Zelazny Roger - Odmieniec

Szczegóły
Tytuł Zelazny Roger - Odmieniec
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Zelazny Roger - Odmieniec PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Zelazny Roger - Odmieniec PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Zelazny Roger - Odmieniec - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ROGER ZELAZNY "Światy Czarnoksiężnika I" "Odmieniec" I Kiedy lord Rondoval ujrzał Starego Mora kuśtykającego w stronę głównej grupy oblegających, zrozumiał, że jego panowanie dobiegło kresu. Dzień krył się szybko za burzowymi chmurami, siąpiła zimna mżawka, a pioruny uderzały bliżej za każdym grzmotem i z każdym oślepiającym rozbłyskiem światła. Mimo to Det Morson, stojący na głównym balkonie wieży Rondovalu, nie zamierzał się jeszcze poddawać. Otarł twarz czarną chustą, przesunął dłonią po włosach, teraz białych i lśniących jak szron, za wyjątkiem szerokiego, czarnego pasma, które biegło od czoła do karku. Odwinął z szarfy berło kunsztownej roboty, po czym uniósł je w dłoniach nieco ponad poziom oczu, na odległość ramion od siebie. Wziął głęboki wdech i przemówił miękkim głosem. Znamię w kształcie smoka na wewnętrznej stronie jego przegubu zaczęło pulsować. W dole drogę atakującym przecięła smuga światła. Płomienie uniosły się z niej i zafalowały. Ludzie poupadali na plecy, ale strzelcy-centaury wytrzymali atak i wypuścili w kierunku płomieni strzały. Det roześmiał się, widząc jak wiatr zdmuchuje strzały na bok. Zanucił berłu swoją pieśń wojenną, a na ziemi, w powietrzu i pod ziemią gryfony, bazyliszki, demony i smoki powstały do ostatniego ataku. Stary Mor uniósł laskę i płomienie natychmiast opadły. Det potrząsnął głową na takie marnotrawienie talentu. Det podniósł głos, a ziemia zadrżała. Bazyliszki wyszły z legowisk i podpełzły, by wbić wzrok we wrogów. Harpie rzuciły się na napastników z góry: wrzeszczały, defekowały i darły ich pazurami. Wilkołaki ruszyły do ataku. Smoki siedzące na wysokich zboczach usłyszały głos Deta i rozpostarły skrzydła... A jednak, kiedy płomienie opadły, a harpie zginęły przebite strzałami centaurów, kiedy bazyliszki oblane czystym światłem laski Mora potoczyły się na bok i pozdychały z mocno zaciśniętymi oczyma, kiedy smoki - najinteligentniejsze ze wszystkich - powoli nadlatywały ze zboczy, by uniknąć bezpośredniego spotkania z hordą stale postępującą naprzód, Det zrozumiał, że szala się już przechyliła. Historia, by tak rzec, zaskoczyła go od skrzydła. W żaden sposób nie mógł użyć swoich mocy przeciwko Staremu Morowi, a realne wyjścia z Rondovalu były już zablokowane przez oblegających. Potrząsnął głową i opuścił berło. Nie będzie żadnych układów, żadnej możliwości honorowego złożenia broni. Pragnęli jego krwi, a Det poczuł się nagle tak, jakby miał silną anemię. Z ostatnim przekleństwem, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na atakujących, cofnął się z balkonu. Miał jeszcze trochę czasu, by uporządkować kilka spraw i przygotować się na ostatnią chwilę. Odpędził myśl, aby oszukać swoich wrogów samobójstwem. Zbyt bezpłodne jak na jego gust. Lepiej zabrać kilku ze sobą. Otrząsnął deszcz z płaszcza i pośpieszył w dół korytarza. Spotka się z nimi na parterze. Piorun zagrzmiał prawie dokładnie przed nim. W każdym oknie, które mijał, widać było jasne płomienie. Lidia, lady Rondoval - z ciemnymi, rozpuszczonymi włosami na plecach - wyszła zza zakrętu korytarza i ujrzała, jak do niszy przy drzwiach wślizgnął się cień. Wypowiedziawszy ogólne zaklęcie wypędzające, stosowane do większości nieludzkich istot mogących kręcić się po tych komnatach, ruszyła dalej. Mijając wnękę drzwiową, odruchowo spojrzała tam i natychmiast pojęła, dlaczego jej zaklęcie było jakby mniej skuteczne. Stanęła twarzą w twarz z Mysią Rękawicą -złodziejem - małym, ciemnym człowieczkiem odzianym w czarne sukno i skórę. Do tej pory Lidia sądziła, że znajduje się on bezpiecznie uwięziony w celi pod zamkiem. Szybko odzyskał równowagę i ukłonił się z uśmiechem. - Jakże uroczo jest spotkać moją panią. - Jak się wydostałeś? - spytała. - Z pewnymi trudnościami - odparł. - W tych stronach robią sprytne zamki. Westchnęła i mocniej przycisnęła do siebie małe zawiniątko. - Wygląda na to - powiedziała - że udało ci się wydostać na własną zgubę. Nasi wrogowie właśnie szturmują główną bramę. Może nawet już ją sforsowali. - A więc stąd ten cały hałas - powiedział. - Czy wobec tego mogłabyś mnie skierować do najbliższego tajnego przejścia? - Obawiam się, że wszystkie zostały zablokowane. - Szkoda. Czy byłoby to nieuprzejme z mojej strony zapytać, dokąd tak śpieszysz z... Au! Aa! Złapał się za poparzone czubki palców. Był to wynik tajemnego gestu uczynionego przez lady Rondoval, kiedy Mysia Rękawica sięgnął w kierunku zawiniątka. - Idę do wieży - oświadczyła. - Mam nadzieję, że uda mi się wezwać - jednego ze smoków, żeby mnie stąd zabrał, jeżeli w ogóle jeszcze jakieś zostały. Jednak one nie lubią obcych, więc boję się, że nic tam po tobie. Przykro, przykro mi. Uśmiechnął się i skinął głową. - Idź powiedział. - Spiesz się! Poradzę sobie, zawsze sobie radziłem. Skinęła głową, Mysia Rękawica skłonił się i lady pośpieszyła dalej. Ssąc palce, złodziej odwrócił się w tę samą stronę, z której przed chwilą przyszedł. W głowie miał już gotowy plan. On także musiał się śpieszyć. Kiedy Lidia zbliżała się do końca korytarza, zamek zaczął się trząść. Wstąpiła na schody, a okno ponad nią rozprysło i do środka wpadł deszcz. Dotarła do pierwszego piętra i skierowała się ku krętym schodom na wieżę, kiedy potężny grzmot sprawił, że nie usłyszała złowieszczych trzasków w ścianach. Jednak nawet gdyby je usłyszała, nie byłyby w stanie