Zapadlisko #2 Dobry zly i nieumarly - KIM HARRISON

Szczegóły
Tytuł Zapadlisko #2 Dobry zly i nieumarly - KIM HARRISON
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Zapadlisko #2 Dobry zly i nieumarly - KIM HARRISON PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Zapadlisko #2 Dobry zly i nieumarly - KIM HARRISON PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Zapadlisko #2 Dobry zly i nieumarly - KIM HARRISON - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KIM HARRISON Zapadlisko #2 Dobry zly inieumarly HARRISON KIM Tytul oryginalu: The Good, the Bad,and the Undead Copyright (C) 2005 by Kim Harrison Copyright for the Polish translation (C) 2010 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Urszula Okrzeja Korekta: Magdalena Gornicka Ilustracja na okladce: Damian Bajowski Projekt i opracowanie graficzne okladki: Irek Konior Projekt typograficzny, sklad i lamanie: Tomek Laisar Frun ISBN 978-83-7480-158-4 Wydanie IWydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel/fax (0-22) 813 47 43 e-mail: [email protected] www.mag.com.pl Wylaczny dystrybutor: Firma Ksiegarska Jacek Olesiejuk Sp. z o.o. ul. Poznanska 91, 05-850 Ozarow Maz. tel. (22) 721-30-00 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: [email protected] Mezczyznie, ktory wie, ze na pierwszym miejscu jest kofeina, na drugim czekolada, a na trzecim romans - a takze to, kiedy ta kolejnosc powinna zostac odwrocona PODZIEKOWANIA Chcialabym podziekowac Willowi za pomoc oraz natchnienie przy wymyslaniu bizuterii pochodzacej z Zapadliska, a dr Caroline White za jej nieceniona pomoc przy lacinie. Szczegolnie jednak chcialabym podziekowac mojej redaktor, Dianie Gil, za danie mi swobody, dzieki ktorej pchnelam moje pisarstwo na obszary, ktorych nigdy dotad nie bralam pod uwage, oraz mojemu agentowi, Richardowi Curtisowi. ROZDZIAL 1 Podciagnelam na ramieniu parciany pas od pojemnika z woda i wyciagnelam sie, by wetknac dysze w wiszacy kwiatek. Do pomieszczenia wlewal sie sloneczny blask, grzejac mnie przez niebieski sluzbowy kombinezon. Za waskimi oknami znajdowal sie niewielki dziedziniec otoczony biurami VIP-ow. Mruzac oczy z powodu slonca, nacisnelam dzwignie rozpylacza i uslyszalam cichutki syk wody.Rozlegl sie stukot komputerowej klawiatury, a ja przemiescilam sie do kolejnego kwiatka. Z gabinetu usytuowanego za biurkiem sekretarki dobiegala rozmowa telefoniczna przerywana gromkim smiechem, ktory przypominal szczekanie psa. Laki. Im wyzej sie znajdowaly w hierarchii stada, tym bardziej udawalo im sie upodabniac do ludzi, ale zawsze mozna bylo je poznac po smiechu. Wzdluz rzedu roslin wiszacych przed oknem zerknelam na wolno stojace akwarium za biurkiem. Zgadza sie. Kremowe pletwy. Czarna plamka na prawym boku. To ona. Pan Ray hodowal koi i pokazywal je na dorocznej wystawie ryb. W sekretariacie zawsze wystawial zwyciezce z zeszlego roku, lecz teraz w akwarium plywaly dwie ryby, a maskotka Wyjcow zaginela. Pan Ray kibicowal Legowisku, druzynie rywalizujacej z miejscowa druzyna baseballu skladajaca sie wylacznie z Inderlanderow. Nietrudno bylo skojarzyc fakty i zabrac skradziona rybe. -Wiec Mark jest na urlopie? - zapytala pogodna kobieta za biurkiem i wstala, by wlozyc papier do podajnika drukarki. - Nic mi nie mowil. Skinelam glowa, nawet nie patrzac na sekretarke ubrana w elegancka kremowa garsonke, i przeciagnelam sprzet do podlewania kwiatkow o nastepny metr. Mark byl na krotkim urlopie na klatce schodowej budynku, w ktorym pracowal przed przejsciem do tego. Nieprzytomny dzieki krotko dzialajacemu eliksirowi snu. -Tak, prosze pani - powiedzialam, podnoszac glos i lekko sepleniac. - Ale powiedzial mi, ktore kwiatki trzeba podlac. - Ukrylam palce z umalowanymi na czerwono paznokciami, zeby sekretarka ich nie zauwazyla. Nie pasowaly do wizerunku dziewczyny od podlewania kwiatkow. Powinnam bylam pomyslec o tym wczesniej. - Wszystkie na tym pietrze, a potem arboretum na dachu. Kobieta usmiechnela sie, ukazujac nienaturalnie duze zeby. Byla lakiem, i to dosc wysoko postawionym w biurowym stadzie, sadzac po jej ogladzie. A pan Ray nie trzymalby na stanowisku sekretarki psa, skoro bylo go stac na pensje dla suki. Rozsiewala dosc przyjemny, lekki zapach pizma. -Czy Mark powiedzial ci o sluzbowej windzie na tylach budynku? - zapytala uprzejmie. - Latwiej z niej skorzystac niz targac wozek po schodach. Nie, prosze pani - odparlam, mocniej naciagajac brzydka czapke ze znaczkiem firmy ogrodniczej. - Chyba utrudnia mi zadanie, zebym nie probowala przejac jego terytorium. 7 Czujac, ze serce bije mi coraz szybciej, popchnelam wozek Marka z nozycami do przycinania roslin, granulowanym nawozem i pojemnikiem do podlewania. Wiedzialam o windzie, a takze o rozmieszczeniu szesciu wyjsc awaryjnych i przyciskow wlaczajacych alarm przeciwpozarowy oraz to, gdzie personel biura trzyma paczki. -Ach, ci mezczyzni - powiedziala sekretarka, przewracajac oczyma i siadajac przed monitorem. - Czy nie zdaja sobie sprawy, ze moglybysmy rzadzic swiatem, gdybysmy tylko tego chcialy? Kiwnelam glowa i siknelam odrobina wody w nastepny kwiatek. Jakos mi sie wydawalo, ze juz rzadzimy tym swiatem. Przez szum drukarki i cichy gwar biurowych rozmow przebilo sie intensywne brzeczenie. Wydawaly je skrzydelka Jenksa, mojego partnera, ktory przyfrunal z gabinetu szefa znajdujacego sie na tylach biura; najwyrazniej byl w zlym humorze. Jego skrzydelka podobne do skrzydelek wazki poczerwienialy z podniecenia i sypal sie z niego czarodziejski pylek, tworzac kaskady slonecznego blasku. -Skonczylem sprawdzac kwiatki w gabinecie - oznajmil glosno, ladujac na krawedzi doniczki wiszacej przede mna. Wzial sie pod boki, co sprawilo, ze w swoim niebieskim kombinezonie wygladal jak Piotrus Pan wyrosly na smieciarza. Zona uszyla mu nawet pasujaca czapeczke. - Trzeba je tylko podlac. Mam ci tu w czyms pomoc czy moge wrocic i pospac w samochodzie? - dodal zgryzliwie. Zdjelam z ramienia pojemnik z woda i postawilam go na podlodze, zeby zdjac nakretke. -Przydalaby mi sie tabletka nawozu - podsunelam, zastanawiajac sie, o co mu chodzi. Jenks podlecial do wozka, mamroczac pod nosem, i zaczal w nim grzebac. We wszystkie strony