KIM HARRISON Zapadlisko #2 Dobry zly inieumarly HARRISON KIM Tytul oryginalu: The Good, the Bad,and the Undead Copyright (C) 2005 by Kim Harrison Copyright for the Polish translation (C) 2010 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Urszula Okrzeja Korekta: Magdalena Gornicka Ilustracja na okladce: Damian Bajowski Projekt i opracowanie graficzne okladki: Irek Konior Projekt typograficzny, sklad i lamanie: Tomek Laisar Frun ISBN 978-83-7480-158-4 Wydanie IWydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel/fax (0-22) 813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wylaczny dystrybutor: Firma Ksiegarska Jacek Olesiejuk Sp. z o.o. ul. Poznanska 91, 05-850 Ozarow Maz. tel. (22) 721-30-00 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: drukarnia@dd-w.pl Mezczyznie, ktory wie, ze na pierwszym miejscu jest kofeina, na drugim czekolada, a na trzecim romans - a takze to, kiedy ta kolejnosc powinna zostac odwrocona PODZIEKOWANIA Chcialabym podziekowac Willowi za pomoc oraz natchnienie przy wymyslaniu bizuterii pochodzacej z Zapadliska, a dr Caroline White za jej nieceniona pomoc przy lacinie. Szczegolnie jednak chcialabym podziekowac mojej redaktor, Dianie Gil, za danie mi swobody, dzieki ktorej pchnelam moje pisarstwo na obszary, ktorych nigdy dotad nie bralam pod uwage, oraz mojemu agentowi, Richardowi Curtisowi. ROZDZIAL 1 Podciagnelam na ramieniu parciany pas od pojemnika z woda i wyciagnelam sie, by wetknac dysze w wiszacy kwiatek. Do pomieszczenia wlewal sie sloneczny blask, grzejac mnie przez niebieski sluzbowy kombinezon. Za waskimi oknami znajdowal sie niewielki dziedziniec otoczony biurami VIP-ow. Mruzac oczy z powodu slonca, nacisnelam dzwignie rozpylacza i uslyszalam cichutki syk wody.Rozlegl sie stukot komputerowej klawiatury, a ja przemiescilam sie do kolejnego kwiatka. Z gabinetu usytuowanego za biurkiem sekretarki dobiegala rozmowa telefoniczna przerywana gromkim smiechem, ktory przypominal szczekanie psa. Laki. Im wyzej sie znajdowaly w hierarchii stada, tym bardziej udawalo im sie upodabniac do ludzi, ale zawsze mozna bylo je poznac po smiechu. Wzdluz rzedu roslin wiszacych przed oknem zerknelam na wolno stojace akwarium za biurkiem. Zgadza sie. Kremowe pletwy. Czarna plamka na prawym boku. To ona. Pan Ray hodowal koi i pokazywal je na dorocznej wystawie ryb. W sekretariacie zawsze wystawial zwyciezce z zeszlego roku, lecz teraz w akwarium plywaly dwie ryby, a maskotka Wyjcow zaginela. Pan Ray kibicowal Legowisku, druzynie rywalizujacej z miejscowa druzyna baseballu skladajaca sie wylacznie z Inderlanderow. Nietrudno bylo skojarzyc fakty i zabrac skradziona rybe. -Wiec Mark jest na urlopie? - zapytala pogodna kobieta za biurkiem i wstala, by wlozyc papier do podajnika drukarki. - Nic mi nie mowil. Skinelam glowa, nawet nie patrzac na sekretarke ubrana w elegancka kremowa garsonke, i przeciagnelam sprzet do podlewania kwiatkow o nastepny metr. Mark byl na krotkim urlopie na klatce schodowej budynku, w ktorym pracowal przed przejsciem do tego. Nieprzytomny dzieki krotko dzialajacemu eliksirowi snu. -Tak, prosze pani - powiedzialam, podnoszac glos i lekko sepleniac. - Ale powiedzial mi, ktore kwiatki trzeba podlac. - Ukrylam palce z umalowanymi na czerwono paznokciami, zeby sekretarka ich nie zauwazyla. Nie pasowaly do wizerunku dziewczyny od podlewania kwiatkow. Powinnam bylam pomyslec o tym wczesniej. - Wszystkie na tym pietrze, a potem arboretum na dachu. Kobieta usmiechnela sie, ukazujac nienaturalnie duze zeby. Byla lakiem, i to dosc wysoko postawionym w biurowym stadzie, sadzac po jej ogladzie. A pan Ray nie trzymalby na stanowisku sekretarki psa, skoro bylo go stac na pensje dla suki. Rozsiewala dosc przyjemny, lekki zapach pizma. -Czy Mark powiedzial ci o sluzbowej windzie na tylach budynku? - zapytala uprzejmie. - Latwiej z niej skorzystac niz targac wozek po schodach. Nie, prosze pani - odparlam, mocniej naciagajac brzydka czapke ze znaczkiem firmy ogrodniczej. - Chyba utrudnia mi zadanie, zebym nie probowala przejac jego terytorium. 7 Czujac, ze serce bije mi coraz szybciej, popchnelam wozek Marka z nozycami do przycinania roslin, granulowanym nawozem i pojemnikiem do podlewania. Wiedzialam o windzie, a takze o rozmieszczeniu szesciu wyjsc awaryjnych i przyciskow wlaczajacych alarm przeciwpozarowy oraz to, gdzie personel biura trzyma paczki. -Ach, ci mezczyzni - powiedziala sekretarka, przewracajac oczyma i siadajac przed monitorem. - Czy nie zdaja sobie sprawy, ze moglybysmy rzadzic swiatem, gdybysmy tylko tego chcialy? Kiwnelam glowa i siknelam odrobina wody w nastepny kwiatek. Jakos mi sie wydawalo, ze juz rzadzimy tym swiatem. Przez szum drukarki i cichy gwar biurowych rozmow przebilo sie intensywne brzeczenie. Wydawaly je skrzydelka Jenksa, mojego partnera, ktory przyfrunal z gabinetu szefa znajdujacego sie na tylach biura; najwyrazniej byl w zlym humorze. Jego skrzydelka podobne do skrzydelek wazki poczerwienialy z podniecenia i sypal sie z niego czarodziejski pylek, tworzac kaskady slonecznego blasku. -Skonczylem sprawdzac kwiatki w gabinecie - oznajmil glosno, ladujac na krawedzi doniczki wiszacej przede mna. Wzial sie pod boki, co sprawilo, ze w swoim niebieskim kombinezonie wygladal jak Piotrus Pan wyrosly na smieciarza. Zona uszyla mu nawet pasujaca czapeczke. - Trzeba je tylko podlac. Mam ci tu w czyms pomoc czy moge wrocic i pospac w samochodzie? - dodal zgryzliwie. Zdjelam z ramienia pojemnik z woda i postawilam go na podlodze, zeby zdjac nakretke. -Przydalaby mi sie tabletka nawozu - podsunelam, zastanawiajac sie, o co mu chodzi. Jenks podlecial do wozka, mamroczac pod nosem, i zaczal w nim grzebac. We wszystkie strony zaczely sie sypac zielone druciki mocujace, podporki i zuzyte paski testowe odczynu pH. -Mam - oznajmil, znalazlszy biala tabletke nawozu wielkosci jego glowy. Upuscil ja do pojemnika; rozpuscila sie z sykiem w wodzie. Nie byl to nawoz, lecz substancja natleniajaca i wywolujaca wydzielanie sluzu. Po co krasc rybe, jesli ma zdechnac podczas transportu? -O Boze, Rachel - szepnal Jenks, ladujac na moim ramieniu. - To jest poliester. Mam na sobie poliester! Kiedy sobie uswiadomilam przyczyne jego zlego humoru, opadlo ze mnie napiecie. -Nic ci nie bedzie. -Mam wysypke! - stwierdzil, drapiac sie energicznie pod kolnierzykiem. - Nie moge nosic poliestru. Pixy maja na niego alergie. Zobacz. Widzisz? - Przechylil glowe tak, ze jego blond wlosy odslonily szyje, ale znajdowal sie zbyt blisko, zebym mogla wyraznie zobaczyc. - Wypryski. I smierdzi. Czuje zapach ropy. Mam na sobie zdechlego dinozaura. Nie moge sie ubierac w martwe zwierze. To barbarzynstwo, Rache - zakonczyl blagalnie. Jenks? - Zakrecilam pojemnik i znow przewiesilam go sobie przez ramie, spychajac z niego przy okazji Jenksa. - Ja mam na sobie to samo. Wytrzymaj. -Ale to smierdzi! Spojrzalam na unoszaca sie przede mna jego sylwetke. Przytnij troche galazek - powiedzialam przez zacisniete zeby. Strzepnal w moja strone rekami i odfrunal do tylu. Trudno. Poklepalam sie po tylnej kieszeni mojego obrzydliwego kombinezonu i znalazlam nozyce. Miss Zawodowa Sekretarka wystukiwala list, a ja rozlozylam skladana drabinke i przystapilam do obcinania lisci z rosliny wiszacej obok jej biurka. Jenks zaczal mi pomagac i po chwili szepnelam: -Jestesmy gotowi? 8 Skinal glowa, nie spuszczajac z oczu otwartych drzwi gabinetu pana Raya. -Kiedy nastepnym razem bedzie sprawdzal poczte, przewroci sie caly system zabezpieczenia Internetu. Jesli sekretarka ma o tym pojecie, naprawa potrwa piec minut, a jesli nie ma, cztery godziny. -Potrzebuje tylko pieciu minut - powiedzialam, pocac sie od slonecznego ciepla, wpadajacego przez okno. Pachnialo tu jak w ogrodzie, w ogrodzie z mokrym psem dyszacym na chlodnych plytkach. Czujac przyspieszone bicie serca, przesunelam sie ku nastepnej roslinie. Znalazlam sie za biurkiem i sekretarka zesztywniala. Wtargnelam na jej teren, lecz umiala sobie z tym poradzic. Bylam dziewczyna od podlewania kwiatkow. Nie przerywalam pracy, z nadzieja ze sekretarka przypisuje moje rosnace napiecie znalezieniem sie tak blisko niej. Jedna reke polozylam na nakretce pojemnika z woda. Moglam ja zdjac jednym ruchem. -Vanesso! - dobiegl gniewny okrzyk z gabinetu na zapleczu. -Zaczyna sie - rzekl Jenks, podfruwajac pod sufit, do kamer. Odwrocilam sie i zobaczylam rozgniewanego mezczyzne, wychylajacego sie do polowy zza drzwi gabinetu; sadzac po jego niewielkim wzroscie i delikatniej budowie, byl lakiem. -Znow to samo - powiedzial. Mial poczerwieniala twarz, a grubymi dlonmi sciskal lukowata framuge. -Nie znosze tych urzadzen. Co bylo nie tak z papierem? Lubie papier. Na twarzy sekretarki rozlal sie zawodowy usmiech. -Znow pan na niego nakrzyczal, prawda? Mowilam panu, ze komputery sa jak kobiety. Jesli sie na nie krzyczy albo prosi o zrobienie za duzo rzeczy naraz, zacinaja sie. Pan Ray mruknal cos w odpowiedzi i zniknal w gabinecie, nieswiadomy, ze sekretarka wlasnie mu zagrozila, albo nie przyjmujac tego do wiadomosci. Serce zabilo mi zywiej. Przysunelam drabinke do akwarium. Vanessa westchnela. -Niech Bog ma go w opiece - mruknela, wstajac. - Jezykiem moglby pokierszowac sobie jaja. - Spojrzala na mnie z rozdraznieniem i poszla do gabinetu, glosno stukajac obcasami. - Prosze niczego nie dotykac - powiedziala glosno. - Juz ide. Odetchnelam szybko. -Kamery? - zapytalam szeptem. Jenks znizyl lot. -Dziesieciominutowa petla. Mozesz dzialac. Podlecial do glownych drzwi i przysiadl na listwie nad nadprozem, zeby moc sie z niej zwiesic i obserwowac zewnetrzny korytarz. Skrzydelka rozmazaly mu sie w niemal niewidoczna plame ruchu; ruchem kciuka skierowanego ku gorze dal mi znac, ze droga wolna. Skora sciagnela mi sie ze zniecierpliwienia. Zdjelam z akwarium pokrywe i z wewnetrznej kieszeni kombinezonu wyjelam zielona siatke do lapania ryb. Stojac na szczycie drabinki, podwinelam rekaw do lokcia i zanurzylam siatke w wodzie. Obie ryby natychmiast smignely pod tylna scianke. -Rachel! - syknal mi nagle przy uchu Jenks. - Ona jest dobra. Jest juz w polowie roboty. -Pilnuj drzwi, Jenks - powiedzialam. Przygryzlam warge. Jak dlugo moze trwac lapanie ryby? Przewrocilam kamien, zeby dostac sie do ukrytych za nim koi. Smignely pod przednia scianke. Zaczal cicho dzwonic telefon. -Odbierzesz, Jenks? - zapytalam spokojnym tonem, ukosnie ustawiona siatka zapedzajac ryby w kat akwarium. - Mam was... 9 Jenks sfrunal z drzwi i wyladowal na swiecacym przycisku. -Biuro pana Raya. Prosze zaczekac - powiedzial falsetem. -Gowno - zaklelam, bo ryba przemknela obok zielonej siatki. - No chodz, ja tylko usiluje dostarczyc cie do domu, ty oslizly pletwiaku - wabilam koi przez zacisniete zeby. - Prawie... prawie... Ryba znajdowala sie miedzy siatka i szklem. Gdyby tylko sie nie ruszala... -Hej! - dobiegl z korytarza tubalny glos. Pod wplywem fali adrenaliny poderwalam glowe. W korytarzu prowadzacym do pozostalych biur stal drobny mezczyzna ze starannie przystrzyzona broda i plikiem papierow. -Co robisz? - zapytal wojowniczym tonem. Zerknelam na akwarium z zanurzona w nim moja reka. Siatka byla pusta. Ryba sie wymknela. -Upuscilam nozyczki - powiedzialam. Z gabinetu pana Raya, znajdujacego sie z mojej drugiej strony, dobiegl stukot obcasow i oburzony glos Vanessy: -Panie Ray! Cholera. To tyle, jesli chodzi o latwy sposob. -Plan B, Jenks - powiedzialam, chwycilam akwarium za gorna czesc scianki i pociagnelam. Na biurko Vanessy polecialo sto litrow lepkiej wody dla ryb; z sasiedniego pomieszczenia dobiegl krzyk sekretarki. Obok niej pojawil sie pan Ray. Zeskoczylam z drabinki, przemoczona od pasa w dol. Wszyscy znieruchomieli z zaskoczenia, a ja przepatrywalam podloge. -Mam cie! - zawolalam, rzucajac sie w strone tej wlasciwej ryby. -Ona przyszla po rybe! - zawolal drobny mezczyzna, a z korytarza wchodzilo coraz wiecej osob. - Lapcie ja! -Uciekaj! - krzyknal piskliwie Jenks. - Ja ich zatrzymam. Zgarbiona, usilowalam zlapac rybe, nie robiac jej przy tym krzywdy. Wila sie i wymykala, i kiedy w koncu oplotlam ja palcami, odetchnelam gwaltownie. Wrzucilam ja do pojemnika z woda, mocno go zakrecilam i unioslam wzrok. Jenks, niczym jakis swietlik z piekla rodem, pomykal miedzy lakami, wymachujac olowkami i bombardujac nimi wrazliwe czesci ciala. Dziesieciocentymetrowy pixy trzymal w szachu troje lakow. Nie bylam zdziwiona. Pan Ray spokojnie wszystko obserwowal, dopoki sie nie zorientowal, ze mam jedna z jego ryb. -Co ty, u diabla, robisz z moja ryba? - zapytal z twarza poczerwieniala z gniewu. -Wynosze sie - odparlam. Pan Ray rzucil sie na mnie z wyciagnietymi rekami. Usluznie chwycilam go za jedna z nich i szarpnelam Raya na moja uniesiona stope. Zachwial sie do tylu, chwytajac sie za brzuch. -Przestan sie bawic z tymi psami! - zawolalam do Jen- ksa, szukajac drogi wyjscia. - Musimy stad spadac! Chwycilam monitor Vanessy i rzucilam nim w okno. Od dawna chcialam zrobic cos takiego z monitorem Ivy. Szklo roztrzaskalo sie z przyjemnym dla ucha loskotem; ekran lezacy na trawie wygladal dosc dziwnie. Do pomieszczenia wpadlo mnostwo rozzloszczonych lakow, wydzielajacych won pizma. Zlapalam pojemnik i rzucilam sie szczupakiem przez okno. -Za nia! - wrzasnal ktos. Uderzylam rekoma w przystrzyzona trawe, przetoczylam sie i poderwalam na nogi. 10 -W gore! - odezwal sie Jenks przy moim uchu. - Tam.Przemknal przez maly ogrodzony dziedziniec. Ruszylam za nim, przewieszajac ciezki pojemnik przez plecy. Mialam w ten sposob wolne rece i latwiej moglam sie wspiac na ozdobna krate. Nie zwracalam uwagi na ciernie wbijajace mi sie w dlonie. Dyszac, dotarlam do szczytu kraty. Trzask galazek swiadczyl, ze ruszyla pogon. Wciagnelam sie na plaski smolowany dach wysypany zwirem i ruszylam biegiem. Tu, na gorze, wiatr byl goracy, a przede mna rozposcierala sie panorama Cincinnati. -Skacz! - krzyknal Jenks, kiedy dotarlam do krawedzi. Ufalam mu. Machajac rekami i wciaz przebierajac nogami, skoczylam w przestrzen. Moj zoladek powedrowal w dol, poczulam fale adrenaliny. To byl parking! Jenks poslal mnie z dachu, zebym wyladowala na parkingu! -Ja nie mam skrzydel, Jenks! - wrzasnelam. Zacisnelam zeby i zgielam kolana. Uderzylam w nawierzchnie i poczulam eksplozje bolu. Upadlam do przodu, scierajac sobie dlonie. Pekl pasek od pojemnika z woda, ktory z halasem spadl na ziemie. Potoczylam sie, by zlagodzic efekt uderzenia. Metalowy pojemnik sie odtoczyl, wiec, ciezko dyszac, ruszylam chwiejnie za nim i nawet musnelam go palcami, kiedy wtaczal sie pod samochod. Zaklelam, rozplaszczylam sie na ziemi i sprobowalam go dosiegnac. -Tam jest! - rozlegl sie krzyk. Cos brzeknelo o samochod nade mna, a potem jeszcze raz. W nawierzchni obok mojego lokcia nagle pojawila sie dziurka. Obsypaly mnie ostre odlamki. Strzelaja do mnie? Stekajac, wsliznelam sie pod samochod, wyciagnelam pojemnik i zgarbiona nad nim, wycofalam sie. -Hej! - wrzasnelam, odrzucajac wlosy z oczu. - Co wy, do diabla, robicie? To tylko ryba! I nawet nie jest wasza! Trojka lakow na dachu wpatrywala sie we mnie. Jeden uniosl bron do oka. Odwrocilam sie i rzucilam do ucieczki. To juz nie bylo warte pieciuset dolarow. Moze pieciu tysiecy. Pedzac za Jenksem, przysieglam sobie, ze nastepnym razem dowiem sie szczegolow, nim zazadam zwyklego honorarium. -Tedy! - zawolal cienkim glosem pixy. Uderzaly we mnie drobiny rozprysnietej nawierzchni. Parking nie mial bramy; z miesniami drzacymi od nadmiaru adrenaliny przebieglam przez ulice i wmieszalam sie miedzy przechodniow. Sece mocno mi bilo; zwolnilam, by sie obejrzec, i zobaczylam sylwetki scigajacych na tle nieba. Nie zeskoczyli z dachu. Nie musieli. Zostawilam swoja krew na calej kracie. Mimo to nie sadzilam, by mieli mnie szukac. To nie byla ich ryba - ona nalezala do Wyjcow. A czynsz miala mi oplacic miejscowa druzyna baseballu skladajaca sie wylacznie z Inderlanderow. Usilowalam dopasowac krok do tempa poruszania sie otaczajacych mnie ludzi. Slonce prazylo i w moim poliestrowym worku bylam cala spocona. Jenks prawdopodobnie pilnowal tylow, wiec skrecilam w jakis zaulek, zeby sie przebrac. Postawilam rybe na ziemi i odchylilam glowe, opierajac sie o chlodna sciane budynku. Udalo sie. Zarobilam na czynsz na kolejny miesiac. Zdjelam z szyi amulet przebrania. Od razu poczulam sie lepiej; zniknelo zludzenie sniadej kobiety o kasztanowych wlosach i duzym nosie, odslaniajac moje siegajace ramion, rude krecone wlosy i jasna 11 skore. Zerknelam na otarte dlonie i ostroznie potarlam nimi o siebie. Moglam zabrac ze soba amulet na bol, ale w razie schwytania chcialam miec przy sobie jak najmniej amuletow, zeby moj "zamiar kradziezy" nie zostal przekwalifikowany na "zamiar kradziezy oraz spowodowania obrazen fizycznych". Z tego pierwszego moglabym sie wywinac, za drugi musialabym odpowiadac. Bylam agentka; znalam prawo. Nie przejmujac sie ludzmi mijajacymi wylot zaulka, zdjelam wilgotny kombinezon i wepchnelam go do pojemnika na smieci. Od razu poczulam sie lepiej. Pochylilam sie, zeby odwinac nogawki moich skorzanych spodni i nasunac je na czarne botki, a potem odkrylam nowe otarcie na spodniach i wykrecilam sie, by obejrzec wszystkie uszkodzenia. Balsam do skor, ktory miala Ivy, zapewne pomoze, ale asfalt i skora nie pasuja do siebie. Co prawda lepiej, zeby byly otarte spodnie niz ja, i dlatego je wkladalam. W cieniu wrzesniowe powietrze bylo przyjemne; wlozylam do spodni wiazana na szyi czarna skorzana bluzke bez plecow i podnioslam pojemnik. Czujac sie bardziej soba, wyszlam na slonce. Czapke wlozylam na glowe jakiemus przechodzacemu obok dziecku. Chlopczyk usmiechnal sie i pomachal mi niesmialo reka, a jego matka pochylila sie i zapytala, skad ma te czapke. Pogodzona ze swiatem, stukajac obcasami i stroszac palcami wlosy, szlam w strone Placu Fontanny, skad mial mnie zabrac samochod. Zostawilam tam rano ciemne okulary i przy odrobinie szczescia, wciaz tam beda. Niech Bog ma mnie w opiece, ale lubie niezaleznosc. Uplynely juz prawie trzy miesiace od czasu, kiedy zalamalam sie pod gownianymi zleceniami, jakie dawal mi moj dawny szef w Inderlandzkiej Sluzbie Bezpieczenstwa. Czujac sie wykorzystywana i calkowicie niedoceniana, zlamalam niepisana zasade i odeszlam z ISB, by zalozyc wlasna agencje. Wtedy wydawalo sie to dobrym pomyslem, ale unikniecie wyroku smierci wydanego na mnie, kiedy nie mialam na lapowke za zerwanie kontraktu, otworzylo mi oczy. Nie udaloby mi sie, gdyby nie Ivy i Jenks. Co dziwne, kiedy w koncu zaczynalam wyrabiac sobie nazwisko, sytuacja stawala sie trudniejsza, a nie latwiejsza.To prawda, ze wykorzystywalam moj dyplom, przygotowujac amulety, jakie kiedys kupowalam, a takze takie, na ktore nigdy nie bylo mnie stac. Lecz prawdziwy problem stanowily pieniadze. Nie chodzilo o to, ze nie udawalo mi sie zdobywac zlecen; po prostu pieniadze jakos nie zostawaly dlugo w stojacym na lodowce pojemniku na herbatniki. To, co zarobilam dzieki udowodnieniu, ze trucizne pewnemu lisolakowi podsunelo rywalizujace legowisko, poszlo na przedluzenie mojej koncesji czarownicy; kiedys placila za to ISB. Odzyskalam skradzionego famulusa pewnej czarodziejki, ale zarobione pieniadze wydalam na comiesieczna klauzule dodatkowa do ubezpieczenia zdrowotnego. Nie wiedzialam, ze agentow niemal nie da sie ubezpieczyc; dostalam karte od ISB i jej uzywalam. Potem musialam zaplacic jednemu gosciowi za zdjecie zabojczych zaklec z moich rzeczy, wciaz znajdujacych sie w magazynie, kupic Ivy jedwabny szlafrok w zamian za ten, ktory jej zniszczylam, i wybrac kilka strojow dla siebie, poniewaz musialam teraz dbac o reputacje. Lecz moje finanse systematycznie uszczuplaly oplaty za taksowki. Wiekszosc kierowcow autobusow w Cincinnati znala mnie z widzenia i nie chciala zabierac z przystankow, dlatego musiala po mnie przyjezdzac Ivy. To bylo po prostu niesprawiedliwe. Minal juz prawie rok od czasu, kiedy usilujac przyszpilic pewnego laka, przez przypadek usunelam owlosienie wszystkim ludziom znajdujacym sie w autobusie. Mialam dosyc niemal ciaglego bycia pod kreska, a pieniadze za odzyskanie maskotki Wyjcow dalyby mi oddech na miesiac. I laki nie beda mnie scigac. To nie byla ich ryba. Gdyby ktos zechcial zlozyc skarge w ISB, musialby wyjasnic, skad ja ma. -Hej, Rache - odezwal sie Jenks, sfruwajac nie wiadomo skad. - Na tylach czysto. Jaki jest plan B? Unioslam brwi i spojrzalam na niego z ukosa; lecial obok mnie. -Chwycic rybe i wziac nogi za pas. 12 Jenks sie rozesmial i wyladowal na moim ramieniu. Pozbyl sie swego malenkiego kombinezonu i wzielonej jedwabnej koszuli z dlugimi rekawami i w spodniach wygladal jak zawsze. Czolo mial przewiazane czerwona apaszka, by dac znac jakimkolwiek pixy czy fairy, na ktorych terenie sie znalazl, ze nie klusuje. Skrzydelka iskrzyly mu sie resztkami czarodziejskiego pylku powstalego w zamecie. Kiedy dotarlismy do Placu Fontanny, zwolnilam. Ni gdzie nie widzialam Ivy, zaczelam wiec sie za nia rozgladac. Usiadlam po suchej stronie fontanny i powiodlam palcami pod krawedzia misy, szukajac okularow. Wiedzialam, ze Ivy przyjedzie. Ta kobieta zyla i umierala wedlug rozkladu dnia. Jenks przelecial przez wodna mgielke, by pozbyc sie resztek "smrodu zdechlego dinozaura", ja wlozylam okulary. Blask wrzesniowego popoludnia zlagodnial i moglam przestac mruzyc oczy. Wyciagnelam nogi i od niechcenia zdjelam z szyi amulet zapachu, po czym upuscilam go do misy fontanny. Laki tropily, kierujac sie zapachem, i jesli rzeczywiscie poszly za mna, to kiedy tylko wsiade do samochodu Ivy i odjade, slad sie urwie w tym miejscu. Z nadzieja, ze nikt tego nie zauwazyl, rozejrzalam sie po otaczajacych mnie ludziach: nerwowy, anemicznie wygladajacy wampirzy slugus wykonujacy za swego kochanka jego dzienne zadania; dwie szepczace kobiety, z chichotem przygladajace sie jego szyi pokrytej licznymi bliznami; zmeczony czarownik - nie, czarodziej, poniewaz nie wyczuwalam silnego zapachu sekwoi - siedzacy na pobliskiej lawce i jedzacy buleczke. Odetchnelam plytko i usiadlam wygodniej. Czekanie na samochod stanowilo niejakie rozczarowanie. -Chcialabym miec samochod - powiedzialam do Jenksa, umieszczajac pojemnik z ryba miedzy stopami. Samochody jadace ulica w odleglosci dziesieciu menow to ruszaly, to stawaly. Ruch sie zwiekszal i domyslilam sie, ze zapewne jest juz po czternastej i wlasnie zaczyna sie pora dnia, kiedy Inderlanderzy i ludzie zaczynaja codzienne zmagania o wspolistnienie na tej samej, ograniczonej przestrzeni. Sytuacja stawala sie o wiele latwiejsza po zachodzie slonca, kiedy wiekszosc ludzi wracala do domow. -Po co ci samochod? - zapytal Jenks, ktory przysiadl na moim kolanie i zaczal czyscic swoje wazkowe skrzydelka dlugimi, starannymi pociagnieciami. - Ja nie mam samochodu. Nigdy go nie mialem. Nie mam klopotow z poruszaniem sie. Samochody to klopoty - oznajmil, ale ja juz go nie sluchalam. - Trzeba je tankowac, utrzymywac w dobrym stanie, poswiecac czas na ich mycie, trzeba miec gdzie je trzymac, no i wciaz na nie wydawac pieniadze. To gorsze niz dziewczyna. -Mimo to - powiedzialam, poruszajac stopa, by go zdenerwowac - chcialabym miec samochod. - Zerknelam na przechodniow. - James Bond nigdy nie musial czekac na autobus. Widzialam wszystkie filmy o nim i nigdy nie czekal na autobus. - Spojrzalam spod przymruzonych powiek na Jenksa. - Przez to nie ma czadu. -No tak - odparl, patrzac gdzies za mnie. - Widze tez, gdzie mogloby byc bezpieczniej. Godzina jedenasta. Laki. Wstrzymalam oddech, spojrzalam i znow poczulam napiecie. -Cholera - szepnelam, podnoszac pojemnik. To byla ta sama trojka. Poznalam to po ich zgarbionych sylwetkach i szybkich oddechach. Zacisnelam zeby, wstalam i obeszlam fontanne, by mnie przed nimi zaslonila. Gdzie jest Ivy? -Rache? - odezwal sie pytajaco Jenks. - Dlaczego cie gonia. Nie wiem. - Pomyslalam o krwi, ktora zostawilam na rozach. Jesli nie uda mi sie przerwac tropu zapachowego, to podaza za mna do samego domu. Ale dlaczego? Czujac suchosc w ustach, siedzialam 13 odwrocona plecami do nich. Wiedzialam, ze Jenks czeka. - Zwietrzyli mnie? Odlecial z szelestem skrzydelek. -Nie - powiedzial, wrociwszy po sekundzie. - Dzieli was jakies pol kwartalu, ale musisz sie stad ruszyc. Poruszylam sie niespokojnie. Porownywalam ryzyko czekania na Ivy z posluchaniem Jenksa i zostaniem zauwazona. -Niech to diabli, chcialabym miec samochod - mruknelam. Wychylilam sie, wypatrujac na ulicy wysokiej niebieskiej sylwetki autobusu, taksowki, czegokolwiek. Gdzie, do diabla, jest Ivy? Wstalam z mocno bijacym sercem. Przycisnelam rybe do siebie i skierowalam sie w strone ulicy, chcac sie dostac do pobliskiego biurowca i labiryntu, w ktorym moglabym sie zgubic, czekajac na Ivy. Ale tuz przede mna zatrzymal sie duzy czarny ford crown Victoria, odcinajac mi droge ucieczki. Zgromilam kierowce wzrokiem, ale mina mi zrzedla, kiedy z jekiem mechanizmu opuscila sie szyba, a kierowca obrocil sie w moja strone. -Pani Morgan? - zapytal ciemnowlosy mezczyzna glebokim glosem o wojowniczym zabarwieniu. Obejrzalam sie na laki, potem spojrzalam na samochod i na kierowce. Czarny crown Victoria prowadzony przez mezczyzne w czarnym garniturze mogl oznaczac tylko jedno. Federalne Biuro Inderlandzkie, prowadzony przez ludzki odpowiednik ISB. Czego chce FBI? -Tak. A pan? Zirytowal sie lekko. -Rozmawialem z pania Tamwood. Powiedziala, ze moge tu pania znalezc. Ivy. Polozylam reke na otwartym oknie. -Wszystko z nia w porzadku? Zacisnal usta. Za nim tworzyl sie korek. -Tak bylo, kiedy rozmawialem z nia przez telefon. Jenks zawisl przede mna z przestrachem malujacym sie na twarzyczce. -Zwietrzyli cie, Rache. Odetchnelam przez nos i zerknelam za siebie. Moj wzrok padl na jednego z lakow. Widzac, ze na niego patrze, szczeknal. Pozostale dwa ruszyly w moja strone, biegnac z niespiesznym wdziekiem. Przelknelam z trudem sline. Bylam karma dla psow. Tak wlasnie. Karma dla psow. Koniec gry. Uruchomic komputer na nowo. Obrocilam sie na piecie, chwycilam klamke i szarpnelam. Zanurkowalam do srodka i trzasnelam drzwiami. -Jedz! - wrzasnelam, odwracajac sie, by spojrzec przez tylna szybe. Kiedy mezczyzna zerknal w lusterko wsteczne, na jego pociaglej twarzy pojawil sie cien niesmaku. -One sa z toba? -Nie! Czy to jezdzi, czy tylko w tym siedzisz i zabawiasz sie sam ze soba? Mruknal cos cicho z rozdraznieniem i plynnie przyspieszyl. Obrocilam sie w fotelu; laki zatrzymaly sie posrodku jezdni. Trabili na nie kierowcy zmuszeni do zatrzymania sie. Usiadlam normalnie i z ulga zamknelam oczy. Ivy sie za to dostanie. Przysieglam sobie, ze uzyje jej cennych map do walki z chwastami w ogrodzie. Miala mnie odebrac, a nie wyslac jakiegos pomagiera z FBI. Czujac, ze puls mi zwalnia, obrocilam sie, by na niego spojrzec. Byl o glowe wyzszy ode mnie, co mialo swoja wage - mial tez niezle ramiona, krotko przyciete krecone czarne wlosy, kwadratowa szczeke i 14 sztywne zachowanie, ktore sprawialo, ze mialam ochote go trzepnac. Byl ladnie lecz nieprzesadnie umiesniony, i nie mial nawet sladu brzuszka. W swoim idealnie dopasowanym czarnym garniturze, bialej koszuli i czarnym krawacie moglby pozowac do plakatu reklamujacego FBI. Wasy i brode mial przyciete wedlug ostatniej mody - prawie ich nie bylo widac - ale uznalam, ze troche przesadzil z plynem po goleniu. Spojrzalam na wiszacy mu u pasa futeral z kajdankami, zalujac, ze nie mam juz swoich. Byly wlasnoscia ISB i bardzo mi ich brakowalo. Jenks usadowil sie na swoim zwyklym miejscu na lusterku wstecznym, gdzie wiatr nie szkodzil jego skrzydelkom. Sztywniak obserwowal go z napieciem swiadczacym, ze rzadko sie stykal z pixy. Szczesciarz. Z radia dobiegalo wezwanie do zlodzieja w centrum handlowym; mezczyzna je wylaczyl. -Dzieki za podwiezienie - odezwalam sie. - Przyslala cie Ivy? Oderwal wzrok od Jenksa. -Nie. Powiedziala, ze pani tu bedzie. Chce z pania porozmawiac kapitan Edden. W sprawie majacej zwiazek z radnym Trentem Kalamackiem - dodal obojetnie oficer. -Kalamackiem! - zawolalam, a potem sie przeklelam, ze w ogole cos powiedzialam. Ten bogaty dran chcial, zebym albo dla niego pracowala, albo byla martwa. Zalezalo to od jego nastroju i zachowania sie jego akcji na gieldzie. - Kalamack, co? - poprawilam sie, wiercac sie na skorzanym fotelu. - Dlaczego Edden poslal cie po mnie? Jestes w tym tygodniu na jego liscie? Nic nie powiedzial; wielkimi dlonmi sciskal kierownice tak mocno, ze pobielaly mu palce. Cisza sie przedluzala. Przejechalismy na pomaranczowym swietle w trakcie jego zmiany na czerwone. -A kim ty jestes? - zapytalam w koncu. Prychnal drwiaco. Bylam przyzwyczajona do nieufnosci, okazywanej mi przez wiekszosc ludzi. Ten gosc sie nie bal, i to mnie wkurzalo. -Detektyw Glenn, prosze pani - rzekl. -Prosze pani - powiedzial pixy ze smiechem. - Powiedzial do ciebie "Prosze pani". Spojrzalam na Jenksa ze zmarszczonymi brwiami. Gosc wygladal mlodo jak na detektywa. FBI musi byc w rozpaczliwej sytuacji. -Coz, dziekuje, detektywie Glade - powiedzialam, przekrecajac jego nazwisko. - Mozesz mnie wysadzic gdziekolwiek. Moge stad pojechac autobusem. Spotkam sie z kapitanem Eddenem jutro. W tej chwili pracuje nad wazna sprawa. Jenks prychnal, a mezczyzna sie zaczerwienil, chociaz przy jego sniadej skorze ledwie to bylo widac. -Nazywam sie Glenn, prosze pani. I widzialem pani wazna sprawe. Mam pania zawiezc z powrotem do tej fontanny? Nie - odparlam, garbiac sie w fotelu i myslac o rozzloszczonych mlodych lakach. - Bylabym jednak wdzieczna i podwiezienie do mojego biura. Jest w Zapadlisku, skrec w nastepna w lewo. Nic jestem pani kierowca - powiedzial ponuro, wyraznie niezadowolony. - Jestem pani doreczycielem. Przesunelam reke do srodka, bo zamknal okno, uzywajac swego przycisku. Natychmiast zrobilo sie duszno. Jenks podfrunal pod sufit. Byl uwieziony. Co ty, u diabla, robisz?! - wrzasnal piskliwie. Wlasnie! - krzyknelam, bardziej rozgniewana niz zaniepokojona. - Co jest? Kapitan Edden chce sie z pania zobaczyc teraz, pani Morgan, a nie jutro. - Przeniosl spojrzenie z 15 ulicy na mnie. Mial zacisniete zeby i nie podobal mi sie jego paskudny usmieszek. - A jesli chociaz siegnie pani po jakis amulet, wywloke pani czarodziejski zadek z mojego samochodu, skuje pania i wrzuce do bagaznika. Kapitan Edden wyslal mnie po pania, ale nie powiedzial, w jakim ma pani byc stanie. Jenks wyladowal na moim kolczyku, klnac nieprzerwanie. Kilka razy przycisnelam przycisk otwierania okna, ile Glenn je zablokowal. Naburmuszylam sie. Moglam wbic Glennowi palec w oko i sprawic, ze zjedziemy na bok, ale po co mialabym to robic? Wiedzialam, dokad jade. A Edden na pewno zadba o podwiezienie mnie do domu. Wkurzalo mnie jednak, ze natknelam sie na czlowieka, ktory ma wiekszy tupet ode mnie. Na co schodzi to miasto? Zapadla ponura cisza. Zdjelam ciemne okulary i sie przechylilam; zauwazylam, ze Glenn przekracza ograniczenie predkosci o dwadziescia kilometrow na godzine. Pasuje. -Patrz - szepnal Jenks. Pixy uniosl sie z mojego kolczyka, a ja unioslam brwi. Wpadajacy do srodka blask jesiennego slonca nagle sie roziskrzyl od lsniacego pylku rozsypanego ukradkiem nad detektywem. Ukrylam usmiech. Za jakies dwadziescia minut Glenna zacznie tak swedziec cialo, ze nie bedzie w stanie usiedziec spokojnie. -Dlaczego sie mnie nie boisz? - zapytalam bezczelnie, czujac sie o wiele lepiej. -Kiedy bylem dzieckiem, po sasiedzku mieszkala rodzina czarownikow - odparl ostroznie. - Mieli dziewczynke w moim wieku. Dokuczala mi prawie wszystkim, czym moze dokuczyc czarownica czlowiekowi. - Na jego kwadratowej twarzy rozlal sie delikatny usmiech, co sprawilo, ze wcale nie wygladal na funkcjonariusza FBI. - Dzien, w ktorym sie wyprowadzila, byl najsmutniejszym dniem mego zycia. Wydelam usta. -Biedactwo - powiedzialam, a on sie na powrot nachmurzyl. Nie bylam jednak zadowolona. Edden wyslal go po mnie, poniewaz wiedzial, ze go nie zastrasze. Nienawidze poniedzialkow. 16 ROZDZIAL 2 Kiedy parkowalismy na jednym z zarezerwowanych miejsc przed wiezowcem FBI, na jego szara kamienna elewacje padalo popoludniowe swiatlo slonca. Na ulicy panowal tlok i Glenn sztywno przeprowadzil mnie i moja rybe przez frontowe drzwi. Na ciemnej skorze miedzy jego szyja i kolnierzykiem juz sie zaczynaly pokazywac nieprzyjemne rozowe pecherzyki. Jenks zauwazyl, ze sie im przypatruje, i prychnal.-Zdaje sie, ze pan detektyw FBI jest wrazliwy na czarodziejski pylek - szepnal. - Rozniesie sie po jego ukladzie limfatycznym. Bedzie go swedzialo w miejscach, o ktorych istnieniu nawet nie wiedzial. -Naprawde? - zapytalam z przerazeniem. Zwykle swedzialo tylko w miejscach, na ktore padl pylek. Glenna czekaly dwadziescia cztery godziny czystej tortury. -Tak, juz wiecej nie uwiezi w samochodzie zadnego pixy. Wydalo mi sie, ze slysze w jego glosie nute poczucia winy; nie nucil zreszta swojej piesni zwyciestwa o stokrotkach i stali lsniacej czerwienia w blasku ksiezyca. Zawahalam sie przed przestapieniem emblematu FBI wtopionego w posadzke. Nie bylam przesadna - oprocz sytuacji, kiedy moglo mi to uratowac zycie - ale wchodzilam na teren, na ktory wstep mieli zasadniczo tylko ludzie. Nie lubie byc w mniejszosci. Sporadyczne rozmowy i stukanie w klawisze klawiatur przypomnialy mi moja dawna prace w ISB; rozluznilam ramiona. Tryby sprawiedliwosci sa smarowane papierzyskami oraz napedzane szybkimi nogami na ulicach. To, czy te nogi sa ludzkie, czy inderlandzkie, nie ma znaczenia. Przynajmniej dla mnie. FBI zostalo stworzone po Zmianie w miejsce wladz lokalnych i federalnych. Na papierze wygladalo to tak, ze mialo pomagac w chronieniu ocalalych ludzi przed co bardziej agresywnymi Inderlanderami, glownie wampirami i lakami. W rzeczywistosci zniesienie dawnej struktury prawnej stanowilo paranoiczna probe niedopuszczenia nas, Inderlanderow, do organow ochrony porzadku publicznego. Jasne. Ujawnieni, pozbawieni pracy inderlandzcy policjanci i agenci zalozyli po prostu wlasna instytucje, ISB. Mimo ze obie organizacje usil1o7waly miec na oku zroznicowana populacje Cincinnati - ISB zajmowala sie sprawami nadprzyrodzonymi, z ktorymi FBI nie dawalo sobie rady - to po czterdziestu latach FBI zostawalo beznadziejnie w tyle i musialo znosic nieustanne zniewagi inderlandzkiego biura. Idac za Glennem na tyly holu, przesunelam pojemnik tak, by zaslanial moj lewy nadgarstek. Niewielu ludzi umialoby rozpoznac w niewielkiej okraglej bliznie na jego wewnetrznej stronie znak demona, ale wolalam byc ostrozna Ani w FBI, ani w ISB nie wiedziano, ze minionej wiosny bylam wplatana w wywolany przez demona incydent, podczas ktorego zostala zdemolowana uniwersytecka sekcja starozytnych ksiag, i chcialam utrzymac ten stan rzeczy. Demona wyslano, by mnie zabil, lecz ostatecznie uratowal mi zycie. Mialam nosic ten znak, dopoki nie znajde sposobu, by sie demonowi wyplacic. Glenn kluczyl miedzy biurkami rozstawionymi za holem, a ja unioslam brwi ze zdziwienia, ze ani jeden funkcjonariusz nie rzucil zadnej sprosnej uwagi na temat rudowlosej dziewczyny w skorze. Lecz przy wrzeszczacej prostytutce z fioletowymi wlosami i swiecacym w ciemnosci lancuszku, biegnacym od jej nosa pod koszule, prawdopodobnie bylismy niewidzialni. Po drodze zerknelam na przesloniete szyby gabinetu Eddena i pomachalam Rose, jego asystentce. Zarumienila sie, udajac, ze nie zwraca na mnie uwagi, a ja pociagnelam nosem. Przywyklam do takich afrontow, lecz wciaz innie irytowaly. Rywalizacja miedzy FBI i ISB trwala od dawna. To, ze juz nie pracuje dla ISB, najwyrazniej nie mialo znaczenia. Co prawda Rose mogla po prostu nie lubic czarownic. Odetchnelam nieco, kiedy minelismy frontowe stanowiska i weszlismy na sterylny korytarz oswietlony swiet-lowkami. Glenn tez sie odprezyl i zwolnil. Czulam przeplywajace za nami niewidoczne prady biurowej polityki, ale bylam zbyt przygnebiona, by sie nimi przejmowac. Minelismy pusta sale zebran; moj wzrok padl na olbrzymia tablice do pisania mazakami, do ktorej przyczepiono kartki z najpilniejszymi zbrodniami tygodnia. Zwykla liste zbrodni popelnionych przez wampiry polujace na ludzi wyparla lista nazwisk. Spuscilam wzrok i zrobilo mi sie niedobrze. Szlismy zbyt szybko, by je przeczytac, ale wiedzialam, czyje to musza byc nazwiska. Czytalam gazety jak wszyscy inni. -Morgan! - rozlegl sie znajomy glos. Obrocilam sie na piecie, a podeszwy moich butow zapiszczaly na szarych plytkach. Korytarzem spieszyl w nasza strone Edden, wymachujac rekami. Na widok jego krepej sylwetki od razu poczulam sie lepiej. -Niech to slimaki - mruknal Jenks. - Znikam, Rache. Zobaczymy sie w domu. -Zostan - odparlam, rozbawiona uraza partnera. - A jesli wypowiesz chocby jedno paskudne slowo pod adresem Eddena, potraktuje twoj pieniek srodkiem na mrowki.; Glenn parsknal i chyba dobrze, ze nie uslyszalam, co mruknal Jenks. Edden sluzyl niegdys w oddziale SEAL i bylo to widac - wlosy mial regulaminowo ostrzyzone, spodnie koloru khaki pomiete, a cialo pod biala wykrochmalona koszula wytrenowane. Chociaz jego geste proste wlosy byly czarne, wasy mial siwe. Kiedy tak kroczyl w nasza strone, chowajac do kieszeni koszuli okulary do czytania w plastikowych oprawkach, na jego okraglej twarzy rozlal sie powitalny usmiech. Dowodca placowki FBI w Cincinnati zatrzymal sie raptownie, spowijajac mnie zapachem kawy. Byl niemal dokladnie takiego wzrostu, jak ja - czyli troche za niski jak na mezczyzne - lecz nadrabial to sila osobowosci. Patrzac na moje skorzane spodnie i nie calkiem profe- sjonalna bluzke bez plecow, Edden uniosl brwi. Milo cie widziec, Morgan - odezwal sie. - Mam nadzieje, ze nie trafilem na jakas niedogodna chwile. Przesunelam pojemnik i wyciagnelam reke. Jego krotkie, grube place objely moje w znajomym, przyjaznym gescie. -Nie, wcale nie - odparlam oschle. Edden polozyl mi na ramieniu ciezka dlon i skierowal do krotkiego korytarza. 18 Normalnie zareagowalabym na taka poufalosc delikatnym szturchancem lokcia w brzuch. Edden jednak byl bratnia dusza i nienawidzil niesprawiedliwosci tak samo, jak ja. Mimo ze wcale nie byl do niego podobny, przypominal mi mojego tate; zyskal moj szacunek, poniewaz zaakceptowal mnie jako czarownice i traktowal mnie jak rowna sobie zamiast z nieufnoscia. Jestem lasa na pochlebstwa. Szlismy korytarzem ramie w ramie, a Glenn podazal za nami. -Milo znow widziec, ze pan lata, panie Jenks - powiedzial Edden i skinal pixy glowa. Jenks poderwal sie z mojego kolczyka z ostrym lopotem skrzydelek. Edden zlamal kiedys Jenksowi jedno z nich, upychajac go do pustej butli po wodzie, a pixy dlugo chowaja uraze. - Mam na imie Jenks - stwierdzil zimno. - Po prostu Jenks. -A zatem Jenks. Mozemy ci cos przyniesc? Wode z cukrem, maslo orzechowe... - Odwrocil sie, usmiechajac sie pod wasem. - Kawy, pani Morgan? - zapytal, przeciagajac samogloski. - Wyglada pani na zmeczona. Jego szeroki usmiech zlikwidowal resztki mojego zlego nastroju. -Byloby wspaniale - powiedzialam, a Edden spojrzal znaczaco na Glenna. Detektyw mial zacisniete zeby, a wzdluz jego szczeki pojawilo sie kilka nowych pecherzykow. Kiedy sie odwracal, Edden chwycil go za reke, pociagnal ku sobie i szepnal: -Juz za pozno na zmycie czarodziejskiego pylku. Sprobuj kortyzonu. Glenn obdarzyl mnie uwaznym spojrzeniem, a potem sie wyprostowal i zawrocil. -Dziekuje, ze wpadlas - ciagnal Edden. - Tego ranka nastapil przelom, a ty jestes jedyna osoba, do ktorej moglem sie zwrocic, by to wykorzystac. Jenks rozesmial sie szyderczo. -O co chodzi, masz jakiegos laka z cierniem w lapie? -Zamknij, sie, Jenks - powiedzialam z przyzwyczajenia. Glenn wspomnial o Trencie Kalamacku, co wzbudzilo moja ciekawosc. Kapitan zatrzymal sie przed nieoznaczonymi drzwiami. Kolejne podobne drzwi znajdowaly sie pol metra dalej. Pokoje przesluchan. Otworzyl usta, by cos wyjasnic, a potem wzruszyl ramionami i pchnal drzwi, za ktorymi ukazal sie slabo oswietlony pusty pokoj. Zaprosil mnie do srodka, a kiedy zamknal drzwi, odwrocil sie do lustra weneckiego i je odslonil. Zajrzalam do drugiego pokoju. Sara Jane! - szepnelam z pobladla twarza. Znasz ja? - Edden skrzyzowal krotkie, grube rece na piersi. - Szczesliwie sie sklada. Cos takiego jak szczescie nie istnieje - warknal Jenks, unoszac sie na wysokosci moich oczu i chlodzac mi policzek ruchem skrzydelek. Wsparl sie pod boki, a jego zwykle przezroczyste skrzydelka lekko porozowialy. - Wrabiaja cie. Przysunelam sie blizej do lustra. -To sekretarka Trenta Kalamacka. Co ona tu robi? Edden stanal obok mnie na szeroko rozstawionych nogach. -Szuka swego chlopaka. Odwrocilam sie, zaskoczona napieciem malujacym sie na jego okraglej twarzy. -Czarodzieja Dana Smathera - dodal. - Zaginal w niedziele. ISB nie podejmie dzialan przed uplywem trzydziestu dni od zaginiecia. Dziewczyna jest przekonana, ze jego znikniecie ma zwiazek z morderstwami lowcy czarownic. Sadze, ze ma racje. Scisnelo mnie w zoladku. Cincinnati nie slynelo z wielokrotnych zabojcow, lecz w ciagu minionych szesciu tygodni mielismy do czynienia z wieksza liczba niewyjasnionych morderstw niz w ciagu ostatnich trzech lat. Te 19 ostatnie wydarzenia wstrzasnely i Inderlanderami, i ludzmi. Lustro weneckie zamglilo sie od mojego oddechu, wiec sie cofnelam. -Czy on pasuje do profilu? - zapytalam, juz wiedzac, ze gdyby tak bylo, ISB nie zbylaby Sary Jane. -Pasowalby, gdyby nie zyl. Na razie tylko zaginal. Cisze przerwal szelest skrzydelek Jenksa. -Wiec po co angazujesz w to Rache? -Z dwoch powodow. Po pierwsze, pani Gradenko jest czarownica. - Skinal glowa w strone ladnej kobiety siedzacej po drugiej stronie szyby; w jego glosie brzmiala frustracja. - Moi funkcjonariusze nie umieja jej wlasciwie przesluchac. Zobaczylam, ze Sara Jane patrzy na zegar i ociera oko. -Ona nie umie sporzadzac zaklec - powiedzialam cicho. - Potrafi je tylko uaktywniac. Technicznie rzecz biorac, jest czarodziejka. Chcialabym, zebyscie sie wreszcie nauczyli rozpoznawac poziom umiejetnosci. -Tak czy owak, moi funkcjonariusze nie umieja zinterpretowac jej odpowiedzi. Poczulam uklucie gniewu. Odwrocilam sie z zacisnietymi ustami do Eddena. -Nie potraficie powiedziec, czy klamie. Kapitan wzruszyl ramionami. -Mozna to tak okreslic. Jenks unosil sie miedzy nami wsparty pod boki w swojej najlepszej pozie Piotrusia Pana. -Dobra, wiec chcecie, zeby przesluchala ja Rache. Jaki jest drugi powod? Edden oparl sie ramieniem o sciane. -Potrzebuje kogos, kto wroci do szkoly, a jako ze nie mam na liscie plac czarownicy, zrobisz to ty, Rachel. Na chwile odebralo mi mowe. -Sluc ha m? Usmiech Eddena jeszcze bardziej upodobnil go do przebieglego trolla. -Czytasz gazety? - zapytal, zupelnie niepotrzebnie, a ja lunelam glowa. -Wszystkie ofiary to czarownice lub czarownicy - powiedzialam. - Wszyscy samotni z wyjatkiem pierwszej dwojki, i wszyscy mieli doswiadczenie w poslugiwaniu sie magia linii. Pohamowalam grymas. Nie lubilam magicznych linii i jesli to tylko bylo mozliwe, unikalam poslugiwania sie nimi. Stanowily brame do zaswiatow i demonow. Jedna z bardziej rozpowszechnionych teorii glosila, ze ofiary paraly sie czarna magia i po prostu stracily nad nia kontrole. Ja tego nie kupowalam. Nikt nie byl na tyle glupi, by zwiazac demona - oprocz Nicka, mojego chlopaka. A on zrobil to tylko po to, by ocalic mi zycie. Edden skinal glowa, ukazujac mi jej czubek porosniety gestymi czarnymi wlosami. -Utrzymuje sie w tajemnicy fakt, ze wszyscy byli uczniami niejakiej dr Anders. Potarlam poobcierane dlonie. -Anders - mruknelam, grzebiac w pamieci. Wygrzebalam kobiete o szczuplej twarzy ze skwaszona mina, zbyt krotko obcietymi wlosami i zbyt piskliwym glosem. -Mialam z nia zajecia. - Zerknelam na Eddena i odwrocilam sie ze skrepowaniem do lustra. - Przyszla z uni wersytetu na zastepstwo za jednego z naszych instruktorow, ktory wzial urlop naukowy. Uczyla magicznych linii na kursie dla czarownic ziemi. To protekcjonalna ropucha. Wyrzucila mnie z trzecich zajec, poniewaz nie chcialam zdobyc sobie famulusa. Edden steknal. -Tym razem postaraj sie dostac czworke, zebym otrzymal zwrot czesnego. -Hola! - wrzasnal Jenks piskliwym glosikiem. - Idz sobie posiac swoj slonecznik w cudzym ogrodzie, 20 Edden. Rachel nie zblizy sie do Sary Jane. Kalamack usiluje ja dorwac w swoje wypielegnowane rece. Edden wyprostowal sie i zmarszczyl brwi. -Pan Kalamack w ogole nie jest w to zamieszany. A jesli wezmiesz to zlecenie tylko po to, zeby go dorwac, Rachel, przerzuce twoj bialy jak lilia tyleczek za rzeke do Zapadliska. Nasza podejrzana jest dr Anders. Jesli chcesz wziac to zlecenie, masz w to nie wciagac pana Kalamacka. Skrzydelka Jenksa zabrzeczaly gniewnie. -Czy wy wszyscy wrzuciliscie sobie rano do kawy plyn przeciw zamarzaniu? - zapytal piskliwie. - To pulapka! To nie ma nic wspolnego z morderstwami lowcy czarownic. Rachel, powiedz mu, ze to nie ma nic wspolnego z tymi morderstwami. -To nie ma nic wspolnego z tymi morderstwami - powtorzylam beznamietnie. - Wezme to zlecenie. -Rachel! - zaprotestowal Jenks. Odetchnelam powoli, wiedzac, ze nie bede umiala tego wyjasnic. Sara Jane byla uczciwsza od polowy agentow ISB, z ktorymi kiedys pracowalam: byla dziewczyna z farmy, starajaca sie znalezc wlasna droge w miescie i pomoc rodzinie zwiazanej umowa, ktora czynila z jej czlonkow sluzacych. Mimo ze nie wiedziala, kim jestem, bylam jej cos winna. Jako jedyna okazala mi zyczliwosc, kiedy minionej wiosny przez trzy dni przezywalam czysciec uwieziona w postaci norki w gabinecie Trenta Kalamacka. Fizycznie bylysmy do siebie tak niepodobne, jak to tylko mozliwe. Sara Jane siedziala przy stole sztywno wypromowana w odprasowanej sluzbowej garsonce, z kazdym jasnym wlosem na miejscu i makijazem nalozonym tak dobrze, ze byl niemal niewidzialny, a ja stalam w poobcieranych skorzanych spodniach i mialam rozczochrane krecone rude wlosy. Ona byla drobniutka i ze swoja gladka cera i delikatnymi rysami przypominala porcelanowa lalke; ja bylam wysoka i wysportowana, dzieki czemu ocalilam zycie wiecej razy niz mialam piegow na nosie. Tam, gdzie ona miala piekne krzywizny i obfite kraglosci, ja mialam tylko krzywizny; moj biust byl niewiele wiecej niz sugestia biustu. Czulam jednak z nia wiez. Obie zostalysmy uwiezione przez Trenta Kalamacka. I teraz ona juz zapewne o tym wiedziala. Jenks unosil sie w powietrzu obok mnie. -Nie - powiedzial. - Trent sie nia posluguje, by dotrzec do ciebie. Machnelam na niego ze zloscia. -Trent nie moze mnie tknac. Edden, masz jeszcze te rozowa teczke, ktora ci dalam zeszlej wiosny? -Te z plytka CD i kalendarzem zawierajacym dowod, ze Trent Kalamack wytwarza i rozprowadza nielegalne produkty genetyczne? - Krepy mezczyzna pokazal w usmiechu zeby. - Tak. Trzymam ja przy lozku na wypadek, gdybym nie mogl zasnac. Otworzylam usta. -Miales do tego zajrzec dopiero wtedy, gdybym zaginela! -Do prezentow gwiazdkowych tez zagladam - oznajmil. - Odprez sie. Nie zrobie nic, chyba ze Kalamack cie zabije. Nadal twierdze, ze szantazowanie go jest ryzykowne... -Tylko dzieki temu zyje! - powiedzialam stanowczo, a potem sie skrzywilam na mysl, ze Sara Jane mogla mnie uslyszec przez lustro. -...lecz jest to zapewne bezpieczniejsze niz usilowanie postawienia go przed sadem, przynajmniej w tej chwili. Ale to? - Pokazal na Sare Jane. - On jest na to za sprytny. Gdyby chodzilo o kogokolwiek innego, musialaby sie zgodzic. Trent Kalamack na papierze byl nieskazitelny, publicznie rownie czarujacy i atrakcyjny, jak bezwzgledny i zimny za zamknietymi drzwiami. Widzialam, jak za-21 bil w swym gabinecie czlowieka i dzieki wczesniejszy przygotowaniom sprawil, ze wygladalo to na wypadek. Lecz dopoki Edden nie zadziala na podstawie mojego szantazu, dopoty ten niedotykalny czlowiek zostawi mnie w spokoju. Jenks podfrunal do lustra i ze zmartwiona mina zawisl w powietrzu. -To smierdzi gorzej niz ta ryba. Zrezygnuj z tego. Musisz zrezygnowac. Spojrzalam ponad Jenksem na Sare Jane. Bylo widac, ze plakala. Jestem jej cos winna, Jenks - szepnelam. - Bez wzgledu na to, czy wie o tym, czy nie. Edden podszedl do mnie i razem patrzylismy na dziewczyne. Morgan? Jenks mial racje. Cos takiego jak szczescie nie istnieje - chyba ze sie je sobie kupi - a nic, co mialo zwiazek Trentem, nie dzialo sie bez powodu. Wpatrywalam sie w jego sekretarke. Tak.Tak wezme to zlecenie... 22 ROZDZIAL 3 Moj wzrok przyciagaly paznokcie Sary Jane, wiercacej sie naprzeciwko mnie. Kiedy widzialam ja ostatnio, byly czyste, lecz obgryzione do zywego. Teraz byly dlugie i ksztaltne, pomalowane na gustowny odcien czerwieni.-A wiec - powiedzialam, przenoszac wzrok z blyszczacego lakieru na jej oczy. Byly niebieskie. Przedtem nie; mialam co do tego pewnosci. - Ostatni raz miala pani jakas wiadomosc od Dana w sobote? Sara Jane skinela glowa. Kiedy Edden nas sobie przedstawil, nie dala zadnego znaku, ze mnie poznaje. Odczulam' jednoczesnie ulge i rozczarowanie. Jej perfumy o zapachu bzu przywolywaly niemile wspomnienia bezradnosci, jaka czulam jako norka uwieziona w klatce w gabinecie Trenta. Chusteczka jednorazowa w dloni Sary Jane byla zmieta jej drzacymi palcami do rozmiarow orzecha wloskiego. -Dan zadzwonil do mnie, kiedy wychodzil z pracy - powiedziala rownie drzacym glosem. Zerknela na Eddena, ktory stal przy zamknietych drzwiach; biale rekawy zawinal do lokci, a rece skrzyzowal na piersi. - Wlasciwie zostawil wiadomosc na mojej sekretarce; byla czwarta rano. Powiedzial, ze chce ze mna zjesc kolacje, ze chce ze mna porozmawiac. Nie przyszedl. Dlatego wiem, ze cos jest nie tak, funkcjonariuszko Morgan. Rozwarla szeroko oczy i zacisnela zeby, zeby sie nie rozplakac. -Wystarczy "pani Morgan" - powiedzialam ze skrepowaniem. - Nie jestem etatowa pracownica FBI. Jenks, ktory przysiadl na moim styropianowym kubku, poruszyl skrzydelkami. -Ona w ogole nie pracuje na etacie - oznajmil drwiaco. -Pani Morgan jest nasza konsultantka do spraw in- derlandzkich - powiedzial Edden, gromiac Jenksa wzrokiem. Sara Jane osuszyla oczy. Nie wypuszczajac chusteczki z reki, przygladzila wlosy. Obciela je; spadaly jej na ramiona prosta zolta masa, co sprawialo, ze wygladala jeszcze bardziej profesjonalnie. -Przynioslam jego zdjecie - powiedziala, po czym wygrzebala z torebki fotke i popchnela ja w moja strone. Przedstawiala Sare Jane oraz mlodego mezczyzne na pokladzie jednego z parowcow, ktore woza turystow po rzece Ohio. Oboje sie usmiechali. On obejmowal ja ramieniem, a ona sie w niego wtulala. W niebieskich dzinsach i bluzce sprawiala wrazenie zadowolonej i odprezonej. Przez chwile przygladalam sie Danowi. Byl schludny, i mocno zbudowany i mial koszule w szkocka krate. Wygladal jak mezczyzna, jakiego mogla przyprowadzic do mamy i taty dziewczyna z farmy. 