Kerstin Gier - Trylogia Czasu 02 - Błękit Szafiru
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Kerstin Gier - Trylogia Czasu 02 - Błękit Szafiru |
Rozszerzenie: |
Kerstin Gier - Trylogia Czasu 02 - Błękit Szafiru PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Kerstin Gier - Trylogia Czasu 02 - Błękit Szafiru pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Kerstin Gier - Trylogia Czasu 02 - Błękit Szafiru Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Kerstin Gier - Trylogia Czasu 02 - Błękit Szafiru Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
KERSTIN GIER
T r y l o g i a c z a s u
BŁĘKIT SZAFIRU
P r z e k ł a d
A g a t a J a n i s z e w s k a
Literacki
EGMONT
1
Strona 2
Frank bez Ciebie bym sobie nie poradziła
2
Strona 3
Prolog
Londyn, 14 maja 1602
W zaułkach Southwark było ciemno i pusto. W powietrzu unosił się fetor gnijących glonów,
kloaki i zdechłych ryb. Paul odruchowo ścisnął mocniej rękę Lucy i pociągnął za sobą.
- Trzeba było pójść brzegiem rzeki. W tej plątaninie uliczek można się tylko zgubić - szepnął.
- Tak, tak, a za każdym rogiem czai się złodziej i morderca - powiedziała rozbawiona. -
Cudownie, prawda? To tysiąc razy lepsze niż przesiadywanie w stęchłych murach i odrabianie
lekcji. - Podkasala ciężką suknię i pospieszyła dalej.
Uśmiechnął się mimowolnie. Lucy miała niepowtarzalny talent do wynajdywania dobrych stron
w każdej sytuacji i w każdym czasie. Nawet tak zwane złote lata Anglii, które w tym momencie
zadawały kłam swojej nazwie, okazując się dość mrocznymi, nie zdołały jej wystraszyć, ale wręcz
wprawiły ją w dobry humor.
- Szkoda, że nigdy nie mamy więcej niż trzy godziny - powiedziała, gdy do niej dołączył. -
Hamlet podobałby mi się jeszcze bardziej, gdybym nie musiała go oglądać w odcinkach. -
Zręcznie ominęła wielką błotnistą kałużę, a przynajmniej miała nadzieję, że to było bioto. Potem
zrobiła kilka frywolnych tanecznych kroków i okręciła się wokół własnej osi. - „Tak, to
świadomość czyni nas tchórzami"... Czyż to nie było cudowne?
Skinął głową, siłą powstrzymując się od uśmiechu. Zbyt często musiał to robić w obecności
Lucy. Jeśli nie będzie uważał, wyjdzie na ostatniego idiotę!
Znajdowali się w drodze do London Bridge - most South-wark, który właściwie byłby
dogodniejszy, w tamtym czasie jeszcze nie istniał. Ale musieli się pospieszyć, jeśli nie chcieli, by
ktoś zauważył ich potajemną wyprawę w siedemnasty wiek.
Boże, ileż by dał za to, by móc w końcu zdjąć ten sztywny biały gors. W dotyku był niczym
plastikowy kołnierz, taki, jaki zakłada się psom po operacji.
Lucy skręciła w stronę rzeki. Jej myśli najwyraźniej wciąż jeszcze krążyły wokół Szekspira.
- A ile dałeś temu człowiekowi, żeby nas wpuścił do teatru Globe, Paul?
- Takie cztery ciężkie monety, nie mam pojęcia, ile są warte. - Roześmiał się. - Może to była
jego roczna pensja albo coś w tym stylu.
- W każdym razie poskutkowały. Miejsca były super.
Biegiem dotarli do London Bridge. Tak samo jak wtedy, kiedy szli w przeciwną stronę, Lucy
przystanęła i chciała powiedzieć coś na temat domów, które zbudowano na moście. Ale on
pociągnął ją dalej.
- Wiesz przecież, co powiedział pan George: jeśji stoisz za długo pod oknem, ktoś opróżni ci
nocnik na głowę - przypomniał jej. - A poza tym rzucasz się w oczy!
- Wcale nie widać, że to most, wygląda jak zwykła ulica. Patrz, korek! Już czas, żeby powstało
parę innych mostów.
Most, w przeciwieństwie do bocznych zaułków, był zatłoczony, ale powozy, lektyki i dorożki
nie posuwały się do przodu ani o centymetr.
Z dala dochodziły przekleństwa woźniców i rżenie koni, lecz przyczyny zamieszania nie było
widać. Z okna powozu tuż obok nich wychylił się mężczyzna w czarnym kapeluszu. Sztywny bia-
ły kołnierzyk sięga! mu aż do uszu.
- Nie ma jakiejś innej drogi przez tę śmierdzącą rzekę? - zawołał po francusku do swego
woźnicy.
Ten zaprzeczył.
- Nawet gdyby była, nie moglibyśmy zawrócić, utknęliśmy. Pójdę do przodu zobaczyć, co się
stało. Na pewno zaraz pojedziemy dalej, panie.
Mrucząc coś pod nosem, mężczyzna schował głowę razem z kapeluszem i kołnierzykiem z
powrotem do powozu, podczas gdy woźnica torował sobie drogę przez tłum.
- Słyszałeś to, Paul? Francuzi! - szepnęła z zachwytem Lucy. - Turyści!
- Tak. Świetnie. Ale my musimy ruszać dalej, nie mamy zbyt wiele czasu.
Przypominał sobie jak przez mgłę, że czytał o tym moście - kiedyś został zniszczony, a potem
odbudowany piętnaście metrów dalej. A więc to nie jest dobre miejsce na przeskok w czasie.
Poszli za francuskim woźnicą, ale kawałek dalej ujrzeli taką masę ludzi i pojazdów, że nie dało
się przejść.
- Słyszałam, że zapalił się wóz wiozący beczki z olejem. -Stojąca przed nimi kobieta nie
mówiła do nikogo konkretnego.
- Jak nie będą uważać, to kiedyś spalą cały ten most.
- Tylko nie dziś — mruknął Paul i chwyci! Lucy za ramię. — Chodź, wracamy. Lepiej
poczekajmy na przeskok po tamtej stronie.
3
Strona 4
- Pamiętasz jeszcze hasło? Na wypadek, gdybyśmy nie zdążyli.
- Coś z kawą i kupidynem?
- Gutta cavat lapidem, głuptasie. - Podniosła na niego wzrok, chichocząc.
Jej niebieskie oczy błyszczały z rozbawienia i nagle przyszło mu do głowy to, co odpowiedział
jego brat Falk, zapytany o idealny moment: „Nie bawiłbym się w długie rozmowy. Po prostu bym
to zrobił. Najwyżej cię spoliczkuje, ale przynajmniej będziesz wiedział".
Falk oczywiście wypytywał go, o kim mowa, ale Paul nie miał ochoty na dyskusje, które
zwykle zaczynały się od słów: „Przecież wiesz, że związki między rodzinami de Villiers i
Montrose mają być natury ściśle biznesowej", a kończyły podsumowaniem: „Poza tym wszystkie
dziewczyny z rodziny Montrose to kozy, a kiedyś wyrosną z nich takie smoki jak lady Arista".
Kozy! Akurat! Może w odniesieniu do innych dziewczyn z rodziny Montrose była to prawda -
ale na pewno nie dotyczyło Lucy.
Lucy, która każdego dnia zadziwiała go na nowo, której zwierzał się tak jak nikomu dotąd, Lucy,
z którą dosłownie... Zaczerpnął głęboko powietrza.
- Czemu stajesz? - spytała Lucy.
W tym momencie pochylił się ku niej i przycisnął wargi do jej ust. Przez trzy sekundy bał się,
że go odepchnie, ale po chwili najwyraźniej przezwyciężyła zaskoczenie i oddała mu pocałunek,
najpierw bardzo ostrożnie, potem mocniej.
Właściwie był to najbardziej nieodpowiedni moment i właściwie okropnie się spieszyli, bo
przecież w każdej sekundzie mogli przeskoczyć w czasie, i właściwie...
Paul zapomniał, o co chodziło z tym trzecim „właściwie". Teraz liczyła się tylko ona.
Nagle jego wzrok padł na postać w ciemnym kapturze i odskoczył przerażony.
Lucy spojrzała na niego z irytacją, po czym zarumieniła się i spuściła oczy.
- Przepraszam - mruknęła speszona. - Lany Coleman też mówił, że jak się całuję, to ma
wrażenie, jakby mu ktoś wciskał do ust garść niedojrzałego agrestu.
- Agrestu? - Potrząsnął głową. - A kim, do diabła, jest ten Larry Coleman?
Teraz zdawała się kompletnie zdezorientowana, ale on musiał sam jakoś uporządkować chaos,
który zapanował w jego głowie. Odciągnął Lucy spod świateł pochodni, chwycił ją za ramiona i
popatrzył jej głęboko w oczy.
- Okej, Lucy. Po pierwsze: całujesz mniej więcej tak... jak smakują truskawki. Po drugie: jak
spotkam tego Larry'ego Colemana, dam mu w pysk. Po trzecie: koniecznie zapamiętaj, na czym
skończyliśmy. Ale teraz mamy maleńki problem.
Wskazał na wysokiego mężczyznę, który wynurzy! się z cienia i podszedł do powozu Francuza.
Oczy Lucy rozszerzyły się z przerażenia.
- Dobry wieczór, baronie - odezwał się po francusku mężczyzna. Na dźwięk jego głosu Lucy
mocno wpiła palce w ramię Paula. - Jak dobrze pana widzieć. Z Flandrii to daleka droga. -Zsunął
z głowy kaptur.
Z wnętrza powozu dobiegi ich okrzyk zaskoczenia.
- Fałszywy markiz! Cóż ty tutaj robisz, panie? Co to ma znaczyć?
- Też bym chciała wiedzieć - szepnęła Lucy.
- Czy tak wita się własnego potomka? - rzekł mężczyzna, najwyraźniej zadowolony z efektu,
jaki wywołał. - W końcu jestem wnukiem wnuka twojego wnuka i nawet jeśli nazywają mnie
człowiekiem bez imienia, mogę cię zapewnić, że mam imię. I to nawet nie jedno, ściśle rzecz
biorąc. Czy mogę wsiąść do twego powozu? Niewygodnie się tutaj stoi, a most jeszcze przez
pewien czas będzie nieprzejezdny. - Nie czekając na odpowiedź i nawet się nie rozglądając,
otworzył drzwi i wsiadł do powozu.
Lucy pociągnęła Paula dwa kroki w bok, jeszcze dalej od świetlistego kręgu pochodni.
- To naprawdę on! Tylko znacznie młodszy! Co mamy teraz zrobić?
- Nic - odszepnął Paul. - Raczej nie możemy podejść i powiedzieć „dzień dobry". W ogóle nie
powinno nas tu być.
- Ale dlaczego on tutaj jest?
- Głupi przypadek. W żadnym razie nie może nas zobaczyć. Chodź, musimy dostać się na
brzeg.
Jednak żadne z nich nie ruszyło się z miejsca. Oboje stali jak wmurowani, wpatrując się w
ciemne okienko powozu z większą fascynacją, niż przedtem patrzyli na scenę teatru Globe.
- W czasie naszego ostatniego spotkania datem ci przecież wyraźnie do zrozumienia, co o tobie
myślę - dobiegł ich teraz z powozu głos francuskiego barona.
- Och tak, dałeś.
Cichy śmiech gościa wywołał u Paula gęsią skórkę na rękach, choć nie potrafił powiedzieć
dlaczego.