zaczely sie sypac zielone druciki mocujace, podporki i zuzyte paski testowe odczynu pH. -Mam - oznajmil, znalazlszy biala tabletke nawozu wielkosci jego glowy. Upuscil ja do pojemnika; rozpuscila sie z sykiem w wodzie. Nie byl to nawoz, lecz substancja natleniajaca i wywolujaca wydzielanie sluzu. Po co krasc rybe, jesli ma zdechnac podczas transportu? -O Boze, Rachel - szepnal Jenks, ladujac na moim ramieniu. - To jest poliester. Mam na sobie poliester! Kiedy sobie uswiadomilam przyczyne jego zlego humoru, opadlo ze mnie napiecie. -Nic ci nie bedzie. -Mam wysypke! - stwierdzil, drapiac sie energicznie pod kolnierzykiem. - Nie moge nosic poliestru. Pixy maja na niego alergie. Zobacz. Widzisz? - Przechylil glowe tak, ze jego blond wlosy odslonily szyje, ale znajdowal sie zbyt blisko, zebym mogla wyraznie zobaczyc. - Wypryski. I smierdzi. Czuje zapach ropy. Mam na sobie zdechlego dinozaura. Nie moge sie ubierac w martwe zwierze. To barbarzynstwo, Rache - zakonczyl blagalnie. Jenks? - Zakrecilam pojemnik i znow przewiesilam go sobie przez ramie, spychajac z niego przy okazji Jenksa. - Ja mam na sobie to samo. Wytrzymaj. -Ale to smierdzi! Spojrzalam na unoszaca sie przede mna jego sylwetke. Przytnij troche galazek - powiedzialam przez zacisniete zeby. Strzepnal w moja strone rekami i odfrunal do tylu. Trudno. Poklepalam sie po tylnej kieszeni mojego obrzydliwego kombinezonu i znalazlam nozyce. Miss Zawodowa Sekretarka wystukiwala list, a ja rozlozylam skladana drabinke i przystapilam do obcinania lisci z rosliny wiszacej obok jej biurka. Jenks zaczal mi pomagac i po chwili szepnelam: -Jestesmy gotowi? 8 Skinal glowa, nie spuszczajac z oczu otwartych drzwi gabinetu pana Raya. -Kiedy nastepnym razem bedzie sprawdzal poczte, przewroci sie caly system zabezpieczenia Internetu. Jesli sekretarka ma o tym pojecie, naprawa potrwa piec minut, a jesli nie ma, cztery godziny. -Potrzebuje tylko pieciu minut - powiedzialam, pocac sie od slonecznego ciepla, wpadajacego przez okno. Pachnialo tu jak w ogrodzie, w ogrodzie z mokrym psem dyszacym na chlodnych plytkach. Czujac przyspieszone bicie serca, przesunelam sie ku nastepnej roslinie. Znalazlam sie za biurkiem i sekretarka zesztywniala. Wtargnelam na jej teren, lecz umiala sobie z tym poradzic. Bylam dziewczyna od podlewania kwiatkow. Nie przerywalam pracy, z nadzieja ze sekretarka przypisuje moje rosnace napiecie znalezieniem sie tak blisko niej. Jedna reke polozylam na nakretce pojemnika z woda. Moglam ja zdjac jednym ruchem. -Vanesso! - dobiegl gniewny okrzyk z gabinetu na zapleczu. -Zaczyna sie - rzekl Jenks, podfruwajac pod sufit, do kamer. Odwrocilam sie i zobaczylam rozgniewanego mezczyzne, wychylajacego sie do polowy zza drzwi gabinetu; sadzac po jego niewielkim wzroscie i delikatniej budowie, byl lakiem. -Znow to samo - powiedzial. Mial poczerwieniala twarz, a grubymi dlonmi sciskal lukowata framuge. -Nie znosze tych urzadzen. Co bylo nie tak z papierem? Lubie papier. Na twarzy sekretarki rozlal sie zawodowy usmiech. -Znow pan na niego nakrzyczal, prawda? Mowilam panu, ze komputery sa jak kobiety. Jesli sie na nie krzyczy albo prosi o zrobienie za duzo rzeczy naraz, zacinaja sie. Pan Ray mruknal cos w odpowiedzi i zniknal w gabinecie, nieswiadomy, ze sekretarka wlasnie mu zagrozila, albo nie przyjmujac tego do wiadomosci. Serce zabilo mi zywiej. Przysunelam drabinke do akwarium. Vanessa westchnela. -Niech Bog ma go w opiece - mruknela, wstajac. - Jezykiem moglby pokierszowac sobie jaja. - Spojrzala na mnie z rozdraznieniem i poszla do gabinetu, glosno stukajac obcasami. - Prosze niczego nie dotykac - powiedziala glosno. - Juz ide. Odetchnelam szybko. -Kamery? - zapytalam szeptem. Jenks znizyl lot. -Dziesieciominutowa petla. Mozesz dzialac. Podlecial do glownych drzwi i przysiadl na listwie nad nadprozem, zeby moc sie z niej zwiesic i obserwowac zewnetrzny korytarz. Skrzydelka rozmazaly mu sie w niemal niewidoczna plame ruchu; ruchem kciuka skierowanego ku gorze dal mi znac, ze droga wolna. Skora sciagnela mi sie ze zniecierpliwienia. Zdjelam z akwarium pokrywe i z wewnetrznej kieszeni kombinezonu wyjelam zielona siatke do lapania ryb. Stojac na szczycie drabinki, podwinelam rekaw do lokcia i zanurzylam siatke w wodzie. Obie ryby natychmiast smignely pod tylna scianke. -Rachel! - syknal mi nagle przy uchu Jenks. - Ona jest dobra. Jest juz w polowie roboty. -Pilnuj drzwi, Jenks - powiedzialam. Przygryzlam warge. Jak dlugo moze trwac lapanie ryby? Przewrocilam kamien, zeby dostac sie do ukrytych za nim koi. Smignely pod przednia scianke. Zaczal cicho dzwonic telefon. -Odbierzesz, Jenks? - zapytalam spokojnym tonem, ukosnie ustawiona siatka zapedzajac ryby w kat akwarium. - Mam was... 9 Jenks sfrunal z drzwi i wyladowal na swiecacym przycisku. -Biuro pana Raya. Prosze zaczekac - powiedzial falsetem. -Gowno - zaklelam, bo ryba przemknela obok zielonej siatki. - No chodz, ja tylko usiluje dostarczyc cie do domu, ty oslizly pletwiaku - wabilam koi przez zacisniete zeby. - Prawie... prawie... Ryba znajdowala sie miedzy siatka i szklem. Gdyby tylko sie nie ruszala... -Hej! - dobiegl z korytarza tubalny glos. Pod wplywem fali adrenaliny poderwalam glowe. W korytarzu prowadzacym do pozostalych biur stal drobny mezczyzna ze starannie przystrzyzona broda i plikiem papierow. -Co robisz? - zapytal wojowniczym tonem. Zerknelam na akwarium z zanurzona w nim moja reka. Siatka byla pusta. Ryba sie wymknela. -Upuscilam nozyczki - powiedzialam. Z gabinetu pana Raya, znajdujacego sie z mojej drugiej strony, dobiegl stukot obcasow i oburzony glos Vanessy: -Panie Ray! Cholera. To tyle, jesli chodzi o latwy sposob. -Plan B, Jenks - powiedzialam, chwycilam akwarium za gorna czesc scianki i pociagnelam. Na biurko Vanessy polecialo sto litrow lepkiej wody dla ryb; z sasiedniego pomieszczenia dobiegl krzyk sekretarki. Obok niej pojawil sie pan Ray. Zeskoczylam z drabinki, przemoczona od pasa w dol. Wszyscy znieruchomieli z zaskoczenia, a ja przepatrywalam podloge. -Mam cie! - zawolalam, rzucajac sie w strone tej wlasciwej ryby. -Ona przyszla po rybe! - zawolal drobny mezczyzna, a z korytarza wchodzilo coraz wiecej osob. - Lapcie ja! -Uciekaj! - krzyknal