Kres Feliks W. - Księga Całości (02) - Król bezmiarów [Fabryka słów, 2021]

Szczegóły
Tytuł Kres Feliks W. - Księga Całości (02) - Król bezmiarów [Fabryka słów, 2021]
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Kres Feliks W. - Księga Całości (02) - Król bezmiarów [Fabryka słów, 2021] PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Kres Feliks W. - Księga Całości (02) - Król bezmiarów [Fabryka słów, 2021] PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Kres Feliks W. - Księga Całości (02) - Król bezmiarów [Fabryka słów, 2021] - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Spis treści Karta tytułowa Księga całości Brudnoszare chmury CZĘŚĆ PIERWSZA. Demon Walki Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Strona 3 CZĘŚĆ DRUGA. Siostry Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Rozdział 36 Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział 39 CZĘŚĆ TRZECIA. Rubin Córki Błyskawic Rozdział 40 Rozdział 41 Rozdział 42 Rozdział 43 Rozdział 44 Rozdział 45 Strona 4 Rozdział 46 Rozdział 47 Rozdział 48 Rozdział 49 Rozdział 50 Rozdział 51 Rozdział 52 Rozdział 53 Rozdział 54 Rozdział 55 Rozdział 56 Rozdział 57 Rozdział 58 Rozdział 59 Rozdział 60 Rozdział 61 Rozdział 62 Epilog Mapy Feliks W. Kres Karta redakcyjna Okładka Strona 5 Strona 6   KSIĘGA CAŁOŚCI 1. Północna Granica 2. Król Bezmiarów 3. Grombelardzka legenda 4. Pani Dobrego Znaku – księga 1 5. Pani Dobrego Znaku – księga 2 6. Porzucone królestwo 7. Żeglarze i jeźdźcy 8. Tarcza Szerni 9. Szerń i Szerer Strona 7 Strona 8   Brudnoszare chmury nisko wisiały nad Ahelą. Wiał zimny wiatr, zrodzony gdzieś w sercu morza; porywisty, zwiastował rychłą burzę, właściwie był jej początkiem. Zamknięto wszystkie okna tawerny, gęsty dym fajkowy kłębił się teraz we wnętrzu zmieszany z  zapachem piwa i  niedomytych ciał. Na ławach i  zydlach wokół stołów siedzieli majtkowie, włóczędzy, paru wielorybników z  południowego wybrzeża, kilka hałaśliwych kobiet. Gwar to wzmagał się, to przycichał na krótko; czasem wybijały się zeń ostre głosy kłótni. Garbaty bajarz w  kącie izby nucił coś cicho i  trącał struny trzymanego na kolanach dziwnego instrumentu. Zachęcony miedziakiem rozpoczął opowieść, podkreślając niektóre fragmenty brzękiem strun. Tutaj, na dalekich Agarach, wędrowny grajek-gawędziarz był kimś bardzo niezwykłym. Miejscowi pieśniarze nie trudnili się śpiewaniem dla zarobku, nie znali świata; o czym mieliby mówić, by przyciągnąć uwagę słuchaczy, skąd brać nowe pieśni? Znać ich trzeba setki, by śpiewaniem zarobić na chleb. Strona 9 Siedzący w  tawernie garbus pochodził z  kontynentu. Przypłynął na pokładzie kogi, którą wczesnojesienny wiatr południowo- zachodni, słynny Kaszel, zagnał do brzegów Agarów; tkwiła teraz uwięziona w  Aheli aż do zimy, nie mogąc wyjść w  morze z  obawy przed falami i  wichrem. Zwykły zatem przypadek rzucił gawędziarza w  te strony. Znalazł wielu słuchaczy, bo prawił rzeczy ciekawe i  dziwne, nawet dla żołnierzy i  majtków, którzy przecież w licznych portach widzieli niejedno. Ale – była jesień. Zamarł już dawno ruch na kupieckich szlakach; ukryte w  portach i  bezpiecznych zatokach statki, ze szkieletowymi załogami na pokładach, czekały, aż się zmieni pora roku, bo jesienią odbywano najwyżej krótkotrwałe, a  i  tak ryzykowne rejsy przybrzeżne, gdy pogoda wyjątkowo dopisała. Załogi uśpionych żaglowców – żołnierze i  marynarze – wałęsały się po wszystkich portowych miasteczkach i  miastach imperium. Żołnierzy trzymały dyscyplina i żołd wypłacany sumiennie co tydzień; z majtkami rzecz się miała inaczej. Nikt im płacić za bezczynność nie myślał, oszczędności nie mieli, a  ci, co mieli, przetracili już dawno. Łazili teraz tam i  siam, szukając mniej lub bardziej uczciwego zajęcia, siłowali się na ręce w tawernach, czasem kłuli nożami. Stary grajek, prawiący historie o  niezwykłych zdarzeniach i  przedziwnych krainach, był jedyną tych ludzi rozrywką; chętnie dali ostatniego miedziaka, za którego ni napić się, ni nasycić nie mogli, by spędzić czas na słuchaniu, zabić dzień albo dwa, o  krok przybliżyć zimę, a z nią nowy zaciąg na statki. Teraz garbus snuł kolejną opowieść. Gwar przycichał stopniowo, coraz wyraźniej słychać było powolny głos grajka. Opowiadał niezwykłą historię, bez początku i  końca, o  morzu, o  sztormach, o statkach, o potworach z głębin i piratach... O największym piracie, o Demonie Walki. Struny ucichły. –  Żaglowce wyspiarskie zniszczyły okręt pana i  władcy mórz – rzekł starzec pół w  przestrzeń, trochę do słuchaczy, a  trochę do siebie. Zamilkł na krótko, potem powiódł wzrokiem po otaczających go twarzach, na których malowało się zdziwienie, bo to nie była Strona 10 zwykła opowieść, nie taka jak inne. Garbus używał rzadkich słów i odnosił się wprost do słuchaczy. – Wasze żaglowce, Agarczycy. Struny zabrzęczały ponuro, zgrzytliwie, niespodziewanie fałszywie. – Okryliście się sławą... Uroczysty ton znów przemienił się w przykre zgrzytanie. –  Posłuchajcie zatem, co powiem. Oto wasi synowie spalili okręt Demona, okręt noszący imię Pana Wód i będący pod jego specjalną opieką. Macie wielki dług wobec Bezmiarów i  nikt nie zapyta, czy gotowi jesteście go spłacić. Wojna stoi u waszych drzwi. To tutaj, na zapomnianych przez Szerer Agarach, wybuchnąć ma płomień najbardziej niezwykłych zdarzeń. W wielkiej księdze, o której nawet nie słyszeliście, zapisano prawa dotyczące Szerni i  jej świata. Niektóre z nich wkrótce poznacie. Strona 11   CZĘŚĆ PIERWSZA   Demon Walki Strona 12   ROZDZIAŁ 1 W szyscy na pokład. Już. Spokojne, niegłośno wypowiedziane słowa utknęły w  gwarze licznych rozmów i  zrazu nie przyniosły żadnego efektu. Jednakże już po chwili ich sens dotarł do jakiegoś marynarza – i  człowiek ten zamilkł, zamilkli też jego najbliżsi towarzysze, potem następni, zdziwieni nagłą ciszą tu i  tam... Minęło niewiele czasu, a w dziobówce słychać było tylko poskrzypywanie poszycia okrętu. – Wszyscy na pokład. Wołać mi tu bosmana. Majtkowie na łeb na szyję wyskakiwali z  hamaków, odrzucali wilgotne pledy, gubili kości do gry. Kapitan K.D.Rapis, dowódca największego żaglowca na Bezmiarach, usunął się z drogi pędzącego tłumu. Rzadko bywał w dziobówce; jego widok prawdziwie przeraził marynarzy. Kłębili się teraz na wąskich stopniach, przepychali, próbując jak najszybciej wypełnić – osobiście wydany przez kapitana! – rozkaz. Wkrótce Rapis był sam. Niespiesznie zlustrował pomieszczenie załogi. Panował smród nie do wytrzymania. Jakieś zbutwiałe szmaty, przepocone pledy, wyziewy ciał, cuchnący dym tytoniowy... Kilka latarń słabiutko chwiało się na hakach w rytm uderzeń martwej fali napierającej na kadłub żaglowca. W kącie płonęły podłe łojowe świece. Załomotały bose pięty bosmana. – Tak, panie! Kapitan odwrócił się niespiesznie. –  Słuchaj, Dorol, co to jest? Co