpuszcza metal, a nawet plastyk. -Pani jest szalona - zirytowal sie Joao.- Dlaczego nie ostrzegla nas pani natychmiast? Moglibysmy... -Ostrzec was? -Doktor Kelly, moze powinnismy... - odezwal sie jej jasnowlosy towarzysz. -Badz cicho, Hogar! - wrzasnela na mezczyzne. - Czy nie czas, zebys zajrzal do doktora Chen-Lhu? -Travis? On tu jest? - zapytal Joao. -Zjawil sie wczoraj z jednym towarzyszem, ktory juz zmarl - wyjasnila. - Szukali nas i na nieszczescie znalezli. Doktor Chen-Lhu prawdopodobnie nie przezyje tej nocy - znow spojrzala na swego nordyckiego wspolpracownika -Hogar! -Tak, prosze pani - odpowiedzial mezczyzna. Wzruszyl ramionami i poszedl w strone namiotow. -Wasi towarzysze zabawy zlapali na nas osmiu bandeirantes - zachichotala Rhin patrzac na mezczyzn z Bractwa - To wspaniale, ze umierajac bedziemy mogli ogladac rowniez smierc osmiu z was... zdrajcow! -Pani jest szalona - wycedzil Joao czujac w sobie zaczatki wscieklego gniewu. Chen-Lhu tutaj... umierajacy? To moze zaczekac. Najpierw byla praca do wykonania. -Przestan udawac niewinnego, bandeirante - powiedziala Rhin. - Widzielismy tam waszych towarzyszy. Widzielismy waszych nowych towarzyszy zabaw, ktorych sobie wyhodowaliscie i zrozumielismy, ze staliscie sie zbyt chciwi a wasza gra wydostala sie spod kontroli. -Widzieliscie, jak moi ludzie robili cos takiego?! - warknal Joao i popatrzyl na Thomego: -Thommy, miej oko na tych szalencow. Nie pozwol, aby nam przeszkadzali - podniosl rozpylacz i wzial od jednego ze swoich ludzi dodatkowe ladunki, po czym skinal na trzech pozostalych. - Chodzcie ze mna. -Szefie, co chcesz zrobic? - zapytal Yierho. -Uratowac z ciezarowki, co sie da - odparl Joao. Yierho westchnal i podniosl jeden z rozpylaczy oraz ladunki. Dal znac jednemu z bandeirantes aby zostal z Thomem. -Pewnie, idzcie i dajcie sie zabic - zakpila Rhin. - Nie myslcie, ze bedziemy wam w tym przeszkadzac. Joao z trudem powstrzymal sie od obrzucenia jej potokiem wscieklych przeklenstw. Glowa bolala go od gniewu i koniecznosci stlumienia go. Po chwili doszedl do miejsca przy rowie, najblizszego porzuconej ciezarowce i pokryl obfita mgla foamalu trawe na drugim brzegu. Skinal na innych, zeby podazyli za nim i przeskoczyl row. Joao nie lubil pozniej wspominac tego wypadu na sawanne. Byli tam niewiele ponad dwadziescia minut, zanim wycofali sie na wysepke z namiotami. On i jego trzej towarzysze byli poparzeni kwasem. Yierho i Lon powaznie. A z ciezarowki uratowali mniej niz osma czesc ladunku, przewaznie zywnosc. Wsrod wyniesionych rzeczy nie bylo nadajnika... Kontratak nastapil ze wszystkich stron. Owady byly ukryte w wysokiej trawie. Foamal unieruchamial je tylko, a zadna z rozpylanych trucizn nie mogla zdzialac wiecej niz spowolnic nieco ruchy tych stworzen. Atak ustal dopiero wtedy, gdy mezczyzni znalezli sie znow za rowem. -To oczywiste, ze te diably powinny dorwac sie najpierw do aparatury lacznosci - wydyszal Yierho. - Ale skad mogly o tym wiedziec? -Nie chce sie tego domyslac - odparl Joao. - Stoj nieruchomo, to opatrze ci te oparzenia - policzek i bark Vierha byly paskudnie ochlapane kwasem, a od jego ubrania odlazily dymiace strzepy. Joao posmarowal oparzone miejsca neutralizujaca mascia i odwrocil sie ku Lonowi. Mezczyzna tracil juz skore na plecach, ale spokojnie stal i czekal na swoja kolej. Podeszla do nich Rhin, by pomoc w opatrywaniu oparzen, ale nie chciala nic mowic, nawet odpowiadac na najprostsze pytania. -Ma pani jeszcze te masc? Cisza. -Pobrala pani probki tego kwasu? Cisza. -W jaki sposob zostal ranny Chen-Lhu? Cisza. Joao czul trzy poparzenia na swym lewym ramieniu, zneutralizowal kwas i pokryl rany przylepcem. Zgrzytnal zebami z bolu i popatrzyl na Rhin. - Gdzie sa te okazy larw, ktore zabiliscie? Cisza. -Jest pani slepa megalomanka bez zasad - powiedzial spokojnym tonem Joao. - Niech mnie pani nie zmusza bym posunal sie za daleko. Jej twarz pobladla, zielone oczy zablysly, ale usta wciaz pozostaly zamkniete. Ramie Joao pulsowalo bolem. W glowie mu lupalo i czul, ze z kazdym kolorem, ktory widzi, jest cos nie w porzadku. Milczenie tej kobiety doprowadzalo go do furii, ale ten gniew byl uczuciem kogos innego. Dziwne poczucie oderwania od rzeczywistosci przetrwalo nawet gdy je sobie uswiadomil. -Zachowuje sie pani jak kobieta, ktora pragnie przemocy - powiedzial Joao. - Chce pani, zebym ja oddal moim ludziom? Sa pania juz troche zmeczeni. W chwili, gdy wypowiadal te slowa, juz czul, ze sa bardzo dziwne. Zupelnie jakby chcial powiedziec cos innego, a one wydobyly sie same. Twarz Rhin zaplonela szkarlatem. -Nie osmielisz sie! - zgrzytnela zebami. -Aaa, wiec jednak potrafimy mowic - stwierdzil - Prosze nie zachowywac sie melodramatycznie. Nie dalbym pani nawet tej przyjemnosci. Joao potrzasnal glowa, w ogole nie to chcial powiedziec. Rhin popatrzyla na niego. -Ty... bezczelny... Joao stwierdzil, ze jego twarz rozciaga sie w wilczym usmiechu, a potem mowi: -Nic, co pani powie, nie sprawi, ze oddam pania moim ludziom. Cisza, ktora nastapila, byla wypelniona poczuciem odsuwania sie coraz dalej i dalej. Joao stwierdzil, ze Rhin rzeczywiscie staje sie coraz mniejsza. Dotarl do niego odlegly grzmot i zastanowil sie, czy ten dzwiek istnieje tylko w jego uszach. -Ten ryk - powiedzial. -Szefie? To byl glos Yierha stojacego tuz za nim. -Co to za ryk? - zapytal Joao. -To rzeka, szefie, urwisko -Yierho wskazal czarna, skalna skarpe gorujaca nad dzungla. - Slychac to, kiedy wiatr wieje w nasza strone, szefie? -O co chodzi? - Joao wyczul w glosie Yierha napiecie i zirytowal sie. Dlaczego ten czlowiek nie mogl po prostu powiedziec o co chodzi? -Slowko z panem, szefie - Yierho pociagnal go w strone blondowlosego Nordyka, ktory stal przed jednym z namiotow. Twarz mezczyzny byla szara z wyjatkiem obwodki oparzeliny od kwasu na jego policzku. Joao obejrzal sie na Rhin. Patrzyla za nim stojac z zalozonymi rekami. Sztywnosc jej plecow, poza, wszystko to wydalo sie Joao bardzo komiczne. Stlumil smiech i pozwolil podprowadzic sie do jasnowlosego chlopaka. Jak ona go nazywala? Aha, Hogar. Hogar, tak. -Ten dzentelmen tutaj -Yierho wskazal na Hogara - twierdzi, ze pani doktor zostala pogryziona przez owady, ktore przedostaly sie przez ich bariere. -Pierwszej nocy - szepnal Hogar. -Od tamtej pory nie jest ta sama - powiedzial Yierho. - W glowie, rozumie pan? Draznimy ja, szefie, co? Joao zwilzyl wargi jezykiem. Czul cieplo i zawroty glowy. -Owady, ktore ja pogryzly, byly podobne do tych, ktore oblazly pana - powiedzial Hogar. Jego glos brzmial przepraszajaco. "Zabawia sie moim kosztem!" - pomyslal Joao. -Chcialbym zobaczyc Chen-Lhu - powiedzial. - Zaraz. -Jest ciezko zatruty i poparzony - powiedzial Hogar. - Sadzimy, ze umiera. -Gdzie on jest? -W tym namiocie, ale nie... -Jest przytomny? -Senhor Martinho, on jest przytomny, ale jego stan nie pozwala na zadne dluzsze... -Ja tu rozkazuje - wypalil Joao. Hogar i Yierho wymienili porozumiewawcze spojrzenia. -Szefie, moze... - zaczal Yierho. -Zobacze sie z doktorem Chen-Lhu, teraz! - warknal Joao. - Wyminal Hogara ocierajac sie o niego i wszedl do namiotu. Po slonecznym poranku na zewnatrz to miejsce wydawalo sie mrocznym lochem. Minela dluzsza chwila zanim oczy Joao przystosowaly sie do slabszego swiatla. Przez ten czas dolaczyli do niego Hogar i Yierho. -Prosze, senhor Martinho - powiedzial Hogar. -Szefie, moze pozniej - rzekl Yierho. -Kto tam? - Glos byl cichy, ale opanowany i dochodzil z pryczy na koncu namiotu. Joao spostrzegl sylwetke czlowieka rozciagnietego na lozku, biale pasy bandazy i rozpoznal twarz Chen-Lhu. -To Joao Martinho - odpowiedzial. -Ach, Johny - rzekl Chen-Lhu, a jego glos zabrzmial silniej. Hogar wyminal Joao, przykleknal przy lozku i powiedzial: -Doktorze, prosze, niech sie pan nie podnieca. Te slowa zabrzmialy dla Joao dziwnie znajomo, ale nie potrafil okreslic skojarzenia. Podszedl do lozka i spojrzal na Chen-Lhu. Policzki mezczyzny byly zapadniete jak po dlugim glodzie, a jego oczy wydawaly sie byc pograzone w dwoch czarnych jamach. -Johny - powiedzial szeptem Chen-Lhu. - Zatem jestesmy uratowani. -Nie jestesmy uratowani - stwierdzil Joao i zastanowil sie dlaczego ten glupiec tak paple. -Ooo, to zle - rzekl Chen-Lhu. - No to wszyscy odejdziemy razem, co? - zapytal i pomyslal: "Co za ironia! Moj koziol ofiarny schwytany w te sama pulapke co ja. Taki wysilek zmarnowany!" -Wciaz jeszcze jest nadzieja - powiedzial Hogar. Joao zauwazyl, ze Yierho zegna sie i pomyslal: "Glupek!" -Dopoki trwa zycie, co? - zapytal Chen-Lhu i popatrzyl w gore na Joao. -Umieram, Johny, wiekszosc mojej przeszlosci wymyka mi sie - szepnal i dodal w myslach: "Wszyscy tu umrzemy tak, jak w mojej ojczyznie. Tam tez wszyscy umra. Glod, czy trucizna, co za roznica?" Hogar popatrzyl na Joao i powiedzial: -Senhor, prosze, niech pan wyjdzie. -Nie - rzekl Chen-Lhu. - Zostan. Mam ci cos do powiedzenia. -Nie wolno sie panu meczyc - powiedzial Hogar. -Co za roznica? - zapytal Chen-Lhu. - Maszerowalismy na Zachod, co, Johny? Chcialbym moc sie smiac! Joao potrzasnal glowa. Bolaly go plecy, a po skorze obu ramion przebiegaly swierzbiace dreszcze. Wnetrze namiotu jakby pojasnialo. -Smiac? - szepnal Yierho - Matko Boska! -Chcesz wiedziec, dlaczego moj rzad nie wpuszcza waszych obserwatorow? - zapytal Chen-Lhu - Dobry dowcip. Wielka Krucjata okazala sie w moim kraju wielkim niewypalem. Ziemia stala sie jalowa. Nic na to nie pomaga, nawozy, chemikalia, nic. Joao mial trudnosci w skladaniu mysli w sensowna calosc. "Jalowa? Jalowa?" -Stoimy twarza w twarz z takim glodem, jak jeszcze nigdy w historii - ciagnal chrapliwie Chen-Lhu. -To z braku owadow? - wyszeptal Yierho. -Oczywiscie! - odparl Chen-Lhu. - Co innego sie zmienilo? Zerwalismy kluczowe wiezi w lancuchach pokarmowych. Oczywiscie. Wiemy nawet, jakie wiezy, teraz, kiedy jest juz za pozno. "Jalowa ziemia" - pomyslal Joao. To byla bardzo ciekawa idea, ale czul zbyt wielka goraczke, by przeanalizowac te mysl. Yierho zaniepokojony milczeniem Joao nachylil sie nad Chen-Lhu i zapytal: -Dlaczego nie przyznaliscie sie do tego i nie ostrzegliscie reszty swiata, zanim bylo za pozno? -Nie badz glupcem! - odparl Chen-Lhu,a w jego glosie zabrzmialy szorstkie, starcze tony - Przyznajac sie do bledu stracilibysmy twarz. Mowie to teraz i tutaj, poniewaz umieram, a nikt z was nie przezyje mnie dlugo. Hogar wstal i odstapil od lozka, jak gdyby lekajac sie zarazenia. -Potrzebujemy kozla ofiarnego, rozumiecie? - ciagnal Chen-Lhu. - To dlatego mnie tu przyslano. Mialem znalezc kozla ofiarnego. Walczymy o cos wiecej niz o nasze zycie. -Zawsze mozecie obwinic USA - powiedzial gorzkim glosem Hogar. -Mysle, ze ten numer juz sie ogral, nawet wobec naszego narodu - rzekl Chen-Lhu. - Sami to zrobilismy, rozumiecie? Nie ma przed tym ucieczki. Nie, wszystko na co mielismy nadzieje, to bylo to, ze znajdziemy tutaj sposob na obciazenie wina kogos innego. Anglicy i Francuzi dostarczali nam niektorych z naszych trucizn. Wykorzystywalismy to, ale bez powodzenia. Pomagalo nam kilka ekip radzieckich, ale Rosjanie nie uporzadkowali calego swojego kraju, tylko do Linii Uralskiej. Moga udowodnic, ze maja takie same problemy jak my, a wtedy... rozumiecie? Sprawia, ze wyjdziemy na glupcow. -Dlaczego Rosjanie nic nie powiedzieli? - zapytal Hogar. Joao spojrzal na niego myslac: "Slowa bez sensu, bez sensu, bez sensu..." -Rosjanie po cichu zwijaja swa Uralska Linie w glab Strefy Zielonej - wyjasnil Chen-Lhu. - Zarazaja Zielona od nowa, rozumiecie? Mialem polecenie znalezc owada nowego rodzaju, typowo brazylijskiego, ktory moglby zniszczyc nasze plony, a za ktorego obecnosc moglibysmy obwinie... zgadnijcie kogo? Najlepiej niektorych bande- irantes. -"Obwinic bandeirantes?..." - pomyslal Joao -"Tak, kazdy wini bandeirantes". -To naprawde zabawne - rzekl Chen-Lhu - To, co zobaczylem w waszej Zielonej Strefie. Wiecie, co takiego? -Jestes diablem! - zgrzytnal zebami Yierho. -Nie, tylko patriota - odparl Chen-Lhu. - Nie jestes ciekawy, co zobaczylem w waszej Zielonej? -Mow i badz przeklety! - warknal Yierho. "To do niego trafia" - stwierdzil Joao. -W waszej Zielonej Strefie widze oznaki tej samej zarazy, ktora dotknela moj narod - powiedzial Chen-Lhu. - Mniejsze owoce, mniejsze liscie, bledsze rosliny. Na poczatku zmiany sa niewielkie, ale wkrotce wszyscy to zauwaza. -Moze zatem zatrzymaja wszystko, zanim bedzie za pozno - jeknal Yierho. "To glupota" - pomyslal Joao. - "Czy ktokolwiek kiedykolwiek zatrzymal sie, zanim bylo za pozno?" -Jestes taki nieskomplikowany - powiedzial Chen-Lhu. - Ci, ktorzy tu rzadza, sa tacy sami jak w Chinach. Nie dostrzegaja nic oprocz wlasnego przetrwania. Nie dostrzega niczego innego dopoki nie bedzie za pozno. Z rzadami zawsze tak jest. Joao zastanowil sie, dlaczego w namiocie tak pociemnialo, skoro dotad bylo w nim tak jasno. Czul goraco, w glowie mu wirowalo jakby wypil zbyt wiele alkoholu. Jakas dlon dotknela jego ramienia. Spojrzal na nia, a potem podazyl wzrokiem wzdluz reki do ramienia i twarzy: Rhin. W jej oczach byly lzy. -Joao... Senhor Martinho, bylam taka glupia - szepnela. -Slyszalas? - zapytal Chen-Lhu. -Slyszalam - odparla. -Szkoda - mruknal Chen-Lhu. - Mialem nadzieje, ze zachowam troche twych zludzen. Przynajmniej przez jakis czas... "Co za dziwna rozmowa" - pomyslal Joao -,.Co za dziwna osoba, ta Rhin. Co za dziwne miejsce, ten namiot i jego wspornik, ktory okraza mnie, by stanac mi naprzeciw." Cos zadudnilo o jego plecy i glowe. "Upadlem" - stwierdzil -"Czy to nie dziwne?" Ostatnia rzecza jaka uslyszal, zanim nieswiadomosc czarnym atramentem zalala jego umysl, byl okrzyk przestraszonego Yierha: -Szefie! Mial sen, w ktorym wisiala nad nim twarz Rhin mowiacej: "Co za roznica, kto wydaje rozkazy?" W tym snie mogl tylko zwrocic na nia zalosne spojrzenie i pomyslec, jak nienawistnie wyglada pomimo swojego piekna. Ktos powiedzial: "Co za roznica? Tak, czy owak wkrotce wszyscy bedziemy martwi." A potem rozlegl sie inny glos: "Popatrz, jest jeden nowy. Ten wyglada jak Gabriel Martinho, prefekt". Joao poczul, ze pograza sie w pustke. Jego twarz utrzymywaly kleszcze zmuszajace go do patrzenia w monitor na tablicy rozdzielczej kapsuly sterowniczej ciezarowki. Ekran ukazywal gigantycznego jelonka o twarzy jego ojca. Tlo dzwiekowe stanowilo wysokie i niskie brzeczenie cykad, sposrod ktorego rozlegal sie szept: -"Nie podniecaj sie. Nie podniecaj sie..." Przebudzil sie krzyczac, by uswiadomic sobie, ze z jego gardla nie dobywa sie zaden dzwiek, tylko wspomnienie krzyku. Byl caly mokry od potu. Rhin siedziala obok niego ocierajac mu czolo. Byla blada i wychudla, z podkrazonymi oczyma. Przez chwile zastanawial sie, czy ta wynedzniala Rhin Kelly jest czescia jego snu; wydawala sie nie dostrzegac w 'ogole faktu, ze jego oczy sa otwarte, mimo ze patrzyla wprost na niego. Probowal cos powiedziec, ale mial na to zbyt suche gardlo. Ten ruch przyciagnal uwage Rhin. Nachylila sie nad nim i spojrzala mu w oczy. Po chwili siegnela za siebie, podniosla menazke i wlala kilka kropli wody w jego usta. -Co... - wychrypial. -To samo co ja, ale w mniejszej dawce - odpowiedziala. - Narkotyk dzialajacy na uklad nerwowy, zawarty w jadzie owadow. Nie probuj sie wysilac. -Gdzie?... - zapytal. Popatrzyla na niego, odgadujac sens pytania. -Wciaz jestesmy w tej samej dawnej pulapce -. odparla - ale teraz mamy szanse sie wydostac. Jego oczy wypowiedzialy pytanie, ktorego nie potrafily sformulowac usta. -Kapsula twojej ciezarowki - wyjasnila - Niektore z jej obwodow byly powaznie uszkodzone, ale Yierho zmontowal zastepcze. Badz teraz spokojny przez chwile. Sprawdzila mu puls, przylozyla termometr do jego szyi i odczytala wskazanie. -Goraczka spada - rzekla. - Czy miales kiedys jakiekolwiek klopoty z sercem? Natychmiast pomyslal o swoim ojcu. -Nie - szepnal. -Mam kilka autokroplowek - powiedziala. - Moge zalozyc ci jedna, jezeli nie masz slabego serca. -Zrob to - powiedzial. -Wykorzystam zyle w twojej nodze - oznajmila. - Podali mi kiedys autokroplowke w lewe ramie i przez godzine widzialam niebieskie i czerwone swiatelka - nachylila sie nad walizeczka obok lozka i wyjela z niej plaskie czarne opakowanie. Sciagnela koc z jego nog i zaczela zakladac kroplowke. Czul jej dotyk, lecz bylo to tak daleko, a on byl taki spiacy. -W ten sposob postawilismy na nogi doktora Chen-Lhu - powiedziala, z powrotem naciagajac koc na jego stopy. "Travis nie umarl" - pomyslal. Czul, ze byl to wyjatkowo wazny fakt, ale nie mogl sobie przypomniec, z jakiego powodu. -To bylo cos wiecej niz narkotyk - odezwala sie znowu. - To znaczy ze mna i doktorem Chen-Lhu. Yierho stwierdzil, ze to nasza woda. -Woda? Potraktowala to slowo jako prosbe i wlala mu w gardlo jeszcze troche wody z menazki. -Drugiej nocy tutaj wykopalismy w jednym z namiotow studnie - powiedziala. - Oczywiscie to wysiek rzeczny. Woda jest nasycona truciznami, niektore z nich sa nasze. To Yierho wyczul smakiem gorycz. Ale moje proby wykazaly, ze w wodzie jest jeszcze cos: halucynogen, ktory wywoluje efekt bardzo podobny do schizofrenii. Niczego podobnego ludzie nigdy nie uzywali. Joao czul, jak z autokroplowki wlewa sie w jego zyly energia. Skurcz jak nagly glod scisnal jego zoladek. Gdy minal, zapytal: -Czy to cos od... nich. -Najprawdopodobniej - odparla. - Zmontowalismy prymitywna destylarke. Na ten halucynogen wystepuje zroznicowana odpornosc. Wydaje sie, ze Hogar jest calkowicie poza jego dzialaniem, ale on nigdy nie otrzymal tego srodka w jadzie. Wiele wskazuje na to, ze ty jestes na to swinstwo bardzo wrazliwy. Znow sprawdzila mu puls. -Czujesz sie silniejszy? -Tak. Skurcze objely teraz miesnie jego ud. Byly rytmiczne i bolesne. Ustapily. -Zbadalismy ten szkielet w kapsule - powiedziala. - Zdumiewajaca rzecz. Bardzo przypomina ludzki, z wyjatkiem brzegow kosci i drobnych otworkow. Prawdopodobnie wlasnie tam one przytwierdzaly sie do kosci i poruszaly je. Jest lekki jak ptasi, ale bardzo mocny. To rzeczywiscie jest chityna. Joao myslal o tym, pozwalajac gromadzic sie energii naplywajacej z kroplowki na nodze. Z kazda sekunda czul sie coraz lepiej. Tak wiele sie zdarzylo: kapsule naprawiono, szkielet poddano analizie. -Jak dlugo tu jestem? - zapytal. -Cztery dni - powiedziala. Spojrzala na swoj zegarek. - Prawie co do godziny. Wciaz jest dosc wczesnie. Joao wyczul teraz w jej glosie wymuszona pogode. Co ukrywala? Zanim zdolal zadac to pytanie, szurniecie tkaniny i nagly blysk swiatla oznajmil, ze ktos wszedl do namiotu. Obok Rhin pojawil sie Chen-Lhu. Od ostatniego razu, gdy Joao go widzial, Chinczyk wydawal sie postarzec o piecdziesiat lat. Pomarszczona skora wisiala mu wokol szczeki. Policzki byly wklesle i zapadniete. Chodzil z krucha ostroznoscia. -Widze, ze pacjent przytomny - stwierdzil. Glos mial zaskakujaco silny, jakby w tym jednym aspekcie osoby Chen-Lhu skupila sie cala jego fizyczna energia. -Jest teraz pod kroplowka - powiedziala. -Rozsadnie - rzekl Chen-Lhu. - Nie ma wiele czasu. Powiedzialas mu? -Tylko tyle, ze nareperowalismy jego kapsule. "Trzeba to sformulowac bardzo delikatnie" - pomyslal Chen-Lhu. - "Bardzo delikatnie. Latynoski honor potrafi rykoszetowac pod dziwnymi katami". -Zamierzamy uciec w twojej kapsule - rzekl Chen-Lhu. -W jaki sposob? - zapytal Joao. - Kapsula udzwignie najwyzej troje ludzi. -Zabierze sie tylko troje, to prawda - powiedzial Chen-Lhu. - Ale nie bedzie trzeba, aby leciala. Chyba nawet nie moglaby ich udzwignac. -Co masz na mysli? -Twoje ladowanie bylo twarde. Jedna z ploz- plywakow jest zlamana, poza tym rozprules dolny zbiornik paliwa. Wiekszosc wyciekla, zanim wykrylismy uszkodzenie. Jest takze kwestia instrumentow pokladowych - nie dzialaja najlepiej mimo najwiekszych wysilkow Yierha. -To wciaz oznacza tylko trzy osoby - powiedzial Joao. -Jezeli nie mozemy przekazac wiadomosci, musimy sie z nia przedostac - rzekla Rhin. "Dobrze dziewczyno" - pomyslal Chen-Lhu. Czekal, az Joao to wchlonie. -Kto? - zapytal Joao. -Ja sam - powiedzial Chen-Lhu. - Tylko z tego powodu, ze moge zaswiadczyc o katastrofie w moim kraju i ostrzec was, zanim bedzie za pozno. Slowa Chen-Lhu sprawily, ze cala poprzednia rozmowa zalala Joao fala przypomnienia, Hogar, Yierho, w namiocie... Chen-Lhu mamroczacy o... o... -Jalowa ziemia - rzekl Joao. -Twoj narod musi sie o tym dowiedziec, zanim bedzie za pozno - odparl Chen-Lhu. - Zatem ja bede jednym z pasazerow. I Rhin, poniewaz... tu zdobyl sie na slabe wzruszenie ramionami -...z dzentelmenerii, powiedzialbym, ale takze dlatego, ze jest zaradna. -To dwa - rzekl Joao. -A ty bedziesz trzeci - powiedzial Chen-Lhu i zaczal oczekiwac na wybuch. Joao pokrecil tylko glowa. -To nie ma sensu - powiedzial. - Cztery dni tutaj i... -Ale ty jeden masz koneksje i powiazania polityczne - powiedziala Rhin. - Mozesz zmusic ludzi, zeby sluchali. Joao opuscil glowe na prycze. -Nawet moj wlasny ojciec nigdy mnie nie sluchal. Stwierdzenie to wywolalo zaskakujaca cisze. Rhin spojrzala na Chen-Lhu i z powrotem na Joao. -Masz swoje wlasne polityczne wtyczki, Travis - rzekl Joao. - Prawdopodobnie lepsze niz moje. -Byc moze nie - odparl Chen-Lhu. - Poza tym, jedynie ty widziales z bliska istote, ktorej szkielet zabierzemy ze soba. Jestes naocznym swiadkiem. -Wszyscy jestesmy naocznymi swiadkami. -Poddano to pod glosowanie - oznajmila Rhin. - Twoi ludzie na to nalegali. Joao przeniosl spojrzenie z Rhin na Chen-Lhu i z powrotem na Rhin. -Wciaz pozostaje jeszcze dwunastu ludzi. Co sie z nimi stanie? -Jest ich teraz tylko osmiu - wyszeptala Rhin. -Kto? - wykrztusil Joao. -Hogar - rzekla - Thome z twojej ekipy i dwoch moich pomocnikow: Cardin i Lewis. -Jak? -Jest cos, co wyglada jak flet guena - odparl Chen-Lhu. - Istota w twojej ciezarowce miala cos takiego. -Pistolet na strzalki - rzekl Joao. -Nie - zaprzeczyl Chen-Lhu. - Nasladuja nas znacznie lepiej. To