23 -Moge je wziac? - zapytalam, a ona skinela glowa. - Dzieki. - Upchnelam zdjecie do torby, skrepowana tym,jak Sara Jane utkwila w nim wzrok, jakby mogla sprowadzic Dana sama sila woli. - Wie pani, jak sie mozemy skontaktowac z jego krewnymi? Moze cos sie stalo w rodzinie i musial nagle wyjechac? -Dan jest jedynakiem - powiedziala, przytykajac zmieta chusteczke do nosa. - Oboje rodzice nie zyja. Sluzyli na farmie na polnocy. Srednia zycia farmera nie jest wysoka. -Och. - Nie wiedzialam, co jeszcze powiedziec. - Technicznie rzecz biorac, nie mozemy wejsc do jego mieszkania, dopoki nie zostanie uznany za zaginionego. Nie ma pani przypadkiem klucza, prawda? -Mam. - Poczerwieniala mimo makijazu. - Kiedy pracuje do pozna, wpuszczam jego kota. Zerknelam na lezacy na moich kolanach amulet wykrywajacy klamstwa, poniewaz na chwile zmienil barwe z zielonej na czerwona. Klamala, ale nie potrzebowalam amuletu, by sie tego domyslic. Nic nie powiedzialam, nie chcac jej zawstydzac jeszcze bardziej przez zmuszenie do i przyznania sie, ze klucz ma z innych, bardziej romantycznych powodow. -Bylam tam dzisiaj okolo siodmej - powiedziala ze spuszczonym wzrokiem. - Wszystko wygladalo dobrze. -O siodmej rano? - Edden rozplotl rece i sie wyprostowal. - To o tej porze czarownice klada sie do lozka? Podniosla na niego wzrok i skinela glowa. - Jestem osobista sekretarka pana Kalamacka. On pracuje rano i wieczorem, wiec moj czas pracy jest podzielony. Od osmej do poludnia i od szesnastej do dwudziestej. Troche trwalo, nim sie do tego przyzwyczailam, lecz majac dla siebie cztery godziny po poludniu, moglam spedzac troche czasu z... Danem. Prosze - powiedziala nagle blagalnym tonem, wodzac wzrokiem miedzy Eddenem i mna. - Wiem, ze cos jest nie tak. Dlaczego nikt nie chce mi pomoc? Poruszylam sie niepewnie. Sara Jane starala sie opanowac. Czula sie bezradna. Rozumialam ja lepiej, niz sie mogla domyslac. Sara Jane byla ostatnia w dlugim lancuchu sekretarek Trenta. Jako norka slyszalam jej rozmowe kwalifikacyjna, nie mogac jej ostrzec, ze daje sie nabrac na jego polprawdy. Mimo swej inteligencji nie miala szansy uciec przed jego czarem i nadzwyczajnymi propozycjami. Oferta zatrudnienia przez Trenta stanowila dla jej rodziny zloty bilet, dajacy mozliwosc wykupienia sie ze sluzby. A Trent Kalamack byl naprawde laskawym pracodawca dajacym wysokie zarobki i znakomite do nich dodatki. Dawal ludziom to, czego rozpaczliwie pragneli, w zamian proszac jedynie o lojalnosc. A kiedy uswiadamiali sobie, jak wielkiej lojalnosci zadal, wiedzieli juz zbyt duzo, by sie wyplatac. Sara Jane uciekla z farmy, lecz Trent ja kupil, prawdopodobnie po to, by nowa sekretarka trzymala buzie na klodke, kiedy sie dowie o jego handlu nielegalnym narkotykiem zwanym Siarka oraz rozpaczliwie poszukiwanymi genetycznymi lekami zakazanymi podczas Zmiany. Niemal go przyszpililam dzieki tej prawdzie, lecz jedyny inny swiadek zginal w wybuchu samochodu. Publicznie Trent zasiadal w radzie miasta i byl nietykalny ze wzgledu na swe olbrzymie bogactwo oraz hojne darowizny na rzecz organizacji charytatywnych i potrzebujacych dzieci. Prywatnie nikt nie wiedzial, czy jest czlowiekiem, czy Inderlanderem. Nie umial tego okreslic nawet Jenks, co bylo niezwykle jak na pixy. Trent po cichu zawiadywal spora czescia swiata przestepczego Cincinnati i zarowno FBI, jak i ISB sprzedalyby swoich szefow, zeby tylko umowic sie z nim w sadzie. A teraz zaginal chlopak Sary Jane. 24 Odchrzaknelam, przypominajac sobie kuszaca propozycje Trenta. Zobaczylam, ze Sara Jane juz sie opanowala, wiec zapytalam: -Mowila pani, ze on pracuje w pizzerii Piscary'ego? Skinela glowa. -Jest kierowca. Tak sie poznalismy. Przygryzla warge i spuscila wzrok. Amulet wykrywajacy klamstwa spokojnie swiecil zielonym blaskiem. Pizzeria Piscary'ego byla inderlandzka knajpa, w ktorej serwowano wszystko od zupy pomidorowej po doskonaly sernik. Sam Piscary byl podobno jednym z najwazniejszych wampirow Cincinnati. Z tego, co slyszalam, byl dosc sympatyczny: niezachlanny na wampirze podboje, zrownowazony i wedle dokumentow martwy od trzystu lat. Oczywiscie zapewne byl starszy, a z reguly im bardziej nieumarly wampir wydawal sie sympatyczny i cywilizowany, tym bardziej byl zdeprawowany. Moja wspollokatorka uwazala go za kogos w rodzaju zyczliwego wujka, od czego robilo mi sie niedobrze. Podalam Sarze Jane swieza chusteczke; usmiechnela sie slabo. -Moge dzis pojsc do jego mieszkania - zaproponowalam. - Moglaby pani tam przyjsc z kluczem? Czasami zawodowiec moze dostrzec cos, co umyka innym. Jenks prychnal, wiec poruszylam nogami, uderzajac w stol od dolu, by pixy poderwal sie w powietrze. Sara Jane przyjela moje slowa z ulga. Och, dziekuje, pani Morgan - powiedziala z przejeciem - Moge tam isc od razu. Musze tylko zadzwonic do pracodawcy, ze sie troche spoznie. - Scisnela torebke, jakby byla gotowa wypasc z pokoju. - Pan Kalamack powiedzial, zebym tego popoludnia przeznaczyla na to tyle czasu, ile mi bedzie potrzeba. Zerknelam na Jenksa, ktory wyraznie staral sie zwrocic moja uwage natarczywym brzeczeniem. Z jego zmartwionej miny wyraznie mozna bylo odczytac: "A nie mowilem?". Jak to ladnie ze strony Trenta, ze pozwolil swojej sekretarce poswiecic na szukanie chlopaka tyle czasu, ile potrzebuje, zeby trzymala buzie na klodke, podczas gdy sam chlopak jest zapewne upchniety w jakiejs szafie. Moze wieczorem - powiedzialam, myslac o mojej rybie. - Musze sprawdzic kilka rzeczy. Oraz przygotowac napredce kilka amuletow przeciwko zbirom, sprawdzic pistolet na kulki i odebrac honorarium... Oczywiscie - odparla, z posmutniala mina opadajac na oparcie krzesla. A jesli nic tam nie znajdziemy, przejdziemy do nastepnego etapu. - Usilowalam usmiechnac sie uspokajajaco. - Spotkamy sie pod mieszkaniem Dana pare minut po osmej, dobrze? Uslyszawszy w moim glosie stanowczosc, Sara Jane skinela glowa i wstala. Jenks wzniosl sie wyzej, ja tez wstalam. Dobrze - powiedziala. - Miesci sie przy Sekwoi... Edden zaszural stopami. -Powiem pani Morgan, gdzie to jest, pani Gradenko. -Tak. Dziekuje. - Jej usmiech zaczal wygladac na wymuszony. - Tylko ja sie tak martwie... Amulet wykrywajacy klamstwa schowalam pod pretekstem grzebana w torbie w poszukiwaniu wizytowki. -Gdyby do tego czasu otrzymala pani od niego jakas wiadomosc, prosze zawiadomic mnie albo FBI -powiedzialam, podajac jej wizytowke. Ivy zamowila je w profesjonalnym punkcie uslugowym. -Dobrze - mruknela. Przeczytala nazwe, poruszajac wargami: Wampiryczne Amulety. Nadal ja naszej agencji Nick. Spojrzala mi w 25 oczy i wlozyla wizytowke do torebki. Podalysmy sobie rece; stwierdzilam, ze tym razem jej uscisk jest mocniejszy. Palce miala jednak wciaz zimne. -Odprowadze pania - powiedzial Edden, otwierajac drzwi. Na jego nieznaczny gest z powrotem usiadlam na krzesle. Jenks zabrzeczal glosniej, by zwrocic na siebie moja uwage. -Nie podoba mi sie to - powiedzial, kiedy na niego spojrzalam. Poczulam uklucie gniewu. -Nie klamala - odparlam zaczepnie. Jenks wzial sie pod boki, a ja machnieciem reki odpedzilam go od mojego kubka, by moc sie napic letniej kawy. - Nie znasz jej, Jenks. Nie znosi szkodnikow, ale mimo ze mog-laby za to stracic prace, starala sie bronic mnie przed Jonathanem. Mylo jej ciebie zal - odparl pixy. - Zalosna norka ze wstrzasnieniem mozgu. Kiedy nie chcialam jesc tych obrzydliwych granulek, dawala mi czesc swego lunchu. Ta marchewka byla zatruta, Rache. Ona o tym nie wiedziala. Sara Jane ucierpiala tak samo jak ja. Pixy unosil sie pietnascie centymetrow przede mna, zmuszajac mnie, bym na niego spojrzala. To wlasnie mowie. Trent znow moze ja wykorzystywac, by do ciebie dotrzec, a ona nawet o tym nie wie. Porwal go podmuch powietrza wywolany moim westchnieniem. Jest w pulapce. Musze jej pomoc, jesli to mozliwe. Podnioslam wzrok, bo otworzyly sie drzwi i pojawila sie w nich glowa Eddena. Mial na niej czapeczke FBI, nie pisujaca do jego bialej koszuli i spodni khaki. Skinal na mnie reka. Jenks przysiadl na moim ramieniu. - Te twoje "impulsy ratownicze" sprowadza na ciebie smierc - szepnal, kiedy wychodzilam na korytarz. -Dzieki, Morgan - powiedzial Edden, biorac moj pojemnik z ryba i podazajac do holu. -Nie ma sprawy - odparlam. Znalezlismy sie wsrod biurek. Otoczyla mnie ludzka krzatanina; odprezylam sie w blogoslawionej anonimowosci, jaka mi nadawala. - Sklamala tylko o tym, ze ma klucz po to, by wpuszczac jego kota. Ale moglabym ci to powiedziec bez amuletu. Dam ci znac, jak sie czegos dowiem w mieszkaniu Dana. Do ktorej moge do ciebie dzwonic? -Nie ma takiej potrzeby, pani Morgan - odpowiedzial glosno, kiedy mijalismy stanowisko recepcjonistki i skierowalismy sie w strone zalanego slonecznym blasku chodnika. - Dziekuje za pomoc. Bedziemy w kontakcie. Zatrzymalam sie, zaskoczona. Skrzydelka Jenksa zaklekotaly nieprzyjemnie, a poruszony powiewem powietrz luzny kosmyk wlosow musnal mi ramie. -Co, u diabla? - mruknal pixy. Uswiadomilam sobie, ze Edden mnie zbywa, i poczulam, ze sie rumienie. -Nie przyszlam tu po to, zeby uaktywnic jakis zakichany amulet wykrywajacy klamstwa - oznajmilam. - Powiedzialam, ze zostawie Kalamacka w spokoju. Zejdz mi z drogi i pozwol robic to, w czym jestem dobra. Rozmowy za mna cichly. Edden nie zwolnil ani troche. -To sprawa FBI, pani Morgan. Odprowadze pania do wyjscia. Deptalam mu po pietach, nie przejmujac sie rzucanym w moja strone ponurymi spojrzeniami. - To moje zlecenie, Edden! - niemal wrzasnelam. - Twoj personel je zawali. Tu chodzi o Inderlanderow, nie o ludzi. Mozesz sobie przypisac cala chwale. Ja chce tylko, zebyscie mi zaplacili. I zeby Trent wyladowal w wiezieniu, dodalam w duchu. Edden pchnal jedno skrzydlo szklanych drzwi. Wyszlam gniewnie za nim, w fale goraca wydzielanego przez 26 nagrzany sloncem beton, i kiedy byly komandos chcial przywolac gestem taksowke, niemal przyparlam go d sciany budynku. Dales mi to zlecenie i biore je ja! - zawolalam i wyszarpnelam z ust krecony kosmyk wlosow, ktory wiatr cisnal mi w twarz. - Nie jakies nadete, aroganckie ciacho w czapeczce FBI, ktore uwaza sie za cos najwspanialszego od czasu Zmiany! Dobrze - powiedzial lekkim tonem, a ja z zaskoczenia az sie cofnelam o krok. Postawil moj pojemnik na chodniku i wepchnal czapeczke FBI do tylnej kieszeni spodni. -Ale od tej chwili oficjalnie nie masz z tym zleceniem nic wspolnego. Otworzylam usta, zrozumiawszy, o co mu chodzi. Oficjalnie mnie tu nie bylo. Odetchnelam i sila woli stlumilam fale adrenaliny. Widzac, ze moj gniew wygasa, Edden skinal glowa. Bylbym wdzieczny za dyskrecje w tej sprawie - powiedzial - Wysylanie Glenna samego do pizzerii Piscaryego nie jest rozsadne. Glenna! - wrzasnal piskliwie Jenks. Mialam wrazenie, ze jego glos zgrzyta mi wewnatrz czaszki; zalzawily mi oczy. Nie - odparlam. - Ja juz mam zespol. Nie potrzebujemy detektywa Glenna. Jenks zaczal fruwac miedzy kapitanem FBI i mna. Poczerwienialy mu skrzydelka. Nie bawimy sie dobrze z innymi. Edden zmarszczyl brwi. To sprawa FBI. Kiedy to tylko bedzie mozliwe, bedzie wam towarzyszyl ktos z FBI, a Glenn jest jedyna osoba majaca odpowiednie kwalifikacje. -Kwalifikacje! - powiedzial szyderczo Jenks. - Przyznaj, ze to jedyny twoj funkcjonariusz, ktory potrafi rozmawiac z czarownica i nie obsikac sobie spodni. -Nie - stwierdzilam stanowczo. - My pracujemy sami, Edden stal przy moim pojemniku; skrzyzowal ramiona i jego krepa sylwetka wygladala na nieporuszona jak glaz. -On jest naszym nowym specjalista od spraw niderlandzkich. Wiem, ze jest niedoswiadczony... -To dupek! - warknal Jenks. Edden pokazal w usmiechu zeby. -Osobiscie wole okreslenie "nieoszlifowany". Zacisnelam wargi. -Glenn jest pewnym siebie... - zawahalam sie, szukajac jakiegos odpowiednio obrazliwego slowa - ...slugusem FBI, ktory da sie zabic, kiedy tylko natknie sie na Inderlandera mniej uprzejmego ode mnie. Jenks kiwnal glowa. -Potrzebna mu nauczka. Edden sie usmiechnal. -To moj syn i zgadzam sie z tym z calego serca - oznajmil. -Co takiego?! - zawolalam i w tej samej chwili przy krawezniku obok nas zatrzymal sie nieoznakowany samochod FBI. Edden otworzyl tylne drzwi; wyraznie mial europejskie pochodzenie, a Glenn... Glenn nie. Poruszalam ustami, usilujac wymyslic cos, co nawet w przyblizeniu nie mogloby zostac odebrane jako uwaga rasistowska. Jako czarownica bylam wyczulona na takie rzeczy. - Dlaczego nie nosi twojego nazwiska? - zapytalam w koncu. Kiedy wstapil do FBI, przybral panienskie nazwisko matki powiedzial cicho Edden. - Nie powinien pracowac pod moim kierunkiem, ale nikt inny nie chcial sie podjac tego zadania. 27 Zmarszczylam brwi. Teraz rozumialam chlodne przyjecie w FBI. Nie chodzilo tylko o mnie. Glenn byl nowy i zajmowal stanowisko, ktore wszyscy oprocz jego ojca uwazali za niepotrzebne. Ja tego nie bede robic - oznajmilam. - Znajdz sobie kogos innego do opieki nad twoim dzieciakiem. Edden wstawil pojemnik z ryba przed tylne siedzenie. Wdrazaj go stopniowo. Nie sluchasz mnie - powiedzialam glosno, podenerwowana. - Dales mi to zlecenie. Moi wspolpracownicy i ja doceniamy twoja propozycje pomocy, ale to ty mnie tu zaprosiles. Wycofaj sie i daj nam pracowac. Swietnie - powiedzial Edden, zatrzaskujac tylne drzwi. - Dzieki za zabranie Glenna ze soba do Piscaryego. Wyrwal mi sie okrzyk niesmaku. Edden! - zawolalam, sciagajac na siebie spojrzenia przechodniow. - Powiedzialam "nie". Z moich ust pada jeden dzwiek. Jeden dzwiek. Trzy litery. Jedno znaczenie. Nie! Edden otworzyl przednie drzwi od strony pasazera i gestem pokazal, zebym wsiadla. Wielkie dzieki, Morgan. - Zerknal na tylne siedzenie. - A w ogole to dlaczego uciekalas przed tymi la-kami? Odetchnelam powoli, w sposob kontrolowany. Choina. Edden parsknal smiechem, a ja wsiadlam do samochodu i zatrzasnelam drzwi, usilujac przyciac mu te jego grube paluchy. Spojrzalam ponuro na kierowce. To byl Glenn Wygladal na rownie zadowolonego jak ja. Musialam cos powiedziec. -Wcale nie jestes podobny do taty - stwierdzilam zlosliwie. Wzrok wbijal nieruchomo przed siebie. -Adoptowal mnie, kiedy ozenil sie z moja matka - poinformowal mnie przez zacisniete zeby. Do srodka wpadl Jenks, zostawiajac za soba lsniaca smuge czarodziejskiego pylku. -Jestes synem Eddena? -Przeszkadza ci to? - odparowal wojowniczo Glenn. I Pixy wyladowal na desce rozdzielczej i wzial sie pod boki. -Nie. Wy, ludzie, wszyscy wygladacie podobnie. Edden pochylil sie i zblizyl do okna okragla, rozpromieniona twarz. -To twoj rozklad zajec - oznajmil, podajac mi pol zoltej kartki z dziurkami od drukarki po jednej stronie. - Poniedzialek, sroda, piatek. Glenn kupi ci wszelkie potrzebne ksiazki. -Chwileczke! - zawolalam z niepokojem, szeleszczac kartka. - Myslalam, ze mam sie tylko rozejrzec po uniwersytecie. Nie chce chodzic na zadne zajecia! -To sa zajecia, na ktore uczeszczal pan Smather. Badz tam, bo nie dostaniesz wyplaty. Usmiechal sie. Ta sytuacja najwyrazniej go bawila. -Edden! - wrzasnelam, a on cofnal sie na chodnik. 28 Glenn, zawiez pania Morgan i Jenksa do ich biura. Daj mi znac, co znajdziecie w mieszkaniu Dana Smathera. Tak jest! - wrzasnal Glenn.Po jego knykciach mozna bylo poznac, ze bardzo mocno sciska kierownice. Jego nadgarstki i szyje zdobily rozowe placki po plynie na oparzenia sokiem sumaka jadowitego. Nie przejmowalam sie, ze slyszal wiekszosc naszej rozmowy. Nie byl mile widziany i im szybciej to zrozumie, tym lepiej. ROZDZIAL 4 -Nastepny zakret - powiedzialam, opierajac lokiec na opuszczonej szybie nieoznakowanego samochodu FBI.Glenn powiodl palcami po krotko przystrzyzonych wlosach, drapiac sie w glowe. Przez cala droge nie odezwal sie slowem; uswiadomiwszy sobie, ze nie bede zmuszac go do rozmowy, powoli rozluznil zacisniete szczeki. Nikt za nami nie jechal, ale nim Glenn skrecil w moja ulice, wlaczyl migacz. Przez ciemne okulary przygladal sie okolicy, jej zacienionym chodnikom i rozmaicie utrzymanym trawnikom. Znajdowalismy sie w Zapadlisku, nieoficjalnym schronieniu wiekszosci Inderlanderow mieszkajacych w Cincinnati od czasu Zmiany, kiedy wszyscy ocalali ludzie uciekli do centrum miasta i jego falszywego poczucia bezpieczenstwa. Zawsze dochodzilo do kontaktow, lecz od czasu Zmiany ludzie w wiekszosci pracuja i mieszkaja w Cincinnati, a Inderlanderzy pracuja i - hm... - bawia sie w Zapadlisku. Glenn byl chyba zaskoczony, ze to przedmiescie wyglada jak kazde inne - dopoki sie nie zauwazalo run wpisanych w diagram gry w klasy albo tego, ze kosz do gry w koszykowke znajduje sie o jedna trzecia wyzej, niz przewiduja przepisy NBA. Bylo tez cicho. Spokojnie. Czesciowo mozna to bylo przypisac temu, ze lekcje w inderlandzkich szkolach konczyly sie niemal o polnocy, lecz glownym powodem byl instynkt samozachowawczy. Wszyscy Inderlanderzy powyzej czterdziestki spedzili najmlodsze lata na probach ukrycia, ze nie sa ludzmi; ta tradycja zanika, lecz towarzyszy temu pelen ostroznosci strach osob sciganych, nawet jesli chodzi o wampiry. Tak wiec trawe ponure nastolatki kosza w piatki, samochody sa obowiazkowo myte w soboty, a smieci tworza schludne kupki przy krawezniku w srody. Lecz latarnie uliczne sa rozbijane pociskami lub zakleciami, kiedy tylko miasto je naprawi, a na widok walesajacego sie psa nikt nie wzywa Towarzystwa Opieki nad Zwierzetami, jako ze moze to byc dzieciak sasiadow na wagarach. Niebezpieczna rzeczywistosc Zapadliska pozostaje staranie ukryta. Wiemy, ze jesli wykroczymy zbyt daleko poza zasady nakreslone przez ludzkosc, to dawne leki pojawia sie na nowo i ludzie nas zaatakuja. Przegraliby - bardzo wyraznie - a w sumie Inderlanderom podoba sie obecna rownowaga sil. Mniejsza liczba ludzi oznaczalaby, ze potrzeby wampirow zaczeliby zaspokajac w glownej mierze czarownicy, czarownice i laki. I 29 chociaz zdarzali sie czarownicy i czarownice, ktorym "podobal sie" wampiryczny styl zycia, to gdyby wampiry usilowaly zmienic nas w pasze, polaczylibysmy sily, by je zlikwidowac. Starsze wampiry o tym wiedza i pilnuja, by wszyscy stosowali sie do zasad ustalonych przez ludzi. Na szczescie, co brutalniejsi sposrod Inderlanderow w naturalny sposob gromadza sie na skraju Zapadliska, z dala od naszych domow. Szczegolnie niebezpieczny jest pas nocnych klubow ciagnacy sie po obu stronach rzeki, poniewaz rojacy sie tam, pelni zycia ludzie przyciagaja co bardziej drapieznych sposrod nas niczym ogniska w zimna noc, obiecujac cieplo i gwarancje przezycia. Staramy sie, by nasze domy byly jak najbardziej podobne do domow ludzi. Tych, ktorzy odeszli zbyt daleko od serialowego wzorca przykladnych obywateli, dosc niepowtarzalna sasiedzka grupa interwencyjna zachecala do nieco wiekszego wtopienia sie w tlo... lub do wyprowadzki na wies, gdzie nie mogli wyrzadzic tak wielkich szkod. Powiodlam wzrokiem po zartobliwej tabliczce wystajacej z klombu z naparstnicami: "Spiacy w dzien. Akwizytorzy sa zjadani". A w kazdym razie w wiekszosci wypadkow. -Mozesz zaparkowac po prawej - powiedzialam, pokazujac reka. Glenn zmarszczyl brwi. -Myslalem, ze jedziemy do twojego biura. Jenks przeniosl sie z mojego kolczyka na wsteczne lusterko. -Bo jedziemy - stwierdzil drwiaco. Glenn poskrobal sie po brodzie; pod jego paznokciem chrobotal krotki zarost. -Prowadzicie agencje w domu? Westchnelam, slyszac protekcjonalny ton jego glosu. -Cos w tym stylu. Mozesz stanac gdziekolwiek. Zatrzymal sie przy krawezniku pod domem Keasleya, miejscowego "madrego starca", ktory dla tych, ktorzy umieli trzymac jezyk za zebami, mial i medyczny sprzet, i wiedze, jakie mozna spotkac na oddziale pomocy doraznej. Po drugiej stronie ulicy stal niewielki kamienny kosciol ze smukla wieza wznoszaca sie wysoko nad dwoma olbrzymimi debami. Zajmowal cztery miejskie dzialki i mial wlasny cmentarz. Wynajecie nieczynnego kosciola bylo pomyslem Ivy. Troche trwalo, nim sie przyzwyczailam do widoku nagrobkow za malym witrazowym oknem mojej sypialni, ale kuchnia, w ktora byl wyposazony kosciol, rekompensowala obecnosc martwych ludzkich cial w ogrodku. Glenn wylaczyl silnik i zapanowala cisza. Nim wysiadlam, przyjrzalam sie okolicznym podworkom, ktorego to zwyczaju nabralam podczas nie tak dawnego zagrozenia wyrokiem smierci i ktorego kontynuacje uznalam za rozsadny pomysl. Stary Keasley jak zwykle siedzial na swoim ganku, hustajac sie i pilnie obserwujac ulice. Pomachalam mu, na co odpowiedzial uniesieniem reki. Uznajac, ze w razie potrzeby ostrzeglby mnie, wysiadlam i otworzylam tylne drzwi, by wyjac pojemnik z ryba. -Wezme go, prosze pani - powiedzial Glenn, kiedy trzasnely drzwi. Spojrzalam na niego ze znuzeniem ponad dachem samochodu. -Daruj sobie te "pania", dobrze? Mam na imie Rachel. Spojrzal nad moim ramieniem i wyraznie zesztywnial. obrocilam sie na piecie, spodziewajac sie najgorszego, po czym odetchnelam - zblizala sie chmura dzieci Jenksa, rozmawiajac wysokimi glosikami tak szybko, ze nic nie rozumialam. Stesknily sie za papa Jenksem - jak zwykle. Na widok malenkich postaci w jasnozielonych i zlocistych ubrankach wirujacych w disneyowskim koszmarze wokol swego tatusia moj skwaszony nastroj zniknal. Glenn zdjal ciemne okulary; piwne oczy mial szeroko rozwarte i rozchylil wargi. 30 Jenks wprawil skrzydelka w ruch, od ktorego powietrze zaswistalo przenikliwie; rozhukana horda rozstapila sie przed nim, by mogl zawisnac przede mna.-Sluchaj, Rache - powiedzial. - Gdybys mnie potrzebowala, bede w ogrodzie. -W porzadku. - Zerknelam na Glenna i mruknelam: - Ivy jest w domu? Pixy spojrzal za moim przykladem na czlowieka i usmiechnal sie szeroko, niewatpliwie wyobrazajac sobie, co zrobi Ivy, kiedy pozna syna kapitana Eddena. Do Jenksa podfrunal Jax, jego najstarsze dziecko. -Nie, pani Morgan! - powiedzial, obnizajac brzmienie swego mlodzienczego glosiku bardziej niz zwykle. - Zalatwia sprawy. Sklep spozywczy, poczte, bank. Powiedziala, ze wroci przed piata. Bank, pomyslalam i sie skrzywilam. Miala zaczekac, az bede miala reszte mojego czynszu. Jax zatoczyl wokol mnie trzy kola, przyprawiajac mnie o zawrot glowy. -Na razie, pani Morgan! - zawolal i pomknal do swego rodzenstwa, odprowadzajacego tate na tyly kosciola, do debowego pniaka, do ktorego Jenks sprowadzil swa bardzo liczna rodzine. Glenn obszedl samochod od tylu i zaproponowal, ze wezmie pojemnik. Pokrecilam glowa i podnioslam go; nie byl taki ciezki. Zaczynalam sie czuc winna, ze pozwolilam Jinksowi obsypac Glenna czarodziejskim pylkiem. Nie wiedzialam wtedy jednak, ze bede musiala sie nim opiekowac. -Chodz - powiedzialam i przeszlam na druga strone ulicy do szerokich kamiennych stopni. Jego glosne kroki zgubily rytm. -Mieszkasz w kosciele? Zmruzylam oczy. -Tak. Ale nie sypiam z lalkami wudu. - He? -Niewazne. Glenn cos mruknal, a moje poczucie winy sie poglebilo. -Dzieki za odwiezienie do domu - powiedzialam, wchodzac na schody i otwierajac przed Glennem prawe skrzydlo drewnianych drzwi. Nie odpowiedzial, wiec dodalam: - Naprawde dziekuje. Zatrzymal sie na ganku i spojrzal na mnie. Nie wiedzialam, co mysli. -Prosze bardzo - powiedzial w koncu; z tonu jego glosu tez nie umialam nic wyczytac. Poszlam przodem przez pusty przedsionek do jeszcze bardziej pustej nawy. Zanim wynajelysmy ten kosciol, sluzyl jako osrodek opieki dziennej. Lawki i oltarz zostaly usuniete i w ten sposob uzyskano duzo miejsca do zabawy. Teraz zostaly tylko witrazowe okna oraz niewysokie podium. Na scianie rozposcieral sie cien ogromnego, dawno zdjetego krzyza, stanowiac przejmujacy slad przeszlosci. Zerknelam na wysoko sklepiony sufit, na nowo widzac znajome pomieszczenie oczyma Glenna. Bylo cicho. Zapomnialam, jak tu jest spokojnie. Ivy wylozyla polowe podlogi materacami treningowymi, zostawiajac waska sciezke od przedsionka do pokojow na tylach. Przynajmniej raz w tygodniu cwiczylysmy walke, by nie wyjsc z wprawy, poniewaz obie bylysmy niezalezne i nie wychodzilysmy na ulice co noc. Niezmiennie konczylo sie to tym, ze ja stanowilam spocona mase sincow, a Ivy nawet nie byla zdyszana. Byla zywa wampirzyca - rownie zywa, jak ja, i miala dusze, jako ze zostala zainfekowana wirusem wampiryzmu przez wowczas jeszcze zywa matke. Poniewaz Ivy nie musiala czekac, az umrze, zeby wirus zaczal ja ksztaltowac, urodzila sie z cechami i swiata zywych, i swiata martwych, tkwiac miedzy nimi, dopoki nie umrze i nie stanie sie prawdziwa nieumarla. Z tego 31 pierwszego zachowala dusze, co pozwalalo jej chodzic w blasku slonca, czcic Boga bez odczuwania bolu i mieszkac na poswieconej ziemi, gdyby zechciala; robila to wszystko, by wkurzyc matke. Od swiata umarlych otrzymala drobne, lecz ostre kly, umiejetnosc uaktywniania aury i przerazania mnie na smierc oraz moc rzucania uroku na tych, ktorzy jej na to pozwalali. Jej nieziemska sila i szybkosc byly zdecydowanie mniejsze niz u prawdziwych nieumarlych, lecz mimo to nadal znacznie przewyzszaly moje. I chociaz w przeciwienstwie do nieumarlych wampirow nie potrzebowala krwi do zachowania zdrowych zmyslow, laknela jej z niepokojaca sila, ktora nieustannie starala sie tlumic - byla jednym z nielicznych zywych wampirow, ktore wyrzekly sie krwi. Ivy musiala miec interesujace dziecinstwo, ale balam sie ja o nie pytac.-Chodz do kuchni - zaprosilam Glenna, znikajac w sklepionym przejsciu na tylach nawy. Mijajac moja lazienke, zdjelam okulary przeciwsloneczne. Kiedys byla to meska toaleta, lecz jej wyposazenie zostalo wymienione na pralke, suszarke, niewielka umywalke i kabine prysznicowa. Damska toaleta, usytuowana po drugiej stronie korytarza, zostala zmieniona w bardziej konwencjonalna lazienke z wanna i nalezala do Ivy. Oddzielne lazienki diabelnie ulatwialy nam sytuacje. Nie podobalo mi sie to, ze Glenn w milczeniu ocenia nasze lokum, wiec po drodze zamknelam drzwi do obu sypialni, niegdys biur duchownych. Glenn wszedl za mna do kuchni, szurajac stopami, i przez kilka chwil chlonal widok. Robila tak wiekszosc ludzi. Kuchnia byla olbrzymia i miedzy innymi z jej powodu zgodzilam sie mieszkac w kosciele z wampirzyca. Byly tam dwie kuchenki, lodowka wielkosci tych uzywanych w restauracjach oraz ustawiona posrodku duza wyspa z wiszacymi nad nia rozmaitymi przyborami kuchennymi i garnkami. Lsnila stal nierdzewna, a blat byl ogromny. Gdyby nie moja rybka w koniakowce na parapecie i potezny zabytkowy stol, ktorego Ivy uzywala jako biurka pod komputer, kuchnia wygladalaby jak plan telewizyjnego programu kulinarnego. Byla to ostatnia rzecz, jakiej mozna by sie spodziewac na tylach kosciola - a ja ja uwielbialam. Postawilam pojemnik z ryba na stole. -Moze usiadz - zaproponowalam; chcialam zadzwonic do Wyjcow. - Zaraz wracam. - Zawahalam sie, bo na powierzchnie przebilo sie moje dobre wychowanie. - Chcesz sie czegos napic... albo co? Z piwnych oczu Glenna nie dawalo sie nic wyczytac. -Nie, prosze pani - odparl sztywno wiecej niz z odrobina sarkazmu. Mialam ochote go trzepnac i kazac mu sie wyluzowac. Postanowilam zajac sie jego postawa pozniej. W tej chwili musialam zadzwonic do Wyjcow. -No wiec usiadz - powiedzialam z lekka irytacja. - Zaraz wracam. Salon znajdowal sie tuz obok kuchni, po drugiej stronie korytarza. Szukajac w torbie numeru telefonu do trenera, wcisnelam przycisk odtwarzania na automatycznej sekretarce. -Czesc, Ray-ray. To ja - rozlegl sie glos Nicka, brzmiacy na tasmie bardzo cienko. Zerknelam na korytarz i sciszylam glosnik, zeby Glenn nic nie slyszal. - Mam je. Trzeci rzad od tylu po prawej stronie. Teraz bedziesz musiala dotrzymac slowa i zdobyc przepustki za kulisy. - I dodal po chwili milczenia: - Nadal nie wierze, ze go poznalas. Pogadamy pozniej. Trzask oznajmil koniec wiadomosci. Takate poznalam przed czterema laty, kiedy wypatrzyl mnie na balkonie podczas koncertu na przesilenie. Kiedy w trakcie wystepu zespolu rozgrzewajacego publicznosc prowadzil mnie za kulisy krepy lak w koszuli obslugi, myslalam, ze zostane wyrzucona. Okazalo sie, ze gdy Takata zobaczyl moje kedzierzawe wlosy, chcial sie dowiedziec, czy zostaly potraktowane jakims zakleciem, czy kreca sie naturalnie, a jesli naturalnie, to czy mam jakis amulet na 32 przyklepanie czegos tak niesfornego. Zafascynowana gwiazda i co chwila sie peszac, przyznalam, ze moje wlosy sa naturalne, chociaz tego wieczoru jeszcze je natapirowalam. A potem dalam mu jeden z amuletow ujarzmiajacych wlosy, na ktorych udoskonalaniu spedzilysmy z matka caly okres mojej nauki w liceum. Wtedy Takata sie rozesmial i rozwinal jeden ze swoich jasnych dredow, zeby mi pokazac, ze jego wlosy sa jeszcze gorsze od moich - elektrycznosc statyczna sprawiala, ze unosily sie w powietrzu i wszystkiego sie czepialy. Od tamtej pory przestalam prostowac wlosy.Razem ze znajomymi ogladalysmy koncert zza kulis, a potem Takata i ja bawilismy sie z jego ochrona, przez cala noc umykajac jej po calym Cincinnati. Bylam pewna, ze mnie zapamietal, ale nie mialam pojecia, jak sie z nim skontaktowac. Przeciez nie moglam do niego zadzwonic i powiedziec: "Pamietasz mnie? Cztery lata temu podczas przesilenia pilismy kawe i rozmawialismy o prostowaniu lokow". Usmiechajac sie lekko, musnelam palcami automatyczna sekretarke. Jak na starego goscia byl w porzadku. Oczywiscie wtedy wszyscy po trzydziestce wydawali mi sie starzy. Nie bylo innych wiadomosci; podnioslam sluchawke i, krazac po salonie, wybralam numer Wyjcow. Sluchajac dzwonka, skubalam rabek bluzki. Po ucieczce przed trzema lakami potrzebowalam prysznica. Rozlegl sie trzask i niski glos niemal zawarczal: -Halo, masz polaczenie z Wyjcami. -Trenerze! - zawolalam, rozpoznajac glos laka. - Dobre wiesci. Nastapila chwila milczenia. -Kto mowi? Skad masz ten numer? Wzdrygnelam sie, zaskoczona. -Tu Rachel Morgan - powiedzialam powoli. - Z Wampirycznych amuletow. -Ktory z was, psy, dzwonil po jakies amulety? Jestescie sportowcami, na litosc boska, i nie mozecie stosowac wspomagaczy! -Chwileczke! - wtracilam, zanim zdazyl odlozyc sluchawke. - Wynajal mnie pan do odnalezienia waszej maskotki. -Ach, tak. - Nastala chwila milczenia, a w tle rozbrzmialo kilka okrzykow wojennych. - Slusznie. Wypada akapit. -Odzyskalam wasza rybe - oznajmilam. - Kiedy ktos moze ja odebrac? -Hm - mruknal trener. - Nikt do pani nie zadzwonil? Poczulam, ze robi mi sie goraco. -Nie. -Zostal przeniesiony przez jednego z czyscicieli akwarium, ktory nikomu o tym nie powiedzial. Wcale nie zniknal - stwierdzil trener. On? - pomyslalam. Ta ryba to on? Po czym oni to poznaja? A potem ogarnal mnie gniew. Wlamalam sie do gabinetu laka na prozno? -Nie - odparlam zimno. - Nikt do mnie nie zadzwonil -Hm. Przepraszam. Ale dzieki za pomoc. -Hola! Chwileczke - zawolalam, slyszac w jego glosie odprawe. - Spedzilam na planowaniu tej akcji trzy dni Ryzykowalam zycie! Doceniamy to... - zaczal trener. 33 Obrocilam sie gniewnie dookola i wyjrzalam na ogrod przez okna umieszczone na wysokosci ramion. Od nagrobkow za ogrodem odbijaly sie promienie slonca.Chyba nie, trenerze. Rozmawiamy tu o strzelaninie! Ale on wcale nie zaginal - upieral sie trener. - Masz nie nasza rybe. Przepraszam. "Przepraszam" nie utrzyma tych lakow z dala ode mnie. Wsciekla, chodzilam dookola stolika do kawy. Posluchaj - powiedzial trener. - Przysle ci pare biletow na zblizajacy sie mecz pokazowy. Bilety! - zawolalam ze zdumieniem. - Za wlamanie, do biura pana Raya? Simona Raya? - zapytal trener. - Wlamalas sie do biura Simona? Cholera, kiepska sprawa. No to na razie. Nie, zaczekaj! - krzyknelam, ale uslyszalam trzask przerwania polaczenia. Wpatrywalam sie w sluchawke. Nie wiedza, kim jestem? Nie wiedza, ze moge przeklac ich kije, zeby pekaly, ich pilki, zeby spadaly tam gdzie nie powinny? Mysla, ze chociaz sa mi winni wysokosc czynszu, bede spokojnie siedziec i nic nie robic?! Padlam na szary zamszowy fotel Ivy z poczuciem bezra dnosci. Jasne - mruknelam. Zaklecie bezkontaktowe wymaga rozdzki. Nauka w dwuletniej szkole przygotowujacej do wyzszych studiow nie obejmowala robienia rozdzek, a tylko eliksirow i amuletow. Nie mialam wprawy, nie mowiac juz o recepturze, potrzebnej do zrobienia czegos tak skomplikowanego. Chyba dobrze wiedzieli, kim jestem. Z kuchni dobiegl odglos szurania po linoleum. Zerknelam na korytarz. Swietnie. Glenn wszystko slyszal. Za-zenowana, podnioslam sie z fotela. Zdobede skads te pieniadze. Mialam na to prawie tydzien. Kiedy weszlam do kuchni, Glenn sie odwrocil. Stal obok pojemnika z bezuzyteczna ryba. Moze uda mi sie ja sprzedac. Polozylam telefon obok komputera Ivy i podeszlam do zlewu. -Mozesz usiasc, detektywie Edden. Pobedziemy tu przez jakis czas. -Nazywam sie Glenn - stwierdzil sztywno. - Podleganie czlonkowi rodziny jest sprzeczne z polityka FBI, wiec prosze zachowac to dla siebie. A do mieszkania pana Smathera idziemy teraz. Parsknelam drwiacym smiechem. -Twoj tata po prostu uwielbia naginac zasady, co? Zmarszczyl brwi. -Tak, prosze pani. -Do mieszkania Dana pojdziemy dopiero wtedy, kiedy Sara Jane skonczy prace. - I wtedy oklapnelam. To nie na Glenna bylam zla. - Posluchaj - powiedzialam, nie chcac, by Ivy go znalazla, kiedy bede brala prysznic -moze pojedz do domu i spotkajmy sie tu znowu okolo wpol do osmej? -Wolalbym zostac. Podrapal jasnorozowy pecherzyk wylaniajacy sie spod paska od zegarka. - Jasne - powiedzialam kwasno. - Jak chcesz, ale ja musze wziac prysznic. Wyraznie sie bal, ze pojde bez niego. Jego obawy byly uzasadnione. Przechylilam sie nad zlewem do okna i zawolalam w strone pieknego ogrodu, utrzymywanego przez pixy: -Jenks! Moj wspolnik wlecial przez otwor w siatce tak szybko, ze moglabym sie zalozyc, ze podsluchiwal. -Ryknelas, ksiezniczko smrodu? - zapytal, ladujac na parapecie obok Pana Ryby. Spojrzalam na niego ze znuzeniem. 34 -Zechcesz pokazac Glennowi ogrod, kiedy bede brala prysznic?Skrzydelka Jenksa rozmazaly sie w ruchu. -Tak - odparl i zaczal zataczac szerokie kregi wokol glowy Glenna. - Przypilnuje malego. Chodz, ciacho. Czeka cie zwiedzanie za piec dolcow. Zacznijmy od cmentarza. -Jenks - powiedzialam ostrzegawczym tonem, a on usmiechnal sie do mnie szeroko i wprawnym ruchem glowy strzasnal sobie na oczy jasne wlosy. -Tedy, Glenn - powiedzial, pomykajac na korytarz. Glenn poszedl za nim, wyraznie niezadowolony. Uslyszalam trzasniecie tylnych drzwi i przechylilam sie do okna. -Jenks? - Co? Pixy przyfrunal z powrotem ze zirytowana mina. Skrzyzowalam rece na piersi. -Moglbys mi przyniesc przy okazji kilka lisci dziewanny i kwiatow pomaranczowego niecierpka? I mamy moze jakies mlecze, ktore nie zawiazaly nasion? -Mlecze? - Jenks opadl z zaskoczenia o trzy centymetry, klekoczac skrzydelkami. - Miekniesz? Chcesz dla niego zrobic zaklecie przeciw swedzeniu, tak? Wychylilam sie i zobaczylam, ze Glenn stoi sztywno pod debem i drapie sie po szyi. Wygladal zalosnie, a jak wciaz mi powtarzal Jenks, ja uwielbiam sponiewieranych. -Po prostu mi je przynies, dobrze? -Jasne. Nie na wiele sie zda w takim stanie, co? Zdusilam smiech, a Jenks wyfrunal przez okno do Glen- na. Wyladowal mu na ramieniu i mezczyzna wzdrygnal sie z zaskoczenia. -Hej, Glenn - odezwal sie glosno pixy. - Idz w strone tych zoltych kwiatow za kamiennym aniolem. Chce cie pokazac reszcie moich dzieciakow. Nie znaja zadnego funkcjonariusza FBI. Usmiechnelam sie lekko. Jesli Ivy wroci wczesnie do domu, Glenn bedzie z Jenksem bezpieczny. Ivy zazdrosnie strzegla swej prywatnosci i nie znosila niespodzianek, a zwlaszcza takich, ktore mialy na sobie mundur FBI. Sytuacji nie poprawilby tez fakt, ze Glenn jest synem Eddena. Nie lubila wyciagac starych uraz, ale gdyby uznala, ze jej terytorium jest zagrozone, nie zawahalaby sie podjac stosownych dzialan, a jej dziwny polityczny status przyszlej umarlej wampirzycy sprawial, ze uchodzilo jej na sucho to, za co ja znalazlabym sie w areszcie ISB. Odwrocilam sie i moj wzrok padl na rybe. -I co ja mam z toba zrobic, Bob? - powiedzialam i westchnelam. Nie zamierzalam go odnosic do biura pana Raya, ale nie moglam go trzymac w tym pojemniku. Uchylilam wieczko i zobaczylam, ze ryba ciezko pracuje skrzelami i niemal lezy na boku. Pomyslalam, ze moze powinnam wpuscic go do wanny. Podnioslam pojemnik i poszlam do lazienki Ivy. -Witaj w domu, Bob - mruknelam i wylalam zawartosc pojemnika do czarnej ogrodowej wanny Ivy. Ryba zatrzepotala sie w trzech centymetrach wody, wiec pospiesznie odkrecilam kurki, starajac sie, zeby woda miala temperature pokojowa. Wkrotce Bob zaczal zataczac stateczne, pelne wdzieku kola. Zakrecilam 35 wode i zarzekalam, az przestanie kapac z kranu, a powierzchnia sie wygladzi. To naprawde byla ladna ryba, a na tle czarnej porcelany robila duze wrazenie: cala byla srebrzysta, miala dlugie, kremowe pletwy i to czarne kolo zdobiace jej bok niby negatyw ksiezyca w pelni. Zanurzylam w wodzie czubki palcow i poruszylam nimi -ryba uciekla w drugi koniec wanny.Zostawilam Boba samemu sobie i poszlam do mojej lazienki, wyjelam z suszarki zmiane ubrania i puscilam wode z prysznica. Kiedy, czekajac, az zrobi sie ciepla, rozczesywalam wlosy, moj wzrok padl na trzy pomidory dojrzewajace na parapecie. Skrzywilam sie, zadowolona, ze Glenn nie mogl ich zauwazyc. Dostalam je od pewnej pixy uciekajacej przed niechcianym malzenstwem jako zaplate za przeszmuglowanie jej na drugi koniec miasta. I mimo ze pomidory nie byly juz nielegalne, to trzymanie ich na widoku, jesli sie przyjmowalo ludzkiego goscia, nie bylo w dobrym tonie. Nieco ponad czterdziesci lat wstecz jedna czwarta ludzkiej populacji swiata zostala zabita przez stworzonego przez wojsko wirusa, ktory wyrwal sie z laboratorium i samorzutnie doczepil do slabego miejsca w genetycznie zmodyfikowanym pomidorze. Pomidory zostaly wyslane, zanim ktokolwiek sie zorientowal; wirus przemierzyl oceany z latwoscia miedzynarodowego podroznika i rozpoczela sie Zmiana. Zmodyfikowany wirus wywarl rozmaity wplyw na ukrytych Inderlanderow. Czarownicom, czarownikom, nieumarlym wampirom i drobniejszym gatunkom, takim jak pixy i fairy, nic sie nie stalo. Laki, zywe wampiry, leprekauny i podobne istoty zachorowaly na grype. Ludzie masowo umierali, podobnie jak elfy, ktorych praktyka zwiekszania liczebnosci poprzez tworzenie hybryd z ludzmi obrocila sie przeciwko nim. Stany Zjednoczone popadlyby w taki sam chaos, jak kraje Trzeciego Swiata, gdyby do akcji nie wkroczyli ukryci Inderlanderzy, by powstrzymac rozprzestrzenianie sie wirusa, spalic zmarlych i podtrzymywac cywilizacje, dopoki resztki ludzkosci nie odbyly zaloby. Nasz sekret znalazl sie na granicy wyjawienia, poniewaz powstalo pytanie, dlaczego ci ludzie sa odporni, lecz Rynn Cormel, charyzmatyczny zyjacy wampir, zauwazyl, ze liczebnosc naszych polaczonych gatunkow jest rowna liczebnosci ocalalych ludzi. Decyzja, by ujawnic nasza obecnosc, by zyc otwarcie wsrod ludzi, ktorych udawalismy, by zapewnic sobie bezpieczenstwo, zapadla niemal jednomyslnie. Zmiana, jak zostala nazwana, zapoczatkowala trzy lata koszmaru. Ludzkosc wyladowala strach przed nami na ocalalych bioinzynierach calego swiata, mordujac ich na podstawie wyrokow wydanych w procesach sadowych majacych zalegalizowac morderstwo. Nastepnie ludzie posuneli sie dalej i zdelegalizowali wszelkie produkty zmodyfikowane genetycznie oraz nauke, ktora je wytworzyla. Po pierwszej fali smierci nastapila druga, powolniejsza, kiedy stare choroby otrzymaly drugie zycie, poniewaz nie istnialy juz leki, ktore stworzyla ludzkosc do walki z nimi - od choroby Alzheimera po raka. Ludzie wciaz traktuja pomidory jak trucizne, mimo ze wirus juz dawno nie istnieje. Jesli nie wyhoduje sie ich samemu, trzeba ich szukac w specjalistycznych sklepach. Patrzac na czerwone warzywo, pokrywajace sie skroplona para wodna z goracej wody z puszczonego prysznica, zmarszczylam czolo. Gdybym byla sprytna, zanioslabym pomidora do kuchni, zeby zobaczyc, jak Glenn zareaguje u Piscary'ego. Przyprowadzenie czlowieka do inderlandzkiej knajpy nie bylo pierwszorzednym pomyslem. Gdyby zrobil scene, moglibysmy nie tylko nie zdobyc zadnych informacji, ale mozliwe, ze skonczyloby sie to dla nas zakazem wstepu lub czyms gorszym. Ocenilam, ze woda jest dosc goraca i z cichym pojekiwaniem weszlam pod prysznic. Dwadziescia minut pozniej stalam owinieta w duzy rozowy recznik przed moja brzydka komoda z plyt wiorowych, na ktorej stalo 36 kilkanascie starannie uszeregowanych flakonikow perfum. Za szklem tkwilo nieostre zdjecie ryby Wyjcow. Dla mnie wygladala tak samo, jak ta plywajaca w wannie Ivy.Przez otwarte okno dobiegaly rozradowane piski dzieci Jenksa, poprawiajac mi nastroj. Bardzo niewielu pixy udawalo sie utrzymac rodzine w miescie. Jenks mial silniejszego ducha, niz ktokolwiek przypuszczal. Zabijal juz innych, by utrzymac ogrod, zeby jego dzieci nie umarly z glodu. Milo bylo slyszec ich radosne glosy - dowod istnienia rodziny i bezpieczenstwa. -Ktory to byl zapach? - mruknelam, zawiesiwszy palce nad perfumami i usilujac sobie przypomniec, z ktorymi z nich eksperymentujemy teraz z Ivy. Co pewien czas pojawial sie bez slowa wyjasnienia nowy flakonik - to Ivy znajdowala nowy zapach, zebym go wyprobowala. Siegnelam po jeden z nich i natychmiast wypuscilam go z reki, bo tuz obok mojego ucha rozlegl sie glos Jenksa: -Nie te. -Jenks! - mocniej scisnelam recznik i obrocilam sie w miejscu. - Wynocha z mojego pokoju! Odfrunal do tylu, bo usilowalam go pochwycic. Jego szeroki usmiech zrobil sie jeszcze szerszy, kiedy spojrzal w dol na moja noge, ktora przypadkiem pokazalam. Smiejac sie, przemknal obok mnie i wyladowal na jednym z flakonikow. -Te odnosza skutek - stwierdzil. - A bedzie ci potrzebna wszelka dostepna pomoc, kiedy powiesz Ivy, ze znow zamierzasz sie zmierzyc z Trentem. Zmarszczylam brwi i siegnelam po perfumy. Jenks wzniosl sie w powietrze, a czarodziejski pylek zalsnil wsrod blyszczacych flakonikow strzalami slonca. -Dzieki - powiedzialam obrazonym tonem, wiedzac, ze wech ma lepszy ode mnie. - A teraz wynocha. Nie, zaczekaj. - Zawahal sie przy moim niewielkim witrazowym oknie, a ja obiecalam sobie, ze zaszyje otwor dla pixy w siatce. - Kto pilnuje Glenna? Jenks doslownie palal ojcowska duma. -Jax. Sa w ogrodzie. Glenn strzela z gumki recepturki w gore pestkami czeresni, a moje dzieciaki je lapia, zanim pestki spadna na ziemie. Bylam tak zaskoczona, ze niemal moglabym zignorowac fakt, ze wlosy ociekaja mi woda i jestem odziana tylko w recznik. -Bawi sie z twoimi dzieciakami? -No. Nie jest taki zly, kiedy sie juz go pozna. - Jenks przeskoczyl przez otwor w siatce. - Przysle go za jakies piec minut, dobrze? - powiedzial juz po drugiej stronie. -Za dziesiec - poprawilam go cicho, ale Jenks zdazyl odleciec. Marszczac brwi, zamknelam okno i dwa razy sprawdzilam, czy zaslony sa dobrze zaciagniete. Wzielam flakonik wskazany przez Jenksa. Zapachnialo cynamonem. Przez ostatnie trzy miesiace pracowalysmy z Ivy nad znalezieniem perfum, ktore zagluszylyby jej naturalny zapach zmieszany z moim. Ten zapach byl jednym z przyjemniejszych. Bez wzgledu na to, czy wampir byl nieumarly, czy zywy, powodowal nim instynkt pobudzany przez feromony i zapach; wampiry znajdowaly sie na lasce swoich hormonow w wiekszym stopniu niz nastolatki. Wydzielaly w duzym stopniu niewykrywalny zapach, ktory utrzymywal sie lam, gdzie przebywaly; byl to zapachowy sygnal mowiacy innym wampirom, ze jest to teren zajety i ze maja sie wycofac. To o wiele lepszy 37 sposob niz ten stosowany przez psy, ale poniewaz mieszkalysmy razem, trzymal sie mnie zapach Ivy. Powiedziala mi kiedys, ze jest to wlasciwosc pomagajaca przedluzyc zycie cienia, poniewaz zapobiega ona kaperowaniu. Nie bylam jej cieniem, ale tak to wygladalo. A wszystko sprowadzalo sie do tego, ze nasze zmieszane zapachy dzialaly jak afrodyzjak, utrudniajac Ivy hamowanie instynktow, mimo ze przestala praktykowac.Jedna z moich nielicznych klotni z Nickiem wybuchla o to, dlaczego znosze ja i nieustanne zagrozenie, jakie stanowi dla mojej wolnej woli. Co by bylo, gdyby pewnej nocy zapomniala o swojej przysiedze abstynencji, a ja nie moglabym sie obronic? Prawda byla taka, ze Ivy uwazala sie za moja przyjaciolke, lecz jeszcze bardziej znamienne bylo to, ze rozluznila morderczy chwyt, w jakim trzymala swoje emocje, i pozwolila tez mnie zostac jej przyjaciolka. Byl to zaszczyt, ktory uderzal do glowy. Byla najlepsza agentka, jaka znalam, i nieustannie mi pochlebialo, ze porzucila blyskotliwa kariere w ISB, by pracowac ze mna czy tez uratowac mi tylek. Ivy byla zaborcza, apodyktyczna i nieprzewidywalna. Miala tez najsilniejsza wole ze wszystkich osob, jakie znalam; toczyla wewnetrzna walke i gdyby ja wygrala, stracilaby szanse na zycie po smierci. I byla gotowa zabijac w mojej obronie, poniewaz nazywalam ja przyjaciolka. Boze, jak mozna by sie odwrocic od czegos takiego? Pomijajac sytuacje, kiedy bylysmy same i Ivy czula sie wolna od wzajemnych oskarzen, zwykle popadala albo w chlodna sztywnosc, albo w klasyczna wampirza dominacje erotyczna, ktora, jak sie przekonalam, stanowila jej sposob na odseparowanie sie od wlasnych uczuc, poniewaz sie bala, ze jesli okaze lagodnosc, straci panowanie nad soba. Sadze, ze wiazala swoje zdrowie psychiczne z przezywaniem mojego kulawego zycia, bo cieszyla sie entuzjazmem, z jakim podchodzilam do wszystkiego - od znalezienia czerwonych szpilek na wyprzedazy poprzez nauczenie sie nowego zaklecia po ogluszenie groznego bandziora. I kiedy tak wodzilam palcami nad perfumami, ktore kupila mi Ivy, po raz kolejny sie zastanawialam, czy moze Nick ma racje i nasz dziwny zwiazek zdaza w kierunku, ktory mi sie nie podoba. Ubralam sie szybko i wrocilam do pustej kuchni. Wedlug zegara nad zlewem zblizala sie szesnasta. Mialam mnostwo czasu na przygotowanie amuletu dla Glenna. Wyciagnelam z polki pod blatem wyspy jedna z ksiag z zakleciami i usiadlam na moim zwyklym miejscu przy zabytkowym stole Ivy. Z zadowoleniem otworzylam pozolkle tomiszcze. Powiew powietrza wpadajacy przez okno zapowiadal zimna noc. Podobalo mi sie tutaj i uwielbialam pracowac w mojej pieknej kuchni, znajdujac sie na poswieconej ziemi, bezpiecznej od wszelkich okropienstw. Zaklecie przeciw swedzeniu latwo bylo znalezc, poniewaz odpowiednia strona miala zagiety rog i byla pokryta starymi plamami. Nie zamykajac ksiegi, wstalam, by wyjac najmniejszy miedziany kociolek i ceramiczne lyzki. Rzadko sie zdarzalo, by czlowiek przyjal amulet, ale moze Glenn to zrobi, jesli zobaczy, jak go przygotowuje. Kiedys jego tata wzial ode mnie amulet na usmierzenie bolu. Kiedy odmierzalam miarka zrodlana wode, na tylnych schodach rozleglo sie szuranie. -Halo? Pani Morgan?! - zawolal Glenn, pukajac i otwierajac drzwi. - Jenks powiedzial, ze moge wejsc. Nie unoszac glowy i odmierzajac wode, powiedzialam glosno: - Jestem w kuchni. Glenn wsunal sie do pomieszczenia. Przyjrzal sie mojemu nowemu ubraniu, wodzac wzrokiem od futrzastych rozowych kapci poprzez czarne rajstopy, takaz krotka spodniczke i czerwona bluzke po czarna kokarde przytrzymujaca wilgotne wlosy. Jesli znow mialam sie spotkac z Sara Jane, chcialam ladnie wygladac. 38 Glenn trzymal peczek lisci dziewanny i kwiatow mlecza oraz pomaranczowego niecierpka. Sprawial wrazenie sztywnego i skrepowanego.-Jenks - ten pixy - powiedzial, ze sa pani potrzebne. Skinelam glowa w strone wyspy. -Mozesz polozyc je tam. Dzieki. Usiadz. Podszedl pospiesznie na sztywnych nogach do wyspy i polozyl zbiory na blacie. Po krotkim wahaniu wysunal krzeslo Ivy i ostroznie na nim usiadl. Nie mial marynarki, a pistolet w kaburze pod pacha agresywnie rzucal sie w oczy. Natomiast krawat mial poluzowany i gorny guzik wykrochmalonej koszuli rozpiety, co ukazywalo kilka kreconych ciemnych wloskow. -Gdzie twoja marynarka? - zapytalam lekkim tonem, usilujac odgadnac jego nastroj. -Dzieciaki... - Zawahal sie. - Dzieci pixy uzywaja jej jako fortu. - Aha. Skrywajac usmiech, zaczelam grzebac na poleczce z przyprawami w poszukiwaniu fiolki syropu z glistnika jaskolczego ziela. Umiejetnosc Jenksa bycia upierdliwym byla odwrotnie proporcjonalna do jego wielkosci. Podobnie jak jego zdolnosc bycia oddanym przyjacielem. Najwyrazniej Glenn zdobyl jego zaufanie. No prosze. Przekonana, ze pokazanie broni nie mialo na celu zastraszenia mnie, dodalam do wody dawke jaskolczego ziela i zamieszalam plyn ceramiczna lyzka do odmierzania, by pozbyc sie z niej lepkiej substancji. Narastala niezreczna cisza, podkreslona szumem zapalanego gazu. Malenkie drewniane amulety na mojej bransoletce delikatnie postukiwaly i czulam na nich ciezkie spojrzenie Glenna. Krzyzyk byl oczywisty, ale jesli chcial sie dowiedziec, do czego sluzyla reszta, musialby zapytac. Mialam zaledwie trzy amulety - moje stare sie spalily, kiedy Trent zabil noszacego je swiadka, wysadzajac samochod, w ktorym siedzial. Mieszanina na kuchence zaczynala parowac, a Glenn nadal nie odezwal sie slowem. -Od dawna jestes w FBI? - zapytalam. -Tak, prosze pani. Krotko, wyniosle i protekcjonalnie. -Mozesz sobie darowac te "pania"? Mow mi po prostu Rachel. -Tak, prosze pani. O, pomyslalam, to bedzie wesoly wieczor. Ze zloscia chwycilam liscie dziewanny, wrzucilam je do poplamionego na zielono mozdzierza i rozgniotlam z wieksza sila, niz to bylo konieczne, po czym zostawilam papke, by nasiakla sokiem. Po co zawracam sobie glowe robieniem dla niego amuletu? Przeciez go nie uzyje. Mieszanina wrzala na calego, wiec przykrecilam gaz i ustawilam minutnik na trzy minuty. Mial ksztalt krowy i bylam nim zachwycona. Glenn milczal i z nieufnoscia patrzyl, jak sie opieram plecami o blat. -Robie dla ciebie cos na pozbycie sie swedzenia - powiedzialam. - Bog mi swiadkiem, ze ci wspolczuje. Twarz mu stezala. -Kapitan Edden kaze mi pania zabrac ze soba. Nie potrzebuje pani pomocy. Rozzloszczona, nabralam tchu, zeby mu powiedziec, ze moze dac susa z miotly, ale zamknelam usta. "Nie potrzebuje pomocy" bylo kiedys moja mantra. Ale przyjaciele znacznie ulatwili mi zycie. Zmarszczylam z namyslem brwi. Co takiego zrobil Jenks, zeby mnie przekonac? Ach, tak. Klal i powtarzal, ze jestem glupia. -Jesli o mnie chodzi, to mozesz sie Zmienic - stwierdzilam przyjemnym tonem. - Ale Jenks obsypal cie czarodziejskim pylkiem i mowi, ze jestes na niego wrazliwy. Rozprzestrzenia sie poprzez twoj uklad 39 limfatyczny. Chcesz, zeby cie swedzialo przez tydzien, bo jestes zbyt uparty, zeby sie posluzyc drobnym amuletem przeciw swedzeniu? Sporzadzenie go to dziecinna zabawa. - Pstryknelam paznokciem miedziany kociolek; pieknie zadzwieczal. - To aspiryna. Tuzin za dziesiec centow.To nie byla prawda, ale Glenn prawdopodobnie nie przyjalby amuletu, gdyby wiedzial, ile cos takiego kosztuje w sklepie. Bylo to zaklecie lecznicze drugiej klasy. Pewnie powinnam byla robic je w kregu, ale, by go zamknac, musialabym zaczerpnac z zaswiatow. A widzac mnie znajdujaca sie pod wplywem magicznej linii, Glenn zapewne by sie wkurzyl. Detektyw nie patrzyl mi w oczy Stopa mu drgala, jakby usilowal nie podrapac sie w noge przez spodnie. Minutnik zadzwonil - a raczej zamuczal - wiec zostawilam Glenna z jego myslami i dodalam do mieszaniny kwiaty niecierpka i mlecza, rozgniatajac je o scianke kociolka ruchem zgodnym z kierunkiem ruchu wskazowek zegara - nigdy w przeciwnym. Przeciez jestem biala czarownica. Glenn przestal starac sie nie drapac i powoli potarl reke przez rekaw koszuli. -Nikt nie bedzie wiedzial, ze mam amulet? -Nie, chyba ze cie ktos sprawdzi. Bylam lekko rozczarowana. Bal sie otwarcie pokazac, ze wykorzystuje magie. Nie bylo to niezwykle uprzedzenie. Co prawda, raz zazywszy aspiryne, wolalabym cierpiec bol niz polknac jeszcze jedna. Chyba nie powinnam komentowac zachowania Glenna. -W porzadku - powiedzial z niechecia. -Dobra. Dorzucilam tarty korzen gorzknika i podkrecilam gaz, zeby plyn mocno sie zagotowal. Kiedy piana zabarwila sie na zoltawo i zaczela pachniec kamfora, wylaczylam gaz. Prawie gotowe. Z tego przepisu wychodzila zwykla liczba siedmiu porcji i zastanawialam sie, czy Glenn nie zazada, zebym jedna dawke zmarnowala na siebie, zanim mi zaufa, ze nie zamierzam zmienic go w ropuche. Niezly pomysl. Moglabym umiescic go w ogrodzie, zeby pilnowal funkii przed slimakami. Edden nie zauwazylby jego nieobecnosci przez co najmniej tydzien. Glenn nie spuszczal ze mnie wzroku; wyjelam siedem czystych sekwojowych krazkow wielkosci pieciocentowki i ulozylam je na blacie, by je widzial. -Prawie gotowe - oznajmilam z wymuszona wesoloscia. -To wszystko? - zapytal, szeroko rozwierajac piwne oczy. -To wszystko. -Zadnego zapalania swiec, rysowania kregow albo wymawiania magicznych slow? Pokrecilam glowa. -Myslisz o magii magicznych linii laczacych miejsca prehistoryczne. I to jest lacina, a nie zadne magiczne slowa. Czarownice magicznych linii czerpia moc bezposrednio z tych linii i zeby nad nia panowac, potrzebuja otoczki obrzedu. Ja jestem czarownica ziemi. - Dzieki Bogu. - Moja magia tez pochodzi z magicznych linii, ale jest w naturalny sposob przefiltrowana przez rosliny. Gdybym byla czarna czarownica, spora czesc magii przechodzilaby przez zwierzeta. Czujac sie tak, jakbym znow zdawala koncowy egzamin z prac laboratoryjnych, poszukalam w szufladzie ze srebrem stolowym igly do nakluwania palca. Ostre uklucie w opuszek bylo niemal niezauwazalne; wycisnelam do eliksiru wymagane trzy krople krwi. Rozniosl sie mocny, stechly zapach sekwoi, zagluszajac won kamfory. Zrobilam to wlasciwie. Bylam tego pewna. 