4
Strona 5
- Podjąłem już decyzję! - Głos barona nieco drżał. - Przekażę to szatańskie urządzenie
sojuszowi, nieważne, jakich perfidnych metod użyjesz, by mnie od tego odwieść. Wiem, że za-
warłeś pakt z diabłem.
- O co mu chodzi? - wyszeptała Lucy. Paul tylko pokręcił głową.
Znowu usłyszeli cichy śmiech.
- Mój ograniczony, zaślepiony przodku! O ileż łatwiejsze mogłoby być twoje życie, i moje też,
gdybyś posłuchał mnie, a nie tego twojego biskupa czy żałosnych fanatycznych zwolenników
sojuszu. Gdybyś tylko użył rozumu zamiast różańca. Gdybyś dostrzegł, że jesteś częścią czegoś
większego niż to, o czym prawi kazania twój ksiądz.
Odpowiedź barona zabrzmiała jak Ojcze nasz.
- A więc to jest twoje ostatnie słowo w tej sprawie?
- Jesteś diabłem wcielonym - powiedział baron. - Wyjdź z mego powozu i nigdy więcej nie
pokazuj mi się na oczy.
- Jak sobie życzysz. Tylko jeszcze jeden drobiazg. Nie mówiłem ci o tym wcześniej, żeby cię
niepotrzebnie nie denerwować, ale na twoim nagrobku, który widziałem na własne oczy, wypi-
sano czternasty maja 1602 roku jako dzień twojej śmierci.
- Ale to przecież jest... - zaczął baron.
- Otóż to, dzisiaj. A do północy nie pozostało już wiele czasu.
Dał się słyszeć ciężki oddech barona.
- Co on tam robi? - wyszeptała Lucy.
- Łamie swoje zasady. - Gęsia skórka pokryła Paulowi kark. - Mówi o... - Przerwał, bo poczuł
w żołądku dobrze znane, nieprzyjemne skurcze.
- Mój woźnica zaraz wróci - powiedział baron, a jego głos byl teraz mocno zalękniony.
- Tak, oczywiście - odrzekł intruz niemal znudzonym tonem. - Dlatego będę się spieszył.
- Paul! - Lucy przyłożyła dłoń w okolice żołądka.
- Wiem, też to czuję. Niech to szlag trafi... Musimy biec, jeśli nie chcemy spaść w odmęty
rzeki.
Chwycił ją za ramię i pociągnął naprzód, starannie się pilnując, by nie patrzeć w stronę okna
powozu.
- Właściwie chyba zmarłeś w swojej ojczyźnie na paskudną grypę - usłyszeli, przemykając
obok. - Ale ponieważ moje odwiedziny u ciebie ostatecznie doprowadziły do tego, że dziś jesteś
tu, w Londynie, i cieszysz się znakomitym zdrowiem, równowaga została w pewien sposób
zakłócona. Moje umiłowanie ładu każe mi zatem odrobinę dopomóc śmierci.
Mimo że uwagę Paula pochłaniały teraz skurcze własnego żołądka i obliczanie, ile metrów jest
jeszcze do brzegu, znaczenie tych słów przeniknęło do jego świadomości. Zatrzymał się.
Lucy szturchnęła go w bok.
- Biegnij! - syknęła, sama podrywając się do biegu. - Mamy tylko kilka sekund!
Na miękkich nogach ruszył za nią i gdy pobliski brzeg zaczął mu się rozmywać przed oczami,
usłyszał z wnętrza powozu straszny, choć stłumiony krzyk, po którym padło wykrztuszone
rzężącym głosem: „Szatanie!" - a potem zapanowała martwa cisza.
5
Strona 6
Kroniki Strażników 18 grudnia 1992 roku
Lucy i Paul dziś o godzinie 15.00 poddali się elapsji do 1948 roku. O godzinie 19.00 wylądowali
na grządce z różami za oknem Smocze] Sali, w całkowicie przemoczonych kostiumach
z XVII wieku. Zrobili na mnie wrażenie mocno roztrzęsionych i pletli trzy po trzy, dlatego wbrew
ich woli porozumiałem się z lordem Montrose i Falkiem de Villiers. Ale historię dało się bardzo
prosto wyjaśnić. Lord Montrose dokładnie pamięta bał kostiumowy, jaki odbył się w 1948 roku w
ogrodzie, kiedy to kilkoro gości, między innymi także Lucy i Paul, po spożyciu zbyt dużej ilości
alkoholu wylądowało w stawie ze złotymi rybkami. Lord Lucas wziął odpowiedzialność za to
wydarzenie i obiecał posadzić na nowo obie kompletnie zniszczone róże Ferdinand Pichard i Mrs.
lohn Laing. Lucy i Paul zostali jak najsurowiej napomnieni, by w przyszłości, niezależnie od
epoki, trzymać się z dała od alkoholu.
Raport: J. Mountjoy, adept II stopnia
6
Strona 7
1
Proszę państwa, to jest kościół! Tu nie wolno się całować!
Przestraszona otworzyłam oczy i cofnęłam się gwałtownie, oczekując widoku staromodnego
księdza w rozwianej sutannie, który z oburzoną miną spieszy w naszą stronę, by wlepić nam
surową pokutę. Ale to wcale nie był człowiek. To był mały gar-gulec, który przysiadł na
kościelnej ławce tuż obok konfesjonału i patrzył na mnie tak samo zaskoczony jak ja na niego.
Choć w zasadzie to było raczej niemożliwe, bo mojego stanu nie dałoby się już nazwać
zaskoczeniem. Mówiąc szczerze, miałam coś w rodzaju gigantycznej awarii procesu myślowego.
Wszystko zaczęło się od tego pocałunku.
Oczywiście powinnam była zadać sobie pytanie, skąd nagle wpadł na ten pomysł - w
konfesjonale, gdzieś w Belgra-vii w 1912 roku - tuż po naszej rozpaczliwej, zapierającej dech w
piersiach ucieczce, w której przeszkadzała mi nie tylko sięgająca do kostek, wąska suknia z
żałosnym marynarskim kołnierzem.
Mogłam dokonać analitycznego porównania tego pocałunku z innymi, które przeżyłam
wcześniej, oraz określić, dlaczego Gideon całował o niebo lepiej.
Mogło mi dać do myślenia, że między nami była ściana konfesjonału z okienkiem, przez które
Gideon przepchnął głowę i ręce, i że to nie były idealne warunki do pocałunku, pomijając już
zupełnie fakt, że nie potrzebowałam w swoim życiu większego chaosu, skoro zaledwie trzy dni
temu dowiedziałam się, że odziedziczyłam po swej rodzinie gen podróży w czasie.
Faktem jednak było, że nie pomyślałam absolutnie o niczym, może poza „och!", „mmm!" i
„jeszcze!".
Dlatego dopiero teraz, kiedy ten mały gargulec skrzyżował ręce, patrząc na mnie gniewnie z
kościelnej ławki, dopiero teraz, gdy mój wzrok padł na brudnożółtą zasłonkę w konfesjonale,
która zaledwie przed chwilą była jasnozielona, zorientowałam się, że tymczasem przeskoczyliśmy
z powrotem do teraźniejszości.
- Psiakrew! - Gideon cofnął się na swoją stronę konfesjonału i podrapał się w głowę.
Psiakrew? Mało delikatnie spadłam z obłoków, zapominając o gargulcu.
- Jak dla mnie, nie było aż tak źle - powiedziałam, starając się zdobyć na możliwie obojętny
ton.
Niestety trochę brakowało mi tchu, co wpłynęło negatywnie na ogólne wrażenie. Nie potrafiłam
spojrzeć Gideonowi w oczy, więc wciąż gapiłam się na brunatną poliestrową zasłonkę w
konfesjonale.
Boże! Przebyłam w czasie prawie sto lat, w ogóle tego nie zauważając, ponieważ ten
pocałunek tak kompletnie i zupełnie mnie... zaskoczył. Chodzi mi o to, że w jednej minucie facet
się mnie czepia, w następnej znajduję się w samym środku pościgu i muszę bronić się przed
uzbrojonymi w pistolety mężczyznami, a potem nagle - ni stąd, ni zowąd - on twierdzi, że jestem
kimś wyjątkowym, i mnie całuje. A jak on całował! Od razu zrobiłam się zazdrosna o te
wszystkie dziewczyny, od których się tego nauczył.
- Nie ma nikogo. - Gideon wyjrzał, lustrując wnętrze kościoła, po czym wyszedł z konfesjonału.
- Dobrze. Wrócimy do Tempie autobusem. Chodź, na pewno już na nas czekają.
Wytrącona z równowagi wpatrywałam się w niego przez zasłonkę w konfesjonale. Czyżby to
miało znaczyć, że chce nad tym wszystkim przejść do porządku dziennego? Po pocałunku
(właściwie lepiej przed, ale na to było już za późno) należałoby jeszcze może wyjaśnić parę
podstawowych kwestii, prawda? Czy ten pocałunek był swego rodzaju wyznaniem miłości? Może
Gideon i ja byliśmy teraz nawet parą? Czy tylko trochę się pomizialiśmy, bo akurat nie mieliśmy
nic lepszego do roboty?
- Nie pojadę autobusem w tej sukni - oświadczyłam kategorycznie, podnosząc się z największą
godnością, na jaką było mnie stać.
Wolałabym odgryźć sobie język, niż zadać jedno z tych pytań, które właśnie przemknęły mi
przez głowę.
Moja suknia była biała, z błękitnymi satynowymi wstążkami w talii i przy kołnierzyku,
zapewne ostatni krzyk mody w 1912 roku, ale raczej niezbyt odpowiednia w środkach komu-
nikacji publicznej w dwudziestym pierwszym wieku.
- Weźmiemy taksówkę - dodałam.
Gideon spojrzał na mnie, ale nie zaprotestował. W surducie i spodniach zaprasowanych w
kancik też niespecjalnie nadawał się do autobusu. A przy tym wyglądał naprawdę dobrze, tym
bardziej że jego włosy nie były już tak gładziutko zaczesane za uszy jak jeszcze dwie godziny
temu, lecz opadały na czoło niesfornymi lokami.Podeszłam do niego w kościelnej nawie i
przeszył mnie dreszcz. Było tutaj potwornie zimno. A może to dlatego, że od trzech dni prawie
nie spalam? A może przez to, co się właśnie wydarzyło?
Ostatnio mój organizm wytworzył prawdopodobnie więcej adrenaliny niż przez całe szesnaście
lat mojego dotychczasowego życia. Tak wiele się zdarzyło, a ja miałam tak mało czasu, żeby się
7
Strona 8
nad tym zastanowić, że głowa wprost pękała mi od natłoku informacji i wrażeń. Gdybym była
postacią z kreskówki, unosiłby się nade mną dymek z gigantycznym znakiem zapytania. I może
jeszcze parę trupich czaszek.
Spróbowałam zebrać się w sobie. Jeśli Gideon chce nad tym przejść do porządku dziennego -
proszę bardzo, jak też mogę.
- Okej, więc chodźmy stąd jak najszybciej - powiedziałam opryskliwie. - Zimno mi.
Chciałam się obok niego przecisnąć, ale przytrzymał mnie za ramię.
- Posłuchaj, tamto... - Przerwał, zapewne w nadziei, że wpadnę mu słowo.
Czego oczywiście nie zrobiłam. Bardzo chciałam usłyszeć, co ma do powiedzenia. Poza tym
miałam trudności z oddychaniem, kiedy stał tak blisko mnie.
- Ten pocałunek... Mnie... -I znowu zamilkł.
Ale ja natychmiast dokończyłam w myślach: „Mnie nie o to chodziło".