ja tutaj widzę? Myślisz, że jak pływamy razem od paru lat, to co, to już nie musisz nic robić? Co, wszystko masz w  dupie? Chcesz zarazy na statku? Ja nie chcę. Jeśli nie potrafisz wytłumaczyć tej zbieraninie, gdzie chodzi się za Strona 13 potrzebą, toś kiepski bosman, a taki mi na nic. Jeszcze dziś mają być wywietrzone pledy i hamaki. Przegniłe za burtę. Bosman potakiwał gorliwie. –  Nie słyszałem, żeby na okręcie brakowało latarń – dorzucił Rapis. – Ci tutaj postawili sobie świeczki. Kilka następnych każę wytopić z  twojego własnego brzucha, jeśli jeszcze raz zobaczę na okręcie otwarty ogień. A  to jest broń. – Kopnął leżący na podłodze nóż. – Nie powinna być zardzewiała, Dorol. Wierzysz mi? Zabierz tę bandę z pokładu i zrób tutaj porządek. Wynocha. Bosman znikł. Rapis pogasił świece i  wyszedł na pokład. Zaczerpnął świeżego powietrza. Przez chwilę słuchał ryków Dorola, potem ruszył ku rufie. Uciekający przed rozwścieczonym bosmanem majtkowie omijali go dużymi łukami. Jeden zagapił się i  wpadł wprost na kapitana. Ujrzawszy, kogo staranował, marynarz chciał się cofnąć, ale dowódca pochwycił go za koszulę, drugą ręką za hajdawery, rozkołysał i  wyrzucił za burtę. Winowajca darł się i  wiosłował w powietrzu łapami, zanim chlupnął. Znowu darł się – to znaczyło, że potrafi pływać. – Wyłowić, jak trochę ochłonie. Pyszny żart kapitana przypadł załodze do serca. Gruchnął śmiech. Rapis zauważył pilota, nieruchomo stojącego pod masztem. Podszedł doń. – Co tam, Raladan? – zagadnął. – W porządku, kapitanie. Rapis potarł podbródek. – Co myślisz o tej pogodzie? Pilot uśmiechnął się. –  Zdaje się, że to samo, co kapitan... Zmieni się. Myślę, że jeszcze dziś. – Też tak czuję. Przeklęta cisza trzymała ich w  miejscu już sześć dni. Tak na oko nic nie zapowiadało jej końca. Jednakże zarówno Rapis, jak i  jego pilot mieli przeczucie, że kłopoty dobiegają kresu. Żaden z nich nie potrafił powiedzieć, skąd to przekonanie. Strona 14 – Gdyby coś się zmieniło, daj mi znać. –  Tak, kapitanie. – Pilot nawet nie mrugnął, choć rzecz była oczywista. Kapitan postał jeszcze trochę i odszedł. Po chwili był w kajucie na rufie. Uniósł brwi, ujrzawszy swego zastępcę. Ehaden siedział na stole, postukując palcami w deski blatu. – Czekam na ciebie – wyjaśnił. – Nie trzeba było posłać kogoś? –  Mówiono mi, że poszedłeś do dziobówki – rzekł Ehaden. – Nie wiem, po co, ale widać miałeś jakąś sprawę. – Ty chyba też masz sprawę – zauważył kapitan. – Niezbyt pilną. Rapis skinął głową. Oparł ramiona o  stół i  pochylony badał wzrokiem mapę Zachodniego Bezmiaru, na której siedział oficer. – Powiedz mi, co za żeglarze pływali po tych wodach, skoro wyspy jak ta, którą mamy na lewym trawersie, nie są zaznaczone na mapach? – zagadnął po długiej chwili. – Dziwi cię to? A ilu żeglarzy wypływa tak daleko na południowy zachód od Garry? – Jednak jacyś wypłynęli, skoro są mapy, choćby i niedokładne. Ehaden wzruszył ramionami. Rapis w zamyśleniu kręcił głową. –  Ta pogoda doprowadzi mnie do szału. Raladan mówi, że dostaniemy wiatr, i ja też tak myślę. Czas najwyższy, tkwimy tu już tydzień. Słyszałeś o czymś takim na Bezmiarach? – Bezmiary są duże... – Nie wiadomo, jakie są – przerwał Rapis. – Pytam: słyszałeś kiedy o takiej pogodzie? Tydzień ciszy o tej porze roku? – Nie słyszałem o wielu rzeczach. Na przykład o ptakach wielkich jak okręt – przypomniał skrzydlate olbrzymy, widziane przed