40 -Wpuscilas tam krew! - powiedzial Glenn; slyszac jego pelen obrzydzenia ton, unioslam glowe.-To chyba oczywiste. Jak inaczej mialabym ozywic amulet? Wlozyc go do piekarnika i zapiec? - Zmarszczylam brwi i zatknelam za ucho kosmyk wlosow, ktory wymknal sie z kokardy. - Wszystkie rodzaje magii wymagaja ceny smierci, detektywie. Przy bialej magii ziemi zaplata jest moja krew i zycie roslin. Gdybym chciala sporzadzic czarny amulet, zeby pozbawic cie przytomnosci albo zmienic twoja krew w smole, albo chocby przyprawic cie o czkawke, musialabym uzyc paru paskudnych skladnikow, w tym czesci ciala zwierzat. Prawdziwie czarna magia wymaga nie tylko mojej krwi, ale i ofiary ze zwierzecia. Albo z czlowieka czy Inderlandera. Moj glos brzmial ostrzej, niz zamierzalam. Ze spuszczonym wzrokiem odmierzalam dawki i nasaczalam nimi sekwojowe krazki. Znaczna czesc mojej przerwanej kariery w ISB wiazala sie z aresztowaniem wytworcow szarych amuletow - czarownikow i czarownic, ktorzy brali bialy amulet, jak na przyklad amulet na sen, i wykorzystywali go w niegodnym celu - ale aresztowalam takze osoby parajace sie wyrobem czarnych amuletow. W wiekszosci byli to czarownicy i czarownice magicznych linii, poniewaz juz same skladniki potrzebne do sporzadzenia czarnego amuletu wystarczyly, by wiekszosc czarownikow i czarownic ziemi trzymala sie bieli. Oko traszki i palec zaby? Bynajmniej. Sprobujcie utoczyc krwi z watroby zywego zwierzecia i usunac mu jezyk, kiedy wysyla w eter ostatni krzyk. Okropienstwo. -Nie chce robic czarnych amuletow - powiedzialam, kiedy Glenn nadal milczal. - Jest to nie tylko chore i obrzydliwe, ale czarna magia zawsze potem dopada czlowieka. A kiedy postepowalam po mojemu, na brzuchu takiego kogos ladowala moja stopa, a moje kajdanki na jego rekach. Wybralam amulet i wycisnelam na niego kolejne trzy krople mojej krwi, by uaktywnic zaklecie. Wchlaniala sie szybko, jakby zaklecie wysysalo krew z mojego palca. Wyciagnelam amulet w strone Glenna, wspominajac okazje kiedy skusilo mnie, by sporzadzic czarne zaklecie. Przezyl lam, ale otrzymalam znak demona. A wtedy tylko patrzylam na ksiege. Czarna magia zawsze zatacza kolo. Zawsze, Jest w nim twoja krew - stwierdzil z obrzydzeniem. Zrob jeszcze jeden amulet, to skropie go moja. -Twoja? Twoja guzik zdziala. To musi byc krew czarownika albo czarownicy. W twojej nie ma odpowiednich enzymow, ktore ozywiaja zaklecie. - Ponownie wyciagnelam amulet w strone Glenna, lecz on pokrecil glowa. Zacisnelam ze zlosci zeby. - Twoj tata uzyl kiedys amuletu, ty mala ludzka jekolo! Wez go, zebysmy wszyscy mogli dalej toczyc zycie! Wyciagnelam do niego amulet wojowniczym gestem i Glenn ostroznie go wzial. -Lepiej? - zapytalam, kiedy jego palce oplotly drewniany krazek. -N-n-o, tak - odparl z nagle rozluzniona twarza. Lepiej. -Oczywiscie - mruknelam. - Z lekka udobruchana, powiesilam reszte amuletow w szafce. Glenn przygladal sie w milczeniu moim zapasom; wszystkie haczyki byly starannie podpisane dzieki pedantycznej potrzebie Ivy organizowania 41 wszystkiego. Niewazne. To ja uszczesliwialo i nie byl to moj problem. Zamknelam drzwiczki z glosnym trzaskiem i sie odwrocilam.-Dziekuje, pani Morgan - powiedzial Glenn, zaskakujac mnie. -Prosze - odparlam, zadowolona, ze w koncu przestal mowic "prosze pani". - Trzymaj go z dala od soli, a powinien dzialac rok. Kiedy znikna pecherze, mozesz go zdjac i schowac, jesli chcesz. Jest tez skuteczny na sumaka jadowitego. - Zaczelam sprzatac balagan po sobie. - Przepraszam, ze pozwolilam Jenksowi tak cie obsypac magicznym pylkiem - powiedzialam powoli. - Nie zrobilby tego, gdyby wiedzial, ze jestes na niego wrazliwy. Zwykle pecherze sie nie rozprzestrzeniaja. -Nie przejmuj sie. Wyciagnal reke po jeden z katalogow Ivy lezacych na koncu stolu, lecz zaraz ja cofnal, zobaczywszy specjalna oferte zakrzywionych nozy ze stali nierdzewnej. Wsunelam ksiege z zakleciami pod blat wyspy, zadowolona, ze Glenn sie wyluzowuje. - Jesli chodzi o Inderlanderow, czasami jakas bardzo drobna rzecz moze wywrzec bardzo duzy efekt. Rozlegl sie huk zamykanych frontowych drzwi. Zesztywnialam i skrzyzowalam rece na piersi, dopiero teraz uswiadamiajac sobie, ze przed chwila to motocykl Ivy powoli nadjechal ulica. Glenn zlowil moje spojrzenie i zobaczywszy w nim niepokoj, wyprostowal sie. Ivy wrocila do domu. Ale nie zawsze - dokonczylam. 42 ROZDZIAL 5 Wpatrujac sie w pusty korytarz, ruchem reki nakazalam Glennowi, by nie wstawal. Nie mialam czasu na wyjas-nienia. Zastanawialam sie, ile mu powiedzial Edden, czy moze okaze sie to jeden z jego paskudnych, lecz efektywnych sposobow na szlifowanie ostrych krawedzi Glenna.-Rachel? - zabrzmial melodyjny glos Ivy i Glenn wstal, sprawdzajac kanty swoich szarych spodni. Tak, to mu pomoze. - Wiesz, ze przed domem Keasleya stoi samochod FBI? -Usiadz, Glenn - ostrzeglam, a kiedy nie posluchal, stanelam miedzy nim i sklepionym przejsciem na korytarz. -Fuj! - rozlegl sie stlumiony okrzyk Ivy. - W mojej wannie jest ryba. Czy to ta od Wyjcow? Kiedy po nia przyjda? Nastapila krotka cisza; udalo mi sie slabo usmiechnac do Glenna. -Rachel? - rozleglo sie blizej. - Jestes tam? Powinnysmy dzis w nocy pojsc do galerii handlowej. "Bath and Body Works" ponownie wypuszcza stare perfumy na bazie cytrusow. Musimy dostac probki. Zobaczyc, jak dzialaja. Wiesz, zeby uczcic twoj zarobek na czynsz. Czym sie teraz spryskalas? Cynamonem? Ladny zapach, ale utrzymuje sie tylko trzy godziny. Milo by bylo wiedziec o tym wczesniej. -Jestem w kuchni - powiedzialam glosno. W przejsciu mignela wysoka, ubrana na czarno sylwetka Ivy. Wampirzyca miala na ramieniu plocienna torbe z zakupami. Czarny jedwabny cienki plaszcz trzepotal wokol jej obcasow; slyszalam, jak szuka czegos w salonie. -Nie sadzilam, ze uda ci sie zalatwic te rybia sprawe - powiedziala. Po chwili milczenia dodala: - Gdzie, u diabla, jest telefon? -Tutaj - poinformowalam. Na widok Glenna Ivy stanela w sklepionym wejsciu jak wryta. Jej nieco orientalne rysy twarzy zastygly z zaskoczenia. Niemal widzialam, jak sobie uswiadamia, ze nie jestesmy same. Skora wokol jej oczu sie napiela. Rozdela drobne nozdrza, wyczuwajac zapach Glenna, i w jednej chwili zauwazyla jego strach i moj niepokoj. Zaciskajac usta, postawila torbe z zakupami na blacie i odgarnela wlosy z oczu. Spadaly jej do polowy plecow gladka czarna lala; wiedzialam, ze to irytacja, a nie zdenerwowanie kazala jej zatknac je za ucho. Ivy miala niegdys pieniadze i nadal sie ubierala, jakby tak bylo, lecz caly jej spadek dostala ISB jako splate jej kontraktu, kiedy Ivy odeszla razem ze mna. Krotko mowiac, wygladala jak jakas przerazajaca modelka: gibka i blada, lecz niewiarygodnie silna. W przeciwienstwie do mnie nie malowala paznokci, nie nosila bizuterii oprocz 43 swego krzyza i podwojnego czarnego lancuszka na kostce u nogi i sie nie malowala - nie musiala. Lecz tak jak ja byla zasadniczo splukana, przynajmniej do czasu, kiedy jej matka nie skonczy umierac i Ivy nie otrzyma reszty majatku Tamwoodow. Domyslalam sie, ze nie dojdzie do tego jeszcze przez co najmniej dwiescie lat. Ivy przygladala sie Glennowi, unioslszy cienkie brwi.-Znowu przynosisz prace do domu, Rachel? Zaczerpnelam tchu. -Czesc, Ivy. To jest detektyw Glenn. Rozmawialas z nim po poludniu. Wyslalas go, zeby mnie podwiozl. Zrobilam znaczaca mine. Bedziemy musialy porozmawiac o tym pozniej. Ivy odwrocila sie do niego plecami, by wypakowac zakupy. -Milo mi cie poznac - powiedziala beznamietnym tonem, a potem mruknela do mnie: - Przepraszam. Cos mi wypadlo. Glenn z trudem przelknal sline. Mial niepewna mine, ale sie trzymal. Edden chyba nie powiedzial mu o Ivy. Naprawde lubilam Eddena. -Jestes wampirzyca - odezwal sie Glenn. -O, mamy tu kogos naprawde bystrego - stwierdzila Ivy. Odgarniajac niezdarnie sznureczek, na ktorym wisial jego nowy amulet, Glenn wyciagnal zza koszuli krzyzyk. -Ale slonce jeszcze nie zaszlo - powiedzial takim tonem, jakby zostal zdradzony. -Ojej, i na dodatek meteorologa - dodala Ivy i odwrocila sie z drwiaca mina. - Jeszcze nie umarlam, detektywie Glenn. Tylko prawdziwi nieumarli maja ograniczenia z powodu swiatla. Wroc tu za szescdziesiat lat, to moze bede sie martwic o oparzenie sloneczne. - Na widok jego krzyzyka usmiechnela sie protekcjonalnie i wyjela zza czarnej koszuli z domieszka spandeksu swoj wlasny ekstrawagancki krzyz. - To dziala tylko na nieumarle wampiry - oznajmila, odwracajac sie z powrotem do blatu. - Gdzie sie uczyles? Na filmach klasy B? Glenn cofnal sie o krok. -Kapitan Edden nie mowil, ze pracujesz z wampirzyca - wyjakal funkcjonariusz FBI. Na dzwiek tego nazwiska Ivy obrocila sie w miejscu. Jej ruch byl oslepiajaco szybki; wzdrygnelam sie. Sytuacja nie rozwijala sie dobrze. Ivy zaczynala uaktywniac aure. Cholera. Zerknelam za okno. Wkrotce zajdzie slonce. Jeszcze raz cholera. -Slyszalem o tobie - rzekl Glenn, a ja scierplam, slyszac w jego glosie arogancje, ktora maskowal strach. Nawet Glenn nie mogl byc az tak glupi, zeby zrazac do siebie wampirzyce w jej wlasnym domu. Ta jego bron na nic mu sie nie przyda. Jasne, moglby strzelic do Ivy i ja zabic, ale wtedy bedzie martwa i oderwie mu ten durny leb. I zadna lawa przysieglych na swiecie nie uznalaby jej za winna popelnienia morderstwa, jako ze to on zabilby ja pierwszy. -Jestes Tamwood - powiedzial Glenn, resztki brawury czerpiac najwyrazniej z nieuzasadnionego poczucia bezpieczenstwa. - Kapitan Edden wyznaczyl ci trzysta godzin prac spolecznych za uszkodzenie wszystkich na jego pietrze, prawda? Co takiego kazal ci robic? Byc wolontariuszka w szpitalu, tak? Ivy zesztywniala, a ja otworzylam usta. A jednak byl glupi. -Warto bylo - powiedziala cicho Ivy. Kiedy kladla delikatnie na blat opakowanie zelek "Marshmallow", drzaly jej palce. 44 Wstrzymalam oddech. Kurde. Piwne oczy Ivy zmienily kolor na czarny, poniewaz rozszerzyly sie jej zrenice. Stalam, wstrzasnieta tym, jak blyskawicznie to zrobila. Ostatni raz jej wampirza natura wziela nad nia gore przed kilkoma tygodniami, a nie dzialo sie to nigdy bez uprzedzenia. Zachowanie Ivy moglo byc czesciowo spowodowane gniewnym zaskoczeniem, wywolanym zastaniem we wlasnej kuchni kogos w mundurze FBI, lecz pomyslalam tez z uczuciem mdlosci, ze doprowadzenie do tego, by natknela sie niespodzianie na Glenna, nie bylo najlepszym pomyslem. Jego strach uderzyl ja mocno i szybko, nie dajac czasu do obrony przed pokusa.Nagly strach Glenna napelnil powietrze feromonami. Dzialaly jak silny afrodyzjak, ktory wyczuwala tylko Ivy, i wlaczaly gwaltownie do gry tysiacletnie instynkty, zakodowane gleboko w jej DNA zmienionym przez wirusa. W jednej chwili zmienily ja z mojej nieco niepokojacej wspollokatorki w drapiezce, ktory moglby zabic nas oboje w trzy sekundy, gdyby pragnienie zaspokojenia dlugo tlumionego glodu przewazylo konsekwencje wyssania detektywa FBI. Przerazala mnie ta rownowaga. Wiedzialam, gdzie sie znajduje na osobistej skali Ivy glodu i rozsadku. O miejscu Glenna nie mialam pojecia. Zmienila pozycje; niczym przemieszczajacy sie pyl plynnym ruchem oparla sie lokciem o blat i wysunela biodro do przodu. Nieruchoma jak glaz, powiodla wzrokiem po sylwetce Glenna i zatrzymala go na oczach mezczyzny. Pochylila glowe ze zmyslowa powolnoscia i spogladala na Glenna spod rowno przycietej grzywki. Dopiero wtedy powoli, z rozmyslem zaczerpnela tchu. Jej dlugie, blade palce muskaly gleboki dekolt jej elastycznej koszuli wsunietej do skorzanych spodni. -Jestes wysoki - stwierdzila, a jej szary glos wzbudzil u mnie zapamietany strach. - Lubie to. Nie chodzilo jej o seks, tylko o dominacje. Rzucilaby na niego urok, gdyby mogla, ale wladze nad kims stawiajacym opor bedzie miala dopiero wtedy, gdy umrze. Wspaniale, pomyslalam, kiedy oderwala sie od blatu i ruszyla w strone Glenna. Przegrala. Bylo gorzej niz wtedy, kiedy zastala Nicka i mnie wtulonych w siebie na jej kanapie i nieogladajacych zawodowych zapasow w telewizji. Nadal nie wiem, co wtedy spowodowalo jej wybuch - miedzy nami istnialo nienaruszalne porozumienie, ze nie jestem jej dziewczyna, zabawka, kochanka, cieniem czy jakie tam bylo najnowsze okreslenie wampirzego slugusa. Goraczkowo szukalam sposobu na przywolanie jej do porzadku bez pogarszania sytuacji. Ivy zatrzymala sie plynnie przed Glennem, a rabek jej plaszcza niemal w zwolnionym tempie dotknal butow mezczyzny. Powiodla jezykiem po swych bardzo bialych zebach, ukrywajac je w chwili, kiedy blysnely. Wyraznie sie hamujac, oparla dlonie o sciane po obu stronach glowy Glenna. -Mmmm - mruknela i wciagnela powietrze przez rozchylone wargi. - Bardzo wysoki. Dlugie nogi. Przepiekna ciemna skora. Czy Rachel przyprowadzila cie do domu dla mnie? Pochylila sie w jego strone, niemal go dotykajac. Byl od niej wyzszy ledwie o kilka centymetrow. Odchylila glowe, jakby chciala go pocalowac. Po jego twarzy i szyi splynela kropelka potu. Nie poruszyl sie, lecz wszystkie miesnie mial napiete. -Pracujesz dla Eddena - szepnela, nie odrywajac oczu od struzki potu, ktory zbieral sie Glennowi nad obojczykiem. - Zapewne by sie zdenerwowal, gdybys umarl. Odetchnal szybko i Ivy skupila wzrok na jego oczach. Nie ruszaj sie, pomyslalam, wiedzac, ze jesli mezczyzna sie poruszy, to zwyciezy instynkt. Stojac tak plecami do sciany, znalazl sie w tarapatach. 45 -Ivy? - odezwalam sie, usilujac odwrocic jej uwage i uniknac koniecznosci powiedzenia Eddenowi,dlaczego jego syn wyladowal na oddziale intensywnej opieki medycznej. - Edden dal mi zlecenie. Glenn ma mi towarzyszyc. Sila woli zmusilam sie, by nie zadrzec, kiedy zwrocila ku mnie czarne otchlanie, jakimi staly sie jej oczy. Powiodla nimi za mna, kiedy stanelam z drugiej strony wyspy. Ivy sie nie ruszala; tylko palcem trzymanym centymetr od Glenna rysowala w powietrzu linie jego ramienia i szyi. -Ivy? - powiedzialam z wahaniem. - Moze Glenn chcialby juz wyjsc. Pusc go. Wydawalo sie, ze moja prosba sie do niej przedarla, i Ivy szybko odetchnela. Zgiela reke w lokciu i odepchnela sie od sciany. Glenn wyprysnal spod niej. Z bronia wycelowana w Ivy, z szeroko rozwartymi oczyma stanal na rozstawionych nogach w sklepionym przejsciu na korytarz. Trzasnal bezpiecznik. Ivy odwrocila sie do niego plecami i podeszla do torby z zapomnianymi zakupami. Moglo to wygladac tak, ze nie zwraca na Glenna uwagi, ale ja wiedzialam, ze jest swiadoma wszystkiego az po ose obijajaca sie o sufit. Zgarbila sie i polozyla na blacie opakowanie tartego sera. -Kiedy nastepnym razem zobaczysz sie z tym kapitanem, powiedz mu, ze go pozdrawiam - powiedziala cicho, lecz z wielkim z gniewem. Lecz glod - potrzeba dominacji - zniknal z jej glosu. Ledwie stojac na miekkich nogach, odetchnelam gleboko. -Glenn? Schowaj bron, zanim Ivy ci ja odbierze - zasugerowalam. - A kiedy nastepnym razem obrazisz moja wspollokatorke, pozwole jej, by rozszarpala ci gardlo. Zrozumiano? Zanim schowal bron do kabury, zerknal na wampirzyce. Stal w przejsciu i ciezko oddychal. Uznawszy, ze najgorsze juz minelo, otworzylam lodowke. -Hej, Ivy, rzucisz mi pepperoni? - powiedzialam lekkim tonem, usilujac przywrocic normalna atmosfere. Ivy spojrzala mi w oczy przez kuchnie i mruganiem pozbyla sie ze spojrzenia resztek szalenstwa. -Pepperoni - powtorzyla glosem bardziej chropawym niz zwykle. - Tak. - Dotknela policzka grzbietem dloni, zmarszczyla brwi i przeciela kuchnie rozmyslnie wolnym krokiem. - Dzieki za przywolanie mnie do porzadku - powiedziala cicho, podajac mi torebke z wedzona wloska kielbasa. -Powinnam byla cie ostrzec. Przepraszam. Schowalam pepperoni i wyprostowalam sie, obdarzajac Glenna wscieklym spojrzeniem. Ocieral pot z poszarzalej, sciagnietej twarzy. Chyba wlasnie do niego dotarlo, ze znajdujemy sie w jednym pomieszczeniu z drapieznikiem hamowanym przez dume i uprzejmosc. Moze sie dzisiaj czegos nauczyl. Edden bedzie zadowolony. Przejrzalam zakupy i wyjelam produkty latwo sie psujace. Chowajac puszke brzoskwin, Ivy przysunela sie do mnie. -Co on tu robi? - zapytala na tyle glosno, by Glenn uslyszal. -Pilnuje malucha. Kiwnela glowa, wyraznie czekajac na dalsze wyjasnienia. Kiedy sie ich nie doczekala, dodala: -To jest platne zadanie, tak? Zerknelam na Glenna. -N-no, tak. Zaginiona osoba. Zerknelam na nia ukradkiem i z ulga spostrzeglam, ze jej zrenice niemal wrocily do normy. 46 -Moge jakos pomoc? - zapytala.Od czasu odejscia z ISB Ivy prawie wylacznie szukala zaginionych osob, ale wiedzialam, ze jesli sie dowie, ze chodzi o chlopaka Sary Jane, to przyzna racje Jenksowi, ze to wybieg Trenta Kalamacka. Jednakze odkladanie powiedzenia jej tego tylko pogorszyloby sytuacje. A chcialam, zeby poszla ze mna do Piscary'ego. W ten sposob moglam zyskac wiecej informacji. Chowalysmy z Ivy jedzenie, a Glenn stal z udawana swoboda, pozornie nie majac nic przeciwko temu, ze go ignorujemy. -Och, daj spokoj, Rachel - powiedziala przymilnie wampirzyca. - Kto to jest? Zbadam grunt. W tej chwili byla tak podobna do drapieznika, jak kaczka. Ja bylam przyzwyczajona do takich zmian w jej nastrojach, lecz Glenn sprawial wrazenie oszolomionego. -Czarownik imieniem Dan. - Odwrocilam sie, wsadzajac glowe do lodowki, bo chowalam wiejski serek. - To chlopak Sary Jane i zanim sie nabzdyczysz, Glenn idzie ze mna obejrzec jego mieszkanie. Ze sprawdzeniem knajpy Piscary'ego mozemy chyba zaczekac do jutra; Dan pracuje tam jako kierowca. Ale nie ma mowy, zeby Glenn poszedl ze mna na uniwersytet. Zapadlo milczenie, a ja cierplam, czekajac na okrzyk protestu Ivy. Nie rozlegl sie. Wyjrzalam zza drzwiczek lodowki i zamarlam z zaskoczenia. Ivy stala zgarbiona nad zlewem, wsparta na rekach umieszczonych po jego bokach. To bylo jej miejsce liczenia do dziesieciu. Jeszcze nigdy jej nie zawiodlo. Podniosla wzrok i utkwila go we mnie. Zaschlo mi w ustach. Miejsce zawiodlo. -Nie wezmiesz tego zlecenia - powiedziala, a gladka bezbarwnosc jej glosu sprawila, ze poczulam chlod czarnego lodu. Rozblyslo we mnie poczucie paniki, a potem osiadlo piekacym klebem w dolku. Istnialy tylko czarne jak zrenice oczy Ivy. Zaczerpnela tchu, odbierajac mi cieplo. Jej obecnosc jakby wirowala za mna, az musialam uzyc calej sily woli, by sie nie odwrocic. Napielam ramiona i zaczelam szybko oddychac. Uaktywnila potezna, kradnaca dusze aure. Wyczuwalam jednak jakas roznice. Nie widzialam gniewu ani glodu. To byl strach. Ivy sie boi? -Biore to zlecenie - stwierdzilam, slyszac w swoim glosie nute strachu. - Trent nie moze mnie tknac i juz powiedzialam Eddenowi, ze to zrobie. -Nie. Poderwala sie, furkoczac plaszczem. Wzdrygnelam sie, poniewaz stanela przede mna niemal w tej samej chwili, w ktorej zauwazylam, ze sie poruszyla. Zamknela drzwi lodowki; twarz miala bledsza niz zazwyczaj. Odskoczylam. Spojrzalam jej w oczy, wiedzac, ze jesli okaze strach, od ktorego skrecal mi sie zoladek, ona go wykorzysta do wzmocnienia swej aury. Przez ostatnie trzy miesiace wiele sie nauczylam; czasami na wlasnej skorze, a czasami zalowalam, ze ta wiedza jest mi potrzebna. -Kiedy ostatnim razem zawzielas sie na Trenta, omal nie zginelas - powiedziala. Po szyi splywal jej pot, znikajac w glebokim dekolcie bluzki. Ivy sie poci? -Zasadniczym slowem jest tu "omal" - odparlam zuchwale. -Nie. Zasadniczym slowem jest "zginelas". Poczulam bijace od niej goraco i cofnelam sie. Glenn stal w lukowatym przejsciu i z szeroko rozwartymi oczyma patrzyl, jak sie sprzeczam z wampirzyca. To trzeba umiec robic. 47 -Ivy - powiedzialam spokojnie, choc w srodku cala dygotalam. - Biore to zlecenie. Jesli chcesz pojsc zemna i Glennem na rozmowe do Piscary'ego... Stracilam dech. Wokol mojej szyi zamknely sie palce Ivy. Uderzyla mna o sciane kuchni, wypychajac mi z pluc cale powietrze. -Ivy! - udalo mi sie wykrztusic, zanim uniosla mnie jedna reka i przycisnela do sciany. Wisialam nad podloga, z trudem oddychajac. Ivy przyblizyla swoja twarz do mojej. Oczy miala czarne, lecz pelne przerazenia. -Nie bedziesz rozmawiac z Piscarym - powiedziala, a panika wplatala sie srebrna wstazka w szary jedwab jej glosu. - Nie wezmiesz tego zlecenia. Wparlam stopy w sciane i pchnelam. Moje plecy znow uderzyly w sciane. Kopnelam, celujac w Ivy, lecz przesunela sie w bok. Chwytu nie rozluzniala ani na jote. -Co robisz, do diabla? - wychrypialam. - Pusc mnie! -Pani Tamwood! - zawolal Glenn. - Niech pani pusci te kobiete i wyjdzie na srodek pomieszczenia! Wbilam palce w trzymajaca mnie dlon Ivy i spojrzalam na Glenna. Stal za nia na rozstawionych nogach, gotow do strzalu. -Nie! - zacharczalam. - Wyjdz. Wyjdz stad! Jesli tu bedzie, Ivy mnie nie poslucha. Bala sie. Czego, u diabla, sie bala? Trent nie mogl mi nic zrobic. Rozlegl sie ostry gwizd - do kuchni wlecial Jenks. -Siema, obozowicze - odezwal sie sarkastycznie. - Widze, ze Rachel powiedziala ci o swoim zleceniu, co, Ivy? -Wynocha! - wrzasnelam. Ivy wzmocnila chwyt i zaczelo mnie lupac w glowie. -Jasny gwint! - zawolal pixy spod sufitu, a jego skrzydelka blysnely czerwienia ze strachu. - Ona nie zartuje. -Wiem... Bolaly mnie pluca. Sprobowalam rozewrzec palce zaciskajace mi sie na szyi i udalo mi sie chrapliwie zaczerpnac tchu. Ivy miala blada, sciagnieta twarz. Czern jej oczu byla calkowita i absolutna. Oraz podszyta strachem. Jego widok w jej oczach byl przerazajacy. -Pusc ja, Ivy! - zazadal Jenks, unoszac sie na poziomie jej oczu. - Nie bedzie az tak zle. Po prostu pojdziemy razem z nia. -Wynocha! - powiedzialam. Odetchnelam gleboko, bo Ivy sie rozproszyla i rozluznila chwyt. Jej palce zaczely drzec, a mnie ogarnela panika. Po jej czole, zmarszczonym z konsternacji, splywala struzka potu. Bialka oczu Ivy ostro odcinaly sie od ich czerni. Jenks podfrunal do Glenna. -Slyszales - powiedzial pixy. - Wyjdz. -Zwariowales? - syknal Glenn, a serce zabilo mi jak szalone. - Jesli wyjdziemy, to ta suka ja zabije! Ivy cichutko jeknela. Dzwiek ten byl tak cichy, jakby wlasnie spadl pierwszy platek sniegu, ale go uslyszalam. Poczulam zapach cynamonu. -Musimy stad wyjsc - stwierdzil Jenks. - Albo Rachel przekona Ivy, by ja puscila, albo Ivy ja zabije. Byc moze moglbys je rozdzielic, strzelajac do Ivy, ale jesli przezwyciezy dominacje Rachel, przy pierwszej okazji dopadnie jej i ja zabije. 48 -Rachel dominuje?Uslyszalam niedowierzanie w glosie Glenna i zaczelam sie goraczkowo modlic, zeby wyszli, zanim Ivy skonczy mnie dusic. Brzeczenie skrzydelek Jenksa bylo tak glosne, jak szum krwi w moich uszach. -A jak inaczej twoim zdaniem Rachel mogla sprawic, zeby Ivy dala ci spokoj? Myslisz, ze czarownica moglaby to zrobic, gdyby nie ona rzadzila? Posluchaj jej i wyjdz. Nie wiem, czy "dominacja" byla wlasciwym slowem. Lecz gdyby nie wyszli, kwestia pozostalaby nierozwiazana. Szczera prawda byla taka, ze w jakis zakrecony sposob Ivy potrzebowala mnie bardziej niz ja jej. Lecz w "przewodniku dla randkowiczow", ktory Ivy dala mi zeszlej wiosny, zebym przestala uruchamiac jej wampirze instynkty, nie bylo rozdzialu "Co robic, jesli okazesz sie osoba dominujaca". Poruszalam sie po nieznanym terenie. -Wynocha - wykrztusilam, bo zaczelo mi sie robic czarno przed oczyma. Uslyszalam trzask bezpiecznika. Glenn z ociaganiem schowal bron do kabury i zaczal sie wycofywac z gniewna, poirytowana mina, a Jenks polatywal miedzy nim i tylnymi drzwiami. Wpatrywalam sie w sufit i patrzylam, jak w polu mojego widzenia pojawiaja sie gwiazdy. Skrzypnely zamykane drzwi z siatki. -Ivy - wychrypialam, zagladajac jej w oczy. Zesztywnialam na widok ich przerazajacej czerni. W ich glebi widzialam siebie z rozczochranymi wlosami i nabrzmiala twarza. Moja szyja nagle zapulsowala w miejscu, gdzie palce Ivy naciskaly na blizne po ukaszeniu demona. Niech Bog ma mnie w swojej opiece, ale zaczynalo mi sie robic przyjemnie na wspomnienie o euforii, jaka mnie ogarnela zeszlej wiosny, kiedy demon wyslany, by mnie zabic, rozszarpal mi szyje i napelnil ja wampirza slina. -Ivy, rozewrzyj nieco palce, zebym mogla oddychac - udalo mi sie wykrztusic. Po brodzie sciekala mi slina. Goraco bijace od dloni Ivy potegowalo won cynamonu. -Kazalas mi go puscic-warknela, obnazajac zeby i sciskajac mnie tak mocno, ze wybaluszylam oczy. - Chcialam go, a ty mi kazalas go puscic! Moje pluca usilowaly funkcjonowac krotkimi zrywami. Ivy rozluznila chwyt. Z ulga wciagnelam haust powietrza. I jeszcze jeden. Czekala z ponura mina. Poniesc smierc z rak wampirzycy bylo latwe. Wiecej finezji wymagalo zycie z nia. Szczeka bolala mnie tam, gdzie sie opierala na palcach Ivy. -Jesli go chcesz - wyjakalam - to go dorwij. Ale nie przerywaj postu w gniewie. - Zaczerpnelam znowu tchu, modlac sie, by nie byl moim ostatnim. - Jesli powodem nie jest namietnosc, nie warto, Ivy. Wzdrygnela sie, jakbym ja uderzyla. Bez ostrzezenia rozluznila palce; wygladala jak razona gromem. Osunelam sie po scianie na podloge. Skulona, chwytalam spazmatycznie powietrze. Czulam, jak sciskaja mi sie gardlo i zoladek; blizna pozostawiona przez demona wciaz cudownie mrowila. Powoli podciagnelam nogi do piersi, strzasnelam bransoletke z amuletami na nadgarstek, wytarlam sline z brody i podnioslam wzrok. Ku mojemu zaskoczeniu Ivy wciaz byla w kuchni. Zwykle kiedy sie tak zalamywala, uciekala do Piscary'ego. Ale nigdy jeszcze nie zalamala sie az do tego stopnia. Bala sie. Przyparla mnie do sciany, bo sie bala. Czego? Ze jej powiem, ze nie moze rozszarpac Glennowi gardla? Bez wzgledu na nasza przyjazn, odeszlabym, gdybym zobaczyla, jak bierze kogos w naszej kuchni. Mialabym koszmary do konca zycia. 49 -Nic ci nie jest? - wychrypialam i natychmiast sie skulilam w ataku kaszlu.Siedziala nieruchomo na stole, odwrocona plecami do mnie. Glowe ukryla w dloniach. Wkrotce po zamieszkaniu z Ivy domyslilam sie, ze nie podoba jej sie to, kim jest. Nie znosila przemocy, mimo ze ja uprawiala. Z wielkim wysilkiem powstrzymywala sie od spozywania krwi, chociaz jej laknela. Byla jednak wampirzyca. Nie miala wyboru. Wirus zakorzenil sie gleboko w jej DNA. Jest sie tym, kim sie jest. To, ze stracila panowanie nad soba i pozwolila przejac kontrole instynktowi, oznaczalo dla niej niepowodzenie. -Ivy? Wstalam i pokustykalam do niej. Nadal czulam jej palce zaciskajace sie na mojej szyi. Bylo zle, ale nie az tak, jak wtedy, gdy przygwozdzila mnie na krzesle w oparach pozadania i glodu. Poprawilam czarna kokarde. -W porzadku? - zapytalam i wyciagnelam reke, ale zaraz ja cofnelam, nie dotykajac Ivy. -Nie - odparla stlumionym glosem. - Przepraszam cie, Rachel. Nie... nie moge... - Zawahala sie i odetchnela spazmatycznie. - Nie bierz tego zlecenia. Jesli chodzi o pieniadze... -Nie chodzi o pieniadze - przerwalam jej. Odwrocila sie do mnie i moj gniew spowodowany podejrzeniem, ze chce mnie podkupic, zgasl. Na jej twarzy bylo widac slad pospiesznie wytartej struzki lez. Nigdy jeszcze nie widzialam, zeby Ivy plakala; usiadlam powoli na krzesle obok niej. - Musze pomoc Sarze Jane. Odwrocila wzrok. -A wiec pojde do Piscary'ego z wami - oznajmila z nuta zwyklej sily w glosie. Objelam sie rekami, jedna dlonia pocierajac niewielka blizne na szyi, az uswiadomilam sobie, ze robie to nieswiadomie po to, by poczuc jej mrowienie. -Mialam na to nadzieje - powiedzialam, zmuszajac sie do opuszczenia reki. Poslala mi pelen strachu i troski usmiech, i sie odwrocila. 50 ROZDZIAL 6 Glenn siedzial przy kuchennym stole tak daleko od Ivy, jak sie dalo bez ostentacji, a wokol niego roily sie dzieci pixy. Wygladalo na to, ze potomstwo Jenksa niezwykle polubilo detektywa z FBI, a Ivy, ktora zasiadla przed komputerem, usilowala nie zwracac uwagi na halas i pomykajace w powietrzu sylwetki. Sprawiala na mnie wrazenie kota spiacego przed karmnikiem dla ptakow, pozornie na nic niezwracajacego uwagi, lecz doskonale wiedzacego, kiedy jakis ptaszek moglby popelnic blad i za bardzo sie zblizyc. Wszyscy przymykali oczy na fakt, ze niemal doszlo do incydentu, a moje uczucia zwiazane z obarczeniem mnie przez Eddena Glennem zbladly z niecheci do lagodnej irytacji jego nowym i nieoczekiwanym taktem.Poslugujac sie strzykawka dla cukrzykow, wstrzyknelam eliksir nasenny do ostatniej niebieskiej kulki o cienkich sciankach. Bylo po siodmej. Nie lubie zostawiac balaganu w kuchni, ale musialam przygotowac te male klejnociki - zadna miara nie zamierzalam sie spotykac z Sara Jane w obcym mieszkaniu nieuzbrojona. Nie trzeba az tak ulatwiac zadania Trentowi, pomyslalam, zdejmujac i odrzucajac rekawiczki ochronne. Wyjelam bron z misek tkwiacych jedna w drugiej pod blatem. Najpierw trzymalam ja w kociolku wiszacym nad wyspa, ale Ivy stwierdzila, ze, aby jej dosiegnac, musialabym wystawic sie na widok. Lepiej bylo trzymac pistolet na takiej wysokosci, by moc ja wziac, czolgajac sie. Na odglos uderzenia metalu o blat Glenn poderwal glowe i strzasnal z dloni roztrajkotane, ubrane na zielono dziewczeta pixy. -Nie powinnas tak przechowywac broni - stwierdzil z pogarda. - Masz pojecie, ile dzieci ginie rocznie z powodu takich glupich pomyslow? -Niech sie pan uspokoi, panie funkcjonariuszu FBI - powiedzialam, wycierajac zlewozmywak. - Nikt jeszcze nie umarl od kulki do paintballu. -Paintballu? - zapytal. I dodal protekcjonalnym tonem: - Bawimy sie w przebieranki, co? Zmarszczylam brwi. Podobal mi sie moj pistolecik na kulki. Przyjemnie lezal w dloni, ciezki i uspokajajacy mimo malych rozmiarow. Nawet mimo jego wisniowego koloru ludzie zasadniczo nie 86 brali go za pistolet do paintballu i zakladali, ze mam przy sobie prawdziwa bron. A najlepsze bylo to, ze nie potrzebowalam na niego zezwolenia.Rozzloszczona, wytrzasnelam z pudelka stojacego na polce nad amuletami czerwona kulke wielkosci paznokcia u malego palca i umiescilam ja w komorze. -Ivy - powiedzialam. Uniosla glowe; jej idealna, owalna twarz byla bez wyrazu. -Przyszpilany - dodalam. Wrocila wzrokiem do monitora, lekko poruszywszy glowa. Dzieci pixy zapiszczaly i sie rozpierzchly, wyfruwajac przez okno do ciemnego ogrodu i zostawiajac za soba iskrzace smugi czarodziejskiego pylku oraz wspomnienie swoich glosikow. Z wolna zastapilo je cykanie swierszczy. Ivy nie byla typem wspollokatorki, ktora lubi grac w chinczyka, a kiedy jeden jedyny raz siedzialam z nia na kanapie, ogladajac "Godziny szczytu", nieumyslnie pobudzilam jej wampirze instynkty i podczas ostatniej sceny walki, kiedy podniosla sie temperatura mojego ciala i nasze zmieszane zapachy uderzyly ja w nozdrza, niemal mnie ugryzla. Teraz wiec, z wyjatkiem starannie zaaranzowanych walk, zasadniczo staralysmy sie, zeby zawsze dzielilo nas jak najwiecej przestrzeni. Wykonywanie przez nia unikow przed moimi kulkami stanowilo dla niej swietne cwiczenie i pozwalalo mi doskonalic celnosc. Jeszcze lepiej wychodzilo nam to o polnocy na cmentarzu. Glenn przeciagnal dlonia po krotko przystrzyzonej brodzie i czekal. Bylo jasne, ze cos sie stanie, ale nie wiedzial, co. Nie zwracajac na niego uwagi, polozylam pistolet na kulki na blacie i zaczelam czyscic zlewozmywak. Przyspieszylo mi tetno, a palce zaczely bolec z napiecia. Ivy nadal robila zakupy w sieci, glosno klikajac mysza. Cos przyciagnelo jej uwage, wiec siegnela po olowek. Chwycilam bron, obrocilam sie w miejscu i pociagnelam za spust. Odglos rozprezanego powietrza przejal mnie rozkosznym dreszczem. Ivy odchylila sie w prawo i uniosla wolna reke, by schwycic kulke z woda. Ta uderzyla w dlon Ivy z ostrym plasnieciem, pekla i ja opryskala. Wampirzyca nawet nie oderwala wzroku od monitora, tylko strzepnela wode z dloni i dalej czytala podpis pod poduszkami do trumny. Za trzy miesiace byla Gwiazdka i wiedzialam, ze Ivy nie ma pojecia, co kupic matce. Na odglos strzalu Glenn wstal z reka na kaburze i wodzil nierozumiejacym wzrokiem od Ivy do mnie. Rzucilam mu moj pistolet na kulki; zlapal go. Bylam gotowa zrobic wszystko, by tylko odciagnac reke Glenna od jego broni. -Gdyby to byl eliksir nasenny - powiedzialam z zadowoleniem - bylaby juz nieprzytomna. Podalam Ivy rolke papierowych recznikow, ktore trzymalysmy na wyspie wlasnie na takie okazje; nonszalancko wytarla reke i dalej robila zakupy. Glenn przygladal sie pistoletowi do paintballu. Wiedzialam, ze wazy go w dloni i uswiadamia sobie, ze to nie zabawka. Podszedl do mnie i mi go oddal. -Powinny byc na to zezwolenia - stwierdzil. -Tak - zgodzilam sie lekkim tonem. - Powinny. Czulam, ze obserwuje, jak laduje bron moimi siedmioma eliksirami. Niewiele czarownic uzywa eliksirow, nie dlatego, ze sa potwornie drogie i nieuaktywnione maja trwalosc tylko okolo tygodnia, ale dlatego, ze aby zniweczyc ich dzialanie, trzeba sie porzadnie zanurzyc w slonej wodzie. To bylo klopotliwe i wymagalo mnostwo soli. Zadowolona, ze dopielam swego, zatknelam naladowany pistolet z tylu za spodnice i wlozylam skorzana kurtke, by go zaslonic. Zrzucilam rozowe kapcie i przeszlam na bosaka do salonu, gdzie zostawilam moje buty wampirzego wyrobu. 87 -Gotow? - zapytalam, opierajac sie o sciane w korytarzu i wkladajac buty. - Ty prowadzisz.Wysoka postac Glenna pojawila sie w sklepionym przejsciu; ciemnymi palcami wprawnie zawiazywal krawat. -Tak jedziesz? Spojrzalam spod zmarszczonych brwi na moja czerwona bluzke, czarna spodnice, rajstopy i buty do kostek. -Cos nie tak z moim ubraniem? Ivy prychnela znad komputera. Glenn zerknal na nia, a potem na mnie. -Niewazne - powiedzial bezbarwnym tonem. Mocno zacisnal krawat, by wygladac wytwornie i profesjonalnie. - Chodzmy. -Nie - powiedzialam, stajac mu na drodze. - Chcialabym wiedziec, w co wedlug ciebie powinnam sie ubrac. W taki poliestrowy worek, do noszenia ktorych zmuszacie wasze funkcjonariuszki? Rose jest taka spieta nie bez powodu i to nie ma nic wspolnego z tym, ze jej gabinet nie ma scian albo ze kolko w jej fotelu jest pekniete! Glenn obszedl mnie i z zacieta mina ruszyl korytarzem. Chwycilam torbe, odmachnelam Ivy wciaz zajetej zakupami w sieci i poszlam za nim. Kiedy tak szedl z rekoma w kieszeniach marynarki, zajmowal niemal cala szerokosc korytarza. Mimo ze glosno uderzal twardymi podeszwami o deski podlogi, bylo slychac cichy szelest podszewki ocierajacej sie o koszule. Po drodze przez Zapadlisko na most zachowywalam zimne milczenie. Byloby milo, gdyby pojechal z nami Jenks, ale Sara Jane powiedziala cos o kocie i pixy roztropnie postanowil zostac w domu. 88 Slonce juz dawno zaszlo i ruch byl duzy. Swiatla Cincinnati ladnie wygladaly z mostu; z nuta rozbawienia uswiadomilam sobie, ze Glenn jedzie na czele kolumny samochodow, ktorych kierowcy boja sie go wyprzedzic. Nawet nieoznakowane pojazdy FBI rzucaly sie w oczy. Powoli sie rozluznilam. Uchylilam okno, by rozrzedzic zapach cynamonu, a Glenn wlaczyl ogrzewanie. Skoro perfumy mnie zawiodly, juz nie pachnialy tak ladnie.Apartament Dana byl w centrum, w porzadnym, czystym i ogrodzonym budynku. Znajdowal sie niedaleko uniwersytetu, mial dobry dojazd do autostrady i wygladal na kosztowny, ale skoro Dan chodzil na zajecia na uniwersytecie, to zapewne dobrze sobie radzil. Glenn wjechal na zarezerwowane miejsce z wymalowanym numerem apartamentu Dana i zgasil silnik. Swiatlo na ganku sie nie palilo, zaslony byly zaciagniete. Na barierce balkonu na pietrze siedzial kot, obserwujac nas blyszczacym wzrokiem. Glenn bez slowa siegnal pod fotel, odsunal go do tylu, zamknal oczy i ulozyl sie jakby do drzemki. W narastajacej ciszy sluchalam odglosow silnika stygnacego w ciemnosci. Siegnelam do galki radia, ale Glenn mruknal: -Nie dotykaj. Rozzloszczona, opadlam na oparcie fotela. -Nie chcesz przesluchac jego sasiadow? - zapytalam. -Zrobie to jutro w dzien, kiedy bedziesz na zajeciach. Unioslam brwi. Wedlug pokwitowania, ktore dostalam od Eddena, zajecia trwaly od szesnastej do osiemnastej. Wspaniala pora na stukanie do drzwi, kiedy ludzie wracali do domow, Inderlanderzy prowadzacy dzienny tryb zycia juz dawno wstali, a nocne marki zaczynaly sie ruszac. A okolica wygladala na zamieszkana przez mieszane towarzystwo. Z pobliskiego apartamentu wyszla para; klocac sie, wsiadla do lsniacego auta i odjechala. Kobieta byla spoz-niona do pracy. To byla jego wina, jesli dobrze ich rozumialam. Znudzona i troche zdenerwowana poszukalam w torbie igly do nakluwania palca i jednego z amuletow wykrywajacych. Uwielbialam je - amulety, nie igly - i po wycisnieciu trzech kropli krwi, by go uaktywnic, stwierdzilam, ze w promieniu dziesieciu metrow znajdujemy sie tylko my z Glennem. Kiedy na parking wjechal maly czerwony samochod, powiesilam sobie amulet na szyi niczym moja dawna odznake ISB. Kot na barierce przeciagnal sie, a potem zniknal mi z oczu, zeskakujac na balkon. Sara Jane ustawila samochod tuz za nami. Glenn ja zauwazyl, ale nic nie powiedzial, kiedy wysiedlismy i skrecilismy w jej strone. -Czesc - odezwala sie; na jej twarzy w ksztalcie serca oswietlonej blaskiem ulicznej latarni malowal sie niepokoj. - Mam nadzieje, ze nie czekaliscie dlugo - dodala profesjonalnym tonem sekretarki. -Bynajmniej, prosze pani - odparl Glenn. Otulilam sie ciasniej kurtka; bylo chlodno. Sara Jane podzwaniala kluczami, szukajac tego, ktory jeszcze lsnil nowoscia, i otworzyla drzwi. Poczulam szybsze bicie serca i zerknelam na amulet z mysla o Trencie. Mialam moj pistolet, ale nie jestem odwazna osoba. Zwykle tu uciekam przed zbirami. To znacznie przedluza mi zycie. Glenn wszedl tuz za Sara Jane, ktora zapalila swiatlo i na ganku, i w mieszkaniu. Nerwowo przestapilam prog, wahajac sie miedzy zamknieciem drzwi, zeby nikt nie wszedl za mna, a zostawieniem ich otworem, zeby miec wolna droge ucieczki. Stanelo na tym, ze zostawilam je uchylone. -Masz jakis problem? - szepnal Glenn, kiedy Sara Jane poszla pewnym krokiem do kuchni. Pokrecilam glowa. Mieszkanie bylo tak rozplanowane, ze prawie caly parter bylo widac z wejscia. Na pietro prowadzily proste, zaprojektowane bez polotu schody. Odprezylam sie, wiedzac, ze moj amulet mnie ostrzeze, gdyby pojawil sie ktos jeszcze. Bylismy tu tylko my troje i kot, miauczacy na balkonie na pietrze. -Pojde na gore i wpuszcze Sarkofaga - powiedziala Sara Jane, zmierzajac w strone schodow. Unioslam brwi. -Mowisz o kocie, tak? -Pojde z pania - zaproponowal Glenn i wszedl na schody glosno tupiac. Skorzystalam z ich nieobecnosci i szybko rozejrzalam sie po parterze, wiedzac, ze nic nie znajdziemy. Trent byl za dobry, zeby cos zostawic; chcialam sie dowiedziec, jacy faceci podobaja sie Sarze Jane. Zlewozmywak w kuchni byl suchy, pojemnik na smieci smierdzial, monitor komputera pokrywal kurz, a kocia kuweta byla pelna. Najwyrazniej Dana nie bylo w domu juz jakis czas. Glenn chodzil po pietrze, od czego skrzypialy deski nad moja glowa. Na telewizorze stalo to samo zdjecie Dana i Sary Jane zrobione na parowcu. Podnioslam je i przyjrzalam sie ich twarzom; kiedy Glenn zaczal halasliwie schodzic na dol, odstawilam je z powrotem na telewizor. Ramiona oficera prawie calkowicie wypelnialy waskie schody. Za nim Sara Jane schodzila bokiem - byla w szpilkach; milczala i sprawiala wrazenie bardzo drobnej. -Na gorze wyglada w porzadku - stwierdzil Glenn, przegladajac sterte poczty lezacej na blacie kuchennym. Sara Jane otworzyla spizarnie. Jak wszedzie indziej, panowal tam porzadek. Po chwili wahania wyjela saszetke z wilgotna karma dla kota. -Moge sprawdzic jego e-maile? - zapytalam. Sara Jane skinela glowa. Miala smutne oczy. Poruszylam myszka i stwierdzilam, ze Dan ma aktywne stale lacze, tak jak Ivy. Scisle mowiac, nie powinnam tego robic, ale skoro nikt nic nie mowil... Katem oka widzialam, jak Glenn wodzi wzrokiem po elegancko skrojonej sukience Sary Jane, ktora otwierala torebke z kocim jedzeniem, a potem po moim stroju, kiedy pochylilam sie nad klawiatura. Widzialam po jego oczach, ze uwaza go za nieprofesjonalny; udalo mi sie nie skrzywic. Dan mial mase nieotwartych wiadomosci, dwie od Sary Jane i jedna z adresem uniwersytetu. Reszta pochodzila z jakiegos hardrockowego kanalu dyskusyjnego. Nawet ja wiedzialam, ze nie nalezy otwierac zadnej z nich, bo gdyby sie okazalo, ze Dan nie zyje, zostaloby to uznane za falszowanie dowodow. Glen przeciagnal dlonia po krotko przystrzyzonych wlosach, wyraznie rozczarowany, ze nie znalazl niczego niezwyklego. Domyslalam sie, ze powodem nie bylo znikniecie Dana, tylko to, ze byl czarownikiem, a jako taki 111 powinien miec malpie glowki wiszace pod sufitem. Dan sprawial wrazenie przecietnego, samodzielnego mlodzienca. Moze byl porzadniejszy niz wiekszosc, ale Sara Jane nie umawialaby sie z niechlujem.Postawila miske z jedzeniem obok miski z woda. Na odglos stukniecia porcelany po schodach zszedl chylkiem czarny kot. Prychnal na Sare Jane i podszedl do jedzenia dopiero wtedy, gdy oddalila sie od kuchni. -Sarkofag mnie nie lubi - stwierdzila niepotrzebnie. - To jednoosobowy famulus. Dobry famulus taki byl. Najlepsze z nich wybieraly swoich wlascicieli, a nie na odwrot. Kot skonczyl jesc zaskakujaco szybko, a potem wskoczyl na oparcie kanapy. Po- skrobalam w tapicerke, wiec podszedl sprawdzic, o co chodzi. Wyciagnal szyje i dotknal nosem mojego palca. Tak sie pozdrawiaja koty; usmiechnelam sie. Chcialabym miec kota, ale gdybym sprowadzila go do domu, Jenks przez rok obsypywalby mnie co noc czarodziejskim pylkiem. Pamietajac moja przemiane w norke, pogrzebalam w torbie i starajac sie dzialac niepostrzezenie, uaktywnilam amulet, by sprawdzic kota pod wzgledem zaklec. Nic. Nie calkiem zadowolona z wyniku, pogrzebalam glebiej i wyjelam okulary w drucianej oprawce. Nie zwracajac uwagi na pytajace spojrzenie Glenna, otworzylam twarde etui i ostroznie wlozylam okulary tak brzydkie, ze moglyby pelnic role srodka antykoncepcyjnego. Kupilam je w zeszlym miesiacu, wydajac trzykrotna wysokosc mojego czynszu i uzasadniajac to faktem, ze mozna je odpisac od podatku. Takie, w ktorych nie wygladalabym jak wyrzutek towarzyski, kosztowalyby mnie dwa razy tyle. Magie magicznych linii mozna wiazac w srebrze, tak jak magie ziemi mozna zatrzymac w drewnie, a na druciane oprawki rzucono zaklecie, dzieki ktoremu moglam przejrzec przebrania uaktywnione przez magie linii. Poslugujac sie nimi, czulam sie troche obciachowo, bo uwazalam, ze cofa mnie to do krolestwa czarodziejow, poslugujacych sie zakleciami, ktorych nie umieja sami stworzyc. Kiedy jednak drapalam Sarkofaga pod broda, teraz pewna, ze to jest Dan uwieziony w ciele kota, uznalam, ze jest mi wszystko jedno. Glenn skierowal sie do telefonu. -Moge odsluchac jego wiadomosci? - zapytal Sare Jane. Sekretarka zasmiala sie z gorycza. -Prosze. Sa ode mnie. Schowalam okulary z glosnym trzaskiem wieczka etui. Glenn nacisnal guzik, a ja sie skrzywilam na dzwiek nagranego glosu Sary Jane, ktory rozbrzmial w cichym mieszkaniu. "Czesc, Dan. Czekalam godzine. Umowilismy sie w wiezowcu Carew, tak?". Po chwili wahania dodala chlodno: "Coz, zadzwon. I lepiej przygotuj czekolade". Zmienila ton na bardziej zartobliwy: "Bedziesz musial sie porzadnie plaszczyc, farmerze". Druga wiadomosc byla jeszcze bardziej krepujaca. "Czesc, Dan. Jesli jestes w domu, odbierz". Chwila przerwy. "Zartowalam z ta czekolada. Zobaczymy sie jutro. Kocham cie. Na razie". Sara Jane stala w salonie z nieruchoma twarza. -Kiedy przyszlam, nie bylo go. Nie widzialam go od naszego ostatniego spotkania - powiedziala cicho. -No coz - powiedzial Glenn, kiedy automatyczna sekretarka sie wylaczyla z trzaskiem - nie znalezlismy jeszcze jego samochodu, a szczoteczka do zebow i maszynka do golenia wciaz tu sa. Gdziekolwiek jest, nie planowal zostac tam dluzej. Wyglada na to, ze cos sie stalo. Sara Jane przygryzla warge i sie odwrocila. Zdumiona takim brakiem taktu, poczestowalam Glenna morderczym spojrzeniem. -Masz wrazliwosc psa w rui, wiesz o tym? - szepnelam do niego. Glenn zerknal na opuszczone ramiona kobiety. -Przykro mi, prosze pani. Odwrocila sie ze smutnym usmiechem. -Moze powinnam zabrac Sarkofaga do domu... 112 -Nie - szybko ja zapewnilam. - Jeszcze nie. - Dotknelam ze wspolczuciem ramienia Sary i zapach jej perfum, w ktorym przewazala nuta bzu, przywolal wspomnienie kredowego smaku zatrutej marchewki. Zerknelam na Glenna, wiedzac, ze nie wyjdzie, zebym mogla z nia porozmawiac sam na sam. - Saro Jane -powiedzialam z wahaniem. - Musze pania o cos zapytac i przepraszam pania za to. Wie pani, czy ktos grozil Danowi?-Nie - odparla, unosza reke do kolnierzyka. - Nikt mu nie grozil. -A pani? Czy ktos pani grozil w jakikolwiek sposob? -Nie. Oczywiscie, ze nie - powiedziala szybko, spuszczajac wzrok i blednac jeszcze bardziej. Nie potrzebowalam amuletu, by poznac, ze klamie; dalam jej chwile na zmiane zdania, lecz cisza stawala sie niezreczna. Nie powiedziala nic wiecej. -Cz-czy juz skonczylismy? - wyjakala, a ja skinelam glowa i poprawilam torbe na ramieniu. Skierowala sie do drzwi szybkim, sztywnym krokiem. Wyszlismy za nia z Glennem na cementowy podjazd. Bylo za chlodno na owady, ale obok lampy na ganku wisiala rozerwana pajeczyna. -Dziekuje, ze pozwolila nam pani obejrzec jego mieszkanie - powiedzialam, kiedy sprawdzala drzwi drzacymi palcami. - Jutro porozmawiam z jego znajomymi z zajec. Moze ktos bedzie cos wiedzial. Cokolwiek to bedzie, pomoge - dodalam, starajac sie nadac glosowi przekonujace brzmienie. -Tak. Dziekuje. - Sara Jane patrzyla wszedzie, tylko nie w moje oczy, a jej ton z powrotem nabral oficjalnego, biurowego brzmienia. - Dziekuje, ze panstwo przyszli. Szkoda, ze nie moge bardziej pomoc. -Do widzenia pani - pozegnal sie Glenn. Obcasy butow oddalajacej sie Sary Jane zastukaly energicznie o chodnik. Poszlam za Glennem do jego samochodu, ogladajac sie na Sarkofaga, ktory obserwowal nas z okna na pietrze. Samochod Sary Jane zacwierkal wesolo; sekretarka polozyla torebke na siedzenie, wsiadla i odjechala. Stalam w ciemnosci obok moich otwartych drzwiczek i patrzylam, jak tylne swiatla auta znikaja za rogiem. Glenn stal po stronie kierowcy, przodem do mnie i z rekoma na dachu samochodu. W swietle brzeczacej latarni jego piwne oczy nie mialy wyrazu. -Kalamack musi bardzo dobrze placic swoim sekretarkom, skoro ona ma taki samochod - stwierdzil cicho. Zesztywnialam. -Wiem na pewno, ze tak jest - powiedzialam z zarem, bo nie podobalo mi sie to, co sugerowal. - Jest bardzo dobra pracownica. I ma dosc pieniedzy, zeby wysylac je rodzinie, ktora zyje jak krolowie w porownaniu z reszta pracownikow w ich gospodarstwie. Mruknal cos i otworzyl swoje drzwi. Wsiadlam, z westchnieniem zaglebilam sie w skorzanym fotelu i zapielam pas. Z coraz wiekszym przygnebieniem patrzylam przez okno na ciemny parking. Sara Jane mi nie ufala. Ale dlaczego mialoby byc inaczej, z jej punktu widzenia? -Bierzesz to do siebie, prawda? - zapytal Glenn, wlaczajac silnik. -Uwazasz, ze skoro jest czarodziejka, nie zasluguje na pomoc? - odparowalam ostrym tonem. -Zwolnij. Nie to mialem na mysli. - Zerknal na mnie i cofnal. Podkrecil ogrzewanie i zmienil bieg. Kosmyk wlosow polaskotal mnie w twarz. - Mowie tylko, ze reagujesz, jakbys byla w to zaangazowana osobiscie. Przeciagnelam dlonia po oczach. -Przepraszam. -W porzadku - powiedzial, jakby rozumial w czym rzecz. - A wiec... - Zawahal sie. - O co chodzi? Wlaczyl sie do ruchu. Zerknelam na niego w swietle latarni, zastanawiajac sie, czy chce byc wobec niego az tak szczera. -Znam Sare Jane - powiedzialam powoli. 113 -Chcesz powiedziec, ze znasz ten typ osoby - uscislil Glenn.