Zieliński Jarosław - Szczyt

Szczegóły
Tytuł Zieliński Jarosław - Szczyt
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Zieliński Jarosław - Szczyt PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Zieliński Jarosław - Szczyt PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Zieliński Jarosław - Szczyt - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jarosław Zieliński Szczyt The top is the place where nobody goes The Top The Cure Patrzyli na niebieską kulę obracającą się w ich oczach. Podtrzymywaną wspólnym wysiłkiem ich złączonych rąk. - To dziwny świat, ten nasz świat. Zabrzmiało to bardzo gorzko w jego ustach. - Dziwny? Nie: po prostu inny. Inny niż my. - Nie rozumiem ich - powiedział. - To wszystko, co robią... co tam się dzieje... jest takie nieuporządkowane, obce. Puścił jej rękę. Niebieska kula znikała powoli, rozpływała się w ich oczach. - Na pewno nie obce. Zrozumiesz to. Niedługo powiesz mi, jak piękna jest ta planeta. - Dlaczego zawsze odchodzisz? Wzięła go za rękę. - Żeby potem wrócić. - Gdy już będę wszystko rozumiał? - Żartujesz. - Wcześniej? Roześmiała się. - Niedługo... nieważne, czy będziesz rozumiał czy nie. Obiecaj tylko, że spróbujesz. - Tak... Odeszła. Dziewczyna siedziała przy ogniu, tyłem do wejścia. U jej stóp leżał ciemnobrązowy jamnik. Delikatnie, jakby niepewnie gładziła psi grzbiet. Do wnętrza wszedł chłopiec. Zamknął za sobą drzwi. Odwróciła głowę w jego stronę. Oczy tej dziewczyny: to pierwsze, co dostrzegł. Miała niezwykłe oczy: duże, niebieskie, a przy tym puste i nieruchome. - Kto tam? - spytała patrząc na niego. Przynajmniej w jego stronę. - Ja - odpowiedział odruchowo; niewiele to mówiło, więc szybko dodał - Marek... z wycieczki. Wstała. Odeszła kilka kroków w stronę pokoju gospodarza. - Zostań jeszcze - poprosił. - Zaraz tu będzie tłok. Tłok i hałas. Nie lubię tego: nic nie można znaleźć. - Jeszcze nie tak szybko. Jestem pierwszy. Dużo wcześniej niż reszta. Zatrzymała się niezdecydowana. - Chcesz się napić herbaty? - zapytał. - Tak. Wziął pusty czajnik. Zaniósł pod pompę i wrócił z pełnym zimnej, górskiej wody. Znów siedziała na ławce blisko ognia. Podszedł do pieca i otworzył małe, rdzewiejące już drzwiczki. Dorzucił kilka kawałków drewna. Płomień strzelił pomiędzy niedbale założonymi fajerkami. Zasyczała parująca woda z dna mokrego czajnika. Usiadł obok niej. Na skraju ławki, patrząc przez okno na łąki za strumieniem. - Gdzie jest Tomasz? - spytał o gospodarza. - Pojechał na zakupy. W każdą sobotę tak jeździ. No tak, była sobota. Na wycieczce, na naprawdę długiej górskiej wycieczce traci się pamięć o dniach tygodnia tak potrzebną w mieście, podczas roku szkolnego. Tu dało się zapomnieć ją bardzo szybko. Przypomniał sobie długą, krętą wiejską drogę prowadzącą do schroniska. Wyobraził sobie na niej wóz, stary wojskowy jeep pnący się pod górę. - Jesteś córką Tomasza? - Tak - potwierdziła. Pies podniósł się i wybiegł na zewnątrz. Wracali już. Wczoraj pies tak samo powitał ich pośrodku mokrej łąki, biegał pomiędzy trzydziestką zmęczonych ludzi brnących przez podmokłe zbocze. Odprowadził ich do małej niskiej chatki na szczycie wzgórza mającej służyć im za schronisko podczas tej wycieczki. - Mam na imię Ewa - dodała. - Hej, Marek! - usłyszał z zewnątrz. Pierwsza trójka wracających przekroczyła kładkę na strumieniu. Na czele z Pawłem, przechylającym ku ziemi pustą manierkę. - Pić! - krzyknął Paweł. Podszedł do pompy. Woda wypłynęła niechętnie, krótkim strumykiem na jego ręce. Marek stanął w drzwiach, jakby chcąc osłonić dziewczynę. Ale Ewy już nie było