Kres Feliks W. - Księga Całości (02) - Król bezmiarów [Fabryka słów, 2021]
Szczegóły |
Tytuł |
Kres Feliks W. - Księga Całości (02) - Król bezmiarów [Fabryka słów, 2021] |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kres Feliks W. - Księga Całości (02) - Król bezmiarów [Fabryka słów, 2021] PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kres Feliks W. - Księga Całości (02) - Król bezmiarów [Fabryka słów, 2021] PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kres Feliks W. - Księga Całości (02) - Król bezmiarów [Fabryka słów, 2021] - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Spis treści
Karta tytułowa
Księga całości
Brudnoszare chmury
CZĘŚĆ PIERWSZA. Demon Walki
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Strona 3
CZĘŚĆ DRUGA. Siostry
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
CZĘŚĆ TRZECIA. Rubin Córki Błyskawic
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Strona 4
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
Rozdział 61
Rozdział 62
Epilog
Mapy
Feliks W. Kres
Karta redakcyjna
Okładka
Strona 5
Strona 6
KSIĘGA CAŁOŚCI
1. Północna Granica
2. Król Bezmiarów
3. Grombelardzka legenda
4. Pani Dobrego Znaku – księga 1
5. Pani Dobrego Znaku – księga 2
6. Porzucone królestwo
7. Żeglarze i jeźdźcy
8. Tarcza Szerni
9. Szerń i Szerer
Strona 7
Strona 8
Brudnoszare chmury nisko wisiały nad Ahelą. Wiał zimny wiatr,
zrodzony gdzieś w sercu morza; porywisty, zwiastował rychłą burzę,
właściwie był jej początkiem. Zamknięto wszystkie okna tawerny,
gęsty dym fajkowy kłębił się teraz we wnętrzu zmieszany
z zapachem piwa i niedomytych ciał. Na ławach i zydlach wokół
stołów siedzieli majtkowie, włóczędzy, paru wielorybników
z południowego wybrzeża, kilka hałaśliwych kobiet. Gwar to
wzmagał się, to przycichał na krótko; czasem wybijały się zeń ostre
głosy kłótni.
Garbaty bajarz w kącie izby nucił coś cicho i trącał struny
trzymanego na kolanach dziwnego instrumentu. Zachęcony
miedziakiem rozpoczął opowieść, podkreślając niektóre fragmenty
brzękiem strun.
Tutaj, na dalekich Agarach, wędrowny grajek-gawędziarz był kimś
bardzo niezwykłym. Miejscowi pieśniarze nie trudnili się
śpiewaniem dla zarobku, nie znali świata; o czym mieliby mówić, by
przyciągnąć uwagę słuchaczy, skąd brać nowe pieśni? Znać ich
trzeba setki, by śpiewaniem zarobić na chleb.
Strona 9
Siedzący w tawernie garbus pochodził z kontynentu. Przypłynął
na pokładzie kogi, którą wczesnojesienny wiatr południowo-
zachodni, słynny Kaszel, zagnał do brzegów Agarów; tkwiła teraz
uwięziona w Aheli aż do zimy, nie mogąc wyjść w morze z obawy
przed falami i wichrem. Zwykły zatem przypadek rzucił
gawędziarza w te strony. Znalazł wielu słuchaczy, bo prawił rzeczy
ciekawe i dziwne, nawet dla żołnierzy i majtków, którzy przecież
w licznych portach widzieli niejedno.
Ale – była jesień. Zamarł już dawno ruch na kupieckich szlakach;
ukryte w portach i bezpiecznych zatokach statki, ze szkieletowymi
załogami na pokładach, czekały, aż się zmieni pora roku, bo jesienią
odbywano najwyżej krótkotrwałe, a i tak ryzykowne rejsy
przybrzeżne, gdy pogoda wyjątkowo dopisała. Załogi uśpionych
żaglowców – żołnierze i marynarze – wałęsały się po wszystkich
portowych miasteczkach i miastach imperium. Żołnierzy trzymały
dyscyplina i żołd wypłacany sumiennie co tydzień; z majtkami rzecz
się miała inaczej. Nikt im płacić za bezczynność nie myślał,
oszczędności nie mieli, a ci, co mieli, przetracili już dawno. Łazili
teraz tam i siam, szukając mniej lub bardziej uczciwego zajęcia,
siłowali się na ręce w tawernach, czasem kłuli nożami. Stary grajek,
prawiący historie o niezwykłych zdarzeniach i przedziwnych
krainach, był jedyną tych ludzi rozrywką; chętnie dali ostatniego
miedziaka, za którego ni napić się, ni nasycić nie mogli, by spędzić
czas na słuchaniu, zabić dzień albo dwa, o krok przybliżyć zimę,
a z nią nowy zaciąg na statki.