-Nie. Ja ja znam. Detektyw FBI zmarszczyl brwi. -Ona cie nie zna. -Nie. - Opuscilam okno do konca, zeby pozbyc sie z auta zapachu moich perfum. Nie moglam juz go zniesc. Myslami wciaz wracalam do czarnych, pelnych przerazenia oczu Ivy. - Dlatego jest mi tak ciezko. Zatrzymalismy sie pod swiatlami z powolnym piskiem hamulcow. Glenn nadal sie marszczyl, a broda i wasy stanowily ciemny cien na jego twarzy -Zechcialabys mowic po ludzku? Obdarzylam go szybkim, pozbawionym wesolosci usmiechem. -Czy tata ci mowil, jak omal nie aresztowalismy Tren- ta Kalamacka jako handlarza i wytworce genetycznych lekow? -Tak. To bylo zanim przenioslem sie do jego wydzialu. Powiedzial, ze jedynym swiadkiem byl agent ISB, ktory zginal w wysadzonym samochodzie. Swiatlo sie zmienilo i ruszylismy do przodu. Skinelam glowa. Edden powiedzial mu o najwazniejszym. -Opowiem ci o Trencie Kalamacku - powiedzialam, czujac na dloni ped powietrza. - Kiedy przylapal mnie na przeszukiwaniu jego gabinetu, bo chcialam znalezc jakis sposob na postawienie go przed sadem, nie przekazal mnie ISB, lecz zaproponowal prace. Kazda, jakiej bym sobie zazyczyla. - Bylo mi zimno, wiec skierowalam podmuch cieplego powietrza na siebie. - Chcial splacic moj dlug wobec ISB, zdejmujac ze mnie wyrok smierci, ustawic mnie jako niezalezna agentke, dac mi nieduzy personel, cokolwiek - gdybym pracowala dla niego. Chcial, zebym kierowala systemem, na ktorego zwalczaniu spedzilam cale moje zawodowe zycie. Proponowal mi pozor wolnosci. Potrzebowalam tego tak bardzo, ze moglabym sie zgodzic. Glenn madrze nic nie mowil. Nie bylo gliniarza, ktorego by nie kuszono, a ja bylam dumna, ze przeszlam te probe zwyciesko. -Kiedy odmowilam, jego propozycja zmienila sie w grozbe. Przebywalam tam wtedy pod postacia norki, a on zamierzal dreczyc mnie psychicznie i fizycznie, az zrobilabym wszystko, by przestal. Gdyby nie mogl mnie dostac po dobroci, zrobilby ze mnie niewolnice. Bylam bezradna. Tak jak teraz Sara Jane. - Przerwalam, by zebrac sie na odwage. Nigdy przedtem nie przyznalam sie glosno do tego, ze bylam bezradna. - Myslala, ze jestem norka, ale przyznawala mi wiecej godnosci jako zwierzeciu niz Trent dawal mi jej jako osobie. Musze ja od niego oderwac. Zanim bedzie za pozno. Jesli nie odnajdziemy Dana i nie zapewnimy mu bezpieczenstwa, nie bedzie miala zadnej szansy. -Pan Kalamack jest tylko czlowiekiem - stwierdzil Glenn. -Doprawdy! - powiedzialam i parsknelam sarkastycznym smiechem. - Niech mi pan powie, panie detektywie FBI, czy on jest czlowiekiem, czy Inderlanderem? Jego rodzina od dwoch pokolen cicho rzadzi sporym kawalkiem Cincinnati i nikt nie wie, kim on jest. Ani Jenks, ani fairy nie potrafia okreslic jego zapachu. On niszczy ludzi, dajac im to, czego pragna - i sie tym bawi. Patrzylam na mijane budynki, nie widzac ich. Glenn nadal milczal, wiec podnioslam wzrok. -Naprawde sadzisz, ze znikniecie Dana nie ma nic wspolnego z morderstwami lowcy czarownic? - zapytal. -Naprawde. - Poprawilam sie w fotelu, niezadowolona, ze powiedzialam mu tak duzo. - Wzielam to zlecenie tylko po to, zeby pomoc Sarze Jane i pograzyc Trenta. Popedzisz teraz z jezorem do taty? Oswietlaly go reflektory samochodow nadjezdzajacych z przeciwka. Glenn odetchnal. 114 -Jesli w trakcie swojej malej wendety zrobisz cokolwiek, co przeszkodzi mi w udowodnieniu, zemorderczynia jest dr Anders, to spale cie na stosie na Placu Fontanny - zagrozil cicho. - Jutro pojdziesz na uniwersytet, a potem opowiesz mi o wszystkim, czego sie dowiesz. - Rozluznil ramiona. - Tylko badz ostrozna. Patrzylam na jego twarz oswietlana blyskami mijanych swiatel, jakby odzwierciedlajacymi moja niepewnosc. Slowa Glenna brzmialy tak, jakby mnie rozumial. Cos takiego. -Zgoda - powiedzialam, opierajac sie wygodniej. Obrocilam glowe, bo skrecilismy w lewo zamiast w prawo. Zerknelam na Glenna z poczuciem dejr vu. - Dokad jedziemy? Moje biuro jest w przeciwnym kierunku. -Do pizzerii Piscary'ego - odparl. - Nie ma powodu czekac do jutra. Popatrzylam na niego, nie chcac sie przyznac do tego, ze obiecalam Ivy, ze nie pojdziemy tam bez niej. -Knajpe otwieraja dopiero o polnocy - sklamalam. - Obsluguje Inderlanderow. No bo jak czesto pizze zamawia czlowiek? Twarz Glenna znieruchomiala, a ja zaczelam skubac lakier na paznokciu. -Zanim tlum przewali sie na tyle, by ktos mogl z nami porozmawiac, zrobi sie przynajmniej druga. -Druga w nocy, tak? - upewnil sie Glenn. No jasne, pomyslalam. To wtedy wiekszosc Inderlanderow rozkreca sie na dobre, a zwlaszcza ci martwi. -Moze pojedz do domu, poloz sie spac, a jutro pojedziemy tam wszyscy? Pokrecil glowa. -Pojedziesz dzis beze mnie. Prychnelam z uraza. -Ja tak nie pracuje, Glenn. Poza tym, gdybym pojechala, ty pojechalbys sam, a obiecalam twojemu tacie, ze postaram sie utrzymac cie przy zyciu. Zaczekam. Slowo honoru czarownicy. Klamac, owszem. Zdradzic zaufanie partnera - nawet niemile widzianego - nie. Zerknal na mnie podejrzliwie. -Dobra. Slowo honoru czarownicy? 115 ROZDZIAL 7 -Rache - odezwal sie Jenks z mojego kolczyka. - Zerknij na tego goscia. Poluje czy co?Popoludnie bylo niezwykle cieple jak na wrzesien. Podciagnelam torbe wyzej na ramie i idac przez hol, spojrzalam na wskazanego mlodzienca. Podswiadomosc laskotala mi muzyka z jego radia, grajacego zbyt cicho, by dobrze je slyszec. Przede wszystkim pomyslalam, ze musi mu byc goraco. Wlosy mial czarne, ubranie i okulary przeciwsloneczne tez, a jego czarny plaszcz byl ze skory. Opieral sie o automat z napojami i usilujac wygladac wytwornie, rozmawial z kobieta w gotyckiej sukni z czarnej koronki. Ale zawalal sprawe. Nikt nie wyglada na osobe wyrafinowana, trzymajac w dloni kubek ze styropianu, bez wzgledu na to, jak seksowne wrazenie sprawia jego dwudniowy zarost. I nikt nie ubiera sie w gotyckie ciuchy poza nastoletnimi zywymi wampirami, ktore wymknely sie spod kontroli, oraz zalosnie smutnymi kiepskimi nasladowcami wampirow. Prychnelam, czujac sie o wiele lepiej. Rozlegly teren uniwersytetu i zbiorowisko mlodosci sprawialy, ze czulam sie nieswojo. Chodzilam do niewielkiego dwuletniego college'u przygotowujacego do studiow wyzszych, wybierajac standardowy dwuletni program nauczania polaczony z czteroletnim stazem w ISB. Matki nie byloby stac na oplacenie mojej nauki na Uniwersytecie Cincinnati z renty po ojcu, nawet przy dodatku przyslugujacym z powodu smierci ojca. Zerknelam na wyblakle zolte pokwitowanie, ktore dal mi Edden. Byly na nim wypisane godziny i dni tygodnia moich zajec, a na samym dole z prawej strony koszt calosci - podatek, oplaty za laboratorium i czesne sumowaly sie w przerazajaca kwote. Tylko te jedne zajecia kosztowaly prawie tyle samo co semestr na mojej uczelni. Zauwazylam obserwujacego mnie z kata holu laka i nerwowym ruchem wepchnelam dokument do torby. Nie pasowalam do tego miejsca nawet bez platania sie z planem zajec w garsci. Rownie dobrze moglabym sobie powiesic na szyi karteczke z napisem "Uczestniczka programu ksztalcenia doroslych". Niech Bog ma mnie w opiece, ale czulam sie dziwnie. Ci ludzie nie byli o wiele mlodsi ode mnie, ale z kazdego ich ruchu wyzierala niewinnosc. -To glupie - mruknelam do Jenksa, wychodzac z holu. Nawet nie wiedzialam, dlaczego pixy byl ze mna. Pewnie obarczyl mnie nim Edden, zeby miec pewnosc, ze poszlam na zajecia. Idac nadziemnym przeszklonym lacznikiem miedzy budynkiem wydzialow handlowych i Aula Kantacka, mocno stukalam obcasami moich butow wampirzego wyrobu. Z zaskoczeniem uswiadomilam sobie, ze wybijam nimi rytm "Strzaskanego wzroku" Takaty i mimo ze wciaz tak naprawde nie slyszalam muzyki, slowa wryly 121 mi sie gleboko w pamiec, doprowadzajac mnie do szalu. "Odsiej wskazowki z pylu, z zywotow mych i woli, kochalem cie wtedy, kocham cie wciaz do woli".-Powinnam teraz przepytywac z Glennem sasiadow Dana - powiedzialam zrzedliwie. - Nie potrzebuje tych pieprzonych zajec, tylko rozmowy z kursantami. Moj kolczyk wahnal sie niczym hustawka z opony, a skrzydelka Jenksa polaskotaly mnie w szyje. -Edden nie chce, by dr Anders sie dowiedziala, ze jest podejrzana. To chyba dobry pomysl. Zmarszczylam brwi. Dotarlam do korytarza wylozonego wykladzina dywanowa tlumiaca moje kroki i zaczelam zwracac uwage na rosnace numery na drzwiach. -Uwazasz to za dobry pomysl, tak? -Tak. Ale o czyms zapomnial. - Jenks prychnal. - A moze nie. Zwolnilam na widok kilkorga osob stojacych pod jednymi z drzwi. To byla zapewne moja grupa. -O czym? -Coooz - powiedzial przeciagle - skoro chodzisz na te zajecia, to pasujesz do profilu. Poczulam fale adrenaliny. -No prosze - mruknelam. Cholerny Edden. Smiech Jenksa zabrzmial jak dzwoneczki wietrzne. Przesunelam ciezka ksiazke na drugie biodro, szukajac wzrokiem osoby, ktora wygladala na dysponujaca najlepszymi plotkami. Spojrzala na mnie - a raczej na Jenksa - mloda kobieta, usmiechnela sie i odwrocila. Miala na sobie dzinsy jak ja, bawelniana koszulke i wygladajacy na drogi zamszowy zakiet - ubrala sie swobodnie, lecz wytwornie. Ladne polaczenie. Upuscilam torbe na kwadrat wykladziny i jak wszyscy oparlam sie o sciane w niezobowiazujacej odleglosci metra od innych. Zerknelam ukradkiem na ksiazke lezaca u stop kobiety. "Bezkontaktowe przedluzki przy wykorzystaniu magicznych linii". Poczulam przyplyw ulgi. Mialam przynajmniej wlasciwa ksiazke. Moze nie bedzie tak zle. Slyszac stlumiona rozmowe w pokoju, zerknelam na matowa szybe jego zamknietych drzwi. Pewnie nie skonczyly sie jeszcze poprzednie zajecia. Jenks rozhustal moj kolczyk. Moglam nie zwracac na to uwagi, ale kiedy zaczal spiewac o gasienicach miernikowca i nagietkach, odpedzilam go machnieciem reki. Kobieta stojaca obok mnie odchrzaknela. -Przenioslas sie? - zagadnela. -Slucham? - zapytalam, a Jenks wrocil na kolczyk. Strzelila balonem z gumy i powiodla wzrokiem ode mnie do pixy. Miala mocno umalowane oczy. -Nie ma wielu studentow magicznych linii. Nie pamietam, zebym cie widziala. Chodzisz zwykle na nocne zajecia? -Nie - odepchnelam sie od sciany i odwrocilam do kobiety. - Zapisalam sie, zeby awansowac w pracy. Rozesmiala sie i odgarnela do tylu dlugie wlosy. -Rozumiem cie.Ale kiedy skoncze ten kurs, pewnie juz nie bedzie zadnych posad dla kierownika produkcji filmowej z doswiadczeniem zwiazanym z magia linii. Ostatnio wszyscy chyba studiuja jako przedmiot dodatkowy cos ze sztuki. -Jestem Rachel. - Wyciagnelam reke. - A to jest Jenks. -Milo was poznac - rzekla, sciskajac moja dlon. - Janine. Jenks podfrunal do niej i wyladowal na pospiesznie uniesionej dloni. 122 -Cala przyjemnosc po mojej stronie, Janine - powiedzial i nawet sie uklonil.Usmiechnela sie szeroko i z wyraznym zachwytem. Chyba nie miala wiele do czynienia z pixy. Wiekszosc tych istot przebywala za miastem, o ile nie byly zatrudniane w nielicznych dziedzinach, w ktorych pixy i fairy byly mistrzami: w konserwacji kamer, ochronie czy dobrym, starym skradaniu sie. Ale i tak znacznie powszechniej zatrudniano fairy, poniewaz jadly owady, a nie nektar, i o wiele latwiej bylo im zdobywac zywnosc. -Czy zajecia prowadzi sama dr Anders, czy robi to za nia jakis asystent? - zapytalam. Janine zachichotala, a Jenks wrocil na moj kolczyk. -Slyszalas o niej? Owszem, uczy, bo nie ma nas duzo. - Zmruzyla oczy. - A zwlaszcza teraz. Zaczelo nas kilkanascie osob, ale stracilismy czworo i dr Anders powiedziala, ze morderce interesuja tylko czarownice i czarownicy czerpiacy moc z magicznych linii i zebysmy byli ostrozni. A potem z zajec zrezygnowal Dan. Z powrotem oparla sie o sciane i westchnela. -Lowca czarownic? - zapytalam, tlumiac usmiech. A wiec stanelam obok odpowiedniej osoby. Rozwarlam szeroko oczy. - Zartujesz... Zrobila zmartwiona mine. -Chyba miedzy innymi dlatego odszedl Dan. Szkoda. Byl tak naladowany, ze mogl sprawic, zeby zraszacz sypal iskrami podczas burzy. Mial jakas wazna rozmowe o prace. Nie chcial mi nic powiedziec. Chyba sie bal, ze tez zloze podanie. Zdaje sie, ze dostal te prace. Kiwnelam glowa, zastanawiajac sie, czy to byla wiadomosc, jaka chcial sie podzielic z Sara Jane w sobote. Ale potem zaczela mi kielkowac mysl, ze moze kolacja w wiezowcu Carew miala byc kolacja pozegnalna, a on stchorzyl i porzucil dziewczyne bez slowa. -Jestes pewna, ze zrezygnowal z zajec? - zapytalam. - Moze lowca czarownic... Nie dokonczylam, a Janine usmiechnela sie uspokajajaco. -Tak, zrezygnowal. Zapytal, czy jesli dostanie te prace, to zechce kupic jego magnetyczna krede. Kiedy sie zlamie pieczec, ksiegarnie nie przyjmuja zwrotow. Ogarnal mnie niepokoj. -Nie wiedzialam, ze bede potrzebowac kredy. -Moge ci pozyczyc - zaproponowala Janine, grzebiac w torebce. - Dr Anders zwykle kaze nam cos rysowac: pentagramy, apogea polnocne czy poludniowe... rysowalismy juz wszystko. Ona laczy laborke z wykladem. Dlatego spotykamy sie tutaj, a nie w sali wykladowej. -Dzieki - powiedzialam, przyjmujac metaliczna paleczke i sciskajac ja razem z ksiazka. Pentagramy? Nie znosze pentagramow Linie zawsze wychodza mi krzywo. Bede musiala zapytac Eddena, czy zaplaci za druga wyprawe do ksiegarni. Ale przypomniawszy sobie koszt zajec, ktory prawdopodobnie nie zostanie mu zwrocony, postanowilam pojsc do mamy po moje stare przybory szkolne. Cudownie. Powinnam do niej zadzwonic. Janine zauwazyla moja zbolala mine i zle ja zrozumiawszy, powiedziala pospiesznie: -Och, nie martw sie, Rachel. Morderca nie poluje na nas. Naprawde. Dr Anders kazala nam uwazac, ale jego interesuja tylko doswiadczone czarownice. -Tak - powiedzialam, zastanawiajac sie, czy zostalabym uznana za doswiadczona, czy nie. - Chyba tak. Rozmowy wokol nas ucichly, bo zza drzwi dobiegl ostry glos dr Anders: -Nie wiem, kto zabija moich studentow. Bylam w tym miesiacu na zbyt wielu pogrzebach, by wysluchiwac twoich obrzydliwych oskarzen. I jesli nie przestaniesz, to wytocze ci proces o znieslawienie! 123 Janine z niepokojem podniosla swoja ksiazke i przycisnela ja do piersi. Studenci stojacy na korytarzu prze-stepowali z nogi na noge i wymieniali spojrzenia pelne zaklopotania.-To tyle, jesli chodzi o nieinformowanie dr Anders, ze moze byc podejrzana - szepnal z kolczyka Jenks. Skinelam glowa, zastanawiajac sie, czy Edden pozwoli mi teraz zrezygnowac z tych zajec. - Jest tam z nia Denon - dodal pixy, a ja wstrzymalam oddech. -Co? -Czuje jego zapach - odpowiedzial. - Jest w pokoju z dr Anders. Denon? Ciekawe, co moj dawny szef robi poza swoim biurem. Rozleglo sie ciche mruczenie, a potem glosny trzask. Wszyscy w korytarzu oprocz mnie i Jenksa podskoczyli. Janine dotknela ucha, jakby wlasnie ktos ja porzadnie w nie palnal. -Nie poczulas? - zapytala, a ja pokrecilam glowa. - Wlasnie ustanowila krag, nie narysowawszy go na pod- lodze. Wraz z pozostalymi patrzylam na drzwi. Nie wiedzialam, ze mozna ustanowic krag, nie rysujac go. Nie podobalo mi sie tez to, ze wszyscy oprocz Jenksa i mnie poznali, ze to zrobila. Czujac sie, jakbym sie znalazla na bardzo glebokiej wodzie, podnioslam torbe. Niskie brzmienie glosu mego dawnego szefa przejelo mnie chlodem. Denon byl zywym wampirem, jak Ivy. Byl jednak niskiej krwi, a nie wysokiej, jako ze urodzil sie jako czlowiek i dopiero pozniej zostal zainfekowany wirusem wampiryzmu przez ktoregos z prawdziwie nieumarlych. I podczas gdy Ivy miala polityczna sile, poniewaz urodzila sie jako wampirzyca i w zwiazku z tym miala gwarancje dolaczenia do nieumarlych, nawet gdyby umarla samotnie z nietknieta cala swoja krwia, to Denon pozostanie wampirem drugiej klasy, ktory bedzie musial ufac, ze komus zechce sie dokonczyc jego przemiane, kiedy umrze. -Wynocha z mojego pokoju - zazadala dr Anders. - Zanim wniose oskarzenie o nekanie. Studenci poruszali sie nerwowo. Nie bylam zaskoczona, kiedy za matowa szyba zamajaczyla ciemna postac. Wraz z pozostalymi zesztywnialam, kiedy drzwi sie otworzyly i pojawil sie w nich Denon. Musial niemal odwrocic sie bokiem, by przez nie przejsc. Nadal zywilam przekonanie, ze w poprzednim zyciu byl glazem - gladkim, oszlifowanym przez rzeke glazem o wadze jakiejs tony. Bedac niskiej krwi i majac jedynie ludzka sile, musial ciezko pracowac, by dotrzymac kroku swym martwym braciom. W efekcie mial waska talie i mnostwo wielkich miesni, ktore opinala jego biala koszula. Czysta bawelna mocno kontrastowala z karnacja Denona, przyciagajac moj wzrok -zgodnie z jego zyczeniem. Grupka sie cofnela, robiac mu przejscie. Wydawalo sie, ze z pokoju wyplynela jakas zimna obecnosc i otulila Denona - byly to pozostalosci aury, ktora zapewne uaktywnil przy dr Anders. Wbil we mnie wzrok z pewnym siebie, pelnym wyzszosci usmiechem. -Wiesz co, Rachel? - mruknal Jenks, przefruwajac do Janine. - Zobaczymy sie w srodku, dobra? Nic nie odpowiedzialam, czujac sie nagle zbyt mala i bezbronna. -Zajme ci miejsce - rzekla Janine, ale ja nie odrywalam oczu od dawnego szefa. Korytarz niepostrzezenie opustoszal. Kiedys sie balam tego czlowieka i chetnie balabym sie go teraz, ale cos sie zmienilo. Mimo ze nadal poruszal sie z wdziekiem drapieznika, zniknal jego wiecznie mlody wyglad. Cien glodu w jego oczach, ktorego nawet nie staral sie ukrywac, swiadczyl, ze wciaz jest praktykujacym wampirem, ale domyslilam sie, ze wypadl z lask i nie pije juz krwi nieumarlych, chociaz zapewne oni wciaz zywia sie nim. 124 -Morgan - odezwal sie; jego slowa jakby odbily sie od ceglanej sciany za mna i pchnely mnie do przodu. Jego glos byl taki jak on: wycwiczony, potezny i pelen obietnic. - Slyszalem, ze sie prostytuujesz dla FBI. A moze po prostu poprawiamy swoja pozycje?-Witam, panie Denon - powiedzialam, nie odrywajac wzroku od jego czarnych jak zrenice oczu. - Zostal pan zdegradowany do stanowiska agenta? Pelne glodu pozadanie w jego oczach zmienilo sie w gniew. -Wyglada na to, ze dostajesz zlecenia, jakie dawales mnie - dodalam. - Zdejmujesz famulusy z drzew? Sprawdzasz waznosc zezwolen? A jak sie maja te bezdomne trolle spod mostow? Denon postapil krok do przodu; mial napiete miesnie i wbijal we mnie wzrok. Poczulam, ze robi mi sie zimno, i stwierdzilam, ze opieram sie plecami o sciane. Swiatlo slonca wpadajace do korytarza z odleglego lacznika jakby pociemnialo. Sam lacznik zawirowal jak w kalejdoskopie i wydal sie dwa razy odleglejszy. Serce zabilo mi mocnej, ale zaraz sie uspokoilo. Denon usilowal uaktywnic aure, ja jednak wiedzialam, ze nie moze tego zrobic, jesli nie bedzie mogl jej odzywic moim strachem. Postanowilam, ze nie bede sie bac. -Daruj sobie te bzdury, Denonie - powiedzialam zuchwale, ale ze scisnietym zoladkiem. - Mieszkam z wampirzyca, ktora moglaby cie zjesc na sniadanie. Zachowaj aure dla kogos, na kim zrobi wrazenie. Mimo to nadal sie zblizal, az przeslonil mi cale pole widzenia. Musialam podniesc wzrok i wkurzylo mnie to. Mial cieply oddech, w ktorym wyczuwalam ostry zapach krwi. Moje tetno przyspieszylo; nie podobalo mi sie, ze Denon wie, ze wciaz sie go boje. -Jest tu ktos oprocz mnie i ciebie? - zapytal glosem gladkim jak budyn czekoladowy. Wolnym, kontrolowanym ruchem siegnelam reka do pistoletu na kulki. Otarlam knykcie o cegle, ale kiedy tylko dotknelam rekojesci broni, blyskawicznie wrocila mi pewnosc siebie. -Tylko ty, ja i moj pistolet na kulki. Dotknij mnie, a cie powale. - Usmiechnelam sie do niego. - Jak myslisz, co w nich umiescilam? Troche trudno byloby wyjasnic, dlaczego musial tu przybyc ktos z ISB i polac cie slona woda, co? Moim zdaniem smiano by sie z tego przynajmniej przez rok. Patrzylam, jak w jego oczach zapala sie nienawisc. -Cofnij sie - powiedzialam wyraznie. - Jesli wyciagne pistolet, uzyje go. Cofnal sie. -Wycofaj sie z tego, Morgan - zazadal. - To moje zlecenie. -To wyjasnia, dlaczego ISB puscilo tryby w ruch. Moze powinienes wrocic do wypisywania mandatow za zle parkowanie i pozwolic, by sprawa zajal sie zawodowiec. Ze swistem wypuscil ustami powietrze, a ja znalazlam w jego gniewie sile. Ivy miala racje. W zakamarkach duszy Denona czail sie strach. Strach, ze kiedys nieumarle wampiry, ktore sie nim zywia, straca nad soba panowanie i go zabija. Strach, ze nie sprowadza go z powrotem jako jednego ze swoich braci. Powinien sie bac. -To sprawa ISB - oznajmil. - Wtrac sie, to kaze cie wtracic do paki. - Usmiechnal sie, blyskajac swymi ludzkimi zebami. - Jesli myslalas, ze pobyt w klatce Kalamacka byl fatalny, to zaczekaj, az zobaczysz te u mnie. Moja pewnosc siebie sie zachwiala. ISB o tym wiedziala? -Nie wpadaj w panike - odparlam drwiaco. - Jestem tu w sprawie zaginionej osoby, a nie twoich morderstw. -Zaginionej osoby - powtorzyl szyderczo. - Dobre. Bede sie trzymal tej wersji. Staraj sie tym razem utrzymac swoja zdobycz przy zyciu. - Spojrzal na mnie ostatni raz, a potem ruszyl korytarzem w strone slonca i odleglych odglosow holu. - Nie bedziesz pieszczoszka Tamwood w nieskonczonosc - rzucil, nie odwracajac sie. - Wtedy po ciebie przyjde. 125 -Jasne, jak chcesz - powiedzialam, mimo ze poczulam uklucie dawnego strachu.Zdusilam go i wyjelam reke zza plecow. Nie bylam pieszczoszka Ivy, chociaz to, ze z nia mieszkalam, dawalo mi ochrone przed populacja wampirow Cincinnati. Nie zajmowala silnej pozycji, ale jako ostatni zywy czlonek rodziny Tamwoodow miala status przyszlej przywodczyni, honorowany przez madre zywe i martwe wampiry. Odetchnelam gleboko, by pozbyc sie slabosci w kolanach. Wspaniale. Teraz musialam wejsc do sali po tym, jak zapewne zaczely sie zajecia. Myslac, ze moj dzien nie moze juz stac sie gorszy, zebralam sie w sobie i weszlam do sali jasno oswietlonej blaskiem dnia, ktory wpadal przez rzad okien wychodzacych na kampus. Jak mowila Janine, sala byla urzadzona jak laboratorium - przy kazdym z wysokich stolow siedzialy na stolkach po dwie osoby. Janine siedziala sama i rozmawiala z Jenksem, wyraznie trzymajac miejsce obok siebie dla mnie. Zachlysnelam sie ozonem z pospiesznie skonstruowanego kregu dr Anders. Kregu juz nie bylo, ale od pozostalosci mocy mrowilo mnie w zatokach. Zerknelam na jej zrodlo, znajdujace sie na koncu sali. Dr Anders siedziala przy brzydkim metalowym biurku pod tradycyjna tablica. Lokcie oparla na blacie, a twarz schowala w dloniach. Widzialam, jak drza jej szczuple palce, i zadalam sobie pytanie, czy sprawily to oskarzenia Denona, czy to, ze zaczerpnela z zaswiatow tyle mocy, by ustanowic krag bez pomocy jego fizycznego obrazu. Studenci zachowywali sie wyjatkowo cicho. Wlosy zwiazala w ciasny kok, a siwe pasma nieladnie odcinaly sie od ich czerni. W klasycznych jasnobrazowych spodniach i gustownej bluzce wygladala na starsza od mojej matki. Starajac sie nie zwracac na siebie uwagi, przemknelam obok dwoch pierwszych rzedow stolow i usiadlam obok Janine. -Dzieki - szepnelam. Szeroko rozwartymi oczyma patrzyla, jak upycham torbe pod stolem. -Pracujesz dla ISB? Zerknelam na dr Anders. -Juz nie. Odeszlam wiosna. -Myslalam, ze nie mozna odejsc z ISB - powiedziala z jeszcze wiekszym zdumieniem. Wzruszylam ramionami i odgarnelam wlosy, zeby Jenks mogl wyladowac na swoim zwyklym miejscu. -Nie bylo to latwe. Przenioslam wzrok na dr Anders, ktora wlasnie wstala. Wysoka kobieta byla tak przerazajaca, jak ja zapamietalam; miala pociagla, szczupla twarz i nos, ktory wcale nie bylby nie na miejscu na ilustracji sprzed Zmiany, przedstawiajacej czarownice. Nie miala jednak brodawki i zielonej cery. Kiedy tak skupiala na sobie uwage studentow, po prostu stojac, emanowala z niej pewnosc siebie etatowego nauczyciela akademickiego. Wziela do reki plik kartek; palce juz jej nie drzaly. Zsunela okulary w drucianej oprawce na koniec nosa i udala, ze pilnie czyta notatki. Moglabym sie zalozyc, ze rzucila na te okulary zaklecie wykrywajace inne zaklecia magicznych linii i zalowalam, ze nie mam czelnosci, by wlozyc wlasne okulary i sprawdzic, czy posluzyla sie magia linii, by wygladac tak nieatrakcyjnie, czy to jej naturalny wyglad. Westchnawszy, uniosla szczuple ramiona i spojrzala na mnie przez swoje poprawione okulary. -Widze dzisiaj nowa twarz - odezwala sie glosem, od ktorego przeszly mi ciarki po plecach. Usmiechnelam sie do niej falszywie. Bylo oczywiste, ze mnie poznala; jej twarz zmarszczyla sie jak suszona sliwka. -Rachel Morgan - powiedziala. -Jestem - odparlam bezbarwnym glosem. 126 Drgnela z irytacji.-Wiem kim jestes. - Stukajac niskimi obcasami, podeszla do mnie, pochylila sie i przyjrzala badawczo Jenksowi. - A kimze pan jest, panie pixy? -Jenks, prosze pani - wybakal i poruszyl niespokojnie skrzydelkami, wplatujac mi je we wlosy. -Jenks - powtorzyla niemal z szacunkiem. - Milo mi pana poznac. Nie mam pana na liscie. Prosze opuscic sale. -Tak, prosze pani - powiedzial i ku memu wielkiemu zaskoczeniu zwykle arogancki pixy sfrunal z mojego kolczyka. - Wybacz, Rache - mruknal, unoszac sie przede mna. - Bede w salonie dla personelu albo w bibliotece. Moze Nick jeszcze pracuje. - Jasne. Znajde cie pozniej. Skinal dr Anders glowa i smignal przez wciaz otwarte drzwi. -Przykro mi - rzekla dr Anders. - Czy moje zajecia koliduja z twoim zyciem towarzyskim? -Nie, pani doktor. Milo znow pania widziec. Cofnela sie, slyszac w moim glosie nute sarkazmu. -Doprawdy? Katem oka zobaczylam, ze Janine ma otwarte usta. Z tego, co udalo mi sie dostrzec, reszta studentow wygla-dala mniej wiecej tak samo. Palila mnie twarz. Nie wiem, dlaczego ta kobieta sie na mnie uwziela. Dla wszystkich innych byla tak mila, jak glodna wrona, ale ja mialam do czynienia z wyglodnialym borsukiem. Dr Anders polozyla z trzaskiem swoje papiery na moim stole. Moje nazwisko bylo obwiedzione gruba czerwona linia. Waskie wargi wykladowczyni zacisnely sie niemal niezauwazalnie. -Dlaczego tu jestes? - zapytala. - Odbyly sie juz dwa spotkania. -Tydzien rezygnacji i dopisywania jeszcze sie nie skonczyl - odparowalam, czujac, jak przyspiesza mi tetno. W przeciwienstwie do Jenksa, stawianie sie osobom u wladzy nie sprawialo mi klopotu. Lecz, jak glosi piosenka, wladza zawsze wygrywa. -Nawet nie wiem, jak ci sie udalo uzyskac zgode na uczeszczanie na te zajecia - stwierdzila cierpkim tonem. - Nie spelniasz zadnych wymogow. -Zostaly tu przeniesione wszystkie moje zaliczenia. I mam rok doswiadczen na zywo. To byla prawda, ale prawdziwym powodem, dla ktorego moglam wskoczyc na te zaawansowane zajecia, byl Edden. -Marnuje pani moj czas, pani Morgan. Jest pani czarownica ziemi. Myslalam, ze uswiadomilam to pani bar dzo wyraznie. Nie ma pani wystarczajacych kwalifikacji, by wykorzystywac magiczne linie do czegos wiecej niz zamkniecie niewielkiego kregu. - Pochylila sie nade mna; poczulam, ze rosnie mi cisnienie. - Zamierzam wyrzucic cie z moich zajec szybciej niz poprzednio. Wzielam uspokajajacy oddech i zerknelam na wstrzasniete twarze. Najwyrazniej ci ludzie jeszcze nie widzieli tej strony swojej ukochanej nauczycielki. -Potrzebuje tych zajec, pani doktor - powiedzialam, nie wiedzac, dlaczego usiluje przemowic do jej skarlalego wspolczucia. Tylko ze gdybym zostala wyrzucona, Edden moglby mnie zmusic do zaplacenia czesnego. - Jestem tu po to, zeby sie uczyc. Uslyszawszy to, drazliwa kobieta wziela swoje notatki i cofnela sie do pustego stolu za nia. Powiodla wzrokiem po studentach i zatrzymala go na mnie. -Masz jakies klopoty ze swoim demonem? 127 Kilka osob wstrzymalo oddech. A Janine sie ode mnie odsunela. Niech te babe diabli, pomyslalam, zakrywajac dlonia nadgarstek. Nie minelo nawet piec minut, a ona juz wszystkich do mnie zrazila. Powinnam byla nosic jakas bransoletke. Zacisnelam zeby i zaczelam szybciej oddychac, walczac z checia udzielenia cietej odpowiedzi.Dr Anders sprawiala wrazenie zadowolonej. -Nie da sie porzadnie ukryc znaku demona za pomoca magii ziemi - stwierdzila, podnoszac po nauczycielsku glos. - Trzeba do tego magii linii. Czy to dlatego tu pani jest, pani Morgan? - zapytala kpiacym tonem. Trzeslam sie, ale nie spuszczalam wzroku. Tego nie wiedzialam. Nic dziwnego, ze moje amulety majace ukryc znak nie dzialaly po zachodzie slonca. Sciagnela brwi, od czego poglebily sie jej zmarszczki. -Zajecia z demonologii dla wspolczesnych adeptow prowadzone przez profesora Peltzera odbywaja sie w sasiednim budynku. Moze powinna pani sprawdzic, czy nie jest za pozno na zmiane zajec. Nie zajmujemy sie tu czarnymi sztukami. -Nie jestem czarna czarownica - powiedzialam cicho, bojac sie, ze jesli podniose glos, to zaczne krzyczec. Walczac ze wstydem, podciagnelam rekaw, by pokazac znak demona. - Nie wezwalam demona, ktory mi to zostawil. Ja z nim walczylam. Powoli zaczerpnelam tchu, nie potrafiac na nikogo spojrzec, a najbardziej na Janine, ktora odsunela sie ode mnie najdalej, jak mogla. -Jestem tu po to, zeby sie nauczyc, jak nie dopuscic go do siebie, pani doktor. Nie bede chodzic na zadne zajecia z demonologii. Boje sie ich. Ostatnie slowa wyszeptalam, ale wiedzialam, ze wszyscy mnie uslyszeli. Dr Anders wygladala na zaskoczona. Bylam zazenowana, ale jesli mialo to pomoc w utrzymaniu dr Anders z dala ode mnie, to bylo to zazenowanie dobrze wykorzystane. Kobieta wrocila pod tablice, glosno stukajac obcasami. -Niech pani idzie do domu, pani Morgan - powiedziala do tablicy. - Wiem, dlaczego pani tu jest. Nie zabilam moich poprzednich studentow i pani niewypowiedziane oskarzenia mnie obrazaja. Z tym milym akcentem odwrocila sie, blyskajac usmiechem zza waskich warg. -Pozostali zechca zachowac swoje kopie osiemnastowiecznych pentagramow. W piatek bedzie z nich sprawdzian. Na nastepny tydzien prosze przejrzec rozdzial szosty, siodmy i osmy w podrecznikach oraz zrobic parzyste cwiczenia po kazdym z nich. Janine? Na dzwiek swego imienia dziewczyna podskoczyla. Przez caly czas usilowala sie porzadnie przyjrzec mojemu nadgarstkowi. Wciaz sie trzeslam i zapisalam prace domowa drzacymi palcami. -Janine, lepiej zrob tez te nieparzyste po rozdziale szostym. Twoje panowanie nad uwalnianiem nagromadzonej energii magicznych linii pozostawia nieco do zyczenia. -Tak, pani doktor - odparla z pobladla twarza moja sasiadka. -I usiadz przy Brianie - dodala nauczycielka. - Mozesz sie nauczyc od niego wiecej niz od pani Morgan. Janine sie nie wahala. Zanim dr Anders skonczyla, wziela torebke i ksiazke i usiadla przy stole obok. Zostalam sama; zrobilo mi sie niedobrze. Kreda pozyczona od Janine lezala obok mojej ksiazki jak ukradzione ciasteczko. 128 -W piatek chcialabym takze ocenic wasze zwiazki z famulusami, poniewaz w nastepnych tygodniachzaczniemy dzial dlugoterminowej ochrony - mowila dr Anders. - Prosze wiec ich przyniesc. Sprawdzenie was wszystkich troche potrwa. Osoby z konca alfabetu moga sie spodziewac zatrzymania po zwyklym czasie zajec. Niektorzy jekneli, ale braklo im pewnej jowialnosci, ktora, jak wyczuwalam, zwykle tu panowala. Scisnelo mnie w zoladku. Nie mialam famulusa. Jesli go nie zdobede na piatek, ona mnie obleje. Tak jak ostatnim razem. Dr Anders usmiechnela sie do mnie z cieplem lalki. -Czy to jakis klopot, pani Morgan? Nie - odparlam bezbarwnym tonem, zaczynajac miec ochote na obarczenie jej tymi morderstwami bez wzgledu na to, czy je popelnila, czy nie. - Zaden klopot. 129 ROZDZIAL 8 -Kiedy zatrzymalismy sie przed pizzeria Piscary'ego w nie- oznakowanym samochodzie FBI Glenna, naszczescie nie bylo kolejki. Ivy i ja wysiadlysmy z auta niemal w chwili, kiedy sie zatrzymalo. Ze wzgledu na swieze wspomnienie tego, jak przyparla mnie do sciany w kuchni, nie byla to przyjemna przejazdzka dla zadnej z nas. Tego wieczoru Ivy zachowywala sie dziwnie; byla przygaszona, lecz podekscytowana. Czulam sie tak, jakbym miala poznac jej rodzicow. Pod pewnym wzgledem chyba tak mialo byc. To Piscary dawno temu zapoczatkowal jej rod zywych wampirow. -Glenn wysiadl powoli, ziewnal i wlozyl kurtke, ale obudzil sie na tyle, by odgonic Jenksa, krazacego wokol jego glowy. Nie wygladal na zaniepokojonego wyprawa do scisle inderlandzkiej knajpy. Moze powoli sie uczyl. -Detektyw FBI zgodzil sie zmienic swoj sztywny garnitur na dzinsy i wyblakla flanelowa koszule, ktore Ivy upchnela na dnie swojej szafy w pudelku podpisanym czarnym markerem "Resztki". Doskonale pasowaly na Glenna, a ja nie chcialam wiedziec, skad je wziela ani dlaczego mialy w kilku dosc nieoczekiwanych miejscach starannie zaszyte rozdarcia. Ortalionowa kurtka kryla bron, ktorej nie chcial zostawic, ale ja zostawilam swoj pistolet w domu. W sali pelnej wampirow bylby bezuzyteczny. -Na parking powoli wjechala furgonetka i zajela wolne miejsce na odleglym jego skraju. Spojrzalam na jasno oswietlone okienko wydawania zamowien. Na moich oczach wyjechala kolejna pizza; samochod zarzucilo na zakrecie przy wyjezdzaniu z parkingu, po czym pomknal ulica z szybkoscia swiadczaca o silniku o duzej mocy. Dostawcy pizzy dobrze zarabiali od czasu, kiedy przeprowadzili udana kampanie na rzecz otrzymywania wynagrodzenia za prace w niebezpiecznych warunkach. -Zza parkingu dobiegal cichy plusk wody omywajacej drewno. Na rzece Ohio lsnily dlugie smugi swiatla, a co wyzsze budynki Cincinnati odbijaly sie w spokojnej wodzie szerokimi pasmami. Knajpa Piscary'ego byla polozona na nabrzezu, posrodku pasa zamozniejszych klubow, restauracji i nocnych lokali. Miala nawet pomost, do ktorego mogli cumowac klienci przybywajacy jachtami - lecz otrzymanie stolika z widokiem na przystan o tak poznej porze byloby niemozliwe. -- Gotowi? - zapytala pogodnie Ivy, konczac poprawiac kurtke. -Ubrala sie jak zwykle w czarne skorzane spodnie i jedwabna koszule; wygladala drapieznie. Jedynym kolorem na jej twarzy byla jaskrawoczerwona szminka. Zamiast nieodlacznego krzyza, ktory spoczywal w kasetce na bizuterie w domu, miala na szyi lancuszek z czarnego zlota. Idealnie pasowal do lancuszka na noge. Pomalowala tez paznokcie przezroczystym lakierem, nadajac im subtelny polysk. 130 Bizuteria i lakier do paznokci byly u niej niezwykle, wiec kiedy ja zobaczylam, postanowilam zastapic moja zwykla bransoletke z amuletami szeroka bransoleta ze srebra, zakrywajaca znak demona. Milo bylo sie wystroic i nawet sprobowalam zrobic cos z wlosami. Ruda burza, ktora mi z tego wyszla, niemal wygladala na zamierzony efekt.Po drodze do wejscia trzymalam sie krok za Glennem. Inderlanderzy swobodnie dobierali sobie towarzystwo, lecz nasza grupa byla dziwaczniejsza niz zwykle i mialam nadzieje, ze szybko wejdziemy i wyjdziemy z informacja, po ktora przyszlismy, zanim sciagniemy na siebie uwage. Z furgonetki, ktora przyjechala za nami, wysiadlo stado lakow, ktorzy halasliwie deptali nam po pietach. -Glenn - odezwala sie Ivy, kiedy dotarlismy do drzwi. - Trzymaj gebe na klodke. -Jak chcesz - odparl zaczepnym tonem detektyw. Unioslam brwi i cofnelam sie ostroznie o krok. Jenks wyladowal na jednym z moich kolczykow w formie duzych kol, ktore mialam w uszach. -To powinno byc niezle. - Zachichotal. Ivy chwycila Glenna za kolnierz, uniosla go i przyparla do drewnianego slupka podtrzymujacego markize. Zaskoczony detektyw na moment znieruchomial, a potem usilowal kopniakiem trafic Ivy w brzuch. Puscila go, by uniknac uderzenia, lecz z wampirza szybkoscia znow go uniosla i trzasnela nim o slupek. Glenn steknal z bolu, usilujac zlapac oddech. -Oooo! - wrzasnal radosnie Jenks. - To rano bedzie bolalo. Poruszylam stopa i zerknelam na stado lakow. -Nie moglas sie tym zajac nim wyszlismy z domu? - zapytalam zrzedliwie. -Posluchaj, mala przekasko - powiedziala spokojnie Ivy, przysuwajac twarz do twarzy Glenna. - Bedziesz trzy mal gebe na klodke. Dopoki nie zadam ci pytania, nie istniejesz. -Idz do diabla - udalo sie wykrztusic Glennowi; jego sniada twarz poczerwieniala. Ivy uniosla go nieco wyzej, wydobywajac z niego kolejne stekniecie. -Smierdzisz jak czlowiek - ciagnela, a jej oczy zaczely czerniec. - U Piscary'ego sa sami Inderlanderzy albo zwiazani ludzie. Wyjdziesz stad z nietknietymi wszystkimi czesciami ciala i bez dziurek tylko wtedy, kiedy wszyscy beda myslec, ze jestes moim cieniem. Cieniem, pomyslalam. To byla obrazliwa nazwa. Inna byla "niewolnik". Dokladniejsza bylaby "zabawka". Oznaczala niedawno ugryzionego czlowieka, bedacego niewiele wiecej niz chodzacym zrodlem seksu i pozywienia, i psychicznie zwiazanego z wampirem. Byli utrzymywani w uleglosci jak dlugo sie dalo. Czasami przez wiele dziesiecioleci. Moj dawny szef, Denon, zaliczal sie do nich do czasu wkradzenia sie w laski wampira, ktory zezwolil mu na swobodniejsza egzystencje. Spojrzawszy na Ivy zlym wzrokiem, Glenn rozerwal jej chwyt i upadl na ziemie. -Idz sie Zmien, Tamwood - wychrypial, masujac sobie szyje. - Sam potrafie o siebie zadbac. To nie bedzie gorsze od wejscia do jakiegos baru starej gwardii w sercu Georgii. -Doprawdy? - zapytala, opierajac blada dlon na biodrze. - Ktos tam chcialby cie zjesc? Stado lakow minelo nas i weszlo do srodka. Jeden z nich przyjrzal mi sie uwaznie, a ja zadalam sobie pytanie, czy kradziez ryby bedzie zrodlem klopotow. Na chwile rozbrzmialy muzyka i gwar, wylewajace sie z lokalu, zaraz odciete zamykajacymi sie masywnymi drzwiami. Westchnelam. Knajpa sprawiala wrazenie zatloczonej. Teraz pewnie bedziemy musieli czekac na stolik. Ivy otworzyla drzwi, a ja wyciagnelam reke do Glen- na. Nie przyjal pomocy i z powrotem wepchnal amulet przeciw swedzeniu pod koszule, usilujac odzyskac dume, zdeptana butami Ivy. Jenks przefrunal ode mnie na jego ramie i Glenn sie wzdrygnal. 131 -Usiadz sobie gdzie indziej, pixy - powiedzial, kaszlac.-O, nie - odparl wesolo Jenks. - Nie wiesz, ze jesli bedziesz mial na ramieniu pixy, nie dotknie cie zaden wampir? To znany fakt. Glenn sie zawahal, a ja przewrocilam oczyma. Co za bzdury. Weszlismy gesiego za Ivy. Lakom wlasnie pokazywano ich stolik. Lokal byl zatloczony, jak zwykle w dzien roboczy. Piscary robil najlepsza pizze w Cincinnati i nie przyjmowal rezerwacji. Odprezylam sie w halasie i cieple i zdjelam kurtke. Niski sufit podtrzymywaly grubo ciosane slupy, a w dol szerokich schodow nioslo sie rytmiczne tupanie w rytmie "Rehumanize Yourself" Stinga. Obok nich znajdowaly sie okna wychodzace na czarna rzeke i miasto za nia. Do pomostu byla przycumowana trzypokladowa, obscenicznie droga lodz motorowa; od lsniacej nazwy "Solar", zdobiacej jej dziob, odbijaly sie swiatla. Po sali krazyly sprawnie ladne dzieciaki wygladajace na studentow; ich skape mundurki byly mniej lub bardziej dwuznaczne. Wiekszosc z nich to byli zwiazani ludzie, poniewaz wampiry tradycyjnie obslugiwaly mniej nadzorowane pietro. Na widok Glenna brwi kierownika sali powedrowaly w gore. Wiedzialam, kim jest, poniewaz koszule mial roz-pieta tylko do polowy, a poza tym tak bylo napisane na jego plakietce z imieniem. -Stolik dla trojga? Oswietlony czy nie? -Oswietlony - odezwalam sie, zanim Ivy zdolala zadysponowac inaczej. Nie chcialam isc na gore. Bylo tam zbyt glosno. -A wiec beda panstwo musieli zaczekac okolo kwadransa. Moze przy barze? Westchnelam. Kwadrans. To zawsze byl kwadrans. Pietnascie minutek, ktore rozciagaly sie do trzydziestu, potem czterdziestu, a potem czlowiek byl juz gotow czekac kolejne dziesiec, zeby nie musiec isc do nastepnej restauracji i zaczynac wszystkiego od nowa. Ivy usmiechnela sie, odslaniajac zeby. Kly miala nie wieksze od moich, lecz byly ostre jak u kota. -Zaczekamy tutaj, dzieki. Sprawiajac wrazenie niemal oczarowanego jej usmiechem, kierownik sali skinal glowa. Jego widoczna pod roz-pieta koszula piers przecinaly blade blizny. Nie tak ubierali sie kierownicy sali w sieci knajp Denny's, ale czy moglam sie na to uskarzac? Ten mlodzieniec mial w wygladzie jakas miekkosc, ktorej nie lubilam u moich mezczyzn, ale niektorym kobietom sie ona podobala. -To nie potrwa dlugo - powiedzial, patrzac mi w oczy, poniewaz zauwazyl moje zainteresowanie. Rozchylil znaczaco usta. - Chca panstwo juz zlozyc zamowienie? Obok nas przeplynela pizza niesiona na tacy; oderwalam wzrok od kierownika sali, zerknelam na Ivy i wzruszylam ramionami. Nie przyszlismy na kolacje, ale czemu nie? Pachnialo wspaniale. -Tak - odparla Ivy. - Bardzo duza. Ze wszystkim oprocz papryki i cebuli. Glenn odwrocil wzrok od grupki czarownic oklaskujacych przybycie kolacji. Jedzenie u Piscary'ego bylo wydarzeniem. -Mowilas, ze nie zostaniemy. Ivy sie odwrocila; jej oczy wzbieraly czernia. -Jestem glodna. Nie przeszkadza ci to? -Nie - mruknal. Ivy natychmiast odzyskala spokoj. Wiedzialam, ze tu nie pofolguje swojej wampirzej naturze. Mogloby to spo-wodowac lawinowa reakcje innych wampirow i Piscary stracilby kategorie A swojej KMK. -Moze moglibysmy sie do kogos dosiasc. Umieram z glodu - powiedziala, postukujac stopa. KMK to byl skrot od "Koncesji Mieszanej Klienteli". Oznaczala ona scisle przestrzeganie, by na terenie lokalu nie dochodzilo do utaczania krwi. Od czasow Zmiany byl to standardowy dokument dla wiekszosci lokali z 132 wyszynkiem. Stwarzal on bezpieczna strefe potrzebna nam, slabym istotom z gatunku "martwy znaczy martwy". Jesli w jednym miejscu przebywalo zbyt wiele wampirow i jeden z nich utoczyl komus krwi, pozostali czesto tracili panowanie nad soba. To nie problem, jesli wszyscy sa wampirami, ale ludzie nie lubia, kiedy wieczorny wypad na miasto ukochanej osoby zmienia sie w wiecznosc na cmentarzu. Albo w cos gorszego.Istnialy kluby i nocne lokale bez KMK, lecz nie byly tak popularne i nie przynosily tak duzych zyskow. Ludzie lubili knajpy z KMK, bo mogli bezpiecznie flirtowac, nie narazajac sie na to, ze czyjas bledna decyzja zmieni ich partnerke lub partnera w pozbawiona kontroli nad soba krwiozercza bestie. A przynajmniej do momentu, kiedy znajda sie we wlasnej sypialni, gdzie mogliby z tego wyjsc obronna reka. Wampirom tez to sie podobalo - latwiej bylo przelamywac lody, kiedy partnerka czy partner nie byl zdenerwowany mozliwoscia utraty krwi. Rozejrzalam sie po na wpol otwartym pomieszczeniu, widzac wsrod klientow samych Inderlanderow. Bez wzgledu na KMK bylo oczywiste, ze Glenn sciaga na siebie uwage. Muzyka ucichla i nikt nie wrzucil kolejnej cwierc- dolarowki. Oprocz czarownic w rogu i stada lakow na tylach sali, parter byl pelen wampirow w strojach o roznym poziomie zmyslowosci, od swobodnych po atlas i koronki. Spora czesc sali zajmowali goscie najwyrazniej swietujacy dzien smierci. Cieply oddech, jaki nagle poczulam na szyi, sprawil, ze gwaltownie sie wyprostowalam i tylko zatroskany wzrok Ivy powstrzymal mnie przed uderzeniem tego, kto podszedl tak blisko. Obrocilam sie na piecie i cierpka uwaga zamarla mi na ustach. Wspaniale. Kisten. Ten zywy wampir byl przyjacielem Ivy, a ja go nie lubilam. Czesciowo dlatego, ze Kist byl wybranym potomkiem Piscary'ego, "przedluzeniem" glownego wampira, wykonujacym za niego dzienna robote. Sytuacji nie lagodzil fakt, ze kiedys Piscary wbrew mojej woli rzucil na mnie urok za posrednictwem Kista; wtedy nawet nie wiedzialam, ze cos takiego jest mozliwe. Podobnie nie pomagalo to, ze Kist byl bardzo, ale to bardzo ladny, co sprawialo, ze wedlug mnie byl bardzo, ale to bardzo niebezpieczny. Jesli Ivy byla diva mroku, to Kist byl jej malzonkiem i, niech Bog ma mnie w opiece, takie sprawial wrazenie. Krotkie blond wlosy, niebieskie oczy i podbrodek wystarczajaco zarosniety, by nadac jego delikatnym rysom bardziej surowy wyglad, czynily z niego seksowna obietnice doskonalej zabawy. Ubral sie w stylu bardziej klasycznym niz zwykle; skory i lancuchy motocyklisty zastapil gustowna koszula i spodniami. Mimo to nadal emanowalo z niego pytanie: "Powinno mnie obchodzic, co myslisz, bo...?". Dzieki temu, ze nie mial wysokich motocyklowych butow, a ja wlozylam buty na wyzszym obcasie, byl odrobine wyzszy ode mnie, a jego wiecznie mlody wyglad nieumarlego wampira lsnil blaskiem obietnicy do spelnienia. Poruszal sie z kocia pewnoscia siebie i mial dosc miesni, by wodzenie palcami po jego ciele bylo przyjemne, lecz nie az tyle, by w tym wodzeniu przeszkadzaly. Dzielil z Ivy przeszlosc, o ktorej nie chcialam nic wiedziec, poniewaz byla wowczas bardzo praktykujaca wampirzyca. Zawsze mialam wrazenie, ze jesli Kist nie moze miec jej, to sie zadowoli jej wspollokatorka. Albo jakas sasiadka. Albo kobieta, ktora rano spotkal w autobusie... -Dobry wieczor, kochanie - szepnal z udawanym angielskim akcentem. Mial rozbawione spojrzenie, poniewaz mnie zaskoczyl. Odepchnelam go jednym palcem. -Twoj akcent jest do kitu. Wroc, jak go poprawisz. Ale tetno zabilo mi zywiej, a delikatne, przyjemne mrowienie blizny na szyi wlaczylo wszystkie moje alarmy bliskosci. Cholera. Zapomnialam o tym. 133 Zerknal na Ivy, jakby prosil ja o pozwolenie, a kiedy zmarszczeniem brwi dala mu odpowiedz, swawolnie ob-lizal wargi. Pomyslalam z gniewem, ze nie potrzebuje jej pomocy, zeby sie go pozbyc. Spostrzegla moja mine, westchnela z irytacja i pociagnela Glenna do baru, wabiac ze soba Jenksa obietnica grogu z miodem. Detektyw FBI obejrzal sie po drodze na mnie przez ramie, wyczuwajac, ze miedzy nasza trojka cos zaszlo, ale nie wiedzac co.-Nareszcie sami. Kist przesunal sie, by stanac ze mna ramie w ramie i patrzec na srodek sali. Czulam zapach skory, chociaz nie mial na sobie nic skorzanego. A przynajmniej nic takiego nie widzialam. -Nie potrafisz znalezc lepszego zagajenia? - zapytalam, zalujac, ze odpedzilam Ivy. -To nie bylo zagajenie. Jego ramie znajdowalo sie zbyt blisko mojego, ale nie chcialam sie odsunac i w ten sposob dac mu do zrozumienia, ze mi to przeszkadza. Zerknelam na niego spod oka. Oddychal bardzo powoli, wodzac wzrokiem po klienteli, jednoczesnie wdychajac moj zapach, by ocenic stopien mego niepokoju. W uchu lsnily mu dwa diamentowe kolczyki, a pamietalam, ze w drugim ma tylko jeden oraz wygojone rozdarcie. Jedynym sladem jego zwyklego stroju niegrzecznego chlopca byl lancuszek z takiego samego materialu co lancuszek Ivy. Zastanawialam sie, co on tu robi. Istnialy lepsze miejsca, w ktorych zywy wampir mogl poderwac panienke/przekaske. Poruszal niespokojnie palcami, stale sciagajac na siebie moj wzrok. Wiedzialam, ze wydziela wampirze feromony, by mnie uspokoic i odprezyc - zebys byla smaczniejsza, kochanie - ale im ladniejszy jest wampir, tym bardziej staje sie ostrozna. Z przerazeniem uswiadomilam sobie, ze dostosowalam tempo oddychania do jego tempa. Subtelne rzucanie uroku z najwyzszym mistrzostwem, pomyslalam, celowo wstrzymujac oddech, by zlikwidowac owo zgranie. Kist sie usmiechnal, pochylil glowe i przeciagnal dlonia po podbrodku. Zwykle tylko nieumarly wampir mogl rzucic urok na niechetna temu osobe, lecz bycie wybranym potomkiem Piscary'ego dawalo Kistowi czesc umiejetnosci jego pana. Nie osmielilby sie jednak wykorzystac ich tutaj. Nie na oczach Ivy, przypatrujacej sie mu zza butelki wody mineralnej. Raptem zdalam sobie sprawe, ze Kist sie kiwa i porusza biodrami w rownym, dwuznacznym rytmie. -Przestan - powiedzialam, odwracajac sie do niego z niesmakiem. - Przy barze jest caly sznureczek kobiet, wbijajacych w ciebie spojrzenie. Idz nekac je. -Znacznie zabawniej jest nekac ciebie. - Pochylil sie ku mnie, wciagajac gleboko powietrze przesycone moimi perfumami. - Wciaz pachniesz jak Ivy, ale ona cie nie ukasila. Moj Boze, alez z ciebie kusicielka. -Przyjaznimy sie - odparlam, urazona. - Ona na mnie nie poluje. -A zatem nie bedzie miala nic przeciwko, jesli ja to zrobie. Odsunelam sie, zirytowana. Przesuwal sie za mna, az plecami dotknelam slupa wspierajacego sufit. -Przestan sie ruszac - powiedzial i oparl dlon na grubym slupie przy mojej glowie, przygwazdzajac mnie do niego, chociaz mnie nie dotknal. - Chce ci cos powiedziec, i nie chce, by uslyszal to ktos inny. -Jakby ktokolwiek moglby cie uslyszec w tym halasie - prychnelam. Palce reki trzymanej za plecami zwinelam ostroznie w piesc, tak, by paznokcie nie rozciely mi dloni, gdybym musiala go uderzyc. 149 -Zdziwilabys sie - mruknal, wbijajac we mnie wzrok. Wpatrzylam sie w jego oczy, szukajac najmniejszego cienia rozlewajacej sie czerni; bliskosc Kista wydobywala z mojej blizny obietnice ciepla. Mieszkalam wystarczajaco dlugo z Ivy, by wiedziec, jak wyglada wampir bliski przegrania walki ze swoja zadza. Kist byl w porzadku, instynkty trzymal na wodzy. Bylam wzglednie bezpieczna, wiec sie rozluznilam i opuscilam ramiona. Rozchylil poczerwieniale pozadaniem wargi z zaskoczenia, ze godze sie na jego bliskosc. Mial blyszczace oczy i oddychal wolno; przechylil glo-we i opuscil ja tak, ze ustami musnal krzywizne mojego ucha. Na czarnym lancuszku na jego szyi lsnilo swiatlo, przyciagajac moja dlon. Byl cieply i zaskoczenie tym sprawilo, ze bawilam sie nim, mimo ze powinnam przestac. Oddychalam w cichym, niezrozumialym szepcie Ki- sta, a brzek talerzy i rozmowy odplynely w dal. Przejelo mnie cudowne uczucie, pulsujac w zylach wrazeniem stopionego metalu. Nie obchodzilo mnie, ze sprawilo to pobudzenie mojej blizny; bylo mi tak dobrze. I jeszcze nie wypowiedzial ani jednego zrozumialego slowa. -Sir? - rozlegl sie za nim pelen wahania glos. Kist wstrzymal oddech. Przez trzy uderzenia serca tkwil nieruchomo, lecz ramiona mu zesztywnialy z irytacji. Opuscilam reke. -Ktos chce z toba mowic - powiedzialam, patrzac na stojacego za nim, poruszajacego sie nerwowo kierownika sali. Usmiechnelam sie. Kist naruszal zasady KMK i ktos zostal poslany, by go powstrzymac. Prawo to dobra rzecz. Utrzymywalo mnie przy zyciu, kiedy robilam cos glupiego. -Co? - odezwal sie Kist bezbarwnym tonem. Nigdy przedtem nie slyszalam w jego glosie niczego procz zmyslowego rozdraznienia i jego sila mnie zelektryzowala; zaskoczenie sprawilo, ze pytanie stalo sie jeszcze bardziej naglace. -Sir, grupa lakow na pietrze? Zaczynaja tworzyc stado. O? - pomyslalam. Tego sie nie spodziewalam. Kist wyprostowal reke w lokciu i odepchnal sie od slupa. Po twarzy przebiegl mu grymas irytacji. Odetchnelam gleboko; niezdrowe rozczarowanie zmieszalo sie z niepokojaco slabym powiewem samozachowawczej ulgi. -Kazalem ci powiedziec im, ze skonczylo sie nam ziele - rzekl Kist. - Przyszli juz nim smierdzac. -Powiedzielismy, sir - zaprotestowal kelner i sie cofnal; Kist sie wyprostowal. - Ale zmusili Tarre do przyznania, ze jest go jeszcze troche na zapleczu. Przyniosla im je. Irytacja Kista zmienila sie w gniew. -Kto dal Tarrze pietro? Do czasu, az wygoi sie to miejsce po ugryzieniu przez laka, kazalam jej obslugiwac parter. Kist pracuje u Piscaryego? No prosze. Nie sadzilam, ze ten wampir ma dosc przytomnosci umyslu, by robic cos uzytecznego. -Przekonala Samuela, zeby wpuscil ja na gore, mowiac, ze dostanie lepsze napiwki - powiedzial kelner. -Sam... - wycedzil Kist przez zeby. Z zaskoczeniem spostrzeglam pierwsze oznaki spojnych mysli, ktore nie obracaly sie wokol seksu i krwi. Zacisnal pelne wargi i obserwowal sale. - Dobrze. Zbierz wszystkich jakby na uroczystosc urodzinowa i wyprowadz ja stamtad, zanim ich sprowokuje. Nie podawaj im juz ziela. Darmowy deser dla kazdego, kto zechce. Zerknal w gore, jakby umial zobaczyc przez sufit, co oznaczaja halasy na pietrze; swiatlo zalsnilo na jasnym zaroscie jego niegolonego podbrodka. Muzyka znow byla glosna, a na dol poplynely dzwieki "Loser" Jeffa Becka. Jakos pasowalo to do nieskladnego choralnego spiewu lakow. Zamozniejszym klientom na parterze najwyrazniej to nie przeszkadzalo. -Piscary obedrze mnie ze skory, jesli stracimy kategorie A z powodu pokasania przez laka - rzekl Kist. - I chociaz mogloby to byc bardzo podniecajace, chce jutro chodzic. 