jej powstrzymać. W połowie wspinaczki po schodach poczuła, że wieża się kołysze. Lidia zawahała się, gdyż w ścianach pojawiły się pęknięcia. Dookoła sypał się pył i wapno. Schody zaczęły się przekrzywiać... Zerwała z ramion płaszcz, otuliła zawiniątko, odwróciła się i popędziła z powrotem. Kąt nachylenia schodów się zmniejszył i lady Rondoval słyszała teraz wokół siebie grzmiące, zgrzytające odgłosy. Fragment sufitu zawalił się przed nią i do środka zaczęła wlewać się woda. W otworze ujrzała, jak wjazd do zamku unosi się powoli w górę. Bez wahania uniosła zawiniątko i wyrzuciła je na zewnątrz. Świat zapadł się pod nią. Kiedy oddziały Jareda Klaithe'a wpadły z tupotem do głównego holu Rondovalu, depcząc po ciałach jego ciemnych obrońców, z mrocznego przejścia wyłonił się lord Det z napiętym łukiem w dłoni. Wypuścił strzałę, która przeszyła zbroję Jareda, jego mostek i serce, zwalając go z nóg. Det odrzucił na bok łuk i wydobył z szarfy berło. Zatoczył nim nad głową małe koło, a napastnicy poczuli, jak niewidzialna siła odpycha ich w tył. Jedna z postaci wystąpiła naprzód. Był to oczywiście Mor. Świetlista laska obracała się w jego dłoniach jak jasne koło. - Źle lokujesz swoją lojalność stary - zauważył Det. - To nie twoja walka. - Stała się moją - odparł Mor. - Przechyliłeś szalę. - Ba! Szalę przechylono tysiące lat temu - powiedział Det - we właściwą stronę. Mor potrząsnął głową. Laska obracała się przed nim coraz szybciej i szybciej; nie widać już było, żeby ją trzymał. - Boję się reakcji, które mogłeś spowodować - powiedział. - Nie mówiąc o ewentualnych konsekwencjach twojej aktywności, gdyby pozwolono ci działać dalej. - W takim razie to sprawa między nami dwoma - odparł Det, opuszczając berło i kierując je w stronę Mora. - Zawsze tak było, czyż nie? - spytał Mor. Lord Rondoval zawahał się przez ułamek sekundy. - Wydaje mi się, że masz rację - odparł wreszcie. - Ale w takim razie to ty będziesz odpowiedzialny! Berło rozbłysło i wystrzeliła z niego smuga czerwonego światła. Kiedy uderzyła w kolistą tarczę, w którą przemieniła się wirująca laska, Stary Mor pochylił się do przodu. Tarcza błyskawicznie odbiła światło i skierowała je w sufit. Z łoskotem zagłuszającym grzmot pioruna kawały muru oderwały się od sufitu i zleciały na lorda Rondoval, grzebiąc go pod sobą. Mor wyprostował się, a koło zwolniło i ponownie stało się laską. Stary czarodziej oparł się na niej ciężko. Wraz z ucichnięciem echa w holu zewnętrzne odgłosy bitwy także ustały. Również burza przesuwała się dalej, błyskawice słabły wraz z odgłosem piorunów. Ardel, jeden z poruczników Jareda, wystąpił do przodu i stał wpatrzony w stertę gruzu. - Skończone - powiedział. - Zwyciężyliśmy... - Na to wygląda - odparł Mor. - Ciągle jeszcze jest tutaj trochę jego ludzi, z którymi trzeba się rozprawić. Mor przytaknął. - A smoki? I jego pozostali nadprzyrodzeni słudzy? - Są w tej chwili w rozsypce - odparł miękko Mor. - Poradzę sobie z nimi. - Dobrze. My... Co to za hałas? Nasłuchiwali przez chwilę. - To może być pułapka - powiedział jeden z sierżantów, o imieniu Marakas. - Zbadajcie to. Wyślijcie kogoś i natychmiast złóżcie raport. Mysia Rękawica kucnął za arrasem, tuż przy schodach wiodących do ciemnych obszarów w dole. Jego plan zakładał powrót do celi i bezpieczne ukrycie się tam. Sądził, że więzień Deta będzie jedyną osobą mogącą liczyć na łaskawość napastników. Był już w połowie drogi do miejsca uwięzienia, kiedy brama padła, napastnicy wlali się do środka i odbył się pojedynek na czary. Złodziej był świadkiem wszystkich tych wydarzeń, obserwując je zza rozdartego gobelinu. Teraz, kiedy wszyscy zwrócili uwagę na coś innego, był idealny moment, by wymknąć się i prześlizgnąć w dół. Tylko że... Także jego ciekawość została pobudzona. Czekał. Wysłany żołnierz wrócił wkrótce z hałaśliwym zawiniątkiem. Sierżant Marakas miał napięty wyraz twarzy i sztywno trzymał niemowlę. - Najwyraźniej Det zamierzał złożyć je w ofierze w jakimś nikczemnym obrzędzie, by w ten sposób zapewnić sobie zwycięstwo - wysunął przypuszczenie. Ardel nachylił się i obejrzał niemowlę. Uniósł maleńką rączkę i obrócił ją dłonią do góry. - Nie. Na wewnętrznej stronie prawego przegubu ma znamię smoka, świadczące o mocy. To potomek Deta. - Och! Ardel spojrzał na Mora, ale starzec wpatrywał się w dziecko, głuchy na wszystko, co działo się dookoła. - Co mam z nim zrobić, panie? - spytał Marakas. Ardel przygryzł wargę. - To znamię - powiedział - oznacza, że dziecko zostanie czarnoksiężnikiem. Jest to także nieomylny sposób informacji. Niezależnie od tego, co dziecko usłyszy dorastając, prędzej czy później dowie się prawdy. Gdyby miało się tak stać, czy chciałbyś spotkać czarnoksiężnika, który wiedziałby, że przyczyniłeś się do śmierci jego ojca i zrujnowałeś zamek? - Rozumiem, do czego zmierzasz - powiedział Marakas. - Dlatego najlepiej będzie, jeśli pozbędziesz się tego dziecka. Sierżant odwrócił wzrok. - A gdybyśmy wywieźli je do jakiejś odległej krainy, gdzie nikt nigdy nie słyszał o Domu Rondoval? - ... I dokąd pewnego dnia mógłby dotrzeć wędrowiec znający całą historię? Nie. Taka niepewność byłaby pod wieloma względami gorsza niż pewność przeznaczenia. Nie widzę ratunku dla małego. Bądź prędki i miłosierny. - Panie, czy nie moglibyśmy odciąć mu ręki? Tolepsze niż śmierć. Ardel westchnął. - Z ręką czy bez ręki, i tak miałby moc. Poza tym, za dużo tu dzisiaj świadków. Opowieść rozeszłaby się i powiększyłaby żałobę. Nie! Jeśli nie masz odwagi zrobić tego sam, musimy wybrać kogoś, kto... - Poczekajcie! Stary Mor przemówił. Otrząsnął się jak ten, kto właśnie się zbudził, i zrobił krok w przód. - Jest sposób, żeby pozwolić dziecku żyć, a jednocześnie