generator zabojczej czestotliwosci akustycznej. Unicestwia ludzkie erytrocyty. Musza jednak podejsc z tym blisko nas, a my trzymamy ich na dystans, odkad to odkrylismy. -Rozumiesz, ze musimy wyniesc stad te informacje - powiedziala Rhin. "Bez watpienia" - pomyslal Joao i rzekl: -Na pewno musi to byc ktos silniejszy niz ja. -Za pare godzin bedziesz rownie silny jak kazdy tutaj - odparla Rhin. - Nie jestesmy w najlepszym stanie, nikt z nas. Joao podniosl wzrok na szare swiatlo saczace sie z okienka namiotu. "Bardzo niewiele paliwa rakietowego i uszkodzone przyrzady. Na pewno chca dotrzec do rzeki i splynac kapsula. To da pewna ochrone przed tymi istotami". Rhin wstala. -Odpocznij i odzyskaj sily - powiedziala. - Niedlugo przyniose ci troche jedzenia. Nie mamy nic oprocz polowych racji, ale przynajmniej jest w nich dosyc kalorii. "Co to za rzeka?" - zastanowil sie Joao -"Najprawdopodobniej Itapura". Wykonal przyblizony szacunek oparty o jego znajomosc tego regionu i dlugosc lotu przed kraksa. "To bedzie siedemset, albo osiemset kilometrow w dol rzeki! A zbliza sie szczyt pory deszczowej. Nie mamy zadnej szansy". VI Konfiguracje owadow tanczacych pod sklepieniem jaskini wydawaly sie Mozgowi czyms wspanialym. Podziwial wzajemna gre barw i ruchu, jednoczesnie odczytujac wiadomosc."Raport nasluchiwaczy z sawanny:". Mozg dal znak, aby taniec trwal dalej. "Trojka istot ludzkich przygotowuje sie do ucieczki w malym pojezdzie" - przekazaly owady. - "Pojazd nie moze latac. Sprobuja wydostac sie stamtad plynac po rzece. Co robic?" Mozg odczekal chwile, by przetrawic dane. Od dwunastu dni schwytane w pulapke istoty ludzkie znajdowaly sie pod obserwacja. Dostarczyly juz wiele informacji dotyczacych reakcji w warunkach stresu. Dane te rozszerzyly wiedze uzyskana od jencow znajdujacych sie pod bezposrednia kontrola. Z kazdym dniem coraz doskonalsze stawaly sie sposoby unieszkodliwiania i zabijania istot ludzkich. Ale problemem nie byla kwestia, jak odebrac im zycie. Chodzilo o to, w jaki sposob nawiazac z nimi kontakt przy jednoczesnej nieobecnosci leku i presji po obu stronach. Niektorzy z ludzi tak jak ten stary o wykwintnych manierach przedstawiali oferty i sugestie, ktore wydawaly sie swiadczyc o rozsadku, ale czy mozna bylo im ufac? To pytanie bylo kluczowe. Mozg odczuwal rozpaczliwa potrzebe uzyskania danych z obserwacji istot ludzkich w warunkach, ktore mogl kontrolowac, a kontrola nie bylaby zauwazona. Odkrycie posterunkow podsluchowych w Strefie Zielonej wywolalo wsrod ludzi szalencza aktywnosc. Uzyli nowych sonotoksyn, poglebili swoje bariery i ponowili ataki na Czerwona Strefe. Tego wszystkiego dopelniala jeszcze jedna troska: nieznany los czterech jednostek, ktore przeniknely bariery przed katastrofa w Bahii. Powrocila tylko jedna, donoszac:.Jest nas dwanascie. Szescioro rozproszylo zbiorowa tozsamosc, by pokryc teren, na ktorym pochwycilismy dwoch ludzkich przywodcow. Jedna zostala zniszczona. Cztery rozproszyly sie, by utworzyc nas wiecej". Mozg uswiadomil sobie, ze odkrycie ktorejs z tych czterech jednostek w tej chwili byloby katastrofa. Kiedy mogla zawiesc imitacja? To zalezalo od lokalnych warunkow; temperatury, osiagalnej zywnosci, chemikaliow i wilgoci. Jednostka, ktora powrocila, nie miala pojecia, dokad udaly sie cztery pozostale. "Musimy je znalezc!" - pomyslal Mozg. Mozg lekal sie problemow mogacych wyniknac z indywidualnie podejmowanych dzialan. Imitacja byla pomylka. Wiele identycznych jednostek musialo zwracac uwage. To, ze imitacje nie powodowaly wielkich szkod i byly uwarunkowane do stosowania tylko ograniczonej przemocy, w obecnej sytuacji nie mialo zadnego znaczenia. To zas, ze pragnely tylko, by pozwolono im mowic i dyskutowac z ludzkimi przywodcami, wydawalo sie teraz smieszne i patetyczne. Slowa istoty ludzkiej nazywanej Chen-Lhu, o ktorych mu doniesiono, nawiedzaly Mozg niczym koszmar: "Katastrofa... jalowa ziemia". Ten Chen-Lhu przedstawi tez sposob rozwiazania ich wspolnego problemu, ale czy to byly prawdziwe intencje? Czy mozna mu bylo ufac? Mozg pozostawil decyzje w zawieszeniu. "Ktore istoty ludzkie beda usilowaly uciec? - zapytal swoich podwladnych. Mozg wiedzial juz, ze na takie szczegoly trzeba zwracac uwage. Orientacja na roj dazyla do ignorowania jednostek. Pomylka z tworzeniem ludzkich imitacji wynikla z tej tendencji. Mozg wiedzial, ze powierzchownie rzecz ujmujac problem ten wydawal sie prosty, ale tuz pod powierzchnia kryly sie piekielne komplikacje. Emocje! Uczucia! Rozsadek napotykal tu mnostwo barier. Poslancy szybko przyniesli odpowiedz. Tanczyly teraz tworzac imiona: "Nieczynna krolowa Rhin Kelly i istoty nazywane Chen-Lhu i Joao Martinho". "Martinho" - pomyslal Mozg. To istota ludzka z drugiej czesci powietrznej ciezarowki. W tym fakcie byla pewna wskazowka dotyczaca ludzkich, zawilych nibyrojowych pokrewienstw. Tutaj mogla sie kryc pewna korzysc. W pojezdzie bedzie rowniez Czen- Lhu. Owady pod sklepieniem uwarunkowane na powtarzanie swych operacji w celu zapewnienia pelnego przekazu informacji kolejny raz zadawaly pytanie: "Jakie przeciwdzialania sa wymagane?" "Wiadomosc dla wszystkich jednostek" - oznajmil Mozg -"Trojce w pojezdzie pozwoli sie uciec rzeka. Opor powinien byc tylko taki, by wygladalo na to, ze sprzeciwiamy sie ucieczce. Maja byc sledzeni przez jednostki operacyjne zdolne do zniszczenia ich w razie koniecznosci. Gdy tylko ta trojka osiagnie rzeke, pokonac tych, ktorzy pozostana". Nad Mozgiem jednostki poslancow zaczely grupowac sie w szyk, w tancu wypracowujac wzor utrwalajacy polecenia. Odlecialy w zwartych grupkach, wypadajac przez wylot jaskini w swiatlo dnia. Mozg podziwial ich ruch i barwy, a nastepnie opuscil swe receptory i zaczai rozmyslac jak sprostac bialkowej niezgodnosci. "Musimy natychmiast zaczac produkowac rzeczy o duzym znaczeniu dla ludzi, ktorych nie beda mogli nie wykorzystac" - myslal -"Jezeli bedziemy w stanie zademonstrowac swoja niezaprzeczalna uzytecznosc, byc moze da sie jeszcze sprawic, ze pojma, iz wzajemna zaleznosc jest obustronna, nierozerwalna i skomplikowana, ze jest kwestia zycia i smierci. Potrzebuja nas, a my ich, lecz ciezar dowodu spadl na nas. A jezeli nie uda sie nam tego udowodnic, to naprawde pozostanie po nas jalowa ziemia". -Wkrotce sie sciemni, szefie - powiedzial Yierho konczac ostatnie przygotowania wewnatrz kapsuly. - Wtedy ruszycie. Joao stal krok za nim, wciaz oslabiony. Raz po raz nawiedzaly go skurcze miesni w lewej nodze powyzej autokroplowki. Bezposrednie odzywianie i wyspecjalizowane hormony w przyblizeniu tylko mogly sprostac potrzebom danego ciala i Joao czul, ze ledwo wytrzymuje dziwne napiecia wywolane ta kuracja. -Tutaj pod fotel wsadzilem zywnosc i inne zapasy - wskazal Yierho. - Wiecej jedzenia jest na pryczy z tylu. Ma pan dwa rozpylacze z dwudziestoma zapasowymi ladunkami i jeden karabin. Zaluje, ze mamy do niego tak malo amunicji. Pod drugim fotelem jest dwanascie bomb z foamalem, a tam w kacie przymocowalem maly, reczny rozpylacz. Jest calkowicie naladowany. Yierho wyprostowal sie i obejrzal na namioty. Znizyl glos do konspiracyjnego szeptu: szefie, nie ufam doktorowi Chen-Lhu. Slyszalem go, kiedy myslal, ze umiera. To nowe oblicze jest do niego niepodobne. -To ryzyko, ktore musimy podjac - odpowiedzial Joao. - Wciaz mysle, ze powinienes mnie zastapic, ty, albo jeden z pozostalych, ktorzy nie sa tak chorzy jak ja. -Nie mow o tym wiecej, szefie, prosze. Glos Yierha ponownie opadl do spiskowego szeptu: Szefie, podejdz do mnie blisko tak jak bysmy sie zegnali. Joao zawahal sie, lecz usluchal. Poczul, jak cos ciezkiego, zostaje wepchniete w kieszen przy pasie jego munduru. Kieszen obciagnela sie pod ciezarem. Joao poprawil kurtke, by to ukryc. Co to? - szepnal. -To nalezalo do mojego pradziadka - wyjasnil Yierho. - To pistolet, nazywa sie magnum 457. Jest w nim piec kul, a tu ma pan jeszcze dwa tuziny - paczka wslizgnela sie w kieszen kurtki Joao. - Niewiele z tego bedzie pozytku, chyba, ze przeciw ludziom... - dodal. Joao przelknal sline czujac, ze lzy zwilzaja jego oczy. Wszyscy z Bractwa wiedzieli, ze Padre nosil te stara rusznice i za nic by sie z nia nie rozstal. Fakt, ze oddawal ja teraz, oznaczal, ze spodziewa sie tu umrzec. Prawdopodobnie tak sie stanie... -Niech Bog cie prowadzi, szefie - powiedzial Yierho. Joao odwrocil sie i spojrzal na rzeke odlegla o mniej wiecej piecset metrow sawanny. Mogl dostrzec plaze na przeciwnym brzegu oraz dzika roslinnosc oswietlona popoludniowym sloncem. Dzungla wznosila sie nieruchomymi falami barw, ktorych smiale linie odznaczaly sie wyraznie w mdlym swietle. U dolu roslinnosc byla koloru niebieskozielonego i przypominala wyplowiala na sloncu szalwie, u gory przeblyskiwaly plamy zolci, czerwieni i ochry. Nad zielenia gorowalo drzewo candello z gniazdami nietoperzy- sokolow uczepionymi galezi. Po lewej stronie sciane drzew mata- polo czesciowo zaslaniala splatana siec lian. -Pietnascie minut paliwa, to wszystko? - zapytal Joao. -Moze minuta wiecej, szefie. "Nigdy nam sie nie uda, jezeli do poruszania nas bedziemy mieli tylko prad rzeki" - pomyslal Joao. -Szefie, czasami na rzece jest wiatr - rzekl Yierho. "Chryste, on chyba nie oczekuje od nas, ze bedziemy tym zeglowac" - pomyslal Joao. Spojrzal na Yierha. Dostrzegl na wychudlej twarzy mezczyzny glebokie znuzenie upodabniajace go do stracha na wroble. -Ten wiatr moze spowodowac klopoty, szefie - powiedzial Yierho. - Wykorzystalem jedna z kotwiczek kapsuly, zeby zrobic cos, co unosiloby sie tuz pod powierzchnia. To sie nazywa dryfkotwa. Utrzyma kapsule nosem do wiatru. -Sprytny pomysl, Padre - powiedzial Joao i zastanowil sie: "Dlaczego odgrywamy te farse? Umrzemy tutaj, wszyscy... tutaj, albo gdzies w dole rzeki". Mieli do pokonania siedemset, albo osiemset kilometrow naszpikowanych progami wodnymi, rozpadlinami i wodospadami, a juz prawie doganiala ich pora deszczowa. Rzeka stanie sie wtedy rwacym pieklem. A jezeli ona ich nie dostanie, to beda to nowe owady poslugujace sie kwasem i wyrafinowanymi truciznami. -Szefie, zrob lepiej jeszcze jeden przeglad - powiedzial Yierho wskazujac na kapsule. "Tak, zajac sie czymkolwiek i oderwac sie od rozmyslan" - przytaknal mu w duchu Joao. Sprawdzal ja juz, ale jeszcze raz nie zaszkodzi. Mimo wszystko od niej bedzie zalezalo ich zycie... do czasu. Joao pozwolil sobie zastanowic sie nad tym, czy ucieczka byla mozliwa i czy w ogole byla jakas nadzieja. To mimo wszystko byla kapsula ciezarowki powietrznej przystosowanej do dzialan w dzungli. Mozna bylo ja uszczelnic przeciw wiekszosci owadow. Byla zaprojektowana do znoszenia nadmiernych obciazen. "Nie wolno mi pozwolic sobie na nadzieje" - pomyslal. Ale zdecydowal sie na jeszcze jedna inspekcje kapsuly. Na wszelki wypadek... Pokrywajaca ja biala farba prawie zniknela wytrawiona kwasem. Plywaki, normalnie dlugie i wystajace spod dolnej krzywizny kapsuly, zostaly recznie wyklepane i przymocowane z powrotem. Tworzyly teraz plaski stopien, prowadzacy na krotkie skrzydla i do kabiny. Cala kapsula miala prawie piec i pol metra dlugosci, z czego ostatnie dwa metry zajmowaly silniki rakietowe. Zespol silnikow, ktory miescil sie w tylnym, odrzuconym przedziale ciezarowki, zostal gladko odciety z obu stron. Sama kapsula byla owalna w przekroju. Dawalo to dwie polksiezycowate powierzchnie, ktore otwieraly sie do tylnej czesci kapsuly. Lewy polksiezyc byl labiryntem wkleslych i wypuklych zlacz, szczepiajacych ongis ze soba kapsule z przedzialem ladunkowym. Prawa strone zamykal wlaz otwierajacy sie teraz z kabiny na jeden z plywakow. Joao sprawdzil wlaz, upewnil sie, ze umocowano wszystkie zlacza i spojrzal na prawy plywak. Zygzakowate rozdarcie zostalo zalatane przy pomocy butylu i tkaniny. Poczul zapach paliwa rakietowego i przykleknal, by popatrzec na denny przedzial zbiornika paliwa. Yierho wypompowal paliwo, z zewnatrz nalozyl late wulkanizacyjna, a od wewnatrz szczeliwo ze zbiornikow rozpylaczy i z powrotem wlal paliwo. -Powinno trzymac, jesli w nic nie uderzycie - stwierdzil Yierho. Joao pokiwal glowa, okrazyl kabine, wspial sie na lewe skrzydlo i zajrzal do wnetrza. Dwa fotele z przodu, a w tyle obita prycza. Cale wnetrze pokrywaly plamy od rozpylonych chemikaliow. Tworzylo to przestrzen szeroka na dwa i gleboka na dwa i pol metra. Przez przednie okna widac bylo okragly nos kapsuly. Gora ku tylnemu przedzialowi biegla przezroczysta szyba z polaryzujacego tworzywa. Joao zasiadl w fotelu po lewej i sprawdzil przyrzady reczne. Mialy luz i reagowaly ospale. Za niezdarnymi, recznie wypisanymi tabliczkami zainstalowane byly nowe wskazniki ilosci paliwa i kontrolki opryskiwania. Yierho odezwal sie mu zza jego ramienia: -Musialem uzyc tego, co mialem pod reka, szefie. Niewiele tego bylo. Zadowolony jestem, ze ci z MOE okazali sie takimi glupcami. -Hmmm? - mruknal z roztargnieniem Joao kontynuujac sprawdzanie przyrzadow. -Porzucajac swoja ciezarowke, zabrali namioty. Ja wzialbym wiecej broni. Ale z namiotow mialem wiecej lin naciagowych i tkanin na laty. Joao skonczyl przeglad paliwomierzy. -Na przewodach paliwa nie ma zadnych automatycznych zastawek regulujacych - stwierdzil. -Nie mozna ich bylo naprawic, szefie, ale i tak nie ma go pan zbyt wiele. -Dosc, zebysmy wszyscy wylecieli do nieba, albo zeby sie rozwalic, jezeli ten grat wymknie sie spod kontroli. -Dlatego zalozylem tu duza dzwignie, szefie. Mowilem panu o tym. Wlaczac i wylaczac w krotkich odstepach i nie ma sprawy. -Chyba, ze przypadkowo pozwole silnikom zbyt duzo sie napic. -Tam pod spodem, szefie: ten kawal drewna to dlawik, ktory zalozylem, powinien zastapic gaznik. Nie bedzie pan mial bardzo szybkiego statku, ale wystarczy. -Pietnascie minut - zamyslil sie Joao. -To tylko domysl, szefie. -Wiem. W sumie moze sto piecdziesiat kilometrow, jezeli wszystko bedzie dzialac tak jak powinno albo sto piecdziesiat metrow z nami rozsmarowanymi na calej dlugosci... -Sto piecdziesiat kilometrow - westchnal Yierho. - Nie pokonacie nawet jednej trzeciej drogi do cywilizowanych terenow. -Nie przecze - odrzekl Joao. - Tylko glosno myslalem. -No coz, wszystko gotowe do startu? - zagrzmial za nimi glos Chen-Lhu pelen falszywej serdecznosci. Joao wyjrzal i zobaczyl, ze Chinczyk stoi przy koncu lewego skrzydla. Sprawial wrazenie, ze ledwo sie trzyma na nogach. Joao byl zdecydowany uwazac, ze slabosc Chen-Lhu byla tylko pozorna. "On pierwszy odzyskal sily" - pomyslal Joao -"Mial na to wiecej czasu. Ale... byl blizej smierci. Moze tylko to sobie wyobrazam". -Zatem gotowe, czy nie? - powtorzyl pytanie Chen-Lhu. -Mam nadzieje - powiedzial Joao. -To niebezpieczne? -Bedzie jak na niedzielnej przejazdzce po parku - rzekl Joao. -Czy nie czas juz zaladowac sie do srodka? Joao spojrzal na cienie rozposcierajace sie wokol namiotow i pomaranczowy blask zachodu. Stwierdzil, ze ma trudnosci z oddychaniem. Wiedzial, ze to z powodu napiecia. Wciagnal gleboko powietrze odzyskujac stan chwiejnego spokoju, pewien rodzaj odprezenia, z lekiem na uwiezi. -Jeszcze dwadziescia minut, mniej wiecej, Senhor Doutor odpowiedzial Yierho i poklepal Joao po ramieniu - szefie, moje modlitwy beda z panem. -Na pewno nie zajmiesz mojego miejsca, Padre? -Nie mowmy o tym, szefie -Yierho zszedl z plozy na ziemie. Ze swojego namiotu- laboratorium wylonila sie Rhin z mala torba w lewej rece. Podeszla i stanela obok Chen-Lhu. -Jeszcze okolo dwudziestu minut, moja droga - powiedzial Chinczyk. -Nie jestem zupelnie pewna, ze powinnam zabrac sie z wami - odparla - ktos inny moglby wam dac... -Juz zdecydowano - ucial gwaltownie Chen-Lhu. "Co za glupia kobieta! Dlaczego nie pozwoli, zeby za nia decydowano?" - Nikt tu nie pozwoli ci zostac - dodal. "Poza tym, moja droga Rhin, moge cie potrzebowac, zebys zwiodla tego Brazylijczyka. Z Joao Martinho nalezy grac bardzo ostroznie. Kobieta czasami potrafi radzic sobie lepiej niz mezczyzna". -Wciaz nie jestem pewna - powiedziala. Chen-Lhu spojrzal na Joao: -Moze ty powinienes z nia pomowic, Johny. Na pewno nie chcesz, zeby tu zostala. "Tu, czy tam - niewielka roznica" - pomyslal Joao, ale powiedzial: -Jak mowil Travis, decyzje juz podjeto. Lepiej wchodz do srodka i zapnij pasy. -Jak chcesz nas usadzic? - zapytal Chen-Lhu. -Ty w tyle, jestes ciezszy - powiedzial Joao. - Nie sadze, abysmy oderwali sie od ziemi, zanim dotrzemy do rzeki, ale to mozliwe. Chce, zebysmy mieli nos w gorze. -Chcesz, zebysmy oboje usiedli z tylu? - zapytala Rhin. I uswiadomila sobie, ze zgadza sie z ich decyzja. "Dlaczego nie?" - spytala siebie nie uswiadamiajac sobie, ze podziela pesymizm Joao. -Szefie? Joao spojrzal w dol na Yierha, ktory skonczyl wlasnie ostateczne badanie podwozia. Rhin i Chen-Lhu przeszli na prawa strone, zaczeli wspinac sie na skrzydlo. -Jak to wyglada? - zapytal Joao. -Niech pan postara sie utrzymac ja przechylona na lewa ploze przez jakis czas, szefie - powiedzial Yierho. - To moze pomoc. W porzadku. Rhin zaczela zapinac pasy usadowiwszy sie w fotelu drugiego pilota. -Wyslemy pomoc tak szybko, jak to bedzie mozliwe - powiedzial Joao i gdy tylko wymowil te slowa, uderzyla go ich pustka i bezuzytecznosc. -Oczywiscie, szefie. Yierho cofnal sie i przygotowal miotacz bomb. Lon i inni wyszli z namiotow obladowani bronia. Zaczeli ustawiac sie twarzami ku rzece. "Zadnych pozegnan" - pomyslal Joao - "Tak, to najlepsze. Traktowac to jak rutyne, po prostu nastepny lot." -Rhin, co jest w tej torebce, ktora ze soba zabralas? - zapytal Chen-Lhu. -Rzeczy osobiste i... - szybko przelknela sline. - Niektorzy dali mi listy do wyslania. -Aha - odparl Chen-Lhu. - Wlasciwy i ujmujacy objaw sentymentalizmu. -Co w tym zlego? - mruknal Joao. -Nic - rzekl Chen-Lhu. - O to wlasnie chodzi: nic w tym zlego. Yierho wrocil do koncowki skrzydla i powiedzial: -Tak jak zaplanowalismy, szefie - kiedy dasz sygnal, ze jestescie gotowi, polozymy wzdluz waszej drogi zapore z foamalu. To powinno zatrzymac je tak dlugo, abyscie dotarli do rzeki, a poza tym dzieki temu trawa bedzie bardziej sliska. Joao skinal glowa. Zaczal powtarzac w myslach procedure startu. Zaden z przelacznikow nie znajdowal sie tam, gdzie powinien. Zaplon byl teraz po lewej, a dzwignia przepustnicy wystawala z deski rozdzielczej zamiast z podlogi miedzy siedzeniami. Ustawil suwaki trymu i poprawil polozenie krawedzi lotek. Na sawannie zapadla wieczorna cisza. Trawa przed nimi rozposcierala sie jak zielone morze. Rzeka miala jakies piecdziesiat metrow szerokosci.Byla to waska sciezka, na ktorej latwo bylo sie rozbic. Joao wiedzial, ze na tej dlugosci geograficznej nie bedzie zadnego zmierzchu. Bedzie musial starannie wyliczyc koniec dnia, by wykorzystac resztke swiatla na skok przez sawanne, tak by ciemnosc oslonila ich natychmiast gdy dotkna wody. "Zasieg kwasu miotanego przez owady wynosi pietnascie metrow" - myslal Joao. - "Musimy trzymac sie srodka rzeki, jezeli beda siedziec na brzegu. Bog jeden wie, jakie jeszcze istoty moga nas zaatakowac; latajace, wodne pajaki..." -Badzcie w pogotowiu przy rozpylaczach, gdy tylko znajdziemy sie na rzece - powiedzial. - Moga podjac ostateczny atak, kiedy zobacza, ze probujemy uciec. -Bedziemy gotowi - mruknal Chen-Lhu. - Rozpylacze sa w pryczy pode mna, tak? -Wlasnie. Joao zamknal wlaz i uszczelnil go. -Ten model ma samouszczelniajace sie strzelnice po obu stronach, w miejscach, gdzie okna schodza za skrzydla - powiedzial. - Widzicie je? -Sprytnie pomyslane - stwierdzil Chen-Lhu. -Pomysl Yierha - odparl Joao. - Sa we wszystkich naszych kapsulach - machnal reka Yierhowi, ktory wrocil do miotacza bomb. Joao wlaczyl swiatla ladowania kapsuly. Wszyscy ludzie spostrzegli ten sygnal, strumienie plynow z rozpylaczy lukami wzbily sie ku rzece. Wzdluz drogi, ktora mieli przebyc, zaczely padac bomby z foamalem. Joao nacisnal zaplon i zobaczyl, ze wlaczylo sie czerwone swiatelko bezpieczenstwa. Czekal odliczajac trzy sekundy, zanim swiatelko zbladlo i zgaslo. "Niezle" pomyslal i pchnal naprzod dzwignie przepustnicy. Silniki rakietowe zadzialaly ze zgrzytliwym wstrzasem, ktory przeniosl ich nad rowem. Zagrzmialo poteznie. Joao ledwo zdazyl zmniejszyc podaz paliwa. Z uczuciem pozbawiajacego tchu szoku uswiadomil sobie, ze leca. Kapsula reagowala ociezale z tendencja do zawisania na ogon - to z powodu plywakow. Nie zaprojektowano ich do latania w powietrzu. Na problemy wywazania maszyny nie bylo jednak czasu. Joao obrocil nos kapsuly i skierowal ja ku rzece tam, gdzie sawanna po obu stronach zlewala sie z dzungla. Rzeka w tym miejscu byla szerokim rozlewiskiem. W oddali Pojawily sie blekitne wzgorza. Nastapila chwila wodowania. Plozy zetknely sie z powierzchnia rzeki i odbily. W dol, w gore... po obu stronach sciany wody... wolniej, jeszcze wolniej. Nos opadl w dol. Dopiero wtedy Joao przypomnial sobie, ze ma oszczedzac prawy plywak. Kapsula plynela naprzod szybciej niz prad, ale zwalniala coraz bardziej. Joao wstrzymal oddech zastanawiajac sie, czy zdarl late. Czekal, az prawa strona zacznie przechylac sie i pograzac w rzece. Kapsula utrzymala rownowage. -Udalo sie nam? - zapytala Rhin. - Naprawde sie stad wydostalismy? -Tak sadze - mruknal Joao i przeklal przyplyw nadziei, ktory towarzyszyl temu stwierdzeniu. Chen-Lhu wysunal rozpylacze. -Wydaje sie, ze wzielismy ich przez zaskoczenie - powiedzial - Ach! Obejrzyjcie sie! Joao odwrocil sie na tyle, na ile pozwalaly pasy i spojrzal na oboz. Tam gdzie byla grupa namiotow, teraz przetaczal sie szary walec, z ktorego wznosily sie co chwila dziwaczne wiry i kolumny, chwiejace sie i zapadajace z powrotem. Z naglym dreszczem Joao uswiadomil sobie, ze ten kopiec sklada sie z miliardow owadow, ktore runely na oboz. Powial wiatr i odwrocil kapsule od tego upiornego widoku. Przez chwile rzeka przed nimi zanizyla szklistopomaranczowa mgielka. Nastepnie noc przycmila wszystko. Niebo stalo sie granatowe. Zalsnila