150 Swobodne przyznanie sie Kista do jego zwiazku z Piscarym mnie zaskoczylo, choc nie powinno. Mimo ze zawsze utozsamialam dawanie i branie krwi z seksem, to tak nie bylo, zwlaszcza gdy taka wymiana zachodzila miedzy zywym i nieumarlym wampirem. Ci dwaj mieli bardzo odmienne poglady, zapewne dlatego, ze jeden z nich mial dusze, a drugi nie.Dla wiekszosci zywych wampirow miala znaczenie "butelka, w ktorej przybyla krew". Starannie wybieraly swoich partnerow, kierujac sie zwykle - lecz nie zawsze - preferencjami seksualnymi, liczac na to, ze moze przy okazji dojdzie do seksu. Nawet jesli motywem byl glod, dawanie i branie krwi czesto zaspokajalo potrzebe emocjonalna, stanowilo fizyczne potwierdzenie wiezi emocjonalnej bardzo podobne do seksu - lecz nie zawsze musialo tak byc. Nieumarle wampiry byly jeszcze bardziej drobiazgowe i wybieraly swoich towarzyszy ze starannoscia wielokrotnego zabojcy. Szukaly raczej dominacji i manipulacji emocjonalnej niz zaangazowania i plec do tego rownania nie wchodzila - chociaz nieumarle wampiry nie odrzucilyby okazji do uprawiania seksu, poniewaz wywolywalo ono jeszcze intensywniejsze poczucie dominacji podobne do gwaltu, nawet jesli partner byl chetny. Jakikolwiek zwiazek powstaly z takiego ukladu byl calkowicie jednostronny, chociaz ugryziony zwykle tego nie akceptowal, uwazajac, ze jego pan stanowi wyjatek od reguly. Wydawalo sie, ze Kista ciagnie do kolejnego spotkania z Piscarym i zerknawszy na mlodego wampira stojacego obok mnie, zastanawialam sie, czy powodem jest to, ze jako jego wybrany potomek Kist otrzymywal spora dawke sily i poprawial swoj status. Nieswiadomy moich mysli Kist zmarszczyl gniewnie brwi. -Gdzie jest Sam? - zapytal. -W kuchni, sir. Drgnela mu powieka. Kist spojrzal na kelnera, jakby chcial zapytac: "Na co czekasz?", i mezczyzna oddalil sie spiesznie. Ivy podeszla od tylu do Kista i odciagnela go ode mnie; w reku trzymala butelke z woda mineralna. -I ty myslales, ze glupio robie, specjalizujac sie na uniwersytecie w ochronie zamiast w zarzadzaniu? - odezwala sie. - W twoim glosie brzmi niemal odpowiedzialnosc, Kistenie. Uwazaj, zebys nie zepsul sobie reputacji. Kist pokazal w usmiechu ostre kly. Nie wygladal juz na znekanego kierownika restauracji. -Sa wspaniale dodatkowe korzysci, droga Ivy - powiedzial i objal ja w pasie z poufaloscia, ktora znosila tylko przez chwile, a potem go trzepnela. - Gdybys kiedykolwiek potrzebowala pracy, przyjdz do mnie. -Wsadz sobie te propozycje w dupe, Kist. Rozesmial sie i na chwile opuscil glowe, lecz zaraz spojrzal mi przebiegle w oczy. Po szerokich schodach wchodzila grupa kelnerow i kelnerek, klaszczac do rytmu i spiewajac jakas idiotyczna piosenke. Wygladali denerwujaco i nieszkodliwie, niczym nie sugerujac, ze tak naprawde ida na misje ratunkowa. Unioslam brwi. Kisten byl w tym dobry. Pochylil sie do mnie, zupelnie jakby czytal mi w myslach. -W lozku jestem jeszcze lepszy, kochana - szepnal, a jego oddech wywolal rozkoszny dreszcz, ktory przeszyl mnie do szpiku kosci. Odsunal sie ode mnie, zanim zdazylam go odepchnac, i odszedl, wciaz sie usmiechajac. W polowie drogi do kuchni odwrocil sie, by sprawdzic, czy na niego patrze. Patrzylam. Do diabla, patrzyly wszystkie osoby plci zenskiej w knajpie - zywe, martwe czy znajdujace sie gdzies pomiedzy. Oderwalam od niego wzrok i stwierdzilam, ze Ivy przypatruje mi sie badawczo. -Juz sie go nie boisz - rzekla beznamietnym tonem. -Nie - odparlam, zaskoczona tym odkryciem. - Chyba dlatego, ze potrafi robic cos poza flirtowaniem. 151 Odwrocila wzrok.-Kist potrafi robic wiele rzeczy. Podrywa na bycie zdominowanym, ale kiedy dochodzi do konkretow, od razu powala na ziemie. Piscary nie wybralby na potomka glupca, chocby swietnie sie go skrwawialo. - Zacisnela wargi, az pobielaly. - Stolik gotowy. .Powiodlam wzrokiem za jej spojrzeniem do pojedynczego pustego stolika pod sciana z dala od okien. Po odejsciu Kista dolaczyli do nas Glenn i Jenks; wszyscy razem przeszlismy miedzy stolikami i usiedlismy na polkolistej lawie plecami do sciany - Inderlanderka, czlowiek, Inderlanderka - czekajac, az znajdzie nas kelner. Jenks przysiadl na nisko zawieszonym zyrandolu i swiatlo przeswiecajace przez jego skrzydelka tworzylo na stoliku zielone i zlote plamki. Glenn przygladal sie wszystkiemu w milczeniu, wyraznie usilujac sprawiac wrazenie zupelnie niezaskoczonego widokiem pokrytych bliznami, zgrabnych kelnerow i kelnerek. Wszyscy oni byli mlodzi, usmiechnieci i pelni przejecia, co sprawialo, ze bylam bardzo spieta. Ivy nie mowila juz wiecej o Kiscie, za co bylam jej wdzieczna. Bylo zenujace, jak szybko zadzialaly na mnie wampirze feromony, zmieniajac moje "spadaj" na "chodz tu". Z powodu nadmiernej ilosci wampirzej sliny, jaka wpompowal we mnie demon, usilujac mnie zabic, moja odpornosc na takie feromony byla niemal zerowa. Glenn ostroznie polozyl lokcie na stole. -Nie powiedzialas mi, jak bylo na zajeciach. Jenks sie rozesmial. -To bylo pieklo na ziemi. Dwie godziny nieustannego czepiania sie i upokorzen. Otworzylam usta. -Skad wiesz? -Zakradlem sie z powrotem do srodka. Cos ty zrobila tej kobiecie, Rachel? Zabilas jej kota? Oblalam sie rumiencem. Swiadomosc, ze Jenks byl tego swiadkiem, tylko pogorszyla sytuacje. -Ta kobieta to stara wiedzma - odparlam. - Glenn, jesli chcesz ja powiesic za zabicie tych ludzi, to prosze bardzo. Juz wie, ze jest podejrzana. Byla tam ISB i doprowadzila ja do paniki. Nie znalazlam niczego, co chocby troche przypominalo ewentualny motyw czy poczucie winy. Glenn zdjal rece ze stolika i odchylil sie na oparcie. -Niczego? Pokrecilam glowa. -Dowiedzialam sie tylko, ze po piatkowych zajeciach Dan mial rozmowe o prace. Sadze, ze to byla ta wielka nowina, ktora zamierzal zaskoczyc Sare Jane. -W piatek wieczorem opuscil wszystkie zajecia - rzekl Jenks. - Zalatwil tylko formalnosci zwiazane z rezygnacja i pelna refundacja. Pewnie e-mailem. Unioslam wzrok i spojrzalam zmruzonymi oczyma na pixy grzejacego sie obok zarowek. -Skad wiesz? Poruszal skrzydelkami tak szybko, ze rozmazaly sie w niewidoczna plame. Usmiechnal sie szeroko. -W przerwie miedzy zajeciami sprawdzilem w dziekanacie. Myslisz, ze wybralem sie z toba tylko dlatego, zeby ladnie wygladac na twoim ramieniu? Ivy zabebnila palcami po blacie. -Chyba nie zamierzacie cala trojka rozmawiac caly czas o sprawach zawodowych, co? -Ivy, mala! - rozlegl sie mocny glos i wszyscy unieslismy glowy. Z drugiego konca restauracji zmierzal ku nam niski, szczuply mezczyzna w fartuchu, z wdziekiem lawirujac miedzy stolikami. - Moja Ivy! - zawolal, przekrzykujac halas. - Juz wrocilas. I to ze znajomymi! Zerknelam na Ivy i z zaskoczeniem zauwazylam na jej bladych policzkach delikatny rumieniec. Ivy, "mala"? 152 -Ivy, mala? - odezwal sie Jenks. - A co to takiego, u diabla?Ivy wstala i kiedy mezczyzna zatrzymal sie przed nami, objela go ze skrepowaniem. Dziwnie wygladali, poniewaz byl od niej nizszy o prawie pietnascie centymetrow. Poklepal ja ojcowsko po plecach. Unioslam brwi. Ona go objela? Czarne oczy kucharza lsnily zadowoleniem. Dolecial mnie zapach przecieru pomidorowego i krwi. Wyraznie byl praktykujacym wampirem. Nie umialam jeszcze okreslic, czy jest martwy. -Czesc, Piscary - powiedziala Ivy, siadajac. Wymienilam spojrzenia z Jenksem. To jest Piscary? Jeden z najpotezniejszych wampirow Cincinnati? W zyciu nie widzialam tak niewinnie wygladajacego wampira. Piscary byl o kilka centymetrow nizszy nawet ode mnie i poruszal sie bardzo swobodnie. Mial waski nos, a jego szeroko rozstawione migdalowe oczy i waskie usta nadawaly mu jeszcze bardziej egzotyczny wyglad. Jego oczy byly bardzo ciemne i blyszczace. Kiedy zdjal kucharska czapke i zatknal ja za troczki fartucha, zobaczylam, ze glowe ma gladko wygolona, a jego miodowobursztynowa skora lsni w swietle lampy wiszacej nad stolikiem. Lekka, jasna koszula i spodnie mogly pochodzic ze zwyklego sklepu, ale watpilam w to. Nadawaly mu wyglad zadowolonego z siebie przedstawiciela klasy sredniej, a obraz ten umacnial radosny usmiech Piscary'ego. Kierowal on spora czescia ciemniejszej strony Cincinnati; patrzac na niego, zastanawialam sie, w jaki sposob to robi. Moja zwykla zdrowa nieufnosc wobec nieumarlych wampirow przygasla do ostroznej powsciagliwosci. -Piscary? - zapytalam. - Ten od pizzy? Wampir pokazal w usmiechu zeby. Byly dluzsze niz zeby Ivy - on byl prawdziwym nieumarlym - i na tle jego sniadej cery wygladaly bardzo bialo. -Tak, pizzeria Piscary'ego nalezy do mnie. Jak na tak drobne cialo mial gleboki glos, ktory sprawial wrazenie, ze ma sile piasku i wiatru. Drobne pozostalosci obcego akcentu kazaly mi zadac sobie pytanie, od jak dawna mowi po angielsku. Ivy odchrzaknela, odciagajac moja uwage od ruchliwych, ciemnych oczu Piscary'ego. Jakos widok jego zebow nie wzbudzil we mnie zwyklego drzenia kolan. -Piscary - odezwala sie Ivy - to jest Rachel Morgan i Jenks, moi wspolnicy. Jenks sfrunal na pojemnik z ostra papryka; Piscary skinal mu glowa, a potem odwrocil sie do mnie. -Rachel Morgan - powiedzial powoli. - Czekalem, kiedy moja Ivy przyprowadzi cie do mnie. Chyba sie boi, ze powiem jej, ze nie moze sie juz toba bawic. - Wygial wargi w usmiechu. - Jestem oczarowany. Wstrzymalam oddech, a on ujal moja dlon z wielka galanteria, ostro kontrastujaca z jego wygladem. Uniosl moje palce do ust, wpatrujac sie we mnie. Tetno mi przyspieszylo, ale czulam sie tak, jakby moje serce znajdowalo sie gdzie indziej. Wciagnal powietrze, jakby wachal krew pulsujaca w mojej rece. Zacisnelam zeby, tlumiac w ten sposob drzenie. Oczy Piscary'ego mialy barwe czarnego lodu. Zuchwale oddalam mu spojrzenie, zaintrygowana blyskami w ich glebi. To on pierwszy odwrocil wzrok, a ja szybko wysunelam dlon z jego reki. Byl dobry. Naprawde dobry. Wykorzystywal swoja aure raczej do oczarowywania niz przerazania. Cos takiego mogly robic tylko stare wampiry. 153 A moja blizna nawet nie zamrowila. Nie wiedzialam, czy wziac to za dobry, czy zly znak.Smiejac sie dobrodusznie z mojej naglej, wyraznej podejrzliwosci, Piscary usiadl na lawie obok Ivy, robiac miejsce trzem kelnerom z okraglymi polmiskami, usilujacym sie przecisnac obok niego. Glenn wcale nie wydawal sie zmartwiony, ze Ivy go nie przedstawila, a Jenks trzymal buzie na klodke. Zeby zrobic miejsce dla Piscary'ego, Glenn niemal zepchnal mnie z lawy, mimo ze wbijalam w niego ramie. -Powinnas byla mi powiedziec, ze przyjdziecie - rzekl wampir. - Trzymalbym dla was stolik. Ivy wzruszyla ramionami. -Dostalismy ten bez klopotu. Piscary odwrocil sie w strone baru i krzyknal: -Przyniescie butelke czerwonego z piwnicy Tamwood! - Usmiechnal sie chytrze. - Twoja matka nie za- uwazy braku jednej butelki. Wymienilismy z Glennem zmartwione spojrzenia. Butelka czerwonego? -Ivy? - zapytalam. -O, dobry Boze - powiedziala. - To wino. Odprez sie. Odprez sie, pomyslalam. Dobrze ci mowic; siedze na jednym posladku i jestem otoczona wampirami. -Juz cos zamowiliscie? - zapytal Piscary Ivy, ale patrzyl na mnie, przyprawiajac mnie o bezdech. - Mam nowy ser, do dojrzewania ktorego wykorzystuje sie niedawno odkryty gatunek plesni. Az z Alp. -Tak - odparla Ivy. - Bardzo duza... -Ze wszystkim oprocz papryki i cebuli - dokonczyl, usmiechajac sie szeroko i odwracajac do niej. Kiedy przestal na mnie patrzec, opuscilam ramiona. Wygladal jak przyjazny kucharz z pizzerii i uruchamial wiecej dzwonkow alarmowych niz gdyby byl wysoki, szczuply i snul sie w koronkach i jedwabiu. -Ha! - zawolal, a mnie sie udalo nie podskoczyc. - Ja ci zrobie kolacje, Ivy, mala. Ivy usmiechnela sie jak dziesieciolatka. -Dziekuje, Piscary. Byloby cudownie. -Oczywiscie. Cos specjalnego. Cos nowego. Na koszt firmy. To bedzie moje najlepsze dzielo! - oznajmil. - Nazwe ja na czesc twoja i twojego cienia. -Nie jestem jej cieniem - odezwal sie scisnietym glosem Glenn; mial napiete ramiona, i wbijal wzrok w stolik. -Nie mowilem o tobie - rzekl Piscary, a ja szeroko rozwarlam oczy. Ivy poruszyla sie ze skrepowaniem. -Rachel... tez... nie jest moim cieniem. W jej glosie brzmiala nuta poczucia winy i na twarzy starego wampira na chwile zagoscil wyraz dezorientacji. -Naprawde? - zapytal, a Ivy zesztywniala. - No to co z nia robisz, Ivy, mala? Nie podnosila wzroku znad stolika. Piscary znow zlowil moje spojrzenie. Serce mocno mi zabilo, a blizna po ukaszeniu demona delikatnie zamrowila. Nagle przy stoliku zrobilo sie zbyt tloczno. Poczulam sie naciskana ze wszystkich stron, przytloczona wrazeniem klaustrofobii. Wstrzasnieta ta zmiana, wstrzymalam oddech. Cholera. -Masz na szyi interesujaca blizne - rzekl Piscary, a jego glos przewiercal mi dusze. Bolalo i jednoczesnie sprawialo przyjemnosc. - Wampir? Mimowolnie unioslam reke, by ja zakryc. Rane zszyla zona Jenksa i malenkie szwy byly niemal niewidoczne. Nie podobalo mi sie, ze je zauwazyl. -Demon - odparlam, nie zwazajac na to, czy Glenn powie swemu tacie. Nie chcialam, zeby Piscary myslal, ze ukasil mnie wampir - czy bylaby to Ivy, czy ktos inny. 154 Piscary uniosl brwi z lekkim zaskoczeniem.-Wyglada wampirycznie. -Podobnie jak tamten demon - powiedzialam, a na wspomnienie minionych wydarzen scisnelo mnie w zo-ladku. Stary wampir skinal glowa. -A, to by wyjasnialo sprawe. - Usmiechnal sie, a mnie przeszedl zimny dreszcz. - Naruszona dziewica, ktorej krwia nikt nie zawladnal. Jaka smakowita stanowi pani mieszanke, pani Morgan. Nic dziwnego, ze moja Ivy ukrywa pania przede mna. Otworzylam usta, ale nie znalazlam na to odpowiedzi. Wstal nagle. -Za chwile zrobie wam kolacje. - Pochylil sie do Ivy i mruknal: - Porozmawiaj z matka. Teskni za toba. Ivy spuscila wzrok. Z pelnym swobody wdziekiem Piscary zgarnal z mijajacej go wlasnie tacy sterte talerzy i pszenne paluszki. -Milego wieczoru - powiedzial, ustawiajac wszystko na naszym stoliku. Wrocil do kuchni, zatrzymujac sie po drodze kilka razy, by przywitac sie z co lepiej ubranymi klientami. Wpatrywalam sie w Ivy, czekajac na wyjasnienie. -No i? - odezwalam sie kasliwie. - Moze mi wyjasnisz, dlaczego Piscary sadzi, ze jestem twoim cieniem? Jenks prychnal i wciaz stojac na pojemniku z ostra papryka, wzial sie pod boki, przybierajac poze Piotrusia Pana. Ivy wzruszyla ramionami z wyraznym poczuciem winy. -Wie, ze mieszkamy pod jednym dachem. Po prostu zalozyl... -Jasne, rozumiem. Zirytowana, wzielam paluszek i oparlam sie o sciane. Jakkolwiek by na to patrzec, nasz uklad z Ivy byl dziwny. Ona usilowala powstrzymywac sie od spozywania krwi, a pokusa przerwania postu byla niemal nieodparta. Jako czarownica moglabym sie przed nia obronic za pomoca magii, gdyby instynkty wziely nad nia gore. Raz powalilam ja zakleciem, i to wspomnienie pomagalo jej opanowac glod i trzymac sie jej strony korytarza. Martwilo mnie jednak, ze to ze wstydu pozwalala wierzyc Picscary'emu w to, co chcial - wstydu, ze odwrocila sie plecami do swego dziedzictwa. Nie chciala tego. Majac wspollokatorke, mogla oklamywac swiat, udajac, ze prowadzi normalne wampirze zycie ze stalym zrodlem krwi, zarazem dochowujac swojej tajemnicy. Mowilam sobie, ze mnie to nie obchodzi, ze chroni mnie to przed innymi wampirami. Ale czasami... Czasami doskwieralo mi, ze wszyscy uwazaja mnie za zabawke Ivy. 155 Ponure mysli przerwalo mi przyniesienie wina, lekko cieplego, tak jak lubila wiekszosc wampirow. Zostalo juz otwarte i Ivy zagarnela butelke; unikajac mojego wzroku, napelnila trzy kieliszki. Jenksowi musiala wystarczyc kropla na szyjce butelki. Nadal naburmuszona, usiadlam wygodnie z kieliszkiem w rece i przygladalam sie innym gosciom. Nie chcialam pic, poniewaz siarka obecna w winie, wprawialo moj organizm w stan zametu. Moglam powiedziec o tym Ivy. Ale to nie byl jej interes. To nie bylo cos wlasciwego czarownicom, tylko moja osobista przypadlosc, ktora sprowadzala bol glowy i taka wrazliwosc na swiatlo, ze musialam sie chowac w moim pokoju z recznikiem na oczach. Byla to dziwna pozostalosc dzieciecej dolegliwosci, przez ktora czesto trafialam do szpitala, dopoki nie zaczal sie okres dojrzewania. Wolalam te nabyta wrazliwosc na siarke od mojej dzieciecej niedoli, kiedy moje slabe i chorowite cialo usilowalo popelnic samobojstwo.Znow rozlegla sie muzyka, a niepokoj wywolany przez Piscary'ego powoli mnie opuscil, rozrzedzony muzyka i rozmowami w tle. Skoro rozmawial z nami Piscary, wszyscy juz mogli nie zwracac uwagi na Glenna. Roztrzesiony detektyw wypil wino duszkiem, jakby to byla woda. Kiedy trzesacymi sie rekoma napelnial sobie kieliszek, wymienilysmy z Ivy spojrzenia. Zastanawialam sie, czy zamierza pic, az straci przytomnosc, czy sprobuje przetrzymac wieczor na trzezwo. Upil lyk, a ja sie usmiechnelam. Zachowa umiar w piciu. Glenn spojrzal nieufnie na Ivy i pochylil sie do mnie. -Jak moglas patrzec mu w oczy? - szepnal ledwie slyszalnie w panujacym wokol gwarze. - Nie balas sie, ze rzuci na ciebie urok? -On ma ponad trzysta lat - powiedzialam, uswiadamiajac sobie, ze akcent Piscary'ego pochodzi z dawnej Anglii. - Gdyby chcial rzucic na mnie urok, nie musialby patrzec mi w oczy. Glenn zbladl i sie cofnal. Dalam mu czas, zeby troche nad tym pomyslal, i skinelam glowa w strone Jenksa. -Moze rozejrzysz sie szybko na zapleczu? - zapytalam mojego wspolnika. - Moglbys tez sprawdzic pomieszczenie dla personelu i zobaczyc, co sie dzieje na gorze. Ivy dopila swoje wino. -Piscary wie, ze jestesmy tu z jakiegos powodu - stwierdzila. - Powie nam, co chcemy wiedziec. Jenks tylko da sie zlapac. Pixy sie najezyl. -Idz sie Zmien, Tamwood - warknal. - Po co tu jestem, jesli nie po to, zeby sie po cichu rozejrzec? Dzien, w ktorym nie uda mi sie uciec przed cukiernikiem, bedzie dniem... - Przerwal raptownie. - Hm... Tak. Zaraz wracam. Wyjal z tylnej kieszeni spodni czerwona apaszke i przewiazal sie nia w pasie. Byla to jego wersja bialej flagi rozejmu, oswiadczenie przeznaczone dla innych pixy i fairy, ze nie klusuje, gdyby przypadkiem wkroczyl na czyjs zazdrosnie strzezony teren. Odfrunal w strone kuchni, unoszac sie tuz pod sufitem. Ivy pokrecila glowa. -Zlapia go. Wzruszylam ramionami i przysunelam sobie blizej pszenne paluszki. -Nie zrobia mu krzywdy. Oparlam sie wygodnie i obserwowalam zadowolonych klientow, ktorzy cieszyli sie wypadem do knajpy; myslalam o Nicku i o tym, od jak dawna nie wychodzilismy nigdzie razem. Kiedy pojawil sie kelner, zaczelam juz gryzc drugi paluszek. Wszyscy zamilkli w oczekiwaniu, a chlopak sprzatal okruszki i brudne talerze. Jego szyja nad kolnierzykiem niebieskiej atlasowej koszuli stanowila platanine blizn, z ktorych najswiezsza wciaz byla zaczerwieniona. Usmiechal sie do Ivy nieco zbyt przymilnie, troche za bardzo przywodzac na mysl szczenie. Nie podobalo mi sie to; zastanawialam sie, jakie mial marzenia, zanim stal sie czyjas zabawka. 156 Moja blizna dala o sobie znac mrowieniem; powiodlam wzrokiem po zatloczonej sali i zobaczylam, ze pizze niesie nam sam Piscary. Jego droge znaczyly odwracajace sie glowy, przyciagane wspanialym zapachem, jaki musial sie rozchodzic od uniesionego polmiska. Rozmowy wyraznie przycichly. Piscary postawil go przed nami z delikatnym, pelnym niepokoju usmiechem; taka potrzeba zdobycia uznania dla jego umiejetnosci kucharskich nieco dziwila u kogos, kto ma tyle ukrytej mocy.-Nazywam ja "Koniecznoscia przypadku" - oznajmil. -O moj Boze - odezwal sie z obrzydzeniem w glosie Glenn. - Tu sa pomidory! Ivy szturchnela go lokciem w zoladek tak mocno, ze stracil oddech. Teraz bylo slychac tylko halas dobiegajacy z pietra. Wbilam wzrok w Glenn a. -No to cudownie - wyrzezil. Zerknawszy na niego, Piscary pokroil pizze na kliny z zawodowa wprawa. Od zapachu stopionego sera i sosu naplynela mi do ust slinka. -Pachnie wspaniale - powiedzialam z podziwem; perspektywa jedzenia uspila moja wczesniejsza nieufnosc. - Mnie pizza nigdy tak nie wychodzi. Niski mezczyzna uniosl cienkie, niemal niewidoczne brwi. -Uzywasz sosu ze sloika. Skinelam glowa, a potem zadalam sobie pytanie, skad on to wie. Ivy spojrzala w strone kuchni. -Gdzie jest Jenks? Powinien przy tym byc. -Bawi sie z nim moj personel - odparl lekkim tonem Piscary. - Powinien niedlugo sie pojawic. Nieumarly wampir zsunal pierwszy kawalek na talerz Ivy, a nastepne na moj, a potem Glenna. Detektyw FBI odsunal z obrzydzeniem talerz jednym palcem. Inni klienci szeptali, czekajac na nasza reakcje na najnowsze dzielo Piscary'ego. Ivy i ja natychmiast wzielysmy nasze kawalki do rak. Zapach sera byl silny, lecz nie na tyle, by przytlumic won przypraw i pomidorow. Ugryzlam kawalek. Oczy zamknely mi sie z rozkoszy. Sosu pomidorowego bylo akurat tyle, by dobrze ulozyl sie na nim ser. Akurat tyle sera, by mogly sie w niego wtopic dodatki. Pizza byla tak dobra, ze nie przeszkadzaloby mi nawet gdyby byla posypana Siarka. -Och, mozecie mnie teraz spalic na stosie - jeknelam, zujac- - To jest absolutnie cudowne. 157 Piscary skinal wygolona glowa, od ktorej odbijalo sie swiatlo.-A ty, Ivy, mala? Ivy starla z podbrodka sos. -Mozna dla niej powrocic z martwych. Wampir westchnal. -Poloze sie spokojnie dzis o wschodzie slonca. Zaczelam zuc wolniej, zwracajac sie ze wszystkimi innymi w strone Glenna. Siedzial jak skamienialy miedzy Ivy i mna; zeby mial zacisniete, a jego mina swiadczyla o mieszaninie determinacji z mdlosciami. -Mmm - powiedzial, zerkajac na pizze. Przelknal sline. Najwyrazniej mdlosci braly nad nim gore. Usmiech Piscary'ego zniknal, a Ivy wbila w Glenna wzrok. -Zjedz to - powiedziala na tyle glosno, by uslyszala to cala restauracja. -I zacznij od czubka, nie od brzegu - ostrzeglam. Glenn oblizal usta. -Tu sa pomidory - powiedzial. Zacisnelam wargi. Wlasnie czegos takiego mialam nadzieje uniknac. Mozna by pomyslec, ze poprosilismy go o zjedzenie zywych larw. -Nie badz glupi - powiedziala zjadliwym tonem Ivy. - Jesli naprawde uwazasz, ze wirus Aniol T4 przeskoczyl czterdziesci pokolen pomidorow i pojawil sie u calkowicie nowego gatunku tylko dla ciebie, to poprosze Piscary'ego, zeby cie ugryzl, zanim wyjdziemy. W ten sposob nie umrzesz, a po prostu zmienisz sie w wampira. Glenn rozejrzal sie po pelnych wyczekiwania twarzach, uswiadamiajac sobie, ze jesli chce wyjsc o wlasnych silach, to bedzie musial zjesc troche pizzy. Z trudem przelknal sline i niezdarnie wzial do reki swoj kawalek. Zacisnal oczy i otworzyl usta. Wszyscy na parterze patrzyli na niego z zapartym tchem; wydawalo sie, ze halas dobiegajacy z pietra jest bardzo glosny. Ugryzl kawalek, krzywiac sie. Od jego ust do pizzy rozciagnely sie dwie nitki sera. Dwa razy poruszyl szczeka i otworzyl oczy. Jeszcze raz powoli poruszyl szczeka. Spojrzal mi w oczy, a ja skinelam glowa. Powoli odsunal reke z pizza, az przerwaly sie serowe nitki. -Tak? Piscary sie pochylil i oparl na stole dlonie, szczerze zainteresowany, co o jego umiejetnosciach kucharskich mysli czlowiek. Glenn byl prawdopodobnie pierwszym czlowiekiem od czterdziestu lat, ktory mial okazje tych umiejetnosci doswiadczyc. Ow czlowiek mial nieruchoma twarz. Przelknal. -Mm - mruknal z czesciowo pelnymi ustami. - Jest, mm... dobra. - Sprawial wrazenie wstrzasnietego. - Jest naprawde dobra. Restauracja jakby odetchnela. Piscary wyprostowal sie, najwyrazniej zachwycony; na nowo rozbrzmialy rozmowy, lecz teraz bylo w nich slychac nowa, pelna podniecenia nute. -Bedzie pan tu zawsze mile widziany, panie funkcjonariuszu FBI - stwierdzil Piscary, a Glenn zamarl, wyraznie zmartwiony, ze zostal rozszyfrowany. Piscary chwycil stojace za nim krzeslo i usiadl przy sasiednim stoliku, patrzac, jak jemy. -Dobrze - powiedzial, kiedy Glenn uniosl ser, by popatrzec na sos pomidorowy pod nim. - Nie przyszliscie tu na kolacje. Czym moge wam sluzyc? 158 Ivy odlozyla pizze i siegnela po wino.-Pomagam Rachel znalezc zaginiona osobe - odparla, niepotrzebnie odrzucajac dlugie wlosy na plecy. - Jednego z twoich pracownikow. -Klopoty, Ivy, mala? - zapytal Piscary, a jego dzwieczny glos brzmial zaskakujaco lagodnie, zabarwiony nuta zalu. Upilam lyk wina. -Tego wlasnie chcemy sie dowiedziec, panie Piscary. Chodzi o Dana Smathera. Wampir spojrzal na Ivy. Jego nieliczne zmarszczki ulozyly sie miekko w wyraz zatroskania. Niemal niezauwazalnie Ivy zaczela sie niespokojnie wiercic. W jej oczach bylo widac i niepokoj, i arogancje. Przenioslam uwage na Glenna. Zdejmowal z pizzy ser. Z przerazeniem patrzylam, jak ostroznie gromadzi go w jednym miejscu. -Czy moze nam pan powiedziec, kiedy widzial go po raz ostatni, panie Piscary? - zapytal detektyw, wyraznie bardziej zainteresowany ogalacaniem swojej pizzy niz naszymi pytaniami. -Oczywiscie. - Piscary przygladal sie Glennowi. Zmarszczyl brwi, jakby nie wiedzial, czy ma byc obrazony, czy zadowolony, ze mezczyzna je pizze skladajaca sie teraz wylacznie z ciasta i sosu pomidorowego. - Wczesnie rano w sobote po pracy. Ale Dan nie zaginal, tylko odszedl z pracy. Zastyglam z zaskoczenia. Trwalo to trzy uderzenia serca, a potem gniewnie zmruzylam oczy. Wszystko zaczynalo do siebie pasowac, a ukladanka byla o wiele mniej skomplikowana, niz sadzilam. Wazna rozmowa o prace, rezygnacja z zajec, odejscie z pracy, nie przyjscie na kolacje, podczas ktorej mial porozmawiac z dziewczyna. Zerknelam na Glenna, ktory najwyrazniej doszedl do takiego samego wniosku, poniewaz poslal mi krotkie, pelne obrzydzenia spojrzenie. Dan nie zniknal, tylko dostal dobra prace i rzucil dziewczyne z malego miasteczka. Odsunelam kieliszek, walczac z uczuciem przygnebienia. -Odszedl? - zapytalam. Niewinnie wygladajacy wlasciciel knajpy obejrzal sie przez ramie na drzwi frontowe, przez ktore wlasnie wparowala grupka rozbawionych mlodych wampirow; zbiegli sie do nich chyba wszyscy kelnerzy z glosnymi okrzykami i rozpostartymi ramionami. -Dan byl jednym z moich najlepszych kierowcow - stwierdzil. - Bedzie mi go brakowac. Ale zycze mu szczescia. Powiedzial, ze wlasnie dla czegos takiego chodzil do szkoly. - Strzepnal z fartucha make. - Chyba powiedzial, ze chodzi o prace w ochronie. Wymienilismy z Glennem znuzone spojrzenia. Ivy sie wyprostowala; odnioslam wrazenie, ze z trudem zachowuje swoja zwykla wynioslosc. Zrobilo mi sie niedobrze. Nie chcialam znalezc sie w roli poslanca mowiacego Sarze Jane, ze rzucil ja chlopak. Dan dostal prace wrozaca kariere i przecial wszystkie stare wiezy -tchorzliwy gowniarz. Moglabym sie zalozyc, ze ma gdzies na boku druga dziewczyne. Pewnie chowa sie u niej, pozwalajac Sarze Jane myslec, ze lezy trupem w jakims zaulku, i smiejac sie, ze karmi jego kota. Piscary wzruszyl nieznacznie ramionami, wprawiajac w ruch cale cialo. -Gdybym wiedzial, ze jest dobry w ochronie, moglbym mu zlozyc lepsza propozycje, chociaz trudno byloby mu dac wiecej, niz pan Kalamack. Ja jestem tylko prostym restauratorem. Wzdrygnelam sie na dzwiek nazwiska Trenta. -Kalamack? - zapytalam. - Dostal prace u Trenta Kalamacka? Piscary skinal glowa. Ivy siedziala sztywno na lawie, poza tym pierwszym kesem nie tknawszy swojej pizzy. 159 -Tak. Najwyrazniej jego dziewczyna tez pracuje dla pana Kalamacka. Chyba ma na imie Sara? Jesli goszukacie, moglibyscie ja o niego zapytac. - Usmiechnal sie chytrze, ukazujac dlugie zeby. - To pewnie dzieki niej zdobyl te prace, jesli wiecie, co mam na mysli. Wiedzialam, co ma na mysli, ale Sara Jane nie byla taka. Serce walilo mi mocno i zaczelam sie pocic. Wiedzialam. To Trent byl lowca czarownic. Zwabil Dana obietnica zatrudnienia i prawdopodobnie go zalatwil, kiedy Dan usilowal sie wycofac, uswiadomiwszy sobie, po ktorej stronie prawa dziala Trent. To byl on. Niech go szlag, wiedzialam 0 tym! -Dzieki, panie Piscary - powiedzialam. Pragnelam jak najszybciej wyjsc, zeby jeszcze tej nocy zaczac tworzyc zaklecia. Scisnelo mnie w zoladku, a przyjemna mieszanina pizzy 1 lyku wina skwasniala. Trencie Kalamacku, pomyslalam z gorycza, mam cie. Ivy postawila na stole pusty kieliszek. Spojrzalam jej tryumfalnie w oczy, ale moje zadowolenie z siebie nieco sie zachwialo, kiedy zobaczylam, ze Ivy nalewa sobie wina. Zawsze pila tylko jeden kieliszek, slusznie obawiajac sie zmniejszenia zahamowan. Przypomnialam sobie jej reakcje w kuchni, kiedy powiedzialam, ze znow zasadzam sie na Trenta. -Rachel - powiedziala Ivy, wpatrujac sie w wino. - Wiem, o czym myslisz. Niech sie tym zajmie FBI. Albo przekaz sprawe ISB. Glenn zesztywnial, lecz nadal milczal. Wspomnienie jej palcow zaciskajacych sie na mojej szyi ulatwilo mi odpowiedz. -Nic mi nie bedzie - odparlam bezbarwnym tonem. Piscary wstal; jego glowa znalazla sie pod wiszaca lampa. -Przyjdz do mnie jutro, Ivy, mala. Musimy porozmawiac. Ogarnela ja taka sama fala strachu, jaka widzialam u niej poprzedniego dnia. Dzialo sie cos, o czym nie wie-dzialam, i nie bylo to nic dobrego. Ja tez bede musiala porozmawiac z Ivy. Padl na mnie cien Piscary'ego, wiec spojrzalam w gore i zamarlam. Znajdowal sie zbyt blisko i zapach krwi przytlumil ostry zapach sosu pomidorowego. Wampir przyssal sie wzrokiem do moich oczu i cos sie zmienilo, nagle i nieoczekiwanie jak pekanie kry. Stary wampir nawet mnie nie dotknal, ale kiedy odetchnal, poczulam rozkoszne mrowienie w calym ciele. Zaskoczona, rozwarlam szerzej oczy. Jego delikatny oddech przeniknal w slad za jego myslami cale moje jestestwo, wsiakajac we mnie ciepla fala jak woda w piasek. Jego mysli dotknely mojej duszy i zaraz odskoczyly, a on cos szeptal. Wstrzymalam oddech; blizna na szyi zaczela nagle pulsowac w rytmie tetna. Siedzialam, wstrzasnieta strzelajacymi z niej obietnicami rozkoszy. Nagle pragnienie sprawilo, ze szeroko rozwarlam oczy, moj oddech przyspieszyl. Piscary wpatrywal sie we mnie znaczaco, a ja zaczerpnelam tchu i zatrzymalam powietrze w plucach, tlumiac w ten sposob wzbierajacy we mnie glod. Nie chcialam krwi. Chcialam jego. Chcialam, zeby chwycil mnie za szyje, brutalnie przyparl do sciany, odchylil glowe i utoczyl krwi, pozostawiajac narastajace uczucie rozkoszy - lepsze od seksu. To wszystko atakowalo mnie, domagajac sie reakcji. Siedzialam sztywno z mocno bijacym sercem, niezdolna do zadnego ruchu. Kryjace wielka moc spojrzenie Piscary'ego splynelo na moja szyje. Wzdrygnelam sie i lekko poruszylam, zapraszajac go. Sila przyciagania rosla, drazniaco natarczywa. Piescil wzrokiem blizne, budzac w niej poruszenia rozkoszy. Zamknelam oczy. Gdyby tylko mnie dotknal... pragnelam chocby tego. Mimowolnie 160 unioslam powoli dlon do szyi. Walczyly we mnie odraza i blogie odurzenie, zagluszane przez pelna bolu tesknote.Poczulam jego glos, spiewajacy we mnie: Pokaz mi, Rachel. W tej jego mysli zawieral sie przymus. Piekny, bezmyslny przymus. Moja tesknota zmienila sie w wyczekiwanie. Dostane to wszystko i jeszcze wiecej... juz wkrotce. Rozgrzana i zadowolona, powiodlam paznokciem od ucha do obojczyka, zamierajac na granicy drzenia za kazdym razem, kiedy palec natrafial na blizne. Szum rozmow ucichl. Bylismy sami, pograzeni w otepiajacym wirze oczekiwania. Rzucil na mnie urok. Bylo mi wszystko jedno. Niech Bog ma mnie w opiece, ale wrazenie bylo cudowne. -Rachel? - szepnela Ivy. Za mr uga la m. Dotykalam dlonia szyi. Czulam bicie pulsu. Sala i panujacy w niej gwar wrocily gwaltownie do rzeczywistosci, powodujac bolesny przyplyw adrenaliny. Piscary kleczal przede mna z dlonia na mojej rece i patrzyl na mnie. Odetchnal gleboko, smakujac moj oddech. -Tak - odezwal sie, kiedy ze scisnietym zoladkiem wysuwalam dlon spod jego palcow. - Moja mala Ivy jest bardzo niedbala. Niemal dyszac, wpatrywalam sie w moje kolana, walczac z naglym strachem, ktory teraz mieszal sie z niknaca tesknota za dotykiem wampira. Blizna na szyi zapulsowala ostatni raz. Cicho odetchnelam. Bylo to niemal westchnienie zawodu; poczulam do siebie odraze. Piscary wstal z wdziekiem. Wpatrywalam sie w niego z nienawiscia, widzac, ze zdaje sobie sprawe z tego, co mi zrobil. Jego moc byla tak intymna i niezachwiana, ze nawet nie przyszlo mu do glowy, ze moglabym sie jej skutecznie przeciwstawic. Kist przy nim wygladal jak dziecko, nawet jesli pozyczal umiejetnosci od swego pana. Jak moglam sie jeszcze kiedykolwiek obawiac Kistena? Glenn patrzyl niepewnie szeroko rozwartymi oczyma. Zastanawialam sie, czy wszyscy wiedza, co sie stalo. Ivy sciskala nozke swego pustego kieliszka tak mocno, ze az pobielaly jej knykcie. Stary wampir pochylil sie do niej. -To nie skutkuje, Ivy, mala. Albo zapanujesz nad swoja pupilka, albo ja to zrobie. Ivy nie odpowiedziala; siedziala z ta sama przestraszona, rozpaczliwa mina. Wciaz sie trzeslam i nie bylam w stanie przypomniec im, ze nie jestem niczyja wlasnoscia. Piscary westchnal; wygladal jak zmeczony ojciec. Do naszego stolika przyfrunal chwiejnie Jenks. -Po diabla ja sie tu znalazlem? - warknal, ladujac na solniczce. Zaczal sie otrzepywac i na stol polecial sproszkowany ser. Na skrzydelkach mial plamy z sosu. - Moglbym byc w domu i lezec w lozku. Bo pixy w nocy spia. Ale nieee - powiedzial przeciagle. - Musialem sie zglosic na ochotnika do pilnowania dzieci. Rachel, daj mi troche swojego wina. Wiesz, jak trudno sie pozbyc sosu pomidorowego z jedwabiu? Zona mnie zabije. 161 Uswiadomil sobie, ze nikt go nie slucha, i przestal pomstowac. Zauwazyl zrozpaczona mine Ivy i strach w moich oczach.-Co, do Zmiany, tu sie dzieje? - zapytal wojowniczo, a Piscary cofnal sie od stolika. -Jutro - powiedzial stary wampir do Ivy. Skinal mi na pozegnanie glowa. Jenks przeniosl wzrok ze mnie na Ivy i z powrotem. -Czy cos mnie ominelo? Rzucil na mnie urok. Bylo mi wszystko jedno. Niech Bog ma mnie w opiece, ale wrazenie bylo cudowne. -Rachel? - szepnela Ivy. Za mr uga la m. Dotykalam dlonia szyi. Czulam bicie pulsu. Sala i panujacy w niej gwar wrocily gwaltownie do rzeczywistosci, powodujac bolesny przyplyw adrenaliny. Piscary kleczal przede mna z dlonia na mojej rece i patrzyl na mnie. Odetchnal gleboko, smakujac moj oddech. -Tak - odezwal sie, kiedy ze scisnietym zoladkiem wysuwalam dlon spod jego palcow. - Moja mala Ivy jest bardzo niedbala. Niemal dyszac, wpatrywalam sie w moje kolana, walczac z naglym strachem, ktory teraz mieszal sie z niknaca tesknota za dotykiem wampira. Blizna na szyi zapulsowala ostatni raz. Cicho odetchnelam. Bylo to niemal westchnienie zawodu; poczulam do siebie odraze. Piscary wstal z wdziekiem. Wpatrywalam sie w niego z nienawiscia, widzac, ze zdaje sobie sprawe z tego, co mi zrobil. Jego moc byla tak intymna i niezachwiana, ze nawet nie przyszlo mu do glowy, ze moglabym sie jej skutecznie przeciwstawic. Kist przy nim wygladal jak dziecko, nawet jesli pozyczal umiejetnosci od swego pana. Jak moglam sie jeszcze kiedykolwiek obawiac Kistena? Glenn patrzyl niepewnie szeroko rozwartymi oczyma. Zastanawialam sie, czy wszyscy wiedza, co sie stalo. Ivy sciskala nozke swego pustego kieliszka tak mocno, ze az pobielaly jej knykcie. Stary wampir pochylil sie do niej. -To nie skutkuje, Ivy, mala. Albo zapanujesz nad swoja pupilka, albo ja to zrobie. Ivy nie odpowiedziala; siedziala z ta sama przestraszona, rozpaczliwa mina. Wciaz sie trzeslam i nie bylam w stanie przypomniec im, ze nie jestem niczyja wlasnoscia. Piscary westchnal; wygladal jak zmeczony ojciec. Do naszego stolika przyfrunal chwiejnie Jenks. -Po diabla ja sie tu znalazlem? - warknal, ladujac na solniczce. Zaczal sie otrzepywac i na stol polecial sproszkowany ser. Na skrzydelkach mial plamy z sosu. - Moglbym byc w domu i lezec w lozku. Bo pixy w nocy spia. Ale nieee - powiedzial przeciagle. - Musialem sie zglosic na ochotnika do pilnowania dzieci. Rachel, daj mi troche swojego wina. Wiesz, jak trudno sie pozbyc sosu pomidorowego z jedwabiu? Zona mnie zabije. Uswiadomil sobie, ze nikt go nie slucha, i przestal pomstowac. Zauwazyl zrozpaczona mine Ivy i strach w moich oczach. -Co, do Zmiany, tu sie dzieje? - zapytal wojowniczo, a Piscary cofn1a7l 8sie od stolika. -Jutro - powiedzial stary wampir do Ivy. Skinal mi na pozegnanie glowa. Jenks przeniosl wzrok ze mnie na Ivy i z powrotem. -Czy cos mnie ominelo? ROZDZIAL 9 -Gdzie sa moje pieniadze, Bob? - szepnelam, wrzucajac smierdzace granulki do wanny Ivy.Jenks wyslal poprzedniego dnia swoje potomstwo do najblizszego parku po garsc karmy dla ryb. Ladny koi dotknal pyszczkiem powierzchni wody, a ja zmylam z rak zapach oleju rybnego i z ociekajacymi palcami popatrzylam na idealnie ulozone rozowe reczniki Ivy. Po chwili wahania wytarlam rece i wygladzilam recznik, zeby nie bylo widac, ze go uzylam. Przez chwile usilowalam ulozyc wlosy pod skorzana czapka, a potem weszlam do kuchni, stukajac obcasami. Spojrzalam na zegar wiszacy nad zlewozmywakiem i nie mogac ustac spokojnie, podeszlam do lodowki i otworzylam ja bezmyslnie. Gdzie, u diabla, jest Glenn? -Rachel - mruknela Ivy znad komputera. - Przestan. Przyprawiasz mnie o bol glowy. Zamknelam lodowke i oparlam sie o blat. -Powiedzial, ze bedzie tu o pierwszej. -No to sie spoznia - stwierdzila, trzymajac palec na ekranie komputera i spisujac jakis adres. -Godzine?! - zawolalam. - Jezusie! Zdazylabym w tym czasie pojechac do FBI i wrocic. Ivy przeszla na inna strone. -Jesli sie nie pojawi, pozycze ci na autobus. Odwrocilam sie w strone okna wychodzacego na ogrod. -Nie dlatego czekam na niego - powiedzialam, chociaz tak wlasnie bylo. -Jasne. - Pstryknela przyciskiem dlugopisu, otwierajac go i zamykajac tak szybko, ze niemal zabrzeczal. - Moze zrobisz nam jakies sniadanie, skoro juz marnujesz czas? Kupilam gofry do tostera. -Dobra - zgodzilam sie z lekkim poczuciem winy. Nie odpowiadalam za sniadania - tylko za kolacje - ale poniewaz zeszlego wieczoru jadlysmy na miescie, czulam, ze jestem jej cos winna. Umowa byla taka, ze Ivy robila zakupy spozywcze, a ja robilam kolacje. Poczatkowo mialo mnie to uchronic przed natknieciem sie na zabojcow w sklepie oraz powstaniem nowego znaczenia wyrazenia "porzadki w trzeciej alejce". Teraz jednak Ivy nie chciala gotowac i odmawiala renegocjacji. No i dobra. Biorac pod uwage rozwoj sytuacji, pod koniec tygodnia nie bede miala na puszke mielonki. A czynsz nalezalo oplacic w sobote. Otworzylam zamrazarke i, odsunawszy na wpol puste opakowania lodow, znalazlam zamrozone gofry. Pudelko z glosnym trzaskiem uderzylo o blat. Pycha. Kiedy usilowa1la7m9 rozedrzec wilgotny karton, Ivy popatrzyla na mnie z uniesiona brwia. -No wiec kiedy przyjda po rybe? - zapytala, gdy wbilam czerwone paznokcie w opakowanie i calkowicie oddarlam wierzch, bo przerwal sie bezuzyteczny pasek do otwierania. Zerknelam na Pana Rybe, ktory plywal w swojej koniakowce na parapecie. -Po te w mojej wannie - dodala. -Ach! - zawolalam i sie zarumienilam. - Coz... Odchylila sie na oparcie fotela. Zaskrzypial. -Rachel, Rachel, Rachel - zaczela wyklad. - Juz ci mowilam. Musisz brac pieniadze z gory. Przed wykonaniem zlecenia. Rozzloszczona, ze ma racje, wepchnelam dwa gofry do tostera. Wyskoczyly z powrotem, wiec wbilam je raz jeszcze. -To nie byla moja wina - stwierdzilam. - Ta glupia ryba wcale nie zaginela, a nikt sie nie pofatygowal, zeby mnie zawiadomic. Ale na poniedzialek bede miala na czynsz. Obiecuje. -Trzeba zaplacic w niedziele. Rozleglo sie stlumione odlegloscia stukanie do drzwi frontowych. -To Glenn - powiedzialam i wyszlam z kuchni, zanim zdolala powiedziec cos jeszcze. Kiedy znalazlam sie w pustej nawie, zawolalam: - Wejdz, Glenn! - Moj glos odbil sie echem od wysokiego sufitu. Drzwi sie nie otwieraly, wiec pchnelam jedno skrzydlo i znieruchomialam z zaskoczenia. - Nick! -Hej. Czesc - odezwal sie. Jego chuda sylwetka wygladala niezdarnie na szerokim ganku. Uniosl cienkie brwi i odrzucajac z oczu czarna, budzaca moja zazdrosc prosta grzywke, zapytal: - Kto to jest Glenn? Usmiechnelam sie leciutko, slyszac w jego glosie nutke zazdrosci. -Syn Eddena. Zatkalo go. Usmiechnelam sie szerzej, chwycilam go za reke i wciagnelam do srodka. -Jest detektywem FBI. Pracujemy razem. - Aha. Natezenie uczucia zawartego w tym jednym slowie bylo cenniejsze niz rok randek. Nick przecisnal sie obok mnie, cicho stapajac w tenisowkach po drewnianej podlodze. Niebieska koszule w krate mial wsunieta w dzinsy Chwycilam go, zanim wszedl do nawy, i wciagnelam z powrotem do ciemnego przedsionka. Skora na jego szyi niemal promieniowala w mroku, ladnie opalona i tak gladka, ze az sie prosila, zeby jej dotknac. -Gdzie moj pocalunek? - zapytalam gderliwie. Niepokoj kryjacy sie w jego spojrzeniu zniknal. Nick sie usmiechnal i objal mnie w talii dlugimi rekami. -Przepraszam - powiedzial. - Troche mnie zaskoczylas. -Och, czym sie martwisz? -Mmmm. - Powiodl wzrokiem po mnie. - Mnostwem spraw. W niklym swietle mial niemal czarne oczy. Przyciagnal mnie do siebie, a nozdrza wypelnil mi zapach zatechlych ksiazek i nowego sprzetu elektronicznego. Odchylilam glowe, szukajac jego ust. Po moim ciele zaczelo sie rozchodzic cieplo. O, tak. Lubie tak zaczynac dzien. Ze swymi waskimi ramionami i raczej drobna budowa ciala, Nick nie bardzo pasowal do stereotypu rycerza na bialym koniu. Uratowal mi jednak zycie, zwiazujac demona, ktory mnie atakowal; uznalam dzieki temu, ze bystry mezczyzna moze byc rownie seksowny, jak mezczyzna muskularny. Mysl ta wykrystalizowala sie w fakt, kiedy szarmancko zapytana, czy moze mnie pocalowac, zgodzilam sie, a potem doznalam przyjemnego wstrzasu i stracilam oddech. 180 Mowiac, ze nie jest muskularny, nie mialam na mysli, ze Nick jest cherlakiem. Jego chude cialo bylo zdumiewajaco silne, o czym sie przekonalam, kiedy mocowalismy sie o ostatnia lyzeczke lodow bananowych z kawalkami toffi i orzechow wloskich i stluklismy lampe Ivy. Byl tez wysportowany; ilekroc wymuszalam na nim zawiezienie mnie do zoo we wczesnych godzinach otwarcia tylko dla biegaczy, jego dlugie nogi potrafily utrzymac narzucone przeze mnie tempo, a tamtejsze pagorki sa zabojcze dla lydek. Lecz najwieksza zaleta Nicka bylo to, ze jego rozluznione, podazajace za rozwojem wypadkow cialo krylo zlosliwie bystry, niemal przerazajacy umysl. Jego mysli pedzily szybciej od moich, podazajac do miejsc, ktorych nawet nie bralam pod uwage. Zagrozenie wywolywalo u Nicka szybkie, stanowcze dzialanie bez zwazania na jego konsekwencje. I niczego sie nie bal. To ostatnie podziwialam i zarazem sie tym martwilam. Nick byl czlowiekiem, ktory poslugiwal sie magia. Powinien sie bac. Wielu rzeczy. A nie bal sie. A najlepsze jest to, pomyslalam, przytulajac sie do niego, ze w ogole go nie obchodzi, ze nie jestem czlowie-kiem. Poczulam jego miekkie wargi na moich ustach. Naszego pocalunku nie psul ani jeden wlosek zarostu. Zlaczylam dlonie za jego plecami i przyciagnelam go znaczaco do siebie. Stracilismy rownowage, ale ja odzyskalismy, kiedy oparlam sie plecami o sciane. Poczulam, jak jego usta wyginaja sie w usmiechu. -Jestes bardzo zepsuta czarownica - szepnal. - Wiesz o tym, prawda? Wpadlem, zeby dac ci bilety, a ty mnie napastujesz. Jego proste wlosy szeptaly miekko pod moimi palcami. -Tak? To chyba powinienes cos z tym zrobic. -I zrobie. - Rozluznil uscisk. - Ale bedziesz musiala poczekac. - Cofajac sie, rozkosznie delikatnym ruchem przeciagnal reka w poprzek moich plecow. - Czy to nowe perfumy? Moj wesoly nastroj prysnal. Odwrocilam sie. -Tak. Tego ranka wyrzucilam cynamonowe perfumy. Kiedy Ivy odkryla, ze dzieki flakonikowi perfum, trzydziesci mililitrow ktory kosztuje trzydziesci dolarow, nasze smieci pachna Gwiazdka, nie powiedziala ani slowa. Zawiodly mnie; nie mialam ochoty uzyc ich ponownie. -Rachel... To byl poczatek znajomej sprzeczki. Zesztywnialam. Poniewaz Nick wychowal sie w Zapadlisku, mimo ze byl czlowiekiem, wiedzial wiecej ode mnie o wampirach i ich glodzie wywolywanym przez zapach. -Nie wyprowadze sie - stwierdzilam stanowczo. -Moglabys chociaz... Zawahal sie, a na widok moich zacisnietych zebow zaczal wykonywac swymi szczuplymi dlonmi pianisty ner wowe ruchy. -Dobrze sobie radzimy. Jestem bardzo ostrozna. Przepelniona poczuciem winy, ze nie powiedzialam mu o przycisnieciu mnie przez Ivy do kuchennej sciany, wbijalam wzrok w podloge. Westchnal. -Prosze. - Siegnal do tylnej kieszeni spodni. - Trzymaj bilety. Ja gubie wszystko, co lezy u mnie dluzej niz tydzien. -To przypominaj mi, zebym sie ruszala - zazartowalam dla rozladowania atmosfery. Wzielam bilety i zerknelam na numery miejsc. -Trzeci rzad. Fantastyczne! Nie wiem, jak ty to robisz, Nick. Blysnal zebami w usmiechu, a oczy zalsnily mu przebiegloscia. Na pewn1o81mi nie powie, skad je zdobyl. Nick umial znalezc wszystko, a jesli mu sie to nie udawalo, to znal kogos, kto to potrafil. Mialam wrazenie, ze stad sie brala pelna rezerwy nieufnosc, jaka okazywal wladzom. Wbrew samej sobie uznalam te jeszcze niezglebiona ceche Nicka za dowod wspanialej smialosci. A dopoki nie wiedzialam na pewno... -Chcesz kawy? - zapytalam, wsuwajac bilety do kieszeni. Nick zerknal do pustego kosciola. -Ivy wciaz tu jest? -Ona naprawde cie lubi - sklamalam. -Nie, dziekuje. - Przesunal sie w strone drzwi. Ivy i Nick nie przypadli sobie do gustu. Nie mialam pojecia, dlaczego. - Musze wracac do pracy. Mam przerwe na lunch. Rozczarowana, opuscilam ramiona. -Dobra. Nick mial pelny etat w muzeum w Eden Park. Czyscil tam eksponaty, kiedy nie dorabial na boku w bibliotece uniwersyteckiej, pomagajac przy katalogowaniu ksiegozbioru i przenoszeniu co wartosciowszych woluminow w lepiej zabezpieczone miejsce. Bawilo mnie, ze przenosiny te spowodowalo zapewne nasze wlamanie do uniwersyteckiego pomieszczenia ze starozytnymi ksiegami. Bylam pewna, ze Nick przyjal te prace, zeby moc "wypozyczac" wlasnie te ksiegi, ktore personel staral sie zabezpieczyc. Mial ciagnac obie prace do konca miesiaca i wiedzialam, ze byl zmeczony. Odwrocil sie, by wyjsc z kosciola, ale zatrzymalam go, bo nagle przyszla mi do glowy pewna mysl. -Wciaz masz moj najwiekszy kociolek do zaklec, prawda? Przed trzema tygodniami zrobilismy w nim chili con carne do maratonu "Brudnego Harry'ego" u Nicka i jeszcze go nie odebralam. Zawahal sie z reka na klamce. -Potrzebujesz go? -Edden zmusza mnie do chodzenia na kurs magii linii - wyjasnilam. Nie chcialam mu mowic, ze pracuje nad morderstwami lowcy czarownic. Jeszcze nie teraz. Nie zamierzalam zniszczyc tego pocalunku sprzeczka. - Potrzebuje famulusa, bo inaczej ta czarownica mnie wyrzuci. A to oznacza duzy kociolek do zaklec. -Aha. Zastanawialam sie, czy wszystkiego sie domysli. -Jasne - rzekl powoli. - Wystarczy dzis wieczorem? A kiedy skinelam glowa, dodal: -Dobra. To do wieczora. -Dzieki, Nick. Na razie. Zadowolona, ze wymoglam na nim obietnice wieczornego spotkania, pchnelam drzwi, lecz zatrzymalam sie w polowie ruchu, uslyszawszy okrzyk protestu, wydany meskim glosem. Wyjrzalam i zobaczylam na ganku Glen- na, usilujacego utrzymac trzy torebki z jedzeniem na wynos i tace z napojami. -Glenn! - zawolalam, siegajac po tace. - Jestes. Wejdz. To jest Nick, moj chlopak. Nick, to detektyw Glenn. Nick, moj chlopak. Tak, to mi sie podobalo. Glenn przelozyl torebki do jednej reki i wyciagnal druga. -Milo mi pana poznac - powiedzial oficjalnie, wciaz stojac na ganku. Mial na sobie szykowny szary garnitur, w porownaniu z ktorym swobodny stroj Nicka wygladal niechlujnie. Nick uscisnal dlon Glenna dopiero po krotkim wahaniu, co mnie zdziwilo. Bylam pewna, ze powodem byla odznaka FBI. Nie chce wiedziec. Nie chce wiedziec. 182 -Mnie takze - odparl Nick, a potem zwrocil sie do mnie: - No to do wieczora, Rachel. -Dobra. Na razie. Nawet dla mnie zabrzmialo to troche zalosnie; Nick przestapil z nogi na noge, a potem pochylil sie i pocalowal mnie w kacik ust. Pomyslalam sobie, ze zrobil to raczej po to, by udowodnic swoja pozycje chlopaka, niz okazac mi uczucie. Niewazne. Nick zbiegl cicho po schodach do zaparkowanego przy krawezniku niebieskiego pikapa, zardzewialego od soli. Zmartwilam sie troche jego zgarbionymi ramionami i sztywnym krokiem. Glenn tez na niego patrzyl, ale glownie z ciekawoscia. -Wejdz - powtorzylam, patrzac na torebki z jedzeniem i otwierajac szerzej drzwi. Glenn zdjal okulary przeciwsloneczne i jedna reka wlozyl je do wewnetrznej kieszeni marynarki. Ze swoja atletyczna sylwetka i starannie utrzymana broda wygladal jak tajny agent sprzed Zmiany. -To Nick Sparagmos? - zapytal, kiedy Nick odjezdzal. - Ten, ktory byl szczurem? Zjezylam sie na ton, jakim to powiedzial, jakby przemiana w szczura albo norke byla niesluszna moralnie. Oparlam dlon na biodrze, niebezpiecznie przechylajac tace z gazowanymi napojami z lodem. Najwyrazniej tata opowiedzial mu wiecej, niz Glenn dal mi wczesniej do zrozumienia. -Spozniles sie. -Zatrzymalem sie, zeby kupic nam wszystkim lunch - odparl sztywno. - Moge wejsc? Cofnelam sie, zeby mogl przestapic prog. Zahaczyl stopa drzwi i pociagnal je za soba. W nagle pociemnialym przedsionku rozszedl sie intensywny zapach frytek. -Ladny stroj - powiedzial. - Ile czasu zajelo ci namalowanie go na sobie? Urazona, spojrzalam na moje skorzane spodnie i czerwona jedwabna bluzke. Noszenie skor przed zachodem slonca troche mnie niepokoilo, dopoki Ivy mnie nie przekonala, ze wysoka jakosc skorzanych ubran wynosi moj wyglad z poziomu "tania biala czarownica" na poziom "klasa zamoznych czarownic". Ona powinna sie na tym znac, ale ja nadal bylam na to wrazliwa. -Tak sie ubieram do pracy - warknelam. - Pozwala mi to oszczedzac na przeszczepach skory, jesli musze biegac i laduje na chodniku. Przeszkadza ci to? Ograniczywszy komentarz do wymijajacego mrukniecia, poszedl za mna do kuchni. Ivy podniosla wzrok znad mapy, w milczeniu przygladajac sie torebkom z hamburgerami i napojom. -No prosze - powiedziala przeciagle. - Widze, ze przezyles pizze. Jesli chcesz, moge poprosic Piscary'ego, zeby cie ugryzl. Ucieszylam sie na widok nagle powaznej miny Glen- na. Wydal jakis nieprzyjemny dzwiek z glebi gardla, a ja poszlam schowac zamrozone gofry, bo nie wlaczylam tostera. -Zeszlej nocy pochlonales te pizze bardzo szybko - zauwazylam. - Przyznaj sie. Smakowala ci. -Zjadlem ja, by pozostac przy zyciu. - Stanal przy stole i przysunal do siebie swoje torebki. Widok wysokiego ciemnoskorego mezczyzny w kosztownym garniturze i z kabura pod pacha, rozpakowujacego jedzenie z papieru byl dziwny. - Pojechalem do domu i bite dwie godziny modlilem sie do porcelanowego boga -dodal. Wymienilysmy z Ivy rozbawione spojrzenia. Odsunelam na bok robote i wzielam najmniej zgniecionego hamburgera oraz najwiekszy rozek z frytkami. Opadlam na krzeslo obok Glenna. Detektyw podszedl do konca stolu, nawet nie starajac sie wygladac swobodnie. -Dzieki za sniadanie - powiedzialam i zjadlam frytke, a potem rozwinelam hamburgera, szeleszczac papierem. 