JHPD
Szczegóły |
Tytuł |
JHPD |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
JHPD PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie JHPD PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
JHPD - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Strona 4
SŁOWO WSTĘPNE
Wydając w 1881 roku Portret damy, Henry James dobiegał
czterdziestki i miał w dorobku sześć powieści i dwa dłuższe
opowiadania, nie licząc szkiców z podróży i esejów. Miał też za
sobą doświadczenia podróży po Europie, pobytów we Włoszech i
Francji, a od pięciu lat mieszkał w Anglii, która pozostała jego
przybraną ojczyzną aż do śmierci w 1916 roku.
Był więc już wtedy uznanym i dojrzałym pisarzem, artystą
świadomie konstruującym swoje dzieło i panującym nad techniką
pisarskiego rzemiosła, chociaż nie osiągnął jeszcze wirtuozerii,
jakiej dowodem są Ambasadorowie; tam na kilkuset stronicach
powieści czytelnik nie znajdzie obrazu ani myśli
nieprzefiltrowanych przez świadomość głównego bohatera,
Strethera, nie dowie się niczego ponad to, co wiedział, obserwował
i myślał Strether.
W Portrecie damy James jest jeszcze wszechobecnym i
wszechwiedzącym narratorem, jak dziewiętnastowieczni
mistrzowie, Balzac i Dickens. Nie ukrywa nawet, że wie więcej,
niż objawia czytelnikowi, zwraca się do niego bezpośrednio,
przedstawia mu się jako kronikarz życia Isabel Archer, którą
nazywa „naszą bohaterką”. Nie ukrywa też osobistego stosunku do
tej postaci, niechęci i skrupułów, gdy w imię prawdy musi ujawnić
jej niekonsekwencje lub słabości. Sentyment, jaki do niej żywi, jest
tym bardziej zrozumiały, że wzorem czy przynajmniej bodźcem do
tego portretu – jak sam wyznał, chociaż nieskory do osobistych
zwierzeń – była urocza kuzynka, Mary Temple, zmarła w
dwudziestym piątym roku życia. Zachował wspomnienia o niej, a
ich echo powtarza się w wielu jego powieściach w różnych
wersjach postaci młodych Amerykanek, kochających życie,
Strona 5
ciekawych świata i najczęściej w swoich nadziejach
zawiedzionych.
W powieści Ralph Touchett chce odgadnąć, co ze swego
życia zrobi piękna kuzynka, próbuje nawet reżyserować jej
przyszłość. Można sobie wyobrazić, że podobnie James po śmierci
kuzynki rozmyślał o różnych możliwościach losu, który w jej
przypadku nie mógł się urzeczywistnić.
Henry James pochodził z zamożnej rodziny amerykańskiej,
wyróżniającej się wysokim poziomem intelektualnym, był synem
myśliciela, który w pewnym okresie stał się wyznawcą
mistycznych teorii Swedenborga, i bratem znakomitego
psychologa, współtwórcy pragmatyzmu. Kształcił się najpierw w
szkołach europejskich, a potem na amerykańskim Uniwersytecie
Harvarda; ojciec jego uważał, że nie należy wychowywać dzieci
tak, by „zakorzeniły się w jednej określonej religii, w jednym
ustroju politycznym i kodeksie moralnym”. Bostończyk z
urodzenia, Europejczyk z kultury, „najbardziej cywilizowany
pisarz epoki”, jak nazwał go Joseph Conrad, nie przestał być
Amerykaninem, chociaż na krótko przed śmiercią przyjął w 1915
roku obywatelstwo brytyjskie. W całej jego twórczości głównym
tematem jest konfrontacja dwóch kultur i postaw – młodej
purytańskiej Ameryki i wyrafinowanej, sceptycznej starej Europy.
W Portrecie damy temat ten rozłożony jest na wiele głosów i
reprezentowany przez kilka bardzo subtelnie zróżnicowanych
postaci, zgrupowanych wokół bohaterki. Mamy więc nie „portret”,
lecz całą galerię Amerykanów w różnym stopniu
zeuropeizowanych – od Osmonda, który właściwie nie zna kraju
swego urodzenia za Atlantykiem, aż po przezabawną w swej na
wskroś amerykańskiej naiwności dziennikarkę, która pierwszy raz
w życiu zwiedza Europę. Ale obok tego najbardziej rzucającego się
w oczy i we wszystkich poświęcanych Jamesowi pracach
krytycznych podkreślanego tematu jest inny, głębszy, na który
zwraca uwagę Graham Greene w przedmowie do londyńskiego
wydania Portretu damy z 1943 roku, temat zdrady czyhającej na
niewinne ofiary.