piskliwie Jenks. - Ja ich zatrzymam. Zgarbiona, usilowalam zlapac rybe, nie robiac jej przy tym krzywdy. Wila sie i wymykala, i kiedy w koncu oplotlam ja palcami, odetchnelam gwaltownie. Wrzucilam ja do pojemnika z woda, mocno go zakrecilam i unioslam wzrok. Jenks, niczym jakis swietlik z piekla rodem, pomykal miedzy lakami, wymachujac olowkami i bombardujac nimi wrazliwe czesci ciala. Dziesieciocentymetrowy pixy trzymal w szachu troje lakow. Nie bylam zdziwiona. Pan Ray spokojnie wszystko obserwowal, dopoki sie nie zorientowal, ze mam jedna z jego ryb. -Co ty, u diabla, robisz z moja ryba? - zapytal z twarza poczerwieniala z gniewu. -Wynosze sie - odparlam. Pan Ray rzucil sie na mnie z wyciagnietymi rekami. Usluznie chwycilam go za jedna z nich i szarpnelam Raya na moja uniesiona stope. Zachwial sie do tylu, chwytajac sie za brzuch. -Przestan sie bawic z tymi psami! - zawolalam do Jen- ksa, szukajac drogi wyjscia. - Musimy stad spadac! Chwycilam monitor Vanessy i rzucilam nim w okno. Od dawna chcialam zrobic cos takiego z monitorem Ivy. Szklo roztrzaskalo sie z przyjemnym dla ucha loskotem; ekran lezacy na trawie wygladal dosc dziwnie. Do pomieszczenia wpadlo mnostwo rozzloszczonych lakow, wydzielajacych won pizma. Zlapalam pojemnik i rzucilam sie szczupakiem przez okno. -Za nia! - wrzasnal ktos. Uderzylam rekoma w przystrzyzona trawe, przetoczylam sie i poderwalam na nogi. 10 -W gore! - odezwal sie Jenks przy moim uchu. - Tam.Przemknal przez maly ogrodzony dziedziniec. Ruszylam za nim, przewieszajac ciezki pojemnik przez plecy. Mialam w ten sposob wolne rece i latwiej moglam sie wspiac na ozdobna krate. Nie zwracalam uwagi na ciernie wbijajace mi sie w dlonie. Dyszac, dotarlam do szczytu kraty. Trzask galazek swiadczyl, ze ruszyla pogon. Wciagnelam sie na plaski smolowany dach wysypany zwirem i ruszylam biegiem. Tu, na gorze, wiatr byl goracy, a przede mna rozposcierala sie panorama Cincinnati. -Skacz! - krzyknal Jenks, kiedy dotarlam do krawedzi. Ufalam mu. Machajac rekami i wciaz przebierajac nogami, skoczylam w przestrzen. Moj zoladek powedrowal w dol, poczulam fale adrenaliny. To byl parking! Jenks poslal mnie z dachu, zebym wyladowala na parkingu! -Ja nie mam skrzydel, Jenks! - wrzasnelam. Zacisnelam zeby i zgielam kolana. Uderzylam w nawierzchnie i poczulam eksplozje bolu. Upadlam do przodu, scierajac sobie dlonie. Pekl pasek od pojemnika z woda, ktory z halasem spadl na ziemie. Potoczylam sie, by zlagodzic efekt uderzenia. Metalowy pojemnik sie odtoczyl, wiec, ciezko dyszac, ruszylam chwiejnie za nim i nawet musnelam go palcami, kiedy wtaczal sie pod samochod. Zaklelam, rozplaszczylam sie na ziemi i sprobowalam go dosiegnac. -Tam jest! - rozlegl sie krzyk. Cos brzeknelo o samochod nade mna, a potem jeszcze raz. W nawierzchni obok mojego lokcia nagle pojawila sie dziurka. Obsypaly mnie ostre odlamki. Strzelaja do mnie? Stekajac, wsliznelam sie pod samochod, wyciagnelam pojemnik i zgarbiona nad nim, wycofalam sie. -Hej! - wrzasnelam, odrzucajac wlosy z oczu. - Co wy, do diabla, robicie? To tylko ryba! I nawet nie jest wasza! Trojka lakow na dachu wpatrywala sie we mnie. Jeden uniosl bron do oka. Odwrocilam sie i rzucilam do ucieczki. To juz nie bylo warte pieciuset dolarow. Moze pieciu tysiecy. Pedzac za Jenksem, przysieglam sobie, ze nastepnym razem dowiem sie szczegolow, nim zazadam zwyklego honorarium. -Tedy! - zawolal cienkim glosem pixy. Uderzaly we mnie drobiny rozprysnietej nawierzchni. Parking nie mial bramy; z miesniami drzacymi od nadmiaru adrenaliny przebieglam przez ulice i wmieszalam sie miedzy przechodniow. Sece mocno mi bilo; zwolnilam, by sie obejrzec, i zobaczylam sylwetki scigajacych na tle nieba. Nie zeskoczyli z dachu. Nie musieli. Zostawilam swoja krew na calej kracie. Mimo to nie sadzilam, by mieli mnie szukac. To nie byla ich ryba - ona nalezala do Wyjcow. A czynsz miala mi oplacic miejscowa druzyna baseballu skladajaca sie wylacznie z Inderlanderow. Usilowalam dopasowac krok do tempa poruszania sie otaczajacych mnie ludzi. Slonce prazylo i w moim poliestrowym worku bylam cala spocona. Jenks prawdopodobnie pilnowal tylow, wiec skrecilam w jakis zaulek, zeby sie przebrac. Postawilam rybe na ziemi i odchylilam glowe, opierajac sie o chlodna sciane budynku. Udalo sie. Zarobilam na czynsz na kolejny miesiac. Zdjelam z szyi amulet przebrania. Od razu poczulam sie lepiej; zniknelo zludzenie sniadej kobiety o kasztanowych wlosach i duzym nosie, odslaniajac moje siegajace ramion, rude krecone wlosy i jasna 11 skore. Zerknelam na otarte dlonie i ostroznie potarlam nimi o siebie. Moglam zabrac ze soba amulet na bol, ale w razie schwytania chcialam miec przy sobie jak najmniej amuletow, zeby moj "zamiar kradziezy" nie zostal przekwalifikowany na "zamiar kradziezy oraz spowodowania obrazen fizycznych". Z tego pierwszego moglabym sie wywinac, za drugi musialabym odpowiadac. Bylam agentka; znalam prawo. Nie przejmujac sie ludzmi mijajacymi wylot zaulka, zdjelam wilgotny kombinezon i wepchnelam go do pojemnika na smieci. Od razu poczulam sie lepiej. Pochylilam sie, zeby odwinac nogawki moich skorzanych spodni i nasunac je na czarne botki, a potem odkrylam nowe otarcie na spodniach i wykrecilam sie, by obejrzec wszystkie uszkodzenia. Balsam do skor, ktory miala Ivy, zapewne pomoze, ale asfalt i skora nie pasuja do siebie. Co prawda lepiej, zeby byly otarte spodnie niz ja, i dlatego je wkladalam. W cieniu wrzesniowe powietrze bylo przyjemne; wlozylam do spodni wiazana na szyi czarna skorzana bluzke bez plecow i podnioslam pojemnik. Czujac sie bardziej soba, wyszlam na slonce. Czapke wlozylam na glowe jakiemus przechodzacemu obok dziecku. Chlopczyk usmiechnal sie i pomachal mi niesmialo reka, a jego matka pochylila sie i zapytala, skad ma te czapke. Pogodzona ze swiatem, stukajac obcasami i stroszac palcami wlosy, szlam w strone Placu Fontanny, skad mial mnie zabrac samochod. Zostawilam tam rano ciemne okulary i przy odrobinie szczescia, wciaz tam beda. Niech Bog ma mnie w opiece, ale lubie niezaleznosc. Uplynely juz prawie trzy miesiace od czasu, kiedy zalamalam sie pod gownianymi zleceniami, jakie dawal mi moj dawny szef w Inderlandzkiej