183 Zawahal sie i nieco rozluznil smiertelny chwyt, jakim trzymal sie swego wyobrazenia o funkcjonariuszu FBI -rozpial najnizszy guzik marynarki i usiadl. -Placi za to FBI. W sumie jest to tez i moje sniadanie. Dotarlem do domu tuz przed wschodem slonca. Macie dlugi dzien pracy. Delikatna nuta akceptacji w jego glosie sprawila, ze troche rozluznilam napiete ramiona. -Niezupelnie. Po prostu zaczynamy go jakies szesc godzin pozniej od ciebie. Wstalam i podeszlam do lodowki w poszukiwaniu ketchupu do frytek, ale siegajac po czerwona butelke, zawahalam sie. Ivy zlowila moje spojrzenie i kiedy pokazalam butelke, wzruszyla ramionami. Jasne, pomyslalam. On wkracza w nasze zycie. Zeszlej nocy zjadl pizze. Dlaczego mialybysmy z Ivy przez niego cierpiec? Podjelam decyzje i wyjelam butelke z lodowki, po czym zuchwalym gestem postawilam ja na stole. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu Glenn nie zwrocil na to uwagi. -A wiec bedziesz dzisiaj pilnowal Rachel? - zapytala Ivy, siegajac po ketchup. - Nie bierz jej do autobusu. Nie zatrzyma sie dla niej. Podniosl wzrok i patrzyl zaskoczony, jak Ivy polewa swojego hamburgera czerwonym sosem. Zamrugal, wyraznie straciwszy watek mysli. Wpatrywal sie w ketchup. -Tak. Pokaze jej nasze materialy zwiazane z morderstwami. Przyszla mi do glowy nagla mysl i kacik ust drgnal mi w usmiechu. -Podaj mi te zakrzepla krew, Ivy - powiedzialam lekkim tonem. Bez chwili zastanowienia pchnela butelke po stole. Glenn zamarl. -O moj Boze - szepnal chrapliwie i straszliwie pobladl. Ivy parsknela, a ja rozesmialam sie na glos. -Odprez sie, Glenn - powiedzialam, wyciskajac ketchup na frytki. Rozparlam sie na krzesle i zjadlam jedna z nich z chytra mina. - To ketchup. -Ketchup! - Przyciagnal papierowa podkladke z jedzeniem. - Zwariowalyscie? -To prawie to samo, co wylizywales zeszlej nocy - stwierdzila Ivy. Pchnelam butelke w jego strone. -Nie umrzesz od tego. Sprobuj. Nie odrywajac wzroku od czerwonego plastiku, pokrecil glowa i przysunal do siebie jedzenie. - Nie. -Och, daj spokoj, Glenn - powiedzialam zachecajacym tonem. - Nie badz ciaptakiem. Zartowalam z ta krwia. Jaki jest sens zaprosic czlowieka, jesli nie mozna go troche podenerwowac? Nie rozchmurzyl sie i jadl swego hamburgera, jakby to byl nieprzyjemny obowiazek, a nie mile przezycie. Ale bez ketchupu mogla to byc ciezka praca. -Posluchaj - powiedzialam przekonujacym tonem, przysunelam sie blizej i obrocilam butelke. - Zobacz, co w tym jest. Pomidory, syrop kukurydziany, ocet, sol... - Zawahalam sie i zmarszczylam brwi. - Ivy, wiedzialas, ze do ketchupu dodaje sie sproszkowana cebule i czosnek? Skinela glowa i wytarla zablakana odrobine sosu z kacika ust. Glenn sie pochylil, zeby przeczytac drobny druk nad moim swiezo polakierowanym paznokciem. -Dlaczego? - zapytal. - Co jest nie tak z cebula i czosnkiem? - W jego piwnych oczach blysnelo zrozumienie; usiadl z powrotem. - Aha - powiedzial z madra mina. - Czosnek. -Nie badz glupi - rzeklam i odstawilam butelke. - W czosnku i cebuli jest duzo siarki. Podobnie jak w jajkach. Mam od niej migreny. -Mhm - powiedzial Glenn z zadowoleniem i ujal butelke dwoma palc1a8m4i, zeby przeczytac etykiete. - Co to sa naturalne substancje smakowe? -Lepiej, zebys nie wiedzial - odparla Ivy dramatycznym tonem. Glenn postawil butelke na stole. Nie udalo mi sie stlumic rozbawionego prychniecia. Rozlegl sie odglos zblizajacego sie motocykla i Ivy wstala. -To po mnie - oznajmila. Zgniotla opakowanie po hamburgerze i pchnela swoj rozek z polowa frytek na srodek stolu. Przeciagnela sie, siegajac dlonmi w strone sufitu. Glenn przygladal sie jej szczuplemu cialu, a potem odwrocil wzrok. Spojrzalysmy sobie w oczy. To brzmialo jak motocykl Kista. Zadalam sobie pytanie, czy ma to cos wspolnego z zeszla noca. Ivy widziala moj niepokoj. Siegnela po torebke. -Dzieki za sniadanie, Glenn. - Zwrocila sie do mnie. - Na razie, Rachel - dodala i wyszla niedbalym krokiem z kuchni. Glenn rozluznil ramiona, spojrzal na zegar nad zlewozmywakiem i wrocil do jedzenia. Kiedy zgarnialam resztke ketchupu frytka, z ulicy dobiegl stanowczy glos Ivy: -Idz sie Zmien, Kist. Ja prowadze. Ryknal silnik, a potem ulica ucichla. Usmiechnelam sie. Skonczywszy jesc, zgniotlam papier w kulke i wstalam. Glenn jeszcze nie skonczyl i sprzatajac ze stolu, zostawilam ketchup. Katem oka patrzylam, jak Glenn mu sie przyglada. -Smakuje tez z hamburgerami - powiedzialam, kucajac przy wyspie ze stali nierdzewnej i wyjmujac z polki ksiazke z zakleciami. Uslyszalam odglos przesuwanego plastiku. Odwrocilam sie z ksiazka w rece i stwierdzilam, ze odsunal butelke. Kiedy siadalam przy stole, nie patrzyl mi w oczy. -Moge cos sprawdzic przed wyjsciem? - zapytalam i otworzylam indeks. -Jasne. Znow mial zimny glos. Uznalam, ze to przez te ksiazke, westchnelam i pochylilam sie nad wyblaklym drukiem. -Chce stworzyc zaklecie na Wyjcow, zeby zmienily zdanie co do nieplacenia mi - wyjasnilam, w nadziei ze uspokoi sie, jesli bedzie wiedzial, co robie. - Pomyslalam, ze skoro wychodze, moglabym kupic to, czego nie mam w ogrodzie. Nie przeszkadza ci dodatkowy przystanek, prawda? -Nie. Jego glos byl odrobine mniej zimny. Uznalam to za dobry znak. Mieszal halasliwie lod slomka. Przysunelam sie blizej, zeby mogl widziec. -Popatrz - powiedzialam, pokazujac na zlewajacy sie druk. - Mialam racje. Jesli chce im psuc wysokie pilki, to potrzebuje zaklecia bezkontaktowego. Dla takiej czarownicy ziemi jak ja zaklecie bezkontaktowe oznaczalo rozdzke. Nigdy jeszcze nie stworzylam takiego zaklecia, ale na widok skladnikow unioslam brwi. Mialam wszystko procz nasion paproci i rozdzki. Ile moze kosztowac sekwojowy kolek? -Po co to robisz? W jego glosie brzmiala wojownicza nuta. Zamrugalam, zamknelam ksiazke i, rozczarowana, poszlam ja odlozyc. Odwrocilam sie do niego. -Tworze zaklecia? Tym sie zajmuje. Nie zamierzam nikogo skrzywdzic. A w kazdym razie nie za pomoca zaklecia. Glenn odstawil swoj ogromny kubek. Rozwarl ciemne palce, oparl sie wygodnie i zawahal. -Nie - powiedzial. - Jak mozesz mieszkac z kims takim? Gotowym wybuchnac bez ostrzezenia? -Ach. - Siegnelam po moje picie. - Po prostu miala wtedy zly dzien. N1i8e5 lubi twojego taty i odreagowala to na tobie. - A ty sie o to prosiles, dupku. Wysiorbalam resztke napoju i wyrzucilam kubek. - Gotowy? - zapytalam, biorac z krzesla moja torbe i kurtke. Glenn wstal, poprawil marynarke i przeszedl przede mna, zeby wyrzucic swoje smieci do kosza pod zlewem. -Ona czegos chce - oznajmil. - I za kazdym razem, kiedy patrzy na ciebie, widze w jej oczach poczucie winy. Bez wzgledu na to, czy tego chce, czy nie, zamierza cie skrzywdzic i ma tego swiadomosc. Urazona, obrzucilam go spojrzeniem od stop do glow. -Ona na mnie nie poluje. Usilujac stlumic gniew, szybko ruszylam korytarzem do wyjscia. Tuz za soba slyszalam kroki Glenna. -Chcesz mi powiedziec, ze wczoraj zaatakowala cie po raz pierwszy? Zacisnelam usta, a wlasne kroki czulam w calym kregoslupie. Zanim doszlam do tego, co pobudza Ivy, i przestalam to robic - bylo mnostwo takich przypadkow. Glenn nic nie mowil, najwyrazniej slyszac odpowiedz w moim milczeniu. -Posluchaj - powiedzial, kiedy weszlismy do kosciola. - Byc moze zeszlej nocy wygladalem jak tepy czlowiek, ale wszystko obserwowalem. Piscary rzucil na ciebie urok z wieksza latwoscia, niz gdyby zdmuchiwal swiece. Odciagnela cie od niego po prostu wymawiajac twoje imie. To nie moze byc normalne. A on cie nazwal jej pupilka. Jestes nia? W kazdym razie takie to sprawia na mnie wrazenie. -Nie jestem jej pupilka - odparlam. - Ona o tym wie. Ja o tym wiem. Piscary moze sobie myslec, co chce. Wepchnelam rece do rekawow kurtki, wypadlam z kosciola i zbieglam po schodach. Samochod Glenna byl za-mkniety, ale i tak szarpalam klamka. Czekalam ze zloscia, az go otworzy. -I to nie twoj interes - dodalam. Detektyw otworzyl drzwi, a potem spojrzal na mnie ponad dachem auta. Jego oczy kryly ciemne okulary. -Masz racje. To nie moj interes. Drzwi szczeknely; wsiadlam i zatrzasnelam je tak mocno, ze samochod az sie zatrzasl. Glenn miekko wsunal sie za kierownice i zamknal swoje drzwi. -Masz cholerna racje, ze to nie twoj interes - mruknelam w ciasnocie samochodu. - Slyszales, co powiedziala zeszlej nocy. Nie jestem jej cieniem. Nie klamala. -Slyszalem tez, jak Piscary powiedzial, ze jesli Ivy nad toba nie zapanuje, zrobi to on. Zdjal mnie prawdziwy strach, niechciany i niepokojacy. -Jestem jej przyjaciolka - oznajmilam. - Ona tylko pragnie miec przyjaciolke, ktora nie czyha na jej krew. Przyszlo ci to kiedys do glowy? -Pupilka, Rachel? - zapytal cicho, wlaczajac silnik. Nic nie powiedzialam, tylko bebnilam palcami w podlokietnik. Nie bylam pupilka Ivy. I nawet Piscary nie mogl jej zmusic, by ja ze mnie zrobila. 186 ROZDZIAL 10 Poznowrzesniowe slonce grzalo mnie przez skorzana kurtke w reke oparta na opuszczonej szybie samochodu. Mala fiolka z sola przy mojej bransoletce z amuletami podzwaniala na wietrze o drewniany krzyzyk. Wysunelam reke i ustawilam boczne lusterko, zebym mogla obserwowac samochody trzymajace sie o jedna dlugosc za nami. Milo bylo miec pojazd na zawolanie. Bedziemy w FBI za kwadrans, a nie za czterdziesci minut, ktore przy popoludniowym ruchu zajelaby jazda autobusem.-Na nastepnych swiatlach skrec w prawo - powiedzialam, pokazujac reka. Patrzylam z niedowierzaniem, jak Glenn jedzie prosto przez skrzyzowanie. -Co z toba, do Zmiany?! - zawolalam. - Jeszcze sie nie zdarzylo, zebym wsiadla do tego samochodu, a ty pojechalbys tam, gdzie chcialam. Mimo ciemnych okularow bylo widac, ze Glenn jest zadowolony z siebie. -Skrot. Usmiechnal sie szeroko, pokazujac biale zeby. Byl to pierwszy prawdziwy usmiech, jaki u niego widzialam, i zbilo mnie to z tropu. -Jasne - powiedzialam, machnawszy reka. - Pokaz mi swoj skrot. Watpilam, ze dojedziemy szybciej, ale nie zamierzalam nic mowic. Nie po tym usmiechu. Na jednym z mijanych budynkow zobaczylam znajomy szyld. -Zatrzymaj sie! - wrzasnelam, obracajac sie w fotelu. - To sklep z amuletami. Glenn obejrzal sie i zawrocil w niedozwolonym miejscu. Kiedy zawrocil jeszcze raz, chwycilam sie okna; zatrzymal sie przed samym sklepem. Otworzylam drzwi i chwycilam torbe. -Zaraz wracam - powiedzialam. Glenn skinal glowa, cofnal swoj fotel i oparl glowe na zaglowku, wyraznie szykujac sie do drzemki. Weszlam zamaszystym krokiem do sklepu. Odezwaly sie dzwoneczki nad drzwiami; odetchnelam powoli, czujac, jak opada ze mnie napiecie. Lubie sklepy z amuletami. Ten pachnial lawenda, mleczem i odrobina chlorofilu. Minelam gotowe amulety i poszlam prosto na koniec pomieszczenia, gdzie znajdowaly sie surowce. -Moge czyms sluzyc? Podnioslam wzrok znad bukieciku krwiowca i zobaczylam schludnego, przejetego sprzedawce przechylonego nad lada. Sadzac po zapachu, byl czarownikiem - chociaz przy tych wszystkich woniach trudno bylo to ocenic. -Tak - odparlam. - Szukam nasienia paproci i sekwojowego kolka nadajacego sie na rozdzke. -A! - Wykrzyknal z tryumfem. - Nasiona trzymamy tutaj. Ruszylam rownolegle z nim po drugiej stronie lady do polek z bursztynowymi buteleczkami. Powiodl po nich palcami i zdjal jedna. Miala wielkosc mojego malego palca. Nie chcialam jej od niego wziac i pokazalam gestem, ze powinien postawic ja na ladzie. Kiedy wygrzebalam z torby amulet i potrzymalam go nad buteleczka, wygladal na urazonego. -Zapewniam pania - odezwal sie sztywno - ze sa najwyzszej jakosci. Amulet zalsnil delikatna zielenia; usmiechnelam sie lekko do sprzedawcy. -Tej wiosny grozil mi wyrok smierci - wyjasnilam. - Nie moze mnie pan winic za ostroznosc. Zadzwieczaly dzwoneczki; zerknelam do tylu i ujrzalam Glenna. Sprzedawca sie rozpromienil, pstryknal palcami i cofnal sie o krok. -Jestes Rachel. Rachel Morgan, tak? Znam cie! - Wcisnal mi buteleczke do reki. - Na koszt firmy. Tak sie ciesze, ze przezylas. Jakie byly notowania? Trzysta do jednego? -Dwiescie - sprostowalam, lekko obrazona. Widzialam, jak patrzy ponad moim ramieniem na Glenna i jak zamiera jego usmiech, kiedy uswiadomil sobie, ze to czlowiek. -On jest ze mna - powiedzialam, a sprzedawca sapnal z zaskoczenia, usilujac zamaskowac to kaszlem. Zatrzymal wzrok na na wpol ukrytej broni Glenna. Niech to Zmiana, brakowalo mi moich kajdanek. -Rozdzki sa tam - poinformowal glosem wyraznie swiadczacym, ze nie pochwala mojego doboru towarzy stwa. - Trzymamy je w szczelnym pojemniku, by nie na- wilgly i zachowaly swiezosc. Poszlismy za nim z Glennem do wolnego miejsca obok kasy. Mezczyzna wyciagnal pudelko wielkosci futeralu na skrzypce, otworzyl je i zamaszystym gestem odwrocil przodem do mnie. Westchnelam, czujac wylewajaca sie z pudelka fale zapachu sekwoi. Unioslam reke, by dotknac kolkow, ale opuscilam ja na chrzakniecie sprzedawcy. -Jakie zaklecie pani tworzy, pani Morgan? - zapytal profesjonalnym tonem, patrzac na mnie znad okularow. Oprawki byl drewniane i moglabym sie zalozyc o moje majtki, ze rzucono na nie zaklecie wykrywajace amulety przebrania sporzadzone dzieki magii ziemi. -Chce sprobowac zaklecia bezkontaktowego. Na... no... pekniecie juz naprezonego drewna -powiedzialam, tlumiac uklucie wstydu. -Wystarczy do tego kazda z tych mniejszych - stwierdzil sprzedawca, wodzac wzrokiem ode mnie do Glenna. Skinelam glowa, nie odrywajac spojrzenia od rozdzek wielkosci olowkow. - Ile? -Dziewiecset siedemdziesiat piec - odparl. - Ale pani sprzedam za dziewiecset. Dolarow? -Wie pan co... - powiedzialam - zanim kupie rozdzke, powinnam zdobyc wszystko inne. Nie ma sensu, zeby lezala bezuzytecznie i wilgla, zanim bede jej potrzebowac. Usmiech sprzedawcy byl teraz wymuszony. -Oczywiscie. Jednym gladkim ruchem zatrzasnal wieczko i schowal pudelko. Skrzywilam sie, skrecajac sie w srodku. -Ile za nasiona paproci? - zapytalam, wiedzac, ze dal mi je za darmo tylko dlatego, ze kupowalam tez rozdzke. -Piec piecdziesiat. Pomyslalam, ze tyle chyba mam. Z pochylona glowa zaczelam grzebac18w8 torbie. Wiedzialam, ze rozdzki sa drogie, ale nie ze az tak. Trzymajac pieniadze w dloni, zerknelam na Glenna, ktory przygladal sie polce z wypchanymi szczurami. Kiedy sprzedawca wbijal sume na kasie, Glenn pochylil sie i wciaz patrzac na szczury, wyszeptal: -Do czego sie ich uzywa? -Nie mam pojecia. Wzielam paragon, wepchnelam wszystko do torby i usilujac zachowac resztki godnosci, ruszylam do drzwi. Glenn szedl za mna. Wyszlismy na chodnik do wtoru podzwaniania dzwoneczkow przy drzwiach. Znow znalazlszy sie w blasku slonca, wzielam oczyszczajacy oddech. Nie zamierzalam wydac dziewieciuset dolcow, zeby byc moze otrzymac piecset dolarow honorarium. Glenn zaskoczyl mnie, otwierajac mi drzwi samochodu, a kiedy usadowilam sie w fotelu, oparl sie o rame otwartego okna. -Zaraz wracam - oznajmil i wszedl do sklepu. Po chwili wrocil z niewielka biala torba. Patrzylam, jak przechodzi przed samochodem, i zastanawialam sie, co kupil. Uwazajac na przejezdzajace samochody, otworzyl drzwi i wsunal sie za kierownice. -No i? - zapytalam, kiedy polozyl pakunek miedzy nami. - Co kupiles? Glenn wlaczyl sie do ruchu. -Wypchanego szczura. -Ach - powiedzialam, zaskoczona. Co, u diabla, zamierzal z nim robic? Nawet ja nie wiedzialam, do czego moze sluzyc taki szczur. Cala droge do budynku FBI marzylam, by zapytac Glenna, ale udalo mi sie utrzymac jezyk za zebami. Glenn mial zarezerwowane miejsce na podziemnym parkingu. Stukanie moich obcasow roznioslo sie po nim echem. Z powolnoscia, jaka pamietalam u ojca, detektyw wydostal sie z auta i obciagnal rekawy marynarki. Siegnal po swojego szczura i pokazal reka na betonowe schody. Nadal milczac, poszlam za nim. Mielismy do pokonania tylko jedno pietro i kiedy stanelismy przed tylnym wejsciem, Glenn przytrzymal dla mnie drzwi. Kiedy weszlismy do srodka, zdjal ciemne okulary, a ja odgarnelam wlosy z oczu i wepchnelam je pod czapke. Klimatyzacja byla wlaczona. Patrzylam na niewielki przedsionek tak bardzo sie rozniacy od ruchliwego frontowego holu. Glenn wzial z zasmieconego biurka plakietke dla goscia, wpisal moje nazwisko do ksiazki i skinal glowa czlowiekowi przy telefonie. Przypielam plakietke do klapy kurtki i poszlam za Glennem do otwartej hali biurowej. -Czesc, Rose - przywital sie z sekretarka Eddena. - Czy kapitan Edden jest wolny? Nie zwracajac na mnie uwagi, starsza kobieta przytknela palec do kartki, z ktorej cos przepisywala na komputerze, i skinela glowa. -Jest na spotkaniu. Mam mu powiedziec, ze przyszliscie? Glenn ujal mnie za lokiec i poprowadzil obok niej. -Kiedy wyjdzie. Nie ma pospiechu. Pani Morgan i ja bedziemy tu jeszcze kilka godzin. -Tak, sir - odpowiedziala i wrocila do swego pisania. Godzin? - pomyslalam. Nie podobalo mi sie, ze nie pozwolil mi porozmawiac z Rose; chcialam sie dowiedziec, jakie maja zasady ubierania sie do pracy. FBI nie moglo miec az tyle informacji. Glowne kompetencje w sprawie tych zbrodni miala ISB. -Moj gabinet jest tam - powiedzial Glenn, pokazujac rzad pokoi z normalnymi scianami, zajmujacy skraj przestrzeni podzielonej na boksy. Kiedy niemal pchnal mnie do przodu, nieliczni funkcjonariusze, siedzacy za biurkami, uniesli glowy znad papierow. Mialam wrazenie, ze nie chce, by ktokolwiek wiedzial, ze tu jes1te8m9. -Ladnie - stwierdzilam sarkastycznie, znalazlszy sie w jego gabinecie. Pokoj pomalowany w kolorze zlamanej bieli byl niemal pusty, a w katach bylo widac brud. Na prawie pustym biurku stal nowy monitor i stare glosniki. Za biurkiem stalo paskudne krzeslo; zastanawialam sie, czy w calym budynku znajduje sie choc jedno porzadne krzeslo. Biurko bylo pokryte bialym laminatem, lecz wzarty w niego brud nadawal mu niemal szary kolor. Stojacy obok druciany kosz na smieci byl pusty. -Uwazaj na przewody telefoniczne - powiedzial Glenn, przechodzac obok mnie i kladac torebke ze szczurem na szafce na dokumenty. Zdjal marynarke i pieczolowicie powiesil ja na drewnianym ramiaczku, a ramiaczko na stojacym wieszaku. Rozgladajac sie po tym brzydkim pomieszczeniu, zastanawialam sie, jak wyglada jego mieszkanie. Od kontaktu za dlugim stolem biegly po podlodze do biurka Glenna dwa przewody telefoniczne. Takie ich ulozenie na pewno bylo sprzeczne z przepisami inspekcji pracy, ale skoro Glenna nie obchodzilo, czy ktos potknie sie o przewod i sciagnie mu telefon z biurka, to dlaczego ja mialabym sie tym przejmowac? -Dlaczego nie ustawiles biurka tam? - zapytalam, patrzac na zawalony papierami stol, stojacy w miejscu lo gicznym dla biurka. Spojrzal znad klawiatury, nad ktora garbil sie na stojaco. -Siedzialbym plecami do drzwi i nie widzialbym calego pietra. -Aha. Nie bylo zadnych bibelotow - nic osobistego - a na jedynej polce staly tylko segregatory, z ktorych wylewaly sie dokumenty. Wygladalo to tak, jakby Glenn nie pracowal tu od dawna. Jasne prostokatne plamy swiadczyly, ze kiedys wisialy tam zdjecia. Na scianie, tuz nad tym dlugim stolem oprocz licencji detektywa wisiala jedynie zakurzona tablica z przypietymi do niej pinezkami setkami samoprzylepnych karteczek. Wyblakly i sie poskrecaly, a zapisane na nich enigmatyczne notatki mogl zapewne odcyfrowac tylko Glenn. -Co to jest? - zapytalam. Wlasnie sprawdzal, czy zaluzja na oknie wychodzacym na otwarta przestrzen biurowa jest spuszczona. -Notatki ze starej sprawy, nad ktora pracuje - odparl roztargnionym tonem, wracajac do klawiatury, by cos napisac. - Moze usiadziesz? Stalam posrodku jego gabinetu i wpatrywalam sie w niego. -Gdzie? - zapytalam w koncu. Uniosl glowe i sie zaczerwienil, uswiadomiwszy sobie, ze stoi nad jedynym krzeslem. -Zaraz wracam. Obszedl biurko i zatrzymal sie przede mna; zeszlam mu z drogi. Wyszedl sztywnym krokiem. Uznalam ten pokoj za najbardziej niegoscinny fragment biurokracji FBI, jaki dotad widzialam. Zdjelam czapke i kurtke i powiesilam je na gwozdziu sterczacym z drzwi. Znudzona, podeszlam do biurka. Na ekranie migal zapraszajaco kursor. Glenn wepchnal z halasem do pokoju obrotowy fotel na kolkach. Spojrzal na mnie przepraszajaco i ustawil go obok swojego krzesla. Polozylam torbe na pustym biurku, usiadlam obok Glenna i pochylilam sie, by lepiej widziec. Wpisal trzy hasla: delfin, tulipan i Monika. Dawna dziewczyna? Hasla pokazaly sie na ekranie jako gwiazdki, ale Glenn pisal dwoma palcami i nietrudno bylo zobaczyc, co pisze. -Dobra - powiedzial i przyciagnal do siebie blok biurowy z lista nazwisk i numerow identyfikacyjnych. Zerknelam na pierwsze, a potem z powrotem na ekran. Z bolesna powolnoscia i zmarszczonym czolem Glenn zaczal je wpisywac do komputera. Stuk. Przerwa. Stuk, stuk. -Och, daj mi to - powiedzialam i przyciagnelam klawiature do siebie.190 Z wesolym terkotem klawiszy wpisalam pierwsze nazwisko. Na ekranie pojawilo sie pytanie. Zawahalam sie. -Ktora drukarka? - zapytalam. Glenn nic nie odpowiedzial i kiedy odwrocilam sie do niego, zobaczylam, ze siedzi z zalozonymi rekami wygodnie oparty na swoim krzesle. -Moge sie zalozyc, ze odbierasz tez pilota swojemu chlopakowi - powiedzial, przyciagajac klawiature z powrotem do siebie i odbierajac mi mysz. -Bo to moj telewizor - odparlam, a potem dodalam: - Przepraszam. Wlasciwie telewizor byl Ivy. Stracilam swoj w slonej kapieli. I dobrze, bo przy odbiorniku Ivy wygladalby jak zabawka. Glenn chrzaknal. Powoli wpisal nastepne nazwisko, sprawdzil je z lista i zabral sie do nastepnego. Czekalam niecierpliwie. Spojrzalam na zmieta torebke na szafce na dokumenty. Przepelnilo mnie niedorzeczne pragnienie wyjecia szczura. Pewnie dlatego powiedzial, ze bedziemy tu kilka godzin. Szybciej byloby powycinac litery i przy- kleic je na papierze. -To nie ta sama drukarka - powiedzialam, widzac, ze je zamienil. -Nie wiedzialem, ze chcesz obejrzec wszystko - stwierdzil roztargnionym tonem, stukajac w klawiature. - Wysylam reszte do drukarki w suterenie. - Powoli wpisal ostatni ciag cyfr i nacisnal "Enter". - Nie chce wysluchiwac o blokowaniu drukarki na tym pietrze - dodal. Z trudem ukrylam usmiech wyzszosci. Nie chce wysluchiwac? Ile tego moze byc? Glenn wstal. Podnioslam na niego wzrok. -Przyniose. Nie ruszaj sie, dopoki nie wroce. Skinelam glowa. Czekalam, krecac sie na fotelu i sluchajac biurowego gwaru. Usmiechnelam sie. Nie zda-walam sobie sprawy, jak bardzo mi brakowalo poczucia kolezenstwa, jakie dawali mi agenci z ISB. Wiedzialam, ze kiedy wyjde z gabinetu Glenna, rozmowy ucichna, a spojrzenia stana sie zimne, ale jesli tu zostane i bede sluchac, to bede mogla udawac, ze moze ktos wpadnie sie przywitac, zapytac o moje zdanie w jakiejs trudnej sprawie albo opowiedziec mi sprosny dowcip i zobaczyc, jak sie smieje. Westchnelam, wstalam, wyjelam z torebki szczura i postawilam to paskudztwo o paciorkowatych oczkach na szafce, skad mogl obserwowac Glenna. Odwrocilam sie, widzac ruch przy drzwiach. -O, czesc - powiedzialam. To nie byl Glenn. -Witam pania. Mocno zbudowany funkcjonariusz FBI przyjrzal sie najpierw moim skorzanym spodniom, a potem plakietce goscia. Przesunelam sie, zeby lepiej widzial. Plakietke, nie moje spodnie. -Jestem Rachel - odezwalam sie. - Pomagam detektywowi Glennowi. Poszedl po jakies wydruki. -Rachel Morgan? - zapytal. - Myslalem, ze jest pani stara wiedzma. Rozchylilam gniewnie usta, a potem je zamknelam. Kiedy widzial mnie ostatnim razem, prawdopodobnie rzeczywiscie wygladalam jak stara wiedzma. -Tamto to bylo przebranie - wyjasnilam, mnac torebke i wyrzucajac ja do kosza. - To jestem prawdziwa ja. Znow powiodl po mnie wzrokiem. -W porzadku. Odwrocil sie i wyszedl, a ja odetchnelam swobodniej. Glenn wrocil zdecydowanie czyms zaabsorbowany. Trzymal spora pacz1k9e1 papierow i pomyslalam, ze jednak FBI zbiera informacje rownie sprawnie, jak ISB. Stal przez chwile posrodku pokoju, a potem zepchnal papiery lezace na tym dlugim stole pod sciana na jego koniec. -Tu jest pierwsze morderstwo - powiedzial i polozyl raporty na oczyszczone miejsce. - Zaraz przyniose te z sutereny. Zamarlam z wyciagnieta reka. Pierwsze? Myslalam, ze to wszystkie. Nabralam tchu, zeby go zapytac, ale juz go nie bylo. Grubosc raportu robila wrazenie. Podciagnelam moj fotel do stolu i ustawilam go bokiem, zeby nie siedziec plecami do drzwi. Usiadlam, zalozylam noge na noge i polozylam sobie sterte dokumentow na kolana. Rozpoznalam zdjecie pierwszej ofiary, poniewaz ISB opublikowala je w gazetach. Byla to sympatycznie wygladajaca starsza kobieta o matczynym usmiechu. Sadzac po makijazu i bizuterii, chyba wypreparowali jej wizerunek z jakiegos upozowanego zdjecia z jakiejs rocznicy czy czegos w tym stylu. Miala trzy miesiace do emerytury; pracowala w firmie ochroniarskiej projektujacej sejfy odporne na magie. Zmarla od "powiklan po gwalcie". To wszystko byly stare wiadomosci. Przerzucilam papiery do raportu koronera i spojrzalam na zdjecie. Scisnelo mnie w zoladku; zamknelam raport. Zrobilo mi sie nagle zimno. Spojrzalam przez drzwi Glenna na otwarte biura. Zadzwonil telefon i ktos go odebral. Nabralam powietrza. Zmusilam sie do powolnego ode-tchniecia. Chyba na upartego mozna to bylo uznac za gwalt. Wnetrznosci kobiety zostaly wyciagniete miedzy jej nogami i zwisaly do kolan. Zastanawialam sie, jak dlugo zyla, a potem tego pozalowalam. Zrobilo mi sie niedobrze i przysieglam sobie nie ogladac juz zadnych zdjec. Mimo ze trzesly mi sie palce, usilowalam sie skupic na raporcie. FBI bylo zaskakujaco drobiazgowe i mialam tylko jedno pytanie. Przeciagnelam sie i chwycilam bezprzewodowy telefon z biurka. Bolala mnie szczeka od tak dlugiego zaciskania. Wybralam podany numer najblizszego krewnego. Odpowiedzial starszy mezczyzna. -Nie - zapewnilam go, kiedy chcial przerwac polaczenie. - Nie dzwonie z "warsztatu wyrobu amuletow". Wampiryczne Amulety to niezalezna agencja detektywistyczna. Pracuje obecnie z FBI nad identyfikacja osoby, ktora zaatakowala panska zone. Wrocil do mnie jej obraz na metalowym wozku; zepchnelam go do zakamarka pamieci, w ktorym prawdopodobnie zostanie, dopoki nie sprobuje zasnac. Mialam nadzieje, ze jej maz nie widzial tego zdjecia. -Przepraszam, ze dzwonie, panie Graylin - powiedzialam moim najlepszym profesjonalnym tonem. - Mam tylko jedno pytanie. Czy panska zona moze kiedykolwiek rozmawiala przed smiercia z niejakim Trentem Kalamackiem? -Z tym radnym? - zapytal ze zdumieniem. - Jest podejrzany? -Niech Bog broni! - sklamalam. - Ide jednym ze slabych tropow, zwiazanych z osoba, ktora go przesladuje. -Aha. - Na chwile zapadlo milczenie. - Tak. W gruncie rzeczy oboje z nim rozmawialismy. Fala adrenaliny poderwala mnie w fotelu. -Poznalismy go na przedstawieniu tej wiosny - powiedzial mezczyzna. - Pamietam, poniewaz byli to "Piraci z Penzance", a ja pomyslalem, ze glowny pirat wyglada jak pan Kalamack. Potem jedlismy kolacje w wiezowcu Carew i smialismy sie z tego. Chyba nie grozi mu zadne niebezpieczenstwo? -Nie - odpowiedzialam z mocno bijacym sercem. - Chcialabym prosic, by, dopoki nie udowodnimy, ze ten trop jest falszywy, zachowal pan to dla siebie. Bardzo mi przykro z powodu panskiej zony, panie Graylin. Byla piekna kobieta. -Dziekuje. Tesknie za nia. Rozlaczyl sie. Odlozylam telefon, odczekalam trzy uderzenia serca i szepnelam z unie1si9e2niem: -Tak! Obrocilam sie w fotelu i zobaczylam Glenna stojacego w drzwiach. -Co robisz? - zapytal, kladac przede mna kolejna sterte papierow. Usmiechnelam sie szeroko, wciaz obracajac sie w fotelu. -Nic. Podszedl do biurka i wcisnal jeden z przyciskow na podstawce telefonu. Kiedy na malenkim ekranie pojawil sie ostatni wybierany numer, zmarszczyl brwi. -Nie mowilem, ze wolno ci dzwonic do tych ludzi. - Na twarzy pojawil mu sie wyraz gniewu, a cala jego sylwetka zesztywniala. - Ten czlowiek usiluje o tym zapomniec. Nie chce, zebys znow to wyciagala. -Ja tylko zadalam jedno pytanie. Obrocilam sie z usmiechem, krzyzujac nogi. Glenn obejrzal sie na otwarte biura. -Jestes tu gosciem - powiedzial ostrym tonem. - Jesli nie umiesz sie stosowac do moich zasad... - Przerwal. - Dlaczego wciaz sie usmiechasz? -Panstwo Graylinowie jedli z Trentem kolacje na miesiac przed tym, jak zostala zaatakowana. Detektyw wyprostowal sie na cala wysokosc, cofnal o krok i zmruzyl oczy. -Moge zadzwonic do nastepnej osoby? - zapytalam. Spojrzal na telefon lezacy obok mojej reki, a potem znow na biura za drzwiami. Z wymuszona swoboda przymknal je do polowy. -Mow cicho. Zadowolona, przyciagnelam sterte papierzysk blizej siebie. Glenn usiadl przy komputerze i z denerwujaca powolnoscia zaczal stukac w klawiature. Szybko otrzezwialam, przegladajac raport koronera, tym razem z pominieciem zdjec. Ta ofiara najwyrazniej zostala pozarta zywcem od konczyn do srodka ciala. Sadzac po rodzaju ran, mezczyzna w czasie ataku zyl. A sadzac po braku czesci jego ciala, prowadzacy sledztwo byli dosc pewni, ze zostaly one zjedzone. Starajac sie nie zwracac uwagi na obraz, jaki podsuwala mi wyobraznia, zadzwonilam pod numer kontaktowy. Nikt nie odpowiadal, nie bylo nawet automatycznej sekretarki. Zadzwonilam do bylego miejsca pracy ofiary; na widok jego nazwy - Agencja Ochrony Searyego - moja intuicja poczula sie mile polechtana. Kobieta byla bardzo mila, ale nic nie wiedziala; powiedziala, ze zona pana Seary'ego wyjechala do "uzdrowiska", by wyleczyc sie z bezsennosci. Zajrzala jednak do akt i poinformowala mnie, ze ktos kontaktowal sie z firma w sprawie zainstalowania sejfu w posiadlosci Kalamacka. -Ochrona... - mruknelam i przypielam folder pana Searyego na tablicy nad samoprzylepnymi karteczkami Glenna, zeby mi nie przeszkadzal. - Glenn, masz jeszcze troche tych karteczek? Poszperal w szufladzie biurka i po chwili rzucil mi paczuszke, a zaraz potem dlugopis. Nagryzmolilam nazwe miejsca pracy pana Searyego i przylepilam karteczke do raportu. Po chwili zastanowienia zrobilam to samo z aktami kobiety, oznaczajac je notka "projektantka sejfow". Dodalam druga karteczke ze slowami "Rozmawiala z T" obwiedzionymi czarna obwodka. Jakis halas na korytarzu kazal mi oderwac wzrok od trzeciego raportu. Rozpoznawszy gliniarza z nadwaga i torebka prazynek w reku, usmiechnelam sie niezobowiazujaco. Odwzajemnil usmiech i wymienil skinienia glowy z Glennem, po czym oparl sie o framuge. -Glenn kazal ci robic za swoja sekretarke? - zapytal tonem dobrego starego kumpla. -Nie - odparlam z uroczym usmiechem. - Lowca czarownic jest Trent Kalamack, a ja po prostu lacze watki. Mruknal cos i zerknal na Glenna. Glenn spojrzal na niego ze znuzeniem i wzruszyl ramionami. -Rachel - powiedzial - to jest funkcjonariusz Dunlop. Dunlop, to jest p1a9n3i Morgan. -Jestem oczarowana - powiedzialam i nie podalam mu reki, bojac sie, ze uwalam ja tluszczem z ziemniaczanych prazynek. Mezczyzna nie pojal aluzji i wszedl do srodka, sypiac okruszkami na podloge. -Co masz? - zapytal, przygladajac sie grubym raportom przymocowanym do tablicy Glenna. -Za wczesnie, by cos powiedziec. - Wypchnelam go z mojej przestrzeni palcem wbitym w jego brzuch. - Wybacz. Cofnal sie i poszedl zobaczyc, co robi Glenn. Niech mnie niebo strzeze przed gliniarzami na przerwie. Zaczeli omawiac podejrzenia Glenna dotyczace dr Anders; ich wznoszace sie i opadajace glosy mialy uspokajajace dzialanie. Zdmuchnelam z papierow okruszki prazynek i z przyspieszonym biciem serca zobaczylam, ze trzecia ofiara pracowala na miejskim torze wyscigowym przy kontrolowaniu pogody. Byla to bardzo trudna dziedzina, mocno zwiazana z magia linii. Mezczyzna zostal zmiazdzony, kiedy pracowal do pozna, przygotowujac lekki deszcz, ktory mial zmoczyc tor na wyscig majacy sie odbyc nastepnego dnia. Samo narzedzie smierci nie bylo znane. W stajniach nie znajdowalo sie nic odpowiednio ciezkiego. Na to zdjecie tez nie spojrzalam. Na tym etapie media uswiadomily sobie, ze mimo odmiennych sposobow zadawania smierci te trzy zabojstwa sa powiazane i ochrzcily sadystycznego szalenca mianem "lowcy czarownic". Zadzwonilam do siostry zamordowanego, ktora powiedziala, ze oczywiscie znal Trenta Kalamacka. Ze radny czesto dzwonil do jej brata zapytac o stan toru, ale ze nie wie, czy brat rozmawial przed smiercia z Kalamackiem, ze ma juz tego powyzej uszu i czy wiem, jak dlugo trzeba czekac na czek z firmy ubezpieczeniowej. W koncu udalo mi sie jakos wcisnac kondolencje miedzy jej trajkot i odlozylam sluchawke. Kazdy traktowal smierc inaczej, ale to bylo obrazliwe. -Znal pana Kalamacka? - zapytal Glenn. -Tak. Przypielam folder do tablicy i przykleilam do karteczke ze slowami "kontrola pogody". -A jego praca jest wazna, poniewaz... Manipulowanie pogoda wymaga cholernych umiejetnosci w panowaniu nad magicznymi liniami. Trent hoduje konie wyscigowe. Z latwoscia moglby tam przyjsc i z nim porozmawiac, i nikt by na to nie zwrocil uwagi. Dolozylam jeszcze jedna karteczke z notka "Znal T.". Stary gliniarz Dunlop podszedl blizej. Tym razem zatrzymal sie w pelnej szacunku odleglosci metra ode mnie. -Skonczylas z tym? - zapytal, dotykajac pierwszego raportu. -Na razie - odparlam, a on zdjal go z tablicy. Kilka samoprzylepnych karteczek Glenna sfrunelo za stol. Glenn zacisnal zeby. Wyprostowalam sie w fotelu, czujac, ze ktos zaczyna traktowac mnie powaznie. Otyly glina wrocil do Glenna i jeknal, kiedy znalazl zdjecia. Upuscil raport na biurko i uslyszalam szelest prazynkowych okruszkow. Wszedl jeszcze jeden funkcjonariusz i wokol monitora Glenna zaczela sie improwizowana narada. Odwrocilam sie do nich plecami i spojrzalam na nastepny raport. Czwarta ofiare znaleziono na poczatku sierpnia. Gazety napisaly, ze przyczyna smierci byla powazna utrata krwi. Nie napisaly jednak, ze mezczyzna zostal wypatroszony, rozerwany jakby przez zwierzeta. Jego szef znalazl go w piwnicy firmy, jeszcze zywego i usilujacego wepchnac sobie wnetrznosci na miejsce. Bylo to trudniejsze niz zwykle, poniewaz mial tylko jedna reke; druga zwisala na pasemku skory. -Prosze - rozlegl sie tuz przy mnie czyjs glos. Wzdrygnelam sie. Z bijacym sercem patrzylam na mlodego funkcjonariusza FBI. - Przepraszam pania - powiedzial, podajac mi pli1k94papierow. - Detektyw Glenn prosil, zebym to przyniosl, kiedy skoncza. Nie chcialem pani zaskoczyc. - Spojrzal na raport, ktory trzymalam w rece. - Paskudne, prawda? - Dziekuje - powiedzialam i wzielam od niego raporty. Drzacymi palcami wybralam numer szefa ofiary. Zamordowany nie mial bliskich krewnych. -Tu Jim - uslyszalam po trzecim dzwonku znuzony glos. Powitanie ugrzezlo mi w gardle. Poznalam ten glos. To byl spiker nielegalnych walk szczurow. Rozlaczylam sie z mocno bijacym sercem, za pierwszym razem nie trafiajac w odpowiedni przycisk. Wpatrzylam sie w sciane. W pokoju zapadla cisza. -Glenn? - powiedzialam ze scisnietym gardlem. Odwrocilam sie i zobaczylam, ze otaczaja go trzej funkcjonariusze i ze wszyscy patrza na mnie. - Tak? Trzesacymi sie rekami wyciagnelam raport w jego strone. -Obejrzysz za mnie zdjecia z miejsca zbrodni? Wzial folder z kamiennym wyrazem twarzy. Odwrocilam sie do sciany samoprzylepnych karteczek, sluchajac szelestu przekladanych kartek. Zaszuraly stopy. -Czego szukam? - zapytal. Przelknelam z trudem sline. -Klatek na szczury? - zapytalam. O moj Boze - szepnal ktos. - Skad wiedzialas? Znow przelknelam sline. -Dzieki. Powolnymi i zdecydowanymi ruchami wzielam raport i przypielam go do tablicy. Drzacym pismem napisalam na karteczce "T. osiagalny" i przykleilam ja do folderu. Raport mowil, ze mezczyzna pracowal jako bramkarz w klubie tanecznym, ale jesli byl jednym ze studentow dr Anders, to umial czerpac z magicznych linii i zapewne byl szefem ochrony u Jima. Siegnelam ponuro po piaty folder. Mordowal Trent - wiedzialam, ze to on - ale groza tego, co zrobil, zabijala jakakolwiek radosc, jaka moglabym znalezc w tym przekonaniu. Czulam, ze stojacy za mna mezczyzni przygladaja sie, jak kartkuje raport. Piata ofiara, znaleziona przed trzema tygodniami, zginela w ten sam sposob, co pierwsza. Zadzwoniwszy do sklonnej do placzu matki kobiety, dowiedzialam sie, ze w zeszlym miesiacu spotkala ona Trenta w specjalistycznej ksiegarni. Pamietala to, poniewaz corka sie dziwila, ze taki mlody, wazny mezczyzna interesuje sie kolekcjonerskimi antologiami basni sprzed Zmiany. Po potwierdzeniu, ze jej corka byla zatrudniona w firmie ochroniarskiej, przekazalam kobiecie kondolencje i odlozylam sluchawke. Szmer glosow podekscytowanych mezczyzn tylko potegowal moje otepienie. Starannie napisalam duze "T", pilnujac, by linie byly wyrazne i proste. Przykleilam karteczke obok kopii zdjecia ofiary z firmowego identyfikatora. Byla mloda, miala proste blond wlosy do ramion i ladna, owalna twarz. Swiezo po studiach. Z pamieci wyplynelo na chwile zdjecie pierwszej kobiety na wozku. Poczulam, jak z twarzy odplywa mi krew. Poczulam zimno i zawroty glowy. Wstalam. Mezczyzni przestali rozmawiac, jakbym potrzasnela dzwonkiem. -Gdzie jest damska toaleta? - szepnelam. - 195 Mialam sucho w ustach.-Skrec na lewo i idz do konca sali. Nie mialam czasu podziekowac. Wyszlam z pokoju, stukajac obcasami. Nie rozgladajac sie na boki, przyspieszylam na widok drzwi znajdujacych sie na koncu sali. Pchnelam je w biegu i w ostatniej chwili dotarlam do toalety. Gwaltownie pozbylam sie sniadania. Po twarzy ciekly mi lzy, mieszajac sie z gorzkim smakiem wymiocin. Jak mozna zrobic cos takiego innej osobie? Nie bylam na to przygotowana. Bylam czarownica, do cholery. Nie koro- nerem. ISB nie uczyla swoich agentow, jak sobie radzic z czyms takim. Agenci byli agentami, a nie sledczymi zajmujacymi sie morderstwami. Przyprowadzali aresztantow zywych, nawet tych umarlych. Mialam pusty zoladek i kiedy w koncu ustaly jego skurcze, wciaz siedzialam na podlodze w lazience FBI z czolem przytknietym do zimnej porcelany, starajac sie nie plakac. Nagle zdalam sobie sprawe, ze ktos odgarnia mi wlosy i robi to juz od pewnego czasu. -To przejdzie - szepnela Rose. - Przyrzekam. Jutro albo pojutrze zamkniesz oczy i to wszystko zniknie. Podnioslam wzrok. Rose opuscila reke i sie cofnela. Za otwartymi drzwiami bylo widac rzad umywalek i luster. -Naprawde? - zapytalam zalosnie. Usmiechnela sie lekko. -Tak mowia. Ja nadal czekam. Chyba wszyscy czekaja. Czujac sie glupio, wstalam niezdarnie i spuscilam wode. Otrzepalam sie, zadowolona, ze lazienka FBI jest czystsza od mojej. Rose podeszla do umywalki, dajac mi czas na wziecie sie w garsc. Wyszlam z kabiny, czujac sie zawstydzona i bardzo glupio. Glenn nigdy mi nie pozwoli tego zapomniec. -Lepiej? - zapytala Rose, suszac rece. Skinelam glowa, znow gotowa wybuchnac placzem, bo nie nazywala mnie nowicjuszka, nie sprawiala, ze czulam sie nieodpowiednia do wykonania tego zadania ani ze nie jestem silna. -Prosze - powiedziala, biorac z umywalki i podajac mi moja kosmetyczke. - Pomyslalam, ze moze zechcesz sie podmalowac. Znow skinelam glowa. -Dzieki, Rose. Usmiechnela sie, a zmarszczki na jej twarzy uczynily usmiech jeszcze bardziej pocieszajacym. -Nie przejmuj sie tym. To straszny przypadek. Odwrocila sie, zeby wyjsc. -Jak ty sobie z tym radzisz? - wyrwalo mi sie. - Jak ci sie udaje nie zalamac? To... To, co sie z nimi stalo, jest okropne. Jak mozna zrobic cos takiego innej osobie? Rose odetchnela powoli. -Czlowiek placze, zlosci sie, a potem cos z tym robi. Patrzylam, jak wychodzi, i dopoki nie zamknely sie za nia drzwi, sluchalam stukotu jej obcasow. 196 Tak. To moge zrobic. ROZDZIAL 11 Wyjscie z damskiej lazienki wymagalo wiecej odwagi, niz chcialam przyznac. Zastanawialam sie, czy wszyscy wiedza, ze mialam torsje. Rose okazala sie nieoczekiwanie mila i wyrozumiala, ale bylam pewna, ze funkcjonariusze FBI wykorzystaja to przeciwko mnie. Ladna czarownica, za miekka, zeby sie bawic z duzymi chlopcami? Glenn na pewno nie przymknie na to oka.Rzucilam nerwowo wzrokiem po biurowych boksach i zgubilam rytm krokow - zamiast szyderczych, znaczaco usmiechnietych twarzy zobaczylam puste biurka. Wszyscy stali przed pokojem Glenna i zagladali do srodka. Dochodzily stamtad podniesione glosy. -Przepraszam - mruknelam, przyciskajac kosmetyczke do siebie i przepychajac sie miedzy funkcjonariuszami FBI. Zatrzymalam sie tuz za progiem; w pomieszczeniu tloczyli sie sprzeczajacy sie ze soba ludzie z bronia i kajdankami. -Morgan. - Gliniarz, ktory jeszcze niedawno jadl prazynki, chwycil mnie za reke i wciagnal do srodka. - Juz ci lepiej? Zachwialam sie, ale odzyskalam rownowage. -Tak - odparlam z wahaniem. -To dobrze. Pod ostatnie dwa numery zadzwonilem za ciebie. - Dunlop spojrzal mi w oczy. Jego byly piwne i tak szczere, ze mialam wrazenie, ze moge zajrzec wprost do jego duszy. - Mam nadzieje, ze nie masz nic naprzeciw. Umieralem z ciekawosci. Przesunal dlonia po wasach, scierajac z nich tluszcz, i spojrzal na szesc raportow przymocowanych do tablicy na notatkach Glenna. Powiodlam spojrzeniem po pomieszczeniu. Czujac na sobie moj wzrok, wszyscy mezczyzni i kobiety zerkali kolejno na mnie, rozpoznawali i wracali do swoich rozmow. Wiedzieli, ze przenicowalo mi zoladek, ale sadzac po braku komentarzy, chyba w jakis pokretny sposob przelamalam lody. Moze moje zalamanie udowodnilo im, ze jestem w takim samo stopniu czlowiekiem, jak oni - pod pewnym wzgledem. Glenn siedzial przy swoim biurku z zalozonymi rekami i w milczeniu obserwowal oddzielne dyskusje. Usmiechnal sie do mnie krzywo, unoszac brew. Odnioslam wrazenie, ze wiekszosc chce aresztowac Trenta, ale niektorzy byli zbyt oniesmieleni jego politycznymi wplywami i chcieli wiecej dowodow. W pomieszczeniu panowalo mniejsze napiecie, nizbym sie spodziewala, widzac, jak wszyscy na siebie krzycza. Ludzie najwyrazniej lubili zalatwiac sprawy w glosnych komisjach. Wlozylam kosmetyczke do torby, polozylam ja na podlodze obok stolu i usiadlam, by przejrzec ostatni raport. Bylo w nim napisane, ze najnowsza ofiara byla niegdys plywakiem olimpijskim. Mezczyzna zmarl w wannie. Utopil sie. Pracowal w lokalnej stacji telewizyjnej jako prezenter pogody, ale chodzil do szkoly na kurs manipulowania magicznymi liniami. Na przyklejonej do raportu karteczce bylo napisane drukowanymi literami, ze jego brat nie wie, czy mezczyzna rozmawial z Trentem. Zdjelam raport z tablicy i zmusilam sie do przejrzenia go, wieksza uwage zwracajac na toczace sie wokol mnie rozmowy, niz na druk. -On sie z nas smieje - mowila zaprawiona na ulicy, sniada kobieta, sprzeczajac sie ze szczuplym, nerwowym funkcjonariuszem. Wszyscy oprocz mnie i Glenna stali i mialam wrazenie, jakbym sie znajdowala na dnie studni. -Pan Kalamack nie jest lowca czarownic - protestowal ktorys z mezczyzn nosowym glosem. - Daje Cincinnati wiecej niz swiety Mikolaj. -To pasuje do profilu - wtracil sie Dunlop. - Widzieliscie raporty. Ktokolwiek to robi, jest umyslowo chory. Prowadzi podwojne zycie, jest prawdopodobnie schizofrenikiem. Otaczajacy funkcjonariusze cicho komentowali jego slowa; dyskusje przycichly do tej jednej. Zgadzalam sie z Dunlopem. Ktokolwiek to robil, byl odrobinke szurniety. Trent doskonale odpowiadal temu opisowi. Nerwowy mezczyzna sie wyprostowal, szukajac wzrokiem wsparcia wsrod obecnych. -Dobra, morderca jest chory psychicznie, owszem - przyznal irytujaco wysokim, jekliwym glosem. - Ale ja znam pana Kalamacka. Taki z niego morderca jak moja matka. Przerzucilam strony do raportu koronera i dowiedzialam sie, ze nasz plywak olimpijski rzeczywiscie umarl w wannie, ale ze byla ona pelna krwi czarownika. Paskudne przeczucie zaczelo wypierac przerazenie. Do napelnienia wanny trzeba duzo krwi. O wiele wiecej, niz ma jej jedna osoba; raczej tyle, ile ma jej dwadziescia osob. Skad sie wziela? Wampir by jej tak nie marnowal. Dyskusja o matce szczuplego gliny stala sie glosna, a ja sie zastanawialam, czy powinnam im powiedziec o tym, jak dobrotliwy pan Kalamack zabil swego glownego genetyka i zrzucil wine na zadlo pszczoly. Milo, czysto i schludnie. Morderstwo prawie bez kiwniecia palcem. Trent przyznal wdowie i osieroconej pietnastolatce rozszerzony pakiet swiadczen oraz, anonimowo, pelne stypendium uniwersyteckie. -Przestan myslec swoim portfelem, Lewis - powiedzial Dunlop, agresywnie wypinajac obfity brzuch. - To, ze Kalamack bierze udzial w charytatywnych aukcjach na rzecz FBI, nie czyni z niego swietego. Moim zdaniem czyni go to bardziej podejrzanym. Nawet nie wiemy, czy jest czlowiekiem. Glenn zerknal na mnie. -A jaki to ma z czymkolwiek zwiazek? Dunlop zamilkl, najwyrazniej przypominajac sobie, ze w pokoju jestem ja. - Absolutnie zaden! - oznajmil gromko, jakby natezenie jego glosu moglo zmazac ukryte uprzedzenie rasowe. -Ale on ma cos do ukrycia. Zgodzilam sie z nim w duchu; zaczynalam lubic tego otylego gliniarza mimo jego braku taktu. Funkcjonariusze zgromadzeni przy drzwiach obejrzeli sie na sale z boksami biurowymi, popatrzyli po sobie i sie wycofali. -Dzien dobry, panie kapitanie - powiedzial jeden z nich, usuwajac sie z drogi. Nie bylam zaskoczona, kiedy w drzwiach zastapila ich przysadzista sylwetka Eddena. -Co sie tu dzieje? - zapytal, poprawiajac okulary w okraglych oprawkach. Kolejny funkcjonariusz FBI pozegnal sie milczaco ze mna i wymknal sie z pokoju. -Czesc, Edden - powiedzialam, nie wstajac z fotela. -Pani Morgan - powiedzial niski oficer, ujmujac moja wyciagnieta reke i z uniesionymi brwiami patrzac na moje skorzane spodnie. - Rose powiedziala, ze pani tu jest. Nie jestem 1z9as8koczony, widzac pania w centrum dyskusji. Spojrzal na Glenna, ktory wzruszyl ramionami i bez cienia poczucia winy wstal z krzesla. -Panie kapitanie - zaczal, wziawszy gleboki wdech. - Przeprowadzamy swobodne cwiczenie zwiazane z ewentualnymi innymi podejrzanymi w sprawie morderstw lowcy czarownic. -Nie - rzekl Edden; spojrzalam mu w oczy, uslyszawszy w jego glosie gniew. - Plotkujecie na temat radnego Kalamacka. On nie jest podejrzanym. -Tak jest - zgodzil sie Glenn. Dunlop spojrzal na mnie enigmatycznie i wycofal sie cicho z pokoju. Zrobil to zaskakujaco zwinnie jak na swoja tusze. - Ale sadze, ze pani Morgan rozwaza sluszna linie wnioskowania. Zamrugalam, zaskoczona jego poparciem. Edden nawet na mnie nie spojrzal. -Skoncz z tym licealnym psychobelkotem, Glenn. Nasza glowna podejrzana jest dr Anders. Lepiej, zebys mial dobry powod wycofania sie z tego tropu. -Tak jest - odparl Glenn, wcale nie zdeprymowany. - Pani Morgan znalazla bezposredni zwiazek czterech z szesciu ofiar z panem Kalamackiem oraz mozliwosc kontaktu z nim pozostalych dwoch. Zamiast okazania ozywienia, czego moglabym sie spodziewac, Edden oklapl. Podszedl, by przyjrzec sie raportom przypietym do tablicy; wstalam. Wodzil po nich zmeczonym wzrokiem. Z pokoju wyszedl ostatni funkcjonariusz. Podeszlam do Glenna. Kiedy Edden zobaczy nasz zjednoczony front, moze przestanie marnowac nasz czas i pozwoli nam ruszyc za Trentem. Kapitan rozstawil szeroko nogi i z rekoma na biodrach wpatrywal sie w samoprzylepne karteczki na raportach. Stwierdzilam, ze wstrzymuje oddech, wiec odetchnelam. -Wszyscy oprocz ostatniej ofiary intensywnie wykorzystywali w codziennej pracy magiczne linie - odezwalam sie, nie mogac sie powstrzymac. - Widac tez powolne stopniowanie od tych majacych wielkie kwalifikacje do osob swiezo po szkole i niewykorzystujacych jeszcze swoich umiejetnosci. -Wiem - powiedzial Edden bezbarwnym glosem. - Dlatego podejrzana jest dr Anders. Jest ostatnia w Cincinnati praktykujaca czarownica linii, cieszaca sie dobra reputacja. Sadze, ze pozbywa sie konkurencji. Zwlaszcza ze wiekszosc ofiar pracowala w dziedzinach zwiazanych z ochrona. -Albo Trent po prostu jeszcze jej nie dopadl - rzeklam cicho. - Ta kobieta to kaktus. Edden odwrocil sie plecami do raportow. -Morgan, dlaczego Trent Kalamack mialby zabijac czarownikow i czarownice poslugujacych sie magicznych liniami? Nie ma motywu. -Ma taki sam motyw, jaki przypisales dr Anders - odparlam. - Pozbycie sie konkurencji. Moze zaproponowal im prace, a kiedy odmowili, zabil ich? Pasowaloby to do zaginiecia chlopaka Sary Jane. Nie mowiac juz o tym, co zrobil mnie. Na czole Eddena pojawily sie zmarszczki. -Co prowadzi do pytania, dlaczego mialby pozwolic swojej sekretarce, zeby sie udala do FBI. -Nie wiem - powiedzialam nieco glosniej ze zniecierpliwienia. - Moze jedno nie ma nic wspolnego z drugim. Moze sklamala, ze wiedzial, ze do nas przyszla. Moze to szaleniec i chce zostac schwytany. Moze jest tak pewien, ze nie potrafimy znalezc wlasnego tylka w ciemnosci, ze gra nam na nosie. To on kazal ich zabic, Edden. Ja to wiem. Rozmawial z nimi, zanim zgineli. Czego jeszcze potrzebujesz?! Prawie krzyczalam. Wiedzialam, ze na Eddena to nie podziala, ale odeszlam z ISB czesciowo z powodu takiej biurokracji. I bolalo mnie, ze znow usiluje "przekonac szefa". Glenn pochylil glowe, potarl podbrodek i cofnal sie o krok, zostawiajac mnie sama. Mialam to w nosie. -Rozmowa z Trentem Kalamackiem nie jest sprzeczna z prawem - stwierdzil Edden, patrzac mi w oczy. - Zna go polowa miasta. 