srebrem cienka kromka ksiezyca. ,,Vierho" - myslal Joao -"Thome... Ramon..." Lzy rozmyly mu widok. -O Boze! - jeknela Rhin. -Bog, ha! - warknal Chen-Lhu. - Inna nazwa dla posuniec przeznaczenia. Rhin ukryla twarz w dloniach. Czula, ze znajduje sie w srodku proby generalnej jakiegos kosmicznego dramatu bez scenariusza i rezyserii, bez slow i muzyki, nie znajac na dodatek swojej roli. "Bog jest Brazylijczykiem" - pomyslal Joao, przywolujac na mysl stare powiedzenie swego narodu, w ktorym pewnosc siebie zaciemnial teraz strach: "W nocy Bog naprawia pomylki, ktore za dnia popelnili Brazylijczycy". Co zawsze powtarzal Yierho?; "Wierz w Dziewice i uciekaj". Joao pomacal rozpylacz lezacy na kolanach, metal ochlodzil jego dlonie. "I tak nie moglbym pomoc" - pomyslal -"Odleglosc byla zbyt duza". VII "Twierdziliscie, ze pojazd nie poleci!" - oskarzyl Mozg.Jego receptory obserwowaly szyki poslancow pod sklepieniem jaskini i nasluchiwaly modulowanego brzeczenia, ktore moglo poszerzyc znaczenie glownego wzoru. Jednak konfiguracja utworzona przez fosforescencje poslancow pozostawala stala i rownie niezmienna jak grupa gwiazd widocznych w otworze jaskini. W Mozgu pulsowaly chemiczne zadania, wprawiajace jego sluzebne nianki w szal aktywnosci. Ten stan najblizszy byl konsternacji. Mozg doswiadczyl go po raz pierwszy. Jego logiczna swiadomosc opatrzyla to doznanie etykietka emocji i szukala rownoleglych odniesien, podczas gdy rownoczesnie opracowywala tresc raportu. "Pojazd przelecial jedynie niewielka odleglosc i wyladowal na rzece. Pozostaje na niej, a jego sila napedowa jest uspiona". Ale moze latac! Wtedy wlasnie w kalkulacjach Mozgu zjawilo sie pierwsze powazne zwatpienie w przekazana mu informacje. Doznanie to bylo czyms w rodzaju wyobcowania wobec istot, ktore mu sluzyly. "Twierdzenie, ze pojazd juz nigdy nie poleci, pochodzi bezposrednio od istot ludzkich" - tanczyli poslancy - Doniesiono o tym oswiadczeniu". Bylo to ostrozne stwierdzenie, zlozone bardziej by dopelnic raport przewidujacy probe ucieczki, niz by bronic sie przed oskarzeniami Mozgu. "Ten fakt powinien znajdowac sie w pierwotnym doniesieniu" - pomyslal Mozg.,,Nalezy nauczyc poslancow, by nie interweniowali wen, ale by donosili o wszystkich szczegolach wedle ich zrodla i waznosci. Ale jak mozna tego dokonac? Te stworzenia maja stale odruchy i sa zwiazane samoograniczajacym sie systemem". Bylo oczywiste, ze trzeba zaprojektowac i wyhodowac poslancow nowego typu. Ta mysla Mozg oddalil sie od swoich stworcow. Rozumial, w jaki sposob dzialanie czysto odruchowe, wydalo go na swiat, ale On Mozg - rzecz stworzona przez odruch, wywolywal nieunikniony efekt sprzezenia zwrotnego, zmieniajac pierwotne odruchy, ktore powolaly go do istnienia. Co zrobic z pojazdem na rzece? - zapytali poslancy. Z nowym spojrzeniem na siebie samego Mozg obserwowal, w jaki sposob powstalo to pytanie; z odruchu przezycia. "Nalezy sluzyc przezyciu" - pomyslal. "Na razie pojazdowi pozwoli sie plynac" - rozkazal Mozg -"W chwili obecnej nie wolno go niepokoic, ale musimy przygotowac zabezpieczenia. Roj smierletniczek pod oslona nocy zostanie przeniesiony do pojazdu. Nalezy je poinstruowac, by przeniknely w kazda osiagalna szczeline i pozostaly w ukryciu. Nie wolno im bez rozkazu podejmowac dzialan przeciw istotom zajmujacym pojazd, ale musza ciagle pozostawac w pogotowiu, by je zniszczyc, gdy bedzie to konieczne". Mozg zamilkl wiedzac, ze jego rozkazy zostana wypelnione. Zabral sie do nowego zrozumienia swojej istoty jakby byl to jakis jego niezalezny fragment. Doznanie to bylo jednoczesnie fascynujace i przerazajace. Oto tu, w jego jedno- jazni, znalazl sie element zdolny do rozmyslania i niezaleznego dzialania. "Decyzje, swiadome decyzje" - pomyslal Mozg -"To kara nalozona na jedno- jazn przez swiadomosc. Istnieja swiadome decyzje, ktore moga jedno- jazn podzielic na, czesci. Jak ludzie moga zniesc taki ciezar decydowania?" Chen-Lhu odchylil w tyl glowe, odpoczywajac w kacie miedzy oknem a tylna przegroda i zapatrzyl sie w przypominajaca melon krzywizne ksiezyca, wspinajacego sie na niebo. Ksiezyc mial barwe stopionej miedzi. Wyzarta przez kwas smuga, wygladajaca jak szron, biegla po przekatnej, w dol okna, ku oplywowej zewnetrznej powloce. Wzrok Chen-Lhu podazyl wzdluz tej linii i na moment padl na miejsce, ponizej krawedzi okna. Zobaczyl tam rzad drobnych plamek podobnych do maszerujacych po szybie komarow. W oka mgnieniu plamki zniknely. "Wyobrazilem je sobie?" - pomyslal. Przez chwile chcial ostrzec pozostalych, ale Rhin byla na granicy histerii od kiedy stala sie swiadkiem zaglady obozu. Trzeba bylo ja chronic, az znow stanie sie pozyteczna. "Moglem je sobie wyobrazic" - zastanawial sie Chen-Lhu -"Mialem tylko ksiezyc jako oswietlenie, wiec plamki przed oczyma to nic nadzwyczajnego." Rzeka zwezala sie tutaj do szerokosci nie wiekszej niz szesc czy siedem rozpietosci skrzydel. Cienista sciana drzew wydawala sie wyrastac prosto z wody. -Johny, wlacz na kilka minut swiatla na skrzydlach - powiedzial Chen-Lhu. -Dlaczego? -Wypatrza nas, jezeli to zrobimy - jeknela Rhin. Uslyszala we wlasnym glosie histerie i to nia wstrzasnelo. .Jestem entomologiem" - powiedziala sobie -"Cokolwiek tam jest, to tylko odmiana czegos znanego". Ale takie rozumowanie nie przynosilo otuchy. Uswiadomila sobie, ze ogarnal ja jakis pierwotny lek, budzac instynkty, z ktorymi rozsadek nie mogl wspolzawodniczyc. -Nie oszukuj sie - rzekl Chen-Lhu, starajac sie mowic miekko i lagodnie. - - To co pokonalo naszych przyjaciol na pewno wie gdzie jestesmy. Chce swiatla jedynie po to, by potwierdzic podejrzenie. -Czy jestesmy sledzeni? - zapytal Joao. Z trzaskiem wlaczyl reflektory. Nagly blask wybil w mroku dwie lsniace jamy, ktore momentalnie wypelnily sie miotajacym klebowiskiem blonkoskrzydlych owadow. Prad obrocil kapsule na zakrecie. Swiatla dotknely brzegu rzeki ukazujac gaszcz korzeni chwytajacych sie ciemnoczerwonej gliny, a potem przeniosly sie zgodnie z kaprysem wiru na waska wysepke o brzegach zarosnietych pasem trzcin gnacych sie pod dotykiem nurtu. Joao wylaczyl swiatla. W naglej ciemnosci uslyszeli jekliwe brzeczenie insektow i basowe odglosy wolan rzecznych zab, a potem, jak spozniony komentarz, kaszlace poszczekiwania malp gdzies na prawym brzegu. Joao czul, ze obecnosc zab i malp niesie ze soba znaczenie, ktorego nie potrafil pojac. Przed soba widzial, jak przez zalana swiatlem ksiezyca rzeke przelatuja nietoperze, muskajac wode, by sie jej napic. -Sledza nas, obserwuja i czekaja - powiedziala Rhin. "Nietoperze, zaby, malpy, wszystkie zzyte z rzeka" - myslal Joao -"Ale Rhin powiedziala, ze rzeka niesie ze soba trucizny. Czy miala jakis powod, aby klamac?" Staral sie wybadac jej twarz w metnej poswiacie ksiezyca, ktora przeniknela kabine, ale zobaczyl tylko smukly, pograzony w sobie cien. -Mysle, ze jestesmy bezpieczni - oznajmil Chen-Lhu. - Tak dlugo, jak trzymamy kabine w zamknieciu i powietrze dostaje sie tu przez filtry. -Otwierajmy ja tylko w swietle dnia - powiedzial Joao. - Bedziemy mogli rozejrzec sie dookola i uzyc rozpylaczy, jezeli bedzie potrzeba. Rhin zacisnela wargi, by zapobiec ich drzeniu. Odrzucila w tyl glowe, wyjrzala przez przezroczysty pas biegnacy wzdluz dachu kabiny. Niebo bylo zalane bezladna powodzia gwiazd i gdy opuscila glowe wciaz mogla je widziec; jako punkciki drzace na powierzchni wody. Zupelnie nagle noc napelnila ja poczuciem bezmiernej samotnosci, ktora potegowalo przytlaczajace wrazenie zamknietych wokol scian dzungli. Noc nabrzmiala zapachami, ktorych filtry nie zdolaly usunac. Kazdy oddech byl gesty od wabiacych i odpychajacych woni. W jej wyobrazni dzungla przybrala postac swiadomej, zawistnej istoty. Wyczuwala, ze na zewnatrz, w mroku nocy, kryje sie myslaca istota, ktora polknelaby ja bez wahania. Wrazenie realnosci, ktore umysl przydal temu wyobrazeniu, przenikalo ja cala. Nie potrafila nadac temu zadnego ksztaltu oprocz niejasnego ogromu, ale to bylo tutaj... -Johny, jak szybki jest prad? - zapytal Chen-Lhu. "Dobre pytanie" - pomyslal Joao i nachylil sie, by spojrzec na fosforyzujacy wskaznik wysokosciomierza. -Tutaj jest osiemset trzydziesci metrow ponad poziom morza - powiedzial. - Lozysko tej rzeki opada o okolo siedemdziesiat metrow na trzydziesci kilometrow. - Rozwiazal w glowie rownanie. - W przyblizeniu szesc, do osmiu wezlow - oznajmil -Czy nie beda nas poszukiwac? - spytala Rhin. - Wciaz mysle, ze... -Nie mysl w ten sposob - rzekl Chen-Lhu. - Jakiekolwiek poszukiwania, jezeli nawet sie rozpoczna, beda dotyczyly mnie, a i to dopiero za kilka tygodni. Wiedzialem, gdzie cie szukac, Rhin - zawahal sie, zastanawiajac, czy nie mowi zbyt duzo, dajac Joao zbyt wiele sladow. - Tylko kilku moich pomocnikow wiedzialo, dokad sie udaje i dlaczego. Chen-Lhu mial nadzieje, ze doslyszala nute sekretu w jego glosie i zamilkl. -Wiecie, jak sie tu dostalem - powiedzial Joao. - Gdyby ktokolwiek mial mnie szukac... Ciekawe skad by zaczeli? -Ale jest szansa - odparl Chen-Lhu i pomyslal: "Musisz sie uspokoic, Rhin. Kiedy bede cie potrzebowal. Nie moge miec klopotow z twoim strachem i histeria". Zaczal rozmyslac, w jaki sposob zdyskredytowac Joao Martinho, gdy osiagna cywilizowane tereny. Oczywiscie, w to przedsiewziecie koniecznie nalezalo wlaczyc Rhin. Joao byl idealnym kozlem ofiarnym, a te sytuacje mozna bylo rozegrac bardzo korzystnie. O ile zdola przekonac Rhin do pomocy. Naturalnie, jezeli okaze sie klopotliwa, trzeba bedzie ja wyeliminowac. Zanim Mozg odebral nastepne sprawozdanie dotyczace trzech istot ludzkich, w jaskini nad rzeczna rozpadlina zapanowala polnoc. Wiekszosc rozmow, o ktorych donosili tanczacy poslancy, ujawniala tylko napiecia i tarcia posrod ludzi, ktorzy podswiadomie przeczuwali, ze znajduja sie w niedomknietej pulapce. Wiekszosc rozmow mozna bylo odlozyc do pozniejszego przeanalizowania, ale byla jedna kwestia wymagajaca natychmiastowej uwagi Mozgu. Odczuwal on zmartwienie, ze wczesniej nie przewidzial tego problemu. "Nalezy natychmiast wyslac kilka grup akcyjnych" - rozkazal Mozg -"By towarzyszyly pojazdowi, pozostajac poza jego polem widzenia. Grupy musza byc gotowe w kazdej chwili przeleciec nad rzeke i ukryc pojazd przed kimkolwiek, kto by go poszukiwal, badz przypadkiem przelatywal w poblizu." Jedno ze skrzydel kapsuly zawadzilo o pnacza na brzegu budzac Joao z lekkiej drzemki. Obejrzal sie spostrzegajac w polmroku, ze Chen-Lhu jest czujny i czegos wypatruje. -Juz czas, zebys sie obudzil i objal swoja wachte - rzekl Chen-Lhu. - Rhin wciaz spi. -Czesto sie tak obijalismy o brzegi? - wyszeptal Joao. -Nie bardzo. -Powinienem wyrzucic te dryfkotwe, ktora zrobil Yierho. -To nie uchroni nas od stykania sie z brzegiem. Moglaby sie na dodatek o cos zaczepic i powstrzymac nas. -Padre owinal haki na kotwicy. Nie sadze, by mogla sie w cos wczepic. Wieje teraz w gore rzeki i tak bedzie do rana. Draga w wodzie takiej jak ta przydalaby nam szybkosci. -Ale jak ja teraz wyrzucisz na zewnatrz? -Taaa... Joao pokiwal glowa. - Lepiej poczekac do rana. -To bedzie najlepsze, Johny. Rhin poruszyla sie niespokojnie. Joao wlaczyl swiatla na skrzydlach. Blizniacze snopy blasku skoczyly ku scianom dzungli, ukazujac kepe sagowcow. Smugi swiatla szybko wypelnily dwie chmary trzepoczacych insektow. -Nasi przyjaciele wciaz sa z nami - westchnal Chen-Lhu. Joao wylaczyl swiatla. Rhin zaczela oddychac krotko, z zadyszka, tak jakby sie dlawila. Joao wzial ja za ramie. -Dobrze sie czujesz? - powiedzial miekko. Nie w pelni swiadoma Rhin poczula jego obecnosc obok siebie, doswiadczajac prymitywnego pragnienia jego opiekunczej, meskosci. Oparla sie o niego i wymruczala. -Tak goraco. Czy nigdy sie nie ochlodzi? -Sni - szepnal Chen-Lhu. -Ale jest goraco - stwierdzil Joao. Byl zmieszany tym, ze Rhin w tak oczywisty sposob go potrzebuje oraz, ze wyraznie bawi to Chen-Lhu. -Nad ranem powinno byc troche chlodniej - powiedzial Joao. - Dlaczego nie przespisz sie Travis? -Tak, zdrzemne sie - mruknal Chen-Lhu wyciagajac sie na pryczy. "Dlaczego musze ich zabic?" - zastanowil sie. "To tacy glupcy, Rhin i Johny... Wyraznie ciagnie ich do siebie, a jednak z tym walcza". Nocny wiatr zakolysal kapsula. Rhin ulozyla sie wygodniej przytulajac sie do Joao i oddychajac gleboko, spokojnie. Joao wyjrzal przez okno. Ksiezyc znikl za wzgorzami, pozostawiajac tworzenie nocnych cieni tylko swiatlu gwiazd. Hipnotyczny ruch mrocznych ksztaltow wzdluz brzegow napelnial Joao sennoscia. Skupial sie na zachowaniu przytomnosci, wpatrujac sie w czern do granic mozliwosci zmyslow. Istnial tylko ruch rzeki i lekkie kolysanie pod wplywem wiatru. Noc przebudzila w Joao poczucie tajemniczosci. Ta rzeka byla nawiedzona, zaludniona duchami wszystkich ludzi, ktorzy nia kiedykolwiek plyneli, a teraz takze i przez jakas inna obecnosc... Czul ja wyraznie. Ona uciszala noc. Nawet zaby milczaly. Cos zadudnilo w dzungli po lewej. Joao pomyslal, ze slyszy nerwowy werbel na bebnach z klod. Odlegly... bardzo odlegly. Wibracja bardziej dawala sie odczuc, niz uslyszec. Zniknela, zanim mogl byc jej pewny. "Cala Czerwona oczyszczono z Indian" - pomyslal. - "Kto moze uzywac bebnow? Musialem sie przeslyszec. Moj wlasny puls, to wlasnie slyszalem". Siedzial nieruchomo, nasluchujac, ale dochodzil go tylko gleboki i rowny oddech Chen-Lhu oraz drobne westchnienia Rhin. Rzeka rozszerzyla sie, a jej nurt zwolnil. Minela godzina... Jeszcze jedna... Wydawalo sie, ze prad rzeki wlecze ze soba czas. Joao wypelnilo znuzenie i samotnosc. Otaczajaca go kapsula wydawala sie krucha i nieodpowiednia. Delikatna, lamliwa rzecz. Zastanawial sie, dlaczego do tej pory powierzal tej maszynie swe zycie, skoro byla tak podatna na zniszczenie. "Nigdy nam sie nie uda" - pomyslal. Glos Chen-Lhu, cichy bas, przerwal cisze: -Ta rzeka to na pewno Itapura, Johny? -Mam podstawy by tak sadzic - szepnal Joao. -Jaka jest najblizsza placowka cywilizacji? -To baza bandeirantes w Santa Maria de Grao Cuyaba. -Siedemset, albo osiemset kilometrow, co? -Mniej wiecej. Rhin drgnela i Joao uswiadomil sobie jej bliskosc. Zmusil swoj umysl do oderwania sie od takich mysli. Skoncentrowal sie na rzece przed nimi; kretym, wijacym sie szlaku wodnym z bystrzynami i zatopionymi pniami drzew. Szlak na calej dlugosci byl zagrozony przez te smiertelne rafy, ktore wyczuwal wokol siebie. Bylo tez jeszcze jedno niebezpieczenstwo, o ktorym nie wspominal pozostalym; te wody byly pelne piranii. -Jak wiele mamy przed soba progow - zapytal Chen-Lhu. -Nie jestem pewien - odparl Joao. - Osiem, lub dziewiec, moze wiecej. To zalezy od pory roku i wysokosci wody. -Bedziemy musieli zuzywac paliwo, przelatujac przez katarakty. -Kapsula nie wytrzyma wielu startow i ladowan - powiedzial Joao. - Ten stary plywak... -Yierho zrobil dobra robote, wytrzyma. -Miejmy nadzieje. -Masz ponure mysli, Johny. To nie jest sposob, zeby radzic sobie z nasza wyprawa. Jak dlugo zajmie nam dotarcie do tego Santa Maria? -Dwa tygodnie, jesli bedziemy mieli szczescie. Chce ci sie pic? -Tak. Ile mamy wody? -Dziesiec litrow i mala destylarke, jezeli bedziemy potrzebowac wiecej. Joao przyjal od Chen-Lhu menazke i napil sie, gleboko ja przechylajac. Woda byla ciepla i mdla. Gdzies daleko nocny ptak wrzasnal: "tuta! tuta!" glosem przypominajacym flet. -Co to bylo? - syknal Chen-Lhu. -Ptak... tylko ptak. Joao westchnal. Okrzyk ptaka zaniepokoil go, byl jak zly znak z przesadnej przeszlosci. W skroniach Joao pulsowal potok odglosow nocy. Spojrzal w ciemnosc i zobaczyl nagly, upiorny blask robaczkow swietojanskich rozjarzonych wzdluz prawego brzegu. Powietrze nasycone woniami dzungli bylo jak diabelski wydech. Dlawila go beznadziejnosc ich polozenia. Znajdowali sie na granicy pory deszczowej, oddzieleni od jakiegokolwiek azylu o setki kilometrow wirow i pulapek. I byli igraszka okrutnej inteligencji, ktora uzywala dzungli jako broni. Wtem jego nozdrza wypelnil pizmowy zapach perfum Rhin. Zalala go przejmujaca swiadomosc tego, ze ona jest kobieta godna pozadania... Rzeka zakolysala kapsula. Joao poczul sie w tej chwili zjednoczony z nurtem pelznacym ku morzu. Minela kolejna godzina i jeszcze jedna. Do Joao dotarla czerwona pozoga po prawej. Swit. Swisty i krzyki wyjcow powitaly brzask. Ich halas pobudzil ptaki. W czerni lasu rozlegly sie cwierkania, szczebiotania i skrzeczenia. Na niebo wypelzla perlowa poswiata, stajac sie zwolna mlecznosrebrnym swiatlem, ktore nadalo ksztalty swiatu wokol dryfujacej kapsuly. Joao spojrzal na zachod, dostrzegajac podnorza wzgorz - nakladajace sie na siebie fale pagorkow ciemnego walu Andow. Uswiadomil sobie wtedy, ze przebyli pierwszy krok w drodze na plaskowyz. Kapsula plynela cicho jak wielki, wodny zuk na tle drzew ozdobionych koronka jaskrawych lesnych kwiatow. Ospaly prad zwijal sie dookola plywakow w wiry. Kleby mgly falowaly nad woda jak gaza. Rhin przebudzila sie, cofnela od Joao i spojrzala w dol rzeki. Joao rozmasowal ramie, na ktorym ucisk glowy Rhin zwolnil krazenie i zerknal na kobiete obok siebie. Wygladala jak male dziecko; nieuporzadkowane czerwone wlosy i niepobruzdzony wyraz niewinnosci na twarzy. Ziewnela, usmiechnela sie do niego... i nagle zmarszczyla brwi, jakby uswiadamiajac sobie sytuacje. Potrzasnela glowa i odwrocila sie, by spojrzec na Chen-Lhu. Chinczyk spal z glowa wcisnieta w rog. Doznala naglego uczucia, ze Chen-Lhu uosabia upadla wielkosc, jakby byl bostwem z przeszlosci swego kraju. Oddychal z cichym, chrapliwym odglosem. Jego skore pokrywaly duze, otwarte pory, a w budowie jego ciala byla jakas szorstkosc zle wyprawionej skory, ktorej nigdy przedtem nie zauwazyla. Wzdluz gornej wargi sterczala siwiejaca szczecina pszennej barwy. Nagle uswiadomila sobie, ze Chen-Lhu farbowal wlosy. Takiego objawu proznosci sie po nim nie spodziewala. - Wiatr ucichl - powiedzial Joao. -Ale jest chlodniej - odrzekla. Wyjrzala przez okno i zobaczyla pasma trzcinowatej trawy wlokace sie za ploza. Kapsula skrecala przy kazdym zawirowaniu nurtu. Jej ruch mial w sobie pewien majestat. Powolne, plynne obroty byly jakby dostojnym tancem. -Co tak smierdzi? - zapytala. Joao pociagnal nosem: paliwo rakietowe... won ludzkiego potu i plesn... To ona byla zapachem, ktory spowodowal pytanie Rhin. -To plesn - rzekl. -Plesn? Rozejrzala sie po wnetrzu kabiny, zwracajac uwage na gladka, czarna powierzchnie brzegow sufitu, oraz lsniacy chrom na desce rozdzielczej. Polozyla rece na rezerwowej kierownicy po swojej stronie i poruszyla nia. -"Plesn" - pomyslala. Dzungla zdobyla przyczolek tu w srodku. -Mamy juz prawie pore deszczowa - powiedziala. Co to oznacza? -Klopoty - odparl. - Wysoka wode i progi. -Dlaczego patrzycie na to z najgorszej strony? - wtracil sie Chen-Lhu. -Bo tak musimy - odrzekla. W Joao nagle obudzil sie glod i pragnienie. -Podaj menazke - powiedzial. Chen-Lhu wyciagnal reke. Joao wzial z jego dloni naczynie i podsunal je Rhin, ale ta potrzasnela glowa. "Trucizna w wodzie wyrobila we mnie odruch jej odrzucania" - pomyslala. Odglosy picia przyprawily ja o atak mdlosci. Joao tak chciwie polykal! Odwrocila sie, niezdolna na niego patrzec. Joao zwrocil menazke Chen-Lhu myslac o tym, jak szybko przebudzil sie ten czlowiek. Pierwsze, co zwrocilo uwage Joao, to czujny i natarczywy glos Chinczyka. Chen-Lhu lezal na pryczy prawdopodobnie udajac sen. -Mysle... mysle, ze jestem glodna - powiedziala Rhin. Chen-Lhu wydostal pakiety z racjami i zaczeli jesc w milczeniu. Teraz poczula pragnienie i zaskoczylo ja to, ze Chen-Lhu podal jej menazke, zanim o nia poprosila. Zrozumiala, ze obserwowal ja i dostrzegal wiele jej mysli. Bylo to niepokojace odkrycie. Napila sie z irytacja i odrzucila menazke.Chen-Lhu usmiechnal sie. -Jesli nie ma ich na dachu, gdzie nie mozemy ich dostrzec, albo pod skrzydlami to znaczy nasi przyjaciele nas opuscili - mruknal Joao. -Zauwazylem to - rzekl Chen-Lhu. Joao omiotl wzrokiem oba brzegi tak daleko, jak mogl. Zadnego ruchu, ani sladu zycia. Ani dzwieku. Slonce wspielo sie juz wysoko. Mgly na rzece zaczely znikac. -W dzien bedzie tu piekielnie goraco - stwierdzila Rhin. Joao skinal glowa. Pomyslal, ze cieplo ma swoj okreslony poczatek. W jednej chwili nie bylo go, w nastepnej atakowalo wszystkie zmysly. Rozpial pas bezpieczenstwa, odchylil fotel i przecisnal sie na tyl kabiny. Polozyl dlonie na klamrach blokujacych tylny wlaz. -Dokad idziesz? - zapytala z naciskiem Rhin. Zaczerwienila sie, gdy uslyszala wlasne pytanie. Chen-Lhu zachichotal. Poczula, ze nienawidzi gruboskornosci Chen-Lhu, nawet gdy ten probowal zalagodzic sytuacje mowiac: -Musimy sie nauczyc obchodzenia pewnych miejsc, pomijanych w zachodnich konwenansach, Rhin. W jego glosie wciaz byla ironia. Ona doslyszala ja i odwrocila sie raptownie. Joao otworzyl wlaz i zbadal jego brzegi od wewnatrz i z zewnatrz. Nie bylo zadnego widocznego sladu insektow. Opuscil wzrok na plaska powierzchnie plywaka ciagnacego sie obok silnikow rakietowych i tworzacego platforme, szeroka na metr i dluga na dwa i pol. Nie bylo na niej sladu owadow. Zeskoczyl, zamknal wlaz. Gdy tylko wlaz sie zamknal Rhin odwrocila sie do Chen-Lhu. -Jestes nieznosny! - wybuchnela. -Alez, doktor Kelly. -Nie wciskaj mi teraz tego profesjonalnego tytulowania! - prychnela. - Nadal jestes nieznosny. Chen-Lhu znizyl glos: -Mamy kilka rzeczy do omowienia, zanim on wroci. Nie ma czasu na osobiste utarczki. Tu chodzi o MOE. -Jedyne, co MOE ma do tego wszystkiego, to to, ze musimy doniesc twoja opowiesc do ich szefostwa - odparla. Popatrzyl na nia. Mozna bylo przewidziec taka reakcje. Teraz nalezalo znalezc jakis sposob, zeby nia poruszyc.,,Brazylijczycy maja takie powiedzonko" - pomyslal i powiedzial: -Gdy mowisz o obowiazku, powiedz takze o pieniadzach. -A conta foi paga por mim - odparla. - Co znaczy, ze splacilam juz ten rachunek. -Nie sugerowalem, ze masz placic za cokolwiek - rzekl. -Skladasz mi propozycje kupienia mnie?! - krzyknela. -Nie ja, inni - odparl. Popatrzyla na niego. Czy grozil, ze powie Joao o jej przeszlosci w wywiadowczo- szpiegowskiej galezi MOE? Niech tam! Ale w czasie sluzby nauczyla sie kilku rzeczy i jej twarz przybrala teraz wyraz niepewnosci. Co Chen-Lhu mial na mysli? Chen-Lhu usmiechnal sie. Ludzie Zachodu zawsze byli lasi na zyski -Chcesz uslyszec wiecej? - zapytal. Jej milczenie bylo przyzwoleniem. -Na razie powiedzial Chen-Lhu - omotasz Joao Martinho swoimi sztuczkami. - Zrobisz z niego niewolnika. Trzeba go doprowadzic do takiego stanu, ze stanie sie stworzeniem, ktore dla ciebie zrobi wszystko.To powinno byc latwe. "Robilam to przedtem, czyz nie?" - pomyslala. Odwrocila sie. -Dobrze... Robilam to juz w imie obowiazku. Chen-Lhu pokiwal glowa. Schematy zycia byly niewzruszalne. Poradzi sobie wlasnie dzieki nim. Wlaz za jego plecami otworzyl sie i Joao wsunal sie do kabiny. -Ani sladu - powiedzial, opadajac na swoj fotel. - Zablokowalem wlaz tylko czesciowo, na wypadek gdyby ktos jeszcze chcial wyjsc. -Rhin? - spytal Chen-Lhu. Potrzasnela glowa wzdychajac nerwowo. -Nie. -Zatem ja skorzystam ze sposobnosci - powiedzial Chen-Lhu. Otworzyl wlaz. Bez obracania sie Rhin wiedziala, ze wlaz nie jest zamkniety i ze Chen-Lhu pozostawil otwarta szczeline przy ktorej trzyma ucho. Joao spojrzal na nia. -Wszystko w porzadku? "Dobre sobie" - pomyslala. Minuta minela w milczeniu. -Cos jest nie w porzadku - powiedzial Joao. - Ty i Travis szeptaliscie ze soba, kiedy bylem na zewnatrz. Nie moglem zrozumiec, co mowiliscie, ale mowilas z gniewem. Sprobowala przelknac sline mimo, ze miala suche gardlo. Chen-Lhu sluchal tego, to pewne jak diabli. -Ja... dokuczal mi. -Dokuczal ci? -Tak. -O co mu chodzilo? Odwrocila sie i zapatrzyla na sniezny stozek gory z czarna tonsura wulkanicznego popiolu. Cos z czystosci gory przeniknelo jej zmysly. -O ciebie. Joao popatrzyl na swoje dlonie, zastanawiajac sie, dlaczego zaklopotalo go jej wyznanie. W zapadlej nagle ciszy Rhin zaczela nucic. Miala dobry glos, gardlowy, intymny i wiedziala o tym. Glos byl jednym z jej najlepszych narzedzi. Joao rozpoznal piosenke i zaczal zastanawiac sie nad jej wyborem. Nawet gdyby zamilkla, melodia wisiala wokol niego jak opar. Byl to ludowy lament z tragedii Lorka: Zatrzymaj swoj statek, Stara Smierci Ja nie szukam czarnego twego morza, Nie bede plakac ni blagac, ale prosze jak ktos, kto spelnil twe dzielo. Tej rzece, ktora jest moim zyciem Pozwol plynac poki co w spokoju, Bo milosc moja ma szary dym w oczach A pozegnania sa trudne. Mruczala tylko te piosenke, lecz mimo to wciaz slyszal jej slowa. Joao spojrzal w lewo. Wzdluz rzeki biegly rzedy mangowcow, ktorych geste zielone listowie przerywane bylo gdzieniegdzie jasniejszym odcieniem tropikalnej jemioly i futrowatymi palmami chonta. Nad dzungla krazyly dwa czarnobiale sepy urubu. Unosily sie na tle nieba koloru stali. Spokoj scenerii nie ludzil jednak Joao. Zastanawial sie, czy to wlasnie do tego spokoju odnosily sie slowa piesni. Jego uwage zwrocilo stado turkusowych tangar. Przefrunely nad kapsula, zanurkowaly w sciane dzungli i zostaly przez nia polkniete, tak jakby nigdy ich nie bylo. Mangowce na lewym brzegu ustapily miejsca waskiemu pasowi trawy na wznoszacej sie skarpie, ktorej czerwonobrunatna gleba poprzebijana byla licznymi norami. Wlaz otworzyl sie i Joao uslyszal jak Chen-Lhu gramoli sie do kabiny. Nastepnie dobiegl go dzwiek zamykanego i ryglowanego luku. -Johny, czy widzisz cos poruszajacego sie miedzy drzewami za ta trawa? - zapytal Chen-Lhu. Joao skupil uwage na tym miejscu. Tak! Cos bylo pomiedzy cieniami drzew. Wiele postaci przemieszczajacych sie rownie szybko jak prad, dotrzymywalo kroku kapsule. Joao siegnal po rozpylacz. -To daleki strzal - stwierdzila Rhin. -Wiem. Chce im tylko dac znac, zeby trzymaly sie na dystans. Zaczal manipulowac przy okienku strzelniczym, ale zanim zdolal je otworzyc ich straznicy wyszli z cienia w pelne swiatlo slonca. Joao zatkalo. -Matko Boska, Matko Boska... - zalkala Rhin. Mieszana grupa ustawila sie wzdluz brzegu jak na przegladzie. Byli przewaznie ludzkiego ksztaltu, chociaz znajdowalo sie wsrod nich kilka gigantycznych kopii form owadzich: modliszek, zukow i dziwolagow z biczowatymi trabkami. Istoty ludzkie mialy przewaznie postac Indian, wiekszosc z nich wygladala tak, jak ci, ktorzy porwali Joao i jego ojca. Rozproszone wzdluz linii staly takze pojedyncze kopie ojca Joao, Yierha, i wszystkich ludzi z obozu. Joao wysunal rozpylacz. -Nie! - powstrzymala go Rhin. - Poczekaj. Przyjrzyj sie ich oczom, jak szkliscie wygladaja. To moga byc nasi przyjaciele... pod wplywem narkotyku... - przerwala. "Albo gorzej" - pomyslal Joao. -To prawdopodobne, ze sa zakladnikami -. powiedzial Chen-Lhu. - Jedyny pewny sposob, by sie upewnic, to strzelic do ktoregos z nich - wstal i podniosl prycze. - Jest tutaj bron palna... -Schowaj to! - warknal Joao. Cofnal rozpylacz i zatrzasnal strzelnice. Chen-Lhu zacisnal usta. "Ci Latynosi! Tacy nierealistyczni" - odlozyl strzelbe i usiadl. Mozna bylo wziac na cel jedna z mniej waznych jednostek. Mozna by z tego wyciagnac istotne informacje. Teraz jednak na nic zda sie naleganie na to. Nie teraz. -Nie wiem jak ciebie - powiedziala Rhin - ale mnie w szkole uczono nie zabijac przyjaciol. -Oczywiscie, Rhin, oczywiscie - odparl Chen-Lhu. -Ale, czy to sa nasi przyjaciele? -Dopoki nie wiemy na pewno... -Wlasnie! - odrzekl Chen-Lhu. - A w jaki sposob chcesz sie dowiedziec na pewno? To tez jest szkola, Rhin -wskazal na dzungle. - Takze od niej powinnas brac lekcje. "Podwojne znaczenie, podwojne znaczenie" - pomyslala. -Dzungla to szkola pragmatyzmu - mowil Chen-Lhu. - Sadow ostatecznych. Pytasz ja o dobro i zlo? Dzungla ma jedna odpowiedz: "Dobry jest ten, ktory zwycieza". "Mowi mi, zebym nadal uwodzila Joao teraz, gdy ten biedny glupiec jest zupelnie bezbronny" - westchnela. "Dokad ja zmierzam?" -Gdyby to byli Indianie, wiedzialbym, dlaczego urzadzili to przedstawienie - powiedzial Joao. - Ale to nie sa prawdziwi Indianie. Nie wiemy, w jaki sposob mysla te stworzenia. Indianie zrobiliby cos, zeby z nas zaszydzic, powiedziec: "Wy jestescie nastepni". Ale te stworzenia... - potrzasnal glowa. Kapsule wypelnilo milczenie oraz otepiajaca samotnosc zwielokrotniona upalem i hipnotycznym ruchem linii brzegowych. Chen-Lhu polozyl sie i pomyslal z sennie: "Niech upal i bezczynnosc wykonuja za mnie robote". Joao wpatrzyl sie w swoje dlonie. Jeszcze nigdy nie byl w sytuacji, w ktorej lek i nuda zmuszaly go do spojrzenia w glab siebie. Doswiadczenie to przerazalo go i fascynowalo. "Lek to kara dla swiadomosci zmuszonej wpatrywac sie w siebie" - stwierdzil. "Powinienem zajac sie czyms. Czym? No wiec snem". Ale obawial sie zasnac. Nie chcial oddac sie we wladanie podswiadomosci. "Pustka... bylaby nagroda. Pustka" Czul, ze gdzies w przeszlosci dosiegnal lsniacego wierzcholka pozbawionego komplikacji przedtem- i- potem, miejsca bez watpliwosci. Dzialanie, gra, postepowanie na zasadzie odruchu... to bylo zycie. Teraz wszystko lezalo przed nim, otwarte dla introspekcji, otwarte dla badania i wyciagania wnioskow. Ale czul, ze gdzies w introspekcji mogl kryc sie punkt przepelnienia, ze gdzies w jego wnetrzu czaily sie wspomnienia mogace go pochlonac. Rhin odchylila glowe na oparcie fotela i spojrzala w niebo. "Ktos wkrotce musi zaczac nas szukac" pomyslala. "Musi... musi... musi". "Musi rymuje sie z kusi" - pomyslala. Przelknela sline, zastanawiajac sie, skad wziela poczatek ta mysl. Zmusila sie do skupienia uwagi na niebie. Tak blekitnym... blekitnym... blekitnym. Czystej powierzchni, na ktorej mozna bylo zapisac cokolwiek. "Poszukiwacze moga pojawic sie nad nami lada chwila". Jej spojrzenie zaczelo bladzic, podazylo ku gorom na zachodnim horyzoncie. Gory poruszaly sie, w miare jak rzeka niosla ich po swej niebieskiej bruzdzie. "To rzeczy, o ktorych nie wolno nam myslec, bo moga pokonac nas emocjami" - pomyslala. "To straszne brzemie". Jej dlon popelzla naprzod, zacisnela sie na dloni Joao. Nie spojrzal na nia, ale sila jego odpowiedzi byla wystarczajaco wymowna. Chen-Lhu zobaczyl ten ruch i usmiechnal sie. Joao spojrzal na przeplywajacy obok brzeg. Kapsula dryfowala miedzy zaslonami lian. Za zakretem ukazala sie grupa wynioslych jak wieze drzew Fernan Sanchez lsniacych jaskrawa czerwienia na tle zieleni. "Jej dlon jest moja" - pomyslal Joao -"Jej dlon jest moja". Narastajacy upal zamknal kapsule w martwym powietrzu. Slonce stalo sie unoszacym sie nad nimi rozpalonym piecem. "Dlonie razem..." - roilo sie Joao. Zaczai modlic sie o noc. Wieczorne cienie poczely okrywac skraj rzeki. Noc popelzla ku plonacym swiatlem szczytom gor. Chen-Lhu poruszyl sie i usiadl, gdy slonce zgaslo. Ametystowe blaski zachodu nadaly rzece przed kapsula barwe rubinu - plynnej krwi. Nadeszla chwila mroku, gdy wydawalo sie, ze rzeka ustala. Potem powitali noc. "To czas pokory i grozy" - - pomyslal Chen-Lhu -"Ale noc jest moja pora, a ja nie jestem pokorny, ani bojazliwy". I usmiechnal sie patrzac jak dwa cienie na przednich fotelach zlaly sie w jeden. "Zwierze o dwoch grzbietach" - stwierdzil. Ta mysl tak go ubawila, ze przylozyl dlon do ust, by stlumic smiech. Po chwili powiedzial: -Przespie sie teraz, Johny. Obejmiesz pierwsza wachte. Obudz mnie o polnocy. Nikly szurajacy odglos na przodzie kabiny ustal na moment i znow sie rozlegl. -Dobrze - powiedzial Joao. Jego glos byl chrapliwy. "Ach, ta Rhin" - pomyslal Chen-Lhu -"Jest takim dobrym narzedziem, nawet wtedy, kiedy tego nie chce". VIII Raport, chociaz interesujacy, niewiele powiekszyl wiedze Mozgu na temat istot ludzkich. Strachem i szokiem zareagowaly one na demonstracje sily nad brzegiem rzeki. Tego sie mozna bylo spodziewac. Chinczyk zaprezentowal pragmatyzm, niepodzielony przez pozostala dwojke. Ten fakt, poparty dodatkowo usilowaniami Chinczyka, by polaczyc tych dwoje ze soba byl znaczacy. Z czasem okaze sie jak bardzo.Mozg doznawal czegos zblizonego do jeszcze innego ludzkiego uczucia - troski. Trojka ukryta w pojezdzie odplywala coraz dalej od jego jaskini. W ukladzie donoszenia-kalkulacji-decydowania-dzialania pojawial sie znaczacy czynnik zwloki. Receptory Mozgu raz jeszcze dokonaly syntezy znaczenia ukladu poslancow tanczacych pod sklepieniem pieczary. Pojazd zblizal sie do pasma katarakt. Ci, ktorzy sie w nim znajdowali, mogli poniesc smierc i zostac bezpowrotnie straceni. Mogli tez ponowic probe lotu kapsula. Tu wlasnie znajdowalo sie zrodlo troski, wymagajace starannej rozwagi. Pojazd juz raz polecial. Kalkulacja- decyzja. "Doniesc grupom akcyjnym" - rozkazal Mozg - "Maja pochwycic pojazd i jego zaloge, zanim osiagna katarakty. Jezeli to mozliwe, schwytac istoty ludzkie zywe. Jezeli trzeba bedzie poswiecic ktoras z nich, zachowac gradacje waznosci: przede wszystkim nalezy przechwycic Chinczyka, nastepnie nieczynna krolowa, wreszcie drugiego mezczyzne." Owady pod sklepieniem poczely odtwarzac w tancu uklad przeslania i brzeczec w modulowany sposob, by ja utrwalic. Nastepnie odlecialy. Chen-Lhu popatrzyl na rzeke obserwujac, jak pod kapsule wpelza odbijajaca sie w wodzie smuga swiatla ksiezyca. Pasmo pomarszczone bylo pajeczynowatymi liniami wirow i plynelo szerokimi falami jak struga srebrzystego jedwabiu. Z przodu kabiny dochodzil oddech czlowieka pograzonego w glebokim, spokojnym snie. "Teraz prawdopodobnie bede musial zabic tego glupca, Johny'ego" - pomyslal Chen-Lhu. Wyjrzal przez boczne okienko na zachodzacy ksiezyc. Wewnatrz jego miedziano- srebrnego kregu jawilo sie cos na podobienstwo ludzkiej twarzy, twarzy Yierha. "On nie zyje, ten towarzysz Johny'ego" - myslal Chen-Lhu -"To, co widzielismy nad rzeka, to imitacja. Nikt nie moglby przezyc takiego ataku na oboz. Nasi przyjaciele stamtad podzielili los Padre". Chen-Lhu zapytal sam siebie: "Ciekawe, jak Yierho przyjal smierc? Jako zludzenie, czy kataklizm?" "Bezcelowe pytanie". Rhin obrocila sie we snie przytulajac do Joao. Mmmm - mruknela. "Nasi przyjaciele nie beda dlugo zwlekac z atakiem" - stwierdzil Chen-Lhu. "To oczywiste, ze czekaja tylko na wlasciwy czas i miejsce. Gdzie to nastapi? W wypelnionym skalami wawozie, w jakims zwezeniu? Gdzie?" Mysli zaczely krazyc wokol czyhajacego niebezpieczenstwa i Chen-Lhu zdziwil sie sobie, ze pozwala umyslowi odgrywac takie napawajace lekiem sztuczki. Wciaz wysilal swe zmysly przeciw nocy. Na zewnatrz zalegla cisza wyczekiwania, niosaca poczucie czyjejs obecnosci w dzungli. "To nonsens!" - powiedzial sobie Chen-Lhu. Kaszlnal. Joao obrocil sie w fotelu i poczul, ze Rhin umoscila sobie na nim kolyske. Jak spokojnie oddychala. -Travis - szepnal. -Tak? -Juz czas? -Spij dalej, Johny. Masz jeszcze pare godzin. Joao zamknal oczy i pograzyl sie w fotelu, ale gleboki sen wymykal mu sie. Cos w kabinie... Cos tutaj domagalo sie, by to rozpoznal. Jego swiadomosc coraz bardziej wybijala sie ze snu. Plesn. Jej won byla silniejsza niz poprzednio. Do tego dochodzil kwasny i delikatny zapach rdzy. Joao ogarnela melancholia. Czul, jak kapsula niszczeje wokol niego, a byla przeciez symbolem cywilizacji. Te wonie reprezentowaly cala ludzkosc, jej smiertelnosc i podatnosc na rozklad. Musnal dlonia wlosy Rhin i pomyslal: "Dlaczego nie mielibysmy zaznac troche szczescia tu i teraz? Jutro mozemy nie zyc, albo jeszcze gorzej..." Powoli zapadl z powrotem w sen. Stado papug oznajmilo swit. Do choru dolaczyly sie pomniejsze ptaki. Joao slyszal je i poczul jakby cos z ogromnej dali ciagnelo go z powrotem ku swiadomosci. Przebudzil sie spocony i dziwnie slaby. Rhin odsunela sie od niego w nocy. Spala zwinieta w klebek w swojej czesci kabiny. Joao popatrzyl na bladoniebieskie swiatlo ranka. W ustach czul suchosc i gorycz. Usiadl prosto i pochylil sie naprzod, zeby wyjrzec przez przednia szybe. Kregoslup bolal go od snu w niewygodnej pozycji. -Nie wygladaj poszukiwaczy, Johny - powiedzial Chen-Lhu. Joao kaszlnal i odparl: -Patrzylem, jaka jest pogoda. Wkrotce bedziemy mieli deszcz. -Byc moze. "Niebo jest takie szare" - pomyslal Joao. Bylo gladka plyta i wygladalo jak lotnisko dla jednego z sepow, ktory znalazl sie w polu widzenia. Sep krazyl majestatycznie, a potem machnal skrzydlami raz i drugi i zniknal w gorze rzeki. Joao opuscil wzrok stwierdzajac, ze przez noc kapsula stala sie czescia plywajacej wyspy z pni i wodnych roslin. Widzial na belkach pasozytniczy mech. To byla stara wyspa, miala przynajmniej rok lub wiecej. Mech byl gesty. Gdy tak patrzyl, miedzy belki i kapsule wcisnal sie wir. Pozegnali sie z towarzystwem. -Gdzie jestesmy? - zapytala Rhin. . Joao odwrocil sie i zobaczyl, ze siada calkiem obudzona. Unikala jego oczu. "Co u diabla?" - pomyslal. "Wstydzi sie?" -Jestesmy tam gdzie zawsze, moja droga Rhin - rzekl Chen-Lhu. - Na rzece. Jestes glodna? Rozwazyla pytanie, stwierdzila, ze owszem, jest okropnie glodna. -Tak, jestem glodna. Zjedli szybko, w milczeniu. W czasie posilku Joao coraz bardziej przekonywal sie, ze Rhin go unika. Pierwsza wyszla przez wlaz na plywak i dluga tam siedziala. Gdy wrocila, polozyla sie w fotelu udajac, ze spi. "Do diabla z nia" - pomyslal Joao. Wyszedl przez wlaz i zatrzasnal go za soba. Chen-Lhu pochylil sie naprzod i szepnal prosto w ucho Rhin: -Tej nocy bylas bardzo dobra, moja droga. -Idz do diabla - rzekla. -Ale ja nie wierze w diabla. -A ja tak? - otworzyla oczy i wpatrzyla sie w niego. -Oczywiscie. -Co kto woli - powiedziala i znow zamknela oczy. Z jakiegos powodu, ktorego nie potrafil wyjasnic, jej slowa i zachowanie obudzily jego gniew. Postanowil spiac ja ostroga tego, co wiedzial o jej wierze: -Jestes strasznym dzikusowatym nieszczesciem! Znowu przemowila nie otwierajac oczu: -To kardynal Newman. Dretwy kardynal Newman. -Nie wierzysz w grzech pierworodny? - zaszydzil. -Wierze jedynie w pewne rodzaje piekla - powiedziala i znow popatrzyla na niego zielonymi oczami. -Kazdemu swoje, co? -To ty powiedziales, nie ja. -Ale ty tez tak powiedzialas. -Naprawde? -Tak! Powiedzialas tak! -Krzyczysz - stwierdzila chlodno. Przez chwile uspokajal sie, potem powiedzial szeptem: - A Johny, dobry byl? -Lepszy niz ty kiedykolwiek. Joao otworzyl wlaz i wszedl do kabiny, zanim Chen-Lhu zdolal odpowiedziec. -Jak leci, szefie? - powiedziala Rhin i usmiechnela sie cieplym, intymnym usmiechem. Joao odpowiedzial na jej usmiech i usiadl. -Trafimy dzisiaj na progi - powiedzial. Czuje to. Dlaczego krzyczales, Travis? -Nic sie nie stalo - odparl Chen-Lhu, ale w jego glowie wciaz zgrzytal gniew. -Sprzeczka ideologiczna - odparla Rhin - Travis do konca pozostaje wojujacym ateista. Co do mnie, wierze w niebo - tracila policzek Joao. -Dlaczego sadzisz, ze jestesmy blisko progow? - zapytal Chen-Lhu i pomyslal: "Musze zmienic temat! Grasz ze mna w niebezpieczna gre, Rhin!" -Prad jest szybszy - wyjasnil Joao. Wyjrzal przez przednie szyby. Rzeka stawala sie coraz bardziej rwaca. Przy brzegach bylo wiecej wirow. Rownolegle do kapsuly zaczela biec zgraja malp o dlugich ogonach. Krzyczaly i przemykaly wsrod drzew na lewym brzegu, az w koncu zniknely w dzungli. -Na widok kazdego stworzenia, ktore widze, zadaje sobie pytanie, czy rzeczywiscie jest tym, na co wyglada? - powiedziala Rhin. -To naprawde malpy - odrzekl Joao. - Mysle, ze jest pare rzeczy, ktorych nasi przyjaciele nie potrafia nasladowac. Bieg rzeki wyprostowal sie teraz, a gestwiny drzew wzdluz brzegow ustapily miejsca rzedom sagowcow. Z rzadka tylko ich zielen przerywana byla gladkimi pniami quyavilli o czerwonej korze. Pokonali kolejny zakret i zaskoczyli dlugonogiego rozowego ptaka pozywiajacego sie na plyciznie. Podniosl ciezkie skrzydla i odlecial w gore rzeki. -Zapnijcie pasy - powiedzial Joao. -Jestes zupelnie pewny? - spytal Chen-Lhu. -Tak. Joao uslyszal jak szczekaja sprzaczki i zapial swoj wlasny pas. Spojrzal na tablice rozdzielcza, by przypomniec sobie zmiany wprowadzone przez Yierha. Zaplon... swiatla wtrysku... przepustnica. Poruszyl drazkiem sterowym. Chodzil bardzo ociezale. Krotka, milczaca modlitwa za late na prawym plywaku i Joao zamarl w gotowosci. Uslyszeli dzwiek przypominajacy slaby szum wiatru wsrod drzew. Poczuli, ze prad wody przyspieszyl. Pokonali kolejny zakret, obrocili sie w wirze i kapsula ustawila sie tak, ze na wprost dzioba nie wiecej niz kilometr od nich, zobaczyli migocaca kipiel. Piana i opar wodnej mgly klebily sie w powietrzu. Teraz docieralo do nich narastajace z kazda sekunda grzmiace dudnienie. Joao rozwazyl okolicznosci. Wysokie sciany dzungli po obu stronach, zwezajace sie lozysko rzeki i wyniosle plaszczyzny wilgotnych skal po obu stronach katarakty. Mieli tylko jedna mozliwa droge - prosto ponad nia. Prad i odleglosc wymagaly starannej kalkulacji. Plywaki kapsuly powinny sie zetknac z przeciwnymi pradowi falami ponad progiem dokladnie we wlasciwym momencie, tak by te oslabily napor nurtu na plywaki. "To jest to miejsce" - pomyslal Chen-Lhu. - "Nasi przyjaciele tam beda"... Schwycil rozpylacz, starajac sie rownoczesnie obserwowac oba brzegi. Rhin zlapala sie oparcia fotela i wcisnela w poduszki. Czula, jak prad bezlitosnie pcha ich w paszcze potwora. -Cos jest wsrod drzew po prawej - powiedzial Chen-Lhu. - W gorze. Wode dookola nich zacmil cien. Biale trzepoczace ksztalty zaczely zaslaniac widok przed nimi. Joao wlaczyl zaplon i zaczal liczyc: raz, dwa, trzy. Swiatelko zgaslo. Teraz przepustnica. Silniki zaskoczyly z poteznym, rozrywajacym grzmotem, ktory stlumil odglos katarakty. Kapsula rzucila sie naprzod przez zaslone owadow i przebila ja. Joao skrecil, by uniknac linii pokrytych piana skal w gorze progu. Gladzil dzwignie przepustnicy czujac na plecach nacisk przeciazenia. "Nie nawal, dziecino" - modlil sie -"Nie nawal". -Siec! - krzyknela Rhin. - Rozpinaja siec w poprzek rzeki. Gigantyczna pajeczyna unosila sie z wody nad wodospadem jak ociekajaca sciana. Joao odruchowo pchnal przepustnice. Dzwignia trzasnela o deske. Kapsula podskoczyla slizgajac sie po szklistej powierzchni. Toczacy sie prad pociagnal ich w bok na skalna sciane. Siec znajdowala sie dokladnie przed nimi, gdy kapsula uniosla sie, wyrywajac plywaki z wody. W gore... w gore. Joao widzial, jak rzeka spada za siecia. Woda klebila sie w skalnej gardzieli jakby starajac sie uciec polyskliwym czarnym scianom. Cos uderzylo w plywaki. Rozlegl sie przeciagly zgrzyt dartej blachy. Nos kapsuly opadl i podskoczyl w gore, gdy Joao pociagnal za drazek. Kadlubem wstrzasnelo bebnienie w rytmie stacatto. Powietrze dookola wypelnil wodny pyl. W jednej krociutkiej chwili Joao ujrzal ruch wzdluz rozpadliska za nimi. Do wody walily sie masy skalnych odlamow. Po chwili wydostali sie z waskiego gardla, lecieli podskakujac w powietrzu, kreslac zygzaki ale wciaz wznoszac sie! Joao przyciagnal dzwignie przepustnicy ku sobie. Kapsula przeleciala z rykiem z powrotem nad rzeke. Pod nimi pojawila sie dluga aleja wody przypominajacej brazowy smar. Do Joao dotarl glos Rhin: -Patrzcie, jak lecimy! Patrzcie! -To natchniony lot - powiedzial Chen-Lhu. Joao sprobowal przelknac sline, ale gardlo mial suche. Przyrzady w jego dloniach reagowaly ociezale. Zobaczyl w dole rzeki wielki zakret, a za nim szerokie, poprzerywane wysepkami rozlewisko powodzi. ...Brazowa rzeka... zalana ziemia" - pomyslal. Gdy kapsula przechylila sie na tyl, Joao rzucil wzrokiem za siebie, na zachod. Zgromadzily sie tam brazowe chmury, a pod spodem czarne burzowe! "Deszcz wsrod wzgorz za nami" - stwierdzil -"A tutaj powodz. To musialo stac sie przez noc." I przeklinal siebie za to, ze wczesniej nie zauwazyl zmiany barwy wody. -Co sie stalo, Johny? - zapytal Chen-Lhu. - Nic, na co moglibysmy cos poradzic. Joao zwolnil dzwignie przepustnicy o nastepny zabek i jeszcze jeden. Silniki zakrztusily sie i zdechly. Wokol nich zaswistal wiatr, gdy Joao pociagnal ku sobie ster, starajac sie