Sluzbie Bezpieczenstwa. Czujac sie wykorzystywana i calkowicie niedoceniana, zlamalam niepisana zasade i odeszlam z ISB, by zalozyc wlasna agencje. Wtedy wydawalo sie to dobrym pomyslem, ale unikniecie wyroku smierci wydanego na mnie, kiedy nie mialam na lapowke za zerwanie kontraktu, otworzylo mi oczy. Nie udaloby mi sie, gdyby nie Ivy i Jenks. Co dziwne, kiedy w koncu zaczynalam wyrabiac sobie nazwisko, sytuacja stawala sie trudniejsza, a nie latwiejsza.To prawda, ze wykorzystywalam moj dyplom, przygotowujac amulety, jakie kiedys kupowalam, a takze takie, na ktore nigdy nie bylo mnie stac. Lecz prawdziwy problem stanowily pieniadze. Nie chodzilo o to, ze nie udawalo mi sie zdobywac zlecen; po prostu pieniadze jakos nie zostawaly dlugo w stojacym na lodowce pojemniku na herbatniki. To, co zarobilam dzieki udowodnieniu, ze trucizne pewnemu lisolakowi podsunelo rywalizujace legowisko, poszlo na przedluzenie mojej koncesji czarownicy; kiedys placila za to ISB. Odzyskalam skradzionego famulusa pewnej czarodziejki, ale zarobione pieniadze wydalam na comiesieczna klauzule dodatkowa do ubezpieczenia zdrowotnego. Nie wiedzialam, ze agentow niemal nie da sie ubezpieczyc; dostalam karte od ISB i jej uzywalam. Potem musialam zaplacic jednemu gosciowi za zdjecie zabojczych zaklec z moich rzeczy, wciaz znajdujacych sie w magazynie, kupic Ivy jedwabny szlafrok w zamian za ten, ktory jej zniszczylam, i wybrac kilka strojow dla siebie, poniewaz musialam teraz dbac o reputacje. Lecz moje finanse systematycznie uszczuplaly oplaty za taksowki. Wiekszosc kierowcow autobusow w Cincinnati znala mnie z widzenia i nie chciala zabierac z przystankow, dlatego musiala po mnie przyjezdzac Ivy. To bylo po prostu niesprawiedliwe. Minal juz prawie rok od czasu, kiedy usilujac przyszpilic pewnego laka, przez przypadek usunelam owlosienie wszystkim ludziom znajdujacym sie w autobusie. Mialam dosyc niemal ciaglego bycia pod kreska, a pieniadze za odzyskanie maskotki Wyjcow dalyby mi oddech na miesiac. I laki nie beda mnie scigac. To nie byla ich ryba. Gdyby ktos zechcial zlozyc skarge w ISB, musialby wyjasnic, skad ja ma. -Hej, Rache - odezwal sie Jenks, sfruwajac nie wiadomo skad. - Na tylach czysto. Jaki jest plan B? Unioslam brwi i spojrzalam na niego z ukosa; lecial obok mnie. -Chwycic rybe i wziac nogi za pas. 12 Jenks sie rozesmial i wyladowal na moim ramieniu. Pozbyl sie swego malenkiego kombinezonu i wzielonej jedwabnej koszuli z dlugimi rekawami i w spodniach wygladal jak zawsze. Czolo mial przewiazane czerwona apaszka, by dac znac jakimkolwiek pixy czy fairy, na ktorych terenie sie znalazl, ze nie klusuje. Skrzydelka iskrzyly mu sie resztkami czarodziejskiego pylku powstalego w zamecie. Kiedy dotarlismy do Placu Fontanny, zwolnilam. Ni gdzie nie widzialam Ivy, zaczelam wiec sie za nia rozgladac. Usiadlam po suchej stronie fontanny i powiodlam palcami pod krawedzia misy, szukajac okularow. Wiedzialam, ze Ivy przyjedzie. Ta kobieta zyla i umierala wedlug rozkladu dnia. Jenks przelecial przez wodna mgielke, by pozbyc sie resztek "smrodu zdechlego dinozaura", ja wlozylam okulary. Blask wrzesniowego popoludnia zlagodnial i moglam przestac mruzyc oczy. Wyciagnelam nogi i od niechcenia zdjelam z szyi amulet zapachu, po czym upuscilam go do misy fontanny. Laki tropily, kierujac sie zapachem, i jesli rzeczywiscie poszly za mna, to kiedy tylko wsiade do samochodu Ivy i odjade, slad sie urwie w tym miejscu. Z nadzieja, ze nikt tego nie zauwazyl, rozejrzalam sie po otaczajacych mnie ludziach: nerwowy, anemicznie wygladajacy wampirzy slugus wykonujacy za swego kochanka jego dzienne zadania; dwie szepczace kobiety, z chichotem przygladajace sie jego szyi pokrytej licznymi bliznami; zmeczony czarownik - nie, czarodziej, poniewaz nie wyczuwalam silnego zapachu sekwoi - siedzacy na pobliskiej lawce i jedzacy buleczke. Odetchnelam plytko i usiadlam wygodniej. Czekanie na samochod stanowilo niejakie rozczarowanie. -Chcialabym miec samochod - powiedzialam do Jenksa, umieszczajac pojemnik z ryba miedzy stopami. Samochody jadace ulica w odleglosci dziesieciu menow to ruszaly, to stawaly. Ruch sie zwiekszal i domyslilam sie, ze zapewne jest juz po czternastej i wlasnie zaczyna sie pora dnia, kiedy Inderlanderzy i ludzie zaczynaja codzienne zmagania o wspolistnienie na tej samej, ograniczonej przestrzeni. Sytuacja stawala sie o wiele latwiejsza po zachodzie slonca, kiedy wiekszosc ludzi wracala do domow. -Po co ci samochod? - zapytal Jenks, ktory przysiadl na moim kolanie i zaczal czyscic swoje wazkowe skrzydelka dlugimi, starannymi pociagnieciami. - Ja nie mam samochodu. Nigdy go nie mialem. Nie mam klopotow z poruszaniem sie. Samochody to klopoty - oznajmil, ale ja juz go nie sluchalam. - Trzeba je tankowac, utrzymywac w dobrym stanie, poswiecac czas na ich mycie, trzeba miec gdzie je trzymac, no i wciaz na nie wydawac pieniadze. To gorsze niz dziewczyna. -Mimo to - powiedzialam, poruszajac stopa, by go zdenerwowac - chcialabym miec samochod. - Zerknelam na przechodniow. - James Bond nigdy nie musial czekac na autobus. Widzialam wszystkie filmy o nim i nigdy nie czekal na autobus. - Spojrzalam spod przymruzonych powiek na Jenksa. - Przez to nie ma czadu. -No tak - odparl, patrzac gdzies za mnie. - Widze tez, gdzie mogloby byc bezpieczniej. Godzina jedenasta. Laki. Wstrzymalam oddech, spojrzalam i znow poczulam napiecie. -Cholera - szepnelam, podnoszac pojemnik. To byla ta sama trojka. Poznalam to po ich zgarbionych sylwetkach i szybkich oddechach. Zacisnelam zeby, wstalam i obeszlam fontanne, by mnie przed nimi zaslonila. Gdzie jest Ivy? -Rache? - odezwal sie pytajaco Jenks. - Dlaczego cie gonia. Nie wiem. - Pomyslalam o krwi, ktora zostawilam na rozach. Jesli nie uda mi sie przerwac tropu zapachowego, to podaza za mna do samego domu. Ale dlaczego? Czujac suchosc w ustach, siedzialam 13 odwrocona plecami do nich. Wiedzialam, ze Jenks czeka. - Zwietrzyli mnie? Odlecial z szelestem skrzydelek. -Nie - powiedzial, wrociwszy po sekundzie. - Dzieli was jakies pol kwartalu, ale musisz sie stad ruszyc. Poruszylam sie niespokojnie. Porownywalam ryzyko czekania na Ivy z posluchaniem Jenksa i zostaniem zauwazona. -Niech