199 -Zamierzasz zignorowac fakt, ze rozmawial z kazda z tych osob? - zaprotestowalam. Poczerwienial. Jego okulary sprawialy wrazenie zbyt malych na jego okraglej twarzy. -Nie moge oskarzyc radnego o rozmowy telefoniczne i swobodne pogawedki - powiedzial. - To jego praca. Sece zabilo mi zywiej. -Trent ich zabil - stwierdzilam cicho. - I ty o tym wiesz. -To, co ty wiesz, nie jest warte gesiego gowna, Rachel. To moge udowodnic. A z tym nie moge udowodnic niczego. Machnal reka w strone najblizszego raportu, az poruszyly sie jego kartki. -To przeszukaj jego posiadlosc - zazadalam. -Morgan! - krzyknal Edden, zaskakujac mnie. - Nie zarzadze przeszukania na podstawie dowodow, ze rozmawial z ofiarami. Potrzebuje czegos wiecej. -To pozwol mi z nim porozmawiac. Cos zdobede. -Na Boga! - zaklal. - Chcesz, zebym zostal zwolniony, Rachel? O to ci chodzi? Wiesz, co sie stanie, jesli pozwole ci przeczesac jego posiadlosc, a ty niczego nie znajdziesz? -Nic sie nie stanie - odparlam. -Mylisz sie! Szanowana osoba zostanie oskarzona 0 morderstwo. To radny. Dobroczynca wiekszosci organizacji charytatywnych i szpitali po obu stronach granicy stanu. FBI stanie sie brzydkim slowem w domach i ludzi, 1Inderlanderow. Strace reputacje! Stalam rozzloszczona naprzeciwko niego, patrzac mu prosto w oczy. -Nie wiedzialam, ze zostales oficerem FBI, zeby polepszyc swoja reputacje. Glenn sie poruszyl i mruknal cos ostrzegawczo. Edden zesztywnial i zacisnal zeby, az na czole pojawily mu sie biale plamy. -Rachel - powiedzial groznie - to jest oficjalne sledztwo FBI i przeprowadzimy je wedlug moich zalecen. Pozwolilas sobie na zaangazowanie emocjonalne i twoja ocena nie jest wlasciwa. -Moja ocena?! - wrzasnelam. - Wsadzil mnie do pieprzonej klatki i wystawil do walk szczurow! Edden postapil krok do przodu. -Nie zamierzam w trakcie zbierania przez nas dowodow pozwolic ci na wejscie do jego gabinetu jak gdyby nigdy nic i promieniowanie swoimi wyroslymi z checi zemsty podejrzeniami - oznajmil, celujac we mnie palcem. - Nawet gdybysmy go przesluchiwali, ciebie tam nie bedzie! -Edden! - zaprotestowalam. -Nie! - warknal, az musialam sie cofnac o krok. - Rozmowa skonczona. Nabralam tchu, zeby mu powiedziec, ze nie jest skonczona, dopoki ja tak nie powiem, ale on juz wyszedl. Wychylilam sie ze zloscia za nim. -Edden - zawolalam do jego szybko znikajacego cienia. Zwawo sie poruszal, jak na tak przysadzistego mez- czyzne. Trzasnely drzwi. - Edden! Nie zwazajac na patrzacych funkcjonariuszy, przebieglam przez sale boksow, minelam Rose i stanelam pod jego zamknietymi drzwiami. Siegnelam do klamki i sie zawahalam. To byl jego gabinet; bez wzgledu na to, jak bylam zla, nie moglam sie tam wedrzec. Stojac pod jego drzwiami, wrzasnelam: -Edden! - Zatknelam pasmo wlosow za ucho. - Oboje wiemy, ze Trent Kalamack jest zdolny do popelnienia morderstwa i ze sie przed tym nie zawaha. Jesli nie pozwolisz mi z nim porozmawiac za posrednictwem FBI, to odchodze! Zdjelam plakietke goscia, jakby to cokolwiek znaczylo, i rzucilam ja na2 b0i0urko Rose. -Slyszysz? Sama pojde i z nim porozmawiam. Drzwi Eddena otworzyly sie gwaltownie, a ja sie cofnelam. Stal przede mna w pomietych spodniach koloru khaki i koszuli w krate zaczynajacej z tych spodni wylazic. Wychynal na korytarz, krotkim palcem niemal wpychajac mnie na biurko Rose. -Powiedzialem ci, ze jesli wejdziesz w to, chcac dorwac pana Kalamacka, to przerzuce twoj czarowniczy tyleczek za rzeke do Zapadliska. Zobowiazalas sie pracowac nad ta sprawa z detektywem Glennem i trzymam cie za slowo. Lecz jesli porozmawiasz z panem Kalamckiem, wsadze cie do aresztu za nekanie. Nabralam tchu, zeby zaprotestowac, ale zachwialam sie w moim postanowieniu. A teraz stad wyjdz - Edden niemal warknal. - Masz jutro zajecia i jesli na nie nie pojdziesz, odlicze ci czesne z wyplaty. Wrocily mysli o pieniadzach na czynsz. - Wiesz, ze to on zabil tych ludzi - powiedzialam zduszonym glosem. Odeszlam, trzesac sie od nieuwolnionej adrenaliny. Po drodze do holu mijalam siedzacych za biurkami milcza-cych funkcjonariuszy FBI. Do domu pojade autobusem. 201 ROZDZIAL 12 Upadlam, podcieta przez Ivy. Odroczylam sie, juz czujac bol biodra, ktorym uderzylam o podloge. Serce walilo mi w rytmie bolesnego pulsowania z tylu obu lydek. Odrzucilam z oczu kosmyk wlosow, ktory wysunal sie spod opaski. Oparlam sie reka o sciane nawy, wstalam i, zadyszana, otarlam grzbietem dloni pot z czola.-Rachel - odezwala sie Ivy z odleglosci dwoch i pol metra. - Uwazaj. Tym razem omal nie zrobilam ci krzywdy. Omal? Potrzasnelam glowa, by odzyskac ostrosc widzenia. Nie zauwazylam, zeby sie odsunela, tak byla szybka. Oczywiscie moglam nie widziec, ze sie poruszyla, bo wtedy przewracalam sie wlasnie na siedzenie. Ivy zrobila trzy susy w moja strone. Obrocilam sie ciasnym skretem w lewo, celujac prawa stopa w srodek jej tulowia. Steknela, trzymajac sie za brzuch, i cofnela chwiejnie. Pochylilam sie i oparlam dlonie na kolanach, sygnalizujac, ze chce chwilke odpoczac. Ivy poslusznie cofnela sie dalej i czekala, usilujac nie okazac, ze sprawilam jej bol. Zerknelam na nia. Stala w pasie zielonego i zlocistego popoludniowego slonca, wpadajacego przez koscielne okna. Czarny trykot i miekkie kapcie, ktore wkladala, kiedy cwiczylysmy walke, nadawaly jej jeszcze bardziej drapiezny wyglad niz zwykle. Proste czarne wlosy zwiazala z tylu, co podkreslalo jej wysoka, szczupla sylwetke. Z blada twarza bez wyrazu czekala, az odzyskam oddech i bedziemy mogly cwiczyc dalej. Robilysmy to bardziej ze wzgledu na mnie niz na nia. Upierala sie, ze jesli sie natkne bez amuletow albo drogi ucieczki na jakiegos zbira, zwiekszy to moja szanse przezycia. Po tych cwiczeniach zawsze bylam posiniaczona i od razu szlam do mojej szafki z amuletami. Nie bylam w stanie pojac, w jaki sposob mialo to przedluzyc mi zycie. Moze chodzilo o zdobycie wiekszej praktyki w tworzeniu amuletow na bol? Ivy wrocila do domu wczesniej po popoludniu spedzonym z Kistem i zaskoczyla mnie propozycja cwiczen. Wciaz wszystko sie we mnie gotowalo z powodu tego, ze Edden nie pozwolil mi przesluchac Trenta, i musialam spalic ten gniew, wiec sie zgodzilam. Jak zwykle, w ciagu kwadransa bylam obolala i zadyszana, a Ivy nawet sie nie spocila. Przeskakiwala niecierpliwie z nogi na noge. Jej oczy mialy piwna barwe. Podczas wspolnych cwiczen pilnie ja obserwowalam, nie chcac doprowadzac jej do granic wytrzymalosci. Wszystko bylo w porzadku. -Co jest? - zapytala. - Jestes agresywniejsza niz zwykle. Wyprostowalam do tylu noge, by rozciagnac miesnie i zakryc kostke opadajaca nogawka spodni. -Wszystkie ofiary rozmawialy przed smiercia z Tren- tem - powiedzialam, naciagajac prawde. - Edden nie chce mi pozwolic go przesluchac. Rozciagnelam druga noge i skinelam glowa. Ivy zaczela szybciej oddychac. Rzucila sie do przodu, a ja przypadlam do podlogi. Nie majac czasu na myslenie, uchylilam sie przed jej ciosem i zamachnelam noga w strone jej stop. Krzyknela i zrobila salto w tyl, najpierw ladujac na rekach, a potem na nogach. Rzucilam sie do tylu, by nie narazac szczeki na kontakt z jej stopa. -I co? - zapytala cicho, czekajac, az wstane. -Morderca jest Trent. -Mozesz to udowodnic? -Jeszcze nie. Zaatakowalam. Usunela sie z drogi skokiem na waski parapet. Ledwie na nim wyladowala, odepchnela sie i zrobila nade mna salto. Obrocilam sie w miejscu, by nie stracic jej z oczu. Na jej twarzy zaczely sie pojawiac czerwone plamy wysilku. Chcac mi sie wymknac, siegala do swych wampirzych sztuczek. Ruszylam za nia, uderzajac piesciami i lokciami. -No to odejdz i zakoncz zlecenie sama - powiedziala Ivy miedzy blokami i kontruderzeniami. Od uderzen w jej blokujace rece bolaly mnie nadgarstki, ale nie przerywalam walki. -Powiedzialam mu... co zamierzam zrobic... Uderzenie, blok, blok, uderzenie. -A on zagrozil, ze mnie przymknie za nekanie. Kazal mi sie skupic na dr Anders. Odskok na dwa metry. Zadyszka. Pot. Dlaczego znowu to robie? Po twarzy Ivy przebiegl usmiech - prawdziwy i niezwykly. -Przebiegly dran - stwierdzila. - Wiedzialam, ze Bog umiescil go na ziemi po cos wiecej, niz zeby mial byc tylko szczesliwym posilkiem. -Eddena? - Wytarlam pot kapiacy mi z nosa. - Jest raczej jak duzy posilek dzieciaka, nie? Zaprosilam ja gestem, zeby zaatakowala. Posluchala z rozbawieniem w oczach; grad ciosow zakonczyla uderzeniem w splot sloneczny, od ktorego sie zachwialam. -Rozpraszasz sie - powiedziala ciezko oddychajac i patrzac, jak klecze zadyszana na podlodze. - Powinnas byla to przewidziec. Przewidzialam, ale reka zaczynala mi dretwiec od zbyt duzej liczby trafien. -Nic mi nie jest - wyrzezilam. Po raz pierwszy zobaczylam, zeby sie spocila i nie zamierzalam przerywac walki. Wstalam chwiejnie i unioslam dwa palce, a potem jeden. Opuscilam reke, a Ivy zaatakowala z nadprzyrodzona szybkoscia. Zaniepokojona, zablokowalam jej po wampirzemu blyskawiczne ci2os0y3, wycofujac sie z materacow niemal do przedsionka. Kiedy dotarlam na prog, chwycila mnie za reke i przerzucila nad soba z powrotem na materace. Upadlam ciezko na plecy i stracilam oddech. Poczulam, ze Ivy zbliza sie do mnie i pod wplywem uderzenia adrenaliny przetoczylam sie az pod sciane, nadal nie oddychajac. Ivy przygwozdzila mnie do ziemi. Pochylila sie nade mna z plonacym wzrokiem. -Edden to madry czlowiek - powiedziala miedzy oddechami; kosmyk wlosow, ktory wymknal sie z jej konskiego ogona, laskotal mnie w twarz. Czolo miala wilgotne od potu. - Powinnas go posluchac i zostawic Trenta w spokoju. -Et tu, Brute? - wydyszalam, a potem i steknelam i wyrzucilam kolano w strone jej krocza. Wyczula moj zamiar i sie cofnela. Wiedzialam, ze jest za szybka, zebym ja trafila, ale przestala mnie przygniatac - co bylo moim celem. Ivy zatrzymala sie w zwyklej odleglosci dwoch i pol metra i czekala, az wstane. Tym razem trwalo to dluzej. Rozcieralam ramie i przygladalam sie jej, unikajac kontaktu wzrokowego, zeby wiedziala, ze nie jestem jeszcze gotowa. -Niezle - przyznala. - Ale nie dokonczylas akcji. Pan Zbir nie bedzie stal z boku i czekal, az odzyskasz rownowage. Ty tez nie powinnas czekac. Spojrzalam na nia ze znuzeniem zza rozczochranych rudych wlosow. Trudno bylo dotrzymac jej kroku, nie mowiac juz o jej pokonaniu. Nigdy przedtem nie musialam myslec o pokonaniu wampira, poniewaz ISB nie wysylala czarownic do przyszpilania wampirow. I wyjawszy wszystko inne, ISB dbala o swoich, czy to w pracy, czy poza nia. Chyba ze chciala smierci danej osoby. -Co zamierzasz zrobic? - zapytala. Macalam sie przez bluze po zebrach. -W sprawie Trenta? Porozmawiac z nim w tajemnicy przed Eddenem i Glennem. Ivy przestala sie kiwac i z ostrzegawczym okrzykiem skoczyla naprzod. Ocalily mnie instynkt i wprawa. Uchylilam sie przed ciosem wyprowadzonym z ciasnego obrotu, a potem znow cofnelam sie pod sciane przed seria ciosow Ivy. Jej glos odbijal sie echem od pustych scian kosciola. Wstrzasnieta jej nagla zajadloscia, odepchnelam sie od sciany i zastosowalam wszelkie sztuczki, jakich mnie nauczyla. Rozzloscilo mnie, ze nawet sie nie stara. Przy jej wampirzej szybkosci i sile bylam ruchomym manekinem. Na widok zacieklej miny Ivy rozwarlam szeroko oczy. Miala zamiar nauczyc mnie czegos nowego. Swietnie. Krzyknela i obrocila sie w miejscu. Glupio nic nie zrobilam i jej stopa trafila mnie w klatke piersiowa, posylajac mnie na sciane. Powietrze uszlo ze swistem z moich pluc miazdzonych bolem. Ivy odskoczyla, a ja, zgieta wpol, chwytalam oddech. Patrzac na podloge widzialam, jak drza zielone i zlociste pasma slonecznego swiatla przesianego przez rozedrgane witraze po obu moich stronach. Wciaz nie oddychajac, podnioslam wzrok i zobaczylam, jak Ivy nie- spiesznie sie oddala. Wkurzyl mnie jej powolny, drwiacy krok. Poczulam dodajacy sil gniew. Jeszcze nie odzyskalam tchu, ale rzucilam sie na nia. Krzyknela z zaskoczenia, kiedy wyladowalam na jej plecach. Wyszczerzylam zeby w usmiechu i oplotlam nogami w pasie, chwycilam ja za wlosy i szarpnelam jej glowe w tyl, druga reka duszac. Zachlysnela sie powietrzem i ruszyla do tylu. Puscilam ja, wiedzac, ze znow chce mna uderzyc w sciane. Przywarlam do podlogi i Ivy sie o mnie przewrocila. Znow chwycilam ja za szyje. Zaczela sie szarpac, wykrecajac cialo pod niemozliwym katem, i sie oswobodzila. Z mocno bijacym sercem zerwalam sie na nogi. Ivy stala w odleglo2s0ci4 dwoch i pol metra i czekala. Kiedy uswiadomilam sobie, ze cos sie zmienilo, moja radosc z zaskoczenia jej zniknela. Ivy przestepowala z nogi na noge z niepokojacym, plynnym wdziekiem; byl to pierwszy znak, ze bierze nad nia gore jej wampirza natura. Natychmiast sie wyprostowalam i zamachalam rekami w gescie poddania. -Koniec - wydyszalam. - Musze sie umyc. Skonczylam. Musze sie przygotowac na jutro. Lecz zamiast sie wycofac jak zawsze, Ivy zaczela krazyc wokol mnie. Ruchy miala leniwe, a wzrok utkwila w moich oczach. Obracalam sie za nia, by caly czas ja widziec. Poczulam fale napiecia, ogarniajacego kolejno wszystkie miesnie. Ivy zatrzymala sie w pasmie swiatla, ktore lsnilo na jej czarnym trykocie, jakby byl posmarowany oliwa. Wlosy miala rozpuszczone - czarna gumka lezala miedzy nami, tam gdzie ja przypadkiem zdarlam z jej wlosow. -I to jest klopot z toba, Rachel - powiedziala, a jej cichy glos poniosl sie echem po kosciele. - Zawsze przerywasz, kiedy zaczyna sie zabawa. Droczysz sie. Cholernie sie droczysz. -Slucham? - zapytalam ze scisnietym zoladkiem. Dokladnie wiedzialam, o co jej chodzi, i smiertelnie mnie to przerazalo. Sciagnela jej sie twarz. Przygotowalam sie na atak. Zablokowalam jej piesci i odepchnelam ciosem stopy w kolana. -Przestan, Ivy! - wrzasnelam, kiedy odskoczyla poza moj zasieg. - Powiedzialam, ze skonczylam! -Nie, nie skonczylas. - Jej szary glos osiadl wokol mnie jak jedwab. - Usiluje ocalic ci zycie, mala czarownico. Duzy zly wampir nie przestanie, bo mu tak kazesz. Bedzie cie atakowal, az dostanie to, czego chce, albo go odpedzisz. Zamierzam ocalic ci zycie - tak czy inaczej. Po wszystkim mi podziekujesz. Rzucila sie do przodu. Chwycila mnie za reke i wykrecila ja, starajac sie mnie powalic. Odetchnelam ja i podcielam. Upadlysmy; stracilam oddech. Wpadlam w panike, odepchnelam sie i wstalam. Czekala w zwyklej odleglosci dwoch i pol metra. Krazyla. Jej ruchy nabraly subtelnego zaru. Opuscila glowe i obserwowala mnie przez wlosy. Rozchylila usta; niemal widzialam przeplywajace przez nie powietrze. Cofnelam sie. Pierscienie brazu wokol jej zrenic nagle poczernialy. Cholera. Przelknelam sline i przeciagnelam po sobie reka, niemadrze starajac sie zetrzec jej pot. Wiedzialam, ze nie nalezalo jej atakowac. Musialam sie pozbyc jej zapachu, i to juz. Musnelam palcami blizne na szyi i wstrzymalam oddech. Mrowila od feromonow wyrzucanych przez Ivy w powietrze. Jasna cholera. -Przestan, Ivy - powiedzialam, przeklinajac drzenie, ktore zakradlo sie do mojego glosu. - Skonczylysmy. Wiedzac, ze moje zycie zalezy od tego, co sie stanie w ciagu nastepnych kilku sekund, odwrocilam sie do niej plecami, udajac pewnosc siebie. Albo dojde do mojego pokoju z dwoma zamkami na drzwiach, albo nie. Kiedy ja mijalam, zjezyly mi sie wloski na karku. Walilo mi serce, wstrzymywalam oddech. Zblizylam sie do korytarza, a ona nic nie zrobila. Odetchnelam. -Nie, nie skonczylysmy - szepnela. Obrocilam sie na dzwiek rozcinanego powietrza. Zaatakowala w milczeniu. Miala calkowicie czarne oczy. Odpieralam jej ciosy odruchowo. Nawet sie nie starala. Chwycila mnie za reke i pociagnela na siebie. Krzyknelam i uderzylam w nia plecami. Pochylilam sie, jakbym chciala zerwac jej chwyt. Kiedy zacisnela rece i tez sie pochylila, szukajac rownowagi, rzucilam glowa w tyl i trzasnelam ja w podbrodek. 205 Steknela, puscila mnie i sie cofnela. Poczulam fale adrenaliny. Stala miedzy mna i moimi amuletami. Gdybym rzucila sie w strone drzwi frontowych, nie dotarlabym do nich. To byla moja wina. Niech to Zmiana, nie powinnam byla sie na nia rzucac. Nie powinnam byc agresywna. Powodowal nia instynkt, a ja przeciagnelam strune. Patrzylam, jak zatrzymuje sie chwiejnie w promieniu swiatla. Stanela bokiem, przechylila glowe i dotknela kacika ust. Jej palec zabarwil sie krwia; scisnelo mnie w zoladku. Patrzac mi w oczy, roztarla krew miedzy palcami i sie usmiechnela. Wzdrygnelam sie na widok jej ostrych klow. -Pierwsza krew, Rachel? -Ivy, nie! - krzyknelam, kiedy zaatakowala. Chwycila mnie za ramie, zanim zdolalam ruszyc sie o krok, i cisnela mna o sciane, przy ktorej niegdys stal oltarz. Chwytajac powietrze, osunelam sie na podloge, a Ivy ruszyla w moja strone. Wszystko mnie bolalo. Jej oczy byly czarnymi otchlaniami, z jej ruchow promieniowala sila. Usilowalam sie odtoczyc na bok. Zlapala mnie i poderwala. -Chodz, czarownico - powiedziala lagodnie; jej czarny, sowiopiory glos mocno kontrastowal z bolesnym chwytem. - Uczylam cie lepiej. Nawet sie nie starasz. -Nie chce ci zrobic krzywdy - wydyszalam, jedna reka trzymajac sie za brzuch. Przyparla mnie do sciany pod cieniem dawno zdjetego krzyza. Krew z jej wargi utworzyla czerwony klejnot wiszacy w kaciku ust. -To niemozliwe - szepnela. Z mocno bijacym sercem szarpnelam sie, ale nie udalo mi sie wyrwac. -Pusc, mnie, Ivy - wydyszalam. - Przeciez nie chcesz tego zrobic. - Przeslodzony zapach kadzidla wydobyl z mojej pamieci wspomnienie tego, jak minionej wiosny przygwozdzila mnie do fotela. - Jesli to zrobisz - powiedzialam goraczkowo - to odejde. Zostaniesz calkiem sama. Pochylila sie blisko i oparla wolne przedramie o sciane przy mojej glowie. -Jesli to zrobie, nie odejdziesz. - Usmiechnela sie lekko, ukazujac rabek bieli zebow, i przysunela sie blizej. - Ale gdybys naprawde chciala, moglabys sie wyrwac. Jak myslisz, czego cie uczylam przez ostatnie trzy miesiace? Chcesz sie wyrwac, Rachel? Ogarnela mnie panika. Serce walilo mi szalenczo, a Ivy wciagnela powietrze, jakbym ja spoliczkowala. Strach byl afrodyzjakiem, a ja wlasnie dalam jej potezna jego dawke. Zatracila sie w mroku instynktow i pragnienia. Jej miesnie napiely sie jak postronki. -Chcesz sie wyrwac, mala czarownico? - mruknela, muskajac oddechem moja blizne, co wywolalo fale mrowienia w calym moim ciele. Wydawalo sie, ze wciagane powietrze zmienia mi krew w plynny metal. -Odejdz - wydyszalam. Napelnialo mnie rozkoszne uczucie, emanujace z szyi. Ivy grala na mojej bliznie tak, jak wczesniej robil to Piscary. Oblizala usta. -Zmus mnie. - Zawahala sie. Jej bezlitosny glod zmienil sie w cos bardziej zartobliwego i podstepnego. - Powiedz mi, ze kiedy to robie, nie jest ci przyjemnie. Odetchnela leciutko i patrzac mi w oczy, powiodla palcem od mojego ucha po szyi do obojczyka. Niemal ugiely sie pode mna nogi, kiedy jej paznokiec natrafil na delikatne zgrubienia blizny, pobudzajac ja do zycia. Zamknelam oczy i przypomnialam sobie, ze kiedy demon rozszarpywal mi gardlo, napelniajac rane niebezpiecznym koktajlem przekaznikow nerwowych, by zmienic bol w rozkosz, przybral twarz Ivy. 206 -Tak - szepnelam niemal z jekiem. - Dopomoz mi, Boze. Jest mi przyjemnie. Prosze cie... przestan. Poruszyla sie. -Wiem, jakie to uczucie. Glod promieniujacy na cale cialo, potrzeba, jaka budzi, az wypelnia cie plonaca mysl, by go zaspokoic. -Ivy? - jeknelam. - Przestan. Nie moge. Nie chce. Milczala, wiec otworzylam oczy. Kropelka krwi zniknela z kacika jej ust. Czulam pulsowanie mojej krwi. Wiedzialam, ze moje reakcje sa zwiazane z blizna po ranie zrobionej przez demona, ze Ivy wydziela feromony, by na nowo pobudzic pseudowampirza sline, jaka jeszcze znajdowala sie we mnie, do przemienienia bolu w rozkosz. Wiedzialam, ze to jedno z przystosowan ulatwiajacych przezycie; wampiry przywiazywaly w ten sposob do siebie ludzi, zapewniajac sobie dobrowolne dostawy krwi. Wiedzialam to wszystko, ale coraz trudniej bylo mi o tym pamietac. Trudniej sie tym przejmowac. Nie chodzilo o seks. Chodzilo o potrzebe. O glod. Ivy oparla czolo o sciane obok mojej glowy, jakby zbierala sie w sobie. Jej wlosy tworzyly miedzy nami jedwabista zaslone. Czulam cieplo jej ciala. Zesztywniala ze strachu i pozadania, nie moglam sie poruszyc i zastanawialam sie, czy Ivy je zaspokoi, czy bede miala tyle sily, by ja odepchnac. -Nie wiesz, jak to jest zyc obok ciebie, Rachel - powiedziala. Jej glos dochodzil zza jej wlosow jakby zza kratki konfesjonalu. - Wiedzialam, ze jesli sie dowiesz, jak bardzo bezbronna czyni cie twoja blizna, przestraszysz sie. Zostalas naznaczona pietnem przyjemnosci i jesli nie bedziesz miala wampira, ktory by cie zagarnal dla siebie i chronil, wszyscy to wykorzystaja, biorac, co chca, i przekazujac cie dalej, az staniesz sie marionetka blagajaca o upuszczenie krwi. Mialam nadzieje, ze uda ci sie odmowic. Ze jesli cie dobrze naucze, bedziesz umiala odpedzic glodnego wampira. Ale ty tego nie umiesz, mila. Neurotoksyny wsiakly zbyt mocno. To nie twoja wina. Przykro mi... Kazdy moj oddech przeszywal mnie obietnica nadchodzacej przyjemnosci; odnawial obietnice juz przygasle i je wzmacnial. Wstrzymalam oddech, usilujac znalezc dosc sily woli, by kazac jej odejsc. Boze, nie udawalo mi sie. Glos Ivy zmiekl, stal sie przekonujacy. -Piscary powiedzial, ze to jedyny sposob, by cie utrzymac. By cie utrzymac przy zyciu. Bylabym delikatna, Rachel. Nie poprosilabym o nic, czego nie chcialabys dac. Nie bylabys jak te zalosne cienie u Piscary'ego, bylabys silna i rowna mnie. Kiedy rzucil na ciebie urok, pokazal mi, ze to by nie bolalo. - Jej glos nabral miekkosci glosu malej dziewczynki. - Demon juz cie zlamal. Bol minal. Juz nigdy nie bedzie cie to bolalo. Powiedzial, ze zareagujesz i, moj Boze, zareagowalas, Rachel. Zupelnie jakby cie zlamal mistrz. I jestes moja. Na dzwiek jej twardego, zaborczego tonu poczulam uklucie strachu. Odwrocila glowe i ujrzalam jej twarz. W czarnych oczach kryl sie pradawny, niewinny glod. -Widzialam, co sie stalo przy Piscarym, co czulas, chociaz dotknal cie tylko jednym palcem. Bylam zbyt przestraszona i zachwycona falami wrazen rozchodzacymi sie od mojej szyi w rytmie uderzen serca, by sie poruszyc. -Wyobraz sobie - wyszeptala - jak to jest, kiedy to nie palec, tylko moje zeby, czysto przecinajace twoja skore. Ta mysl wybuchla zarem w moim ciele. Zwiotczalam w uscisku Ivy - w ten sposob moje cialo buntowalo sie przeciwko moim myslom. Po twarzy pociekly mi lzy, znaczac cieplem policzki i skapujac na obojczyki. Nie umialabym powiedziec, czy sa to lzy strachu, czy pragnienia. -Nie placz, Rachel - powiedziala Ivy i przechylila glowe, by muskac moja szyje wargami w rytm wypowiadanych slow. Niemal zemdlalam z bolu pozadania. - Ja tez 2n0ie7 chcialam, zeby tak sie stalo. Ale dla ciebie przerwalabym post - wyszeptala. Otarla sie zebami o moja szyje. Uslyszalam cichy jek i ku wielkiemu zaskoczeniu uswiadomilam sobie, ze to ja go wydalam. Moje cialo wolalo o to spelnienie, lecz moja dusza krzyczala w protescie. Nasunal mi sie obraz chetnych, uleglych twarzy u Piscary'ego. Stracone marzenia. Zmarnowane zycia. Istnienie zmienione w zaspokajanie cudzych potrzeb. Sprobowalam odepchnac Ivy, lecz mi sie to nie udalo. Moja wola byla pasmem waty, rozpadajacym sie od najlzejszego pociagniecia. -Ivy, zaczekaj - zaprotestowalam szeptem. Nie umialam powiedziec "nie". Ale umialam powiedziec "zaczekaj". Uslyszala i sie cofnela, by na mnie spojrzec. Zagubila sie w mgielce oczekiwania i zachwytu. Poczulam tepe uderzenie przerazenia. -Nie - wydyszalam, walczac z oszolomieniem wywolanym feromonami. Powiedzialam to. Jakos to powiedzialam. Po jej twarzy przebiegl wyraz zdumienia i urazy, w jej czarnych oczach pojawil sie z powrotem cien swiadomosci. -Nie? Zabrzmialo to tak, jakby mowilo skrzywdzone dziecko. Zamknelam oczy z rozkoszy plynacej z mojej szyi; Ivy wodzila palcami po bliznie. -Nie... - udalo mi sie powiedziec; probowalam niemrawo ja odepchnac, czujac sie nierzeczywista i rozbita. - Nie. Zacisnela chwyt na moim ramieniu. Otworzylam blyskawicznie oczy. -Chyba nie mowisz powaznie - warknela i przyciagnela mnie do siebie. -Ivy! - wrzasnelam. Zyly wypelnila mi adrenalina, a zaraz potem bol, karzac mnie za opor. Mimo przerazenia znalazlam sile, by utrzymac Ivy z dala od mojej szyi. Przyciagala mnie do siebie z rosnaca moca. Odslonila zeby. Zaczelam drzec. Powoli przyciagala mnie blizej. W jej oczach nie bylo juz widac duszy. Jej glod lsnil niczym jakis bog. Drzaly mi slabnace rece. Boze, ratuj, pomyslalam rozpaczliwie, znajdujac wzrokiem krzyz wmontowany w sufit. W powietrzu rozbrzmial metaliczny dzwiek gongu i Ivy sie szarpnela. Zesztywniala. Pragnienie widoczne w jej oczach zamigotalo jak gasnacy plomien. Uniosla w zdumieniu brwi, a jej spojrzenie stracilo na intensywnosci. Poczulam, jak jej uscisk slabnie, i wstrzymalam oddech. Puscila mnie w koncu i z westchnieniem padla na podloge u moich stop. Za nia stal Nick z moim najwiekszym miedzianym kociolkiem do zaklec. -Nick - wyszeptalam. Lzy przeslanialy mi widok. Odetchnelam i siegnelam do Nicka, a kiedy dotknal mojej dloni, zemdlalam. 208 ROZDZIAL 13 Bylo cieplo i duszno. Czulam zapach zimnej kawy. Ze Starbucks: dwie porcje cukru, bez smietanki. Otworzylam oczy i stwierdzilam, ze widok przeslania mi ruda masa moich poplatanych wlosow. Odgarnelam je obolala reka. Cisze macily jedynie stlumione odglosy ruchu ulicznego i znajome tykanie budzika Nicka. Nie zdziwilam sie, ze znajduje sie w jego sypialni, bezpieczna na mojej stronie lozka, twarza i do okna, i do drzwi. Rozpadajaca sie komoda Nicka z brakujaca galka nigdy nie wygladala tak dobrze.Swiatlo wpadajace ukosem przez zaciagniete zaslony bylo dosc slabe. Domyslalam sie, ze zbliza sie zachod slonca. Rzucilam okiem na budzik - pokazywal 17.35. Wiedzialam, ze dobrze chodzi. Nick byl gadzeciarzem i jego budzik otrzymywal o polnocy sygnal z Colorado, synchronizujacy go z tamtejszym zegarem atomowym. Jego zegarek na reke dzialal tak samo. Nie bylam w stanie pojac, dlaczego ktos mialby byc taki dokladny. Ja nie nosilam zegarka. Pod policzkiem mialam podlozona zlocisto-blekitna narzute lekko pachnaca delikatnym mydlem, ktora zrobila Nickowi jego mama. Na nocnym stoliku lezal amulet na bol, tuz obok igly do nakluwania palca. Nick pomyslal o wszystkim. Gdyby mogl go uaktywnic, zrobilby to. Usiadlam, szukajac go wzrokiem; wiedzialam po zapachu kawy, ze prawdopodobnie jest gdzies w poblizu. Spuscilam nogi na podloge, a narzuta ulozyla sie malowniczo wokol mnie. Mimo protestu miesni siegnelam po amulet. Bolaly mnie zebra i plecy. Pochylilam glowe i naklulam palec, by wytoczyc z niego trzy krople krwi konieczne do uaktywnienia amuletu. Natychmiastowa ulge poczulam, zanim jeszcze przelozylam sznurek przez glowe. To byly tylko bole miesni i since, nic, czego nie daloby sie wyleczyc. Zmruzylam oczy w sztucznym zmierzchu. Porzucony kubek po kawie przyciagnal moj wzrok do klebu ubran na krzesle. Poruszal sie lagodnym rytmem i w pewnej chwili okazal sie spiacym Nickiem z wyciagnietymi dlugimi nogami. Byl w skarpetkach, poniewaz nie uznawal chodzenia w butach po dywanie, i na widok jego duzych stop sie usmiechnelam. Siedzialam przez chwile nic nie robiac. Dzien Nicka zaczynal sie o szesc godzin wczesniej od mojego i na jego pociaglej twarzy ukazal sie juz wczesny cien zarostu. Podbrodek oparl na piersi, a krotkie czarne wlosy zaslonily mu oczy. Otworzyly sie, kiedy prymitywna czesc jego ja poczula moj wzrok. Przeciagnal sie na krzesle i westchnal, a ja sie usmiechnelam. -Czesc, Ray-ray - odezwal sie, a jego glos zebral sie wokol moich kostek jak kaluza brazowej, cieplej wody. - Jak sie czujesz? -Dobrze. Bylo mi wstyd, ze widzial, co sie stalo, wstyd, ze mnie uratowal, i z calego serca sie cieszylam, ze sie tam znalazl, zeby to zrobic. Usiadl obok mnie, a ciezar jego ciala sprawil, ze zsunelam sie na niego. Odetchnelam z ulga i zadowoleniem. Objal mnie jedna reka i uscisnal. Oparlam glowe na jego ramieniu, gleboko wciagajac zapach starych ksiag i siarki. Siedzialam i nic nie robilam, czerpiac sile po prostu z jego obecnosci. -Jestes pewna, ze nic ci nie jest? - zapytal z reka zanurzona w moich wlosach. 246 Odsunelam sie, by na niego spojrzec.-Tak. Dzieki. Gdzie jest Ivy? - Nic nie powiedzial, wiec sie zaniepokoilam. - Nie zrobila ci chyba krzywdy? Opuscil reke. -Lezy na podlodze tam, gdzie ja zostawilem. -Nick! - zaprotestowalam i odsunelam sie od niego, zeby sie wyprostowac. - Jak mogles ja tak po prostu zostawic? - Wstalam, szukajac mojej torby, i uswiadomilam sobie, ze Nick jej nie zabral. I wciaz bylam na bosaka. -Zawiez mnie do domu - poprosilam, wiedzac, ze autobus mnie nie zabierze. Nick wstal razem ze mna. Opuscil wzrok, na jego twarzy pojawil sie wyraz niepokoju. -Cholera- powiedzial polglosem. - Przepraszam. Myslalem, ze kazalas jej przestac. - Zerknal na mnie; mine mial zbolala, rozczarowana i byl czerwony ze wstydu. - O, cholera, cholera, cholera - mruknal. - Naprawde przepraszam. No tak. Dobra, chodz. Zawioze cie do domu. Moze jeszcze sie nie obudzila. Naprawde bardzo przepraszam. Myslalem, ze kazalas jej przestac. O Boze. Nie powinienem byl sie wtracac. Myslalem, ze kazalas jej przestac! Zgarbil sie; byl zaklopotany i oszolomiony. Pociagnelam go do tylu, zanim wyszedl z sypialni. Zatrzymal sie. -Nick? Nie kazalam jej przestac. Otworzyl oczy jeszcze szerzej. Rozchylil usta i znieruchomial, jakby nie mogl nawet zamrugac. - Ale... chcesz, zebym tam wrocil? Usiadlam na lozku i podnioslam na niego wzrok. -No tak. Ona jest moja przyjaciolka. Trudno mi uwierzyc, ze po prostu zostawiles ja tak na ziemi! Nick sie zawahal, zdezorientowany. -Ale widzialem, co usilowala zrobic - powiedzial. - Prawie cie ugryzla, a ty chcesz wrocic? Zgarbilam sie i utkwilam wzrok w poplamionym, brzydkim zoltym dywanie. -To byla moja wina - stwierdzilam cicho. - Trenowalysmy, a ja bylam zla. - Zerknelam w gore. - Nie na nia. Na Eddena. I wtedy zrobila sie pewna siebie, ja sie wkurzylam i zaatakowalam ja z zaskoczenia... wyladowalam na jej plecach, odchylilam jej do tylu glowe za wlosy i nachuchalam na szyje. Nick zacisnal usta, usiadl na krawedzi krzesla i oparl lokcie na kolanach. -Niech to sobie uporzadkuje. Postanowilas z nia pocwiczyc walke i bylas zla. Zaczekalas, az obie was opanuja emocje i wtedy ja zaatakowalas? - Odetchnal glosno przez nos. - Jestes pewna, ze nie chcialas, zeby cie ugryzla? -Skrzywilam sie. -Przeciez powiedzialam, ze to nie byla jej wina. Nie chcialam sie z nim sprzeczac, wiec wstalam i przesunelam mu rece, robiac sobie miejsce na jego kolanach. Mruknal cos z zaskoczeniem, ale kiedy usiadlam, objal mnie. Wtulilam glowe w jego policzek i ramie, wdychajac jego meski zapach. Blysnelo mi wspomnienie euforii wywolanej przez wampirza sline. Nie chcialam, zeby Ivy mnie ugryzla - naprawde - ale nekala mnie mysl, ze mogla tego pragnac moja bardziej nikczemna, spragniona przyjemnosci strona. Ja wiedzialam lepiej. To nie byla wina Ivy. I kiedy tylko zdolam przekonac o tym siebie sama i wstane z kolan Nicka, zamierzalam zadzwonic do niej i jej to powiedziec. Wsluchana w odglosy ruchu ulicznego przytulilam sie do Nicka, a on poglaskal mnie po glowie. Sprawial wraze-nie nadzwyczaj zadowolonego. -Nick? Co bys zrobil, gdybym nie kazala jej przestac? - zapytalam. Odetchnal powoli. -Postawilbym twoj kociolek za drzwiami i wyszedlbym - odparl, a jego glos rozbrzmiewal we mnie. Wyprostowalam sie; skrzywil sie, bo zmienilam pozycje. -Pozwolilbys, by mi rozszarpala gardlo? Nie patrzyl mi w oczy. -Ivy nie wyssalaby z ciebie calej krwi i nie zostawilaby cie, bys umarla - powiedzial niechetnie. - Nawet w szalenstwie, do ktorego ja doprowadzilas. Slyszalem, co ci proponowala. To nie byl numer na jedna noc. To bylo zobowiazanie na cale zycie. Jego slowa wywolaly mrowienie blizny po ugryzieniu demona; przestraszona, stlumilam uczucie przyjemnosci. -To jak dlugo tam stales? - zapytalam. Zrobilo mi sie zimno na mysl, ze koszmar mogl byc o wiele gorszy niz tylko to, ze Ivy stracila panowanie nad soba. Objal mnie mocniej, ale nadal nie patrzyl w oczy. 247 -Dosc dlugo, by uslyszec, jak cie prosi, zeby mogla z ciebie zrobic swoja wybrana potomkinie. Niezamierzalem temu przeszkodzic, gdyby to bylo cos, czego pragniesz. Otworzylam usta i wyciagnelam reke zza jego plecow. -Odszedlbys i pozwolil jej zrobic ze mnie zabawke? W jego piwnych oczach blysnal gniew. -Wybrana potomkinie, Rachel. Nie cien czy zabawke ani nawet niewolnice. To wielka roznica. -Odszedlbys?! - zawolalam, nie chcac wstawac z jego kolan ze strachu, ze duma moglaby mi nakazac opuscic jego mieszkanie. - Nic bys nie zrobil? Zacisnal zeby, ale nie uczynil zadnego ruchu, by zrzucic mnie na podloge. -To nie ja mieszkam w kosciele z wampirzyca! - powiedzial. - Nie wiem, czego pragniesz. Moge polegac tylko na tym, co mi mowisz i co widze. Mieszkasz z nia. Chodzisz ze mna. Co ja mam myslec? Kiedy nic nie odpowiedzialam, dodal ciszej: -To, czego pragnie Ivy, nie jest zle ani niezwykle, to zimny, przerazajacy fakt. Za jakies czterdziesci lat bedzie potrzebowala zaufanego wybranego potomka, a ciebie lubi. Szczerze mowiac, to cholernie przyzwoita propozycja. Ale lepiej sama sie zdecyduj, czego chcesz, zanim zrobia to za ciebie czas i wampirze feromony. - Glos mu sie lekko lamal. - Nie bylabys zabawka. Nie z Ivy. I bylaby z nia bezpieczna, nietykalna dla niemal wszystkich paskudztw Cincinnati. Patrzylam w dal i przypominalam sobie drobne, pozornie niezwiazane ze soba przyklady tarc miedzy Ivy i Nickiem, widzac je w nowym swietle. -Ona przez caly ten czas na mnie poluje - szepnelam, czujac pierwsze uklucia prawdziwego strachu. Zmarszczki wokol oczu Nicka sie poglebily. -Nie. Jej nie chodzi tylko o krew, chociaz jest to kwestia wymiany. Ale musze byc uczciwy. Dopelniacie sie nawzajem tak jak zadna para wampira i wybranego potomka, jakie widzialem. - W jego oczach blysnelo nieznane mi uczucie. - To szansa na wielkosc, gdybys chciala porzucic swoje marzenia i zwiazac sie z jej marzeniami. Zawsze bylabys druga. Ale bylabys druga po wampirzycy majacej w przyszlosci rzadzic Cincinnati. Nick przestal gladzic mnie po glowie. -Jesli popelnilem blad - powiedzial ostroznie, nie patrzac na mnie - i chcesz zostac jej potomkinia, to swietnie. Zawioze ciebie i twoja szczoteczke do zebow do domu, po czym odejde, zebyscie mogly dokonczyc to, co wam przerwalem. - Znow zaczal mnie glaskac. - Bede tylko zalowal, ze nie bylem dla ciebie dosc wazny, by cie od niej odciagnac. Powiodlam wzrokiem po niedopasowanych meblach Nicka. Za oknem halasowaly auta. Bylo tu tak niepodobnie do kosciola Ivy z jego otwartymi przestrzeniami. Ja tylko chcialam byc jej przyjaciolka. Rozpaczliwie jej po-trzebowala; byla niezadowolona z siebie, chciala byc kims wiecej, kims czystym, nietknietym i niezbrukanym. Tak bardzo sie starala uciec od swego wampirzego zycia, a ja wiedzialam, ze ma nadzieje, ze kiedys' moze znajde jakies zaklecie, ktore by jej pomoglo. Nie moglam odejsc i zniszczyc jedynej rzeczy, ktora pozwalala jej zyc. Moze bylam glupia, ale podziwialam jej niezlomna wole i przekonanie, ze kiedys znajdzie to, czego szuka. Mimo potencjalnego zagrozenia z jej strony, jej idiotycznych zadan zorganizowania naszego zycia i scislego trzymania sie wszelakich struktur, byla pierwsza wspollokatorka, ktora nic nie mowila na moje potkniecia, jak zuzycie calej wody z bojlera czy otwieranie okien bez wylaczania ogrzewania. Stracilam zbyt wielu przyjaciol przez takie malostkowe problemy. Nie chcialam juz byc sama. Przerazajace bylo to, ze Nick mial racje. Rzeczywiscie dobrze nam bylo razem.A teraz mialam nowe zrodlo strachu. Dopoki mi tego nie powiedziala, nie zdawalam sobie sprawy z zagrozenia, jakie przedstawia moja blizna. Naznaczona pietnem przyjemnosci i niezagarnieta. Przekazywana od wampira do wampira, az bede blagac o upuszczenie krwi. Pamietajac fale euforii i to, jak trudno mi bylo sie przeciwstawic, pojelam, jak latwo przewidywanie Ivy moze sie zmienic w rzeczywistosc. Chociaz mnie nie ugryzla, bylam pewna, ze na ulicach juz sie mowi, ze jestem zajetym towarem i wszyscy maja sie odczepic. Cholera. Jak ja doszlam do tego punktu? --Chcesz, zebym cie odwiozl? - szepnal Nick, przytulajac mnie mocniej. Poruszylam ramieniem, zeby lepiej sie wniego wpasowac. Gdybym byla madra, jeszcze tego wieczoru poprosilabym go o pomoc w przeniesieniu moich rzeczy z kosciola, ale powiedzialam tylko cicho: -Jeszcze nie. Ale zadzwonie, zeby sie dowiedziec, czy nic jej nie jest. Nie zamierzam zostac jej potomkinia, ale nie moge jej zostawic samej. Kazalam jej przestac i ona to chyba uszanuje. -A jesli nie? Przytulilam sie mocniej. -Nie wiem... Moze przywiaze jej dzwoneczek. 248 Zachichotal, ale mnie sie wydalo, ze uslyszalam w jego glosie nute bolu. Poczulam, jak jego rozbawienie zanika. Kiedy oddychal, moja glowa poruszala sie wraz z jego piersia. To, co sie wydarzylo, przerazilo mnie bardziej, niz chcialam przyznac.-Nie grozi ci juz wyrok smierci - szepnal. - Mozesz odejsc. Nie poruszylam sie, wsluchana w bicie jego serca. -Nie mam na to pieniedzy - zaprotestowalam cicho. Juz to kiedys omawialismy. -Powiedzialem ci, ze mozesz sie wprowadzic do mnie. Usmiechnelam sie, chociaz nie mogl tego widziec. Jego mieszkanie bylo male, ale nie dlatego zostawalam u niego na noc tylko w weekendy. Mial wlasne zycie i gdyby musial przyjmowac mnie w wiekszych dawkach, zawadzalabym mu. -Po tygodniu bysmy sie znienawidzili - stwierdzilam, wiedzac z doswiadczenia, ze to prawda. - A tylko ja powstrzymuje Ivy przed powrotem do praktykowania. -A niech wraca. Jest wampirzyca. Westchnelam, nie majac sily na gniew. -Ona nie chce nia byc. Bede ostrozniejsza. Nic mi nie bedzie. Nadalam mojemu glosowi pewne siebie, przekonujace brzmienie, ale zastanawialam sie, czy usiluje przekonac jego, czy siebie. -Rachel... - szepnal Nick. Jego oddech poruszyl mi wlosy na czubku glowy. Czekalam, niemal slyszac, jak probuje sie zdecydowac, czy powinien powiedziec cos jeszcze. -Im dluzej zostaniesz - rzekl z wahaniem - tym trudniej bedzie ci sie opierac wampirzej euforii. Ten demon, ktory cie zaatakowal na wiosne, wpompowal w ciebie wiecej wampirzej sliny, niz glowny wampir. Gdyby mozna bylo zmieniac czarownice, ty bylabys juz zmieniona. W tej sytuacji Ivy moglaby rzucic na ciebie urok po prostu wymawiajac twoje imie. A nie jest jeszcze nawet martwa. Czynisz niebezpieczne uzasadnienia dla pozostania w niebezpiecznej sytuacji. Jesli uwazasz, ze kiedys zechcesz odejsc, powinnas zrobic to teraz. Wierz mi, dobrze wiem, jaka przyjemnosc sprawia blizna po ukaszeniu wampira, kiedy odzywa pragnienie wampira. Wiem, jak gleboko siega to klamstwo i jaka silna jest pokusa. Wyprostowalam sie i zakrylam dlonia szyje. -Wiesz? Zrobil zazenowana mine. -Chodzilem do liceum w Zapadlisku. Chyba nie sadzisz, ze skonczylem je bez zaliczenia przynajmniej jednego ugryzienia? Widzac jego niemal skruszony wyraz twarzy, unioslam brwi. -Masz blizne po ugryzieniu wampira? Gdzie? Nie patrzyl mi w oczy. -To byla letnia przygoda. A wampirzyca nie byla martwa, wiec nie zarazilem sie wirusem wampiryzmu. Przede wszystkim nie bylo tak duzo sliny, wiec jesli nie znajduje sie w miejscu przesyconym wampirzymi feromonami, blizna zachowuje sie dosc spokojnie. To pulapka. Wiesz o tym, prawda? Z powrotem oparlam sie o niego i skinelam glowa. Nick byl bezpieczny. Jego blizna byla stara i powstala po ugryzieniu zywej wampirzycy, u ktorej ledwie sie skonczyl okres dojrzewania. Moja blizna byla swieza i tak wypelniona neurotoksynami, ze Piscary potrafil ja uaktywnic samym tylko spojrzeniem. Nick znieruchomial, a ja zadalam sobie pytanie, czy kiedy wszedl do kosciola, jego blizna obudzila sie do zycia. Mogloby to wyjasnic, dlaczego nic nie powiedzial i tylko patrzyl. Zastanawialam sie, jakiej przyjemnosci dostarcza mu jego blizna. Nie moglam go winic. -Gdzie ona jest? - zapytalam powoli. - Ta twoja blizna po ukaszeniu wampira? Nick pociagnal mnie wyzej. -Niewazne, czarownico - powiedzial swawolnie. 249 Nagle bardzo wyraznie uswiadomilam sobie bliskosc jego ciala, rak, ktorymi mnie obejmowal, zebym nie spadla. Zerknelam na zegar. Zeby odrobic lekcje, musialam pojechac do mamy i wziac moje stare rzeczy zwiazane z magicznymi liniami. Powinnam to zrobic tego wieczoru. Spojrzalam Nickowi w oczy, a on sie usmiechnal. Wie-dzial, dlaczego patrze na zegar.-To ta? - zapytalam. Przesunelam sie nieco i odchylilam kolnierzyk koszuli, odslaniajac na jego ramieniu slabo widoczna biala blizne po glebokim zadrapaniu. Pokazal w usmiechu zeby. -Nie wiem. -Mhm. Zaloze sie, ze ja rozpoznam. Splotl dlonie na moich biodrach, a ja rozpielam mu gorny guzik koszuli. Bylo mi niewygodnie, wiec zmienilam pozycje, siadajac mu okrakiem na kolanach. Przesunal dlonie, by podtrzymac mnie nieco nizej; skwitowalam nasza nowa pozycje uniesieniem brwi i pochylilam sie blizej. Polozylam dlon na jego karku, odsunelam nosem kolnierzyk i pocalowalam blizne. Nick odetchnal glosno i przesunal sie pode mna do pozycji pollezacej, zeby nie musial mnie podtrzymywac. -To nie ona - powiedzial. Polozyl mi reke na plecach i powiodl nia po kregoslupie; zatrzymal sie na gumce spodni od dresu. -Dobra - mruknelam, kiedy pociagnal skraj mojej bluzy. Siegnal pod nia i powedrowal palcami w gore, wy- wolujac mrowienie skory. - Wiem, ze to nie ta. Pochylilam sie nad nim; moje wlosy rozsypaly sie mu na piersi, a ja delikatnie dotknelam jezykiem najpierw pierwszego, a potem drugiego sladu po moich zebach, jakie zostawilam mu, kiedy bylam norka i myslalam, ze jest szczurem, ktory usiluje mnie zabic. Nic nie powiedzial, a ja delikatnie muskalam zebami trzymiesieczna blizne. -Nie - odezwal sie nagle napietym glosem. - Te mam od ciebie. -Racja - szepnelam, muskajac jego szyje wargami i znaczac drobnymi pocalunkami szlak ku uchu. - Hmm... Chyba bede musiala przeprowadzic sledztwo. Zdaje pan sobie sprawe, panie Sparagmos, ze w dziedzinie prowadzenia sledztw mam zawodowe przeszkolenie? Nic nie mowil, tylko wolna reka wodzil po moim krzyzu, budzac rozkoszne doznania. Odsunelam sie, a jego dlonie przesliznely sie pod bluza od dresu po wygieciu mojej talii, wywierajac coraz wiekszy nacisk. Cieszylam sie, ze zbliza sie wieczor. Bylo tak cicho i cieplo. Oczy Nicka plonely oczekiwaniem, wiec pochylilam sie, muskajac koncami wlosow jego twarz, i wyszeptalam: -Zamknij oczy. Westchnal i zrobil, o co prosilam. Jego dotyk stal sie bardziej natarczywy. Wtulilam czolo w zagiecie miedzy szyja i ramieniem Nicka. Z zamknie-tymi oczyma poszukalam guzikow koszuli, sycac sie rosnacym wrazeniem oczekiwania w miare, jak po kolei mi ustepowaly. Z ostatnim sie zmagalam, wyciagajac pole koszuli z jego dzinsow. Oderwal ode mnie rece i przekrecil sie, zeby zdjac koszule. Przechylilam glowe i delikatnie ugryzlam go w ucho. -Ani sie waz pomagac - szepnelam, nie wypuszczajac platka malzowiny spomiedzy zebow. Dotknal cieplymi dlonmi moich plecow; zadrzalam. Wszystkie guziki byly juz rozpiete. Powiodlam zebami po delikatnych wglebieniach na obwodzie ucha Nicka. Szybkim ruchem przyciagnal moja twarz do swojej. Mial stanowcze usta. Jakis cichy dzwiek nakazal mi na niego odpowiedziec. To on czy ja? Nie wiem. Niewazne. Jedna reke zanurzyl w moich wlosach, przyciagajac mnie do siebie, do bardzo zajetych warg i jezyka. Jego ruchy staly sie agresywniejsze; podobal mi sie jego mocny dotyk. Pchnelam go z powrotem na krzeslo, az zatrzeszczalo. Po ciagnal mnie za soba. Klul mnie jego szorstki zarost. Nie odrywajac ust od moich warg, objal mnie, przyciagnal do siebie i steknawszy z wysilku, wstal, trzymajac mnie w objeciach. Oplotlam go nogami. Kiedy posadzil mnie delikatnie na lozku i sie cofnal, poczulam, ze mam zimne wargi. Puscil mnie i uklakl nade mna. Podnioslam na niego wzrok. Koszule mial wciaz na sobie, ale widac bylo pod nia smukle miesnie, ginace pod paskiem spodni. Jedna reke zarzucilam za glowe, a druga powiodlam od piersi Nicka w dol, az natrafilam na jego dzinsy. Rozporek na guziki, pomyslalam ze zniecierpliwieniem. Boze dopomoz. Nie znosze rozporkow na guziki. Kiedy na chwile przestalam przy nim manipulowac i przesunelam dlonie na plecy Nicka, jego usmiech nieco przygasl, a on sam niemal zadrzal. Nie siegalam tak daleko, jak chcialam, wiec pociagnelam go w dol. Podparl sie przedramieniem, zeby mnie nie przygniesc. Z westchnieniem zatrzymalam dlonie tam, gdzie chcialam. Z cudowna mieszanka lagodnego nacisku i szorstkiej skory Nick wsunal ciepla dlon pod moja bluze. Wodzilam reka po jego ramionach, czujac prace miesni. Pochylil sie nizej i tracajac mnie nosem w brzuch, poszukal zebami krawedzi bluzy. Zaskoczona, wstrzymalam oddech. A kiedy ja podciagnal, zaczelam oddychac szybciej, pelna 250 oczekiwania. Powodowana nagla potrzeba, przestalam zajmowac sie jego guzikami i zaczelam pomagac w zdejmowaniu bluzy. Otarla mi sie po drodze o nos i razem z nia zdjelam amulet. Odetchnelam z ulga. Zeby Nicka draznily sie z moim dopasowanym sportowym stanikiem. Zadrzalam i zachecajaco wygielam plecy. Wtulil twarz w podstawe mojej szyi. Blizna po ukaszeniu demona, ciagnaca sie od obojczyka do ucha, zapulsowala ostro, a ja zamarlam z przestrachu. Kiedy przedtem bylam z Nickiem, nigdy tak sie nie dzialo. Nie wiedzialam, czy mam sie cieszyc, czy polaczyc to uczucie z groza pochodzenia blizny. Nick wyczul moj nagly strach i zwolnil. Dotknal mnie calym cialem raz, drugi, a potem przestal. Powoli musnal blizne ustami. Przeplynely przeze mnie fale obietnicy i osiadly nisko, natarczywie w moim ciele, a ja sie nie moglam poruszyc. Z mocno bijacym sercem porownywalam to uczucie z rozkosza wywolana przez feromony Ivy - bylo identyczne. Bylo mi zbyt dobrze, by tak z miejsca je zlekcewazyc. Nick sie zawahal. Czulam na uchu jego chrapliwy oddech. Uczucie powoli zaniklo.