Teraz garbus snuł kolejną opowieść. Gwar przycichał stopniowo,
coraz wyraźniej słychać było powolny głos grajka. Opowiadał
niezwykłą historię, bez początku i końca, o morzu, o sztormach,
o statkach, o potworach z głębin i piratach... O największym piracie,
o Demonie Walki.
Struny ucichły.
– Żaglowce wyspiarskie zniszczyły okręt pana i władcy mórz –
rzekł starzec pół w przestrzeń, trochę do słuchaczy, a trochę do
siebie. Zamilkł na krótko, potem powiódł wzrokiem po otaczających
go twarzach, na których malowało się zdziwienie, bo to nie była
Strona 10
zwykła opowieść, nie taka jak inne. Garbus używał rzadkich słów
i odnosił się wprost do słuchaczy. – Wasze żaglowce, Agarczycy.
Struny zabrzęczały ponuro, zgrzytliwie, niespodziewanie
fałszywie.
– Okryliście się sławą...
Uroczysty ton znów przemienił się w przykre zgrzytanie.
– Posłuchajcie zatem, co powiem. Oto wasi synowie spalili okręt
Demona, okręt noszący imię Pana Wód i będący pod jego specjalną
opieką. Macie wielki dług wobec Bezmiarów i nikt nie zapyta, czy
gotowi jesteście go spłacić. Wojna stoi u waszych drzwi. To tutaj, na
zapomnianych przez Szerer Agarach, wybuchnąć ma płomień
najbardziej niezwykłych zdarzeń. W wielkiej księdze, o której nawet
nie słyszeliście, zapisano prawa dotyczące Szerni i jej świata.
Niektóre z nich wkrótce poznacie.
Strona 11
CZĘŚĆ PIERWSZA
Demon Walki
Strona 12
ROZDZIAŁ 1
W szyscy na pokład. Już.
Spokojne, niegłośno wypowiedziane słowa
utknęły w gwarze licznych rozmów i zrazu nie
przyniosły żadnego efektu. Jednakże już po chwili ich
sens dotarł do jakiegoś marynarza – i człowiek ten
zamilkł, zamilkli też jego najbliżsi towarzysze, potem
następni, zdziwieni nagłą ciszą tu i tam... Minęło niewiele czasu,
a w dziobówce słychać było tylko poskrzypywanie poszycia okrętu.
– Wszyscy na pokład. Wołać mi tu bosmana.
Majtkowie na łeb na szyję wyskakiwali z hamaków, odrzucali
wilgotne pledy, gubili kości do gry. Kapitan K.D.Rapis, dowódca
największego żaglowca na Bezmiarach, usunął się z drogi pędzącego
tłumu. Rzadko bywał w dziobówce; jego widok prawdziwie przeraził
marynarzy. Kłębili się teraz na wąskich stopniach, przepychali,
próbując jak najszybciej wypełnić – osobiście wydany przez
kapitana! – rozkaz. Wkrótce Rapis był sam.
Niespiesznie zlustrował pomieszczenie załogi. Panował smród nie
do wytrzymania. Jakieś zbutwiałe szmaty, przepocone pledy,
wyziewy ciał, cuchnący dym tytoniowy... Kilka latarń słabiutko
chwiało się na hakach w rytm uderzeń martwej fali napierającej na
kadłub żaglowca. W kącie płonęły podłe łojowe świece.
Załomotały bose pięty bosmana.
– Tak, panie!
Kapitan odwrócił się niespiesznie.
– Słuchaj, Dorol, co to jest? Co ja tutaj widzę? Myślisz, że jak
pływamy razem od paru lat, to co, to już nie musisz nic robić? Co,
wszystko masz w dupie? Chcesz zarazy na statku? Ja nie chcę. Jeśli
nie potrafisz wytłumaczyć tej zbieraninie, gdzie chodzi się za
Strona 13
potrzebą, toś kiepski bosman, a taki mi na nic. Jeszcze dziś mają być
wywietrzone pledy i hamaki. Przegniłe za burtę.
Bosman potakiwał gorliwie.