Strona 6
James, dyskretny, ironiczny krytyk kapitalistycznego świata
– w The Ivory Tower mówi o „czarnych, bezlitosnych rzeczach,
które kryją się za wielkim majątkiem” – najzawzięciej tropi zło
tkwiące w naturze ludzkiej. W wielu jego powieściach czysta
istota, niepodejrzewająca zdrady, staje się ofiarą ludzkiej
przewrotności, a także własnych złudzeń. Isabel Archer, która
pragnie stać się idealnym portretem damy i kształtować swoje
życie jak dzieło sztuki, daje się schwytać w sidła nie tylko własnej
próżności – „chce robić zawsze dobre wrażenie i być naprawdę
jeszcze lepsza, niż się wydaje” – ale nie dostrzega, że to inni ludzie
– Ralph w najlepszych intencjach, madame Merle dla osobistych
korzyści – reżyserują jej dramat. Jest to z pewnością jeden z
najwnikliwszych psychologicznych portretów kobiecych w
literaturze anglosaskiej dziewiętnastego wieku. Bezlitosny w
analizowaniu natury ludzkiej, James współczuje jednak nie tylko
ofiarom, lecz także sprawcom zła, a nawet tym, którzy – jak pani
Touchett – nie są zdolni współczuć nikomu. Wydaje się, że chce
również oszczędzić wrażliwość czytelnika – który w toku lektury
polubił bohaterkę – bo nie zamykając powieści nieodwołalnym
finałem, pozostawia otwartą perspektywę przyszłości.
Twórczość Jamesa, za życia cenionego i uznawanego
powieściopisarza, doczekała się w latach czterdziestych naszego
wieku wznowionego, wręcz entuzjastycznego zainteresowania.
Portret damy, tradycyjny w formie, ale odkrywczy w
psychologicznej analizie, nie jest książką, którą czyta się jednym
czy nawet kilku haustami, ale warto rozsmakować się w jej
subtelnościach, niezwykle czystej atmosferze, w kunszcie pisarza
zadowalającym najwybredniejszy gust. Wiele lat po napisaniu
Portretu damy, w przedmowie do amerykańskiego wydania autor
nazwał go „portretem młodej kobiety, która sprzeciwiła się
swojemu przeznaczeniu”, a najprościej i najkrócej można by
powiedzieć, że jest to historia młodości pięknej kobiety z
dziewiętnastego wieku, która miała wzniosłe ideały i wrażliwe
sumienie i którą spotkało w życiu wiele niespodzianek.
Maria Skibniewska
Strona 7
Strona 8
ROZDZIAŁ I
Niewiele jest w życiu godzin milszych niż pora obrządku
zwanego popołudniową herbatą. W pewnych okolicznościach sama
ta sytuacja sprawia nam przyjemność, niezależnie od tego, czy
pijemy herbatę, czy też nie, bo oczywiście są osoby, które jej nie
piją. Scena, od której opisu zamierzam rozpocząć tę prostą
opowieść, stanowiła czarujące tło tej właśnie niewinnej rozrywki.
Wszystkie rekwizyty małej uczty znajdowały się już na trawniku
za starym wiejskim angielskim domem, w doskonałej pełni, że się
tak wyrażę, pięknego letniego popołudnia. Część popołudnia
minęła, ale do wieczora zostało jeszcze sporo czasu i to, co zostało,
było najwyższej, najsubtelniejszej jakości. Choć prawdziwy
zmierzch miał zapaść dopiero za kilka godzin, już zaczął się
odpływ letniego światła, powietrze złagodniało, cienie wydłużały
się na gładkiej, gęstej murawie. Wydłużały się jednak powoli i całą
atmosferę przenikał spokój, który rodzi się ze świadomości, że ma
się przed sobą dużo wolnego czasu, i który stanowi chyba główne
źródło przyjemności doznawanej w takich sytuacjach i o tej porze
dnia. Godziny od piątej do ósmej mogą się niekiedy wydawać
małą wiecznością, w tym jednakże przypadku czas ów mógł być
jedynie wiecznością błogości; osoby cicho się nią rozkoszujące nie
należały do płci, z której zazwyczaj rekrutują się najwytrwalsi
uczestnicy wspomnianych przed chwilą obrzędów. Proste i
kanciaste cienie na doskonale wypielęgnowanym trawniku rzucały
trzy postacie: starszy pan, siedzący w głębokim wiklinowym fotelu
obok stolika z zastawą do herbaty, i dwaj młodsi mężczyźni, którzy
przed nim spacerowali tam i z powrotem, rozmawiając swobodnie.