Och, jasne, więc nie powinien był tego robić, prawda? To tak jakby podpalić zasłony, a potem
się dziwić, że cały dom się pali (no dobra, głupie porównanie). Nie zamierzałam mu niczego
ułatwiać i tylko patrzyłam na niego chłodno i wyczekująco. To znaczy próbowałam patrzeć
chłodno i wyczekująco, a w rzeczywistości prawdopodobnie przybrałam minę w stylu „jestem
mały Bambi, proszę cię, nie strzelaj do mnie!" - i nic nie mogłam na to poradzić. Jeszcze tego
brakowało, żeby zaczęła mi drżeć dolna warga.
Mnie nie o to chodziło. No, dalej, powiedz to!
Ale Gideon nic nie powiedział. Wyciągnął mi szpilkę ze splątanych włosów (moja
skomplikowana fryzura z zawiniętych warkoczy zapewne wyglądała teraz tak, jakby para ptaków
uwiła w niej sobie gniazdo), ujął kosmyk moich włosów i owinął go sobie wokół palca. Drugą
dłonią zaczął gładzić mnie po twarzy, a potem pochylił się i pocałował mnie ponownie, tym ra-
zem bardzo delikatnie. Zamknęłam oczy i nastąpiło to samo co przedtem - mój mózg znów miał tę
błogą przerwę w komunikacji (nadawał wyłącznie „och", „mmm" i „jeszcze").
Ale tylko przez jakieś dziesięć sekund, bo zaraz tuż obok rozległ się zirytowany glos.
- Znowu się zaczyna?
Przestraszona pchnęłam Gideona lekko w pierś i spojrzałam prosto w pysk małego gargulca,
który tymczasem zwiesił się głową w dół z empory, pod którą staliśmy. Ściśle rzecz biorąc, to był
duch gargulca.
Gideon puścił moje włosy i przybrał obojętny wyraz twarzy. O Boże! Co on musiał sobie teraz
o mnie pomyśleć! W jego zielonych oczach nie dostrzegłam jednak żadnych emocji, może poza
lekkim zdziwieniem.
- Wiesz... zdawało mi się, że coś słyszałam - mruknęłam.
- Okej - powiedział nieco przeciągle, ale bardzo uprzejmie.
- To mnie słyszałaś! - odezwał się gargulec. - Słyszałaś mnie!
Był mniej więcej wielkości kota, jego twarz też przypominała pyszczek kota; miał szpiczaste
duże uszy rysia, a między nimi parę zaokrąglonych rogów, poza tym skrzydełka na plecach i
długi, pokryty łuskami, jaszczurczy ogon o trójkątnym zakończeniu, nerwowo bijący na wszystkie
strony.
- A w dodatku mnie widzisz! Milczałam.
- Lepiej już chodźmy - rzekł Gideon.
- Widzisz mnie i słyszysz! - zawołał z zachwytem mały gar-gulec, zeskoczył z empory na jedną
z kościelnych ławek i zaczął na niej podskakiwać. Miał głos jak zakatarzone, schrypnięte dziecko.
- Wiem to na pewno!
Teraz tylko nie mogę popełnić żadnego błędu, bo inaczej nigdy się go nie pozbędę. Obojętnym
wzrokiem omiotłam ławki, idąc w stronę wyjścia. Gideon przytrzymał mi drzwi.
- Dziękuję, to bardzo uprzejme - rzucił gargulec, w podskokach wybiegając z kościoła.
Gdy znalazłam się na zewnątrz, zmrużyłam oczy. Niebo pokrywały chmury i słońca nie było
widać, ale według mojej oceny musiał być wczesny wieczór.
- Poczekajże! - zawołał gargulec i chwyci! mnie za suknię. - Koniecznie musimy porozmawiać.
Hej, depczesz mi po nogach... Nie udawaj, że mnie nie widzisz. Wiem, że widzisz. -Z jego ust
wystrzeliła odrobina wody, tworząc przed moimi trzewikami małą kałużę. - Ups, przepraszam. To
mi się zdarza tylko wtedy, gdy jestem zdenerwowany.
Spojrzałam w górę na fasadę kościoła: był w stylu wiktoriańskim, z kolorowymi witrażami i
dwiema ładnymi, fantazyjnymi wieżami. Cegły występowały na przemian z kremowym lynkiem,
co tworzyło wesoły pasiasty wzór. Na całej budowli nie było jednak żadnej figurki, żadnego
gargulca. To dziwne, że pojawił się tutaj ten duch.
- Tu jestem! - zawołał gargulec i wczepił się pazurami w mur tuż przed moim nosem.
Potrafił się wspinać jak jaszczurka, one wszystkie to umieją. Gapiłam się przez sekundę na
cegłę obok jego głowy, a potem się odwróciłam.
Gargulec nie był już teraz taki pewien, czy naprawdę go widzę.
8
Strona 9
- Proszę cię - powiedział. - Tak przyjemnie byłoby porozmawiać z kimś innym niż duch sir
Artura Conan Doyle'a.
Sprytne stworzenie. Ale nie dałam się na to nabrać. Było mi go wprawdzie żal, ale wiedziałam,
jak uciążliwe potrafią być te małe potworki, a poza tym przeszkodził mi w pocałunku i przez
niego Gideon prawdopodobnie myśli teraz, że jestem rozkapryszoną kozą.
- Proszę, proszę, prrrrroszę! - powtarzał błagalnie gargulec. Nadal całkowicie go ignorowałam.
O rany, Bóg jeden wie, ile
problemów miałam na głowie.
Gideon podszedł do krawężnika i zaczął machać na taksówkę. Oczywiście zaraz jakaś się
zatrzymała. Niektórzy ludzie zawsze mają szczęście w takich sprawach. Albo coś w rodzaju na-
turalnego autorytetu. Na przykład moja babka, lady Arista. Wystarczy, że stanie na skraju
chodnika i rzuci surowe spojrzenie, a już taksówkarz hamuje tuż obok niej.
- Idziesz, Gwendolyn?
- Nie możesz mnie tak teraz po prostu zostawić! - Schrypnięty głosik gargulca brzmiał
płaczliwie i rozdzierająco. - Przecież dopiero się spotkaliśmy.
Gdybyśmy byli sami, pewnie dałabym się sprowokować do rozmowy. Mimo ostrych,
szpiczastych zębów i szponiastych stóp był na swój sposób sympatyczny i chyba niespecjalnie
mógł liczyć na czyjeś towarzystwo (duch sir Arthura Conan Doyle'a miał z pewnością coś
lepszego do roboty. Czegóż on w ogóle szukał w Londynie?). Ale jeśli rozmawiasz z duchem w
obecności innych ludzi, to uważają cię - jeśli masz szczęście - za oszusta lub aktora albo - w
większości przypadków - za wariata. Nie chciałam ryzykować tego, by Gideon wziął mnie za
wariatkę. Poza tym ostatni gargulcowy demon, z którym rozmawiałam, tak się do mnie
przywiązał, że niemal nie mogłam sama pójść do łazienki.
Z kamienną twarzą wsiadłam więc do taksówki i kiedy samochód ruszał, patrzyłam
niewzruszenie przed siebie. Gideon wyglądał obok mnie przez okno. Taksówkarz, podnosząc
brwi, otaksował we wstecznym lusterku nasze kostiumy, ale nie skomentował ich ani słowem. To
mu trzeba zapisać na plus.
- Dochodzi wpół do siódmej - odezwał się Gideon, najwyraźniej usiłując prowadzić neutralną
konwersację. - Nic dziwnego, że umieram z głodu.
Teraz, kiedy to powiedział, zauważyłam, że ze mną jest całkiem podobnie. Przy rodzinnym
śniadaniu miałam okropny nastrój i przełknęłam najwyżej pół grzanki, a posiłek w szkole był jak
zwykle niejadalny. Z pewną nostalgią pomyślałam o apetycznie wyglądających kanapkach i
ciasteczkach na stoliku u lady Tilney, które nas niestety ominęły.
Lady Tilney! Dopiero teraz przyszło mi do głowy, że ja i Gideon powinniśmy dokładniej
omówić to, co wiąże się z naszą przygodą w 1912 roku. W końcu rzecz mocno wymknęła się
spod kontroli i nie miałam pojęcia, co powiedzą na to Strażnicy, którzy w kwestii podróży w
czasie zupełnie nie znali się na żartach. Gideon i ja udaliśmy się w tę podróż z zadaniem
wczytania lady Tilney do chronografu (tak na marginesie, nadal nie zrozumiałam do końca
powodów, ale wydawało się to niesłychanie ważne: chodziło chyba co najmniej o uratowanie
świata). Zanim jednak zdołaliśmy to załatwić, do akcji wkroczyli moja kuzynka Lucy i Paul -
największe zło w całej tej historii. Przynajmniej rodzina Gideona była o tym przekonana, a on
wraz z nią. Podobno Lucy i Paul ukradli drugi chronograf i wraz z nim ukryli się gdzieś w
czasie. Od lat nikt o nich nie słyszał - aż pojawili się u lady Tilney, wprowadzając lekki chaos w
spotkanie przy popołudniowej herbatce.
Ten moment, kiedy w grze pojawiły się pistolety, z czystego strachu wyparłam z myśli, ale w
pewnej chwili Gideon przyłożył do głowy Lucy broń - pistolet, którego, nawiasem mówiąc, w
ogóle nie wolno mu było ze sobą wziąć (tak jak mnie mojej komórki, ale z komórki nie można
przynajmniej nikogo zastrzelić!). Potem uciekliśmy do kościoła. Przez cały czas nie mogłam się
jednak uwolnić od myśli, że ta historia z Lucy i Paulem wcale nie jest taka czarno-biała, jak
utrzymywali to członkowie rodziny de Villiers.
- A co powiemy w związku z lady Tilney? - spytałam.
- No tak. - Gideon zmęczonym gestem potarł czoło. - Nie żebyśmy mieli kłamać, ale w tym
przypadku może lepiej byłoby pominąć to i owo. Najlepiej mówienie zostaw mnie.
I znowu ten jego rozkazujący ton.
- Tak, oczywiście - powiedziałam. - Będę przytakiwać i trzymać gębę na kłódkę, jak na
dziewczynę przystało.
Skrzyżowałam ręce na piersi. Dlaczego Gideon nie mógł się choć raz normalnie zachować?
Dopiero co mnie pocałował (i to więcej niż raz!), a teraz zgrywa Wielkiego Mistrza Loży
Strażników!
Każde z nas wyglądało w skupieniu przez okno po swojej stronie.
W końcu Gideon pierwszy przerwał milczenie i to napełniło mnie pewną satysfakcją.
- Co się stało, kot ci ukradł język? - Zabrzmiało to prawie tak, jakby był zmieszany.
9
Strona 10
- Co proszę?
- Moja matka zawsze mnie tak pytała, gdy byłem mały. Kiedy gapiłem się tak uparcie przed
siebie jak ty przed chwilą.
- Ty masz matkę?
Ledwie zadałam to pytanie, zorientowałam się, jakie było idiotyczne. O Boże!
Gideon podniósł do góry jedną brew.
- A co myślałaś? - rzucił rozbawiony. - Ze jestem androidem zmontowanym przez wuja Falka i
pana George'a?
- To wcale nie jest takie absurdalne. Masz jakieś zdjęcia z dzieciństwa? - Próbując wyobrazić
sobie Gideona jako niemowlaka, z okrągłą, miękką, pucołowatą buzią i niemowlęcą łysiną,
musiałam się uśmiechnąć. - A gdzie jest twój tata i twoja mama? Też mieszkają tu, w Londynie?