trzema dniami. Rapis w milczeniu obserwował twarz swego zastępcy. – Ostatnio jakoś nie możemy się dogadać – skonstatował wreszcie. – Co mnie obchodzą wielkie ptaki, Ehaden? Jak nasra taki do morza, to będzie wielki plusk. Mówię o  pogodzie. Mówię, że zmieni się Strona 15 dzisiaj. Tak uważam, tak myślę, a  skoro potwierdza to Raladan, możemy być pewni. Będzie wiatr. Bierzemy jakiś kurs. Jaki to będzie kurs? Powrotny? – pytał, nie kryjąc złośliwości. – Teraz dobrze? Takich pytań ci trzeba, żebyś pojął, co chcę od ciebie wyciągnąć, mówiąc o pogodzie? – Chcesz wracać? – Chcę wracać. –  Chyba jeszcze za wcześnie. Cesarskie eskadry na pewno wciąż kręcą się po morzu. –  Albo sterczą w  miejscu, jak my – przytwierdził Rapis. – No i  może dzięki temu spotkamy parę holków. Wspaniałych holków straży morskiej, z żółtymi albo i niebieskimi żaglami... – Oszalałeś? – Nie. Nie oszalałem. Ehaden otworzył usta, lecz kapitan ostrzegawczo uniósł rękę. –  Ani słowa, Ehaden. Wystarczy. Jak długo jeszcze będziemy uciekać? Co się z  nami stało? Cesarskie okręty, pomyśl, przecież to śmieszne! Dawniej, zamiast uciekać, spalilibyśmy jeden albo dwa, prześlizgnęli się między pozostałymi po to tylko, żeby znów doskoczyć z  boku. Bywało tak przecież, bywało! Pamiętasz, jak pływaliśmy na „Mewie”? Ścigała nas Flota Dartańska, i  co? Spaliliśmy dwa holki, a  potem portową dzielnicę w  La. Jaka sława, Ehaden, jakie łupy! A dziś? Nie siedzimy już na starej „Mewie”. Ależ! Siedzimy na „Wężu Morskim”, pływającej fortecy, większej od czegokolwiek, co pływa po morzach Szereru. Ale ujrzeliśmy armektańskie szniki, olbrzymie szniki, tak wielkie, że mogliśmy przejechać po nich bez obawy o całość dziobnicy! – Rapis złościł się coraz bardziej. – Robimy zwrot i  zamiast na północ płyniemy na południowy zachód. I  to jak! Gdyby nie ta przeklęta flauta, bylibyśmy już nie wiadomo gdzie! – Uspokój się, Rap. –  Uspokój? Ależ człowieku, jestem tak spokojny, że mógłbym niańczyć cesarskich wojaków! Mówisz „uspokój się”? – Uspokój się. Może rzeczywiście staliśmy się zbyt ostrożni. Ale nie tym razem. Nie uciekaliśmy przed armektańskimi sznikami, dobrze Strona 16 wiesz. To nie były okręty kurierskie, bo takie pływają samotnie. To była eskadra rozpoznawcza albo i  pościgowa. Dobrze wiesz, że nie mogliśmy po nich przejechać, bo są na to za szybkie, mogliśmy co najwyżej czekać, aż się rozdzielą i zawezwą ciężkie eskadry. Za tymi sznikami stały armektańskie holki, to obława. Nie wiesz czy zapomniałeś? Rapis westchnął. –  No, i  to właśnie próbuję ci wytłumaczyć. Pływamy na okręcie, który może i  powinien stawić czoło obławie. Powinniśmy topić strażników, zamiast uciekać przed nimi. Wszystkiego mamy za dużo. Za dużo prochu, za dużo strzał, a  zwłaszcza za dużo ludzi. Mamy tylu ludzi, ilu siedzi na dwóch holkach. Połowa to świeży zaciąg, marzyli o  stosach złota i  klejnotów, o  walce, słyszysz? Walce pod kapitanem Rapisem, legendarnym Demonem, który wziął ich na „Węża Morskiego”. A kapitan uciekł, jak tylko dojrzał cesarski okręt. Potrząsnął głową. – Jak tylko dostaniemy trochę wiatru, wracamy. Kurs na Garrę. Na Garrę, słyszysz? Choćby przyszło halsować bez końca. – Na Garrę? Z tym, co mamy w ładowni? –  A  co my tam mamy, Ehaden? Rano żyło czterdziestu paru. Jeśli teraz popłyniemy do Bany, to ilu tam dowieziemy? I  w  jakim będą stanie? Musimy nałapać nowego towaru. – Niewolnik się nie opłaca. Nigdy