Starszy pan miał w ręku filiżankę – wyjątkowo dużą, inną niż
reszta serwisu, malowaną jaskrawymi kolorami. Sączył napój
bardzo ostrożnie, bez pośpiechu, za każdym łykiem trzymając
filiżankę długo przy ustach, twarzą zwrócony ku domowi. Dwaj
młodsi panowie albo już skończyli herbatę, albo była im ona
Strona 9
obojętna; przechadzając się, palili papierosy. Jeden z nich od czasu
do czasu w przelocie rzucał uważne spojrzenie na starca, który nie
wiedząc, że jest obserwowany, nie odrywał wzroku od
ciemnoczerwonej fasady swojej rezydencji. Dom wznoszący się
nad trawnikiem zasługiwał na taką kontemplację i był najbardziej
charakterystycznym szczegółem na wskroś angielskiego obrazu,
który starałem się tu naszkicować.
Stał na niskim wzgórzu, nad rzeką – a była to Tamiza o jakieś
czterdzieści mil od Londynu. Długa szczytowa ściana z czerwonej
cegły – na której czas i klimat wypróbowały rozmaite malarskie
sztuczki, wszystkie jednak w rezultacie upiększające i
wysubtelniające – wznosiła się nad trawnikiem obrośnięta
kożuchem bluszczu, zwieńczona grupą kominów, z oknami
niknącymi w gęstwie pnączy. Rezydencja miała imię i historię;
starszy pan chętnie by opowiedział przy herbacie, że zbudowano
ten dom za Edwarda VI, że udzielił on kiedyś na jedną noc gościny
wielkiej królowej Elżbiecie (której dostojna postać spoczęła na
olbrzymim, wspaniałym i straszliwie kanciastym łożu,
stanowiącym po dziś dzień najokazalszy mebel w apartamentach
sypialnych), że mocno został poszczerbiony i zeszpecony w czasie
wojen Cromwella, że go później w okresie Restauracji naprawiono
i znacznie powiększono i że wreszcie, po przeróbkach i
niefortunnych zmianach wprowadzonych w XVIII wieku, dostał
się w troskliwe ręce roztropnego amerykańskiego bankiera, który
kupił go (w okolicznościach zbyt skomplikowanych, aby je tutaj
wyłuszczać) początkowo tylko dlatego, że transakcja była
wyjątkowo korzystna; bankier zdecydował się na kupno, ale
bardzo narzekał na brzydotę, starość i niewygodę tej budowli; teraz
jednak, po dwudziestu latach, nie wypierał się namiętnego
zachwytu dla swojego domu, znał wszystkie jego estetyczne
walory, mógłby doradzić, jaki obrać punkt obserwacyjny, by je
najlepiej ocenić, wiedział, o której godzinie cienie różnych
wypukłości, padające – jakże miękko! – na rozgrzaną,
spatynowaną powierzchnię cegieł, przybierają najpiękniejsze
proporcje. Poza tymi, o których mówiłem, starszy pan umiałby
Strona 10
wyliczyć wielu innych właścicieli domu i jego mieszkańców,
wśród których nie brakowało ludzi wielkiej sławy; opowiedziałby
to wszystko z cichym przeświadczeniem, że ostatni rozdział
historii siedziby jest nie mniej zaszczytny od wcześniejszych.
Główne wejście do domu nie znajdowało się w fasadzie
widocznej z trawnika, lecz po przeciwnej stronie i w innej części
budynku. Ten zakątek był całkowicie odgrodzony od świata i
zaciszny, a ogromny dywan trawnika okrywający płaski szczyt
wzgórza zdawał się należeć do jakiegoś wspaniałego wnętrza.
Wysokie spokojne dęby i buki rzucały cień gęsty jak aksamitne
kotary, a trawnik był umeblowany jak salon wyściełanymi
fotelami, mienił się kolorami pledów, na murawie zaś leżały
książki i pisma. Rzeka płynęła dość daleko stąd; właściwy trawnik
kończył się na linii, od której teren zaczynał opadać, a z krawędzi
po zboczu prowadziła nad wodę urocza ścieżka.