Gideon potrząsnął głową.
- Mój ojciec nie żyje, a matka mieszka w Antibes, w południowej Francji. - Przez chwilę
zaciskał wargi i myślałam już, że znowu zamilknie na dłużej, ale zaraz dodał: - Z moim
młodszym bratem i swoim nowym mężem, panem „mów-mi-tato" Bertelinem. Ma firmę
produkującą mikroelementy z platyny i miedzi ilo sprzętu elektronicznego i najwidoczniej
interesy idą świetnie. W każdym razie jego szpanerski jacht nazywa się Krezus.
Bytam naprawdę zaskoczona. Tyle osobistych informacji naraz - to było do Gideona zupełnie
niepodobne.
- Och, ale na pewno fajnie tam pojechać na wakacje, co?
- Tak, oczywiście - powiedział kpiąco. - Jest basen wielkości trzech kortów tenisowych, a krany
na tym kretyńskim jachcie są ze złota.
- W każdym razie wyobrażam sobie, że lepsze to niż nie-ogrzewana wiejska chata w Peebles -
odrzekłam. W mojej rodzinie wakacje spędzało się zasadniczo w Szkocji. - Gdybym miała
krewnych na południu Francji, jeździłabym do nich na każdy weekend. Nawet gdyby nie mieli
basenu ani jachtu.
Gideon przyglądał mi się, kręcąc głową.
- Ach, tak? A jak byś sobie poradziła z tym, że co parę godzin musisz przeskoczyć w
przeszłość? To chyba niezbyt ekscytujące przeżycie, jeśli pędzisz akurat po autostradzie z prędko-
ścią stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Ta historia z podróżami w czasie była dla mnie chyba jeszcze zbyt nowa, bym zdążyła się
zastanowić nad jej wszystkimi konsekwencjami. Istniało tylko dwanaścioro nosicieli genu,
rozrzuconych po różnych stuleciach, i wciąż nie mogłam do końca pojąć, że jestem jedną z nich.
Przewidziana była właściwie moja kuzynka Charlotta, która z wielką pasją przygotowywała się do
swej roli. Ale moja matka z niewyjaśnionych powodów zamieszała coś z datą moich urodzin i
teraz mieliśmy pasztet. Tak samo jak Gideon miałam więc do wyboru: albo w sposób kon-
trolowany przeskakiwać w czasie za pomocą chronografu, albo skok w czasie mógi mnie zastać
zawsze i wszędzie, a z własnego doświadczenia wiedziałam już, że to nie jest zbyt przyjemne.
- Musiałbyś oczywiście zabierać ze sobą chronograf, aby co jakiś czas poddać się elapsji w
bezpieczną epokę - powiedziałam.
Gideon parsknął smutno.
- Tak, oczywiście w ten sposób można byłoby spokojnie podróżować, a po drodze jeszcze
zwiedzić tak wiele historycznych miejsc. Ale pomijając to, że nigdy nie pozwolono by mi
włóczyć się z chronografem w plecaku, co ty byś wtedy bez niego zrobiła? - Spojrzał obok mnie
przez okno. - Przez Lucy i Paula został już tylko jeden, czyżbyś o tym zapomniała? - powiedział
nerwowo, jak zawsze, kiedy mówił o Lucy i Paulu.
Wzruszyłam ramionami i też zaczęłam wyglądać przez okno. Taksówka w spacerowym tempie
zmierzała w kierunku Piccadilly. No, super. Popołudnie w centrum miasta. Na piechotę pewnie
bylibyśmy szybciej.
- Ty chyba jeszcze nie do końca rozumiesz, Gwendolyn, że odtąd nie będziesz miała zbyt
wielu okazji, by opuszczać tę wyspę! - W głosie Gideona pobrzmiewała gorycz. - I to miasto.
Zamiast wywozić cię na wakacje do Szkocji, twoja rodzina powinna była raczej pokazać ci
wielki świat. A teraz już za późno. Nastaw się na to, że wszystko, o czym marzysz, będziesz
sobie mogła zobaczyć najwyżej na Google Earth.
Taksówkarz wygrzebał poszarpaną książkę w miękkiej okładce, oparł się na swoim fotelu i
spokojnie zaczął czytać.
- Ale... przecież ty byłeś w Belgii i w Paryżu - powiedziałam. - Aby stamtąd udać się w
przeszłość i zdobyć krew tego tam, jak on się nazywał... i tamtych...
- No jasne - wpadł mi w słowo. - Razem z moim wujem, dwoma Strażnikami i kostiumolożką.
Świetna wyprawa. Pomijając fakt, że Belgia jest takim niesłychanie egzotycznym krajem. Czyż
wszyscy nie marzą o tym, żeby pojechać na trzy dni do Belgii?
- A dokąd byś pojechał, gdybyś mógł sobie wybrać? - spytałam cicho, onieśmielona jego
nagłym wybuchem.
10
Strona 11
- Chcesz powiedzieć, gdybym nie był obciążony tą klątwą podróży w czasie? O, Boże, nie
wiedziałbym, od czego zacząć. Chile, Brazylia, Peru, Kostaryka, Nikaragua, Kanada, Alaska,
Wietnam, Nepal, Australia, Nowa Zelandia... - Uśmiechnął się lekko. - Mniej więcej wszędzie
prócz Księżyca. Ale tak naprawdę nie ma co myśleć o czymś, czego nigdy w życiu nie zrobisz.
Musimy się pogodzić z tym, że jeśli chodzi o podróże, nasze życie będzie raczej monotonne.
- Pomijając podróże w czasie. - Poczerwieniałam, ponieważ powiedział „nasze życie" i
zabrzmiało to jakoś tak... intymnie.
- To jest przynajmniej coś w rodzaju rekompensaty za tę wieczną kontrolę i zamknięcie -
odrzekł Gideon. - Gdyby nie było podróży w czasie, dawno już bym umarł z nudów. To para-
doksalne, ale prawdziwe.
- Mnie na pewno wystarczyłby dreszczyk emocji przy oglądaniu od czasu do czasu jakiegoś
emocjonującego filmu.
Tęsknym wzrokiem popatrzyłam za rowerzystą torującym sobie drogę w korku. Chciałam już
być w domu! Samochody przed nami nie ruszyły się z miejsca nawet o milimetr, co zdawało się
bardzo odpowiadać naszemu pogrążonemu w lekturze kierowcy.
- Skoro twoja rodzina mieszka na południu Francji, to gdzie ty mieszkasz? - zapytałam Gideona.
- Od niedawna mam mieszkanie w Chelsea. Ale przychodzę tam właściwie tylko się wykąpać i
przespać. Jeśli w ogóle. - Westchnął. W ciągu trzech ostatnich dni spał równie mało jak ja. Albo
nawet jeszcze mniej. - Przedtem mieszkałem u mojego wuja Falka w Greenwich, od jedenastego
roku życia. Gdy moja matka poznała pana Zakazaną Gębę i chciała wyjechać z Anglii, zabierając
mnie i brata ze sobą, Strażnicy się oczywiście sprzeciwili. Zostało przecież zaledwie parę lat do
mojego pierwszego przeskoku w czasie i musiałem się jeszcze wiele nauczyć.
- I matka zostawiła cię samego?
Byłam przekonana, że moja mama nigdy by czegoś takiego nie zrobiła.
Gideon wzruszył ramionami.
- Lubię wuja, jest w porządku, o ile nie zgrywa akurat Wielkiego Mistrza Loży. W każdym
razie na pewno jest mi tysiąc razy bliższy niż mój tak zwany ojczym.
- Ale... - Niemal nie miałam śmiałości zapytać. - Tęsknisz za nimi? - wyszeptałam.
Znowu wzruszenie ramion.
- Dopóki nie skończyłem piętnastu lat i mogłem jeszcze bezpiecznie podróżować, zawsze
jeździłem do nich na wakacje. Poza tym moja matka co najmniej dwa razy do roku przyjeżdża do
Londynu, oficjalnie po to, żeby mnie odwiedzić, ale tak naprawdę raczej po to, żeby wydawać
pieniądze monsieur Bertelina. Ma słabość do ciuchów, butów i starej biżuterii. I eleganckich
restauracji makrobio tycznych.
Ta kobieta chyba faktycznie była mamunią jak z bajki.
- A twój brat?
- Raphael? Zrobił się już z niego prawdziwy Francuz. Nazywa pana Zakazaną Gębę papą i
kiedyś przejmie to platynowe imperium. Chociaż na razie nie zanosi się na to, żeby skończy!
szkołę, leń patentowany. Bardziej go zajmują dziewczyny niż książki. - Gideon położył rękę za
mną na oparciu siedzenia i mój oddech natychmiast przyspieszył. - Dlaczego patrzysz na mnie
taka zszokowana? Może jest ci mnie teraz żal?
- Trochę - przyznałam szczerze i pomyślałam o jedenastoletnim chłopcu, który musiał zostać w
Anglii całkiem sam. Wśród chroniących tajemnicę mężczyzn, którzy zmuszali go do pobierania
lekcji fechtunku i gry na skrzypcach. I do polo! -Falk nie jest nawet twoim prawdziwym wujem.
Tylko dalekim krewnym.
Ktoś za nami zatrąbił wściekle. Taksówkarz na chwilę podniósł wzrok, po czym zaraz wrócił do
lektury.
Gideon zdawał się w ogóle nie zwracać na niego uwagi.
- Falk był dla mnie zawsze jak ojciec - powiedział. Uśmiechnął się do mnie krzywo. -
Doprawdy, nie musisz mi się przyglądać tak, jakbym był Davidem Copperfieldem.
Co proszę? Dlaczego miałabym myśleć, że jest Davidem Copperfieldem? Gideon westchnął.
- Mam na myśli postać z powieści Karola Dickensa, a nie tego magika. Czy ty czasem czytasz
książki?
I to był znowu dawny, zarozumiały Gideon. Już mi się mieszało w głowie od tych wszystkich
uprzejmości i zwierzeń. I dziwna rzecz, prawie mi ulżyło, że wrócił ten poprzedni, okropny
typek. Zrobiłam najbardziej wyniosłą minę, na jaką tylko potrafiłam się zdobyć, i lekko
odsunęłam się od niego.
- Szczerze mówiąc, preferuję literaturę współczesną.
- Ach, tak? - W oczach Gideona błysnęło rozbawienie. - Co takiego na przykład?
Nie mógł wiedzieć, że moja kuzynka Charlotta też przez całe lata systematycznie zadawała mi
to pytanie, i to tak samo arogancko. Właściwie czytałam niemało i dlatego chętnie jej
odpowiadałam, ale ponieważ Charlotta zwykłe kwitowała moje lektury słowami „mało ambitne" i
11
Strona 12
„dziewczyńskie głupoty", w pewnym momencie miarka się przebrała i zepsułam jej zabawę raz na
zawsze. Czasem trzeba pokonać ludzi ich własną bronią. Sztuka polega na tym, by mówić bez
śladu wahania, a trzeba też wpleść co najmniej jedno nazwisko autora bestsellerów, najlepiej
kogoś, czyją książkę rzeczywiście się przeczytało. Poza tym zasada brzmi: im bardziej
egzotycznie i obco brzmi nazwisko, tym lepiej.
Uniosłam brodę i hardo spojrzałam Gideonowi w oczy.
- No, na przykład chętnie czytam takich pisarzy jak George Matussek, Wally Lamb, Peter
Selwenicki, Liisa Tikaanenen. Nawiasem mówiąc, uważam, że fińscy autorzy są świetni, mają
takie specyficzne poczucie humoru... Lubię też Jacka Augusta Merrywethera, choć jego ostatnia
książka troszkę mnie rozczarowała. Helen Marundi oczywiście, Tahuro Yashamoto, Lawrence
Delaney i rzecz jasna Grimphook, Czerkowski, Ma-land, Pitt.