– Nie słyszałem, żeby na okręcie brakowało latarń – dorzucił
Rapis. – Ci tutaj postawili sobie świeczki. Kilka następnych każę
wytopić z twojego własnego brzucha, jeśli jeszcze raz zobaczę na
okręcie otwarty ogień. A to jest broń. – Kopnął leżący na podłodze
nóż. – Nie powinna być zardzewiała, Dorol. Wierzysz mi? Zabierz tę
bandę z pokładu i zrób tutaj porządek. Wynocha.
Bosman znikł.
Rapis pogasił świece i wyszedł na pokład. Zaczerpnął świeżego
powietrza. Przez chwilę słuchał ryków Dorola, potem ruszył ku
rufie. Uciekający przed rozwścieczonym bosmanem majtkowie
omijali go dużymi łukami. Jeden zagapił się i wpadł wprost na
kapitana. Ujrzawszy, kogo staranował, marynarz chciał się cofnąć,
ale dowódca pochwycił go za koszulę, drugą ręką za hajdawery,
rozkołysał i wyrzucił za burtę. Winowajca darł się i wiosłował
w powietrzu łapami, zanim chlupnął. Znowu darł się – to znaczyło,
że potrafi pływać.
– Wyłowić, jak trochę ochłonie.
Pyszny żart kapitana przypadł załodze do serca. Gruchnął śmiech.
Rapis zauważył pilota, nieruchomo stojącego pod masztem.
Podszedł doń.
– Co tam, Raladan? – zagadnął.
– W porządku, kapitanie.
Rapis potarł podbródek.
– Co myślisz o tej pogodzie?
Pilot uśmiechnął się.
– Zdaje się, że to samo, co kapitan... Zmieni się. Myślę, że jeszcze
dziś.
– Też tak czuję.
Przeklęta cisza trzymała ich w miejscu już sześć dni. Tak na oko
nic nie zapowiadało jej końca. Jednakże zarówno Rapis, jak i jego
pilot mieli przeczucie, że kłopoty dobiegają kresu. Żaden z nich nie
potrafił powiedzieć, skąd to przekonanie.
Strona 14
– Gdyby coś się zmieniło, daj mi znać.
– Tak, kapitanie. – Pilot nawet nie mrugnął, choć rzecz była
oczywista.
Kapitan postał jeszcze trochę i odszedł. Po chwili był w kajucie na
rufie. Uniósł brwi, ujrzawszy swego zastępcę. Ehaden siedział na
stole, postukując palcami w deski blatu.
– Czekam na ciebie – wyjaśnił.
– Nie trzeba było posłać kogoś?
– Mówiono mi, że poszedłeś do dziobówki – rzekł Ehaden. – Nie
wiem, po co, ale widać miałeś jakąś sprawę.
– Ty chyba też masz sprawę – zauważył kapitan.
– Niezbyt pilną.
Rapis skinął głową. Oparł ramiona o stół i pochylony badał
wzrokiem mapę Zachodniego Bezmiaru, na której siedział oficer.
– Powiedz mi, co za żeglarze pływali po tych wodach, skoro wyspy
jak ta, którą mamy na lewym trawersie, nie są zaznaczone na
mapach? – zagadnął po długiej chwili.
– Dziwi cię to? A ilu żeglarzy wypływa tak daleko na południowy
zachód od Garry?
– Jednak jacyś wypłynęli, skoro są mapy, choćby i niedokładne.
Ehaden wzruszył ramionami.
Rapis w zamyśleniu kręcił głową.
– Ta pogoda doprowadzi mnie do szału. Raladan mówi, że
dostaniemy wiatr, i ja też tak myślę. Czas najwyższy, tkwimy tu już
tydzień. Słyszałeś o czymś takim na Bezmiarach?
– Bezmiary są duże...
– Nie wiadomo, jakie są – przerwał Rapis. – Pytam: słyszałeś kiedy
o takiej pogodzie? Tydzień ciszy o tej porze roku?
– Nie słyszałem o wielu rzeczach. Na przykład o ptakach wielkich
jak okręt – przypomniał skrzydlate olbrzymy, widziane przed
trzema dniami.
Rapis w milczeniu obserwował twarz swego zastępcy.
– Ostatnio jakoś nie możemy się dogadać – skonstatował wreszcie.