Starszy pan siedzący obok stolika przybył przed trzydziestu
laty z Ameryki i oprócz bagaży przywiózł stamtąd swoją
fizjonomię; nie tylko przywiózł, lecz zachował w dobrej formie,
tak że mógłby ją spokojnie, w razie potrzeby, zabrać z powrotem
do ojczystego kraju. Jednakże było oczywiste, że teraz już
zapewne nie myśli o przeprowadzce; odpoczywał po latach
wędrówek w oczekiwaniu na bliski wielki odpoczynek. Miał
męską, gładko wygoloną twarz o regularnych rysach, na której
malował się wyraz pogodnej bystrości. Nie ulegało wątpliwości, że
ta twarz nie potrafi wiele wyrazić, tym bardziej zasługiwała więc
na uwagę jego inteligentna i zadowolona mina. Zdawała się
świadczyć, że człowiek ten ma za sobą szczęśliwe życie, a
zarazem, że jego powodzenie nie było niezmącone i prowokujące
zazdrość, lecz prawie tak niewinne jak porażki. Oczywiście był
człowiekiem doświadczonym i obytym wśród ludzi, ale uśmiech,
który pojawił się na jego szczupłych, szerokich policzkach i
roziskrzył wesołością oczy, gdy starszy pan wreszcie odstawił
ostrożnie filiżankę na stolik, miał niemal wieśniaczą prostotę.
Ubrany był wytwornie, w doskonale wyczyszczony czarny strój,
kolana jego wszakże okrywał pled, a stopy chroniły ciepłe
Strona 11
haftowane ranne pantofle. Piękny owczarek collie leżał w trawie w
pobliżu fotela i wpatrywał się w swego pana z podobną czułością,
z jaką on spoglądał na bardziej jeszcze dostojne oblicze domu.
Mały ruchliwy foksterier kręcił się koło młodszych mężczyzn.
Jeden z nich, trzydziestopięcioletni, wspaniale zbudowany,
miał twarz tak typowo angielską, jak nieangielska była twarz
poprzednio opisanego pana – bardzo przystojną, czerstwą, szczerą
i otwartą, o rysach pięknych i wyrazistych, z żywymi szarymi
oczyma i bujną kasztanowatą brodą; wyglądał na człowieka
wyjątkowo przez los uprzywilejowanego, obdarzonego przez
naturę szczęśliwym, wysoce ucywilizowanym usposobieniem, tak
że od pierwszego wejrzenia mógł się każdemu obserwatorowi
wydać godny zazdrości. Miał na nogach wysokie buty z ostrogami,
jak gdyby dopiero co zeskoczył z konia po długiej przejażdżce, a
na głowie biały, z pozoru trochę za duży kapelusz; dłonie trzymał
splecione za plecami, a w jednej z nich – dużej, białej i kształtnej –
ściskał parę przybrudzonych rękawiczek z grubej miękkiej skóry.
Drugi młody pan, wraz z nim przechadzający się po
trawniku, reprezentował zupełnie inny typ, a chociaż mógł
wzbudzić głębokie zainteresowanie, nikt, kto go widział po raz
pierwszy, nie powziąłby mimowolnej myśli, że chciałby się
znaleźć w jego skórze. Wysoki, chudy i kruchej budowy, miał
brzydką, mizerną, dowcipną i czarującą twarz, której nie dodawały
urody rzadkie wąsiki i baczki. Wyglądał na człowieka
inteligentnego i chorego, a nie jest to nigdy szczęśliwe połączenie;
ubrany był w brązową aksamitną kurtkę, a ręce chował w
kieszeniach, i gest ten zdawał się świadczyć o nieuleczalnym
nawyku. Poruszał się trochę chwiejnie, niepewnie, jakby niezbyt
mocno trzymał się na nogach. Przechodząc przed siedzącym w
fotelu starcem, za każdym razem obrzucał go uważnym
spojrzeniem i porównując ich twarze w tych momentach, łatwo
było zgadnąć, że to ojciec i syn. Ojciec wreszcie spotkał wzrok
syna i odpowiedział mu łagodnym uśmiechem.
– Czuję się doskonale – oznajmił.
– Wypiłeś herbatę? – spytał syn.
Strona 12
– Tak, z przyjemnością.
– Może chciałbyś jeszcze?
Starszy pan zastanawiał się chwilę.
– Nie, na razie nie, może później. – Mówił z amerykańskim
akcentem.
– Nie chłodno ci, ojcze? – zatroszczył się syn.
Starszy pan z wolna przesunął dłonią po swoich udach.
– Sam nie wiem. Póki nie dotknę, nic nie czuję.
– Może ktoś mógłby cię wyręczyć – ze śmiechem odparł syn.
– O tak, mam nadzieję, że zawsze znajdzie się ktoś gotowy
współczuć ze mną, tak jak teraz lord Warburton. Prawda?
– Oczywiście! – skwapliwie przytaknął lord Warburton. –
Ale muszę stwierdzić, że wygląda pan świetnie.
– Tak, pod wielu względami powodzi mi się doskonale. –
Starszy pan spojrzał na zielony pled i wygładził go na kolanach. –
Od tylu lat, że zdążyłem przywyknąć i może dlatego już nie zdaję
sobie z tego sprawy.