się nie opłacał. –  A  ty wciąż swoje. I  tak musimy płynąć do Bany. Lepiej chyba z pełną ładownią? Ehaden myślał. Z  kapitanem ostatnio trudno było się dogadać. Mieli gonić i  tłuc strażników morza czy porywać i sprzedawać chłopów z wiosek? Inna sprawa, że naprawdę powinni płynąć do Bany. Rapis miał tam swoich wywiadowców, zbierających wieści o  wszystkim, co działo się w zachodnim i środkowym Armekcie. – Dobrze, w końcu to ty dowodzisz okrętem. – Zsunął się ze stołu. – Jakie rozkazy? –  Na razie każ wydać dodatkowe pół kubka wódki na głowę. Wyjmij z ładowni kobiety, kilka się jeszcze rusza. Daj je załodze, bo Strona 17 i  tak pójdą na straty. Niech ludzie pobawią się wieczorem, skorzystają. Miałeś jakąś sprawę? – przypomniał. – Już nie – odparł oficer. – Myślałem o górnym biegu tego prądu, który w zeszłym roku pociągnął nas pod Akarę. Łączył się z Prądem Zachodnim, ale tylko łączył, to nie był górny Zachodni – przypomniał. – To może być gdzieś tutaj, dziś rano zdawało mi się, że niedaleko tej wyspy woda ma inny kolor i łamie się, wiesz jak. Ale skoro płyniemy na Garrę... Rapis skinął głową. –  Sprawdzimy, czy to ten prąd. Pogadaj z  Raladanem, on spojrzy i  będzie wiedział, jeśli do tej pory jeszcze nie zobaczył... ale pewno zobaczył, bo on takie rzeczy widzi bez wychodzenia na pokład. Wszystko jedno, dokąd płyniemy, warto wiedzieć, czy jest tu coś takiego. Ehaden skinął głową i  wyszedł. Ale wrócił prawie natychmiast. Towarzyszył mu wachtowy. – Co tam? – zapytał Rapis, choć już wiedział. Skrzypiały wiązania kadłuba. Inaczej niż od martwej fali. –  Wiatr, panie! – rzekł szczęśliwy marynarz. – Z  południowego zachodu! Strona 18   ROZDZIAŁ 2 N a Morzu Garyjskim spotkali okręt widmo. W  ciszy marynarze tłoczyli się wzdłuż bakburty. Zimny już, doszczętnie wypalony wrak powoli dryfował z  wiatrem na północny wschód. Na wytrawionej ogniem rufie nie dało się odczytać nazwy żaglowca, ale wszyscy dobrze ją znali: „Północ”. Widzieli oto resztki wielkiej hogi Alagery. Ona sama (poznano ją po szkarłatnej odzieży i furkoczących na wietrze złotych włosach), powieszona za nogi, kołysała się na zachowanym od ognia bukszprycie. –  Obława – skwitował Ehaden. – Mieliśmy rację, uciekając, Rap. Złapała ją silna eskadra, to nie był jeden holk. Jeśli Brorrok tak samo, to... –  Starego Brorroka nie złapią wszyscy cesarscy razem wzięci – orzekł Rapis. – Co innego ta tutaj. – Pokazał powieszoną kobietę. – To był okręt? Burdel i tyle. – Ale dobry. – Burdel czy okręt? Wielkie trzymasztowe kogi, jak „Północ”, nazywano w  tych stronach hogami – bo więcej miały wspólnego z chodzącym na wiatr holkiem niźli wychodzącą z  użycia pływającą ładownią, czyli wczesną kogą. Alagera miała całkiem dobry okręt. –  Nie uwierzysz: nigdy mi nie dała – rzekł Ehaden. – Chociaż widzieliśmy się aż cztery razy. – No, to jesteś jedynym żeglarzem na świecie, który widział ją aż cztery razy i nie wlazł z kopytami do środka – skonstatował Rapis. – I pewnie tak już zostanie. Chyba że chcesz teraz? Możemy podpłynąć Strona 19 bliżej. Daj rozkaz przy działach – dorzucił z całkiem innej beczki. – Wypada puścić ją na dno. Zapędzono kanonierów do dział. Nie minęło wiele czasu, a  powietrze rozdarł szereg potężnych, prawie jednoczesnych grzmotów. Kamienne kule, posłane z  najmniejszej odległości, z  łoskotem uderzyły w  popalony kadłub, który cudem utrzymywał się na wodzie. Zrobili zgrabny