zyskac tak duzy zapas wysokosci, jak to mozliwe. Kapsula zaczela sie chwiac na granicy utraty stabilnosci. Opuscil w dol nos, wciaz starajac sie zyskac na odleglosci. Kapsula leciala teraz slizgajac sie jak plaski kamien. Owiewajace ich powietrze wypelnialo kabine dziwacznym poswistem. Rzeka skrecila w lewo na teren zalany woda. Cienka bruzda zmarszczonej wody znaczyla glowny nurt. Joao skrecil lagodnie i zaczal leciec wzdluz tej bruzdy. Woda pedzila im na spotkanie. Kapsula opadala i Joao zaczal walczyc z przyrzadami. Plozy- plywaki zetknely sie z woda. Kapsula rzucilo poteznie. Obrocil ich wir. Prawe skrzydlo zaczelo opadac, nizej, coraz nizej. Joao skierowal kapsule na plaze brazowego piasku z prawej. -Toniemy - powiedziala Rhin. W jej glosie bylo zarowno zaskoczenie jak i zgroza, ukryta w tonie zrozumienia. -To prawy plywak - rzekl Chen-Lhu. - Czulem, jak uderzyl w siec. Lewy plywak zaszural na piasku i zatrzymal sie. Cos zabulgotalo pod woda z prawej i na powierzchnie uniosl sie klab banieczek powietrza. Miedzy koncowka prawego skrzydla, a woda pozostawalo kilka milimetrow powietrza. Rhin ukryla twarz w dloniach i zadrzala. -Co teraz? - zapytal Chen-Lhu i poczul wstrzasajace rozbawienie slyszac we wlasnym glosie przerazenie. "Teraz to koniec" - pomyslal. - "Nasi przyjaciele nas tu znajda. To na pewno koniec." -Teraz naprawimy plywak. Rhin uniosla twarz znad dloni i popatrzyla na niego. - Tu? Na zewnatrz? - spytal Chen-Lhu. - Aaach, Johny... Rhin przycisnela grzbiet lewej dloni do ust myslac: "Joao powiedzial to tylko po to, zebym nie wpadla w rozpacz". -No pewnie, ze tutaj - wyrzucil z siebie Joao. - Zamknijcie sie teraz, musze pomyslec. Rhin opuscila rece. - To mozliwe? - spytala. -Jezeli dadza nam dosc czasu. Otworzyl drzwi kabiny. Dzwiek szemrzacej wody wcisnal sie do srodka. Rozpial pas bezpieczenstwa i rozgladajac sie przez caly czas zaczai badac powietrze, dzungle i rzeke. Zadnych insektow. Przecisnal sie na zewnatrz i zszedl na pochyla powierzchnie lewej plozy. Wzrokiem zbadal dzungle za plaza; gaszcz sklebionych galezi, pnaczy i drzewiastych paproci. -Tam w srodku dzungli moglaby byc cala armia, a my bysmy jej nie widzieli - szepnal Chen-Lhu. Joao podniosl wzrok. Chinczyk stal wychylony z wlazu do polowy. -W jaki sposob chcesz naprawic plywak? - zapytal Chen-Lhu. Za nim pojawila sie Rhin. -Jeszcze nie wiem - odparl Joao. Odwrocil sie i popatrzyl w dol rzeki. W ich strone poruszala sie tam linia zmarszczek, pchana wiatrem wiejacym jakby z wnetrza pieca. Potem wiatr ustal. Zafalowania w powietrzu i na wodzie chwialy sie w wilgotnym upale. Metal kapsuly i plaza promieniowaly zarem. Joao zeslizgnal sie do wody. Byla ciepla i gesta. -Co z ludozernymi rybkami? - zapytala Rhin. -Nie moga mnie zobaczyc, ani ja ich - powiedzial Joao. - To sprawiedliwa sytuacja. Rozpryskujac wode przeszedl pod silnikami rakietowymi. Zapach niespalonego paliwa byl tam silny, a z pradem splywala dluga, oleista plama. Joao wzruszyl ramionami, schylil sie i powiodl delikatnie dlonia wzdluz zewnetrznej krawedzi prawego plywaka. Posuwal sie naprzod w miare, jak badal ukryta powierzchnie. Tuz za przednia krawedzia jego palce natrafily na zygzakowate rozdarcie metalu i resztki laty Yierha. Joao obmacal dziure. Byla przerazajaco wielka. Zazgrzytal metal, gdy Chen-Lhu z rozpylaczem w reku zeskoczyl na lewy plywak. -Bardzo zle? - zapytal. -Dosyc. - Joao wyprostowal sie, i pobrnal ku plazy. -No coz, bedzie mozna to naprawic? Joao odwrocil sie, popatrzyl na Chinczyka zaskoczony pobrzmiewajacym w glosie Chen-Lhu zgrzytaniem. "Jest oglupialy z przerazenia" - stwierdzil Joao. -Bedziemy musieli wyciagnac ten plywak z wody, zanim bede mogl byc pewny - powiedzial. - Mysle jednak, ze damy rade to zalatac. -Jak go wydostaniesz z wody? -Pnaczami... Hiszpanskim wyciagiem, z pniakami w charakterze rolek. -Jak dlugo? - odezwala sie Rhin. -Do wieczora, jezeli bedziemy miec szczescie. -Nie dadza nam tyle czasu. -Zyskalismy trzydziesci, do czterdziestu kilometrow przewagi - rzekl Joao. -Ale one potrafia latac - powiedzial Chen-Lhu. Podniosl rozpylacz i wycelowal go w gore rzeki. - I oto sa... Joao obrocil sie, gdy Chen-Lhu wypalil. Szeroki strumien z rozpylacza uderzyl w trzepoczaca linie bialych, czerwonych i zlotych owadow, dlugich jak kciuk mezczyzny. Z tylu nadlatywalo ich wiecej... coraz wiecej... i jeszcze... "I znowu polecieli" - zirytowal sie Mozg. Poslancy pod sklepieniem odtanczyli i wybrzeczeli swoje sprawozdanie, po czym ustapili miejsca nowej zmianie polyskujacej w swietle slonca jak okruchy zlotej miki. "Pojazd jest unieruchomiony i powaznie uszkodzony" - oznajmili nowoprzybyli. - "Nie plynie juz po wodzie, ale spoczywa czesciowo w niej zanurzony. Wydaje sie, ze istoty ludzkie nie zostaly uszkodzone. Doprowadzamy na to miejsce grupy akcyjne, ale ludzie strzelaja truciznami we wszystko, co sie porusza. Jakie sa instrukcje?" Mozg pracowal nad soba, by w spokoju dokonac kalkulacji i podjac decyzje. "Uczucia... uczucia" - myslal "Uczucia to przeklenstwo logiki." Dane, dane, dane. Byl naladowany danymi. Ale zawsze wystepowal ten rozpraszajacy czynnik. Nowe informacje modyfikowaly stara wiedze. Mozg znal wiele faktow dotyczacych istot ludzkich. Ale to wszystko bylo zbyt malo. Mozg zatesknil do mozliwosci samodzielnego poruszania sie i obserwowania wlasnymi receptorami tego, o czym teraz mogl dowiedziec sie tylko poprzez poslancow. Pragnienie to wywolalo lawine niewyraznych impulsow w uspionych i prawie zupelnie zaniklych osrodkach kontroli miesniowej. Owady opiekuncze zaczely krzatac sie po powierzchni Mozgu dostarczajac pokarm do tych miejsc, w ktorych pojawilo sie zwiekszone zapotrzebowanie na energie. Dawkami hormonow uporaly sie szybko z przeciazeniami, ktore przez chwile zagrazaly calej strukturze. "Ateizm" - pomyslal Mozg, gdy powrocil chemiczny lad. - "Mowia o ateizmie i niebie w religijnym znaczeniu". Te kwestie niepokoily Mozg. Rozmowa, wedle sprawozdania, wynikla ze sprzeczki i w jakis sposob odnosila sie do ludzkiego sposobu dobierania sobie partnerow... Owady pod sklepieniem plasa l \ powtarzajac pytanie: "Jakie sa instrukcje?" "Jakie sa moje instrukcje? Moje instrukcje. Ja... mnie... moje". Znowu do pracy rzucily sie owady opiekuncze. Gdy do Mozgu powrocil spokoj zaczal sie on zastanawiac nad tym, ze pojedyncza mysl mogla wywolac az taki niepokoj. To samo musialo sie dziac z istotami ludzkimi. "Ludzi w pojezdzie nalezy schwytac zywcem" - rozkazal Mozg uswiadamiajac sobie, ze rozkaz ten jest egoistyczny. Mial im wiele pytan do zadania. "Wciagnijcie do dzialania wszystkie osiagalne grupy. Wybierzcie dogodne miejsce w dole rzeki, lepsze niz to ostatnie i obsadzcie je polowa grup. Druga polowa musi zaatakowac tak szybko, jak to bedzie mozliwe." Mozg zamilkl nie zwalniajac poslancow, a potem dodal jakby po namysle: "Jezeli zawiedzie wszystko inne, zniszczcie wszystko oprocz ich glow. Uratujcie i zachowajcie ich glowy". Teraz poslancy zostali zwolnieni. Mieli swoje instrukcje i trzepoczac skrzydlami wylecieli z jaskinii w jaskrawe swiatlo dnia. Na zachodzie chmura naplynela na slonce. Mozg odnotowal ten fakt, stwierdzajac, ze szum wody w dole jest dzis glosniejszy. "Deszcze na wyzynach" - stwierdzil. Ta mysl wzbudzila w jego pamieci obrazy: mokre liscie, strumyczki w lesnym poszyciu, wilgotne chlodne powietrze i stopy plaskajace o szara gline. Stopa z wyobrazenia wydawala sie byc jego wlasna i Mozg stwierdzil, ze to dziwne. Ale owady opiekuncze dobrze juz kontrolowaly rownowage chemiczna swego podopiecznego i Mozg zabral sie za rozwazanie kazdej danej, jaka posiadal o kardynale Newmanie. Nigdzie jednak nie mogl odnalezc niczego, co odnosiloby sie do zdretwialego kardynala Newmana. Lata skladala sie z lisci zwiazanych namiotowymi linkami i pokrytych od srodka koagulantami z bomby foamalowej, ktora Joao zdetonowal we wnetrzu plywaka. Kapsula unosila sie teraz rowno na wodzie przy plazy, podczas gdy on stal pograzony po pas, sprawdzajac swe dzielo. Nad nim nieprzerwanie rozlegalo sie syczenie lecacych ladunkow, wystrzaly z rozpylaczy, przypominajace odglos otwieranego szampana oraz wybuchy bomb foamalowych. Powietrze geste bylo od gorzkiego zapachu trucizn. Czarna i pomaranczowa piana splywala rzeka obok Joao i zalegala nabrzmialymi walami na plazy dookola szczatkow wyciagu. Kazda plama piany niosla uwieziona w niej gromade martwych i umierajacych owadow. Rhin pochylila sie ku niemu w chwili przerwy w ataku. -Na milosc boska, jak dlugo jeszcze?! - zawolala. -Wydaje sie, ze trzyma - wychrypial Joao. Potarl sie po barku i ramionach. Nie wszystkie owady byly przechwytywane przez rozpylacze i bomby. Jego skora palila jak ogien od ukaszen i zadel. Gdy spojrzal na Rhin, zobaczyl, ze jej czolo jest pokryte pregami. -Jezeli trzyma, spychaj nas na wode! - krzyknal Chen-Lhu nie przerywajac obserwacji nieba. Joao zatoczyl sie od naglego zawrotu glowy, prawie upadl. Cale cialo bolalo go z wyczerpania. Podniesienie glowy i rozejrzenie sie po niebie wokol nich wymagalo wielkiego wysilku. Rozlegle niebo. Mieli byc moze jeszcze godzine do zachodu. -Na milosc boska, zepchnij nas! - wrzasnela Rhin. Joao uswiadomil sobie, ze kanonada znow sie zaczela. Zaparl sie rekami o plywak i pchnal kapsule naprzod. Obrocila sie wokol niego. Zapatrzyl sie glupawo na polatany zbiornik na spodzie zastanawiajac sie, kto wykonal te robote. "Ach tak, Yierho". Kapsula dryfowala ku srodkowi rzeki, pochwycona teraz przez prad. Byla o co najmniej dwa metry od Joao, gdy ten uswiadomil sobie, ze powinien byc w jej srodku. Rzucil sie ku prawej plozie, chwycil ja i podciagnal sie padajac na nia ostatkiem sil. Z otwartego wlazu wyciagnela sie ku niemu jakas dlon i chwycila go za kolnierz. Z pomoca tej reki niezgrabnie wspial sie na kolana i wpelzl do kabiny. Dopiero gdy byl w srodku stwierdzil, ze dlon nalezala do Rhin. Zobaczyl, ze kapsula kabiny jest zamknieta i uszczelniona. Chen-Lhu miotal sie po wnetrzu zabijajac owady zwitkiem map. Joao poczul, jak cos uzadlilo go w prawa noge, spojrzal w dol i zobaczyl, ze to Rhin kleczy tam i zaklada autokroplowke. "Dlaczego to robi?" - zastanowil sie i przypomnial sobie: "Ach tak. zadla, toksyny". -Czy od ostatniego napadu nie nabralismy jakiejs odpornosci? - zapytal i zaskoczylo go to, ze jego glos byl szeptem. -Moze - powiedziala. - O ile nie zadla nas czyms nowym. -Mysle, ze wiekszosc juz wytluklem - oznajmil Chen-Lhu. - Rhin, uszczelnilas wlaz? -Tak. -Malym rozpylaczem spryskalem podloge pod fotelami i tablica. - Chen-Lhu wlozyl dlon pod ramie Joao. - Chodzmy, Johny. Siadziesz na swoim fotelu, co? -Tak. - Joao zatoczyl sie w przod i zapadl w siedzenie. Czul, jak gdyby jego glowa spoczela na plycie z gumy. -Plyniemy z pradem? - zapytal z westchnieniem. -Wydaje sie, ze tak - odparl Chen-Lhu. Joao siedzial dyszac. Czul autokroplowke jako odlegla energie wdzierajaca sie w jego wyczerpanie. Pot zalewal mu skore, ale w ustach mial sucho i bolalo go. Szyba przed nim byla poplamiona pomaranczowymi i czarnymi chemikaliami oraz resztkami piany. -Wciaz sa z nami - powiedzial Chen-Lhu.- Tam, wzdluz brzegu i w gorze. Joao rozejrzal sie dookola. Rhin wrocila na swoj fotel. Siedziala z rozpylaczem na kolanach, z glowa odrzucona w tyl i zamknietymi oczyma. Chen-Lhu kleczal na pryczy i wygladal na lewy brzeg. Wnetrze kabiny wypelnily cetkowane szarozielone cienie. Umysl Joao podpowiadal mu, ze musza byc i inne barwy, ale on widzial tylko szarosc i zielen, nawet na skorze Chen-Lhu i Rhin. -Cos... jest... nie... w porzadku... z kolorami - szepnal. -Aberracja barwna - powiedzial Chen-Lhu. - To jeden z objawow. Joao wyjrzal przez czyste miejsce w prawej szybie i poprzez drzewa dojrzal wiszace nisko nad nimi szarozielone slonce. -Zamknij oczy, oprzyj sie wygodnie i odprez - powiedziala Rhin. Joao potoczyl glowa po oparciu fotela. Zobaczyl, ze Rhin odlozyla swoj rozpylacz i pochyla sie nad nim. Zaczela masowac mu czolo. -Ma goraca skore - rzekla do Chen-Lhu. Joao zamknal oczy. Jej rece wydawaly sie takie uspokajajace i chlodne. Zawisla nad nim czern krancowego wyczerpania, a daleko w prawej nodze czul bicie bebnow. Autokroplowka. -Postaraj sie zasnac - szepnela Rhin. -Rhin, jak sie czujesz? - zapytal Chen-Lhu. -Zalozylam kroplowke na noge w czasie przerwy po pierwszym ataku - powiedziala. - To daje natychmiastowa ulge, jezeli nie oberwalo sie zbyt mocno. Poza tym nabralam juz troche odpornosci. - Ale Johny dostal od naszych przyjaciol znacznie wiecej niz my. -Byl na zewnatrz. Oczywiscie, ze tak. Odglos rozmowy brzmial dla Joao jakby z wielkiej dali, ale jej znaczenie docieralo do niego z przerazajaca wyrazistoscia. Podteksty ukryte w wypowiedzianych slowach zafascynowaly go. Ton Chen-Lhu byl pelen skrytosci i falszu. W glosie Rhin brzmial stlumiony gniew i szczera troska o niego. Rhin musnela ostatni raz jego czolo i cofnela sie na swoj fotel. Odrzucila w tyl wlosy, spojrzala na zachod. Tak, cos sie tam poruszalo. Cos bialego i duzego. Popatrzyla w gore. Wysoko nad drzewami wisialy cirrusy. Zachod slonca napelnial je purpura i w miare, jak je obserwowala stawaly sie falami krwawej czerwieni. Prad przeniosl kapsule wokol sierpowatego zakretu i rozszerzajacym sie lozyskiem poczeli dryfowac prawie dokladnie na polnoc. Plynaca wzdluz wschodniego brzegu woda miala barwe srebra o fiolkoworozowym odcieniu i lsnila metalicznie. Na prawym brzegu rozleglo sie glebokie gruchanie puszczanskich golebi. O ile to byly golebie... Potem zapadla uspokajajaca cisza. Slonce zaszlo za odlegle szczyty i nocny patrol nietoperzy zatrzepotal nad nimi, krecac luki i wznoszac sie w gore. Rozlegly sie ostatnie wrzaski ptactwa. Wkrotce zastapily je odglosy nocy: daleki, kaszlacy pomruk jaguara, szelest, trzepotanie oraz bliski plusk. I nagle cisza. "Cos tam jest, czego boi sie cala dzungla" - pomyslala Rhin. Na ciemne niebo zaczal sie wspinac bursztynowy ksiezyc. 'Kapsula w jego swietle wygladala jak gigantyczna wazka siedzaca na wodzie. W bladym blasku zatrzepotal motyl z wizerunkiem szkieletu na skrzydlach. Odbil sie od szyby i odlecial. -Trzymaja nas pod scisla obserwacja - powiedzial Chen-Lhu. Joao czul cieplo rozchodzace sie od autokroplowki w miare jak ATP, wapn, acetylocholina i frakcje ACTH przenikaly jego cialo. Ale wciaz utrzymywaly sie zawroty glowy. Mial wrazenie jakby byl naraz wieloma osobami. Otworzyl oczy i spojrzal na zamglone rozposcierajace sie wokol, oswietlone przez ksiezyc wzgorza. Uswiadomil sobie, ze widzi to naprawde, lecz czesc jego istoty czula sie tak, jakby przywarla do szyby w suficie kapsuly. Ksiezyc byl obcym ksiezycem, niepodobnym do tego, ktory zawsze widzial. Ten swietlisty krag byl zbyt duzy, a jego powierzchnia o wiele za jaskrawa. To byl sztuczny ksiezyc na malowanym tle, sprawiajacy, ze Joao czul sie drobny, skurczony do malej iskierki zagubionej w nieskonczonosci kosmosu. Zacisnal kurczowo oczy, besztajac sam siebie: "Nie wolno mi tak myslec bo inaczej oszaleje! Co sie ze mna dzieje?" Joao czul dlawiace milczenie wypelniajace kabine. Wytezyl sluch, by cokolwiek uslyszec. W koncu dotarl do niego oddech Rhin i kaszlniecie Chen-Lhu. "Dobro i zlo to przeciwienstwa stworzone przez ludzi. Istnieje tylko honor" - Joao uslyszal te slowa odbijajace sie echem w jego umysle i rozpoznal je. Byly to slowa ojca... Jego ojca, teraz juz niezyjacego, a ktory stal sie imitacja czlowieka, by nawiedzac go stojac nad rzeka. "Ludzie zakotwiczaja swe zycie pomiedzy dobrem a zlem". -Wiesz, Rhin, to dialektyczna rzeka - odezwal sie Chen-Lhu. - Wszystko we Wszechswiecie plynie tak, jak ona. Wszystko zmienia sie z jednej postaci w inna. Dialektyka. Nic nie moze tego zatrzymac, nic nie powinno tego zatrzymywac. Nic nie jest statyczne, ani dwa razy takie same. -Och, zaniknij sie - mruknela Rhin. -Wy zachodnie kobiety - odparl Chen-Lhu - nie pojmujecie rzeczywistosci dialektycznie. -Powiedz to rodakom - odpowiedziala. -Jak bogata jest ta kraina - ciagnal Chen-Lhu. - Jak bardzo bogata. Czy w ogole masz pojecie, ilu moich ludzi moglaby ta ziemia wyzywic? Z drobnymi tylko zmianami, karczowaniem, tarasami... W Chinach nauczylismy sie, jak sprawiac, by ziemia zywila miliony. Rhin usiadla prosto i obejrzala sie na Chinczyka. -Znowu to samo? - syknela. -Ci glupi Brazylijczycy nigdy nie naucza sie, jak wykorzystywac te ziemie. Ale moj narod... -Rozumiem. Twoj narod przyjedzie tu i pokaze im jak. O to chodzi? -Jest taka mozliwosc - powiedzial Chen-Lhu i pomyslal: "Przetraw to troche, Rhin. Kiedy zobaczysz, jak wielka jest nagroda, moze zrozumiesz, jaka cene warto za nia zaplacic". -A co z Brazylijczykami? Jest ich ladnych pare milionow stloczonych w miastach i na zageszczonych Gospodarstwach Przesiedlenczych, podczas gdy sie realizuje Ekologiczne Uporzadkowanie? -Przyzwyczajaja sie do swojego obecnego stanu. -Znosza to tylko dlatego, ze maja nadzieje na cos lepszego! -Ach, nie, moja droga Rhin. Niezbyt dobrze rozumiesz ludzi. Rzady moga manipulowac ludnoscia, by osiagnac cokolwiek, co uznaja za sluszne. -A co z owadami? - zapytala. - Co z Wielka Krucjata? Chen-Lhu wzruszyl ramionami. -Zylismy z nimi tysiace lat... przedtem. -A mutacje, nowe gatunki? -Tak, wytwory twoich przyjaciol bandeirantes... Te najprawdopodobniej bedziemy musieli zniszczyc. -Nie jestem tak pewna, czy to bandeirantes stworzyli te istoty - powiedziala. - Jestem pewna, ze Joao nie mial z tym nic wspolnego. -Ach... zatem kto to zrobil? -Byc moze ci sami ludzie, ktorzy nie chca sie przyznac, ze ich Wielka Krucjata okazala sie kleska! Chen-Lhu zdlawil gniew i rzekl: -Mowie ci, ze to nieprawda. Spojrzala na Joao oddychajacego gleboko. Z pewnoscia spal. Chen-Lhu oparl sie o siedzenie myslac: "Niech to wszystko rozwazy. Watpliwosci to wszystko, czego potrzebuje, by mi poslusznie sluzyc, moje urocze narzedzie. A Johny Martinho, co za wspanialy koziol ofiarny. Wyszkolony w Polnocnej Ameryce, narzedzie imperialistow bez zadnych skrupulow! Czlowiek bez wstydu, ktory na moich oczach kochal sie z jedna z moich pracownic. Nawet jego towarzysze uwierza, ze taki ktos jest zdolny do wszystkiego". Spokojny usmiech wygial usta Chen-Lhu. Rhin patrzac w tyl kabiny widziala tylko szerokie, kanciaste rysy szefa MOE. "Jest taki silny" - pomyslala. "A ja taka zmeczona". Opuscila glowe na brzuch Joao jak dziecko szukajace ukojenia i wepchnela lewa reke pod jego plecy. Byl taki goraczkowo cieply. Jej zagrzebujaca sie dlon natrafila na brylowaty metalowy ksztalt w kieszeni Joao. Zbadala jego zarys palcami i poznala, ze to pistolet... Bron reczna. Cofnela dlon i usiadla. "Dlaczego nosi bron, ktora przed nami ukrywa?" Joao nadal oddychal gleboko, udajac sen. Slowa Chen-Lhu krzyczaly w jego umysle, ostrzegajac go, popychajac do dzialania. Ale przeszkadzala ostroznosc. Rhin zapatrzyla sie w bieg rzeki zastanawiajac sie i watpiac. Kapsula plynela sciezka ksiezycowego blasku. W lesie po obu stronach cos lsnilo tanczac w powietrzu jak swietojanskie robaczki. Z tej ciemnosci dochodzilo do niej wrazenie rozkladu. Joao rozwazajac slowa Chen-Lhu pomyslal: "Wszystko we Wszechswiecie plynie jak rzeka". Dlaczego sie waham? Moglbym sie odwrocic i zabic tego bekarta, albo zmusic, zeby powiedzial prawde o sobie. Jaka role gra w tym Rhin? W jej glosie brzmial gniew. "Wszystko we Wszechswiecie plynie jak rzeka". Introspekcja twarda dlonia ogarnela Joao i zamknela go w sobie przynoszac lek oraz wewnetrzne drzenie, ktore zblizalo sie do grozy. "Te istoty tam na zewnatrz" pomyslal. "Czas jest po ich stronie. Moje zycie jest jak rzeka. Plyne. Chwile, wspomnienia... nic wiecznego, nic absolutnego". Czul goraczke, zawroty glowy, a jego swiadomosc macilo bicie serca. "Jak rzeka". "Nie zamierza nikogo ostrzec o katastrofie w Chinach. Ma plan... Cos, w czym chce mnie wykorzystac". Nocny wiatr stal sie silniejszy i teraz szarpal kapsula, chwytajac to za jedno skrzydlo, to za drugie. Wilgotny ozywczy powiew, ktory przedostal sie przez filtry, otrzezwil Joao. Jeknal, jak gdyby sie budzac i usiadl. Rhin dotknela jego ramienia: -Jak sie czujesz? - w jej glosie byla troska i cos jeszcze, czego Joao nie mogl rozpoznac. Odsuniecie sie? Wstyd? -Ja... jest mi tak cieplo - szepnal. - Wody - poprosil i podniosla menazke do jego ust. Woda wydala mu sie chlodna, chociaz wiedzial, ze musi byc ciepla. Czesc splynela mu po brodzie i uswiadomil sobie, jaki jest slaby pomimo autokroplowki. Lykanie wymagalo ogromnego wysilku. "Jestem chory" - pomyslal. "Jestem naprawde chory...