– To właśnie najgorsza wada dobrego samopoczucia. Ale
jeśli nam coś dolega, wiemy o tym aż za dobrze!
– Zdaje mi się, że mamy trochę za wielkie wymagania –
powiedział syn gospodarza.
– Racja, jesteśmy z pewnością bardzo wymagający – szepnął
lord Warburton.
Wszyscy trzej milczeli przez chwilę; dwaj młodsi stali,
patrząc na siedzącego w fotelu starszego pana, który wreszcie
poprosił o drugą filiżankę herbaty.
– Ten pled chyba okropnie przeszkadza panu? – spytał lord
Warburton, gdy syn nalewał ojcu herbatę.
– Och, nie, pled jest konieczny! – wykrzyknął młody
mężczyzna w aksamitnej kurtce. – Proszę cię, nie podsuwaj ojcu
takich pomysłów!
– To pled mojej żony – wyjaśnił po prostu starszy pan.
– No, jeśli wchodzą w grę sprawy sentymentu… – Lord
Warburton usprawiedliwiającym gestem rozłożył ręce.
– Myślę, że będę musiał oddać jej pled, kiedy wróci –
Strona 13
powiedział starszy pan.
– Nie ma o tym mowy! Zatrzyma ojciec pled i będzie nim
okrywał swoje biedne stare nogi.
– Bardzo nieładnie, że tak znieważasz moje nogi – odparł
starszy pan. – Zdaje się, że są równie dobre jak twoje.
– Proszę bardzo, moje wolno ci znieważać, nie mam nic
przeciw temu – żartował syn, podając ojcu pełną filiżankę.
– Ano jesteśmy parą kulawych kacząt, niewielka chyba
między nami różnica.
– Dziękuję za nazwanie mnie kaczątkiem. Herbata dobra?
– Trochę za gorąca.
– To się na ogół uważa za zaletę.
– Ach, tak, ma całe mnóstwo zalet – szepnął łagodnie starszy
pan. – Wie pan – zwrócił się do lorda Warburtona – mój syn jest
bardzo dobrą pielęgniarką.
– Ale chyba trochę niezgrabną? – spytał gość.
– O, nie, krząta się bardzo zręcznie, chociaż sam jest
inwalidą. Nazywam go słabą podporą mojej słabości, bo on też jest
chory.
– Dajże spokój, tato! – wykrzyknął brzydki młody człowiek.
– Niestety, to prawda, wolałbym, żeby było inaczej. Ale cóż,
nic na to prawdopodobnie nie możesz poradzić.
– Spróbuję, to świetny pomysł! – odparł syn.
– A pan chorował kiedy w życiu? – zwrócił się starzec do
lorda Warburtona.
Zagadnięty namyślał się dość długo, nim w końcu
odpowiedział:
– Tak, proszę pana, raz, w Zatoce Perskiej.
– On sobie kpi z ojca! – wtrącił się syn. – Przecież to żart!
– Żarty żartami – spokojnie odparł starszy pan – ale wygląda
pan na człowieka, który nigdy nie choruje.
– Jest chory z nudów, życie mu obrzydło. Właśnie mi o tym
mówił. I bardzo się skarżył! – powiedział młody przyjaciel lorda
Warburtona.
– Czy to prawda? – poważnie zapytał starszy pan.
Strona 14
– Tak. Pański syn nie umiał mnie pocieszyć. Trudno z nim
rozmawiać, skończony cynik. W nic nie wierzy!
– To także głupi żart! – zaprotestował oskarżony o cynizm.
– To wina słabego zdrowia – wyjaśnił ojciec. – Fizyczne
niedomagania wpływają na psychikę i poglądy. Wydaje mu się, że
nigdy nie miał takich szans jak inni. Ale to tylko teoria, proszę
pana, która nie psuje mu w praktyce humoru. Nie przypominam
sobie, żebym go kiedykolwiek widział w złym usposobieniu,
zawsze jest pogodny – tak jak dzisiaj. Często dodaje mi otuchy.
Tak scharakteryzowany syn spojrzał ze śmiechem na lorda
Warburtona.
– Czy to panegiryk, czy też potępienie za lekkomyślność?
Może ojciec wolałby, żebym swoje teorie wcielał w życie?
– Zobaczylibyśmy wtedy ciekawe rzeczy! – wykrzyknął lord
Warburton.
– Mam nadzieję, że pan nie podziela jego teorii – rzekł
starszy pan.
– Teorie Warburtona są gorsze od moich! Twierdzi, że jest
znudzony. Ja nie nudzę się ani trochę, przeciwnie, życie wydaje mi
się aż nadto interesujące.
– Aż nadto? O, do tego nie powinieneś dopuszczać.