– Co mnie obchodzą wielkie ptaki, Ehaden? Jak nasra taki do morza,
to będzie wielki plusk. Mówię o pogodzie. Mówię, że zmieni się
Strona 15
dzisiaj. Tak uważam, tak myślę, a skoro potwierdza to Raladan,
możemy być pewni. Będzie wiatr. Bierzemy jakiś kurs. Jaki to będzie
kurs? Powrotny? – pytał, nie kryjąc złośliwości. – Teraz dobrze?
Takich pytań ci trzeba, żebyś pojął, co chcę od ciebie wyciągnąć,
mówiąc o pogodzie?
– Chcesz wracać?
– Chcę wracać.
– Chyba jeszcze za wcześnie. Cesarskie eskadry na pewno wciąż
kręcą się po morzu.
– Albo sterczą w miejscu, jak my – przytwierdził Rapis. – No
i może dzięki temu spotkamy parę holków. Wspaniałych holków
straży morskiej, z żółtymi albo i niebieskimi żaglami...
– Oszalałeś?
– Nie. Nie oszalałem.
Ehaden otworzył usta, lecz kapitan ostrzegawczo uniósł rękę.
– Ani słowa, Ehaden. Wystarczy. Jak długo jeszcze będziemy
uciekać? Co się z nami stało? Cesarskie okręty, pomyśl, przecież to
śmieszne! Dawniej, zamiast uciekać, spalilibyśmy jeden albo dwa,
prześlizgnęli się między pozostałymi po to tylko, żeby znów
doskoczyć z boku. Bywało tak przecież, bywało! Pamiętasz, jak
pływaliśmy na „Mewie”? Ścigała nas Flota Dartańska, i co?
Spaliliśmy dwa holki, a potem portową dzielnicę w La. Jaka sława,
Ehaden, jakie łupy! A dziś? Nie siedzimy już na starej „Mewie”. Ależ!
Siedzimy na „Wężu Morskim”, pływającej fortecy, większej od
czegokolwiek, co pływa po morzach Szereru. Ale ujrzeliśmy
armektańskie szniki, olbrzymie szniki, tak wielkie, że mogliśmy
przejechać po nich bez obawy o całość dziobnicy! – Rapis złościł się
coraz bardziej. – Robimy zwrot i zamiast na północ płyniemy na
południowy zachód. I to jak! Gdyby nie ta przeklęta flauta,
bylibyśmy już nie wiadomo gdzie!
– Uspokój się, Rap.
– Uspokój? Ależ człowieku, jestem tak spokojny, że mógłbym
niańczyć cesarskich wojaków! Mówisz „uspokój się”?
– Uspokój się. Może rzeczywiście staliśmy się zbyt ostrożni. Ale nie
tym razem. Nie uciekaliśmy przed armektańskimi sznikami, dobrze
Strona 16
wiesz. To nie były okręty kurierskie, bo takie pływają samotnie. To
była eskadra rozpoznawcza albo i pościgowa. Dobrze wiesz, że nie
mogliśmy po nich przejechać, bo są na to za szybkie, mogliśmy co
najwyżej czekać, aż się rozdzielą i zawezwą ciężkie eskadry. Za tymi
sznikami stały armektańskie holki, to obława. Nie wiesz czy
zapomniałeś?
Rapis westchnął.
– No, i to właśnie próbuję ci wytłumaczyć. Pływamy na okręcie,
który może i powinien stawić czoło obławie. Powinniśmy topić
strażników, zamiast uciekać przed nimi. Wszystkiego mamy za dużo.
Za dużo prochu, za dużo strzał, a zwłaszcza za dużo ludzi. Mamy
tylu ludzi, ilu siedzi na dwóch holkach. Połowa to świeży zaciąg,
marzyli o stosach złota i klejnotów, o walce, słyszysz? Walce pod
kapitanem Rapisem, legendarnym Demonem, który wziął ich na
„Węża Morskiego”. A kapitan uciekł, jak tylko dojrzał cesarski okręt.
Potrząsnął głową.
– Jak tylko dostaniemy trochę wiatru, wracamy. Kurs na Garrę. Na
Garrę, słyszysz? Choćby przyszło halsować bez końca.
– Na Garrę? Z tym, co mamy w ładowni?
– A co my tam mamy, Ehaden? Rano żyło czterdziestu paru. Jeśli
teraz popłyniemy do Bany, to ilu tam dowieziemy? I w jakim będą
stanie? Musimy nałapać nowego towaru.
– Niewolnik się nie opłaca. Nigdy się nie opłacał.
– A ty wciąż swoje. I tak musimy płynąć do Bany. Lepiej chyba
z pełną ładownią?
Ehaden myślał.