to diabli, chcialabym miec samochod - mruknelam. Wychylilam sie, wypatrujac na ulicy wysokiej niebieskiej sylwetki autobusu, taksowki, czegokolwiek. Gdzie, do diabla, jest Ivy? Wstalam z mocno bijacym sercem. Przycisnelam rybe do siebie i skierowalam sie w strone ulicy, chcac sie dostac do pobliskiego biurowca i labiryntu, w ktorym moglabym sie zgubic, czekajac na Ivy. Ale tuz przede mna zatrzymal sie duzy czarny ford crown Victoria, odcinajac mi droge ucieczki. Zgromilam kierowce wzrokiem, ale mina mi zrzedla, kiedy z jekiem mechanizmu opuscila sie szyba, a kierowca obrocil sie w moja strone. -Pani Morgan? - zapytal ciemnowlosy mezczyzna glebokim glosem o wojowniczym zabarwieniu. Obejrzalam sie na laki, potem spojrzalam na samochod i na kierowce. Czarny crown Victoria prowadzony przez mezczyzne w czarnym garniturze mogl oznaczac tylko jedno. Federalne Biuro Inderlandzkie, prowadzony przez ludzki odpowiednik ISB. Czego chce FBI? -Tak. A pan? Zirytowal sie lekko. -Rozmawialem z pania Tamwood. Powiedziala, ze moge tu pania znalezc. Ivy. Polozylam reke na otwartym oknie. -Wszystko z nia w porzadku? Zacisnal usta. Za nim tworzyl sie korek. -Tak bylo, kiedy rozmawialem z nia przez telefon. Jenks zawisl przede mna z przestrachem malujacym sie na twarzyczce. -Zwietrzyli cie, Rache. Odetchnelam przez nos i zerknelam za siebie. Moj wzrok padl na jednego z lakow. Widzac, ze na niego patrze, szczeknal. Pozostale dwa ruszyly w moja strone, biegnac z niespiesznym wdziekiem. Przelknelam z trudem sline. Bylam karma dla psow. Tak wlasnie. Karma dla psow. Koniec gry. Uruchomic komputer na nowo. Obrocilam sie na piecie, chwycilam klamke i szarpnelam. Zanurkowalam do srodka i trzasnelam drzwiami. -Jedz! - wrzasnelam, odwracajac sie, by spojrzec przez tylna szybe. Kiedy mezczyzna zerknal w lusterko wsteczne, na jego pociaglej twarzy pojawil sie cien niesmaku. -One sa z toba? -Nie! Czy to jezdzi, czy tylko w tym siedzisz i zabawiasz sie sam ze soba? Mruknal cos cicho z rozdraznieniem i plynnie przyspieszyl. Obrocilam sie w fotelu; laki zatrzymaly sie posrodku jezdni. Trabili na nie kierowcy zmuszeni do zatrzymania sie. Usiadlam normalnie i z ulga zamknelam oczy. Ivy sie za to dostanie. Przysieglam sobie, ze uzyje jej cennych map do walki z chwastami w ogrodzie. Miala mnie odebrac, a nie wyslac jakiegos pomagiera z FBI. Czujac, ze puls mi zwalnia, obrocilam sie, by na niego spojrzec. Byl o glowe wyzszy ode mnie, co mialo swoja wage - mial tez niezle ramiona, krotko przyciete krecone czarne wlosy, kwadratowa szczeke i 14 sztywne zachowanie, ktore sprawialo, ze mialam ochote go trzepnac. Byl ladnie lecz nieprzesadnie umiesniony, i nie mial nawet sladu brzuszka. W swoim idealnie dopasowanym czarnym garniturze, bialej koszuli i czarnym krawacie moglby pozowac do plakatu reklamujacego FBI. Wasy i brode mial przyciete wedlug ostatniej mody - prawie ich nie bylo widac - ale uznalam, ze troche przesadzil z plynem po goleniu. Spojrzalam na wiszacy mu u pasa futeral z kajdankami, zalujac, ze nie mam juz swoich. Byly wlasnoscia ISB i bardzo mi ich brakowalo. Jenks usadowil sie na swoim zwyklym miejscu na lusterku wstecznym, gdzie wiatr nie szkodzil jego skrzydelkom. Sztywniak obserwowal go z napieciem swiadczacym, ze rzadko sie stykal z pixy. Szczesciarz. Z radia dobiegalo wezwanie do zlodzieja w centrum handlowym; mezczyzna je wylaczyl. -Dzieki za podwiezienie - odezwalam sie. - Przyslala cie Ivy? Oderwal wzrok od Jenksa. -Nie. Powiedziala, ze pani tu bedzie. Chce z pania porozmawiac kapitan Edden. W sprawie majacej zwiazek z radnym Trentem Kalamackiem - dodal obojetnie oficer. -Kalamackiem! - zawolalam, a potem sie przeklelam, ze w ogole cos powiedzialam. Ten bogaty dran chcial, zebym albo dla niego pracowala, albo byla martwa. Zalezalo to od jego nastroju i zachowania sie jego akcji na gieldzie. - Kalamack, co? - poprawilam sie, wiercac sie na skorzanym fotelu. - Dlaczego Edden poslal cie po mnie? Jestes w tym tygodniu na jego liscie? Nic nie powiedzial; wielkimi dlonmi sciskal kierownice tak mocno, ze pobielaly mu palce. Cisza sie przedluzala. Przejechalismy na pomaranczowym swietle w trakcie jego zmiany na czerwone. -A kim ty jestes? - zapytalam w koncu. Prychnal drwiaco. Bylam przyzwyczajona do nieufnosci, okazywanej mi przez wiekszosc ludzi. Ten gosc sie nie bal, i to mnie wkurzalo. -Detektyw Glenn, prosze pani - rzekl. -Prosze pani - powiedzial pixy ze smiechem. - Powiedzial do ciebie "Prosze pani". Spojrzalam na Jenksa ze zmarszczonymi brwiami. Gosc wygladal mlodo jak na detektywa. FBI musi byc w rozpaczliwej sytuacji. -Coz, dziekuje, detektywie Glade - powiedzialam, przekrecajac jego nazwisko. - Mozesz mnie wysadzic gdziekolwiek. Moge stad pojechac autobusem. Spotkam sie z kapitanem Eddenem jutro. W tej chwili pracuje nad wazna sprawa. Jenks prychnal, a mezczyzna sie zaczerwienil, chociaz przy jego sniadej skorze ledwie to bylo widac. -Nazywam sie Glenn, prosze pani. I widzialem pani wazna sprawe. Mam pania zawiezc z powrotem do tej fontanny? Nie - odparlam, garbiac sie w fotelu i myslac o rozzloszczonych mlodych lakach. - Bylabym jednak wdzieczna i podwiezienie do mojego biura. Jest w Zapadlisku, skrec w nastepna w lewo. Nic jestem pani kierowca - powiedzial ponuro, wyraznie niezadowolony. - Jestem pani doreczycielem. Przesunelam reke do srodka, bo zamknal okno, uzywajac swego przycisku. Natychmiast zrobilo sie duszno. Jenks podfrunal pod sufit. Byl uwieziony. Co ty, u diabla, robisz?! - wrzasnal piskliwie. Wlasnie! - krzyknelam, bardziej rozgniewana niz zaniepokojona. - Co jest? Kapitan Edden chce sie z pania zobaczyc teraz, pani Morgan, a nie jutro. - Przeniosl spojrzenie z 15 ulicy na mnie. Mial zacisniete zeby i nie podobal mi sie jego paskudny usmieszek. - A jesli chociaz siegnie pani po jakis amulet, wywloke pani czarodziejski zadek z mojego samochodu, skuje pania i wrzuce do bagaznika. Kapitan Edden wyslal mnie po pania, ale nie powiedzial, w jakim ma pani byc stanie. Jenks wyladowal na moim kolczyku, klnac nieprzerwanie. Kilka razy przycisnelam przycisk otwierania okna, ile Glenn je zablokowal. Naburmuszylam sie. Moglam wbic Glennowi palec w oko i sprawic, ze