– Tutaj nigdy się nie nudzę – powiedział lord Warburton. –
Zawsze prowadzimy niezwykle ciekawe rozmowy.
– Czy to kolejny żart? – spytał sędziwy gospodarz. – Pan nie
ma prawa nudzić się nigdzie! W pańskim wieku nie wiedziałem, że
istnieje coś takiego jak nuda!
– Późno pan dojrzał.
– Nie! Właśnie dlatego, że dojrzałem bardzo wcześnie.
Doprawdy, mając dwadzieścia lat, byłem już bardzo dojrzałym
człowiekiem. Pracowałem od rana do nocy. Nie nudziłby się pan,
mając coś do roboty, ale wy wszyscy, dzisiejsze młode pokolenie,
jesteście leniwi. Za dużo myślicie o przyjemnościach. Jesteście
zbyt wybredni, zbyt bierni i za bogaci.
– Za pozwoleniem! – wykrzyknął lord Warburton. – Komu
jak komu, ale panu nie wypada oskarżać bliźnich o bogactwo.
Strona 15
– Dlatego, że jestem bankierem? – spytał starzec.
– Można i tak to uzasadnić, jeśli pan chce, ale przede
wszystkim czyż pan sam nie ma ogromnego majątku?
– Ojciec już nie jest tak bardzo bogaty – syn miłosiernie
pospieszył starcowi z pomocą. – Rozdał wielkie sumy.
– I były to, jak myślę, jego własne pieniądze – powiedział
Warburton. – Czy to nie wystarcza za najlepszy dowód bogactwa?
Dobroczyńca nie powinien innym ludziom wyrzucać, że za bardzo
lubią przyjemności.
– Ojciec bardzo lubi przyjemności… innych ludzi.
Starszy pan pokręcił głową.
– Nie sądzę, żebym się chociaż w najmniejszym stopniu
przyczynił do uprzyjemnienia życia moich współczesnych.
– Ojcze, jesteś za skromny!
– To także żart, proszę pana – powiedział Warburton.
– Wy, młodzi, zbyt wiele żartujecie. A kiedy zabraknie
dowcipu, nie zostaje wam nic.
– Na szczęście zawsze są nowe powody do żartów –
zauważył młody człowiek.
– Nie wierzę w to. Wiem, że życie będzie stawało się coraz
poważniejsze, a wy, młodzi, wreszcie przekonacie się o tym.
– Ależ sam fakt, że wszystko będzie coraz poważniejsze,
dostarczy tematu do żartów!
– Byłyby to ponure żarty – odparł starszy pan. – Jestem
pewny, że nastąpią wielkie zmiany, i nie wszystkie na lepsze.
– Zgadzam się z panem – oświadczył lord Warburton. – Z
pewnością czekają nas wielkie zmiany i będą się działy różne
dziwne rzeczy. Właśnie dlatego trudno mi zastosować się do
pańskich rad, pamięta pan, przed kilku dniami radził mi pan,
„żebym chwycił się czegoś”. Ale jakże się zdecydować, skoro to,
czego się chwycę, może lada chwila wylecieć w powietrze!
– Chwyć się jakiejś ładnej kobiety – powiedział jego
towarzysz. – On chciałby się zakochać – wyjaśnił, zwracając się do
ojca.
– Ładne kobiety także mogą wylecieć w powietrze! – odparł
Strona 16
lord Warburton.
– Nie! – zapewnił go starszy pan. – Ładne kobiety są potęgą.
Społeczne i polityczne wstrząsy, które miałem na myśli, ich nie
dotkną.
– To znaczy, że nie zostaną zniesione? Świetnie! W takim
razie chwycę jedną z nich i zawiążę ją sobie na szyi jak koło
ratunkowe!
– Kobiety nas wybawią – rzekł starszy pan. – Mówię o
najlepszych, bo są różne. Niech pan znajdzie dobrą żonę, a życie
stanie się dla pana znacznie bardziej interesujące.
Chwila ciszy wyraziła może ze strony słuchaczy hołd dla
wielkoduszności tych słów, bo zarówno syn, jak i gość wiedział, że
osobiste doświadczenia matrymonialne starszego pana nie były
szczęśliwe. Jednakże, jak powiedział, są różne kobiety. Może w
tym zdaniu kryło się przyznanie do własnego błędu; ale oczywiście
żaden z partnerów rozmowy nie pozwoliłby sobie na nietakt
przypominania mu, że dama, którą sobie wybrał, z pewnością nie
należy do kategorii najlepszych.