- Bardzo chory". Pozwolil swej glowie opasc na oparcie fotela i wpatrzyl si? w przezroczysty pas kopuly kabiny. W jego swiadomosc wtargnely gwiazdy. Ostre plamki swiatla sztyletujace przeplywajace chmury. Kaprysne bujanie wywolane wiatrem wprawilo gwiazdy i chmury w jego polu widzenia w kolyszacy ruch. Wrazenie to poczelo przyprawiac go o mdlosci i opuscil wzrok, dostrzegajac swiatelka blyskajace na prawym brzegu. - Travis - szepnal. -He? - Chen-Lhu zastanowil sie, od jak dawna Joao nie spi. "Zwiodl mnie jego oddech? Czy powiedzialem zbyt wiele?" -Swiatla - powiedzial - Joao. - Tam... swiatla. Ach, te. Towarzysza nam juz jakis czas. Nasi przyjaciele ida naszym sladem. -Jak szeroka jest tutaj rzeka? - zapytala Rhin. -Okolo stu metrow - odrzekl Chen-Lhu. -Jak moga nas dostrzec? -Jak mogliby nie dostrzec w tym swietle ksiezyca? -Czy nie powinnam strzelic w nie, zeby... -Oszczedzaj ladunki - powiedzial Chen-Lhu. - Po tych klopotach dzisiaj... No coz, nie wytrzymalibysmy jeszcze jednego takiego dnia. -Slysze cos! - zawolala Rhin. - To progi? Joao wyprostowal sie raptownie. Wysilek, jakiego to wymagalo, przerazil go. "W takim stanie nie poradze sobie z przyrzadami" - pomyslal. "A watpie, czy Rhin, albo Travis wiedza, jak to zrobic". Doszedl do niego szumiacy dzwiek. -Co to jest? - zapytal Chen-Lhu. Joao westchnal i opadl na oparcie. -Plycizny gdzies na rzece. Po lewej. Dzwiek stawal sie coraz glosniejszy. Przypominal rytmiczne lamentowanie rzeki nad zablakanym pniem i wreszcie znikl za nimi. -Co by sie stalo, gdyby ten prawy plywak uderzyl w cos takiego? - zapytala Rhin. -Koniec jazdy - odparl Joao. Wir obrocil kapsule, zaczal kolysac nia w przod i w tyl powolnym, uporczywym wahadlowym ruchem. Dookola, w tyl, dookola... Plywaki zatanczyly wsrod zmarszczek na wodzie i wahadlo sie zatrzymywalo. Ciemna, przeplywajaca obok dzungla i migocace swiatelka spowodowaly, ze Joao ogarnela fala sennosci. Wiedzial, ze nie zwalczy jej, chocby od tego zalezalo jego zycie. -Ja dzis wieczorem obejme straz, Travis - powiedziala Rhin. -Zastanawiam sie, dlaczego nasi przyjaciele nie nekaja nas w nocy - mruknal Chen-Lhu. - To bardzo dziwne. -Nie traca nas z oczu, to pewne - odrzekla Rhin. - Idz spac, bede pierwsza czuwala. -Czuwaj i nic wiecej - powiedzial Chen-Lhu. -Co to ma znaczyc? -Tylko nie zasnij, moja droga Rhin. -Idz do diabla! - rzucila. -Zapominasz; nie w wierze w niego. Joao obudzil werbel deszczu i stwierdzil, ze ciemnosc powoli odpelza ustepujac miejsca szaremu switu. Swiatlo narastalo i w koncu ujrzal mgle stalowych kresek deszczu, skosnie padajacych na bladozielona dzungle po lewej. Drugi brzeg byl odlegly i szary. Deszcz bebnil o szyby kabiny z monotonna sila i wybijal w rzece niezliczone, drobne kratery. -Obudziles sie? - zapytala Rhin. Joao usiadl, stwierdzajac, ze czuje sie odswiezony i ma osobliwie lekka glowe. -Jak dlugo juz tak pada? -Od polnocy. Chen-Lhu kaszlnal i pochylii sie nad Joao. -Od calych godzin nie widze sladu naszych przyjaciol. Czyzby nie lubili deszczu? -Ja go nie lubie - powiedzial Joao. -Co masz na mysli? - zapytala Rhin. -Ta rzeka wkrotce stanie sie wodnym pieklem. Joao spojrzal w lewo na chmury wiszace nisko nad drzewami. -I jezeli ktokolwiek mial nas szukac, to jest pewne jak cholera, ze teraz nas nie wypatrzy. Rhin zwilzyla wargi jezykiem. Poczula sie nagle oprozniona z uczuc. Uswiadomila sobie, jak bardzo liczyla na to, ze ktos ich odnajdzie. -Jak... jak dlugo trwaja deszcze? zapytala. -Cztery, piec miesiecy - odparl Joao. Wir obrocil kapsula. Linia brzegu skrecila przed oczami Joao: Zielen nabrala w ulewie pastelowego odcienia. -Ktos wychodzil? - zapytal. -Ja - rzekl Chen-Lhu. Joao odwrocil sie, zobaczyl na polowym mundurze MOE plamy wilgoci. -Nie ma nic oprocz deszczu - oznajmil Chen-Lhu. Joao zaczela swedziec lewa noga. Siegnal w dol. Zaskoczylo go to, ze autokroplowka zniknela. -Zaczales miec w nocy skurcze - powiedziala Rhin - Zdjelam ja. -Naprawde musialem spac gleboko - dotknal jej reki. - Dziekuje, siostro. Wyrwala mu swoja dlon. Joao podniosl spojrzenie, zaskoczony, ale ona odwrocila sie do okna. -Wychodze na zewnatrz... - rzekl Joao. -Czujesz sie dosc silny? - zapytala. - Byles zupelnie slaby. -Czuje sie dobrze. Wstal, podszedl do wlazu i wylazl na plywak. Deszcz na jego twarzy byl cieply i swiezy. Stal na koncu plywaka, zachwycajac sie ta swiezoscia. W kabinie Chen-Lhu powiedzial: -Dlaczego nie wyjdziesz i potrzymasz go za raczke, Rhin? -7estes plugawym bekartem, Travis - odparla. -Kochasz go troche? Odwrocila sie, wpatrzyla sie w niego. -Czego ode mnie chcesz? -Twojej wspolpracy, moja droga. -W czym? -Co sadzisz o posiadaniu na wylaczna wlasnosc calej kopalni diamentow? Albo szmaragdow? Wiekszego bogactwa niz prawdopodobnie jestes w stanie sobie wyobrazic? -Jako zaplate za co? -Kiedy nadejdzie stosowna chwila, bedziesz wiedziala, co robic, Rhin. A na razie rob z naszego bandeirante kawal potulnego palanta. Stlumila wybuch gniewu, odwrocila sie gwaltownie i pomyslala: "Zdradzaja nas nasze ciala. Chen-Lhu'owie tego swiata wtracaja sie, naciskaja guziki, gna nas i lamia... Nie zrobie tego! Nie zrobie! Ten Joao jest zbyt porzadny. Ale dlaczego nosi ten pistolet w kieszeni? "Moglbym ja teraz zabic i zepchnac Joao z plywaka" - pomyslal Chen-Lhu. "Ale z tym aparatem ciezko sobie poradzic, a ja niestety nie mam w tym doswiadczenia". Rhin zwrocila na niego zmiekle spojrzenie. "Byc moze poradze sobie z nia" - stwierdzil Chen-Lhu. "Znam jej slabosci, oczywiscie, ale musze byc pewny". Joao wrocil i wslizgnal sie w swoj fotel. Wniosl do kabiny swiezy zapach wilgoci, ale trwajacy tu odor plesni byl wyraznie silniejszy. Gdy uplynal ranek, deszcz zelzal. Powietrze w kabinie przenikalo cieplo i wilgoc. Chmury jak z waty ocieraly sie o szczyty wzgorz nad rzeka. Na kazdym drzewie zawisla paciorkowata draperia kropli deszczu. Kapsula podskakiwala i lawirowala w szybkim, blotnisto-brazowym nurcie. Towarzyszylo jej coraz wiecej niesionych przez wode przedmiotow: drzew, krzewow oraz calych kep trawy i trzcin. Joao drzemal, zastanawiajac sie nad zmiana, ktora zaszla w Rhin. Do tej pory zyl w swiecie przypadkowych zwiazkow. Powinien wiec jedynie wzruszyc ramionami i wtracic jakas dowcipna uwage. Ale nie czul przypad- kowosci, ani braku powagi w swoim stosunku do Rhin. Dotykala w nim jakiejs struny, ktorej nigdy przedtem nie dosiegly przyjemnosci ciala. "Milosc?" - zastanawial sie. Ale z jego swiata wypadlo pojecie romantycznej milosci. Liczyly sie; w nim tylko rodzina, honor i wszystko to, co laczylo sie' z czynieniem wlasciwych rzeczy. Oznaczalo to ciagle szuJkanie mozliwie najmniej klopotliwego wyjscia z kazdej sytuacji. Nie zjawial sie zaden prosty sposob podejscia do tego problemu. Joao wiedzial, ze to jego wnetrze szturcha go i popycha, a fizyczna slabosc przyczynia sie do nieprecyzyjnosci myslenia. Poza tym cala sytuacja byla beznadziejna. "Jestem chory" - pomyslal. - ,,Caly swiat jest chory. Na wiecej niz jeden sposob". Brzeczacy dzwiek wtargnal w jego odretwienie. Poderwal sie, w pelni rozbudzony. -Co sie stalo? - zapytala Rhin. -Badz cicho - podniosl dlon, by ja uciszyc i przechylil na bok glowe. Chen-Lhu pochylil sie do przodu nad fotelem Joao. -Ciezarowka? - zapytal. -Tak, na Boga! - powiedzial Joao. - I to nisko - spojrzal na niebo i zaczal sie zblizac do wyjscia, ale powstrzymal go Chen-Lhu, kladac mu reke na ramieniu. -Johny, spojrz tam - Chinczyk wskazal na lewo. Joao odwrocil sie. Od brzegu zblizalo sie cos, co na pierwszy rzut oka wydawalo sie byc dziwna chmura. Szeroka, gesta i poruszajaca sie linii prostej. Chmura zamienila sie po chwili w roj bialych, szarych i zlotych owadow. Zawisly piecdziesiat metrow nad kapsula i woda pociemniala od ich cienia. Cien rozciagal sie wokol kapsuly i przemieszczal wraz z nia. Tworzyl ruchoma oslone kryjaca ich przed wszystkim, co znajdowalo sie na niebie. Gdy znaczenie tego manewru dotarlo do swiadomosci Joao, odwrocil sie i wpatrzyl w Chen-Lhu. Twarz Chinczyka byla szara od szoku. -To... rozmyslne - szepnela Rhin. -Jak to mozliwe? - zapytal Chen-Lhu. - Jak to mozliwe? Jak to mozliwe? W tej samej chwili Chen-Lhu spostrzegl, ze Joao wpatruje sie w niego badawczo i uswiadomil sobie wlasne uczucia. Wypelnil go gniew na siebie samego. "Nie wolno mi okazywac leku przed tymi dzikusami" - zganil sie i zmusil do zajecia miejsca, usmiechu i potrzasniecia glowa. -Wycwiczyc owady - powiedzial glosno. - To niewiarygodne..., ale jak widac, ktos to zrobil. Dowod mamy przed oczami. -Prosze, Boze - szeptala Rhin. - Prosze. -Och, przestan paplac, kobieto - warknal Chen-Lhu i juz w chwili gdy to mowil, uswiadomil sobie, ze wybral bledne podejscie wobec Rhin i dodal: -Musisz zachowac spokoj, Rhin. Histeria niczemu nie sluzy. Dzwiek rakiet stal sie silniejszy. -Jestes pewien, ze to ciezarowka? - zapytala Rhin. -Moze... -Ciezarowka bandeirantes - odparl Joao. - Przerobili ja tak, by uzywala par silnikow na przemian i oszczedzala paliwo. Slyszysz to? To sztuczka bandeirantes. -Moga nas szukac? -Mozliwe, ale jak by nie bylo, sa nad chmurami. -I rowniez nad naszymi przyjaciolmi - powiedzial Chen-Lhu. Pulsujacy ryk silnikow odbijal sie echem od wzgorz. Joao odwracal glowe, by sledzic dzwiek. Stawal sie slabszy, zanikajac w gorze rzeki, az wreszcie zlal sie z szemraniem i pluskiem wody. -Nie opuszcza sie nizej i nie beda nas szukac? - zapytala Rhin. -Oni nie szukali nikogo - rzekl Joao. - Lecieli po prostu skads dokads. Rhin spojrzala w gore na oslaniajacy ich roj owadow. Pod tym katem i z tej odleglosci poszczegolne jednostki zlewaly sie ze soba i cala chmura wydawala sie jednym organizmem. -Moglibysmy je zestrzelic - syknela z pasja. Siegnela po rozpylacz, ale Joao schwycil ja za ramie i powstrzymal. -Ponad owadami sa chmury - rzekl. -A nasi przyjaciele maja wiecej posilkow niz my ladunkow - dodal Chen-Lhu. - Zalozylbym sie o to. -Ale gdyby nie bylo chmur? - spytala. - Czy te chmury nigdy nie odplyna? -Cieplo moze je rozegnac do dzisiejszego popoludnia -odparl Joao, starajac sie mowic uspokajajaco. O tej porze roku czesto sie tak dzieje. -Odlatuja! - rzekla Rhin. Wskazala na chmure owadow. - Spojrzcie! Odlatuja. Joao podniosl wzrok by ujrzec, ze trzepoczaca masa cofa sie ku lewemu brzegowi. Po chwili owady wlecialy pomiedzy drzewa i zniknely wsrod nich. -Odlecialy - powiedziala Rhin. -To znaczy, ze nie ma tu juz tej ciezarowki - odparl Joao. Rhin ukryla twarz w dloniach, zwalczajac wstrzasajacy nia szloch. Joao zaczal piescic jej szyje, by ja uspokoic, ale strzasnela jego dlon. Chen-Lhu pomyslal: "Musisz go pociagac, Rhin, a nie odpychac". -Musimy pamietac, dlaczego tu jestesmy - powiedzial Chinczyk. - Musimy pamietac, co mamy uczynic. Rhin usiadla prosto, opuszczajac dlonie i zaczerpnela gleboki oddech, od ktorego zabolaly ja miesnie klatki piersiowej. -Musimy sie czyms zajmowac - ciagnal Chen-Lhu. -Banalami, jezeli to konieczne. W ten sposob mozna zapobiec strachowi, nudzie i gniewowi. Opowiem wam o orgii, ktorej bylem swiadkiem kiedys w Kambodzy. Bylo nas osmiu, nie liczac kobiet. Byly ksiaze, minister kultury... -Nie chcemy sluchac o twojej przekletej orgii! - krzyknela Rhin. "Cialo" - pomyslal Chen-Lhu...Nie chce sluchac czegokolwiek co przypominaloby jej o wlasnym ciele. To jej slabosc, z pewnoscia. To dobrze, ze o tym wiem". -Zatem? - rzekl Chen-Lhu. - Dobrze. Opowiedz nam o wielkim swiecie w Dublinie, moja droga Rhin. Uwielbiam sluchac o ludziach, ktorzy handluja zonami i kochankami, ujezdzaja konie i udaja, ze przeszlosc nigdy nie umarla. -Jestes naprawde okropny - warknela Rhin. -Wspaniale! - odparl Chen-Lhu. - Mozesz mnie nienawidziec, Rhin, pozwalam na to. Nienawisc to tez jakies zajecie. Mozna sobie pofolgowac w nienawisci, gdy mysli sie o takich rzeczach jak bogactwo i przyjemnosci. Sa chwile, kiedy nienawidzenie jest bardziej oplacalnym zajeciem niz uprawianie milosci. Joao odwrocil glowe i popatrzyl badawczo na Chen-Lhu, dostrzegajac na jego twarzy chlod i opanowanie. "Uzywa slow jako broni" - pomyslal Joao. "Manipuluje ludzmi i popycha ich slowami. Czy Rhin tego nie widzi? Alez oczywiscie, ze nie, poniewaz on ja do czegos uzywa, kontroluje ja". Przez chwile Joao siedzial oszolomiony tym odkryciem. -Obserwujesz mnie, Johny - stwierdzil Chen-Lhu. - Co widzisz, jak myslisz? "W te gre moga grac dwie osoby" - pomyslal Joao i powiedzial: -Obserwuje czlowieka przy pracy. Chen-Lhu wytrzeszczyl oczy. To nie byla odpowiedz, ktorej mogl sie spodziewac.Byla zbyt subtelnie przenikliwa i pozostawiajaca zbyt wiele w niedopowiedzeniu. Przypomnial sobie, ze trudno jest kontrolowac ludzi niezdecydowanych. Gdy czlowiek poswieci czemus cala swoja energie, mozna nim obracac i giac go wedle woli, ale jezeli ktos powstrzymuje sie, to zachowuje te energie... -Myslisz, ze mnie rozumiesz, Johny? - zapytal Chen-Lhu. -Nie, nie rozumiem cie. -Tak naprawde jestem nieskomplikowany. Nie jest trudno mnie przeniknac - rzekl Chen-Lhu. -To jedno z najbardziej skomplikowanych stwierdzen, ktore czlowiek kiedykolwiek wypowiedzial - odparl Joao. -Szydzisz ze mnie? - zapytal Chen-Lhu tlumiac przyplyw leku i gniewu. Johny dzialal zupelnie niezgodnie ze swoim charakterem. -Cos cie naszlo - zaczai z innej stiony. - Co to jest? Zachowujesz sie w sposob w najwyzszym stopniu dziwny. -Teraz rozumiemy sie nawzajem - odrzekl Joao. "Drazni mnie" - pomyslal Chen-Lhu. - "ON drazni MNIE! I zapytal samego siebie: "Czy bede musial zabic tego glupca?" -Popatrz, jak latwo jest sie czyms zajac i zapomniec o naszych klopotach - stwierdzil Joao. Rhin obejrzala sie na Chen-Lhu, zobaczyla, jak na jego twarzy rozposciera sie usmiech. "Mowil w:asciwie na moj benefis" - pomyslala. "Bogactwo i przyjemnosci, taka jest cena. Ale czym ja zaplace?" - spojrzala aa Joao. "Tak, podam mu tego bandeirante na talerzu. Dam mu Joao, by uzyl go tak, jak mu sie wydaje stosowne". Kapsula splywala teraz rzeka rufa naprzod i Rhin spojrzala pod prad na wzgorza znikajace w naplywajacych chmurach. "Dlaczego przejmuje sie takimi pytaniami?" zastanowila sie. "Nie mamy zadnej szansy. Istnieja tylko te chwile i okazja do wyciagniecia z nich wszelkiej mozliwej przyjemnosci". -Czy nie mamy lekkiego przechylu na prawo? - zapytal Joao. -Moze troche - potwierdzil Chen-Lhu. - Sadzisz, ze twoja lata przecieka? -To mozliwe. -Mamy w tym gracie pompe? -Moglibysmy uzyc glowicy rozpylajacej z jednego z malych rozpylaczy - powiedzial Joao. Umysl Rhin skoncentrowal sie teraz na jego kieszeni i powiedziala: -Joao, nie pozwol, by dostali mnie zywa. -Aaach, melodramat! - zawolal Chen-Lhu. -Zostaw ja! - wybuchnal Joao. Poklepal Rhin po dloni i rozejrzal sie po kapsule. - Dlaczego zostawili nas samych? -Znalezli nowe miejsce, zeby nas oczekiwac - powiedziala Rhin. -Zawsze patrzysz z ciemnej strony - mruknal Chen-Lhu. - Co moze zdarzyc sie najgorszego, co? Byc moze chca naszych glow tak jak dzicy, ktorzy tu kiedys zyli. -Jestes bardzo pomocny - rzekl Joao. - Podaj mi wreszcie te glowice. -Juz, szefie - powiedzial Chen-Lhu szyderczym glosem. Joao przyjal metalowo- plastykowe urzadzenie, przeslizgnal sie do tylnego wlazu i wyszedl na plywak. Zatrzymal sie tam na chwile, by zbadac otoczenie. Ani sladu stworzen o ktorych wiedzial, ze go obserwuja. W dole na zakrecie rzeki, wysoko nad drzewami wylaniala sie skalna skarpa odlegla o piec, moze szesc kilometrow. "Lawa" - pomyslal Joao. "Rzeka musi w jakis sposob przeplywac przez te skale." Nachylil sie nad plywakiem i otworzyl klape inspekcyjna. Wsunal pompa do srodka. Z wnetrza plywaka dobieglo chlupotanie. Osadzil pompe na brzegu otworu i ruszyl dzwignie przetyczki. Cienki strumien wody lukiem polecial do rzeki. Pachnial truciznami z glowicy. Skowyczacy okrzyk tukana rozbrzmial w dzungli po prawej i Joao uslyszal dochodzacy z kabiny pomruk glosu Chen-Lhu. O czym on mowi, kiedy mnie nie ma? - zastanowil sie Joao. Podniosl glowe by stwierdzic, ze rzeczny zakret byl szerszy niz sie tego spodziewal. Prad znosil teraz kapsule od skalnej skarpy. Ten fakt nie napelnil Joao optymizmem. "Rzeka moze meandrowac o tej porze roku calymi kilometrami znoszac nas tylko o kilkaset metrow od miejsca w ktorym jestesmy teraz" - pomyslal. Glos Rhin podniosl sie nagle, jej slowa zabrzmialy wyrazne w wilgotnym powietrzu: -Ty skurwysynu! -Przodkowie nie sa juz wazni w moim kraju, Rhin - odpowiedzial Chen-Lhu. Pompa zassala powietrze z mokrym gulgotaniem i ten dzwiek zagluszyl odpowiedz Rhin. Joao z powrotem zamknal otwor inspekcyjny i wrocil do kabiny. Rhin siedziala z zalozonymi rekami i glowa wyciagnieta do przodu. Czerwony rumieniec gniewu barwil jej szyje. -W plywaku byla woda - powiedzial Chen-Lhu gladkim glosem. - Slyszalem. "Tak, zaloze sie, ze slyszales" - pomyslal Joao. "W co grasz, doktorze Travisie Huntingtonie Chen-Lhu? To rozgrywka z nudow? Draznisz ludzi dla wlasnej zabawy, czy to cos glebszego?" Joao wslizgnal sie na swoj fotel. Kapsula zatanczyla w sieci zmarszczek wiru i odwrocila sie przodem do biegu rzeki, ku kolumnie slonecznego swiatla przebijajacej sie przez chmury. Powoli wsrod chmur pojawialy sie wielkie laty blekitu. -Jest slonce, stare dobre slonce - mruknela Rhin. - Teraz kiedy go nie potrzebujemy. Przeniknela ja potrzeba meskiej opieki i oparla glowe o ramie Joao. -Zanosi sie, ze bedzie piekielnie goraco - szepnela. -Jezeli chcecie byc sami, moge wyjsc na plywak - zaszydzil Chen-Lhu. -Ignoruj tego bekarta - powiedziala Rhin. "Czy odwaze sie go zignorowac?" - zastanowil sie Joao -"Czy takie jest jej zadanie; sprawic, bym zaczal go ignorowac? Czy odwaze sie na to?" Jej wlosy wydzielaly zapach pizma, ktory grozil zacmieniem rozsadku. Joao zaczerpnal gleboko powietrza i potrzasnal glowa. "Co jest z ta kobieta... z ta zmienna, bystra samica?..." -Miales mnostwo dziewczyn, co? - zapytala Rhin. Jej slowa wzbudzily w umysle Joao szereg obrazow; oczy brazowe jak u lani. z zaczajonym spojrzeniem. Oczy, oczy, oczy... wszystkie takie same... I bujne sylwetki w obcislych stanikach, lub wznoszace biale przescieradla... cieplo pod dlonmi. -Jakas szczegolna dziewczyne? - ciagnela Rhin. A Chen-Lhu zastanowil sie: "Dlaczego to robi? Szuka samousprawiedliwienia, powodu, by traktowac go tak jak chce, zeby go traktowala." -Bylem bardzo zajety - odparl Joao. -Zaloze sie, ze tak - rzekla. -Co to znaczyl -Jest tam w Zielonej, pewna dziewczyna... Dojrzala jak owoc mango. Jak wyglada? Wzruszyl ramionami, poruszajac jej glowa, ale wciaz przytulala sie do niego, spogladajac w gore na linie jego szczeki, gdzie nie rosla zadna broda. "Ma indianska krew" -pomyslala. - "Nie rosnie mu broda, to indianska krew". -Jest piekna? - Rhin nie ustepowala. -Wiele kobiet jest pieknych - odparl. -Jedna z tego ciemnoskorego typu o pelnych piersiach - powiedziala. - Miales ja w lozku? Joao pomyslal: "Co to znaczy? Ze wszyscy razem jestesmy cyganskimi typami?" -Dzentelmen - powiedziala Rhin. - Odmawia odpowiedzi. Cofnela sie od niego, usiadla z powrotem we wlasnym kacie. Byla zla i zastanawiala sie, dlaczego to zrobila: "Torturuje sama siebie? Chce tego Joao Martinha na wlasnosc? Miec go i utrzymac przy sobie? Do diabla z tym!" -Wiele rodzin obchodzi sie tu surowo ze swoimi kobietami - powiedzial Chen-Lhu. - Bardzo po wiktoriansku. -Czy ty nigdy nie byles czlowiekiem, Travis? - zapytala Rhin. - Nawet przez dzien? -Zamknij sie! - warknal Chen-Lhu i zdumial sie wlasna reakcja. "Suka. Jak jej sie udalo tak mi dogryzc?" "Aha" - pomyslal Joao. "Dotknela nerwu". -Co czyni z ciebie takie zwierze, Travis? - drazyla Rhin. Teraz jednak mial sie juz pod kontrola i odpowiedzial spokojnie: -Masz ostry jezyczek, moja droga. Zle, ze twoj umysl nie jest na jego poziomie. -To ponizej twojej normy, Travis - odrzekla i usmiechnela sie do Joao. Ale Joao uslyszal to, co krzyczalo w jej glosie i przypomnial sobie Yierha, Padre, tak powaznego, gdy mowil: "Czlowiek wyrzeka na zycie, poniewaz jest samotny, poniewaz zycie jest oderwane od swego stworcy. Ale bez wzgledu na to, jak bardzo nienawidzi sie zycia, kocha sie je takze. Ono jest jak wrzaca woda na pustyni. Musisz pic, ale bardzo parzy usta." Joao nagle wyciagnal reke, przyciagnal Rhin do siebie i pocalowal ja, tulac do siebie i wodzac dlonmi po jej plecach. Jej usta odpowiedzialy po krotkim wahaniu. Byly cieple, mrowiace. Po chwili wysunela sie z jego ramion, wcisnela stanowczo w swoj fotel i odchylila w przeciwna strone. -Co to wszystko mialo znaczyc? - powiedziala lapiac oddech. -W kazdym z nas jest troche ze zwierzecia - odparl Joao. "Broni mnie?" - zapytal siebie Chen-Lhu, siadajac wyprostowany. - "Nie potrzebuje obrony od kogos takiego". Ale Rhin rozesmiala sie, rozpraszajac jego gniew i wyciagnela dlon, by poglaskac policzek Joao. - Czyz to nie sprawiedliwie? - powiedziala. "Wykonuje tylko swe zadanie" - pomyslal z ulga Chen-Lhu. "Jak pieknie to czyni. Z takim oddanym artyzmem. Az wstyd byloby ja zabic". IX "Ci ludzie maja talent do zajmowania sie drobiazgami" - pomyslal Mozg "Nawet w obliczu zagrozenia kloca sie, uprawiaja milosc i odslaniaja swa malosc".Nadlatywaly wciaz nowe grupy poslancow. W rozkazach z ktorymi wracaly do grup operacyjnych nie bylo teraz wahania. Zasadnicza decyzja zostala juz podjeta: "Pochwyccie, lub zabijcie trzy ludzkie istoty przy katarakcie. Zachowajcie ich zywe, jezeli zdolacie". Mimo to sprawdozdania wciaz nadchodzily, poniewaz Mozg rozkazal by donoszono mu o wszystkich rozmowach. "Tak czesto mowia o Bogu" - pomyslal Mozg. "Czy to mozliwe, ze taki Byt istnieje?" Mozg doszedl do wniosku, ze w ludzkich osiagnieciach z pewnoscia kryje sie aura wielkosci, ktora zadawala klam ich dzialaniom, o ktorych mu donoszono. "Czy to mozliwe, ze ta trywialnosc to jakiegos rodzaju kod?" - zastanowil sie Mozg. "Ale jak to mozliwe... Czy w tych niekonsekwencjach i gadaniu o Bogu nie kryje sie cos wiecej, niz by sie wydawalo?" Mozg zaczal swoje logiczne istnienie jako pragmatyczny ateista. Teraz w jego kalkulacje zaczynaly wkradac sie watpliwosci, ktore klasyfikowal jako uczucia. "Mimo to trzeba ich powstrzymac" - pomyslal Mozg. "Bez wzgledu na koszty trzeba ich zatrzymac. Problem jest zbyt powazny... Chociaz to trio jest fascynujace. Jezeli ich stracimy, bede musial sprobowac ich zalowac". Rhin miala wrazenie, ze plyna przez ocean plonacego slonecznego swiatla. Kapsula byla dlawiacym, wilgotnym pieklem. Laskotanie splywajaceco potu i won niemytych cial, oraz wszechobecny odor plesni, wszystko to wgryzalo sie w jej swiadomosc. Na obu brzegach nie pojawilo sie, ani nawet nie zawolalo jakiekolwiek zwierze. Tylko owady przelatujace przed nimi co jakis czas przypominaly o obserwatorach ukrytych w cienistej dzungli - "Te robaki" - pomyslala. "Te przeklete robaki! I upal - Przeklety upal!" Ogarnela ja histeria. -Nie mozemy nic zrobic?! - krzyknela i zaczela si? szalenczo smiac. Joao chwycil ja za ramiona i potrzasnal, wtedy zaczela szlochac. -Och, prosze, prosze, zrobcie cos - blagala. -Wez sie w garsc, Rhin - powiedzial twardo Joao. - Te przeklete robaki - zaplakala. Glos Chen-Lhu zagrzmial z tylu kabiny: -Prosze pamietac, doktor Kelly, ze jest pani en- tomologiem. -Zaczynaja mi sie legnac robaki w mozgu - oznajmila. Stwierdzila, ze jest to zabawne i znow