Gideon wyglądał na zdezorientowanego. Przewróciłam oczami.
- Rudolf Pitt, nie Brad.
Kąciki ust lekko mu drgnęły.
- Chociaż muszę powiedzieć, że Ametystowy śnieg w ogóle mi się nie podobał - mówiłam dalej.
- Za dużo pompatycznych metafor, nie sądzisz? Czytając, przez cały czas miałam wrażenie, że
napisał to za niego ktoś inny.
- Ametystowy śnieg? - powtórzył Gideon i teraz uśmiechał się już naprawdę. - Tak, mnie też
wydal się strasznie pompatyczny. Natomiast Bursztynowa lawina bardzo mi się podobała.
Nie mogłam inaczej, też musiałam się uśmiechnąć.
- Tak, Bursztynową lawiną naprawdę zasłużył sobie na austriacką nagrodę literacką. A co
sądzisz o Takoshi Mahuro?
- Wczesne utwory są ciekawe, ale uważam, że trochę męczące jest to jego ciągle przerabianie
traum z dzieciństwa - rzeki Gideon. - Z japońskich pisarzy wolę takich jak Yamamoto Ka-wasaki
albo Haruki Murakami.
Teraz już chichotałam na całego.
- Ale Murakami istnieje naprawdę.
- Wiem - powiedział Gideon. - Charlotta podarowała mi jego książkę. Kiedy następnym razem
będziemy rozmawiać o książkach, zarekomenduję Ametystowy śnieg. Czyje to było?
- Rudolfa Pitta.
Charlotta podarowała mu książkę. Ach, jak to... hmmm... miło z jej strony. Trzeba najpierw
wpaść na taki pomysł. I cóż oni jeszcze razem robili poza gadaniem o książkach? Moje roz-
bawienie ulotniło się w jednej chwili. Jak mogę tak po prostu siedzieć i paplać z Gideonem, jakby
nic się między nami nie zdarzyło? Najpierw powinniśmy sobie wyjaśnić parę podstawowych
spraw. Wbiłam w niego wzrok i zaczerpnęłam głęboko powietrza, nie wiedząc dokładnie, o co w
ogóle chcę spytać.
„Dlaczego mnie pocałowałeś?".
- Zaraz będziemy na miejscu - powiedział Gideon.
Zbita z tropu wyjrzałam przez okno. Faktycznie - gdzieś w środku naszej słownej potyczki
taksówkarz odłożył książkę na bok i kontynuował jazdę, a teraz miał zaraz skręcić w Crown
Office Rowe w dzielnicy Tempie, gdzie mieściła się kwatera główna tajnego stowarzyszenia
Strażników. Chwilę później zatrzymał samochód na jednym z zarezerwowanych miejsc par-
kingowych obok lśniącego bentleya.
- Jest pan zupełnie pewien, że możemy tutaj stać?
- Wszystko w porządku - odrzekł Gideon i wysiadł. - Nie, Gwendolyn, ty zostaniesz w
taksówce, a ja pójdę po pieniądze - powiedział, kiedy chciałam wysiąść za nim. -1 pamiętaj: obo-
jętnie, o co nas będą pytać, tylko ja mówię, a ty milczysz. Zaraz wracam.
- Licznik bije - rzucił mrukliwie taksówkarz.
I on, i ja patrzyliśmy za Gideonem znikającym między szacownymi budynkami Tempie i
dopiero teraz dotarto do mnie, że pozostałam tu jako zastaw.
- Państwo z teatru? - zapytał taksówkarz.
- Co proszę?
Cóż to za trzepoczący cień nad nami?
- Mam na myśli te zabawne kostiumy.
- Nie, z muzeum. - Z dachu auta dobiegały dziwne odgłosy drapania. Zupełnie jakby usiadł na
nim jakiś ptak. Duży ptak. -Co to jest?
- Co takiego? - spytał taksówkarz.
- Wydaje mi się, że na samochodzie jest wrona czy jakiś inny ptak - powiedziałam z nadzieją.
Ale to, co przechyliło głowę z dachu i spojrzało do środka, oczywiście nie było żadną wroną. To
był ten maty gargulec z Belgravii. Kiedy zobaczył moje przerażenie, jego kocią iwarz wykrzywił
triumfujący uśmieszek i struga śliny poleciała na przednią szybę.
12
Strona 13
Nic nie zatrzyma miłości: ni rygle, ni bramy.
Przez wszystko przejdzie. Początku nie ma, od zawsze bije skrzydłami i na wieki biła będzie.
Matthias Claudius (1740-1815)
13
Strona 14
2
Zdziwiona, co? - zawołał mały gargulec. Odkąd wysiadłam z taksówki, zagadywał mnie
bezustannie. - Kogoś takiego jak ja nie da się tak po prostu spławić.No dobrze, w porządku.
Posłuchaj... - Obejrzałam się nerwowo na taksówkę.
Kierowcy powiedziałam, że muszę szybko wysiąść i zaczerpnąć powietrza, bo jest mi
niedobrze, i teraz spoglądał na mnie nieufnie, dziwiąc się, dlaczego rozmawiam ze ścianą.
Gideona wciąż nie było.
- Poza tym umiem latać. - Na dowód tego mały gargulec rozpostarł skrzydła. - Jak nietoperz.
Szybciej niż wszystkie taksówki.
- Posłuchaj mnie wreszcie: to, że cię widzę, wcale jeszcze nie znaczy...
- Widzisz i słyszysz! - wpadł mi gargulec w słowo. - Wiesz, jaka to rzadkość? Ostatnią osobą,
która mnie widziała i słyszała, była madame Tussaud, a ona niespecjalnie sobie ceniła moje
towarzystwo. Najczęściej skrapiała mnie wodą święconą i modliła się. Biedaczka była dość
wrażliwa. - Gargulec wywrócił oczami. - Wiesz przecież: za dużo ściętych głów...
Znowu wypluł z siebie potok wody, wprost pod moje stopy.
- Przestań już!
- Przepraszam! To tylko te nerwy. Drobne wspomnienie czasów, kiedy byłem rynną.
Miałam niewielką nadzieję, że się go pozbędę, ale chciałam przynajmniej spróbować. Po
dobroci. Schyliłam się więc do niego, aż nasze oczy znalazły się na tej samej wysokości.
- Na pewno jesteś miłym facetem, ale nie możesz zostać ze mną. Moje życie jest już
dostatecznie skomplikowane i szczerze mówiąc, zupełnie wystarczą mi te duchy, które znam. Pro-
szę cię więc, żebyś po prostu zniknął.
- Nie jestem duchem - odparł z urazą gargulec. - Jestem demonem. A raczej tym, co z demona
pozostało.
- A jaka to różnica? - krzyknęłam w desperacji. - Nie powinnam widzieć ani duchów, ani
demonów, zrozum to. Musisz wrócić do swojego kościoła.
- Jaka to różnica? No rzeczywiście! Duchy są zaledwie odbiciami zmarłych ludzi, którzy z
jakiegoś powodu nie chcą opuścić tego świata. A ja byłem demonem, kiedy jeszcze żyłem. Nie
możesz mnie wrzucać do jednego wora ze zwykłymi duchami. Poza tym to nie jest mój kościół.
Lubię się tam tylko trochę pobyczyć.
Taksówkarz gapił się na mnie z szeroko rozdziawionymi ustami. Przez otwarte okno
samochodu słyszał zapewne każde słowo - każde moje słowo.
Potarłam ręką czoło.
- Nieważne. W każdym razie nie możesz ze mną zostać.
- Czego się boisz? - Gargulec ufnie podszedł bliżej i przekrzywił głowę. - Dziś już nie pali się
kobiety na stosie jak czarownicy tylko dlatego, że widzi i wie coś więcej niż zwykli ludzie.
- Ale dzisiaj ktoś, kto gada z duchami... och, i z demonami, ląduje w psychiatryku -
powiedziałam. - Czy ty nie rozumiesz, że... - Przerwałam. To nie miało sensu. Po dobroci dalej
nie zajadę. Zmarszczyłam czoło. - To, że mam pecha widzieć cię i słyszeć - powiedziałam tak
szorstko, jak tylko umiałam - nie daje ci jeszcze prawa do mojego towarzystwa.
Na gargulcu moje przemówienie najwyraźniej nie zrobiło żadnego wrażenia.
- Ale tobie do mojego, szczęściaro...
- Mówiąc wprost: przeszkadzasz mi. A więc idź sobie, proszę - prychnęłam.
- Nie, nie pójdę. Potem byś tylko tego żałowała. Nawiasem mówiąc, twój amant wraca. -
Ułożył wargi w dzióbek i zaczął głośno cmokać.
- Och, zamknij się. - Patrzyłam, jak Gideon długim krokiem mija zakręt. -1 odwal się wreszcie -
wysyczałam, nie poruszając wargami, niczym brzuchomówczyni.
Oczywiście gargulca kompletnie to nie ruszyło.
- Nie tym tonem, młoda damo - rzekł rozbawiony. - Pamiętaj zawsze: jaką miarką mierzysz,
taką ci odmierzą.
Gideon nie był sam, za nim ujrzałam zasapanego pana Geor-ge'a, który musiał biec, aby
dotrzymać Gideonowi kroku. Już z daleka uśmiechał się do mnie promiennie.
Wyprostowałam się i wygładziłam suknię.
- Gwendolyn, dzięki Bogu - powiedział pan George, wycierając chusteczką pot z czoła. -
Wszystko w porządku, moja panno?
- Ależ się zadyszał ten tłuścioszek - wtrącił gargulec.
- Wszystko idealnie, panie George. Mieliśmy tylko parę... eee... problemów...
Gideon, który dat taksówkarzowi kitka jednofuntowych banknotów, rzucit mi nad dachem
samochodu ostrzegawcze spojrzenie.
- .. .żeby zgrać się w czasie - dokończyłam, patrząc na taksówkarza, który kręcąc głową,
wyprowadził auto z parkingu i odjechał.
- Tak, Gideon mówił już, że wystąpiły komplikacje. To niepojęte, gdzieś w systemie jest luka,
musimy to gruntownie przeanalizować. I zapewne przemyśleć na nowo. Najważniejsze jednak, że
14
Strona 15
wam nic się nie stało. - Pan George podsunął mi ramię, co wyglądało trochę dziwnie, ponieważ
był niemal o pól głowy niższy ode mnie. - Chodź, moja panno, jest jeszcze parę rzeczy do
zrobienia.
- Właściwie chciałabym jak najszybciej pojechać do domu -powiedziałam.
Gargulec wspiął się na pion kanalizacyjny i powoli przesuwał się po rynnie, śpiewając przy tym
na całe gardło Friends will befriends.
- Och tak, z pewnością - rzekł pan George. - Ale dziś spędziłaś w przeszłości zaledwie trzy
godziny. Aby mieć pewność do jutrzejszego popołudnia, musisz teraz jeszcze na parę godzin
poddać się elapsji. Nie martw się, nic męczącego. Przytulna piwnica, gdzie będziesz mogła
odrobić lekcje.
- Ale... mama na pewno już czeka i się niepokoi.