nie dopuścić, by wasze obawy się sprawdziły. Dotknął maleńkiej rączki. - Co proponujesz? - spytał Ardel. - Tysiąc lat temu - zaczął Mor - oprócz wielkiej magii posiadaliśmy także wielkie miasta i potężne maszyny. - Słyszałem te baśnie - przerwał mu Ardel. - Co nam to daje? - To więcej niż tylko baśnie. Kataklizm naprawdę miał miejsce. Zachowaliśmy magię, a większość innych rzeczy wyrzuciliśmy. Teraz brzmi to jak legenda, ale do dzisiaj jesteśmy uprzedzeni do nienaturalnych wytworów techniki. - Oczywiście. Te... - Pozwól mi skończyć! Kiedy podejmuje się tego rodzaju ważną decyzję, symetria wszechświata wymaga, aby podjęto ją na obydwu biegunach. Istnieje inny świat, bardzo podobny do naszego; wyrzucono stamtąd magię, zaś zachowano pozostałe rzeczy. Tam my i nasze metody są tematem legend. - Gdzie znajduje się ów świat? Mor uśmiechnął się. - Po przeciwnej stronie muzyki naszej krainy, o jeden takt stąd. Leży tuż za zakrętem, w który nikt nie skręca. Jest kolejnym rozwidleniem lśniącej drogi. - Zagadki czarodziejów! Co nam to daje? Czy można tam się udać? - Ja mogę. - O, w takim razie... - Tak. Gdyby to dziecko wyrosło w tamtym świecie, zachowałoby życie, ale jego moc znaczyłaby niewiele. Odrzucono by ją, zracjonalizowano, wyjaśniono. Dziecko zdobyłoby w życiu zupełnie inne miejsce niż to, które zajęłoby tutaj. Nigdy by nie zrozumiało ani nie podejrzewało nic z tego, co się tu wydarzyło. - Dobrze. Zrób to więc, jeśli rzeczywiście miłosierdzie można kupić tak tanio. - J e s t cena. - Co masz na myśli? - Prawo symetrii, o którym mówiłem musi zostać zachowane, jeżeli wymiana ma mieć charakter stały. Kamień za kamień, drzewo za drzewo... - Dziecko? Czy chcesz powiedzieć, że jeśli zabierzesz to tam, musisz przynieść tutaj jedno z ich dzieci? - Tak. - Co byśmy z nim tu robili? Sierżant Marakas odchrząknął, - Moja Mela i ja właśnie straciliśmy synka - powiedział. - Może... Ardel uśmiechnął się i skinął głową. - W takim razie cena jest niska. Niech tak się stanie. Skinieniem głowy i dużego palca u nogi Ardel wskazał na leżące berło Deta. - Co z tą magiczną różdżką? Czy nie jest niebezpieczna? Mor przytaknął, powoli schylił się i podniósł berło. Zaczął nim obracać, pocierając je jednocześnie. - Tak - powiedział wreszcie, kiedy udało mu się rozdzielić berło na trzy części. - Nie można go zniszczyć, ale gdybym umieścił każdą z części na wierzchołku wielkiego Trójkąta Magicznego, możliwe, że nigdy nie będzie można zrobić z niego użytku. W każdym razie będzie to bardzo trudne. - Zrobisz to? - Tak. W tym momencie Mysia Rękawica wysunął się zza arrasu i zbiegł w dół schodami. Stanął, wstrzymał oddech i nastawił uszu w oczekiwaniu na okrzyk. Nie było nic słychać, popędził więc dalej. Kiedy dotarł do ciemnego końca wielkich schodów, skręcił w prawo, uczynił kilka kroków i stanął. Rozciągały się przed nim nie korytarze, ale raczej naturalne tunele. Czy przedtem wyszedł z tego, który znajdował się po jego prawej ręce? Czy może z tego drugiego? Nie przypominał sobie, żeby były tam dwa obok siebie... W górze rozległ się hałas. Złodziej wybrał tunel najbardziej na prawo i ruszył do przodu. Tunel był równie mroczny jak ten, którym szedł wcześniej, ale po dwudziestu krokach skręcał ostro w prawo. Nie pamiętał niczego podobnego. Mimo to, jeżeli ktoś faktycznie nadchodził, Mysia Rękawica nie mógł sobie pozwolić na powrót. Poza tym widział przed sobą małe światełko... W pomieszczeniu migotał i dymił metalowy kosz z węglem drzewnym. Nie opodal leżała na ziemi wiązka gałązek. Złodziej wrzucił je do kosza, podmuchał; buchnęły płomienie. Wkrótce potem w jego dłoni płonęła pochodnia. Podniósł jeszcze kilka patyków i ruszył dalej tunelem. Dotarł do skrzyżowania. Droga na lewo wyglądała na trochę większą, bardziej obiecującą. Ruszył nią; wkrótce rozwidliła się znowu. Tym razem wybrał drogę w prawo. Stopniowo zaczął sobie uświadamiać, że schodzi w dół. Poczuł jakby lekką wilgoć. Minął trzy dalsze rozwidlenia oraz komnatę z wieloma załomami. Zaczął znakować drogę węglem drzewnym z pochodni. Spadek zaostrzył się, tunel skręcił i stał się szerszy. Coraz bardziej przypominał korytarz. Kiedy Mysia Rękawica stanął, żeby zapalić drugą pochodnię, uświadomił sobie, że szedł już znacznie dłużej niż poprzednio. Bał się jednak wracać tą samą drogą. Dalsze sto kroków nie mogło zaszkodzić, postanowił... Kiedy przeszedł ten odcinek, stanął u wylotu dużej, ciepłej groty, wdychając łagodną woń, której nie mógł zidentyfikować. Uniósł wysoko pochodnię, ale drugi koniec groty pozostawał ukryty w cieniu. Jeszcze sto kroków, powiedział sobie... Później, kiedy postanowił nie ryzykować dłużej i zawrócić, usłyszał zbliżający się potężny wrzask. Zrozumiał, że mógł albo liczyć na łaskę nadchodzących i wyjaśnić im swoje położenie, albo ukryć się, gasząc światło. Ponieważ jego dotychczasowe doświadczenia z ludźmi były takie, jakie były, rozejrzał się w poszukiwaniu nie rzucającej się w oczy niszy. Tej nocy polowano na sługów Domu Rondoval i zabijano ich. Za pomocą swej laski i woli Mor zwabił smoki oraz stwory, które zbyt trudno było zabić i wpędził je do wielkich grot pod zamkiem. Później okrył wszystko wiekuistym snem i sprawił, że groty zostały zapieczętowane. Wiedział, że jego kolejne zadanie będzie przynajmniej równie trudne. II Szedł lśniącą drogą. Po jej powierzchni migotały bez przerwy miniaturowe błyskawice, ale to go nie przerażało. Po obu stronach drogi błyskały stale zmienne rzeczywistości. Przed nim rozpościerała się ciemna cisza pełna gwiazd. W prawej dłoni trzymał kij, a szczątkiem lewej ręki niósł dziecko. Co pewien czas mijał rozwidlenie dróg, boczną odnogę, skrzyżowanie. Wiele z nich zbywał zaledwie pobieżnym