zaczela sie smiac. Grymas na twarzy Joao powstrzymal ja. Wyciagnela dlonie, ujela jego rece i rzekla: -Ze mna w porzadku, naprawde w porzadku. To ten upal. Joao zajrzal jej w oczy. -Jestes pewna? -Tak. Uwolnila sie, usiadla glebiej w swoim rogu i wyjrzala przez okno. Kolyszace sie przemijanie brzegu hipnotycznie przykuwalo jej wzrok. Wszystko sie ze soba zlewalo. To bylo jak czas; przeszlosc nieodrzucona nigdy do konca i zadnego ustalonego punktu do startu w przyszlosc. Wszystko bylo jednoscia, zlana w jeden poslizg i rozciagnieta na wiecznosc. "Co sprawilo, ze wybralam ten zawod?" - zastanowila sie. Jej pamiec wyswietla przed nia cala sekwencje wydarzen, ktore pozostawila pogrzebane razem z dziecinstwem. Miala szesc lat i to byl rok, ktory jej ojciec spedzil w Stanach Zjednoczonych, przygotowujac ksiazke o Johanesie Kelpiusie. Mieszkali w starym domu z otynkowanej gliny i latajace mrowki uwily sobie pod sciana gniazdo. Jej ojciec sprowadzil miejscowego czlowieka do wszystkiego, by je wypalil. Ona przykucnela, zeby to obserwowac. Rozszedl sie zapach nafty, buchnal zolty plomien a potem, wzbil sie czarny dym i otoczyla ja chmura kolujacych owadow z trzepoczacymi szalenczo bladobursztynowymi skrzydlami. Uciekla z krzykiem do domu. Skrzydlate stworzenia pelzaly po niej, czepialy sie jej wlosow. A w domu gniew doroslych. Rece popychajace do lazienki i rozkazujacy glos: "Zmyj z siebie te owady. Co za pomysl naniesc je do domu. Przypilnuj, by ani jeden nie zostal na podlodze. Zabij je i splucz z woda w klozecie". Przez czas, ktory wydawal sie wiecznoscia, bebnila i kopala w zamkniete drzwi. "One nie umra! Nie umra!" Rhin potrzasnela glowa, by odegnac wspomnienie. -One nie umra - szepnela. -Co? - zapytal Joao. -Nic - odparla. - Ktora godzina? -Wkrotce sie sciemni. Skupila uwage na przeplywajacym obok brzegu. Drzewiastych paprociach i palmach przypominajacych glowki kapusty. Wzbierajaca woda zaczynala obmywac ich pnie. Rhin pomyslala, ze w cetkowanym swietle slonca za drzewami widzi przelatujace plamy barw. Miala nadzieje, ze to ptaki. Cokolwiek to bylo, stworzenia te poruszaly sie tak szybko, ze poczula, ze widzi je dopiero wtedy, gdy zniknely. Zachodni horyzont zaczely wypelniac geste kleby chmur nadajac wrazenie glebokosci, ociezalosci i czerni. Bezglosnie blysnal nad nimi piorun. Po dlugiej chwili zabrzmial grom niczym uderzenie mlota. Ciezar oczekiwania zalegl nad rzeka i dzungla. Dookola kapsuly prady pelzaly jak wijace sie weze leniwie poruszajac plywakami: Pchniecie i obrot. Pchniecie, za- kolysanie i obrot... "Takie jest oczekiwanie" - pomyslala Rhin. Lzy zeslizgnely sie po jej policzkach i otarla je. -Cos nie w porzadku, moja droga? - zapytal Chen-Lhu. Chciala sie smiac, ale wiedziala, ze smiech wciagnie ja znowu w histerie. -Nie badz takim banalnym sukinsynem - powiedziala. - Nie w porzadku! Tez cos! -Aha, wciaz tkwi w nas duch walki - odparl Chen-Lhu. Szara ciemnosc cienia chmury naplynela na kapsule zamazujac wszelkie kontrasty. Joao obserwowal, jak linia deszczu zbliza sie po wodzie popedzana ku nim powiewami wiatru. Znow zamigotala blyskawica. Pomruk grzmotu zjawil sie szybciej i byl ostrzejszy. Ten dzwiek obudzil zgraje wyjcow na lewym brzegu. Ich krzyki odbijaly sie echem od wody. Ciemnosc zalala rzeke. Na krotka chwile chmury na zachodzie rozstapily sie jeszcze i ukazaly niebo wygladajace jak plyta splowialego turkusu, ktore zmienilo szybko barwe na kolor wina, czerwonego jak biskupia purpura. Rzeka wygladala czarno i oleiscie. Po zachodzie slonca chmury opadly i znow zygzakowate pioro ognia zablyslo na horyzoncie. Deszcz podjal swe niekonczace sie bebnienie o szklo, zacierajac linie brzegu szara mgielka. Wkrotce noc okryla cala scenerie. -O Boze, boje sie - szeptala Rhin. - O Boze, boje sie. Jestem przerazona. Joao stwierdzil, ze brak mu slow, by ja pocieszyc. Ich swiat i wszystko to, czego on od nich wymagal, wyszlo poza slowa. Wszystko przeksztalcilo sie w pierwotne falowanie, nieodroznialne od samej rzeki. Posrod nocy dobiegly ich odglosy zab i slyszeli, jak woda szelesci trzcinami. Nawet najslabszy blask ksiezyca nie przenikal przez chmury. Potem zaby i szeleszczace trzciny zniknely w oddali. Pozostalo tylko bebnienie deszczu i szelest wody toczacej sie wzdluz plywakow. -To bardzo dziwne czuc, ze poluje sie na nas w ten sposob - mruknal Chen-Lhu. Te slowa dotarly do Joao jakby wydobywaly sie z jakiegos bezcielesnego zrodla. Sprobowal sobie przypomniec wyglad Chen-Lhu i zdumialo go to, ze w umysle nie pojawil sie zaden obraz. Szukal czegos, co moglby powiedziec i znalazl tylko: -Jeszcze nie umarlismy... "Dziekuje, Johny" - pomyslal Chen-Lhu. "Potrzebowalem od ciebie jakiegos nonsensu w tym stylu, by wszystko ustawic we wlasciwej perspektywie". Zachichotal w duchu i pomyslal: "Lek jest kara swiadomosci. W strachu nie ma slabosci, tylko w okazywaniu go. Dobro, zlo, to wszystko kwestia tego, jak sie na to patrzy, wierzac w Boga, lub nie". -Mysle, ze powinnismy rzucic kotwice - powiedziala Rhin. - Mozemy wpasc w nocy na progi, zanim je uslyszymy i co wtedy? Kto uslyszy cokolwiek w tym deszczu? -Ona ma racje - stwierdzil Chen-Lhu. -Chcesz wyjsc na zewnatrz i rzucic kotwice, Travis? - zapytal Joao. Chen-Lhu poczul, jak zasycha mu w ustach. -Idz, jezeli chcesz - rzekl Joao. "Nie ma slabosci w strachu, tylko w okazywaniu go" -pomyslal Chen-Lhu. Wyobrazil sobie, co moze czekac tam na zewnatrz, w ciemnosciach. Moze jedna z istot, ktore widzieli na brzegu. Chen-Lhu uswiadomil sobie, ze zdradza go kazda sekunda zwloki. -Mysle - powiedzial Joao - ze znacznie niebez- pieczniejsze jest otwarcie wlazu w nocy niz dryfowanie i nasluchiwanie. -Mamy przeciez swiatla na skrzydlach odparl Chen-Lhu. - To znaczy, jezeli cos uslyszymy... - juz w chwili wypowiadania tych slow uswiadomil sobie, jakie sa slabe i puste. Chen-Lhu poczul plynny zar pulsujacy w zylach i gniew niczym serie stlumionych wybuchow. Na zewnatrz wciaz pozostawalo nieznane pelne drapieznego spokoju. "Lek obdziera czlowieka z wszelkich pragnien" - pomyslal Chen-Lhu. "Bylem nieuczciwy wobec samego siebie". Ta mysl sprawila, ze stanal nagle ze soba twarza w twarz, jak przed lustrem. Byl jednoczesnie przedmiotem i jego odbiciem. Nagle przebudzona klarownosc mysli wprawila w ruch strumien wspomnien. Poczul jak cala przeszlosc tanczy przed nim i splata sie jak tkanina splywajaca z krosna. Rzeczywistosc i zludzenie obleczone w ten sam stroj. "To opozniona reakcja na trucizny owadow" - pomyslal. -Oskar Wilde byl pretensjonalnym oslem - powiedziala Rhin. - Dowolna liczba zywych istnien jest warta dowolnej liczby smierci. Odwaga nie ma z tym nic wspolnego. "Nawet Rhin mnie broni" - pomyslal Chen-Lhu. Ta mysl wprawila go w gniew. -Wy bogobojni glupcy! - warknal. - - Wszyscy spiewacie: "Slowo cialem sie stalo". Nie moze byc Boga bez czlowieka! Bog nie wiedzialby nawet, ze istnieje, gdyby nie istnial dla czlowieka! A gdyby nawet tak, to ten swiat jest jego omylka! Chen-Lhu umilkl zdumiony, ze dyszy jak po wielkim wysilku. Fala deszczu zabebnila o szyby jak gdyby w jakiejs niebianskiej odpowiedzi, po czym oslabla stajac sie mokrym pomrukiem. -No coz... sluchajcie ateisty! - podsumowala Rhin. Joao spojrzal w ciemnosc z ktorej bral zrodlo jej glos. Rozgniewal sie na nia czujac w jej slowach wstyd. Wybuch Chen-Lhu to bylo, jak ujrzenie go nagiego i bezbronnego. Nalezalo to zignorowac, nie nadajac temu znaczenia zadnym komentarzem. Joao czul, ze slowa Rhin sluzyly tylko do zapedzenia Chinczyka w kat. Ta mysl przypomniala mu scene z wakacji, ktore spedzal z kolega z klasy we wschodnim Oregonie w Ameryce Polnocnej. Lowil przepiorki przy ogrodzeniu, gdy dwa z cetkowanych chartow jego gospodarza rzucily sie w poscig za wychudla suka kojota. Kojot dostrzegl napastnikow i skrecil w lewo tylko po to, by znalezc sie w pulapce w rogu ogrodzenia. W narozniku kojot, symbol tchorzostwa, odwrocil sie i tak urzadzil dwa psy, ze umknely z wyciem, zakrwawione i z ogonami podwinietymi pod siebie. Joao, wypelniony lekiem, obserwowal to i pozwolil kojotowi uciec. Przypominajac sobie te scene Joao stwierdzil, ze ujmuje ona w swej wymowie problem Chen-Lhu: "Ktos, lub cos zapedzilo tego czlowieka w kozi rog". -Przespie sie teraz - powiedzial Chen-Lhu. Obudzcie mnie o polnocy. I prosze, niech was tak nie irytuje, ze nie mozecie doslyszec co w trawie piszczy. "Do diabla z toba" - pomyslala Rhin. I nie probowala nawet zachowac ciszy, gdy wsuwala sie w ramiona Joao. "Umiescic czesc naszych sil za progami" - rozkazal Mozg. - "Na wypadek gdyby ludzie umkneli sieci jak przedtem. Nie wolno im uciec". Mozg dodal do tego symbol leku przed zagrozeniem dla przezycia superroju, by wsrod poslancow i grup akcyjnych wywolac najwyzszy stopien pobudzenia. "Poinstruujcie dokladnie smiertelniczke - zarzadzil Mozg. "Jezeli pojazd wymknie sie naszej sieci i bezpiecznie pokona katarakte, konieczne jest zabicie wszystkich trzech istot ludzkich". Zlotoskrzydli poslancy odtanczyli pod sufitem potwierdzenie i opuscili jaskinie. "Tych troje ludzi bylo bardzo interesujacych i dostarczali ciekawych informacji" - pomyslal Mozg. "Ale teraz musi sie to skonczyc. Mamy poza tym inne istoty ludzkie. Nie wolno dopuscic, zeby wsrod logicznych koniecznosci do glosu doszly uczucia". Ale mysli te pobudzily tylko wiekszosc swiezo doznawanych przez Mozg emocji i wprowadzily owady opiekuncze w goraczkowa krzatanine. Wreszcie Mozg odsunal od siebie problem trzech istot ludzkich na rzece i zaczal sie martwic losem ludzkich imitacji przebywajacych za barierami. W ludzkim radiu nie bylo zadnych doniesien, ze imitacje zostaly wykryte, ale to w rzeczywistosci nic nie znaczylo. Takie wiadomosci mogly zostac ocenzurowane. Jesli poslancy nie zdolaja ich szybko zlokalizowac i ostrzec, to imitacja wyjdzie na jaw. Niebezpieczenstwo bylo powazne, a czasu niewiele. Wzburzenie Mozgu popchnelo jego slugi do kroku, na ktory nieczesto sie decydowaly. Dostarczono narkotyki. Mozg zapadl w letargiczny polsen, gdzie w wyobrazni przeksztalcil sie w istote podobna do czlowieka, ktora sledzila czyjs slad ze strzelba w dloni. Jednak nawet we snie Mozg obawial sie, ze gra wymknie mu sie spod kontroli. Tutaj owady opiekuncze nie mogly juz nic poradzic. Troska trwala dalej. Joao obudzil sie o swicie by stwierdzic, ze rzeke okryla nieprzenikniona draperia mgly. Byl zdretwialy, rozkojarzony i wygladalo na to, ze ma goraczke. Niebo mialo barwe platyny. Przed nimi wylonila sie wyspa okryta upiornym calunem oparow. Prad znosil kapsule na prawo od sterty pni wygladajacych jak olbrzymie zapalki. Nad powierzchnia wody sterczaly wierzcholki traw i krzewow gnacych sie i drzacych pod dotykiem plynacej wody. Kapsula definitywnie przechylila sie w prawo. Joao wiedzial, ze powinien wyjsc i osuszyc plywak. Wiedzial, ze ma dosc sily do wykonania tej pracy, ale nie mogl znalezc w sobie wystarczajaco duzo woli, zeby wprawic sie w ruch. -Kiedy przestalo padac? - Rozlegl sie glos Rhin. -Tuz przed switem - odpowiedzial z tylu Chen-Lhu, zakaslal i dodal. - Wciaz sladu naszych przyjaciol. -Mamy przechyl na prawa strone - powiedziala Rhin. -Mialem sie tym zajac - odrzekl Chen-Lhu. - Johny, spodziewam sie, ze trzeba tylko wlozyc glowice natryskowa w plywak i przekrecic przetyczke? Joao przelknal sline, zdumiony tym, jaka wdziecznosc poczul do Chen-Lhu, ze na ochotnika zglosil sie do tej pracy. -Johny? -Tak... To wszystko, co masz zrobic - odparl Joao. - Otwor inspekcyjny w plywaku zamyka sie na prosty zatrzask. Joao oparl sie wygodnie i zamknal oczy. Slyszal jak Chen-Lhu gramoli sie przez wlaz. Rhin spojrzala na Joao. Wydal jej sie strasznie zmeczony. Jego zamkniete oczy obramowane byly glebokim cieniem. Wygladal jak nieboszczyk. "Moj ostatni kochanek" - pomyslala. "Smierc". Ta mysl wytracila ja z rownowagi. Zaczela zastanawiac sie nad soba.Stwierdzila, ze tego ranka nie potrafi odnalezc zadnego cieplego uczucia ku mezczyznie, ktory w nocy napelnial ja milosna ekstaza. Ogarnal ja tristia post coitum[1] i Joao wydal sie jej teraz kolejnym pylkiem swiadomosci, ktory dotknal jej zupelnie przypadkowo i zatrzymal sie, by na chwile dzielic z nia moment oslepiajacego lsnienia.W tej mysli nie bylo milosci. Ani nienawisci. Uczucia Rhin byly teraz tak bezplciowe i kliniczne jak zawsze dotad. Spolkowanie w nocy bylo obopolnym doswiadczeniem, ale ranek zredukowal to do czegos pozbawionego smaku. Odwrocila sie i zapatrzyla w dol rzeki... Mgla przerzedzala sie. Zauwazyla przez nia czarne zwalowisko lawy odlegle moze o dwa kilometry. Trudno bylo oceniac odleglosc, ale skala gorowala nad rzeka jak upiorny statek. Uslyszala zasysane przez pompe powietrze i zauwazyla, ze kapsula wrocila do normanej pozycji. Po chwili pojawil sie Chen-Lhu. Wniosl ze soba nagly powiew zimnej wilgoci, ktory ustal, gdy uszczelnil za soba wlaz. -Na zewnatrz jest prawie zimno - powiedzial. - Jaki jest odczyt wysokosciomierza, Johny? Joao ocknal sie i spojrzal na tablice rozdzielcza. -Szescset osiem metrow. -Jak myslisz, jak daleko zaplynelismy? Joao bez slowa wzruszyl ramionami. -Bedzie tego sto piecdziesiat kilometrow? - zapytal Chen-Lhu. Joao spojrzal na przesuwajace sie w tyl brzegi rozlewiska i na prad poruszajacy wezlaste, obskurne korzenie podmytych drzew. -Moze. "Moze" - pomyslal Chen-Lhu i zastanowil sie, dlaczego czuje sie tak ozywiony i pelen sil. Byl naprawde glodny! Pogrzebal w poszukiwaniu pakietow z racjami, rozdzielil je i zaczal jesc wilczymi kesami. Kanonada deszczu smagnela szyby kabiny. Kapsula obrocila sie i zakolysala. Potrzasnal nimi kolejny podmuch wiatru. O plywaki rozpryskiwaly sie z pluskiem szeregi drobnych fal. Wiatr zmniejszyl sie, ale deszcz przybral na sile pozbawiajac roslinnosc na brzegach wszystkich barw. Wiatr zamarl wreszcie zupelnie, ale deszcz nadal lomotal jednostajnie gestymi, ciezkimi kroplami. Joao spojrzal na cetkowany, granitowy brzeg, przeplywajacy obok nich jak surrealistyczne tlo. Wydawalo sie, ze rzeka ma w tym miejscu co najmniej kilometr szerokosci. Jej brazowa powierzchnia byla obrzmiala i pokryta pekami pni drzew, plywajacymi wyspami turzycy oraz unoszacymi sie na wodzie balami. Nagle kapsula podskoczyla. Cos wielkiego zadrapalo od spodu o dno. Joao powstrzymal oddech w obawie, ze lata zostanie zerwana i woda wtargnie do plywaka. -Plycizny? - zapytal Chen-Lhu. Znoszony przez wode pniak wynurzyl sie po lewej, obrocil i zanurkowal jak zywa istota. -Plywak... - szepnela Rhin. -Wydaje sie, ze trzyma - powiedzial Joao. Zielony zuk wyladowal na szybie, machnal ku nim czulkami i odlecial. -Sa zainteresowane wszystkim, co sie z nami dzieje - mruknal Chen-Lhu. -Ten pniak - zaczela Rhin - nie myslisz chyba, ze... -Jestem gotow uwierzyc we wszystko - odparl Chen-Lhu. Rhin zamknela oczy. -Nienawidze ich! - mruknela - Nienawidze! Deszcz przerzedzil sie do pojedynczych kropel spadajacych w wode, albo stukajacych o kopule kabiny. Rhin otworzyla oczy, by popatrzec na blade aleje blekitu otwierajace sie i zamykajace w chmurach. -Przejasnia sie? - zapytala. -Co za roznica? - odpowiedzial pytaniem Chen-Lhu. Joao spojrzal na przygnieciona przez deszcz trawe sawanny rozposcierajaca sie na brzegu po lewej. Trawa konczyla sie u oleistozielonej sciany dzungli, jakies dwadziescia metrow dalej. Kiedy patrzyl, z dzungli wylonila sie jakas sylwetka machajaca ku nim reka. Za moment stracili ja z oczu. -Co to bylo? - zapytala Rhin, a w jej glosie czaila sie histeria. Odleglosc byla za duza, by byc pewnym, ale Joao sadzil, ze mogl to byc Padre. -Yierho? - szepnal. -To mialo jego wyglad, tak mysle - odparl Chen-Lhu. - Nie sadzisz chyba... -Nic nie mysle! "Aha" pomyslal Chen-Lhu. "Bandeirante zaczyna sie lamac". -Cos slysze - powiedziala Rhin. - Brzmi jak progi wodne. Joao wyprostowal sie i wsluchal. Dotarl do niego slaby pomruk. -Moze to tylko wiatr pomiedzy drzewami - powiedzial, ale gdy to mowil, wiedzial juz, ze to nie wiatr. -To progi - oznajmil Chen-Lhu. - Widzicie to urwisko przed nami? Patrzyli w dol rzeki dopoki powiew wiatru nie popchnal ku nim czarnej linii chmur i nie zasnul urwiska woalem deszczu. Ulewa znow zaczela biczowac kapsule. Wiatr ustal w tej samej chwili i prad niosl ich naprzod poprzez szum deszczu. Niebawem przestalo padac. Rzeka rozpostarla sie przed nimi jak odbita w lustrze rownia stolu. Kapsula stala sie dla Chen-Lhu miniaturowa zabawka pomniejszona przez czary i zagubiona w ogromie powodzi. Nad tym wszystkim wznosilo sie czarne oblicze urwiska, z kazda sekunda olbrzymiejace coraz bardziej. Chen-Lhu powoli pokrecil glowa, zastanawiajac sie, skad wie, z czym musza zetknac sie za urwiskiem. Mial wrazenie, ze unosi sie w wilgotnej kuli powietrza, ktore wysysalo z niego wszelkie zycie. Atmosfera miala zapach smierci czyhajacej w lesnym poszyciu dookola rzeki. Otoczyly go wonie gnicia i rozkladu. Kazda niosla przeslanie: "Sa tam przed toba... czekaja". -Kapsula... juz nie poleci, co? - zapytal Chen-Lhu. -Nie sadze, bym zdolal wyrwac ten plywak z rzeki - odpowiedzial Joao i otarl pot z czola. W tej chwili doznal koszmarnego uczucia, ze przez cala droge az dotad snil. Otworzyl szeroko oczy. W kabinie zapanowalo ponure milczenie. Grzmot progow stawal sie coraz glosniejszy, ale wciaz nie bylo widac spienionej wody. Z grupy palm przy zakrecie rzeki wzbilo sie w gore stado zlotodziobych tukanow. Lecialy oszalala chmara, wypelniajac powietrze skamleniem zgrai psow. Wkrotce zniknely z pola widzenia i pozostal tylko odglos progow. Urwisko gorowalo nad palmami tuz za zakretem. -Mamy jeszcze rezerwe paliwa na piec, lub szesc minut pracy silnikow - powiedzial Joao. - Mysle, ze powinnismy pokonac ten zakret z wlaczonymi silnikami. -Zgadzam sie - odrzekl Chen-Lhu. Zapial pasy bezpieczenstwa. Rhin zatrzasnela wlasna uprzaz. Joao znalazl obok siebie zimne sprzaczki pasow i polaczyl je sprawdzajac tablice rozdzielcza. Jego rece zaczely drzec, gdy pomyslal o precyzji wymaganej przy poslugiwaniu sie przepustnica. "Robilem to juz dwukrotnie" powiedzial sobie. Ale to go nie uspokoilo. Wiedzial, ze jest na granicy swych sil... i swego rozsadku. Krzywe zmarszczki pradu rozwinely sie tworzac na zakrecie wachlarz. Woda w tym miejscu zaczela lsnic i migotac. Joao podniosl wzrok i ujrzal blekitne szczeliny przebijajace sie przez chmury. Wciagnal gleboko powietrze, wcisnal zaplon, odliczyl. Swiatelko alarmowe mrugnelo i zgaslo. Joao pchnal dzwignie przepustnicy. Silniki zagrzmialy rowno. Kapsula zaczela nabierac predkosci tanczac wsrod wodnych zmarszczek. Miala przechyl na prawe skrzydlo. Z plywaka dochodzilo tepe chlupotanie. "Nigdy sie nie uniesie" - pomyslal Joao. Byl rozgoraczkowany i tylko luzno polaczony ze swymi zmyslami. Kapsula z halasem i ociezale okrazyla zakret i oto stanela przed nimi sciana lawy odlegla nie wiecej niz o kilometr. Rzeka przeplywala przez nia wylomem sprawiajacym wrazenie wyrabanego siekiera giganta. Gladkie, czarne wynioslosci skal zgarnialy wode u swej podstawy w klebiace sie pieklo. -Jeeeezuuu - szepnal Joao. Rhin uchwycila sie jego ramienia. -Zawracaj! Musisz zawrocic!