Poza tym dziś była środa, a to jest u nas w domu dzień kurczaka z rożna z frytkami. Nie
mówiąc o tym, że czekała tam wanna i moje łóżko! Żeby w takiej sytuacji obarczać mnie jeszcze
odrabianiem lekcji, to byta właściwie bezczelność. Ktoś powinien mi po prostu napisać
usprawiedliwienie. Ponieważ Gwentlolyn ostatnio odbywa codziennie ważne misje w czasie,
należy ją w przyszłości zwolnic z wszelkich zadań domowych.
Gargulec wciąż głośno śpiewał i musiałam się dość mocno powstrzymywać, żeby go nie
poprawiać. Dzięki SingStar i popołudniowym karaoke u mojej przyjaciółki Leslie świetnie zna-
łam różne teksty, także zespołu Queen, i dobrze wiedziałam, że w tej piosence nie występuje
żaden ogórek.
- Dwie godziny wystarczą - odezwał się Gideon, który znowu stawiał tak długie kroki, że
ledwie nadążaliśmy za nim z panem George'em. - Potem może jechać do domu i się wyspać.
Nie znosiłam, kiedy w mojej obecności mówiono o mnie w trzeciej osobie.
- Tak, i już się nie może tego doczekać - parsknęłam. - Bo rzeczywiście jest bardzo zmęczona.
- Zadzwonimy do twojej mamy i wytłumaczymy jej, że zostaniesz odwieziona do domu
najpóźniej o dziesiątej - powiedział pan George.
O dziesiątej? Zegnaj, kurczaku z rożna. Założę się, że moja porcja dużo wcześniej padnie ofiarą
mojego żarłocznego młodszego brata.
- When you 're through with life and all hope is lost - śpiewał gargulec.
Zsuwał się po ceglanej ścianie, na wpół frunąc, na wpół schodząc, by na koniec wdzięcznie
wylądować obok mnie na chodniku.
- Powiemy, że masz jeszcze lekcje - rzekł pan George, bardziej do siebie niż do mnie. - O
swojej wycieczce do roku 1912 może nie powinnaś nic mówić, bo ona myślała, że poddasz się
elapsji do 1956 roku.
Dotarliśmy przed kwaterę główną Strażników. Stąd od wieków kontrolowano podróże w czasie.
Rodzina de Villiers wywodziła się podobno wprost od hrabiego de Saint Germain, jednego z
najsłynniejszych podróżników w czasie w linii męskiej. Natomiast my, ród Montrose,
tworzyłyśmy linię żeńską, co dla rodu de Villiers zdawało się znaczyć tyle, że tak naprawdę się
nie liczymy.
To hrabia de Saint Germain byt tym, który wynalazł kontrolowane podróże w czasie za pomocą
chronografu, i on wydal ten bezsensowny rozkaz, by wszyscy podróżnicy w czasie zostali
koniecznie wczytani do chronografu.
Obecnie brakowało już tylko Lucy, Paula, lady Tilney i jeszcze jednej niuni, jakiejś damy
dworu, której imienia nigdy nie mogłam zapamiętać. Musieliśmy więc zdobyć po parę mililitrów
ich krwi.
Podstawowe pytanie brzmiało teraz: co się stanie, kiedy cala dwunastka podróżników w czasie
zostanie już wczytana do chronografu i krąg się zamknie? Najwyraźniej nikt tego dokładnie nie
wiedział. W ogóle, gdy rozmowa schodziła na hrabiego, Strażnicy zachowywali się jak
najbardziej bezwolne lemingi. Ślepe uwielbienie to przy tym pikuś!
Mnie natomiast na myśl o tym catym de Saint Germainie dosłownie ściskało w gardle,
ponieważ moje jedyne spotkanie z nim w przeszłości było bardzo, ale to bardzo nieprzyjemne.
Pan George, sapiąc, wdrapywał się przede mną na schody. Jego okrągła postać miała w sobie,
jak zawsze, coś pocieszającego. W każdym razie był wśród tej zgrai chyba jedyną osobą, której
odrobinę ufałam. Pomijając Gideona... chociaż nie, zaufaniem tego nazwać nie można.
Budynek kwatery głównej pozornie nie różnił się od innych domów w wąskich zaułkach wokół
kościoła w Tempie, gdzie znajdowały się przeważnie kancelarie adwokackie i gabinety
wykładowców z Instytutu Nauk Prawnych. Ja jednak wiedziałam, że kwatera jest dużo większa i
znacznie mniej skromna, niż wydawała się z zewnątrz, i że rozciąga się przede wszystkim pod
ziemią, na ogromnej powierzchni.
Tuż przed drzwiami Gideon przytrzymał mnie.
- Powiedziałem, że jesteś okropnie przerażona - syknął -więc jeśli chcesz dziś wcześniej wrócić
do domu, gap się trochę głupkowato.
- Myślałam, że cały czas to robię - mruknęłam.
15
Strona 16
- Czekają na was w Smoczej Sali - sapnął pan George. -Idźcie przodem, ja jeszcze każę pani
Jenkins przynieść coś do jedzenia. Pewnie jesteście głodni. Jakieś szczególne życzenia?
Zanim zdążyłam wyrazić swoje życzenia, Gideon złapał mnie za rękę i szarpnął, bym szła dalej.
- Jak najwięcej wszystkiego - zdążyłam zawołać, odwracając się przez ramię w kierunku pana
George'a, nim Gideon wciągnął mnie do kolejnego korytarza.
Co chwilę potykałam się o moją długą suknię. A gargulec leciutko podskakiwał obok nas.
- Uważam, że twój kochaś nie ma zbyt dobrych manier -odezwał się. - Zwykle w ten sposób
ciągnie się kozę na targ.
- Nie pędź tak - powiedziałam do Gideona.
- Im szybciej będziemy to mieli za sobą, tym szybciej będziesz mogła wrócić do domu.
Czy w jego glosie zabrzmiała troska, czy też chciał się mnie po prostu pozbyć?
-Tak, ale... może też bym chciała uczestniczyć w rozmowie, nie pomyślałeś o tym? Mam całe
mnóstwo pytań i po dziurki w nosie tego, że nikt nie udziela mi na nie odpowiedzi.
Gideon odrobinę zwolnił kroku.
- Dzisiaj tak czy owak nikt ci już nie udzieli żadnej odpowiedzi. Dziś będą tylko chcieli się
dowiedzieć, jak mogło dojść do tego, że Lucy i Paul się na nas zaczaili. I niestety wciąż jesteś
naszą główną podejrzaną.
To „naszą" boleśnie mnie zakłuło.
- Jestem jedyną osobą, która w ogóle nic o tym wszystkim nie wie!
Gideon westchnął.
- Przecież już próbowałem ci to wytłumaczyć. Teraz pewnie jesteś całkowicie nieświadoma i...
niewinna, ale nikt nie wie, co zrobisz w przyszłości. Nie zapominaj, że także później będziesz
mogła udać się w przeszłość i opowiedzieć Lucy i Paulowi o naszej wizycie. - Przerwał. - To
znaczy... mogłabyś opowiedzieć.
Wywróciłam oczami.
- I ty też to samo! A w ogóle dlaczego musi to być ktoś z nas? Czy Margaret Tilney sama nie
mogła pozostawić wiadomości? Albo Strażnicy? Każdemu z podróżników w czasie mogli dać
list, z dowolnej epoki do jakiejkolwiek innej.
- Hę? - odezwał się gargulec, który teraz leciał nad nami. - Czy ktoś mi tu może wytłumaczyć,
o czym mowa? Nic nie kumam.
- Z pewnością jest kilka możliwych wyjaśnień - powiedział Gideon i zwolnił jeszcze bardziej.
- Ale wydawało mi się, że Lucy i Paul dzisiaj... jak by to powiedzieć... zrobili na tobie wrażenie.
Zatrzymał się, puścił moje ramię i spojrzał na mnie z powagą.
- Gdyby mnie przy tym nie było, porozmawiałabyś z nimi, wysłuchałabyś ich kłamliwych
historii, a może nawet dobrowol-nie dałabyś swoją krew do skradzionego chronografu.
- Nie, nie dałabym - zaprzeczyłam. - Ale naprawdę chętnie bym posłuchała, co mają nam do
powiedzenia. Nie zrobili na mnie wrażenia złych.
Gideon skinął głową.
- Widzisz, o to mi właśnie chodzi, Gwendolyn. Ci ludzie zamierzają zniszczyć tajemnicę, którą
chroniono przez setki lat. Chcą zabrać coś, co im się nie należy. A do tego potrzebują jeszcze
tylko naszej krwi. Nie sądzę, by cofnęli się przed czymkolwiek, żeby ją dostać. - Odgarnął sobie
z twarzy kosmyk ciemnych kręconych włosów, a ja aż wstrzymałam oddech.
O, Boże, jaki on jest śliczny! Te zielone oczy, ta pięknie wygięta linia ust, ta blada cera -
wszystko w nim było po prostu doskonałe. Poza tym pachniał tak ładnie, że przez sekundę miałam
ochotę położyć mu głowę na piersi. Ale oczywiście tego nie zrobiłam.
- Może już zapomniałeś, że my też chcieliśmy ich krwi? I to ty przyłożyłeś Lucy pistolet do
głowy, a nie na odwrót - powiedziałam. - Ona nie miała broni.
Między brwiami Gideona pojawiła się zmarszczka gniewu.
- Gwendolyn, proszę, nie bądź taka naiwna. Tak czy owak zostaliśmy zwabieni w pułapkę.
Lucy i Paul mieli uzbrojone posiłki, było co najmniej czworo na jednego.
- Na dwoje! - zawołałam. - Jeszcze ja tam byłam!
- Pięcioro, wliczając lady Tilney. Gdyby nie mój pistolet, pewnie byśmy już nie żyli. A w
każdym razie mogliby nam pobrać krew przemocą, bo właśnie po to przyszli. I ty chciałaś z nimi
rozmawiać? Zagryzłam wargę.
- Halo! - odezwał się gargulec. - A może pomyślicie też o mnie? Bo ja się już całkiem
pogubiłem.
- Rozumiem, że jesteś oszołomiona - powiedział Gideon znacznie łagodniej, ale z wyraźną
wyższością w głosie. - W ciągu ostatnich dni po prostu zbyt wiele zobaczyłaś i usłyszałaś. Byłaś
kompletnie nieprzygotowana. Jak miałabyś zrozumieć, o co tu chodzi? Powinnaś iść do domu się
przespać. Pozwól mi więc teraz szybko to załatwić. - Znowu złapał mnie za ramię i pociągnął do
przodu. - Ja będę mówił, a ty potwierdzisz moje słowa, dobrze?
16
Strona 17
- Dobrze. Powtarzasz to już co najmniej dwudziesty raz - odrzekłam zirytowana i zaryłam
nogami w podłogę przed mosiężną tabliczką z napisem Ladys. - Możecie na razie zacząć beze
mnie, ponieważ od czerwca 1912 roku chce mi się do toalety.
Gideon puścił mnie.
- Trafisz sama na górę?
- Oczywiście - potwierdziłam, choć nie byłam całkiem pewna, czy mogę się zdać na mój zmysł
orientacji, bo ten dom miał zbyt wiele korytarzy, schodów, załomów i drzwi.
- Bardzo dobrze. Tego fajtłapę mamy na razie z głowy - powiedział gargulec. - Teraz w spokoju
możesz mi wyjaśnić, o co tu właściwie chodzi!
Poczekałam, aż Gideon zniknie za najbliższym rogiem, potem otworzyłam drzwi do toalety i
wyszczerzyłam zęby do gargulca.
- No chodź, właź tutaj!
Co proszę? - Gargulec spojrzał na mnie obrażony. - Do kihclka? No nie, to już jest dla mnie...