– A więc powiada pan, że jeśli ożenię się z interesującą
kobietą, będę nią zainteresowany? – spytał lord Warburton. –
Wcale nie mam ochoty żenić się, pański syn fałszywie przedstawił
moje życzenia. Nigdy jednak nie można przewidzieć, co by ze
mnie zrobiła interesująca kobieta.
– Chciałbym zobaczyć, jak wygląda twój ideał interesującej
kobiety.
– Ależ, mój drogi, ideałów nie można zobaczyć, zwłaszcza
tak mglistych jak moje. Gdybym sam widział je wyraźnie, byłby to
już znaczny postęp.
– No, niech się pan zakocha, w kim zechce, byle nie w mojej
siostrzenicy – powiedział starszy pan.
Jego syn wybuchnął śmiechem.
– Warburton pomyśli, że ojciec próbuje go sprowokować!
Ojcze kochany, mieszkasz od trzydziestu lat wśród Anglików,
przyswoiłeś sobie mnóstwo ich powiedzeń, ale nie dowiedziałeś
się, o czym oni nie mówią nigdy.
Strona 17
– Mówię, co mi się podoba – odparł z niezmąconym
spokojem starszy pan.
– Nie mam zaszczytu znać pańskiej siostrzenicy – powiedział
lord Warburton. – A nawet nigdy dotychczas nie słyszałem nic o
niej, jeśli mnie pamięć nie myli.
– To właściwie siostrzenica mojej żony; pani Touchett
przywiezie ją do Anglii.
Młody Touchett wyjaśnił:
– Wiesz, matka spędziła zimę w Ameryce. Spodziewamy się
jej lada chwila. Pisała, że odkryła siostrzenicę i że zaprosiła ją do
Gardencourt.
– Ach, tak, to bardzo miło z jej strony – stwierdził lord
Warburton. – Czy ta młoda osoba jest interesująca?
– Nie wiemy o niej wiele więcej niż ty, matka poskąpiła nam
szczegółów. Koresponduje z nami głównie za pośrednictwem
telegramów i są to teksty dość zagadkowe. Mówi się, że kobiety
nie umieją redagować depesz, ale moja matka doszła do
mistrzostwa w sztuce zwięzłości. Oto przykład komunikatów,
które od niej dostajemy: „Zmęczona Ameryką. Okropne upały.
Wracam do Anglii pierwszym statkiem znośną kajutą.”
Tak brzmiał ostatni jej telegram. Ale w jednym z
poprzednich, jak się zdaje pierwszym, w którym znalazła się
wzmianka o siostrzenicy, przeczytaliśmy: „Zmieniłam hotel.
Okropny bezczelny szef recepcji. Podaję nowy adres. Przywiozę
do Europy córkę siostry. Umarła rok temu. Dwie siostry. Całkowita
niezależność.”
Nad tą łamigłówką zastanawiamy się dotychczas obaj z
ojcem, tekst można interpretować na wiele sposobów.
– Jedno jest jasne – powiedział starszy pan – a mianowicie,
że dała szkołę szefowi recepcji.
– Ja nawet tego nie jestem pewny, przecież to on ją
wypłoszył z hotelu. Z początku mieliśmy wrażenie, że chodzi o
siostrę tego bezczelnego człowieka, ale późniejsze wzmianki o
siostrzenicach pozwoliły wywnioskować, że to córka którejś z
moich ciotek. Druga wątpliwość: czyimi siostrami są wspomniane
Strona 18
dwie siostry; prawdopodobnie mowa wciąż o córkach zmarłej
ciotki. Ale kto jest „całkowicie niezależny”? W jakim sensie użyto
tego określenia? Tych problemów jeszcze nie rozwiązaliśmy. Czy
dotyczy wyłącznie dziewczyny, którą matką wzięła pod swoje
skrzydła, czy też obejmuje również jej siostry? Czy mowa o
niezależności moralnej, czy też materialnej? Czy znaczy to, że
siostrzenice są zamożne, czy też że nie chcą się do niczego
zobowiązywać, czy też, po prostu, że lubią same o sobie
decydować?
– Ostatnia hipoteza wydaje mi się niewątpliwie prawdziwa,
nawet jeśli twoja matka co innego miała na myśli – stwierdził pan
Touchett.
– Wkrótce przekonacie się na własne oczy – rzekł lord
Warburton. – Kiedy te panie mają przyjechać?
– Nie znamy dnia ani godziny: gdy trafi się statek ze znośną
kajutą. Możliwe, że matka jeszcze na niego czeka, ale
niewykluczone, że już zeszła z pokładu na ziemię angielską.
– W takim razie chyba dałaby znać depeszą?