spojrzeniem. W końcu jednak dotarł do rozwidlenia gościńca i wstąpił na ścieżkę prowadzącą w lewo. Migotanie natychmiast stało się rzadsze. Szedł, ze zdwojoną uwagą i dokładnie oglądając pojawiające się obrazy. W końcu skoncentrował się na widokach po prawej stronie ścieżki. Po chwili stanął i ogarnął wzrokiem panoramę. Wysunął przed siebie kij, a ruch obrazów zwolnił jeszcze bardziej. Przyglądał im się przez okres kilku uderzeń serca, a następnie skierował koniec kija w przód. Scena przed nim znieruchomiała, urosła, nabrała głębi i koloru... Wieczór... Jesień... Mała uliczka, małe miasteczko... Kompleks zabudowań uniwersyteckich. Zrobił krok w przód. Michael Chain - rudowłosy, o czerwonej cerze, z dziesięcioma kilogramami nadwagi - poluzował krawat i opadł swym studziewięćdziesięciocentymetrowym ciałem na stołek przy stole kreślarskim. Lewą dłonią przyciskał klawisze komputera, na którego ekranie pojawiła się postać. Przyglądał się jej przez około pół minuty, obrócił, naniósł poprawki, ponownie obrócił. Wziął ołówek, blok i naszkicował na kartce postać z ekranu. Odsunął się, przyjrzał swojemu rysunkowi, przygryzł wargę, wytarł gumką kilka kresek. - Mike! - zawołała ciemnowłosa kobieta w poważnej sukni wieczorowej, otwierając drzwi jego gabinetu. - Czy nie możesz oderwać się od pracy nawet na minutę? - Opiekunka do dziecka jeszcze nie przyszła - odparł, nie przestając wycierać - a ja jestem gotów do wyjścia. To lepsze niż siedzenie i kręcenie młynka palcami. - No więc ona już przyszła, a ty musisz jeszcze zawiązać krawat; już jesteśmy spóźnieni. Westchnął, odłożył ołówek i wyłączył komputer. - No dobra - powiedział, wstał i pogmerał palcem przy szyi. - Za minutę będę gotowy. Punktualność nie jest wielką cnotą na przyjęciu wydziałowym. - Owszem jest, jeżeli chodzi o twojego szefa. - Glorio - odparł, kręcąc głową - jedyna rzecz, którą musisz wiedzieć o Jimie, to fakt, że w normalnym świecie nie przetrwałby nawet tygodnia. Wyjmij go ze środowiska uniwersyteckiego, umieść w prawdziwym biurze projektów przemysłowych, a... - Nie zaczynajmy tego znowu przerwała wycofując się. - Wiem, że nie jesteś tu szczęśliwy, ale w tej chwili nie mamy nic innego. Musisz to docenić. - Mój ojciec miał własną firmę konsultingową - wyrecytował. -Mogła być moja... - Ale twój ojciec ją przepił. Daj już spokój. Chodźmy. - To było pod koniec. Miał kilka ciężkich przejść, ale był dobry. Tak samo jak dziadek - kontynuował Michael. - Założył tę firmę i... - Wiem już, że wywodzisz się z dynastii geniuszów - odparła Gloria - i że... Otrząsnął się i spojrzał na żonę. - Jak on się czuje? - spytał miękko. - Śpi - odpowiedziała. - Wszystko dobrze. Uśmiechnął się. - No dobrze, bierzmy płaszcze. Będę grzeczny. Odwróciła się i wyszedł za nią; nad jego ramieniem lśniło blade oko CRT. Mor znajdował się w drzwiach budynku po przeciwnej stronie niż dom, który obserwował. Wysoki mężczyzna w ciemnym płaszczu stał na schodach z rękami w kieszeniach, patrząc na ulicę. Niższa postać, kobieca była ciągle jeszcze zwrócona twarzą w stronę częściowo uchylonych drzwi. Rozmawiała z kimś, kto znajdował się w środku. Wreszcie kobieta zamknęła drzwi, odwróciła się i dołączyła do mężczyzny. Mor patrzył za nimi; poszli ulicą, skręcili za rogiem. Czekał przez chwilę, żeby upewnić się, że nie wrócą po jakiś zapomniany drobiazg. Odszedł od drzwi i przeszedł na drugą stronę ulicy. Kiedy stanął przed właściwymi drzwiami, zastukał w nie kijem. Po chwili drzwi uchyliły się; zobaczył że były od środka zamknięte na łańcuch. Przez szparę przyglądała mu się młoda dziewczyna, z lekkim wyrazem podejrzliwości na twarzy. - Przyszedłem coś wziąć - oświadczył. Sieć rzuconego wcześniej zaklęcia sprawiła, że jego język, chociaż zupełnie inny, był dla dziewczyny całkowicie zrozumiały. - I coś zostawić. - Ich nie ma - odparła. - Jestem opiekunką do dziecka... - W porządku - powiedział, powoli opuszczając koniec kija do poziomu jej oczu. W ciemnym drewnie zaczęło się słabe pulsowanie, nadające lasce opalizującą barwę i strukturę. Dziewczyna odwróciła wzrok. Pulsowanie przykuło jej uwagę na okres kilku uderzeń, po czym Mor ściągnął jej wzrok na swą twarz. Oczy ich spotkały się, zatrzymał spojrzenie dziewczyny. Ton głosu Mora obniżył się lekko. - Teraz otwórz drzwi - rozkazał. Wewnątrz przesunął się cień ruchu, rozległ się chrzęst i łańcuch opadł. - Cofnij się - polecił Mor. Twarz cofnęła się. Pchnął drzwi i wszedł. - Idź do drugiego pokoju i usiądź - powiedział, zamykając za sobą drzwi. - Kiedy stąd wyjdę, zamkniesz za mną drzwi na łańcuch i zapomnisz, że tu byłem. Powiem ci, kiedy masz to zrobić. Dziewczyna szła już do salonu. Poruszał się po mieszkaniu powoli, otwierał kolejno drzwi. Wreszcie zatrzymał się na progu małego, zaciemnionego pokoju. Wszedł i przyjrzał się małej postaci skulonej w kołysce, a następnie przysunął kij na odległość kilku centymetrów od głowy dziecka. - Śpij - powiedział. Drewno pod jego dłonią znowu zaczęło błyskać. - Śpij. Następnie bardzo ostrożnie złożył na podłodze swój ciężar, oparł kij o kołyskę, odkrył i podniósł zaczarowane przez siebie dziecko. Położył je obok drugiego i przyjrzał się obojgu. W świetle sączącym się przez uchylone drzwi ujrzał, że to dziecko miało jaśniejszą cerę od przyniesionego, a jego włosy były jakby rzadsze i bledsze. Mimo to... Zamienił ubrania dzieci, owinął chłopczyka z kołyski w koc, w którym przyniósł dziecko. Położył ostatniego lorda Rondoval w kołysce, przyjrzał mu się i dotknął palcem smoczego znamienia... Odwrócił się gwałtownie, wziął kij i podniósł z podłogi małego Daniela Chaina. Przechodząc holem, zawołał w stronę salonu: - Odchodzę! Zamknij za mną drzwi i zapomnij! Kiedy był na