zjedziemy na bok, ale po co mialabym to robic? Wiedzialam, dokad jade. A Edden na pewno zadba o podwiezienie mnie do domu. Wkurzalo mnie jednak, ze natknelam sie na czlowieka, ktory ma wiekszy tupet ode mnie. Na co schodzi to miasto? Zapadla ponura cisza. Zdjelam ciemne okulary i sie przechylilam; zauwazylam, ze Glenn przekracza ograniczenie predkosci o dwadziescia kilometrow na godzine. Pasuje. -Patrz - szepnal Jenks. Pixy uniosl sie z mojego kolczyka, a ja unioslam brwi. Wpadajacy do srodka blask jesiennego slonca nagle sie roziskrzyl od lsniacego pylku rozsypanego ukradkiem nad detektywem. Ukrylam usmiech. Za jakies dwadziescia minut Glenna zacznie tak swedziec cialo, ze nie bedzie w stanie usiedziec spokojnie. -Dlaczego sie mnie nie boisz? - zapytalam bezczelnie, czujac sie o wiele lepiej. -Kiedy bylem dzieckiem, po sasiedzku mieszkala rodzina czarownikow - odparl ostroznie. - Mieli dziewczynke w moim wieku. Dokuczala mi prawie wszystkim, czym moze dokuczyc czarownica czlowiekowi. - Na jego kwadratowej twarzy rozlal sie delikatny usmiech, co sprawilo, ze wcale nie wygladal na funkcjonariusza FBI. - Dzien, w ktorym sie wyprowadzila, byl najsmutniejszym dniem mego zycia. Wydelam usta. -Biedactwo - powiedzialam, a on sie na powrot nachmurzyl. Nie bylam jednak zadowolona. Edden wyslal go po mnie, poniewaz wiedzial, ze go nie zastrasze. Nienawidze poniedzialkow. 16 ROZDZIAL 2 Kiedy parkowalismy na jednym z zarezerwowanych miejsc przed wiezowcem FBI, na jego szara kamienna elewacje padalo popoludniowe swiatlo slonca. Na ulicy panowal tlok i Glenn sztywno przeprowadzil mnie i moja rybe przez frontowe drzwi. Na ciemnej skorze miedzy jego szyja i kolnierzykiem juz sie zaczynaly pokazywac nieprzyjemne rozowe pecherzyki. Jenks zauwazyl, ze sie im przypatruje, i prychnal.-Zdaje sie, ze pan detektyw FBI jest wrazliwy na czarodziejski pylek - szepnal. - Rozniesie sie po jego ukladzie limfatycznym. Bedzie go swedzialo w miejscach, o ktorych istnieniu nawet nie wiedzial. -Naprawde? - zapytalam z przerazeniem. Zwykle swedzialo tylko w miejscach, na ktore padl pylek. Glenna czekaly dwadziescia cztery godziny czystej tortury. -Tak, juz wiecej nie uwiezi w samochodzie zadnego pixy. Wydalo mi sie, ze slysze w jego glosie nute poczucia winy; nie nucil zreszta swojej piesni zwyciestwa o stokrotkach i stali lsniacej czerwienia w blasku ksiezyca. Zawahalam sie przed przestapieniem emblematu FBI wtopionego w posadzke. Nie bylam przesadna - oprocz sytuacji, kiedy moglo mi to uratowac zycie - ale wchodzilam na teren, na ktory wstep mieli zasadniczo tylko ludzie. Nie lubie byc w mniejszosci. Sporadyczne rozmowy i stukanie w klawisze klawiatur przypomnialy mi moja dawna prace w ISB; rozluznilam ramiona. Tryby sprawiedliwosci sa smarowane papierzyskami oraz napedzane szybkimi nogami na ulicach. To, czy te nogi sa ludzkie, czy inderlandzkie, nie ma znaczenia. Przynajmniej dla mnie. FBI zostalo stworzone po Zmianie w miejsce wladz lokalnych i federalnych. Na papierze wygladalo to tak, ze mialo pomagac w chronieniu ocalalych ludzi przed co bardziej agresywnymi Inderlanderami, glownie wampirami i lakami. W rzeczywistosci zniesienie dawnej struktury prawnej stanowilo paranoiczna probe niedopuszczenia nas, Inderlanderow, do organow ochrony porzadku publicznego. Jasne. Ujawnieni, pozbawieni pracy inderlandzcy policjanci i agenci zalozyli po prostu wlasna instytucje, ISB. Mimo ze obie organizacje usil1o7waly miec na oku zroznicowana populacje Cincinnati - ISB zajmowala sie sprawami nadprzyrodzonymi, z ktorymi FBI nie dawalo sobie rady - to po czterdziestu latach FBI zostawalo beznadziejnie w tyle i musialo znosic nieustanne zniewagi inderlandzkiego biura. Idac za Glennem na tyly holu, przesunelam pojemnik tak, by zaslanial moj lewy nadgarstek. Niewielu ludzi umialoby rozpoznac w niewielkiej okraglej bliznie na jego wewnetrznej stronie znak demona, ale wolalam byc ostrozna Ani w FBI, ani w ISB nie wiedziano, ze minionej wiosny bylam wplatana w wywolany przez demona incydent, podczas ktorego zostala zdemolowana uniwersytecka sekcja starozytnych ksiag, i chcialam utrzymac ten stan rzeczy. Demona wyslano, by mnie zabil, lecz ostatecznie uratowal mi zycie. Mialam nosic ten znak, dopoki nie znajde sposobu, by sie demonowi wyplacic. Glenn kluczyl miedzy biurkami rozstawionymi za holem, a ja unioslam brwi ze zdziwienia, ze ani jeden funkcjonariusz nie rzucil zadnej sprosnej uwagi na temat rudowlosej dziewczyny w skorze. Lecz przy wrzeszczacej prostytutce z fioletowymi wlosami i swiecacym w ciemnosci lancuszku, biegnacym od jej nosa pod koszule, prawdopodobnie bylismy niewidzialni. Po drodze zerknelam na przesloniete szyby gabinetu Eddena i pomachalam Rose, jego asystentce. Zarumienila sie, udajac, ze nie zwraca na mnie uwagi, a ja pociagnelam nosem. Przywyklam do takich afrontow, lecz wciaz innie irytowaly. Rywalizacja miedzy FBI i ISB trwala od dawna. To, ze juz nie pracuje dla ISB, najwyrazniej nie mialo znaczenia. Co prawda Rose mogla po prostu nie lubic czarownic. Odetchnelam nieco, kiedy minelismy frontowe stanowiska i weszlismy na sterylny korytarz oswietlony swiet-lowkami. Glenn tez sie odprezyl i zwolnil. Czulam przeplywajace za nami niewidoczne prady biurowej polityki, ale bylam zbyt przygnebiona, by sie nimi przejmowac. Minelismy pusta sale zebran; moj wzrok padl na olbrzymia tablice do pisania mazakami, do ktorej przyczepiono kartki z najpilniejszymi zbrodniami tygodnia. Zwykla liste zbrodni popelnionych przez wampiry polujace na ludzi wyparla lista nazwisk. Spuscilam wzrok i zrobilo mi sie niedobrze. Szlismy zbyt szybko, by je przeczytac, ale wiedzialam, czyje to musza byc nazwiska. Czytalam gazety jak wszyscy inni. -Morgan! - rozlegl sie znajomy glos. Obrocilam sie na piecie, a podeszwy moich butow zapiszczaly na szarych plytkach. Korytarzem spieszyl w nasza strone Edden, wymachujac rekami. Na widok jego krepej sylwetki od razu poczulam sie lepiej. -Niech to slimaki - mruknal Jenks. - Znikam, Rache. Zobaczymy sie w domu. -Zostan - odparlam, rozbawiona uraza partnera. - A jesli wypowiesz chocby jedno paskudne slowo pod adresem Eddena, potraktuje twoj pieniek srodkiem na mrowki.; Glenn parsknal