w kuchni. Nie wiedział nawet kiedy zniknęła. - Kompletne przegięcie - powiedział Paweł wchodząc. Usiadł przy stole; niemal położył się na nim. - Siedem godzin w takim upale. Po prostu siedem. - Nieźle nas wyprzedziłeś - stwierdziła Agnieszka. - Radziński już chciał cię szukać. - Trochę szczęścia - wyjaśnił jej. On też był zmęczony, ale chwila odpoczynku i rozmowa z dziewczyną trochę pomogły; mógł zdobyć się na żarty. Kuchnia zapełniała się. Radziński zrzucił z ramienia pusty już plecak na prowiant. - O, to już jesteś, Marku - zauważył go. - Mogłeś nam powiedzieć, że chcesz odłączyć. - Tak - zgodził się lekko. - W nagrodę masz dziś dyżur przy piecu. Żeby tylko nie zgasł, jak wczoraj! - Œwietnie - stwierdził Marek. Poszedł na górę. Położył się na swoim śpiworze, by trochę przespać się przed kolacją. Obudziły go serie szybkich, głośnych uderzeń. Kroki schodzących na dół ludzi. Jego miejsce, pierwsze przy schodach, miało tą wspaniałą zaletę wysłuchiwania perkusyjnych rytmów. Zszedł do kuchni, wziął swoją porcję i znalazł miejsce przy długim stole z surowych desek. Gorący bigos parzył usta. Po kilku kęsach przysunął do siebie obtłuczony kubek. Herbata zdążyła już chyba dla przeciwwagi ostygnąć, nie pozwalając rozpuścić się osiadłej na dnie kostce cukru. Wziął więc następną do ust i ssał powoli. - Byliśmy teraz na spacerze - powiedział Anka. Siedziała na końcu stołu, na przysuniętym do ściany stosie materacy. - Tak, wzdłuż strumienia - uzupełnił Tomasz. - Tam dalej jest spalona wioska i zniszczony cmentarz. - Strasznie zarośnięty. - I bardzo stary, pewnie jeszcze z tamtego wieku. - Przejdziemy się tam? - zaproponował Paweł. - Teraz? - No, a kiedy chodzi się po cmentarzach? Podtrzymanie ognia nie wymagało zbyt dużo pracy. Ustawił sobie artystyczną piramidkę drewienek i co jakiś czas wkładał je do wnętrza pieca, zachowując... no, przynajmniej starając się zachować symetrię reszty. Gdzieś niewiele po północy wszystko ucichło. Wróciły ostatnie parki przedłużające sobie niezbyt udaną wyprawę na cmentarz. Nie słyszał jej kroków. Dopiero, gdy odsunęła jedno z krzeseł przy stole, popatrzył w jej kierunku. Usiadła na nim bokiem, niepewnie. Odnalazła bokiem kant stołu i jeszcze trochę odsunęła się do tyłu. - Nie śpisz? - spytał. - A teraz jest noc? - powiedziała trochę kpiąco. - Nie wiesz? - Żartowałam. Noc jest inna, lepsza. Wyraźniej brzmi każdy dżwięk. Lubię to. A spać mogę przecież i w dzień. - Tak... - milczał chwilę. - Mieszkasz tutaj? - Nie. Mieszkam w mieście. Ale jestem tu każdego lata. Otworzył drzwiczki i wepchnął do środka kilka małych drewienek. Strząsnął niżej popiół. - Przyjechaliście tutaj autobusem? - Nie, pociągiem. To taka mała końcowa stacja. Dalej jest tylko granica. - Mhm. Po drugiej stronie torów niski i brudny sklep, gdzie nie mogliście dostać piwa. - Skąd wiesz? - Słyszałam to. Ale kiedyś... widziałam tę stację - urwała na chwilę. - Byłam tu przedtem kilka razy. Teraz to dobrze. Zawsze lepiej poruszać się po znanych miejscach. Zaczął zastanawiać się: dlaczego? Nie był lekarzem, ale... Więc po prostu zadał sobie to pytanie i pzostawił je, jakby zagrzebując nasiono w ziemi i czekając aż wyrośnie z niego drzewo. Pote jeszcze jedno: Co zrobić, by... Zostawił je jako zagrzebane nasiona. - Gdzie byliście dzisiaj? - Aż w tym dużym tartaku na prawo od Górskiego Traktu. Wracaliśmy pasem wzgórz wzdłuż granicy. Zaczął jej opowiadać jak rozciągnęli się w długą, może kilometrową kolumnę, podzielili na kilkuosobowe grupki. On szedł razem z Kevinem i Tamarą, raz przed nimi, czasem obok nich. Rozmawiali o