zewnątrz, usłyszał szczęk opadającego łańcucha. Odszedł. Przez postrzępione dziury w chmurach świeciły gwiazdy, a zimny wschodni wiatr wiał mu w plecy. Zza rogu wyjechał pojazd, omiótł go światłami, ale przejechał nie zwalniając. W chodniku zaczęły migotać małe światełka, a budynki po obu stronach ulicy straciły coś ze swej realności; stały się dwuwymiarowe, zaczęły migać. Iskrzenie drogi, którą szedł, wzmogło się i wkrótce przestał być to chodnik. Pojawił się wielki, jasny trakt, rozciągający się przed nim i poza nim, bez końca. W obie strony odchodziły od niego liczne boczne odnogi. Widok po obu stronach stał się mozaiką małych ujęć niezliczonych czasów i miejsc; rozbłyskujących, świetlistych i kurczących się, zamieniających się w końcu w połyskującą łuskę jakiejś egzotycznej ryby. Nad jego głową pozostawał pas ciemnego nieba - bezchmurnego, oświetlającego gwiazdami niebiański obraz drogi w dole. Co pewien czas Mor dostrzegał na poboczach inne postaci - nie wszystkie były ludźmi - wykonujące zadania równie niepojęte jak jego własne. Wstąpił na drogę wiodącą do domu, a jego kij rozjarzył się jasno. Z pięt i palców u stóp kapała czarodziejowi rosa błyskawic. III W krainach mitycznych dla siebie nawzajem mijały dni. Kiedy chłopiec miał sześć lat, zauważono, że nie tylko próbował naprawić wszystko, co było zepsute, ale także całkiem często mu się to udawało. Mela pokazała mężowi szczypce kuchenne, które naprawił. - Równie dobrze, jak Vince robi to w swojej kuźni - powiedziała. - Ten chłopiec będzie druciarzem. Marakas przyjrzał się narzędziu. - Czy widziałaś, jak to robił? - spytał. - Nie. Słyszałam, jak wali młotkiem, ale nie zwróciłam na to zbyt wiele uwagi. Wiesz, jak on się bawi kawałkami metalu i tego rodzaju rzeczami. Marakas przytaknął i odłożył szczypce. - Gdzie on teraz jest? - Myślę, że przy rowie nawadniającym. Tapla się tam. - Pójdę i powiem mu, jak bardzo się cieszę, że to naprawił -powiedział, przeszedł przez pokój i nacisnął klamkę. Wyszedł, skręcił za rogiem i poszedł ścieżką w dół, obok wielkiego drzewa, w stronę pól. W trawach bzyczały owady. Gdzieś w górze świergotał ptak. Chłodny powiew rozwiewał Marakasowi włosy. Idąc myślał z pewną dumą o dziecku, które wzięli. Chłopiec był zdrowy, silny i bardzo sprytny... - Mark? - zawołał, kiedy dotarł do rowu. - Tutaj, tato - nadleciała cicha odpowiedź zza zakrętu po prawej stronie. Poszedł w tamtym kierunku. - Gdzie? - spytał po chwili. - Tu, na dole. Podszedł do krawędzi, spojrzał w dół i ujrzał Marka oraz to, czym się bawił. Tuż ponad powierzchnią wody chłopiec umieścił prosty kijek, opierając jego końce na stertach kamieni, które wzniósł po obu stronach. Do kijka przymocował szereg kwadratowych - skrzydeł? - które popychała płynąca woda obracając je w kółko i w kółko. Na ten widok nie wiadomo czemu Marakasa przeszedł dziwny dreszcz który jednak po chwili zniknął. Śledził obracające się łopatki i czuł dumę z wynalazku syna. - Co tu masz, Mark? - spytał, siadając na brzegu. - To tylko takie koło - odparł chłopiec, podnosząc z uśmiechem wzrok. - Woda je obraca. - Co ono robi? - Nic. Tylko się obraca. - Jest naprawdę ładne. - Tak. Prawda? - Ładnie naprawiłeś te szczypce - powiedział Marakas, wyrywając źdźbło i zaczynając je żuć. - Twojej matce to się podobało. - To było proste. - Lubisz budować i naprawiać różne rzeczy, prawda? - Tak. - Myślisz, że chciałbyś kiedyś w ten sposób zarabiać na życie? - Tak myślę. - Stary Vince będzie niedługo szukał czeladnika do kuźni. Jeżeli myślisz, że chciałbyś nauczyć się kowalstwa - pracy z metalami - mógłbym z nim pomówić. - Zrób to. - Wykonywałbyś oczywiście prawdziwe, praktyczne przedmioty - Marakas wskazał na obracane przez wodę koło - a nie zabawki - dokończył. - To nie jest zabawka - powiedział Mark, odwracając się w stronę swego dzieła. - Dopiero powiedziałeś, że nic nie robi. - Ale myślę, że mogłoby. Muszę tylko odkryć co i w jaki sposób. Marakas roześmiał się, wstał, przeciągnął się. Wrzucił swoje źdźbło do wody i patrzył, jak koło nim obraca. - Kiedy odkryjesz, nie zapomnij mi powiedzieć. Odwrócił się i zaczął iść z powrotem. - Powiem ci - powiedział miękko Mark, ciągle patrząc na obracające się koło. Kiedy chłopiec miał sześć lat, wszedł do gabinetu ojca jeszcze raz zobaczyć tę jego śmieszną maszynę. Może tym razem... - Dan! Wyjdź stąd natychmiast! - wrzasnął Michael Chain, nawet nie odwracając się od stołu kreślarskiego. Mała, patykowana sylwetka na ekranie opadła na linię falującą w górę i w dół. Michael manipulował przy konsolecie, usiłując nanieść poprawki. - Glorio! Chodź tu i weź go! To się dzieje znowu! - Tato - zaczął Dan - nie chciałem... Mężczyzna odwrócił się i spojrzał na chłopca. - Powiedziałem ci, żebyś się trzymał z daleka, kiedy pracuję. - Wiem, ale myślałem, że może tym razem... - Myślałeś! Myślałeś! Czas już, żebyś zaczął robić to, co ci się mówi! - Przepr... Michael Chain zaczął się podnosić z krzesła i chłopiec wycofał się z pokoju. Usłyszawszy za plecami kroki matki, odwrócił się i przylgnął do niej. - Przepraszam - dokończył. - Znowu? - spytała Gloria, patrząc na męża ponad główką syna. - Znowu - odparł Michael. - Ten dzieciak przynosi mi pecha. Na małym stoliku stojącym obok stołu kreślarskiego zaczął podskakiwać ołówek. Michael obrócił się i patrzył na niego zafascynowany. Ołówek przechylił się, upadł na bok i potoczył się po krawędzi stołu. Michael sięgnął ręką, ale ołówek wysunął się poza krawędź i spadł na podłogę, zanim Chain zdołał go chwycić. Przeklinając Michael wyprostował się i walnął głową o kant stołu. - Zabierz go stąd! - wrzasnął. - W tym dzieciaku siedzi duch! - Chodź - powiedziała Gloria, wyprowadzając chłopca z pokoju. -Wiem, że