i chyba dobrze, ze nie uslyszalam, co mruknal Jenks. Edden sluzyl niegdys w oddziale SEAL i bylo to widac - wlosy mial regulaminowo ostrzyzone, spodnie koloru khaki pomiete, a cialo pod biala wykrochmalona koszula wytrenowane. Chociaz jego geste proste wlosy byly czarne, wasy mial siwe. Kiedy tak kroczyl w nasza strone, chowajac do kieszeni koszuli okulary do czytania w plastikowych oprawkach, na jego okraglej twarzy rozlal sie powitalny usmiech. Dowodca placowki FBI w Cincinnati zatrzymal sie raptownie, spowijajac mnie zapachem kawy. Byl niemal dokladnie takiego wzrostu, jak ja - czyli troche za niski jak na mezczyzne - lecz nadrabial to sila osobowosci. Patrzac na moje skorzane spodnie i nie calkiem profe- sjonalna bluzke bez plecow, Edden uniosl brwi. Milo cie widziec, Morgan - odezwal sie. - Mam nadzieje, ze nie trafilem na jakas niedogodna chwile. Przesunelam pojemnik i wyciagnelam reke. Jego krotkie, grube place objely moje w znajomym, przyjaznym gescie. -Nie, wcale nie - odparlam oschle. Edden polozyl mi na ramieniu ciezka dlon i skierowal do krotkiego korytarza. 18 Normalnie zareagowalabym na taka poufalosc delikatnym szturchancem lokcia w brzuch. Edden jednak byl bratnia dusza i nienawidzil niesprawiedliwosci tak samo, jak ja. Mimo ze wcale nie byl do niego podobny, przypominal mi mojego tate; zyskal moj szacunek, poniewaz zaakceptowal mnie jako czarownice i traktowal mnie jak rowna sobie zamiast z nieufnoscia. Jestem lasa na pochlebstwa. Szlismy korytarzem ramie w ramie, a Glenn podazal za nami. -Milo znow widziec, ze pan lata, panie Jenks - powiedzial Edden i skinal pixy glowa. Jenks poderwal sie z mojego kolczyka z ostrym lopotem skrzydelek. Edden zlamal kiedys Jenksowi jedno z nich, upychajac go do pustej butli po wodzie, a pixy dlugo chowaja uraze. - Mam na imie Jenks - stwierdzil zimno. - Po prostu Jenks. -A zatem Jenks. Mozemy ci cos przyniesc? Wode z cukrem, maslo orzechowe... - Odwrocil sie, usmiechajac sie pod wasem. - Kawy, pani Morgan? - zapytal, przeciagajac samogloski. - Wyglada pani na zmeczona. Jego szeroki usmiech zlikwidowal resztki mojego zlego nastroju. -Byloby wspaniale - powiedzialam, a Edden spojrzal znaczaco na Glenna. Detektyw mial zacisniete zeby, a wzdluz jego szczeki pojawilo sie kilka nowych pecherzykow. Kiedy sie odwracal, Edden chwycil go za reke, pociagnal ku sobie i szepnal: -Juz za pozno na zmycie czarodziejskiego pylku. Sprobuj kortyzonu. Glenn obdarzyl mnie uwaznym spojrzeniem, a potem sie wyprostowal i zawrocil. -Dziekuje, ze wpadlas - ciagnal Edden. - Tego ranka nastapil przelom, a ty jestes jedyna osoba, do ktorej moglem sie zwrocic, by to wykorzystac. Jenks rozesmial sie szyderczo. -O co chodzi, masz jakiegos laka z cierniem w lapie? -Zamknij, sie, Jenks - powiedzialam z przyzwyczajenia. Glenn wspomnial o Trencie Kalamacku, co wzbudzilo moja ciekawosc. Kapitan zatrzymal sie przed nieoznaczonymi drzwiami. Kolejne podobne drzwi znajdowaly sie pol metra dalej. Pokoje przesluchan. Otworzyl usta, by cos wyjasnic, a potem wzruszyl ramionami i pchnal drzwi, za ktorymi ukazal sie slabo oswietlony pusty pokoj. Zaprosil mnie do srodka, a kiedy zamknal drzwi, odwrocil sie do lustra weneckiego i je odslonil. Zajrzalam do drugiego pokoju. Sara Jane! - szepnelam z pobladla twarza. Znasz ja? - Edden skrzyzowal krotkie, grube rece na piersi. - Szczesliwie sie sklada. Cos takiego jak szczescie nie istnieje - warknal Jenks, unoszac sie na wysokosci moich oczu i chlodzac mi policzek ruchem skrzydelek. Wsparl sie pod boki, a jego zwykle przezroczyste skrzydelka lekko porozowialy. - Wrabiaja cie. Przysunelam sie blizej do lustra. -To sekretarka Trenta Kalamacka. Co ona tu robi? Edden stanal obok mnie na szeroko rozstawionych nogach. -Szuka swego chlopaka. Odwrocilam sie, zaskoczona napieciem malujacym sie na jego okraglej twarzy. -Czarodzieja Dana Smathera - dodal. - Zaginal w niedziele. ISB nie podejmie dzialan przed uplywem trzydziestu dni od zaginiecia. Dziewczyna jest przekonana, ze jego znikniecie ma zwiazek z morderstwami lowcy czarownic. Sadze, ze ma racje. Scisnelo mnie w zoladku. Cincinnati nie slynelo z wielokrotnych zabojcow, lecz w ciagu minionych szesciu tygodni mielismy do czynienia z wieksza liczba niewyjasnionych morderstw niz w ciagu ostatnich trzech lat. Te 19 ostatnie wydarzenia wstrzasnely i Inderlanderami, i ludzmi. Lustro weneckie zamglilo sie od mojego oddechu, wiec sie cofnelam. -Czy on pasuje do profilu? - zapytalam, juz wiedzac, ze gdyby tak bylo, ISB nie zbylaby Sary Jane. -Pasowalby, gdyby nie zyl. Na razie tylko zaginal. Cisze przerwal szelest skrzydelek Jenksa. -Wiec po co angazujesz w to Rache? -Z dwoch powodow. Po pierwsze, pani Gradenko jest czarownica. - Skinal glowa w strone ladnej kobiety siedzacej po drugiej stronie szyby; w jego glosie brzmiala frustracja. - Moi funkcjonariusze nie umieja jej wlasciwie przesluchac. Zobaczylam, ze Sara Jane patrzy na zegar i ociera oko. -Ona nie umie sporzadzac zaklec - powiedzialam cicho. - Potrafi je tylko uaktywniac. Technicznie rzecz biorac, jest czarodziejka. Chcialabym, zebyscie sie wreszcie nauczyli rozpoznawac poziom umiejetnosci. -Tak czy owak, moi funkcjonariusze nie umieja zinterpretowac jej odpowiedzi. Poczulam uklucie gniewu. Odwrocilam sie z zacisnietymi ustami do Eddena. -Nie potraficie powiedziec, czy klamie. Kapitan wzruszyl ramionami. -Mozna to tak okreslic. Jenks unosil sie miedzy nami wsparty pod boki w swojej najlepszej pozie Piotrusia Pana. -Dobra, wiec chcecie, zeby przesluchala ja Rache. Jaki jest drugi powod? Edden oparl sie ramieniem o sciane. -Potrzebuje kogos, kto wroci do szkoly, a jako ze nie mam na liscie plac czarownicy, zrobisz to ty, Rachel. Na chwile odebralo mi mowe. -Sluc ha m? Usmiech Eddena jeszcze bardziej upodobnil go do przebieglego trolla. -Czytasz gazety? - zapytal, zupelnie niepotrzebnie, a ja lunelam glowa. -Wszystkie ofiary to czarownice lub czarownicy - powiedzialam. - Wszyscy samotni z wyjatkiem pierwszej dwojki, i wszyscy mieli doswiadczenie w poslugiwaniu sie magia linii. Pohamowalam grymas. Nie lubilam magicznych linii i jesli to tylko bylo mozliwe, unikalam poslugiwania sie nimi. Stanowily brame do zaswiatow