– Nigdy nie depeszuje wtedy, kiedy można by się tego
spodziewać, tylko w zupełnie nieoczekiwanych momentach –
powiedział starszy pan. – Lubi mnie zaskakiwać, może wyobraża
sobie, że przyłapie mnie na jakimś gorącym uczynku. Dotychczas
to jej się nie udało, ale nie straciła nadziei.
– To się tłumaczy wspólną w jej rodzinie cechą, cechą
niezależności, o której wspomniała w depeszy – bardziej życzliwie
ocenił zwyczaje pani Touchett jej syn. – Choćby te młode osoby
tryskały wielką energią, moja matka nie da im się pod tym
względem prześcignąć. Lubi wszystkie sprawy załatwiać
samodzielnie i nie wierzy, żeby ktoś był zdolny jej w czymkolwiek
pomóc. Ja jestem w jej oczach równie bezużyteczny jak znaczek
pocztowy bez kleju, i nie wybaczyłaby mi, gdybym ośmielił się
pojechać na jej spotkanie do Liverpoolu.
– Czy przynajmniej zawiadomisz mnie o przyjeździe
kuzynki? – spytał lord Warburton.
– Pod warunkiem, który już panu postawiłem – odparł za
Strona 19
syna starszy pan.
– Ta surowość jest chyba niesprawiedliwa. Czy wydaję się
panu niegodny?
– Jest pan aż zanadto godny, ale nie chciałbym, żeby pana
poślubiła. Nie przyjeżdża tutaj szukać męża, mam nadzieję, bo
wiele panien to robi, jak gdyby nie miały w swojej ojczyźnie dość
kandydatów. Zresztą prawdopodobnie jest już zaręczona, o ile mi
wiadomo, prawie wszystkie młode Amerykanki mają
narzeczonych. A poza tym wcale nie jestem pewny, czy pan byłby
bardzo dobrym mężem.
– Możliwe, że jest zaręczona, jak większość amerykańskich
panien, które spotykałem, ale słowo daję, nie zauważyłem, żeby to
stanowiło wielką przeszkodę. Co do tego, czy byłbym dobrym
mężem, sam nie mam pewności. Trzeba by spróbować, żeby się
dowiedzieć.
– Niech pan próbuje, ile zechce, byle nie z moją siostrzenicą
– zaoponował żartobliwie starszy pan, uśmiechając się przy tym.
– Ano trudno! – takim samym, a nawet jeszcze bardziej
żartobliwym tonem odpowiedział lord Warburton. – W końcu nie
wiadomo, czy ta panna jest warta zachodu!
Strona 20
ROZDZIAŁ II
Gdy obaj panowie tak się przekomarzali, Ralph Touchett
oddalił się nieco – po swojemu powłócząc nogami, z rękami w
kieszeniach – w asyście wesołego foksteriera. Szedł w kierunku
domu, ale odwracał głowę, spoglądając w zadumie na trawnik,
toteż nie widział, że już od dłuższej chwili obserwuje go młoda
kobieta, która właśnie zjawiła się w szerokich drzwiach domu.
Jego uwagę zwrócił dopiero foksterier, który nagle puścił się
pędem ku nieznajomej, poszczekując przenikliwie, raczej jednak
tonem powitania niż groźby. Młoda dziewczyna poznała się na tym
od razu. Piesek dopadł jej stóp i zatrzymał się, zadzierając w górę
łebek i ujadając zawzięcie, ale ona bez wahania schyliła się,
chwyciła go w ramiona i podniosła tak, że jego pyszczek,
poszczekujący wytrwale, znalazł się tuż obok jej twarzy.
Tymczasem Ralph zdążył dogonić psa i stwierdzić, że nową
przyjaciółką Bunchiego jest wysoka młoda kobieta, ubrana w
czarną suknię, która od pierwszego rzutu oka wydała mu się
bardzo ładna. Nie miała na głowie kapelusza, z czego wynikało, że
jest mieszkanką domu; syn gospodarza był więc zaskoczony, bo od
dłuższego czasu, ze względu na stan zdrowia starszego pana, nie
przyjmowano w Gardencourt gości. Teraz już dwaj inni panowie
także spostrzegli obecność nowej osoby.
– Skąd się tu wzięła ta nieznajoma pani? – zdziwił się pan
Touchett.
– To zapewne siostrzenica pańskiej żony, niezależna młoda
Amerykanka – domyślił się lord Warburton. – Łatwo to zgadnąć ze
sposobu, w jaki poradziła sobie z pieskiem.
Collie też w końcu zwrócił uwagę na stojącą w drzwiach
osobę i ruszył ku niej, machając z wolna ogonem.
– Gdzież w takim razie podziewa się moja żona? – szepnął
starszy pan.
– Młoda Amerykanka prawdopodobnie zostawiła ją gdzieś po