robisz to nieświadomie... Okno otworzyło się z hukiem, a papiery zawirowały. W ścianie rozległo się gwałtowne stukanie. Z półki zleciała książka. - To tylko coś, co czasem się zdarza - dokończyła, kiedy wyszli. Michael westchnął, pozbierał rzeczy, podniósł się i zamknął okno. Kiedy wrócił do swego urządzenia, funkcjonowało normalnie. Spojrzał na ekran. Nie lubił rzeczy, których nie potrafił zrozumieć. Czy dzieciak wysłał pewien rodzaj fal, które nasilały się, kiedy mały był zdenerwowany? Kilkakrotnie usiłował je wykryć używając rozmaitych przyrządów. Zawsze bez powodzenia. Zazwyczaj same przyrządy... - No i masz. Płacze, a cały pokój przewrócony jest do góry nogami -powiedziała Gloria, ponownie wchodząc do męża. - Gdybyś odnosił się do niego delikatniej, kiedy to się zaczyna, prawdopodobnie nie przybierałoby takich rozmiarów. M n i e zazwyczaj udaje się temu zapobiec, jeśli po prostu odnoszę się do niego łagodnie. - Przede wszystkim - zaczął Mark - nie jestem pewien, czy ma tu miejsce cokolwiek nadprzyrodzonego. Po drugie, to jest zawsze takie nagłe. - Tak, to jest nagłe - powiedział wreszcie. - Lepiej pójdę powiedzieć mu coś miłego. Wiem, że to nie jego wina. Nie chcę, żeby czuł się nieszczęśliwy. Ruszył do drzwi, jednak zaraz stanął. - Ciągle się zastanawiam - powiedział. - Wiem. - Jestem pewien, że nasze dziecko nie miało na ręce tego znaku. - Nie zaczynaj znowu, proszę. Kręcisz się tylko w kółko i w kółko. - Masz rację. Wyszedł z gabinetu i ruszył do pokoju Dana. Po drodze usłyszał, jak ktoś grał cicho na gitarze. Akord D akord G... To zdumiewające, że takie małe dziecko nauczyło się grać... Poza tym nikt w rodzinie Michaela ani w rodzinie jego żony nigdy nie przejawiał żadnych zdolności muzycznych. Delikatnie zapukał do drzwi. Gra ustała. - Tak? - Czy mogę wejść? - Mhm. Michael pchnął drzwi i wszedł. Dan leżał wyciągnięty na łóżku. Instrumentu nigdzie nie było widać. Pewnie znajdował się pod łóżkiem. - To naprawdę ładne. Co grałeś? - Po prostu dźwięki. Nie wiem. - Dlaczego przerwałeś? - Nie lubisz tego. - Nigdy tak nie mówiłem. - Wiem to. Michael usiadł i uścisnął dłoń Dana. - No więc mylisz się - powiedział. - Każdy ma coś, co lubi robić. Ja mam swoją pracę. Wiesz, przestraszyłeś mnie, Dan. Nie wiem, jak się to dzieje, ale kiedy znajdujesz się w pobliżu, urządzenia zaczynają chwilami wariować, a rzeczy, których nie rozumiem, czasami mnie przerażają. Ale nie jestem na ciebie zły. Po prostu mówię takim tonem, kiedy coś mnie zdumiewa. Dan przetoczył się na tę stronę łóżka, po której siedział Michael. Uśmiechnął się słabo. - Czy chciałbyś coś dla mnie zagrać? Z radością posłucham. Chłopiec potrząsnął głową. - Nie teraz - odparł. Michael rozejrzał się po pokoju, spojrzał na wielką półkę książek z obrazkami, na nie odpakowany zestaw do budowania. Ponownie popatrzył na Dana i zauważył, że chłopiec trze przegub. - Boli cię ręka? - spytał. - Mhm. To czasem pulsuje, ten znak. - Jak często? - Zawsze, kiedy zdarza się coś takiego. Zrobił gest w kierunku drzwi i całego świata zewnętrznego. - Już przechodzi - dodał. Michael ujął chłopca za przegub i przyjrzał się ciemnemu znamieniu w kształcie smoka. - Lekarz powiedział, żeby się tym nie przejmować. Nie ma obawy, że to zamieni się w coś złego... - Teraz już dobrze. Michael patrzył jeszcze przez chwilę. W końcu uścisnął dłoń chłopca i uśmiechnął się do niego. - Czy chciałbyś czegoś, Dan? - Nie. No... trochę książek. Michael roześmiał się z ulgą. - To jedyna rzecz, którą lubisz, co? Dobrze, może zatrzymamy się później przy księgarni i zobaczymy, co tam mają. Dan uśmiechnął się wreszcie. - Dziękuję. Michael trącił go lekko w ramię i wstał. - I będę się trzymał z daleka od gabinetu, tato. Ponownie uścisnął ramię syna i zostawił go leżącego na łóżku. Idąc w stronę swego gabinetu, usłyszał znowu delikatne i szybkie uderzanie w struny. Kiedy chłopiec miał dwanaście lat, zbudował konia. Miał on wysokość dwóch dłoni i poruszał się napędzany nakręcanym mechanizmem zegarowym. Mały po godzinach pracował w kuźni, kując metalowe części, a rankami dokonywał pomiarów, polerował i szlifował tryby w szopie, którą zbudował na tyłach domu rodziców. Teraz koń wierzgał na podłodze szopy - dla niego i jednoosobowej publiczności: Nory Veil, dziewięcioletniej dziewczynki z sąsiedztwa. Zaklaskała w dłonie, kiedy koń obrócił głowę, jakby patrząc na nich. - Jest piękny, Mark! Jest piękny! - wykrzyknęla. - Nigdy nie było tu nic równie pięknego, może w dawnych czasach. - Co masz na myśli? - spytał szybko. - No wiesz, dawno temu. Kiedyś mieli mnóstwo takich sprytnych urządzeń. - To tylko bajki - powiedział i po chwili dodał - prawda? Pokręciła głową. Jej jasne włosy tańczyły. - Nie. Mój ojciec przechodził kiedyś obok jednego z zakazanych miejsc, na południe od Góry Kowadłowej. Nie wchodząc do środka, można tam do dziś zobaczyć różne zepsute rzeczy, rzeczy, których ludzie nie potrafią już dzisiaj robić. - Znowu popatrzyła na konia, który teraz zwalniał. - Może nawet takie rzeczy. - To ciekawe - powiedział. - Nie zdawałem sobie sprawy. I te rzeczy ciągle jeszcze tam są? - Tak powiedział mój ojciec. Nora gwałtownie spojrzała Markowi prosto w oczy. - Wiesz, może lepiej nie pokazuj tego nikomu. - Dlaczego nie? - Ludzie mogliby pomyśleć, że poszedłeś tam i nauczyłeś się niektórych zakazanych rzeczy. Mogliby się wściec. - To głupie - odparł Mark, a koń przewrócił się w tym momencie na bok. - To naprawdę głupie. - Ustawił konia i dodał: - Ale może poczekam do chwili, kiedy będę miał coś lepszego do pokazania. Coś, co im się spodoba... Następnej wiosny zademonstrował kilku przyjaciołom urządzenie pływakowe, które można było zastosować przy śluzie w systemie