i demonow. Jedna z bardziej rozpowszechnionych teorii glosila, ze ofiary paraly sie czarna magia i po prostu stracily nad nia kontrole. Ja tego nie kupowalam. Nikt nie byl na tyle glupi, by zwiazac demona - oprocz Nicka, mojego chlopaka. A on zrobil to tylko po to, by ocalic mi zycie. Edden skinal glowa, ukazujac mi jej czubek porosniety gestymi czarnymi wlosami. -Utrzymuje sie w tajemnicy fakt, ze wszyscy byli uczniami niejakiej dr Anders. Potarlam poobcierane dlonie. -Anders - mruknelam, grzebiac w pamieci. Wygrzebalam kobiete o szczuplej twarzy ze skwaszona mina, zbyt krotko obcietymi wlosami i zbyt piskliwym glosem. -Mialam z nia zajecia. - Zerknelam na Eddena i odwrocilam sie ze skrepowaniem do lustra. - Przyszla z uni wersytetu na zastepstwo za jednego z naszych instruktorow, ktory wzial urlop naukowy. Uczyla magicznych linii na kursie dla czarownic ziemi. To protekcjonalna ropucha. Wyrzucila mnie z trzecich zajec, poniewaz nie chcialam zdobyc sobie famulusa. Edden steknal. -Tym razem postaraj sie dostac czworke, zebym otrzymal zwrot czesnego. -Hola! - wrzasnal Jenks piskliwym glosikiem. - Idz sobie posiac swoj slonecznik w cudzym ogrodzie, 20 Edden. Rachel nie zblizy sie do Sary Jane. Kalamack usiluje ja dorwac w swoje wypielegnowane rece. Edden wyprostowal sie i zmarszczyl brwi. -Pan Kalamack w ogole nie jest w to zamieszany. A jesli wezmiesz to zlecenie tylko po to, zeby go dorwac, Rachel, przerzuce twoj bialy jak lilia tyleczek za rzeke do Zapadliska. Nasza podejrzana jest dr Anders. Jesli chcesz wziac to zlecenie, masz w to nie wciagac pana Kalamacka. Skrzydelka Jenksa zabrzeczaly gniewnie. -Czy wy wszyscy wrzuciliscie sobie rano do kawy plyn przeciw zamarzaniu? - zapytal piskliwie. - To pulapka! To nie ma nic wspolnego z morderstwami lowcy czarownic. Rachel, powiedz mu, ze to nie ma nic wspolnego z tymi morderstwami. -To nie ma nic wspolnego z tymi morderstwami - powtorzylam beznamietnie. - Wezme to zlecenie. -Rachel! - zaprotestowal Jenks. Odetchnelam powoli, wiedzac, ze nie bede umiala tego wyjasnic. Sara Jane byla uczciwsza od polowy agentow ISB, z ktorymi kiedys pracowalam: byla dziewczyna z farmy, starajaca sie znalezc wlasna droge w miescie i pomoc rodzinie zwiazanej umowa, ktora czynila z jej czlonkow sluzacych. Mimo ze nie wiedziala, kim jestem, bylam jej cos winna. Jako jedyna okazala mi zyczliwosc, kiedy minionej wiosny przez trzy dni przezywalam czysciec uwieziona w postaci norki w gabinecie Trenta Kalamacka. Fizycznie bylysmy do siebie tak niepodobne, jak to tylko mozliwe. Sara Jane siedziala przy stole sztywno wypromowana w odprasowanej sluzbowej garsonce, z kazdym jasnym wlosem na miejscu i makijazem nalozonym tak dobrze, ze byl niemal niewidzialny, a ja stalam w poobcieranych skorzanych spodniach i mialam rozczochrane krecone rude wlosy. Ona byla drobniutka i ze swoja gladka cera i delikatnymi rysami przypominala porcelanowa lalke; ja bylam wysoka i wysportowana, dzieki czemu ocalilam zycie wiecej razy niz mialam piegow na nosie. Tam, gdzie ona miala piekne krzywizny i obfite kraglosci, ja mialam tylko krzywizny; moj biust byl niewiele wiecej niz sugestia biustu. Czulam jednak z nia wiez. Obie zostalysmy uwiezione przez Trenta Kalamacka. I teraz ona juz zapewne o tym wiedziala. Jenks unosil sie w powietrzu obok mnie. -Nie - powiedzial. - Trent sie nia posluguje, by dotrzec do ciebie. Machnelam na niego ze zloscia. -Trent nie moze mnie tknac. Edden, masz jeszcze te rozowa teczke, ktora ci dalam zeszlej wiosny? -Te z plytka CD i kalendarzem zawierajacym dowod, ze Trent Kalamack wytwarza i rozprowadza nielegalne produkty genetyczne? - Krepy mezczyzna pokazal w usmiechu zeby. - Tak. Trzymam ja przy lozku na wypadek, gdybym nie mogl zasnac. Otworzylam usta. -Miales do tego zajrzec dopiero wtedy, gdybym zaginela! -Do prezentow gwiazdkowych tez zagladam - oznajmil. - Odprez sie. Nie zrobie nic, chyba ze Kalamack cie zabije. Nadal twierdze, ze szantazowanie go jest ryzykowne... -Tylko dzieki temu zyje! - powiedzialam stanowczo, a potem sie skrzywilam na mysl, ze Sara Jane mogla mnie uslyszec przez lustro. -...lecz jest to zapewne bezpieczniejsze niz usilowanie postawienia go przed sadem, przynajmniej w tej chwili. Ale to? - Pokazal na Sare Jane. - On jest na to za sprytny. Gdyby chodzilo o kogokolwiek innego, musialaby sie zgodzic. Trent Kalamack na papierze byl nieskazitelny, publicznie rownie czarujacy i atrakcyjny, jak bezwzgledny i zimny za zamknietymi drzwiami. Widzialam, jak za-21 bil w swym gabinecie czlowieka i dzieki wczesniejszy przygotowaniom sprawil, ze wygladalo to na wypadek. Lecz dopoki Edden nie zadziala na podstawie mojego szantazu, dopoty ten niedotykalny czlowiek zostawi mnie w spokoju. Jenks podfrunal do lustra i ze zmartwiona mina zawisl w powietrzu. -To smierdzi gorzej niz ta ryba. Zrezygnuj z tego. Musisz zrezygnowac. Spojrzalam ponad Jenksem na Sare Jane. Bylo widac, ze plakala. Jestem jej cos winna, Jenks - szepnelam. - Bez wzgledu na to, czy wie o tym, czy nie. Edden podszedl do mnie i razem patrzylismy na dziewczyne. Morgan? Jenks mial racje. Cos takiego jak szczescie nie istnieje - chyba ze sie je sobie kupi - a nic, co mialo zwiazek Trentem, nie dzialo sie bez powodu. Wpatrywalam sie w jego sekretarke. Tak.Tak wezme to zlecenie... 22 ROZDZIAL 3 Moj wzrok przyciagaly paznokcie Sary Jane, wiercacej sie naprzeciwko mnie. Kiedy widzialam ja ostatnio, byly czyste, lecz obgryzione do zywego. Teraz byly dlugie i ksztaltne, pomalowane na gustowny odcien czerwieni.-A wiec - powiedzialam, przenoszac wzrok z blyszczacego lakieru na jej oczy. Byly niebieskie. Przedtem nie; mialam co do tego pewnosci. - Ostatni raz miala pani jakas wiadomosc od Dana w sobote? Sara Jane skinela glowa. Kiedy Edden nas sobie przedstawil, nie dala zadnego znaku, ze mnie poznaje. Odczulam' jednoczesnie ulge i rozczarowanie. Jej perfumy o zapachu bzu przywolywaly niemile wspomnienia bezradnosci, jaka czulam jako norka uwieziona w klatce w gabinecie Trenta. Chusteczka jednorazowa w dloni Sary Jane byla zmieta jej drzacymi palcami do rozmiarow orzecha wloskiego. -Dan zadzwonil do mnie, kiedy wychodzil z pracy - powiedziala rownie drzacym glosem. Ze