Z kapitanem ostatnio trudno było się dogadać. Mieli gonić i tłuc
strażników morza czy porywać i sprzedawać chłopów z wiosek?
Inna sprawa, że naprawdę powinni płynąć do Bany. Rapis miał
tam swoich wywiadowców, zbierających wieści o wszystkim, co
działo się w zachodnim i środkowym Armekcie.
– Dobrze, w końcu to ty dowodzisz okrętem. – Zsunął się ze stołu. –
Jakie rozkazy?
– Na razie każ wydać dodatkowe pół kubka wódki na głowę.
Wyjmij z ładowni kobiety, kilka się jeszcze rusza. Daj je załodze, bo
Strona 17
i tak pójdą na straty. Niech ludzie pobawią się wieczorem,
skorzystają. Miałeś jakąś sprawę? – przypomniał.
– Już nie – odparł oficer. – Myślałem o górnym biegu tego prądu,
który w zeszłym roku pociągnął nas pod Akarę. Łączył się z Prądem
Zachodnim, ale tylko łączył, to nie był górny Zachodni –
przypomniał. – To może być gdzieś tutaj, dziś rano zdawało mi się,
że niedaleko tej wyspy woda ma inny kolor i łamie się, wiesz jak. Ale
skoro płyniemy na Garrę...
Rapis skinął głową.
– Sprawdzimy, czy to ten prąd. Pogadaj z Raladanem, on spojrzy
i będzie wiedział, jeśli do tej pory jeszcze nie zobaczył... ale pewno
zobaczył, bo on takie rzeczy widzi bez wychodzenia na pokład.
Wszystko jedno, dokąd płyniemy, warto wiedzieć, czy jest tu coś
takiego.
Ehaden skinął głową i wyszedł. Ale wrócił prawie natychmiast.
Towarzyszył mu wachtowy.
– Co tam? – zapytał Rapis, choć już wiedział.
Skrzypiały wiązania kadłuba. Inaczej niż od martwej fali.
– Wiatr, panie! – rzekł szczęśliwy marynarz. – Z południowego
zachodu!
Strona 18
ROZDZIAŁ 2
N a Morzu Garyjskim spotkali okręt widmo.
W ciszy marynarze tłoczyli się wzdłuż
bakburty. Zimny już, doszczętnie wypalony wrak
powoli dryfował z wiatrem na północny wschód. Na
wytrawionej ogniem rufie nie dało się odczytać
nazwy żaglowca, ale wszyscy dobrze ją znali:
„Północ”. Widzieli oto resztki wielkiej hogi Alagery. Ona sama
(poznano ją po szkarłatnej odzieży i furkoczących na wietrze złotych
włosach), powieszona za nogi, kołysała się na zachowanym od ognia
bukszprycie.
– Obława – skwitował Ehaden. – Mieliśmy rację, uciekając, Rap.
Złapała ją silna eskadra, to nie był jeden holk. Jeśli Brorrok tak samo,
to...
– Starego Brorroka nie złapią wszyscy cesarscy razem wzięci –
orzekł Rapis. – Co innego ta tutaj. – Pokazał powieszoną kobietę. – To
był okręt? Burdel i tyle.
– Ale dobry.
– Burdel czy okręt?
Wielkie trzymasztowe kogi, jak „Północ”, nazywano w tych
stronach hogami – bo więcej miały wspólnego z chodzącym na wiatr
holkiem niźli wychodzącą z użycia pływającą ładownią, czyli
wczesną kogą. Alagera miała całkiem dobry okręt.
– Nie uwierzysz: nigdy mi nie dała – rzekł Ehaden. – Chociaż
widzieliśmy się aż cztery razy.
– No, to jesteś jedynym żeglarzem na świecie, który widział ją aż
cztery razy i nie wlazł z kopytami do środka – skonstatował Rapis. –
I pewnie tak już zostanie. Chyba że chcesz teraz? Możemy podpłynąć
Strona 19
bliżej. Daj rozkaz przy działach – dorzucił z całkiem innej beczki. –
Wypada puścić ją na dno.
Zapędzono kanonierów do dział. Nie minęło wiele czasu,
a powietrze rozdarł szereg potężnych, prawie jednoczesnych
grzmotów. Kamienne kule, posłane z najmniejszej odległości,
z łoskotem uderzyły w popalony kadłub, który cudem utrzymywał
się na wodzie. Zrobili zgrabny zwrot – po tygodniu bezczynności
trochę ćwiczeń przy żaglach nie mogło załodze zaszkodzić –
i poprawili drugą pełnoburtową salwą. Kanonierzy Rapisa mogli
mierzyć spokojnie, to nie była bitwa...