nawadniającym. Mówili o tym przez dwa tygodnie, aż postanowili, że go nie zainstalują. Kiedy nadeszła pora wiosennych roztopów, a także później, kiedy przyszły deszcze, wystąpiły lokalne powodzie - nic poważnego. Przyjaciele tylko wzruszali ramionami. - Muszę im pokazać coś jeszcze lepszego - oświadczył Mark Norze. - Coś, co będzie m u s i a ł o im się spodobać. -Dlaczego? - spytała. Spojrzał na nią zaskoczony. - Ponieważ muszą zrozumieć - odparł. - Co? - To, że ja mam rację, a oni się mylą, oczywiście. - Zazwyczaj ludzie nie dają się nabierać na takie rzeczy - powiedziała Nora. - Zobaczymy. Pewnego dnia, kiedy chłopiec miał dwanaście lat, wziął gitarę i poszedł do małego parku położonego w stalowo-niklowo-plastikowo-betonowym centrum miasta, w którym obecnie mieszkała jego rodzina. Przychodził tu wielokrotnie. Poklepał zakurzone syntetyczne drzewo, przeszedł po sztucznym torfie obok hologramów przedstawiających kołyszące się drzewa i usiadł na pomarańczowej plastikowej ławce. Z ukrytych głośników rozbrzmiewał co pewien czas nagrany śpiew ptaków. Sztuczne motyle fruwały po niewidzialnych promieniach światła. W różnych odstępach czasu ukryte aerozole rozpylały zapachy kwiatów. Wyjął instrument z futerału, nastroił go i zaczął grać. Jeden ze sztucznych motyli przeleciał zbyt blisko, zatrzepotał i upadł na ziemię. Chłopiec przestał grać i schylił głowę, żeby go obejrzeć. Jakaś kobieta przechodząca obok rzuciła mu pod nogi monetę. Wyprostował się, przesunął dłonią po włosach, popatrzył za odchodzącą. Zmierzwiony srebrnobiały kosmyk, przedzielający jego czarną czuprynę od czoła do karku, opadł z powrotem na miejsce. Oparł gitarę na udzie, nastroił i zaczął grać skomplikowanym praworęcznym stylem, który ćwiczył od pewnego czasu. Z góry sfrunął ciemny kształt - prawdziwy ptak, który zaczął podskakiwać w pobliżu. Dan prawie przestał grać na ten niezwykły widok. Zmienił styl gry na prostszy, by więcej uwagi móc poświęcić ruchom ptaka. Niekiedy grał w nocy na dachu, gdzie znajdowały się gniazda ptaków, pod gwiazdami mrugającymi słabo poprzez dym. Słyszał, jak ptaki ćwierkają i szeleszczą wokół niego. Rzadko jednak zdarzało mu się widzieć je w parku -miało to może związek z aerozolami - więc teraz z pewnym zafascynowaniem patrzył, jak ptak zbliżył się do leżącego motyla i dziobnął go. W chwilę potem odrzucił zdobycz, przekrzywił głowę, dziobnął jeszcze raz i odskoczył. Wkrótce potem znowu był w powietrzu. Odleciał. Dan powrócił do bardziej złożonego stylu gry, a po chwili pośród miejskich hałasów zabrzmiał jego śpiew. W górze przesuwało się czerwone słońce. Bezdomny pijak zaszlochał cicho poniżej poziomu hologramów. Park wibrował regularnie wraz z przejeżdżającymi pod ziemią pociągami. Po pewnym czasie Dan zrozumiał, że jego głos się zmienia. IV Mark Marakson (metr dziewięćdziesiąt wzrostu i ciągle rośnie; muskuły twarde jak u każdego kowala) wytarł dłonie w fartuch, odgarnął z czoła niesforny kosmyk rudych włosów i wsiadł do maszyny. Ponownie sprawdził komorę paleniskową, dokonał ostatnich poprawek przy bojlerze i siadł za pulpitem sterowniczym. Zwolnił sprzęgło, a pojazd gwiżdżąc i klekocząc wyjechał z szopy, kierując się w stronę drogi po trasie wyczyszczonej wcześniej przez Marka. Ptaki, zające i wiewiórki pierzchały na boki, a on uśmiechał się na myśl o potędze, jaką miał w swoich dłoniach. Ostro minął zakręt ciesząc się doskonałą sprawnością urządzeń. Była to szósta próba jego samonapędzającego pojazdu i wszystko zdawało się działać bez zarzutu. Pierwsze pięć wypraw odbył w tajemnicy, ale teraz... Roześmiał się głośno. Tak, teraz nadszedł czas, by zadziwić mieszkańców wioski pokazać im, czego można dokonać dzięki myśleniu i pomysłowości. Sprawdził zawór ciśnienia. W porządku... Był to piękny dzień na tego rodzaju wyprawę - słoneczny, wietrzny; po obu stronach drogi kwitły wiosenne kwiaty... Serce podskakiwało Markowi w piersi, oparcie z twardego drewna uderzało w plecy, a przez głowę przelatywały mu myśli o systemach zawieszenia. To był dzień wielkich przedsięwzięć. Jechał sapiąc, od czasu do czasu dorzucał do ognia, próbując wyobrazić sobie, jakie miny zrobią ludzie na widok jego pojazdu. W oddali jakiś rolnik przerwał orkę i patrzył w tę stronę, ale odległość była zbyt duża, aby dostrzec wyraz jego twarzy. Mark poczuł nagle żal, że nie przymocował do pojazdu dzwonka albo gwizdka. Zbliżył się do wioski i nacisnął hamulec. Miał zamiar zatrzymać się w samym środku mieściny, stanąć na siedzeniu i wygłosić krótką przemowę. "Zostawcie swoje konie - tak miała się rozpoczynać. Świta nowy dzień..." Z pobliskiego pola doleciały go okrzyki dzieci. Wkrótce potem biegły już obok niego, wykrzykując pytania. Próbował na nie odpowiadać, ale hałas maszyny zagłuszał słowa. Kiedy skręcił w jedyną ulicę wioski, jeszcze bardziej zwalniając, na drogę wypadł koń ciągnący mały wóz i zniknął między dwoma domami. Psy warczały , szczekały, cofały się, a dzieci dotrzymywały Markowi kroku. - Czy możemy się przejechać? - pytały. - Może później - odparł sprawdzając, czy wszystko w porządku. Drzwi zaczęły się otwierać. Z domów, ze stajni, z obór powychodzili ludzie i zaczęli mu się przyglądać. Ich twarze były dokładnie takie, jak sobie to wcześniej wyobrażał; u niektórych puste, innych - przestraszone, kilkoro wyglądało na rozzłoszczonych. - Co to jest? - krzyknął mężczyzna z drugiej strony drogi. - Pojazd parowy - odkrzyknął Mark. - On... - Zabieraj go stąd! - krzyknął ktoś inny. - Wszyscy będziemy przeklęci! - To nie są czary... - zaczął Mark. - Zabieraj to stąd! - Precz! - Przyprowadzać tę przeklętą rzecz do miasta... Grudka ziemi trafiła w bojler. - Nie rozumiecie! - Precz! Precz! Precz! Kamienie