- Mam w nosie, co to dla ciebie jest. Nie ma zbyt wielu miejsc, w których można spokojnie
porozmawiać z demonami, ;i ja nie chcę ryzykować, że nas ktoś usłyszy. Chodź!
Gargulec zatkał sobie nos i niechętnie wszedł za mną do toalety. Unosił się w niej tylko slaby
zapach środków dezynfekcyjnych i cytryny. Rzuciłam okiem na kabinę. Nikogo nie było.
- A teraz posłuchaj. Wiem, że prawdopodobnie nie pozbędę się ciebie tak szybko, ale jeśli
chcesz zostać ze mną, musisz przestrzegać paru zasad, czy to jest jasne?
- Nie dłubać w nosie, nie używać nieprzyzwoitych wyrazów, nie straszyć psów... -
wyrecytował gargulec.
- Co? Nie, ja chcę, żebyś uszanował moją prywatność. Chcę być sama nocą i w łazience, i
gdyby ktoś się ze mną jeszcze kiedyś całował - w tym miejscu musiałam przełknąć ślinę - nie ży-
czę sobie mieć żadnych widzów, czy to jasne?
- Tsss - syknął gargulec. - I to padło z ust kogoś, kto mnie wciągnął do kibelka?
- Czyli co, rozumiemy się? Uszanujesz moją prywatność?
- W żadnym wypadku nie chcę ci się przyglądać, jak bierzesz prysznic albo... fuj, nigdy w
życiu... jak się całujesz - odparł z naciskiem gargulec. - Tego naprawdę nie musisz się bać. A
przyglądanie się ludziom w czasie snu też wydaje mi się w zasadzie raczej nudne. To
pochrapywanie i ślinienie się... o innych rzeczach wolę nawet nie wspominać.
- Poza tym masz się nie wtrącać, kiedy jestem w szkole albo z kimś rozmawiam. I proszę cię:
jeśli już musisz śpiewać, to wtedy, kiedy mnie przy tym nie ma.
- Umiem nieźle naśladować trąbkę - powiedział gargulec. -Albo róg pocztowy. Masz psa?
- Nie!
Odetchnęłam głęboko. Do tego typka będę potrzebowała nerwów mocnych jak stalowe liny.
- A nie mogłabyś sobie kupić? Od biedy mógłby być i kot, ale one są zawsze takie aroganckie i
nie da się ich tak fajnie drażnić. Niektóre ptaki też mnie widzą. Masz ptaka?
- Moja babka nie znosi zwierząt domowych - oznajmiłam, tłumiąc w sobie chęć dodania, że
pewnie miałaby też coś przeciw niewidzialnym zwierzętom domowym. - No dobra, zacznijmy
jeszcze raz od samego początku: nazywam się Gwendolyn Shepherd. Miło mi cię poznać.
- Xemerius - przedstawił się gargulec i uśmiechnął się od ucha do ucha. - Bardzo mi miło. -
Wdrapał się na umywalkę i spojrzał mi głęboko w oczy. - Naprawdę! Bardzo, bardzo miło!
Kupisz mi kota?
- Nie. A teraz idź stąd, mnie się naprawdę chce siku.
- Błee!
Potykając się, Xemerius pospiesznie wypadł przez drzwi, nie otwierając ich, i usłyszałam go na
zewnątrz w korytarzu, jak znowu zaczyna śpiewać Friends will befriends.
Zostałam w toalecie znacznie dłużej, niż to było konieczne. Dokładnie umyłam ręce i obficie
spryskałam twarz zimną wodą w nadziei, że odzyskam jasność myślenia. Ale nie udało mi się w
ten sposób zatrzymać pędzącej karuzeli myśli. Moje włosy wyglądały tak, jakby wrony urządziły
sobie w nich gniazdo, spróbowałam je więc trochę wygładzić palcami i dodać sobie otuchy. Tak
jak zrobiłaby to moja przyjaciółka Leslie.
- Jeszcze tylko parę godzin i będziesz to miała za sobą, (iwendolyn. Hej, a jak na to, że jesteś
potwornie zmęczona i głodna, wcale tak źle nie wyglądasz.
Moje lustrzane odbicie patrzyło na mnie z wyrzutem dużymi, ciemnymi, podkrążonymi oczami.
- No dobra, to było kłamstwo - przyznałam. - Wyglądasz okropnie. Ale w sumie zdarzało ci się
już wyglądać gorzej. Na przykład wtedy, kiedy miałaś wietrzną ospę. Głowa do góry! Dasz radę!
Na korytarzu Xemerius zwiesił się z żyrandola głową w dół, jak nietoperz.
- Trochę tu upiornie - oznajmił. - Właśnie przechodził tędy jednoręki templariusz. Znasz go?
- Nie - odpowiedziałam. - Dzięki Bogu nie. Chodź, musimy pójść tędy.
- Wyjaśnisz mi, o co chodzi z tymi podróżami w czasie?
- Sama tego nie rozumiem.
- Kupisz mi kota?
- Nie.
17
Strona 18
- Ale ja wiem, gdzie można je dostać za darmo. Och, hej, w tej rycerskiej zbroi jest człowiek.
Zerknęłam na zbroję. Rzeczywiście odniosłam wrażenie, że za zamkniętą przyłbicą jarzy się
para oczu. To była ta sama figura rycerza, którą jeszcze wczoraj beztrosko poklepałam po ra-
mieniu, oczywiście wierząc, że to tylko ozdoba.
Wczoraj... wydawało mi się, że to było całe lata temu.
Przed drzwiami do Smoczej Sali natknęłam się na panią Jen-kins, sekretarkę. Niosła przed sobą
tacę i była wdzięczna, że przytrzymałam jej drzwi.Na razie tylko herbata i ciasteczka, skarbeńku -
powiedziała z przepraszającym uśmiechem. - Pani Mallory już dawno poszła do domu, a ja muszę
zobaczyć w kuchni, co mogę wam zrobić do jedzenia, moje głodne dzieciaczki.
Kiwnęłam uprzejmie głową, ale byłam pewna, że gdyby się ktoś postarał, mógłby usłyszeć, jak
mój żołądek burczy: „Po prostu zadzwoń do Chińczyka!".
W środku czekali już na nas: wuj Gideona, Falk, który ze swymi bursztynowymi oczami i
grzywą siwych włosów zawsze przypominał mi wilka, sztywny, łypiący ponuro doktor White w
swoim nieodłącznym czarnym garniturze i - ku mojemu zaskoczeniu - także mój nauczyciel
angielskiego i historii, pan Whitman, zwany Wiewiórką. Od razu poczułam się w dwójnasób
nieswojo i zaczęłam nerwowo skubać jasnoniebieską wstążkę przy sukni. Jeszcze dziś rano pan
Whitman nakrył mnie i moją przyjaciółkę Leslie na wagarach i palnął nam kazanie. Poza tym
skonfiskował wszystkie efekty śledztwa Leslie. Do tej pory podejrzewałyśmy tylko, że należy do
Strażników z Kręgu Wewnętrznego, ale niniejszym zostało to chyba oficjalnie potwierdzone.
- Jesteś, Gwendolyn - powiedział Falk de Villiers przyjaźnie, lecz bez uśmiechu.
Wyglądał, jakby przydało mu się golenie, ale być może należał do tych mężczyzn, którzy golą
się rano, a wieczorem mają już trzydniowy zarost. Możliwe, że była to wina ciemnych plam
zarostu wokół ust, w każdym razie sprawiał wrażenie znacznie bardziej spiętego i poważnego niż
wczoraj albo nawet jeszcze dziś w południe. Zdenerwowany wilk przewodnik.
Pan Whitman mrugnął do mnie, a doktor White burknął coś pod nosem, ale wyłowiłam słowa
„kobiety" i „punktualność".
()bok doktora White'a stał wciąż ten mały jasnowłosy duch młody Robert, który jako jedyny
najwyraźniej ucieszył się na mój widok, bo uśmiechnął się do mnie promiennie. Robert był
synem doktora White'a. W wieku siedmiu lat utopił się w basenie i od tej pory towarzyszył
swojemu ojcu krok w krok jako duch. Poza mną naturalnie nikt go nie widział, a ponieważ doktor
White był przez cały czas obecny, nie mogłam dotąd przeprowadzić z Robertem sensownej
rozmowy, na przykład po to, by się dowiedzieć, dlaczego wciąż jeszcze straszy na ziemi jako
duch.
Gideon stal ze skrzyżowanymi rękami, oparty o jedną ze ścian pokrytych kunsztownie
rzeźbionym drewnem. Jego wzrok omiótł mnie pobieżnie, a potem zatrzymał się na tacy z cia-
steczkami, którą wniosła pani Jenkins. Miałam nadzieję, że burczy mu w żołądku równie głośno
jak mnie.
Xemerius wśliznął się do pomieszczenia jeszcze przede mną i rozejrzał się z uznaniem.
- Jasna cholera - powiedział. - Niezła miejscówka.
Przespacerował się raz dookoła, podziwiając kunsztowne rzeźbienia, na które ja też nie mogłam
się wprost napatrzeć. Szczególnie zachwyciła mnie syrena pływająca nad sofą. Każda łuska była
starannie wycyzelowana, a płetwy lśniły wszystkimi odcieniami błękitu i turkusu. Swoją nazwę
sala zawdzięczała jednak ogromnemu smokowi, który wił się pomiędzy żyrandolami pod wysoko
zawieszonym sufitem i wyglądał tak naturalnie, jakby w każdej chwili mógł rozłożyć skrzydła i
po prostu sobie odlecieć.
Na widok Xemeriusa chłopiec duch otworzył szeroko oczy ze zdziwienia i schował się za nogą
doktora White'a.
Miałam ochotę mu powiedzieć: „On ci nic nie zrobi, chce się tylko pobawić" (w nadziei, że to
prawda), ale rozmowa z duchem o demonie, gdy w pomieszczeniu jest pełno ludzi, którzy nie
widzą ani jednego, ani drugiego, nie byłaby zbyt rozsądna.
- Zobaczę, czy w kuchni znajdzie się coś jeszcze do jedzenia - powiedziała pani Jenkins.
- Przecież już dawno powinna była pani skończyć pracę -rzekł Falk de Villiers. - Ostatnio za
dużo pracuje pani po godzinach.
- Tak, niech pani idzie do domu - rozkazał jej opryskliwie doktor White. - Nikt tu nie umrze z
głodu.
Ależ tak, ja! I byłam pewna, że Gideon myśli dokładnie tak samo. Kiedy nasze spojrzenia się
spotkały, uśmiechnął się.
- Ale ciasteczka to nie jest coś, co uchodzi za zdrową kolację dla dzieci - zauważyła pani
Jenkins, choć zrobiła to bardzo cicho.
Oczywiście Gideon i ja nie byliśmy już dziećmi, ale mimo to porządny posiłek chyba nam się
należał. Szkoda, że jedyną osobą, która podzielała moje zdanie, była pani Jenkins, bo ona niestety
nie miała tu zbyt wiele do powiedzenia. W drzwiach zderzyła się z panem George'em, który wciąż
jeszcze nie mógł złapać tchu, a poza tym taszczył dwa duże, oprawione w skórę foliały.
- Ach, pani Jenkins, wielkie dzięki za herbatę - odezwał się.
18
Strona 19
- Proszę już skończyć pracę i zamknąć biuro.
Pani Jenkins skrzywiła się wprawdzie z dezaprobatą, ale odpowiedziała uprzejmie:
- A zatem do widzenia. Będę jutro rano.
Pan George z głośnym sapnięciem zamknął za nią drzwi i położył na stole grube księgi.