czymś, żartowali z nieźle już zmęczonej Tamary. Gdy zostawał w tyle, obserwował ją... To dziwne - lubił te wszystkie krótkie uczucia. Nie było w nich powolnego, prawie nieubłaganego dochodzenia do pełni, jaką powinna być prawdziwa głęboka miłość. Trudne, odpływające czasem... nazywał je fascynacją. Szła przed nim w wytartych szortach i niebieskim swetrze z wełny. Jej plecak niósł oczywiście Kevin: ale niewiele już zostało nim ciężaru. Miała też niezły apetyt. Pamiętał też doskonale słońce migające w koronach drzew. Wysoki, gęsty las. Œcieżkę grzbietami wzgórz. Złapał się już po raz wtóry na pragnieniu opowiedzenia tego... Ale ona była daleko... i na razie niezbyt chciała go odnaleźć. Zresztą na siebie zawsze mieli czas. Dużo z tego opowiedział Ewie, o słońcu i o plecaku, ale nie o swoich uczuciach i pragnieniach. Ale może zdradził go ton głosu? Przerwał swoją opowieść... - Dlaczego nic nie mówisz? - spytała. - Myślę - odpowiedział odruchowo. - Przecież można myśleć i mówić - zauważyła trochę urażonym głosem. Tak - przeznał jej w myślach rację. Można nawet mówić tylko myśląc. Dziwne, że nigdy nie łączę tych słów. Tak wiele prostych rzeczy czeka na odkrycie. Można inaczej mówić... można też patrzeć... - Powiedz... Trzeba tylko przetrzeć nieco zarośnięte ścieżki. - ... co widzisz. Pytanie dotarło do niej wraz z pierwszą falą. Zagłuszyła wszelkie inne sygnały. Następna włożyła w ich miejsce własne. Nie! jej reakcja byłaby ogłuszającym krzykiem, gdyby nie została na czas powstrzymana. Zaskoczenie, zdziwienie, strach... dziesiątki rozbieganych myśli. Powiedz, co widzisz - wysłał jeszcze raz. Znał odpowiedź. Dokładnie to samo, co on. Wielką drewnianą kuchnię przedzieloną kominem, ze środkiem wypełnionym przez przylegający do komina piec. Schody prowadzące na górę, do ich sypialni. Wszystko to w świetle dopalajacej się świecy na stole i ognia w piecu, prześwitującego przez ścianki. Widok z jego oczu. Czekał tylko na potwierdzenie. Wszystko - i zaraz - to niemożliwe. Tak, niemożliwe. Więc... skąd? - coraz większe napięcie. Zaczął się tym niepokoić. Możesz za chwilę o tym zapomnieć. Nie. Nigdy. Możesz też tego nie wytrzymać - ostrzegł ją. Powrotu? Wspomnienia. Nie mógłby teraz jej tego odebrać. Nie miałby na to siły. Nagle zrozumiał, że wszedł na drogę bez powrotu. Jak dowódca prowadzący do ataku swoich żołnierzy. Miał przed sobą drogę... tak, długą drogę. Miał przed sobą długa noc. Trzeba tylko odtworzyć bramy dla kiełkujących nasion. Potrzebowały wody i słońca. Dawał im je, prawie zapominając o cenie. Dużo później jak automat wstał i poszedł na górę. Nie pamiętał nawet, kiedy się położył - ale przecież musiał to zrobić, skoro się obudził, i to we własnym śpiworze. Zbyt wiele dźwięków wokół niego. Ktoś potrącił jego rękę. Musiał być już dzień. Spał o wiele za długo. Powieki były tak ciężkie... Otworzył je jakoś, bo znów wyczuł ten niepokój. Dopiero po chwili zorientował się, że odbiera tylko tło słów wypowiadanych wokół niego, nie rozumiejąc ich treści. Z trudem łapał tak brutalnie zachwianą równowagę. To też nowe doświadczenie: większy ciężar, większe zmęczenie. Obraz powoli nabierał ostrości. Gdy zszedł na dół zobaczył Ewę stojącą pod ścianą. I po raz pierwszy błysk w jej oczach. Jego błysk. Usiadł przy stole z surowych desek, nagle spokojny, jak nigdy dotąd pewny siebie. Obojętnie przesunął wzrokiem po twarzach kręcących się po pokoju ludzi: Tamara, Kevin, inni... To była piękna planeta. Jego świat. Downers Groove, sierpień 1989 01.08.89. Zmiany - 29.03.97 Strona Jaroslawa Zielinskiego | Historie | Settlers