poszły w ruch. Grupa ludzi ruszyła w stroną Marka. Wybrał tego, którego znał najlepiej. - Jed! - zawołał. - To nie są czary. To tak jak woda, którą gotujecie na herbatę! Jed nie odpowiedział, ale razem z innymi chwycił dygoczący pojazd. - Ugotujemy cię, ty bękarcie! - krzyknął jeden z nich i zaczął kołysać pojazdem. - Stójcie! Stójcie! Zepsujecie go! - zawołał Mark. Pojazd miał przeciążoną górę i natychmiast zareagował na kołysanie. Kiedy Mark zrozumiał, że się przechyla, na skok było już za późno. - Bądźcie przeklęci! - krzyknął i upadł. Poturlał się, uderzył głową o ziemię, ale nie stracił przytomności. Z przerażeniem patrzył, jak bojler pęka, a komora paleniskowa otwiera się, rozsypując węgle. Na skórę padło mu kilka kropli gorącego płynu; turlał się dalej. Woda popłynęła obok niego do głównego rowu. - Bądźcie przeklęci, bądźcie przeklęci, bądźcie przeklęci, bądźcie przeklęci... - słyszał swój głos, a potem zemdlał. Kiedy się ocknął, poczuł dym i usłyszał trzask płomieni. Pojazd zajął się ogniem od węgli. Ludzie stali dookoła i patrzyli, jak płonie. Nikt nie próbował go ugasić. - Teraz jakiś mądry człowiek będzie musiał wypędzić demona... -usłyszał kobiecy głos. - Niech nikt tego nie dotyka! Dzieci, odsuńcie się! - Głupcy - wymamrotał Mark, próbując wstać. Na ramieniu poczuł małą rękę, która popchnęła go z powrotem na ziemię. - Nie! Nie ściągaj na siebie uwagi! Leż spokojnie! - Nora? ... Spojrzał w górę. Początkowo nie zdawał sobie sprawy z tego, że tam stała, przyciskając mu okład do głowy. - Tak. Odpocznij chwilkę. Zbierz siły, a potem wróć do siebie tą drogą między drzewami. - Wskazała głową. - Pójdziemy szybko. - Oni nie rozumieją... - Wiem. Wiem. To coś takiego jak ten koń, kiedy byliśmy dziećmi... - Tak. - Coś, co po prostu wymyśliłeś, bo właśnie w ten sposób myślisz. Rozumiem. - Niech będą przeklęci! - powiedział. - Nie. Oni po prostu nie myślą tak, jak ty. - Ja im pokażę! - Nie w tej chwili. Przygotujmy się i wymknijmy. Myślę, że dobrze będzie, jeśli potem znikniesz na pewien czas. Popatrzył na płonący pojazd, na twarze z tyłu. - Chyba masz rację - zgodził się. - Niech będą przeklęci. Chcę się stąd wydostać. Wzięła go za rękę. Skrzywił się i cofnął ją. - Przepraszam, oparzyłeś się, nie wiedziałam. - Ja też nie. Nic mi nie będzie, chodźmy. Chwyciła go za drugą rękę. Wstał szybko i poszedł za Norą przez krzaki, poza domy. - Tędy. Szedł za nią ścieżką. Przeszli przez oborę. - Dziękuję. Miałaś rację. Odejdę na pewien czas - powiedział, kiedy stanęli żeby odpocząć. - Dokąd? - Na południe - szepnął. - Och nie! Tam jest zbyt dziko, a... - Znam nazwę - oświadczył. Spojrzała mu w oczy. - Nie rób tego. Wyciągnął rękę i objął dziewczynę. Przez chwilę była napięta, później przytuliła się do niego. - Wrócę po ciebie - zapewnił. Drzewa rosły tu niższe, a trawa wydawała się bardziej sucha. Mniej było tu krzewów, więcej otwartych przestrzeni. Kraina ta była bardziej skalista i o wiele cichsza niż jego własna. W trakcie wspinaczki nie słyszał żadnych ptaków, owadów, żadnych odgłosów płynącej wody, szelestu gałęzi, głosów zwierząt. Dłoń przestała mu pulsować kilka dni wcześniej, a teraz schodziła z niej skóra. Dawno już odwinął z głowy bandaż. Pomimo zmęczenia jego krok był zdecydowany. Przez wydłużające się cienie zbliżał się do wzgórza w kształcie kowadła. Niósł mały plecak i kilka butelek z wodą, które przytroczył do pasa. Ubranie miał brudne, podobnie jak twarz i dłonie, ale uśmiechał się pewnie, spoglądając w górę, gdy szedł naprzód. Nie czuł obecności demonów i potworów, w które wierzyli niektórzy ludzie. Mimo to do plecaka miał przytroczony krótki miecz. Wykuł go sam, dawniej, kiedy był niższy i mniej ważył. Teraz ta broń wydawała się prawie zabawką, chociaż Mark potrafił posługiwać się nią z wielką szybkością i zręcznością. Wiele miesięcy zajęły mu próby z ostrzami, aż wreszcie osiągnął umiejętność wytwarzania doskonałej białej broni. Miecz, który miał przy sobie, wziął z kuźni, dokąd wrócił po zapasy potrzebne mu przy ucieczce. Teraz, zbliżając się coraz bardziej do zakazanego obszaru, nie odczuwał potrzeby używania ostrza. Miejsce sprawiało wrażenie martwego. Mimo to myślał o wysiłku, z jakim pracował nad mieczem - i tak ustępującym jakością niektórym dziwnym odłamkom wbitym tu w ziemię. Jeden z takich kawałków Mark trzymał w dłoni i oglądał co pewien czas. Oczyściwszy go z brudu ujrzał, że był to rodzaj twardego i lekkiego stopu, nie skorodowanego po tych wszystkich latach. Co za siły go uformowały? Jaki żar? Jakie ciśnienie? Odłamek mówił mu o czymś dziwnym, co dawniej istniało w pobliżu. Tego wieczoru Mark przeszedł przez ciągle stojącą skorupę dużego budynku. Nawet nie był w stanie odgadnąć, co się tu dawniej działo. A jednak, kiedy szperał w ruinach, dwukrotnie zdawało mu się, że słyszy odgłosy biegania. Postanowił zatrzymać się na noc gdzieś tutaj. Nie był pewien, czy ogień zwabi czy odpędzi nieznanego mieszkańca ruin. Brak opału, który umożliwiłby utrzymanie płomienia przez dłuższy czas, całkowicie odwiódł Marka od pomysłu rozpalenia ognia. Zjadł suchy prowiant i owinął się w koc na występie ponad dwa metry nad ziemią. Miecz położył w dogodnej odległości od siebie. Nie miał pojęcia, jak długo spał. Wydawało mu się, że minęło kilka godzin, kiedy zbudził go odgłos drapania. Ocknął się momentalnie, wysunął rękę w stronę miecza. Przekrzywił trochę głowę, mięśnie mu stężały i ujrzał to coś, skradające się między skałami w jego stronę. Ciemne, złożone z kilku fragmentów ciało błyszczało w blasku księżyca, czołgając się na wielu małych stopach po skałach. Przód ciała czasem podnosił się, czasem opadał. Stworzenie było trzy lub cztery razy większe od niego i nie