- No to jestem. Możemy zaczynać. W gronie czterech członków Kręgu Wewnętrznego nie
wolno nam podejmować uchwał, ale jutro będziemy niemal w komplecie. Sinclair i Hawkins, tak
jak się spodziewaliśmy, są zajęci, ale obaj przekazali mi swoje prawo głosu. Dzisiaj chodzi tylko
o to, aby z grubsza określić kierunek marszu.
- Najlepiej usiądźmy. - Falk wskazał na krzesła, które stały wokół stołu pod rzeźbionym
smokiem, i każdy wybrał sobie miejsce.
Gideon przewiesił swój surdut przez oparcie krzesła po przekątnej naprzeciwko mnie i podwinął
rękawy koszuli.
- Powiem to raz jeszcze: Gwendolyn nie powinno być przy tej rozmowie. Jest zmęczona i
mocno wystraszona. Najlepiej, by poddała się elapsji, a potem ktoś odwiózł ją do domu.
A przedtem, proszę, niech mi ktoś zamówi pizzę z dodatkowym serem.
- Bez obaw, Gwendolyn opowie nam tylko krótko o swoich wrażeniach - powiedział pan
George. - A potem sam zaprowadzę ją na dół do chronografu.Właściwie nie sprawia na mnie
wrażenia szczególnie wystraszonej - mruknął ubrany na czarno doktor White.
Robert, chłopiec-duch, stał za oparciem jego krzesła i spoglądał zaciekawionym wzrokiem na
sofę, na której rozwalił się Xemerius.
- A co to za dynks? - spytał mnie. Oczywiście nic nie odpowiedziałam.
- Nie jestem żaden dynks. Jestem bliskim przyjacielem Gwendolyn - odrzekł zamiast mnie
Xemerius i wystawił do niego język. - O ile nie najbliższym. Kupi mi psa.
Obrzuciłam sofę surowym spojrzeniem.
- Staia się rzecz niewiarygodna - mówił tymczasem Falk. -Kiedy Gideon i Gwendolyn odnaleźli
lady Tilney, już na nich czekano. Wszyscy tu obecni mogą zaświadczyć, że datę i godzinę wizyty
ustaliliśmy zupełnie przypadkowo. A jednak Lucy i Paul już na nich czekali. To nie mógł być
zbieg okoliczności.
- To znaczy, że ktoś musiał im opowiedzieć o tym spotkaniu - rzeki pan George, wertując jedną
z ksiąg. - Pytanie tylko kto.
- Raczej kiedy - wtrąci! doktor White, patrząc na mnie.
- I w jakim celu - dodałam. Gideon natychmiast zmarszczył czoło.
- Cel widać jak na dłoni. Potrzebują naszej krwi, żeby móc ją wczytać do skradzionego
chronografu. Dlatego przyprowadzili ze sobą posiłki.
- W Kronikach nie ma ani słowa o waszej wizycie - powiedział pan George. - Mieliście kontakt
co najmniej z trzema Strażnikami, nie mówiąc o tych strażach, które są rozmieszczone przy
schodach. Pamiętacie ich imiona?
- Przyjął nas osobiście pierwszy sekretarz. - Gideon odgarnął sobie lok z czoła. - Burghes albo
coś w tym stylu. Powiedział, że bracia Jonathan i Timothy de Villiers są oczekiwani wczesnym
wieczorem na elapsji, natomiast lady Tilney poddała się już elapsji z samego rana. Mężczyzna o
nazwisku Winsley zawiózł nas dorożką do Belgravii. Mial tam na nas czekać przed drzwiami, ale
kiedy wyszliśmy z budynku, dorożki nie było. Musieliśmy uciekać pieszo i w ukryciu czekać na
przeskok w czasie.
Czułam, jak się rumienię, przywołując w pamięci nasz pobyt w ukryciu. Pospiesznie sięgnęłam
po ciasteczko, pozwalając, by włosy opadły mi na twarz.
- Raport tego dnia został sporządzony przez jednego ze Strażników z Kręgu Wewnętrznego,
niejakiego Franka Mine'a. Składa się zaledwie z kilku linijek, trochę o pogodzie, potem o marszu
protestacyjnym sufrażystek w City i o tym, że lady Tilney pojawiła się punktualnie, by poddać się
elapsji. Żadnych szczególnych wydarzeń. O bliźniakach de Villiers nie wspomniano, ale w
tamtych latach oni również byli członkami Kręgu Wewnętrznego. - Pan George westchnął i
zamknął księgę. -Bardzo dziwne. To wszystko przemawia raczej za spiskiem we własnych
szeregach.
- I pozostaje najważniejsze pytanie: skąd Lucy i Paul mogli wiedzieć, że wy oboje tego dnia, o
tej godzinie pojawicie się u lady Tilney? - powiedział pan Whitman.
- Uff - odezwał się z sofy Xemerius - trochę dużo nazwisk, w głowie się może zakręcić.
- Wytłumaczenie widać jak na dłoni - rzekł doktor White, a jego spojrzenie znowu spoczęło na
mnie.
Wszyscy w zamyśleniu, posępnie, gapili się przed siebie, łącznie ze mną. Nic nie zrobiłam, ale
najwyraźniej oni wychodzili z założenia, że kiedyś w przyszłości - nie wiadomo dlaczego -
odczuję potrzebę wyjawienia Lucy i Paulowi, kiedy zamierzamy odwiedzić lady Tilney.
To wszystko było okropnie pogmatwane i im dłużej nad tym rozmyślałam, tym bardziej
wydawało mi się to nielogiczne.
I nagle poczułam się bardzo samotna.
19
Strona 20
- A cóż to za wariaci? - parsknął Xemerius i zeskoczył z sofy, aby zwiesić się głową w dół z
jednego z potężnych żyrandoli. - Podróże w czasie, co? Tacy jak ja trochę już przeżyli, ale nawet
dla mnie to jest kompletna nowość.
- Jednego nie rozumiem - odezwałam się. - Dlaczego pan się spodziewał, że w Kronikach
będzie napisane coś o naszej wizycie, panie George? To znaczy gdyby tam było coś napisane,
przecież zobaczyłby pan to już wcześniej i wiedziałby pan, że tego dnia się tam udamy oraz co
nas spotka. Jak to było w tym filmie z Ashtonem Kutcherem? Za każdym razem gdy jeden z nas
wraca z przeszłości, zmienia się cała przyszłość?
- To ciekawe i bardzo filozoficzne pytanie, Gwendolyn -powiedział pan Whitman, jakbyśmy
byli na lekcji. - Nie znam wprawdzie filmu, o którym mówisz, ale rzeczywiście, zgodnie z
zasadami logiki, nawet najmniejsza zmiana w przeszłości ma gigantyczny wpływ na przyszłość.
Jest takie krótkie opowiadanie Raya Bradbury'ego, w którym...
- Może przełożymy tę filozoficzną dyskusję na jakąś inną okazję - wpadł mu w słowo Falk. -
Teraz chętnie usłyszałbym o szczegółach zasadzki w domu lady Tilney i o tym, jak wam udało się
uciec.
Spojrzałam na Gideona. No, niech teraz zaserwuje swoją wersję bez pistoletu. Wzięłam jeszcze
jedno ciasteczko.
- Mieliśmy szczęście - rzekł Gideon, wypowiadając słowa równie spokojnie jak przedtem. -
Natychmiast spostrzegłem, że coś jest nie tak. Lady Tilney na nasz widok wcale nie wydawała się
zaskoczona. Kiedy pojawili się Paul i Lucy, a lokaj ustawił się w drzwiach, ja i Gwendolyn
uciekliśmy przez sąsiedni pokój i schody dla służby. Dorożka znikła, więc pobiegliśmy przed
siebie.
Kłamstwa najwidoczniej nie przychodziły mu ze szczególnym trudem. Zero zdradzieckiego
rumieńca, zero trzepotania powiek i uciekania wzrokiem, ani śladu niepewności w głosie.
M imo to stwierdziłam, że w jego wersji brakuje tego czegoś, co uczyniłoby ją prawdopodobną.
- To dziwne - zauważył doktor White. - Gdyby zasadzka została porządnie zaplanowana, byliby
uzbrojeni i zadbaliby o to, żebyście nie mogli uciec.
- W głowie zaczyna mi się kręcić - odezwał się z sofy Xe-merius. - Nienawidzę tych
skomplikowanych form czasownikowych i tego całego trybu warunkowego.
Spojrzałam wyczekująco na Gideona. Jeśli zamierza! upierać się przy swojej wersji bez
pistoletu, musiał teraz coś wymyślić.
- Sądzę, że ich po prostu zaskoczyliśmy - wyjaśnił Gideon.
- Hm - mruknął Falk.
Także miny pozostałych świadczyły o tym, że nie są do końca przekonani. Nic dziwnego!
Gideon to schrzanił! Jak się już kłamie, to trzeba to podbudować zagmatwanymi detalami, które
nikogo nie interesują.
- Strasznie szybko biegliśmy - wtrąciłam pospiesznie. -Schody dla służby najwyraźniej były
świeżo wywoskowane, o mało się nie wywaliłam, właściwie bardziej zjechałam po tych schodach,
niż po nich zeszłam. Gdybym się nie przytrzymała poręczy, leżałabym teraz ze skręconym
karkiem w 1912 roku. A co się właściwie dzieje, jak człowiek umrze w trakcie podróży w czasie?
Czy martwe ciało samo z siebie wraca do swoich czasów? No, ale mieliśmy szczęście, że drzwi na
dole były otwarte, bo akurat weszła służąca z koszykiem. Taka gruba blondynka. Myślałam już,
że Gideon na nią wpadnie, miała w koszyku jaja, zrobiłby się straszliwy bałagan. Ale minęliśmy
ją i ile sił w nogach pognaliśmy ulicą. Mam pęcherz na palcu.
Gideon odchylił się do tyłu na krześle i skrzyżował ręce na piersi. Nie potrafiłam zinterpretować
jego spojrzenia, ale nie zauważyłam w nim uznania, nie mówiąc o wdzięczności.
- Następnym razem włożę adidasy - rzuciłam pośród ogólnego milczenia.
Potem wzięłam jeszcze jedno ciasteczko. Poza mną najwyraźniej nikomu nie chciało się jeść.
- Mam pewną teorię - zaczął powoli pan Whitman, bawiąc się sygnetem na prawej dłoni. - I im
dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, że się nie mylę. Jeśli...
- Mam wrażenie, że powoli wychodzę na głupka - przerwał mu Gideon - bo już tyle razy to
powtarzałem. Ale jej nie powinno być przy tej rozmowie.
Poczułam, jak ukłucie w moim sercu przeistacza się w coś gorszego. Już nie byłam zraniona -
byłam wściekła.
- On ma rację - zgodził się doktor White. - To czysta lekkomyślność pozwolić jej uczestniczyć
w naszych rozważaniach.
- Ale przecież jesteśmy też zdani na to, co zapamiętała - zauważył pan George. - Jej każda,
choćby najdrobniejsza uwaga na temat ubioru, słowa i wyglądu może dostarczyć nam wska-
zówek co do czasu, w jakim przebywają Paul i Lucy.
- Jutro i pojutrze też będzie to pamiętała - powiedział Falk de Villiers. - Myślę, że faktycznie
najlepiej będzie, jeśli zejdziesz z nią teraz na dół, Thomasie, by poddała się elapsji.
Pan George w milczeniu skrzyżował ręce na swoim wydatnym brzuchu.
- Pójdę z Gwendolyn do... do chronografu i będę czuwał nad jej przeskokiem w czasie. - Pan
Whitman wstał, odsuwając krzesło.
20