Wkrótce „Wąż Morski” wolno odchodził na zachód. Załoga
spoglądała na tonący okręt do chwili, aż skrył się pod falami.
– Morze wzięło – rzekł Rapis. – Chodź, Ehaden, pomyślimy, co
dalej. Zmienimy trochę plany. Nie lubiłem tej zdziry, ale cesarskim
nic do tego. Mam pomysł, jak nałapać towaru, a zarazem wyrównać
rachunek Alagery.
Udali się na rufę.
ººº
Następnego dnia wieczorem stojący na oku marynarz obwołał
ziemię. To była Garra, a raczej jedna z przyległych wysepek.
Rapis dobrze znał ten kawałek lądu. Był tu niewielki port,
w którym – oprócz łajb rybackich – stacjonowały dwa lub trzy małe
okręciki straży morskiej. Dla pirackiej karaki nie były one żadnym
zagrożeniem; cóż mogły poradzić trzy stare jak świat szniki przeciw
największemu okrętowi Bezmiarów? Dlatego Rapis już parokrotnie
zawijał do przystani, by uzupełnić zapasy żywności i słodkiej wody.
Mógł pozwolić sobie na bezczelność; gdy przypływał, strażnicy
zwykle siedzieli zupełnie cicho, udając, że ich w ogóle nie ma.
Prawdę rzekłszy, nic lepszego do roboty nie mieli. Przeważnie „Wąż
Morski” stał na redzie, czekając na powrót wysłanych po
zaopatrzenie łodzi. Jednakże tym razem kapitan miał inne plany.
Port był wystarczająco głęboki, by przyjąć jego karakę.
Strona 20
Panowała głucha noc, gdy okręt wpływał do przystani holowany
przez własne łodzie. W niedalekiej wartowni zabłysło wątłe
światełko; z brzegu dobiegł okrzyk:
– Ktoś ty?!
Cisza. Olbrzymia bryła okrętu, skrzypiąc, naparła na belki
pomostu. Marynarze rzucili cumy.
– Ktoś ty?!
Rzucono trap. Po obu jego stronach majtkowie postawili maźnice
z płonącą smołą. Trap rozjęczał się pod uderzeniami marynarskich
nóg. Każdy z zabijaków niósł pochodnię, którą zanurzał w maźnicy.
Wkrótce dwie setki ruchomych ogni rozświetliły port. Natarczywy
głos z wybrzeża ucichł, w leżącej nieopodal wiosce zalśniły migocące
światełka w oknach. Chwilę potem z pokładu zabrzmiał silny,
wyraźny głos:
– Wieśniaków żywcem, ale tylko wieśniaków! Naprzód!
Gromada marynarzy runęła w stronę wartowni.
Żołnierze postanowili drogo sprzedać swe życie. Nigdy nie
zaczepiali załogi pirackiego żaglowca, bo byłoby to zwykłe
szaleństwo. Zresztą nigdy dotąd nie zdarzyło się nic, co zmusiłoby
ich do działania. Poczynania morskich rozbójników były bezczelne
i zuchwałe, lecz poza tym... właściwie zgodne z prawem. Owszem,
„Wąż Morski” uzupełniał zapasy, jednak płacono za nie
miejscowemu oberżyście (choć prawda, że była to zapłata raczej
umiarkowana...); pirackiemu kapitanowi z oczywistych powodów
nie zależało na puszczeniu karczmarza z torbami. Teraz jednak,
w obliczu ataku dzikiej bandy, cesarscy żołnierze nieoczekiwanie
wykazali swą sprawność. Nadzieje Rapisa na zaskoczenie
maleńkiego garnizonu zawiodły. Jego ludzie ujrzeli nagle
w półmroku zwarty szyk wyćwiczonej piechoty, stanowiącej
uzupełnienie załóg stojących w porcie okrętów. Większość wyrwana
ze snu, bez zbroi, niektórzy półnago – przecież prezentowali się
groźnie. Od strony przystani doleciał potężny huk: to „Wąż Morski”
zluzował cumy i ogniem swych dział rozstrzeliwał bezbronne
cesarskie okręciki. W tej samej chwili, jakby na umówiony sygnał,
pierwszy szereg żołnierzy przyklęknął, celując z kusz, żołnierze