- wrzasnela. -Nie mozemy - powiedzial Joao. - Nie ma innego wyjscia. Wciaz wahal sie trzymajac reka na przepustnicy. Nacisnac te dzwignie naprzod i zaryzykowac wybuch? Nie bylo zadnej alternatywy. Widzial teraz wsrod skal fale tworzace grzebienie na niewidocznych glazach i rafach. Konwulsyjnym ruchem Joao pchnal przepustnice w przod, do oporu. Grzmot rakiet zagluszyl glos wody. Joao modlil sie do plywaka: -Trzymaj sie... prosze... wytrzymaj. Kapsula podniosla sie i zaczela sunac po wodzie, ledwie jej dotykajac. W tej samej chwili Joao dojrzal ruch po obu brzegach katarakty. Cos wezowym ruchem unosilo sie z piany u wejscia do rozpadliny. -Jeszcze jedna siec! - krzyknela Rhin. Joao popatrzyl na siec jakby byla czescia snu. Wiedzial, ze nie zdola jej uniknac. Jego swiadomosc oderwala sie od rzczywistosci. Kapsula przemknela po powierzchni wiru i popedzila wprost ku wznoszacej sie w gore zaporze. Joao dostrzegl ciemny wzor oczek sieci, a przez nie wode pocieta coraz glebszymi bruzdami i spadajaca otchlan. Kapsula uderzyla w siec, naprezajac ja i rozdzierajac. Joao rzucilo do przodu, gdy kapsula opadla nosem w dol. Czul, jak tyl fotela wali go w plecy. Potem dotarl do niego przenikliwy jazgot; darcie, zgrzytanie, bulgot i nagly skok naprzod. Silniki umilkly zalane, albo niezdolne do zasysania paliwa. Grzmot wody wypelnil kabine. Joao podciagnal sie na kierownicy i rozejrzal. Kapsula plynela prawie rowno, obracajac sie, ale jego oczy zinterpretowaly ten ruch jakby swiat krecil sie wokol niego: czarna sciana, zielona linia dzungli i biala woda... Kapsula zeslizgnela sie w prawo wpadajac ze zgrzytem na wystajaca nad powierzchnie wody skale obsydianu. Drapany i rozdzierany metal wspolzawodniczyl z grzmotem katarakty. Rhin krzyknela cos, co przepadlo w ogolnym zamecie. Kapsula odbila sie od skalnej sciany, obrocila i odbila o dwie nastepujace po sobie strugi buchajacego pradu. Metal zgrzytal i jeczal. Spiralny stozek wiru zassal plywaki, po czym wyrzucil ich w bok w podnoszacym sie i opadajacym delirium ruchu. Potezny, pulsujacy grzmot, jakby fal oceanu bijacych o skaly ogluszyl Joao. Zobaczyl polyskujaca szczeline w czarnej skale, wylaniajaca sie na wprost przed nimi. Kapsula uderzyla o nia i odbila sie, Joao stwierdzil, ze zostal wyrwany z pasow i rzucony na podloge, gdzie szczepil sie z Rhin. Prawa dlonia chwycil sie spodu steru. Kopula nad nimi odchylila sie. Z niedowierzaniem i wstrzasem Joao patrzyl, jak szyba rozpryskuje sie i znika. Widzial, jak prawe skrzydlo lamie sie na skale. Kapsula podskakujac obrocila sie w prawo, ukazujac skrawek nieba i kolejna czarna sciane. Szalenczy trzask zgniatanego skrzydla dolaczyl sie do ogolnego halasu. Joao pomyslal: "To sie nam nie uda. Nikt tego nie przezyje". Czul, jak oszalala ze zgrozy Rhin obydwiema rekami obejmuje go w pasie i uslyszal jej glos w lewym uchu: - Prosze, zatrzymaj to, prosze, zatrzymaj to... Joao zobaczyl, ze dziob kapsuly unosi sie i opada. Zobaczyl biala wode i piane wrzaca tuz nad soba. Widzial jak w tej kipieli przepada rozpylacz i wepchnal sie glebiej miedzy siedzenia i deske rozdzielcza. Bolaly go palce zacisniete na kolumnie kierownicy. Gwaltowny ruch kapsuly obrocil jego glowe i zobaczyl bezposrednio nad soba rece Chen-Lhu zaplecione na oparciu fotela. Wzmocniony ponad wszelka mozliwosc zniesienia halas wdzieral sie w system nerwowy Chen-Lhu. W jego glowie brzmial jeden ogluszajacy dysonans potwornych cymbalow. Chen-Lhu stal sie widzacym, slyszacym, czujacym receptorem bez zadnej innej funkcji. Rhin przycisnela twarz do twarzy Joao. Goracy zapach ciala Joao i opetanczy ruch byly wszystkim. Czula, jak kapsula unosi sie... unosi... unosi i opada, bez przerwy sie obracajac. W gore. W dol. W gore. W dol. W gore. W dol. To bylo jak jakis szalenczy rodzaj seksu. Przeszywajacy rytm wtrzasal nia w rytmie stacatta, gdy kapsula spadala dolinami bystrzyn. Cala swiadomosc Joao skupila sie na patrzeniu. Przed nim w boku kabiny widnial otwor, ktorego tam byc nie powinno. Po drugiej stronie wrzalo czarno- zielone, wodne pieklo. Gdy kapsula stanela deba Joao spojrzal prosto w dol na karbowana spirale pradu. Palce dretwialy na sterach. Bol przeszywal bark. Brazowa powierzchnia nurtu przetoczyla sie prosto przed otworem. Joao czul, jak kapsula slizga sie ku niej zwodniczo lagodnym ruchem i zobaczyl, ze rzeka za nimi zostaje w tyle. "Wiecej juz nie zniesie" - pomyslal. Kapsula opadala coraz szybciej. Joao uchwycil sie tablicy rozdzielczej. Widzial zielonobrazowa fale wzbierajaca za strzepami skrzydla. W gore... w gore... w gore... Kapsula przebila sie przez nia. Zielona ciemnosc i woda zwalily sie do kabiny. Rozlegl sie zgrzyt metalu. Joao stwierdzil, ze rufa kapsuly wali o powierzchnie, wynoszac dziob ku swiatlu. Joao wcisnal sie w fotel ciagnac za soba Rhin i zobaczyl, ze rece Chen-Lhu wciaz sa wczepione w oparcie, a woda przelewa sie przez rozdarty bok kabiny. Czul, ze tylna czesc kapsuly obija sie o skaly. Jaskrawe swiatlo slonca. Joao odwrocil sie w fotelu oslepiony przez ten blask. Popatrzyl przez poszarpana dziure w miejscu, gdzie przedtem byly silniki i ujrzal skalny wawoz. Uderzylo go szalenstwo tego miejsca. Widzial miotajace sie fale, ich gwaltownosc i myslal: "Naprawde przedostalismy sie tedy?" Poczul wode dookola kostek i odwrocil sie, oczekujac podswiadomie kolejnego progu. Ale przed nim byla tylko szeroka, gladka powierzchnia ciemnej wody. Pochlonela ona wzburzenie wawozu zamieniajac je na lsniace pecherzyki powietrza oznaczajace mieszajace sie i rozprzestrzeniajace linie pradu. Kapsula podskoczyla. Joao zatoczyl sie i oparl o sciane kabiny. Spojrzal w dol na ocalale skrzydlo, ktore wydawalo sie plynac wprost po powierzchni wody. -Moze lepiej wydostanmy sie na zewnatrz? Przeciez toniemy. - glos Rhin zaszokowal Joao normalnoscia. Sprobowal otrzasnac sie z uczucia oderwania, opuscil wzrok i popatrzyl na nia, siedzaca w swym fotelu. Chen-Lhu za jej plecami kaszlac wstal z podlogi i wyprostowal sie. Doszlo ich bulgotanie i prawe skrzydlo zanurzylo sie pod powierzchnie. W tym momencie do Joao dotarla oszalamiajaca swiadomosc faktu, ze wciaz jeszcze zyja... Jednak kapsula byla do niczego. Uniesienie go opuscilo. -Dalismy im dobra szkole za ich pieniadze - stwierdzil Chen-Lhu - ale mysle, ze to juz koniec jazdy. -Naprawde? - mruknal Joao. Czul, jak wre w nim gniew. Dotknal wypuklosci wielkiej giwery Yierha w kieszeni. Odruchowy gest, jego glupia pustota, przeniknely umysl Joao fala szalonego rozbawienia. "Wyobraz sobie, ze probujesz zabic te stworzenia z pistoletu" - pomyslal. -Joao? - powiedziala Rhin. -Tak? - kiwnal jej glowa, po czym odwrocil sie i wyszedl na ocalale skrzydlo. Wyprostowal sie balansujac i rozejrzal. Powial na niego zimny wodny pyl z rozpadliny. -Nie utrzymamy sie dlugo na powierzchni - powiedzial Chen-Lhu. Obejrzal sie na skalna rozpadline i nagle jego umysl odmowil zaakceptowania tego, co sie z nimi stalo. -Moglabym doplynac do tego miejsca - oznajmila Rhin pokazujac reka - Jak z wami? Chen-Lhu odwrocil sie i ujrzal bezd rzewny cypel sterczacy ku srodkowi rozlewiska, sto metrow dalej. Byla to krucha platanina trzcin i mulu wystajaca nieco nad wode. Dalej wznosila sie wysoka sciana drzew. Dlugie, rynnowate slady biegly ku rzece przecinajac pas mulu ponizej trzcin. "Slady aligatorow" - pomyslal Chen-Lhu. -Widze znaki aligatorow - powiedzial Joao. - Najlepiej trzymac sie kapsuly tak dlugo jak mozna. Rhin poczula, ze groza znowu narasta w jej gardle. -Dlugo jeszcze utrzyma sie na wodzie? - szepnela. -Jezeli bedziemy siedziec bardzo spokojnie - odparl Joao. - Wydaje sie, ze troche powietrza uwiezlo gdzies pod spodem, moze w skrzydle i lewym plywaku. -Ani sladu... ich - powiedziala Rhin. -Za chwile tu beda - rzekl Chen-Lhu zaskoczony obojetnym tonem wlasnego glosu. Joao badal wzrokiem przyladek. Kapsula zdryfowala w bok, a potem zawrocila we wstecznym pradzie i niebawem juz tylko kilka metrow dzielilo zanurzony koniec skrzydla od blotnistego brzegu. "Gdzie sa te przeklete aligatory?" zastanowil sie Joao. -Nie podplyniemy juz blizej - stwierdzil Chen-Lhu. Joao skinieniem glowy wyrazil potwierdzenie i rzekl: -Ty pierwsza, Rhin. Zostan na skrzydle tak dlugo, jak bedziesz mogla. Pojdziemy zaraz za toba polozyl dlon na pistolecie w kieszeni, a druga reka pomogl jej wyjsc. Zeslizgnela sie na skrzydlo, ktore zanurzylo sie glebiej i oparlo o mul przy brzegu. Chen-Lhu zeslizgnal sie obok niej. -Chodzmy! - powiedzial. Rozpryskujac wode pobrneli do brzegu grzeznac w mule, gdy tylko zeszli ze skrzydla. Joao poczul zapach paliwa rakietowego i spostrzegl barwne plamy na rzece. Ruszyl w slady Rhin i Chen-Lhu. Po chwili wspial sie na groble i stanal obok nich. Popatrzyl na dzungle. -Moze moglibysmy z nimi podyskutowac? - zapytal Chen-Lhu. Joao podniosl rozpylacz i powiedzial: -Mysle, ze to jedyny argument, jaki mamy - spojrzal na ladunek stwierdzajac, ze jest pelny. Odwrocil sie do kapsuly. Lezala czesciowo zanurzona z jednym skrzydlem zakotwiczonym w mule. Brunatne prady oplywaly ja i wlewaly sie przez dziury wyrwane w scianach. -Nie sadzisz, ze powinnismy sprobowac wydobyc wiecej broni? - zapytal Chen-Lhu. - Chociaz chyba nigdzie stad nie odejdziemy... "Oczywiscie ma racje" - pomyslal Joao. Spostrzegl, ze slowa Chen-Lhu wprawily Rhin w niekontrolowane drzenie, wiec przytulil ja. -Co za urocza, rodzinna scenka - powiedzial Chen-Lhu wpatrujac sie w nich i pomyslal: "Oni sa jedyna moneta, jaka mam. Moze nasi przyjaciele pojda na wymiane: Dwoje bez walki w zamian za jednego puszczonego wolno..." Rhin czula, ze wraca jej spokoj. Otaczajace ja ramie Joao, jego milczenie poruszalo ja bardziej, niz wszystko, co starala sie pamietac. "Taki drobiazg" - pomyslala. "Po prostu braterski, ojcowski uscisk". Chen-Lhu kaszlnal. Spojrzala na niego. -Johny - powiedzial Chen-Lhu. - Daj mi rozpylacz. Bede cie oslanial, a ty sprobujesz wydostac wiecej broni z kapsuly. -Sam sobie rozkazuj - odparl Joao. - W jakim celu? Rhin uwolnila sie nagle z jego objec przerazona blyskiem w oczach Chen-Lhu. -Daj mi rozpylacz - powiedzial Chinczyk plaskim glosem. ,,Co za roznica?" - zapytal sam siebie Joao. Spojrzal w oczy Chen-Lhu i zobaczyl w jego nieruchomym spojrzeniu zwierzeca furie...Dobry Boze!" - pomyslal...Co go naszlo?" Stal zauroczony wzrokiem Chinczyka. Lewa stopa Chen-Lhu wyskoczyla w gore, trafiajac Joao w lewe ramie. Rozpylacz wylecial w powietrze. Joao poczul odretwienie w calym barku, ale instynktownie przyjal postawe z capoeira, brazylijskiego judo. Polprzytomny z bolu zbil nastepne kopniecie i odskoczyl w bok. -Rhin, rozpylacz! - krzyknal Chen-Lhu i rzucil sie na Joao. Umysl Rhin przez chwile odmawial dzialania. Potrzasnela glowa, spojrzala w trzciny tam, gdzie upadl rozpylacz. Celowal w niebo, wbity kolba w mul. "Rozpylacz?" zadala sobie pytanie. No tak, powstrzyma mezczyzne na taka odleglosc. Wyciagnela rozpylacz z blota i podniosla go razem z mulem i polamanymi trzcinami oblepiajacymi kolbe. Wycelowala go w kierunku mezczyzn miotajacych sie w niesamowitym tancu ciosow i unikow. Chen-Lhu zobaczyl ja, odskoczyl w tyl i przykucnal. Joao wyprostowal sie, chwytajac za obolale ramie. -W porzadku, Rhin - powiedzial Chen-Lhu. - Doloz mu. Z uczuciem grozy Rhin stwierdzila, ze lufa rozpylacza obraca sie w strone Joao. Joao zaczal siegac po bron w kieszeni, ale zatrzymal sie. Czul tylko chorobliwa pustke i rozpacz. "Niech mnie zabije, jezeli ma na to ochote" - pomyslal. Rhin zgrzytnela zebami i zwrocila rozpylacz ku Chen-Lhu. -Rhin! - krzyknal i rzucil sie ku niej. Strumien trucizny i butylowego nosnika wytrysnal z lufy. Chen-Lhu trafiony w piers zatoczyl sie. Probowal dalej isc naprzod, ale w nastepnej chwili strumien uderzyl go w twarz i powalil na ziemie. Przetoczyl sie i zwinal w klebek walczac z narastajacym spetaniem, w miare jak nosnik krzepl. Niebawem ruchy Chen-Lhu ulegly zwolnieniu: konwulsyjne szarpniecie, znieruchomienie, znow szarpniecie. Rhin stala z rozpylaczem wycelowanym w Chen-Lhu dopoki ladunek sie nie wyczerpal, potem odrzucila bron od siebie. Chen-Lhu szarpnal sie ostatni raz i zamarl w bezruchu. W ogole nie bylo widac jego ciala. Byl jedynie lepka szaro- czarno- pomaranczowa bryla lezaca wsrod trzcin. Rhin zorientowala sie, ze dyszy, przelknela sline i sprobowala gleboko wciagnac powietrze, ale nie mogla. Joao podszedl do niej i zobaczyla, ze w dloni trzyma pistolet. Jego lewa reka zwisala bezwladnie wzdluz boku. - Twoje ramie - powiedziala. -Zlamane - odparl - Popatrz na drzewa. Odwrocila sie i zobaczyla ruch wsrod cieni. Z dzungli wylonil sie Indianin. To bylo tak, jakby pojawil sie za sprawa magii. Oczy barwy kosci sloniowej blyszczaly charakterystycznym wielopowierzchniowym migotaniem pod prostymi kosmykami grzywki. Czerwona farba pokrywala pasmami twarz. Zza linki zawiazanej na lewym ramieniu sterczaly szkarlatne piora ary. Mial na sobie znoszone szorty, a przy pasie torbe ze skory malpy. Rhin przypomniala sobie latajace mrowki z dziecinstwa i szara, trzepoczaca chmare, ktora pochlonela oboz MOE. Odwrocila sie do Joao. -Joao... Joao, prosze, prosze, zastrzel mnie. Nie pozwol im mnie dostac. Chcial sie odwrocic i uciec, ale miesnie odmowily mu posluszenstwa. -Jezeli mnie kochasz - blagala. - Prosze. Nie mogl uniknac jej wzroku. Pistolet uniosl sie jak gdyby z wlasnej woli. Wymierzyl. -Kocham cie, Joao - szepnela i zamknela oczy. Joao spostrzegl, ze oslepiaja go lzy. Widzial jej twarz jak przez mgle "Musze" - pomyslal. "Boze, pomoz mi, musze". Konwulsyjnie nacisnal spust. Pistolet zagrzmial, podskakujac w jego dloni. Rhin szarpnela sie w tyl jak pchnieta gigantyczna dlonia. Wykonala polobrot i padla twarza w trzciny. Joao popatrzyl na pistolet w swej dloni. Potem jego uwage przyciagnal ruch wsrod drzew. Rzutem glowy otrzasnal lzy i spojrzal na szereg postaci wychodzacych z lasu. Byli tam ci podobni do lesnych Indian, ktorzy porwali jego ojca... bylo tez wiele innych typow Indian... postac Thomego z jego wlasnej ekipy... jeszcze jeden mezczyzna, szczuply, w czarnym garniturze, z polyskujacymi srebrem wlosami. "Nawet moj ojciec!" - pomyslal Joao. Podniosl pistolet i wycelowal lufe w serce. Nie czul gniewu, tylko niezwykly smutek, kiedy naciskal spust. Uderzyla w niego ciemnosc. X Mial sen. Sen o tym, ze jest niesiony, sen o lzach i krzyku, sen o gwaltownych protestach i zaprzeczeniach.Joao przebudzil sie w zoltopomaranczowym swietle i zobaczyl postac nie mogaca byc jego ojcem pochylajaca sie nad nim, wyciagajaca dlon i mowiaca: -...zatem obejrzyj moja reke, jezeli nie wierzysz! Wtedy umysl Joao ogarnal pobudzajacy wstrzas. "Jak sie tu znalazlem?" - zastanowil sie. W myslach przeszukiwal pamiec i zobaczyl, jak zabija Rhin stara armata Yierha, a nastepnie zwraca bron przeciw sobie. Cos poruszylo sie za postacia, ktora nie mogla byc jego ojcem. Uwaga Joao przeniosla sie w te strone. Zobaczyl gigantyczna twarz majaca co najmniej dwa metry wysokosci. W tym dziwnym swietle byla to nieszczesna twarz, o oczach skupionych i blyszczacych, ze zrenicami wewnatrz zrenic. Twarz odwrocila sie i Joao zobaczyl, ze ma nie wiecej niz dwa centymetry grubosci. Znowu sie odwrocila. Dziwne oczy skupily wzrok na stopach Joao. Joao zmusil sie do spojrzenia w tamta strone. Jego glowa podniosla sie, a nastepnie opadla z gwaltownym drzeniem. Tam, gdzie powinny byc jego stopy, zobaczyl wypukly, zielony kokon. Joao podniosl lewa reke, przypominajac sobie, ze byla zlamana, ale dlon wykonala gest bez bolu i spostrzegl, ze skora na niej ma te sama barwe odrazajacego kokonu. -Przyjrzyj sie mojej rece! - powiedzial starzec obok niego. - Rozkazuje ci! -Nie obudzil sie jeszcze zupelnie. Glos byl grzmiacy, rezonujacy, wprawiajacy w drzenie powietrze wokol nich i Joao wydalo sie, ze dobiega gdzies spod tej gigantycznej twarzy. "Co to za koszmar?" - zadal sobie pytanie. - "Jestem w piekle?" Naglym ruchem Joao siegnal w gore, chwytajac podstawiona reke. Byla ciepla... ludzka. Lzy zalaly oczy Joao. Potrzasnal glowa, by sie ich pozbyc i przypomnial sobie, ze robil juz to samo... gdzies... kiedys. Ale byly pilniejsze sprawy niz wspomnienia. Reka wydawala sie prawdziwa, jego lzy rowniez... -Jak to mozliwe? - szepnal. -Joao, moj synu - zabrzmial glos jego ojca. Joao podniosl wzrok na znajoma twarz. To byl jego ojciec. Nie mogl sie mylic, kazdy najdrobniejszy rys twarzy byl ten sam. -Ale... twoje serce - powiedzial. -Moja pompa - rzekl stary czlowiek. - Spojrz - zabral swoja reke z jego dloni i odwrocil sie. W plecach jego marynarki wyciety byl otwor. Jakas gumopodobna substancja zlepiala brzegi tkaniny. Pod ta powloka pulsowala oleistozolta masa. Joao zobaczyl cienkie jak wlos, luskowate linie i wielosc ksztaltow. Odrzucilo go w tyl. Zatem to byla kopia, jeszcze jedna z ich sztuczek. Starzec odwrocil sie i Joao oslupial widzac mlodziencza ucieche w jego oczach. Te oczy nie byly podzielone na wiele drobnych powierzchni. -Stara pompa zawiodla, a oni dali mi nowa - powiedzial starzec. - Ale ty, ty durny glupku! Zrobiles z siebie i z tej biednej kobiety zupelna miazge. -Rhin - szepnal Joao. -Wyrwales wasze serca razem z czescia pluc - mowil jego ojciec. - I zwaliliscie sie prosto w kaluze trucizny, ktora rozpyliliscie dookola siebie. Musieli dac wam obojgu nie tylko nowe serca, ale cale systemy krwionosne! Joao podniosl dlonie i popatrzyl na swoja zielona skore. Czul sie przez nia oslepiony i wiedzial, ze nie jest w stanie przyjac tego faktu do swiadomosci. Wolal wierzyc, ze to sen. -Znaja takie medyczne sztuczki, jakich my sobie nawet nie wyobrazamy - powiedzial jego ojciec. - Nie bylem tak podekscytowany od czasu, gdy bylem chlopcem. Ledwie moge sie doczekac, kiedy bede z powrotem... Joao! Co ci jest! Joao usiadl gwaltownie i wpatrzyl sie starcowi w oczy. - Nigdy juz nie bedziemy ludzmi! - krzyknal - Nie jestesmy ludzmi, skoro... Nie jestesmy ludzmi! -Och, cicho badz! - rozkazal jego ojciec. -Jezeli to jest... Oni nas kontroluja! - Joao zmusil sie do spojrzenia na gigantyczna twarz za swoim ojcem. - Beda nami wladacl Opadl z powrotem, dyszac. -Bedziemy ich niewolnikami - szepnal. -Co za glupota - rozlegl sie glos jak z bebna. -Zawsze byl melodramatyczny - powiedzial starszy Martinho. - Spojrz, jakiegos balaganu narobil tam na rzece. Oczywiscie, byla w tym twoja wina. Gdybys tylko mnie posluchal, zaufal mi. -Teraz mamy zakladnika - zagrzmial Mozg. - Teraz mozemy sobie pozwolic ci ufac. -Miales we mnie zakladnika odkad zalozyles mi te pompe - powiedzial starzec. -Nie pojmuje wartosci, jaka nadajecie pojedynczym jednostkom - odrzekl Mozg. - My poswiecilibysmy dla ocalenia roju prawie kazda. -Ale nie krolowa - powiedzial starzec. Nie ruszylibyscie krolowej. A co z toba samym? Poswiecilbys sam siebie? -To nie do pomyslenia - odparl Mozg. Joao powoli opuscil glowe i spojrzal pod gigantyczna twarz tam, skad wydobywal sie glos. Zobaczyl biala mase o srednicy okolo czterech metrow z wystajacym z niej pulsujacym, zoltym workiem. Bezskrzydle owady pelzaly po jej powierzchni, w jej bruzdach i po kamiennej posadzce jaskini. Twarz gorowala nad ta masa, wspierajac sie na tuzinie okraglych lodyg. Ich luskowata powierzchnia zdradzala ich nature. Poprzez szok do Joao zaczela przenikac rzeczywistosc tej sytuacji. -Rhin? - szepnal. -Twoja towarzyszka jest bezpieczna - zagrzmial glos. - Zmieniona jak ty, ale bezpieczna. Joao wciaz wpatrywal sie w biala mase na dnie jaskini. Zobaczyl, ze glos wydobywa sie z zoltego, pulsujacego worka. - Twoja uwage przyciaga nasz sposob odpowiadania na zagrozenie z waszej strony - powiedzial Mozg. - To jest nasz mozg. Jest podatny na zniszczenie, ale silny, podobnie jak twoj... Joao zwalczyl dreszcz odrazy. -Powiedz mi - rzekl Mozg - jak definiujesz niewolnictwo? -Teraz jestem niewolnikiem - szepnal Joao. - Jestem od ciebie uzalezniony. Musze cie sluchac, albo mnie zabijesz. -Ale ty sam starales sie siebie zabic - odparl Mozg. Ta mysl rozwijala sie coraz bardziej w swiadomosci Joao. -Niewolnik to ktos, kto musi wytwarzac bogactwa dla kogos innego - rzekl Mozg. - Jest tylko jedno prawdziwe bogactwo w calym Wszechswiecie. Udzielilem ci go troche. Udzielilem go twojemu ojcu i twojej partnerce. I twoim przyjaciolom. To bogactwo to czas zycia. Czas. Jestesmy twoimi niewolnikami, poniewaz dalismy ci wiecej czasu zycia. Joao podniosl spojrzenie z worka glosowego na wielkie blyszczace oczy. Chyba bylo w nich rozbawienie. -Oszczedzilismy i przedluzylismy zycie wszystkich tych, ktorzy byli z toba - zadudnil glos. - To czyni nas waszymi niewolnikami, czyz nie? -Co wezmiecie w zamian? - zapytal z naciskiem Joao. -Aha! - dzwiek zupelnie przypominal warkniecie. - Cos za cos! To jest ta rzecz nazywana interesem, ktorej nie rozumiem. Twoj ojciec opusci wkrotce to miejsce, by rozmawiac z ludzmi z rzadu. Jest naszym poslancem. Daje nam swoj czas. On rowniez jest naszym niewolnikiem, czyz nie? Jestesmy powiazani ze soba wiezami wzajemnego niewolnictwa, ktorych nie mozna rozerwac. Nigdy nie bedzie mozna tego uczynic. Chocby nie wiem, jak bardzo bedziecie sie starac... -To bardzo proste, gdy zrozumie sie wzajemne zaleznosci - powiedzial ojciec Joao. -Zrozumie co? -Niektorzy z naszego rodzaju zyli kiedys w cieplarni - zagrzmial glos. - Ich komorki pamietaja to doswiadczenie. Wiecie oczywiscie, czym sa cieplarnie. Gigantyczna twarz odwrocila sie, by spojrzec ku wylotowi jaskini, gdzie swit zaczynal barwic swiat szaroscia. -Tam na zewnatrz, to rowniez cieplarnia - twarz opuscila wzrok na Joao, wpatrujac sie wen wielkimi, lsniacymi oczami. - By podtrzymywala zycie, cieplarnie nalezy utrzymywac w delikatnym stanie rownowagi. Jest to zadanie istot, ktore w niej zyja. Troche tego zwiazku, troche tamtego, by w razie potrzeby uzyskac jeszcze inna substancje. To, co jednego dnia jest trucizna, nastepnego moze byc najrozkoszniejszym pokarmem. -Co to wszystko ma wspolnego z niewolnictwem? - zapytal Joao i we wlasnym glosie uslyszal rozdraznienie. -Zycie w cieplarni Ziemi trwa od milionow lat - zagrzmial Mozg. - Czasami rozwijalo sie "na trujacych ekstrementach innego zycia... i wtedy ta trucizna stawala sie dla niego konieczna. Na przyklad bez substancji produkowanych przez sprezyki trawa tej sawanny umarlaby po pewnym czasie... Joao popatrzyl w gore, a jego mysli tasowaly sie jak fiszki w kartotece. -Jalowa ziemia w Chinach! - powiedzial. -Wlasnie - rzekl Mozg. - Bez substancji produkowanych przez owady i inne formy zycia wasz rodzaj by zginal. Czasami potrzebny jest tylko slaby slad takiej substancji, jak na przyklad specjalny rodzaj glinki wytwarzany przez pajeczaki. Czasami substancja musi przejsc przez wiele etapow posrednich, za kazdym razem ulegajac zupelnej przemianie, zanim moze byc uzyta przez forme zycia na koncu lancucha. Rozerwijcie ten lancuch, a wszystko umrze. Im bardziej zroznicowane sa formy zycia, tym wiecej zywych istot moze utrzymac cieplarnia. Kwitnaca cieplarnia musi zawierac wiele postaci zycia. Im wiecej, tym jest to zdrowsze dla wszystkich. - Chen-Lhu - powiedzial Joao. - Mozna go bylo naklonic do pomocy. Moglby udac sie z moim ojcem, powiedziec im... Uratowaliscie Chen-Lhu? -Chinczyk - odrzekl Mozg. - Mozna o nim powiedziec, ze zyje, chociaz uszkodziliscie go okrutnie. Podstawowe struktury jego mozgu sa zywe, dzieki naszej natychmiastowej akcji. Joao spojrzal na pokryta bruzdami mase na dnie jaskini, a potem odwrocil wzrok. -Dali mi go na dowod, ktory mam ze soba zabrac - powiedzial ojciec Joao. - Nie moze byc watpliwosci. Musimy zaprzestac zabijania i zmieniania owadow. -I pozwolic im zwyciezyc - szepnal Joao. -Musimy przestac zabijac samych siebie - zagrzmial glos. - Ludzie twojego Chen-Lhu zaczeli juz, jak wy to nazywacie zakazac od nowa swoje ziemie. Byc moze zdaza, byc moze nie. Tutaj jeszcze nie jest za pozno. W Chinach dzialano skutecznie i dokladnie, wiec moga teraz potrzebowac naszej pomocy. -Ale staniecie sie naszymi panami - rzekl Joao i pomyslal: "Rhin... Rhin, gdzie jestes?" -Osiagniemy jedynie nowa rownowage - powiedzial Mozg. - Ciekawie to moze wygladac. Pozniej bedzie czas o tym podyskutowac. W zasadzie masz wolnosc poruszania sie i jestes do tego zdolny. Nie podchodz tylko za blisko do mnie. Moje karmicielki nie pozwola ci na to. Ale na razie czuj sie wolny. Mozesz polaczyc sie z twoja partnerka. Ona jest na zewnatrz. Tego ranka swieci slonce. Niech dziala na twoja skore i chlorofil w twojej krwi. A kiedy tu wrocisz, powiesz mi, czy slonce jest twoim niewolnikiem? KONIEC [1] lac. smutek po stosunku plciowym. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-28 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/