zwrot – po tygodniu bezczynności trochę ćwiczeń przy żaglach nie mogło załodze zaszkodzić – i  poprawili drugą pełnoburtową salwą. Kanonierzy Rapisa mogli mierzyć spokojnie, to nie była bitwa... Wkrótce „Wąż Morski” wolno odchodził na zachód. Załoga spoglądała na tonący okręt do chwili, aż skrył się pod falami. –  Morze wzięło – rzekł Rapis. – Chodź, Ehaden, pomyślimy, co dalej. Zmienimy trochę plany. Nie lubiłem tej zdziry, ale cesarskim nic do tego. Mam pomysł, jak nałapać towaru, a zarazem wyrównać rachunek Alagery. Udali się na rufę. ººº Następnego dnia wieczorem stojący na oku marynarz obwołał ziemię. To była Garra, a raczej jedna z przyległych wysepek. Rapis dobrze znał ten kawałek lądu. Był tu niewielki port, w którym – oprócz łajb rybackich – stacjonowały dwa lub trzy małe okręciki straży morskiej. Dla pirackiej karaki nie były one żadnym zagrożeniem; cóż mogły poradzić trzy stare jak świat szniki przeciw największemu okrętowi Bezmiarów? Dlatego Rapis już parokrotnie zawijał do przystani, by uzupełnić zapasy żywności i słodkiej wody. Mógł pozwolić sobie na bezczelność; gdy przypływał, strażnicy zwykle siedzieli zupełnie cicho, udając, że ich w  ogóle nie ma. Prawdę rzekłszy, nic lepszego do roboty nie mieli. Przeważnie „Wąż Morski” stał na redzie, czekając na powrót wysłanych po zaopatrzenie łodzi. Jednakże tym razem kapitan miał inne plany. Port był wystarczająco głęboki, by przyjąć jego karakę. Strona 20 Panowała głucha noc, gdy okręt wpływał do przystani holowany przez własne łodzie. W  niedalekiej wartowni zabłysło wątłe światełko; z brzegu dobiegł okrzyk: – Ktoś ty?! Cisza. Olbrzymia bryła okrętu, skrzypiąc, naparła na belki pomostu. Marynarze rzucili cumy. – Ktoś ty?! Rzucono trap. Po obu jego stronach majtkowie postawili maźnice z  płonącą smołą. Trap rozjęczał się pod uderzeniami marynarskich nóg. Każdy z zabijaków niósł pochodnię, którą zanurzał w maźnicy. Wkrótce dwie setki ruchomych ogni rozświetliły port. Natarczywy głos z wybrzeża ucichł, w leżącej nieopodal wiosce zalśniły migocące światełka w  oknach. Chwilę potem z  pokładu zabrzmiał silny, wyraźny głos: – Wieśniaków żywcem, ale tylko wieśniaków! Naprzód! Gromada marynarzy runęła w stronę wartowni. Żołnierze postanowili drogo sprzedać swe życie. Nigdy nie zaczepiali załogi pirackiego żaglowca, bo byłoby to zwykłe szaleństwo. Zresztą nigdy dotąd nie zdarzyło się nic, co zmusiłoby ich do działania. Poczynania morskich rozbójników były bezczelne i  zuchwałe, lecz poza tym... właściwie zgodne z  prawem. Owszem, „Wąż Morski” uzupełniał zapasy, jednak płacono za nie miejscowemu oberżyście (choć prawda, że była to zapłata raczej umiarkowana...); pirackiemu kapitanowi z  oczywistych powodów nie zależało na puszczeniu karczmarza z  torbami. Teraz jednak, w  obliczu ataku dzikiej bandy, cesarscy żołnierze nieoczekiwanie wykazali swą sprawność. Nadzieje Rapisa na zaskoczenie maleńkiego garnizonu zawiodły. Jego ludzie ujrzeli nagle w  półmroku zwarty szyk wyćwiczonej piechoty, stanowiącej uzupełnienie załóg stojących w porcie okrętów. Większość wyrwana ze snu, bez zbroi, niektórzy półnago – przecież prezentowali się groźnie. Od strony przystani doleciał potężny huk: to „Wąż Morski” zluzował cumy i  ogniem swych dział rozstrzeliwał bezbronne cesarskie okręciki. W  tej samej chwili, jakby na umówiony sygnał, pierwszy szereg żołnierzy przyklęknął, celując z  kusz, żołnierze