-Mam przestac? - szepnal glosem scisnietym z pozadania. Zamknelam oczy i siegnelam w dol, niemal goraczkowo zmagajac sie z guzikami jego rozporka. -Nie - jeknelam. - To prawie boli. Badz... ostrozny. Zaczal oddychac tak szybko, jak ja. Przeciagnal reka pod moim stanikiem bardziej natarczywie i delikatnie calowal moja szyje. Kiedy rozpielam ostatni guzik, mimowolnie westchnelam. Poczulam wargi Nicka na podbrodku, a potem na ustach. Ich dotyk byl delikatny; gleboko wsunelam miedzy nie jezyk. Naparl mocniej, drapiac mnie zarostem. Oddychalismy jednym rytmem. Delikatny dotyk jego palcow na mojej szyi spowodowal nagly wybuch rozkoszy. Powiodlam palcami wzdluz jego rozpietej koszuli, siegajac do dzinsow. Oddychajac szybko, zepchnelam je do miejsca, w ktorym moglam je zahaczyc stopa i sie ich pozbyc. Spragniona Nicka, zaczelam wodzic dlonmi po jego ciele, az znalazlam to, czego szukalam. Miedzy kciukiem a reszta palcow poczulam napieta, gladka skore; Nick wstrzymal oddech i wtulil glowe miedzy moje piersi, w jakis sposob uwolnione od stanika. Naparl na mnie sugestywnie biodrami. Odwzajemnilam ten ruch. Serce mocno mi walilo. Mimo ze badawcze usta Nicka znajdowaly sie daleko od blizny, rozchodzily sie od niej silne fale rozkoszy. Poddalam sie jej. Pozniej pomysle, czy to bylo niewlasciwe. Zaczelam szybciej poruszac dlonmi, czujac roznice miedzy Nickiem i czarownikiem, co podniecalo mnie jeszcze bardziej. Wciaz pieszczac go jedna dlonia, chwycilam jego reke, ktora sie nie podpieral, i pociagnelam ja w strone troczkow moich spodni. Zlapal mnie za nadgarstek i przycisnal go do poduszki nad moja glowa, odmawiajac przyjecia pomocy. Przeszyl mnie wstrzas. Nick uszczypnal mnie w szyje i zaraz sie cofnal, a ja westchnelam na widok jego zebow. Zaczal gwaltownie zsuwac moje spodnie i bielizne. Wygielam plecy, by latwiej przeszly przez biodra. Poczulam na ramieniu ciezka dlon, przyciskajaca mnie do lozka. Otworzylam oczy. Nick pochylal sie nade mna. -To moje zadanie, czarownico - wyszeptal, ale spodni juz nie mialam. Siegnelam w dol ku niemu, a on nieco sie przesunal i musnal kolanem wewnetrzna strone mojego uda. Wygielam biodra ku gorze, szukajac go. Przykryl mnie swoim cialem i wpil sie w moje usta. Zaczelismy sie poruszac. Powoli, niemal sie drazniac, wniknal we mnie. Chwycilam go za ramiona, wstrzasana falami mrowienia, ktore wywolywal pocalunkami w szyje. -Nadgarstek - wydyszal mi do ucha. - O Boze, Rachel. Ugryzla mnie w nadgarstek. Znalazlam go i potarlam zebami; Nick jeknal. Fale rozkoszy rozchodzily sie w rytmie ruchu naszych cial. Ssalam jego nadgarstek, Nick ssal moja blizne. Narastal we mnie bol i tracac rozum z pozadania, ugryzlam stara blizne Nicka, czyniac ja moja, usilujac odebrac ja tej, ktora pierwsza go naznaczyla. Szyje przeszyl mi bol. Krzyknelam. Nick sie zawahal, a potem znow chwycil zebami fald pobliznionej skory. Zrobilam to samo z jego nadgarstkiem, zeby dac mu do zrozumienia, ze wszystko w porzadku. Milczac z rozpaczliwego pragnienia, wpil sie we mnie ustami. Poczulam, jak w moim wnetrzu pojawia sie i nabrzmiewa pragnienie. Przyzwalam je blizej. Teraz, pomyslalam, niemal placzac. O Boze. Niech to sie stanie teraz. Razem zadrzelismy. Nasze ciala zareagowaly jak jedno na fale euforii przeplywajaca ode mnie do niego. Odbila sie i uderzyla mnie ze zdwojona sila. Wstrzymalam oddech, wczepiona w Nicka. Jeknal jakby z bolu. Znow ogarnela nas ta fala. Zastyglismy w apogeum, starajac sie utrzymac je w nieskonczonosc. Powoli fala osiadla, zamierajaca rozkosz przeszywala nas coraz slabszymi strzalami, stopniowo opadlo z nas na- piecie. Nick przygniatal mnie coraz bardziej. Oddychal mi chrapliwie do ucha. Wyczerpana, zrobilam swiadomy wysilek, by oderwac dlonie od jego ramion. Na skorze mial czerwone odciski moich palcow. Lezalam przez chwile, czujac zamierajace mrowienie szyi. A potem ustalo. Przeciagnelam jezykiem po wewnetrznej stronie zebow. Nie bylo krwi. Nie przegryzlam mu skory. Dzieki Bogu. Nick nieco sie przesunal, zebym mogla swobodniej oddychac. - Rachel? - szepnal. - Chyba prawie mnie 251 zabilas. Oddychalam coraz wolniej. Nic nie odpowiedzialam, alepomyslalam, ze dzisiaj moge sobie odpuscic moja pieciokilometrowa przebiezke. Serce mi sie uspokoilo, napelniajac mnie uczuciem odprezenia i znuzenia. Przyciagnelam do siebie jego nadgarstek i przyjrzalam sie starej bliznie odcinajacej sie wyrazna biela od zaczerwienionej, podraznionej skory. Z ukluciem zaklopotania zauwazylam, ze zrobilam mu malinke. Ale nie mialam poczucia winy, ze tak go naznaczylam. Zapewne lepiej ode mnie wiedzial, co sie stanie, a moja szyja niewatpliwie byla w podobnym stanie. Czy mnie to obchodzilo? Nie w tej chwili. Moze pozniej, kiedy zauwazy to moja mama. Pocalowalam go w podraznione miejsce i ulozylam jego reke na lozku. -Dlaczego mialam wrazenie, jakby jedno z nas bylo wampirem? - zapytalam. - Moja blizna nigdy przedtem nie byla tak wrazliwa. A ty...Nie dokonczylam zdania. W ciagu ostatnich dwoch miesiecy podskubywalam zebami spora czesc jego ciala i nigdy nie wywolalam takiej reakcji. Zsunal sie ze mnie i padl z jekiem na lozko. Wygladal na wyczerpanego. -To pewnie przez Ivy, ktora wszystko zaczela - powiedzial z zamknietymi oczyma. - Jutro bede obolaly. Chwycilam narzute i naciagnelam ja na siebie, bo bez ciepla promieniujacego z ciala Nicka zrobilo mi sie zimno. Obrocilam sie na bok i szepnelam: -Jestes pewien, ze chcesz, zebym sie wyprowadzila z tego kosciola? Chyba zaczynam rozumiec, dlaczego trojkaty sa tak popularne w wampirzych kregach. Nick otworzyl oczy i steknal. -Probujesz mnie zabic, tak? Wstalam ze smiechem i owinelam sie narzuta. Dotknelam palcami szyi; skora byla podrazniona, lecz nieprzerwana. Nie powiedzialabym, ze wykorzystanie wrazliwosci, ktora pobudzila Ivy, bylo niesluszne, lecz niepokoila mnie gwaltowna potrzeba, jaka wtedy odczuwalam. Byla niemal zbyt cudownie intensywna, by dalo sie ja opano-wac... Nic dziwnego, ze Ivy bylo tak trudno. Rozwazajac powoli to wszystko, poszukalam w dolnej szufladzie Nicka jednej z jego starych koszul i poszlam pod prysznic 252 ROZDZIAL 14 -Witam - rozlegl sie przyjemny, wytworny glos Nicka nagrany na moja automatyczna sekretarke. - TuMorgan, Jenks i Tamwood z Wampirycznych Amuletow, niezalezni agenci. W tej chwili nie mozna sie z nimi skontaktowac. Prosze zostawic wiadomosc z informacja, czy mamy od- dzwonic w dzien, czy w nocy. Mocniej scisnelam czarna sluchawke telefonu Nicka i czekalam na sygnal. To byl moj pomysl, zeby wiadomosc wychodzaca nagral Nick. Podobal mi sie jego glos i pomyslalam, ze to bedzie bardzo eleganckie i profesjonalne, jesli bedziemy sprawiac wrazenie, ze mamy recepcjoniste. Oczywiscie to wszystko bralo w leb, kiedy klienci stawali przed naszym kosciolem. - Ivy? - powiedzialam, krzywiac sie na slyszalna w moim glosie nute winy. - Odbierz, jesli tam jestes. Nick minal mnie po drodze z kuchni do salonu, mus kajac moja talie dlonia. Telefon milczal, wiec czym predzej wypelnilam te cisze, zanim sekretarka zdazyla sie wylaczyc. - Jestem u Nicka. Emm... o tym, co bylo wczesniej... Przepraszam. To byla moja wina. - Zerknelam na Nicka, ktory robil kawalerskie porzadki, czyli zamaszystymi ru chami usuwal rozmaite rzeczy z widoku, wpychajac je pod kanape i za poduszki. - Nick przeprasza, ze cie uderzyl. - Wcale nie - powiedzial, a ja zaslonilam mikrofon; ostry sluch Ivy mogl to wychwycic. -Posluchaj... - ciagnelam. - Ide do mamy po pare rzeczy, ale wroce okolo dziesiatej. Jesli bedziesz w domu przede mna, moze wyjmij lazanie, to ja zjemy na wczesna kolacje. Tak kolo polnocy, zebym zdazyla zrobic prace domowa? - Zawahalam sie, chcac powiedziec wiecej. - No, mam nadzieje, ze to odsluchasz - zakonczylam nieprzekonujaco. - Na razie. Rozlaczylam sie i odwrocilam do Nicka. -A jesli ona nadal jest nieprzytomna? Zmruzyl oczy. -Nie uderzylem jej tak mocno. Oparlam sie o sciane. Miala ohydny brazowy kolor, ktory do niczego nie pasowal. Nic w mieszkaniu Nicka nie pasowalo do niczego innego, wiec ten kolor w gruncie rzeczy byl w porzadku - w pokrecony sposob. Nie chodzilo o to, ze Nick nie pilnowal konsekwencji w zyciu, tylko ze patrzyl na nie inaczej. Kiedy stwierdzilam, ze jedna skarpetke ma niebieska, a druga czarna, zamrugal i powiedzial, ze maja taka sama grubosc. Ksiazek tez nie ustawial alfabetycznie - jego najstarsze woluminy nie mialy autora albo tytulu - lecz wedlug jakiegos systemu, ktorego jeszcze nie rozgryzlam. Zapelnialy cala jedna sciane salonu i ilekroc sie tam znajdowalam, mialam niesamowite wrazenie, ze jestem obserwowana. Kiedy pewnego ranka jego matka podrzucila mu je pod drzwi, usilowal mnie namowic, zebym przechowala mu je w mojej szafie wnekowej. Pocalowalam go i odmowilam. Przyprawialy mnie o gesia skorke. Nick zajrzal do kuchni i wzial klucze. Ich pobrzekiwanie oderwalo mnie od sciany i pchnelo w strone drzwi. Zanim wyszlam za nim na korytarz, zerknelam na siebie: niebieskie dzinsy, wcisnieta w nie czarna bawelniana koszulka i klapki, ktorych uzywalam, kiedy plywalismy w basenie w jego bloku. Zostawilam je przed miesiacem i znalazlam umyte w szafie wnekowej Nicka. -Nie mam torby - mruknelam, kiedy przyciagal drzwi do framugi, zeby je zamknac na klucz. -Chcesz sie zatrzymac po drodze w kosciele? Jego propozycja nie brzmiala szczerze. Zawahalam sie. Zeby sie tam dostac, musielibysmy przejechac przez pol Zapadliska. Bylo po zachodzie slonca. Na ulicach zaczynal sie tlok i zajeloby nam to mnostwo czasu. Jesli chodzi o pieniadze, w torbie mialam ich niewiele, a nie bede potrzebowac amuletow - tylko odwiedzalam matke - lecz mysl o Ivy rozciagnietej na podlodze byla nie do zniesienia. -A moglibysmy? Odetchnal powoli i z kamiennym wyrazem pociaglej twarzy skinal glowa. Wiedzialam, ze nie chce tego robic, i spowodowany tym dyskomfort sprawil, ze niemal sie potknelam na schodach prowadzacych z budynku na ciemny parking. Zrobilo sie zimno. Na niebie nie bylo chmur, lecz gwiazdy nikly w miejskiej poswiacie. Bylo mi chlodno i objelam sie rekami, a Nick podal mi swoja marynarke. Kiedy ja wlozylam i poczulam jego cieplo oraz zapach utrzymujacy sie na grubej tkaninie, przeszla mi nieco zlosc, ze nie pali sie do sprawdzenia, co u Ivy. Od lampy ulicznej dochodzilo ciche brzeczenie. Moj tata nazwalby to swiatlem zlodzieja - bylo go tyle, zeby zlodziej widzial, co robi. Odglos naszych krokow niosl sie glosnym echem. Nick siegnal do drzwi po mojej stronie samochodu. -Otworze ci - powiedzial szarmancko. Usmiechnelam sie z wyzszoscia, kiedy walczyl z klamka. W koncu steknal, szarpnal i zamek puscil. Nick mial nowa prace dopiero od trzech miesiecy, ale jakos udalo mu sie zdobyc forda, zdezelowana niebieska ciezarowke. Podobala mi sie. Byla duza i brzydka, dlatego kupil ja tak tanio. Powiedzial, ze to byl jedyny samochod na placu, w ktorym nie mial kolan pod broda. Oblazil z niego lakier i rdzewiala tylna klapa, ale byl to jakis srodek transportu. Podciagnelam sie do srodka i postawilam nogi na obrzydliwym dywaniku po poprzednim wlascicielu, a Nick zatrzasnal drzwi. Ciezarowka sie zatrzesla, to jednak byl jedyny sposob na to, by drzwi sie nie otworzyly, kiedy bedziemy przejezdzac przez tory kolejowe. Kiedy czekalam, az Nick obejdzie samochod od tylu, moja uwage zwrocil jakis cien przemykajacy nad maska. Zmruzylam oczy i pochylilam sie. Cos prawie uderzylo w szybe, a ja podskoczylam. -Jenks! - zawolalam. Mimo dzielacego nas szkla widzialam, ze ma zmarszczone brwi i jest wzburzony. Jego skrzydelka stanowily rozmazana plame, lsniaca w swietle latarni. Na glowie mial miekki, szerokoskrzydly czerwony kapelusz, ktory w niepewnym oswietleniu wygladal szaro, i wspieral sie pod boki. Pomyslalam z poczuciem winy o Ivy i opuscilam szybe, a kiedy zaciela sie w polowie drogi, pchnelam ja reka. Jenks wlecial do srodka i zdjal kapelusz. -Kiedy, do diabla, sprawicie sobie glosnomowiacy telefon? - warknal. - Naleze do tej gownianej firmy tak samo, jak wy, i nie moge korzystac z telefonu! Przylecial z kosciola? Nie wiedzialam, ze moze sie poruszac tak szybko. -Co zrobilas Ivy? - ciagnal, kiedy Nick w milczeniu wsiadl do szoferki i zamknal drzwiczki. - Spedzam popoludnie z Dobrym Glenda, usilujac go uspokoic po tym, jak nawrzeszczalas na jego tate, a kiedy wracam do domu, znajduje Ivy w histerii na podlodze lazienki. -Nic jej nie jest? - zapytalam i spojrzalam na Nicka. - Zawiez mnie do domu. Nick wlaczyl silnik i szarpnal sie w tyl, bo Jenks wyladowal na dzwigni biegow. -Czuje sie dobrze - powiedzial pixy juz nie z gniewem, lecz troska w glosie. - Nie wracaj jeszcze. -Zejdz stad - powiedzialam i machnelam na niego reka. Jenks podfrunal do gory, a potem opadl w dol i wpatrywal sie w Nicka, dopoki ten nie polozyl z powrotem rak na kierownicy. -Nie - powiedzial Jenks. - Mowie powaznie. Daj jej troche czasu. Odebrala twoja wiadomosc i sie uspokaja. Przysiadl na desce rozdzielczej naprzeciwko mnie. - Kurde, cos ty jej zrobila? W kolko powtarzala, ze nie potrafi cie ochronic, ze Piscary bedzie na nia zly i ze nie wie, co zrobi, jesli odejdziesz. - Zrobil zmartwiona mine. - Rache? Moze powinnas sie wyprowadzic. To jest zbyt dziwaczne, nawet jak na ciebie. Na dzwiek imienia nieumarlego wampira zrobilo mi sie zimno. Moze to nie ja doprowadzilam ja do ostatecznosci; moze kazal jej to zrobic Piscary. Wszystko byloby dobrze, gdyby przestala, kiedy za pierwszym razem powiedzialam: "nie". Prawdopodobnie domyslil sie, ze to nie Ivy dominuje w naszym dziwnym zwiazku i chcial, by naprawila sytuacje, kutas jeden. To nie jego interes. Nick wlaczyl bieg. Opony zazgrzytaly na zwirze. -Kosciol? - zapytal. Zerknelam na Jenksa, ktory pokrecil glowa. Decyzje pomogl mi podjac cien strachu, jaki wyczuwalam u niego. -Nie - odparlam. Moglam zaczekac. Dac jej czas na pozbieranie sie. Najwyrazniej Nick przyjal to z taka sama ulga, jak Jenks. Wlaczylismy sie do ruchu i ruszylismy w strone mostu. -Dobrze - stwierdzil Jenks. Zobaczyl, ze nie mam kolczykow, wiec zrobil salto i przysiadl na lusterku wstecznym. - A w ogole, co sie, do diabla, stalo? Przymknelam okno, czujac w wilgotnym wietrze zimno zblizajacej sie nocy. -Doprowadzilam ja do ostatecznosci podczas cwiczen. Usilowala uczynic mnie swoja... hm... usilowala mnie ugryzc. Nick ogluszyl ja moim kociolkiem do zaklec. -Usilowala cie ugryzc? 254 Spojrzalam na Jenksa i w swietle reflektorow samochodu jadacego za nami zobaczylam, ze jego skrzydelka nieruchomieja, a potem znow sie zlewaja w plame ruchu i jeszcze raz nieruchomieja. Jenks przeniosl wzrok z zazenowanej twarzy Nicka na moja zmartwiona.-Och - powiedzial, rozwierajac szeroko oczy. - Teraz rozumiem. Chciala cie do siebie przywiazac, zeby tylko ona mogla sprawic, ze twoja blizna bedzie reagowac na wampirze feromony. Odrzucilas ja. Moj Boze, alez musi byc zazenowana. Nic dziwnego, ze jest zdenerwowana. -Zamknij sie, Jenks - powiedzialam, tlumiac pragnienie wyrzucenia go za okno. Dogonilby nas na pierwszym czerwonym swietle. Pixy przefrunal na ramie Nicka i popatrzyl na swiatelka na desce rozdzielczej. -Ladna ciezarowka. -Dzieki. -Standardowa? Nick oderwal wzrok od tylnych swiatel samochodu jadacego przed nami i spojrzal na Jenksa. -Ulepszona. Pixy poruszyl szybko skrzydelkami. -Ile wyciaga? -Dwiescie dziesiec. -Cholera! - zaklal z podziwem Jenks i wrocil na lusterko. - Sprawdz przewody. Czuje przeciek. Nick zerknal na brudna dzwignie pod deska rozdzielcza, wyraznie zainstalowana nie u Forda. -Dzieki. Zastanawialem sie nad tym. Powoli opuscil troche szybe. -Nie ma sprawy. Otworzylam usta, zeby zadac pytanie, a potem je zamknelam. To pewnie meskie sprawy. -A wiec jedziemy do twojej mamy? - zapytal Jenks. Skinelam glowa. -Tak. Chcesz pojechac z nami? Kolo wpadlo w dziure; pixy uniosl sie dwa centymetry i zawisl w powietrzu ze skrzyzowanymi nogami. -Jasne. Dzieki. Jej ketmia syryjska pewnie jeszcze kwitnie. Myslisz, ze mialaby cos przeciwko temu, zebym zabral troche pylku do domu? -Zapytaj ja sam. -Dobrze. - Usmiechnal sie szeroko. - Lepiej jakos ukryj to milosne ugryzienie. -Jenks! - zawolalam i zakrylam dlonia szyje. Zapomnialam. Kiedy Jenks i Nick wymienili spojrzenia w jakims oslim meskim porozumieniu, poczulam, ze sie rumienie. Niech Bog ma mnie w opiece, poczulam sie, jakbym znalazla sie w jaskini. "Ja znaczyc kobieta, zeby Glurg trzymac swoje brudne lapska z dala od niej". -Nick - zaczelam blagalnie, dotkliwie odczuwajac brak torby. - Pozyczysz mi troche pieniedzy? Musze sie zatrzymac przy sklepie z amuletami. Ale bardziej zenujace od kupowania amuletu na cere jest kupowanie go z malinka na szyi. Zwlaszcza kiedy znala mnie wiekszosc wlascicieli tych sklepow. Wybralam wiec niezaleznosc i poprosilam Nicka, by sie zatrzymal na stacji benzynowej. Oczywiscie stojak na amulety przy kasie byl pusty, wiec skonczylo sie na pokrywaniu szyi konwencjonalnym podkladem. Kosmetyki CoverGirl? Nie ma co im ufac. Nick powiedzial, ze wygladam w porzadku, ale Jenks tak sie smial, ze az poczerwienialy mu skrzydelka. Przysiadl na ramieniu Nicka i rozwodzil sie na temat atrybutow dziewczat swojego gatunku, ktore znal, zanim spotkal Mataline, swoja zone. Jurny pixy nie milkl przez cala droge na przedmiescia Cincinnati, gdzie mieszkala moja mama; ja usilowalam poprawic makijaz, pomagajac sobie lusterkiem w oslonie przeciwslonecznej. - W lewo ta ulica - powiedzialam, wycierajac palce o ubranie. - Trzeci dom na prawo. Nick w milczeniu zatrzymal sie przed moim domem. Swiatlo na ganku sie palilo i moge przysiac, ze widzialam, jak drgnela zaslona. Nie bylam tu od kilku tygodni i drzewo, ktore zasadzilam na prochach ojca, zaczelo zmieniac kolor. Przez te dwanascie lat rozlozysty klon niemal zdazyl ocienic garaz. Jenks juz wyfrunal przez otwarte drzwi od strony Nicka; kiedy ten sie wychylil, by wysiasc, siegnelam do jego reki. -Nick? Znieruchomial, slyszac w moim glosie ton niepokoju, z powrotem opadl na wiekowe winylowe oparcie fotela, a ja zabralam reke i spojrzalam na swoje kolana. -Chce cie przeprosic za moja mame zanim ja poznasz - wypalilam. Usmiechnal sie, pochylil i szybko mnie pocalowal. 255 -Mamy sa straszne, prawda?Wysiadl, a ja czekalam niecierpliwie, zeby obszedl ciezarowke i szarpnieciem otworzyl moje drzwi. -Nick? - powiedzialam, kiedy wzial mnie za reke i ruszylismy sciezka. - Ja mowie powaznie. Ona jest lekko stuknieta. Smierc mojego taty naprawde nia wstrzasnela. Nie jest psychopatka ani nic takiego, ale nie mysli o tym, co mowi. Co w glowie, to na jezyku. Z jego twarzy zniknelo napiecie. -Czy dlatego jeszcze jej nie poznalem? Myslalem, ze chodzi o mnie. -O ciebie? - zapytalam, a potem sie w duchu skrzywilam. - A, chodzi o kontakty miedzy czlowiekiem i czarownica? - powiedzialam cicho, zeby nie musial tego robic on. - Nie. W gruncie rzeczy zapomnialam o tym. Nagle zdenerwowana, poprawilam wlosy i sprawdzilam, czy mam ze soba moja torbe - oczywiscie jej nie mialam. Bylo mi zimno w palce u nog, a klapki glosno stukaly na cementowych schodkach. Jenks unosil sie przy lampie na ganku, wygladajac jak wielka cma. Zadzwonilam i stanelam obok Nicka. Niech to bedzie jeden z jej dobrych dni, pomyslalam. -Ciesze sie, ze nie chodzilo o mnie - stwierdzil Nick. -Tak - odezwal sie Jenks, ladujac mi na ramieniu. - Twoja mama powinna go poznac. Skoro bzyka sie z jej corka i w ogole. - Jenks! - zawolalam, a potem zrobilam kamienna mine, bo otworzyly sie drzwi. -Rachel! - wykrzyknela moja mama, podajac mi w ramiona i sciskajac mnie. Zamknelam oczy i odwzajemnilam uscisk. Byla nizsza ode mnie i dziwnie sie czulam. Zapach lakieru do wlosow przebijajacy sie przez delikatna won sekwoi podraznil mi gardlo. Mialam wyrzuty sumienia, ze nie powiedzialam jej calej prawdy o odejsciu z ISB i grozbach smierci, ktore przetrwalam. Nie chcialam jej wtedy martwic. -Czesc, mamo - powiedzialam i sie cofnelam. - To jest Nick Sparagmos. Jenksa pamietasz? -Oczywiscie. Milo cie znow widziec, Jenks. - Cofnela sie do drzwi i musnela dlonia zblakle, proste rude wlosy, a potem siegajaca lydek dresowa sukienke. Uspokoilam sie. Mama wygladala dobrze. Lepiej niz ostatnim razem. W jej oczach z powrotem pojawil sie szelmowski blysk i energicznie wprowadzila nas do srodka. -Wejdzcie, wejdzcie - zaprosila, kladac drobna dlon na ramieniu Nicka. - Zanim wleca za wami owady. W przedpokoju palilo sie swiatlo, ale w niewielkim stopniu rozjasnialo ciemnozielona, obwieszona zdjeciami waska przestrzen. W kolejnym mocnym uscisku rozpromienionej mamy poczulam sie klaustrofobicznie. -Tak sie ciesze, ze przyjechalas - powiedziala, a potem zwrocila sie do Nicka. - A wiec jestes Nick. Obrzucila go spojrzeniem, przygryzajac dolna warge. Energicznym skinieniem glowy skwitowala jego poobcierane eleganckie buty, a potem zmarszczyla sie na widok moich klapek. -Pani Morgan - powiedzial Nick z usmiechem i wyciagnal reke. Mama ja ujela, a ja sie skrzywilam, bo zaraz potem pociagnela zdezorientowanego Nicka w swoje objecia. Byla o wiele nizsza od niego i po chwili zaskoczenia Nick usmiechnal sie do mnie szeroko nad jej glowa. -Cudownie cie poznac - powiedziala, puszczajac go i odwrocila sie do Jenksa. Pixy unosil sie pod sufitem. -Witam, pani Morgan. Ladnie pani dzisiaj wyglada - powiedzial ostroznie i nieco sie opuscil. -Dziekuje. - Usmiech poglebil jej zmarszczki. W domu pachnialo sosem do spaghetti i zastanawialam sie, czy powinnam byla ostrzec mame, ze Nick jest czlowiekiem. -No, wejdzcie dalej. Mozecie zostac na lunch? Robie spaghetti. Bez problemu moge zrobic troche wiecej. Idac za nia do kuchni, mimowolnie westchnelam. Powoli zaczelam sie rozluzniac. Wydawalo mi sie, ze mama chyba bardziej niz zwykle uwaza na to, co mowi. Weszlismy do jasno oswietlonej kuchni. Odetchnelam swobodniej. Wygladala normalnie - po ludzku normalnie. Mama juz nie zajmowala sie tak bardzo tworzeniem zaklec i tylko miska ze slona woda stojaca obok lodowki i miedziany kociolek do sporzadzania amuletow na kuchence mogly cos zdradzic. Zmiana zastala ja w liceum i jej pokolenie bylo bardzo dyskretne. -Przyjechalismy tylko po moje rzeczy zwiazane z magicznymi liniami - powiedzialam, wiedzac, ze moj po-mysl zlapania ich i zwiania to przegrana sprawa, poniewaz w miedzianym kociolku gotowala sie woda na makaron. -To zaden klopot - powiedziala mama. Wlozyla do wrzatku porcje spaghetti, powiodla wzrokiem po Nicku i dolozyla nastepna. - Jest po siodmej. Jestes glodny, prawda, Nick? - Tak, pani Morgan - odparl mimo mojego blagalnego spojrzenia. Zadowolona, odwrocila sie od kuchenki. -A ty, Jenks? Nie mam zbyt wiele na podworku, ale czestuj sie wszystkim, co znajdziesz. Albo moge zmieszac troche wody z cukrem, jesli chcesz. 256 Jenks sie rozpromienil.-Dziekuje pani - powiedzial i podfrunal na tyle blisko, ze zafalowaly kosmyki jej rudych wlosow. - Sprawdze na podworku. Pozwoli pani, ze zbiore pylek z pani ketmi syryjskiej? Tak pozno w roku bardzo dobrze zrobi mojemu najmlodszemu. Mama sie usmiechnela. -Oczywiscie. Zbierz sobie. Te przeklete fairy zabily prawie wszystko, szukajac pajakow. Uniosla brwi, a ja zastyglam w chwili paniki. Wpadla na jakis pomysl. Nie wiadomo, na jaki. -A masz moze przypadkiem jakies dzieci, ktore bylyby zainteresowane poznoletnia praca? - zapytala, a ja odetchnelam z ulga. Jenks wyladowal na jej wyciagnietej dloni; skrzydelka porozowialy mu z zadowolenia. -Tak, prosze pani. Moj syn Jax bylby zachwycony praca na pani podworku. Razem z moimi dwiema najstarszymi corkami z powodzeniem obroni je przed fairy. Jesli pani chce, przysle ich jutro przed wschodem slonca. Zanim wypije pani pierwsza filizanke kawy, w zasiegu wzroku nie bedzie ani jednego fairy. -Wspaniale! - zawolala moja mama. - Te cholerne dranie sa na moim podworku cale lato. Odpedzily strzyzyki. Nick zrobil zaskoczona mine, slyszac brzydkie slowo z ust tak lagodnie wygladajacej damy, a ja wzruszylam ramionami. Jenks przyfrunal lukiem od tylnych drzwi do mnie, proszac bez slow o ich otworzenie. -Jesli nie ma pani nic przeciwko - powiedzial, unoszac sie przy galce - tylko sie rozejrze. Nie chce, zeby sie natknely na cos niespodziewanego. Jax to jeszcze chlopiec i chce miec pewnosc, ze bedzie wiedzial, na co ma uwazac. -Doskonaly pomysl - powiedziala mama i stukajac obcasami po bialym linoleum, podeszla do wylacznika, zapalila swiatlo na dworze i wypuscila Jenksa. - No tak. - Odwrocila sie do Nicka. - Usiadz, prosze. Chcesz sie czegos napic? Wody? Kawy? Chyba mam gdzies piwo. -Kawa bylaby w sam raz, pani Morgan - odparl Nick. Odsunal od stolu krzeslo i ostroznie usiadl. Otworzylam lodowke i wyjelam kawe, ale mama odebrala mi torebke ze zmielonymi ziarnami i tak dlugo cos cicho mamrotala, az usiadlam obok Nicka. Glosno zaszuralam krzeslem po podlodze. Wolalabym, zeby tak sie nami nie przejmowala. Nick sie usmiechal, wyraznie rozbawiony moim niepokojem. -Kawa - powiedziala, krzatajac sie. - Podziwiam mezczyzn, ktorzy lubia kawe do lunchu. Nie masz pojecia, jak sie ciesze, ze cie poznalam, Nick. Rachel juz tak dawno nie przyprowadzala do domu zadnego chlopca. Nawet w liceum niechetnie sie umawiala na randki. Zaczynalam sie zastanawiac, czy nie skloni sie ku tej innej stronie, jesli wiesz, co chce powiedziec. -Mamo! - zawolalam, czujac, ze twarz dorownuje kolorem moim wlosom. Mrugnela do mnie. -Nie ma w tym nic zlego - dodala, wsypujac kawe do filtru. Nick odchrzaknal z rozbawieniem; nie moglam na niego spojrzec. Polozylam lokcie na stole i ukrylam twarz w dloniach. -Ale znasz mnie - ciagnela matka, stojac do nas plecami i chowajac kawe. Skulilam sie w oczekiwaniu na to, co zaraz powie. - Uwazam, ze lepiej wcale nie miec mezczyzny, niz miec niewlasciwego. Na przyklad twoj ojciec byl tym wlasciwym. Westchnelam i podnioslam wzrok. Skoro mowi o tacie, to nie bedzie mowic o mnie. -Taki dobry czlowiek - mowila, powoli zmierzajac w strone kuchenki. Stanela bokiem, zeby mogla zamieszac sos i jednoczesnie nas widziec. - Na ojca dzieci trzeba miec wlasciwego mezczyzne. Poszczescilo nam sie z Rachel. Mimo to niemal ja stracilismy. Nick wyprostowal sie z zaciekawieniem. -Jak to, pani Morgan? Twarz wydluzyla jej sie dawna troska, a ja wstalam i wlaczylam ekspres, bo mama o tym zapomniala. Ta opowiesc byla krepujaca, ale ja znalam, w przeciwienstwie do tego, co moglaby wymyslic, zwlaszcza po wzmiance o dzieciach. Usiadlam obok Nicka, a mama zaczela od standardowego zdania: -Rachel urodzila sie z rzadka choroba krwi. Nie mielismy pojecia, ze tylko czeka, zeby sie ujawnic. Nick obrocil sie do mnie z uniesionymi brwiami. -Nigdy mi o tym nie mowilas. -Juz jej nie ma - wtracila matka. - Taka mila pani w klinice wszystko wyjasnila, powiedziala, ze mielismy szczescie ze starszym bratem Rachel i ze mamy jedna szanse na cztery, ze moje nastepne dziecko bedzie jak ona. 257 -To wyglada na zaburzenie genetyczne - stwierdzil Nick. - Zwykle sie z tego nie wychodzi. Mama skinela glowa i zmniejszyla ogien pod gotujacym sie makaronem.-Rachel dobrze zareagowala na kuracje ziolami i tradycyjnymi lekami. To nasza cudowna mala. Nick nie wygladal na przekonanego, wiec dodalam: -Moje mitochondria wydzielaly taki dziwny enzym i biale krwinki uwazaly to za infekcje. Atakowaly zdrowe komorki, jakby byly obce, glownie szpik kostny i wszystko, co mialo zwiazek z produkcja krwi. Wiem tylko, ze caly czas bylam zmeczona. Preparaty ziolowe pomagaly, ale wszystko jakby sie uspokoilo dopiero w okresie dojrzewania. Teraz czuje sie dobrze, tylko jestem wrazliwa na siarke, ale to mi skrocilo zycie o jakies dziesiec lat. Przynajmniej tak mowia lekarze. Nick dotknal pod stolem mojego kolana. -Przykro mi. Poslalam mu usmiech. -Co to jest dziesiec lat? Nie mialam dozyc okresu dojrzewania. Nie mialam serca mu powiedziec, ze nawet z odebranymi dziesiecioma latami i tak bede zyla o kilka dekad dluzej od niego. Ale on juz zapewne to wiedzial. -Poznalismy sie z Montym w szkole - powiedziala matka, wracajac do pierwszego tematu. Wiedzialam, ze nie lubi mowic o pierwszych dwunastu latach mojego zycia. - To bylo takie romantyczne. Uniwersytet wlasnie uruchomil studia paranormalne i powstalo zamieszanie w zwiazku z wymaganiami. Kazdy mogl studiowac wszystko. Nie powinnam zapisywac sie na zajecia z magicznych linii i jedynym powodem, dla ktorego to zrobilam, bylo to, ze zrobil to oblednie zbudowany czarownik przede mna w kolejce w dziekanacie, a na wszystkich innych alternatywnych zajeciach byl juz komplet. - Zaczela wolniej mieszac makaron i spowil ja obloczek pary. - To zabawne, jak czasami los jakby styka ludzi ze soba - powiedziala cicho. - Zapisalam sie na te zajecia, zeby siedziec obok jednego mezczyzny, ale zakochalam sie w jego przyjacielu. - Usmiechnela sie do mnie. - W twoim ojcu. Cala nasza trojka tworzyla zespol na zajeciach w laboratorium. Gdyby nie Monty, oblalabym. Nie jestem czarownica linii, a poniewaz Monty nie umial stworzyc zaklecia, chocby mialo od tego zalezec jego zycie, to przez nastepne dwa lata ustanawial dla mnie kregi, a ja uaktywnialam wszystkie jego zaklecia, dopoki nie skonczyl studiow. Nigdy wczesniej o tym nie slyszalam. Kiedy wstalam po trzy kubki do kawy, moj wzrok padl na garnek z czerwonym sosem. Zastanawialam sie ze zmarszczonym czolem, czy istnieje jakis taktowny sposob na wylanie go. Poza tym mama znow gotowala w kociolku do zaklec. Mialam nadzieje, ze nie zapomniala go umyc w slonej wodzie, bo inaczej lunch moglby sie okazac nieco bardziej interesujacy niz zwykle. -Jak sie poznaliscie z Rachel? - zapytala mama, odsuwajac mnie delikatnie od garnka i wkladajac do piekarnika bochenek zamrozonego chleba. Patrzac na Nicka, pokrecilam ostrzegawczo glowa. Przeniosl spojrzenie ze mnie na moja matke. -Podczas zawodow sportowych. -Wyjce? - zapytala. Nick spojrzal na mnie, szukajac pomocy. Usiadlam przy nim. -Spotkalismy sie na walkach szczurow, mamo - powiedzialam. - Ja stawialam na norke, a on na szczura. -Na walkach szczurow? - Skrzywila sie. - Paskudna sprawa. Kto wygral? -Uciekly - stwierdzil Nick, patrzac mi w oczy. - Zawsze sobie wyobrazalismy, ze uciekly razem, zakochaly sie szalenczo w sobie i mieszkaja gdzies w miejskich kanalach. Zdusilam smiech, ale matka rozesmiala sie swobodnie. Serce na moment mi stanelo. Od dawna nie slyszalam, zeby sie z czegos radosnie smiala. -Tak - powiedziala, odkladajac kuchenne rekawice. - Podoba mi sie to. Norki i szczury. Jak Monty i ja bez kolejnych dzieci. Zamrugalam, zastanawiajac sie, jakim sposobem przeskoczyla od szczurow i norek do siebie i taty i jak to sie wiaze z tym, ze nie mieli wiecej dzieci. Nick pochylil sie do mnie i szepnal: -Norki i szczury tez nie moga miec potomstwa. Otworzylam w milczeniu usta i pomyslalam, ze moze Nick z tym swoim dziwnym sposobem postrzegania swiata rozumie moja matke lepiej ode mnie. -Nick, moj mily - powiedziala mama i raz szybkim ruchem zamieszala sos w przeciwna strone, czyli zgodnie z ruchem wskazowek zegara. - Nie masz w rodzinie jakiejs choroby komorkowej, prawda? O, nie, pomyslalam w panice, a Nick odpowiedzial spokojnie: -Nie, pani Morgan. 258 -Mow mi Alice - zaproponowala. - Podobasz mi sie. Ozen sie z Rachel i miejcie mnostwo dzieciakow.-Mamo! - zawolalam. Nick usmiechnal sie szeroko. -Ale nie od razu - ciagnela. - Cieszcie sie przez jakis czas wolnoscia. Lepiej, zebyscie mieli dzieci, jak bedziecie na nie gotowi. Uprawiacie bezpieczny seks, tak? -Mamo! - krzyknelam. - Zamknij sie! Boze, pomoz mi przetrwac te noc. Odwrocila sie z jedna reka na biodrze, z ociekajaca lyzka w drugiej. -Jesli nie chcialas, zebym o tym mowila, Rachel, to powinnas byla zamaskowac malinke jakims zakleciem. Patrzylam na nia z otwartymi ustami. Zazenowana, wstalam i wyciagnelam ja do przedpokoju. -Przepraszamy na chwile - udalo mi sie wykrztusic na widok szerokiego usmiechu Nicka. -Mamo! - szepnelam w bezpiecznej przestrzeni przedpokoju. - Powinnas zazywac leki, wiesz? Opuscila glowe. -On sie wydaje taki sympatyczny. Nie chce, zebys go odpedzila, jak robisz to ze wszystkimi swoimi chlopakami. Tak bardzo kochalam twojego ojca. Po prostu chce, zebys byla tak samo szczesliwa. Moj gniew natychmiast sie ulotnil - matka byla samotna i zdenerwowana. Westchnelam. Pomyslalam, ze powinnam przychodzic do niej czesciej. -On jest czlowiekiem, mamo. -Och - powiedziala cicho. - To chyba nie ma bezpieczniejszego seksu, co? Zrobilo mi sie przykro, ze to proste stwierdzenie tak ja przygniotlo, i zadalam sobie pytanie, czy teraz zmieni zdanie o Nicku. Nie moglabym miec z nim dzieci. Nie pasowaly do siebie chromosomy. Stwierdzenie tego z cala pewnoscia zamknelo dlugotrwaly spor toczacy sie wsrod Inderlanderow i udowodnilo, ze czarownice i czarownicy, w przeciwienstwie do wampirow i lakow, stanowia gatunek odrebny od ludzi, tak jak pixy czy trolle. Wampiry i laki, czy to ukaszone, czy urodzone jako takie, byly jedynie zmodyfikowanymi ludzmi. Chociaz nasz gatunek niemal idealnie upodobnil sie do ludzi, na poziomie komorkowym bylismy tak rozni, jak banany i muszki owocowki. Z Nickiem bylabym bezplodna. Powiedzialam o tym Nickowi za pierwszym razem, kiedy nasze przytulanie zmienilo sie w cos bardziej intensywnego, bojac sie, ze jesli cos nie pojdzie tak jak trzeba, on to zauwazy. Na mysl, ze moglby zareagowac na inny gatunek z obrzydzeniem, niemal dostawalam mdlosci. A potem o malo sie nie rozplakalam, kiedy tylko zapytal z szeroko rozwartymi oczyma: "To wszytko wyglada i dziala tak samo, prawda?". Wowczas naprawde tego nie wiedzialam. Razem odpowiedzielismy na to pytanie. Zarumienilam sie, ze mam takie mysli przy matce, i usmiechnelam sie do niej slabo. Tez sie usmiechnela i wyprostowala. -Coz - powiedziala. - W takim razie otworze sloik z sosem maslano-smietanowym. Opuscilo mnie napiecie; usciskalam ja. Objela mnie z nowa energia, na co zareagowalam tak samo. Tesknilam za nia. -Dzieki, mamo - wyszeptalam.Poklepala mnie po plecach i odsunelysmy sie od siebie. Nie patrzac mi w oczy, odwrocila sie w strone kuchni. -Jesli chcesz, to w lazience mam amulet, trzecia szuflada od gory. Odetchnela i z wesola mina szybkim, drobnym krokiem ruszyla do kuchni. Przez chwile nasluchiwalam; uznalam, ze nic sie nie zmienilo, jako ze trajkotala radosnie o pogodzie, chowajac jednoczesnie sos pomidorowy. Z ulga poszlam ciemnym korytarzem do lazienki. Lazienka mojej mamy wygladala niesamowicie podobnie do lazienki Ivy - oprocz ryby w wannie. Znalazlam amulet, zmylam podklad i uaktywnilam zaklecie. Rezultat mi sie spodobal. Ostatnie musniecie wlosow i westchnienie pod ich adresem i wrocilam do kuchni. Nie wiadomo, co mama powiedzialaby Nickowi, gdybym zbyt dlugo zostawila ja z nim sam na sam.Oczywiscie zastalam ich niemal stykajacych sie glowami nad albumem ze zdjeciami. Nick trzymal w reku parujacy kubek z kawa. -I dlatego nigdy nikogo nie przyprowadzam, mamo - odezwalam sie zrzedliwie. 259 Jenks wzbil sie z ramienia mojej mamy z ostrym klekotem skrzydelek.-Oj, rozchmurz sie, czarownico. Zdjecia nagiego bobaska mamy juz za soba.Zamknelam oczy, zeby zebrac sily. Mama podeszla zamaszystym krokiem do kuchenki, zeby zamieszac sos maslano-smietanowy. Zajelam jej miejsce przy Nicku i pokazalam na zdjecie. -To moj brat Robert - powiedzialam; szkoda, ze nie oddzwania. - A to moj tata - dodalam i poczulam fale ciepla. Usmiechnelam sie do fotografii. Tesknilam za nim. -Przyjemnie wyglada - stwierdzil Nick. -Byl najlepszy. - Odwrocilam strone. Wyladowal na niej Jenks i wsparty pod boki zaczal chodzic po moim zyciu, starannie ulozonym w rzedach i kolumnach. - To moje ulubione jego zdjecie. Stuknelam palcem w dosc nieprawdopodobnie wygladajaca grupke jedenasto- i dwunastolatek przed zoltym autobusem. Wszystkie bylysmy opalone i mialysmy wlosy o kilka odcieni jasniejsze niz normalnie. Moje byly krotko obciete i sterczaly na wszystkie strony. Obok mnie stal tata z reka na moim ramieniu i usmiechal sie do aparatu. Westchnelam. -To wszystko sa moje kolezanki z obozu - wyjasnilam. Spedzone tam trzy razy wakacje byly jednymi z moich najlepszych. - Zobacz - powiedzialam, pokazujac palcem. - Widac jezioro. To bylo gdzies w stanie Nowy Jork. Plywalam tylko raz, bo woda byla bardzo zimna. Dostawalam skurczow w palcach u nog. -Ja nigdy nie bylem na zadnym obozie - powiedzial Nick, patrzac uwaznie na twarze. -To byl taki oboz wypowiadania zyczen - wyjasnilam. - Wykopali mnie, kiedy sie zorientowali, ze juz nie u miera m. -Rachel! - zaprotestowala matka. - Nie wszyscy tam umierali. -Wiekszosc tak. Spowaznialam, wedrujac wzrokiem po twarzach dzieci, i uswiadomilam sobie, ze prawdopodobnie jestem jedyna zyjaca osoba z tego zdjecia. Usilowalam przypomniec sobie imie szczuplej czarnowlosej dziewczynki stojacej obok mnie; nie podobalo mi sie, ze nie jestem w stanie tego zrobic. Byla moja najlepsza kolezanka. -Po tym, jak Rachel stracila panowanie nad soba, poproszono, zeby juz nie przyjezdzala. Nie dlatego, ze jej sie polepszalo - powiedziala mama. - Wbila sobie do glowy, ze musi ukarac pewnego malego chlopca za droczenie sie z dziewczynkami. -Malego chlopca - prychnelam. - Byl najstarszy ze wszystkich i znecal sie nad slabszymi. -Co zrobilas? - zapytal Nick z blyskiem rozbawienia w oczach. Wstalam, zeby nalac sobie kawy. -Rzucilam nim o drzewo. Jenks zarzal ze smiechu, matka zastukala lyzka o garnek z sosem. -Nie badz skromna. Rachel zaczerpnela mocy z magicznej linii, na ktorej byl zbudowany oboz, i rzucila go dziesiec metrow w gore. Jenks gwizdnal, a Nick szeroko otworzyl oczy. Zazenowana, nalalam kawy. To nie byl wtedy dobry dzien. Szczeniak mial jakies pietnascie lat i przesladowal dziewczynke, ktora obejmowalam na zdjeciu. Powiedzialam mu, zeby dal jej spokoj, a kiedy mnie popchnal, stracilam nad soba panowanie. Nawet nie wiedzialam, jak sie czerpie z magicznej linii; to sie po prostu stalo. Chlopak wyladowal na drzewie, spadl i rozcial sobie reke. Bylo tyle krwi, ze sie przerazilam. Mlode wampiry w obozie musialy pojechac na noc na druga strone jeziora, zeby mozna bylo usunac ziemie, na ktora polala sie krew, i ja spalic. Musial przyleciec moj tata, zeby uporzadkowac sytuacje. Wtedy posluzylam sie magiczna linia po raz pierwszy i zasadniczo ostatni przed pojsciem do szkoly pomaturalnej, bo tata porzadnie wygarbowal mi skore. Mialam szczescie, ze nie kazano mi natychmiast wyjechac z obozu. Wrocilam do stolu. Tata usmiechal sie do mnie z fotografii. -Mamo, moge sobie wziac to zdjecie? Zgubilam moje na wiosne, kiedy... zniszczylo je zle wymierzone zaklecie. Spojrzalam Nickowi w oczy; ujrzalam w nich zapewnienie, ze nic nie powie o wyroku smierci. Mama przysunela sie blizej. -To ladne zdjecie twojego ojca - powiedziala. Wyjela zdjecie, podala mi je i wrocila do kuchenki. Usiadlam na moim krzesle i popatrzylam na twarze, szukajac imion, ktore moglabym do nich dopasowac. Nie przypominalam sobie zadnego z nich, i to mnie niepokoilo. -Rachel? - zagadnal Nick, przygladajac sie zdjeciom. - Co -Amanda? - zapytalam w duchu ciemnowlosa dziewczynke. Czy tak mialas na imie? Jenks zatrzepotal skrzydelkami, az od podmuchu zatanczyly mi wlosy. 260 -Kurde balans! - zawolal.Spojrzalam na zdjecie, znajdujace sie dotad pod tym, ktore trzymalam w rece, i poczulam, ze bledne. Zostalo zrobione tego samego dnia, poniewaz w tle takze stal autobus. Lecz tym razem zamiast w otoczeniu dziewczynek, tata stal obok mezczyzny, bedacego sobowtorem jakby starszego Trenta Kalamacka. Zatkalo mnie. Obaj mezczyzni usmiechali sie, mruzac oczy w sloncu. Po przyjacielsku obejmowali sie i wyraznie byli zadowoleni. Wymienilismy z Jenksem przestraszone spojrzenia. -Mamo? - udalo mi sie w koncu wykrztusic. - Kto to jest? Podeszla blizej i krzyknela z zaskoczenia. -O, zapomnialam, ze mam to zdjecie. To wlasciciel obozu. Bardzo sie przyjaznil z twoim ojcem. Kiedy umarl, tata byl niepocieszony. Poza tym to byla tragiczna smierc, niecale szesc lat po jego zonie. Chyba czesciowo dlatego twoj tata stracil wole walki. Zgineli w odstepie tygodnia. -Nie wiedzialam - szepnelam, wpatrujac sie w zdjecie. To nie byl Trent, ale podobienstwo bylo niesamowite. To musial byc jego ojciec. Moj tata znal ojca Trenta? Nagle przyszla mi do glowy pewna mysl. Jezdzilam na oboz z rzadka choroba krwi i co roku wyjezdzalam w lepszej formie. Trent bawil sie badaniami genetycznymi. Moze jego ojciec robil to samo? Moje wyzdrowienie nazywano cudem. Moze to byla nielegalna, niemoralna manipulacja genetyczna. -Boze, miej mnie w opiece - szepnelam. Letnie wakacje trzy razy spedzane na obozie. Miesiace spania niemal do zachodu slonca. Niewyjasnione podraz-nienie biodra. Koszmary z duszacymi oparami, ktore jeszcze czasami mnie dreczyly. Zadalam sobie pytanie, ile? Co ojciec Trenta wzial od mojego taty jako zaplate za zycie jego corki? Czy moj tata wymienil je na swoje? -Rachel? - odezwal sie Nick. - Dobrze sie czujesz? -Nie. - Skupilam sie na oddychaniu, wpatrzona w zdjecie. - Czy to tez moge sobie wziac, mamo? - zapytalam. Slyszalam moj glos tak, jakby nie nalezal do mnie. -Wcale go nie chce - powiedziala. Wyjelam je z albumu drzacymi palcami. - Dlatego bylo pod spodem. Wiesz, ze nie umiem wyrzucic niczego, co ma zwiazek z twoim ojcem. Dzieki - wyszeptalam. 261 ROZDZIAL 15 Zsunelam rozowy futrzasty kapec i posepnie podrapalam sie duzym palcem w lydke. Minela juz polnoc, ale wkuchni bylo jasno i blask swietlowek odbijal sie od moich miedzianych kociolkow do sporzadzania zaklec i wiszacych przyborow kuchennych. Stalam przy wyspie ze stali nierdzewnej i ucieralam w mozdzierzu bodziszek plamisty na zielona papke. Jenks znalazl go dla mnie na pustej dzialce, wymieniajac go za jeden ze swoich cennych grzybkow. Klan pixy pracujacy na tej dzialce zyskal na tej wymianie, ale wydaje mi sie, ze Jenksowi bylo ich zal. Mniej wiecej przed polgodzina Nick zrobil nam kanapki; lazania wjechala do lodowki jeszcze goraca. Moja kanapka z mortadela byla bez smaku. Chyba nie moglam tego przypisac faktowi, ze Nick nie przyprawil jej ketchupem, jak prosilam, tlumaczac sie, ze nie znalazl go w lodowce. Glupie ludzkie dziwactwo. Gdyby mnie tak nie wkurzalo, uznalabym, ze jest urocze. Ivy jeszcze nie przyszla, a ja nie chcialam sama jesc tej lazanii przy Nicku. Chcialam porozmawiac z Ivy, ale musialam zaczekac, az bedzie do tego gotowa. Byla naj bardziej skryta osoba, jaka znalam, i nawet sama sobie nie mowila, co czuje, dopoki nie znalazla logicznego uzasadnienia danego uczucia W moim drugim co do wielkosci kociolku stojacym obok mnie na blacie plywal Bob. Zamierzalam wykorzystac go jako famulusa. Potrzebowalam zwierzecia, a ryby sa zwierzetami, tak? Poza tym Jenks wpadlby w szal, gdybym chociaz wspomniala o kotku, a po tym, jak jedna z sow Ivy zlapala najmlodsza corke Jenksa i potem ledwie uniknela rozerwania na kawalki, Ivy oddala swoje ptaki siostrze. Jezebel czula sie dobrze. Sowa byc moze znow kiedys bedzie mogla latac. Przygnebiona, nadal miazdzylam liscie na papke. Magia ziemi miala wieksza moc, kiedy sie ja uprawialo miedzy zachodem slonca i polnoca, ale tego dnia mialam trudnosci ze skupieniem sie, a bylo juz po pierwszej. Wciaz wracalam myslami do tego zdjecia i obozu wypowiadania zyczen. Westchnelam ciezko. Nick podniosl wzrok zza blatu, gdzie siedzial na barowym stolku i konczyl ostatnia kanapke z mortadela. -Daj spokoj, Rachel - powiedzial z usmiechem, by zlagodzic swoje slowa; najwyrazniej wiedzial, o czym mysle. - Chyba nie majstrowano przy twoich genach, a nawet gdyby, to jak mozna by to udowodnic? Odsunelam mozdzierz. -Moj ojciec umarl z mojego powodu - powiedzialam. - Gdyby nie ja i moja cholerna choroba krwi, nadal by zyl. Ja to wiem. Nicka wyraznie posmutnial. -A on zapewne sadzil, ze to on ponosi wine za twoja chorobe. To znacznie poprawilo mi samopoczucie. Zgarbilam sie. -Moze byli tylko przyjaciolmi, jak mowila twoja mama - podsunal. -A moze ojciec Trenta usilowal zmusic mojego tate szantazem do zrobienia czegos nielegalnego i tata zginal, bo nie chcial tego zrobic. Przynajmniej zabral ze soba tate Trenta. Nick wyciagnal reke po upuszczone przeze mnie zdjecie, lezace na blacie. -No, nie wiem - powiedzial cicho. - Na mnie sprawiaja wrazenie przyjaciol. Wytarlam rece o dzinsy i pochylilam sie, zeby wziac zdjecie. Przyjrzalam sie uwaznie twarzy taty i ukrywajac emocje, oddalam zdjecie Nickowi. -Nie polepszylo mi sie z powodu preparatow ziolowych i zaklec. Majstrowano przy moich genach. Po raz pierwszy powiedzialam to glosno; scisnelo mnie w zoladku. -Ale zyjesz - stwierdzil Nick. Odwrocilam sie i odmierzylam szesc szklanek wody zrodlanej. Wlewala sie do mojego najwiekszego miedzianego kociolka z glosnym pluskiem. -A jesli to sie wyda? - zapytalam, nie umiejac na niego spojrzec. - Kaza mi sie spakowac i umieszcza jak tredowata na jakiejs zamarznietej wyspie, ze strachu, ze cokolwiek ze mna zrobiono, moze zmutowac i dac poczatek nowej zarazie. -Och, Rachel... - Nick zsunal sie ze swego stolka. Zajelam sie niepotrzebna robota, czyli wycieraniem szklanki. Podszedl do mnie od tylu i mnie objal, a potem obrocil twarza do siebie. -Nie jestes zaraza, ktora czeka, by wybuchnac - powiedzial przymilnie, patrzac mi w oczy. - Jesli ojciec Tren- ta wyleczyl cie z tej choroby krwi, to dobrze. Ale zrobil wlasnie to. Zalatwil sprawe. Nic sie nie stanie. Widzisz? Ja wciaz tu jestem. - Usmiechnal sie. - Zywy i w ogole. Pociagnelam nosem. Nie podobalo mi sie, ze tak bardzo sie tym przejelam. -Nie chce mu nic zawdzieczac. -Nie zawdzieczasz mu. To bylo miedzy twoim tata i tata Trenta, i to zakladajac, ze w ogole cos sie stalo. - Obejmowal mnie w talii cieplymi dlonmi. Moje stopy znajdowaly sie miedzy jego stopami; splotlam palce za plecami Nicka i oparlam sie o niego. -To, ze twoj tata znal sie z ojcem Trenta, nic nie znaczy - dokonczyl. Jasne, pomyslalam sarkastycznie. Jednoczesnie odstapilismy od siebie. Nick wetknal glowe do spizarni, a ja sprawdzilam przepis na srodek transferu. Tekst o przywiazaniu famulusa, jakim dysponowalam, byl po lacinie, ale na tyle znalam naukowe nazwy roslin, zeby moc z niego korzystac. Mialam nadzieje, ze Nick pomoze mi z sama formula. -Dzieki za dotrzymanie mi towarzystwa - powiedzialam, wiedzac, ze nazajutrz ma na uniwersytecie zmiane na pol dnia, a w muzeum na cala noc. Jesli wkrotce nie wyjdzie, nie zlapie ani troche snu przed pojsciem do pracy. Nick zerknal na ciemny korytarz i usiadl na stolku z torebka prazynek w rece. -Mialem nadzieje, ze bede tu, kiedy wroci Ivy. Moze przyjdz na noc do mnie? Usmiechnelam sie. -Nic mi nie bedzie. Wroci do domu, kiedy sie uspokoi. Ale jesli zamierzasz jeszcze chwile zostac, moze naszkicujesz dla mnie kilka pentagramow? Szelest torebki ustal. Nick spojrzal na czarny papier i srebrna krede ulozone w podejrzany sposob na blacie, a potem przeniosl spojrzenie na mnie. Z blyskiem rozbawienia w oczach dokonczyl zawijac brzeg torebki. -Nie bede odrabial za ciebie pracy domowej, Ray-ray. -Wiem, jak one wygladaja - zaprotestowalam i wlozylam do kociolka kilka pasemek moich wlosow, ktore nastepnie wepchnelam pod wode ceramiczna lyzka. - Obiecuje, ze pozniej skopiuje je sama. Ale jesli nie przyniose ich jutro, ona mnie wywali, a Edden odejmie wysokosc czesnego z mojej wyplaty. To niesprawiedliwe, Nick. Ta kobieta sie na mnie uwziela! Nick zjadl prazynke. Mial bardzo sceptyczna mine. Znasz je? Skinelam glowa, a on wytarl dlon o dzinsy i przysunal sobie moj podrecznik. -Dobra - powiedzial i przechylil ksiazke, zebym nie widziala tekstu. - Jak wyglada pentagram ochronny? Odetchnelam z ulga i dolalam do kociolka przygotowany wczesniej wywar z zankiela zwyczajnego. -Standardowy rysunek z dwiema zaplecionymi liniami w kregu zewnetrznym. -Dobrze... A wrozbiarski? -Now ksiezyca narysowany na szczytach i dla rownowagi wstega Mobiusa w srodku. Rozbawienie w spojrzeniu Nicka ustapilo zaskoczeniu. -Przyzywajacy? - zapytal. Usmiechnelam sie i wrzucilam papke z bodziszka plamistego do kociolka. Kawaleczki zieleni zawisly w wodzie, jakby byla zelem. -Ktory? Przyzywajacy wewnetrzna sile czy istote fizyczna? -Oba. 263 -Ten od wewnetrznej sily ma w punktach srodkowych zoledzie i liscie debu, a w przyzywajacym istotepunkty laczy celtycki lancuch. Zadowolona z siebie i z wyraznego zaskoczenia Nicka, przykrecilam gaz pod kociolkiem i poszukalam w szufladzie ze srebrem stolowym igly do nakluwania palca. -Dobra, jestem pod wrazeniem. Polozyl ksiazke na plask i nabral garsc prazynek. -Narysujesz je dla mnie? - zapytalam rozradowana. -Obiecujesz, ze pozniej sama to zrobisz? -Umowa stoi - powiedzialam radosnie. Teraz musialam tylko zrobic z Boba mojego famulusa i bede gotowa. Bulka z maslem. Spojrzalam na Boba i sie wzdrygnelam. Jasne. Bulka z maslem. - Dzieki -powiedzialam cicho, bo Nick wyprostowal moj czarny papier do rysowania przez przyklejenie jego rogow tasma do blatu. -Narysuje je byle jak, zeby myslala, ze to twoje dzielo - oznajmil. Spojrzalam na niego z uniesiona brwia. -Wielkie dzieki. Usmiechnal sie szeroko. Wywar byl gotow, wiec naklulam palec i wycisnelam trzy krople krwi. Kiedy wpadly do kociolka, rozniosl sie zapach sekwoi i zaklecie ozylo. Na razie wszystko szlo dobrze. -Czarownice ziemi nie posluguja sie pentagramami - stwierdzil Nick, ostrzac krede przez pocieranie jej o niepotrzebny kawalek papieru. - Skad je znasz? Uwazajac na zakrwawiony palec, przetarlam lusterko sluzace do przepowiadania przyszlosci miekkim szalikiem pozyczonym od Ivy. Wzdrygnelam sie od zimnego dotyku szkla. Nie znosilam przepowiadac przyszlosci. Przerazalo mnie to. -Z tych sloiczkow z dzemami z pentagramami - powiedzialam. Nick podniosl wzrok i jego zagubiona mina z jakiegos powodu wprawila mnie w dobry nastroj. - No, wiesz. Byly takie sloiczki z dzemami, ktorych po oproz-nieniu mozna uzywac jako szklaneczek do soku. Mialy na dnie pentagramy, a na sciankach bylo wypisane ich zastosowanie. Tamtego roku zywilam sie kanapkami z maslem orzechowym i dzemem. Na wspomnienie ojca odpytujacego mnie nad grzanka zrobilo mi sie cieplo na sercu. Nick podwinal rekawy i zaczal szkicowac. -A ja myslalem, ze to ja bylem niegrzeczny, przekopujac sie do dna pudelka z platkami w poszukiwaniu zabawki. Skonczylam prace przygotowawcze i bylam gotowa do powaznej pracy z zakleciami. Nadszedl czas ustanowienia kregu. -W srodku czy na zewnatrz? - zapytalam. Nick uniosl glowe znad mojej pracy domowej i zamrugal niepewnie, wiec dodalam: - Jestem gotowa do ustanowienia kregu. Chcesz byc w srodku czy na zewnatrz? Zawahal sie. -Mam sie przesunac? -Tylko jesli chcesz byc na zewnatrz. Spojrzal na mnie z niedowierzaniem. -Zamierzasz zawrzec w nim cala wyspe? -To jakis problem? -Nieee. - Nick przysunal blizej swoj wysoki stolek. - Czarownice moga chyba utrzymac wieksza moc magicznych linii niz ludzie. Ja nie potrafie stworzyc kregu o srednicy przekraczajacej metr. Usmiechnelam sie. -Nie wiem. Zapytalabym o to dr Anders, gdyby nie sprawiala, ze czuje sie jak idiotka. Mysle, ze to zalezy. Moja mama tez nie potrafi utrzymac kregu o srednicy przekraczajacej metr. Wiec... w srodku czy na zewnatrz? -W srodku? Odetchnelam z ulga. -Dobrze, mialam nadzieje, ze tak powiesz. - Oparlam sie o blat i polozylam obok Nicka moja ksiege zaklec. -Potrzebuje twojej pomocy przy tlumaczeniu. -Mam za ciebie odrabiac prace domowa i pomagac ci w przywiazaniu famulusa? - zaprotestowal. Skrzywilam sie. -Jedyne zaklecie, jakie moglam znalezc w mojej ksiazce, jest po lacinie. Nick spojrzal na mnie z niedowierzaniem. -Rachel. Ja w nocy spie. 264 Zerknelam na zegar nad zlewozmywakiem.-Jest dopiero pierwsza trzydziesci. Westchnal i przysunal ksiege do siebie. Wiedzialam, ze kiedy zacznie, nie bedzie sie mogl oprzec. Rzeczywiscie, zanim przeczytal jeden akapit, jego lagodna irytacja zmienila sie w wielkie zainteresowanie. -O, to stara lacina. Przechylilam sie nad blatem. Moj cien padl na druk. -Umiem odczytac nazwy roslin i jestem pewna, ze dobrze sporzadzilam srodek transferu, poniewaz jest standardowy, ale nie jestem pewna zaklecia. Juz mnie nie sluchal; ze zmarszczonym czolem wodzil dlugim palcem pod tekstem. -Twoj krag trzeba zmodyfikowac, zeby mogl rozlozyc i zgromadzic moc. -Dzieki - powiedzialam, zadowolona, ze mi pomoze. Nie mialam nic przeciwko przedzieraniu sie na oslep przez wiekszosc problemow, ale tworzenie zaklec to nauka scisla. I niepokoila mnie juz sama mysl, ze potrzebuje famulusa. Miala je wiekszosc czarownic, ale czarownice magicznych linii potrzebuja ich ze wzgledow bezpieczenstwa. Podzielenie aury pomagalo powstrzymac demona przed wciagnieciem danej osoby w zaswiaty. Biedny Bob. Nick wrocil do szkicowania moich pentagramow i podniosl znad nich wzrok tylko wtedy, gdy wyciagnelam spod blatu moj dziesieciokilogramowy worek soli i z gluchym lomotem postawilam go na blacie. Swiadoma, ze na mnie patrzy, zeskrobalam garsc soli z twardniejacej bryly. Pod naciskiem Ivy zdmuchnelam z linoleum osad bezpieczenstwa i zamiast niego wyrylam plytki krag. Ivy mi pomogla. Wlasciwie sama wszystko zrobila, poslugu-jac sie sznurkiem i kreda, zeby krag byl idealny. Siedzialam na blacie i pozwolilam jej dzialac, wiedzac, ze jesli wejde jej w droge, wkurzy sie. W efekcie powstal idealny krag. Wziela nawet kompas i czarnym lakierem do paznokci oznaczyla polnoc, zebym wiedziala, skad zaczynac. Teraz, wypatrujac czarnej kropki, starannie przesialam sol, poruszajac sie wokol wyspy zgodnie z ruchem wska zowek zegara, az znalazlam punkt poczatkowy. Ustawilam kolejne przedmioty potrzebne dla ochrony i przepowiadania przyszlosci, w odpowiednich miejscach umiescilam zielone swieczki, a potem zapalilam je od plomienia, ktorego uzywalam do sporzadzenia srodka transferu. Nick obserwowal niezbyt pilnie. Podobalo mi sie, ze akceptuje mnie jako czarownice. Kiedy sie poznalismy, martwilam sie, ze skoro jest jednym z nielicznych ludzi uprawiajacych czarna magie, w koncu bede musiala go walnac i oddac w rece sprawiedliwosci, ale Nick studiowal demonologie po to, by poglebic znajomosc laciny i zaliczyc zajecia z rozwoju jezyka, a nie po to, by wzywac demony. A swiezosc czlowieka akceptujacego magie z taka latwoscia miala zdecydowanie podniecajace dzialanie. - Ostatnie szansa na odejscie - powiedzialam, zakrecajac gaz i niosac kociolek na srodek wyspy. Nick chrzaknal, odlozyl idealnie narysowany pentagram i zaczal nastepny. Zazdroscilam mu umiejetnosci rysowania gladkich, prostych linii. Odsunelam moje przybory, by zrobic wolne miejsce na blacie naprzeciwko niego. Blysnelo mi wspomnienie kary za nieswiadome zaczerpniecie z magicznej linii i rzucenie obozowego lobuza na drzewo. Uznalam za glupie to, ze moja niechec do magicznych linii mogla sie wziac z tego incydentu z czasow dziecinstwa, ale wiedzialam, ze kryje sie za nia cos wiecej. Nie dowierzalam magii magicznych linii. Zbyt latwo bylo stracic poczucie, po ktorej stronie tkwi uprawiana magia. Z magia ziemi bylo latwo. Jesli trzeba zabijac kozy, to mozna sie zalozyc, ze chodzi o czarna magie. Magia magicznych linii tez wymagala ceny smierci, ale smierc czerpana z duszy jest bardziej niesprecyzowana, o wiele trudniejsza do okreslenia ilosciowego i latwiej ja zlekcewazyc - az jest juz za pozno. Koszt bialej magii magicznych linii jest nieistotny, rownoznaczny z wyrywaniem przeze mnie roslin i wykorzystywaniem ich do tworzenia zaklec. Lecz nieprzefiltrowana moc osiagalna za posrednictwem magicznych linii jest kuszaca. Trzymanie sie nalozonych przez sama siebie ograniczen i pozostanie biala czarownica linii wymaga silnej woli. Granice, ktore w momencie ustalania wygladaly tak rozsadnie i roztropnie, czesto wydaja sie glupie albo zbyt rygorystyczne, kiedy czuje sie w sobie moc magicznej linii. Widzialam zbyt wielu znajomych, ktorzy przeszli od analogii "wyrywania roslin" do "zabijania koz" i nawet nie zdawali sobie sprawy, ze zrobili skok na strone czarnej magii. I nigdy mnie nie sluchali, powtarzajac, ze jestem zazdrosna albo glupia. W koncu odstawialam ich do aresztu ISB, kiedy rzucali czarny urok na policjanta, ktory zatrzymal ich za jechanie osiemdziesiatka tam, gdzie ograniczenie bylo do piecdziesiatki. Moze dlatego moje przyjaznie nie trwaly zbyt dlugo. Martwili mnie wlasnie ci zasadniczo dobrzy ludzie, ktorych skusila moc silniejsza od ich woli. Byli godni litosci, a ich dusze stopniowo zanikaly, co stanowilo zaplate za czarna magie, z ktora igrali. Przerazali mnie jednak zawodowi czarni czarownicy i czarownice, osoby na tyle silne, by przerzucic smierc duszy na kogos innego, by to on zaplacil za ich magie. W koncu jednak smierc duszy spotykala tego, komu sie nalezala, a wraz z nia przybywal 265 prawdopodobnie jakis demon. Wiedzialam tylko, ze bylo wtedy duzo krzyku, krwi i huku, ktory wstrzasal calym miastem.I wtedy juz nie musialam sie wiecej martwic o tego czarownika czy te czarownice. Ja nie mialam tak silnej woli. Wiedzialam to i akceptowalam, a problemu unikalam, stroniac od magicznych linii, kiedy tylko bylo to mozliwe. Mialam nadzieje, ze uczynienie famulusa z ryby nie jest poczatkiem nowej drogi, lecz tylko progiem zwalniajacym na drodze, ktora podazalam. Zerknelam na Boba i przyrzeklam sobie, ze nie bedzie to nic wiecej. Wszyscy czarownicy i czarownice mieli famulusy. A w tym zakleciu wiazacym nie bylo nic, co mogloby komukolwiek wyrzadzic krzywde. Odetchnelam powoli i zamknelam oczy, by przygotowac sie na oszolomienie zwiazane z nawiazaniem kontaktu z magiczna linia. Powoli wyostrzylam moj drugi wzrok. Nos laskotala mi won palonego bursztynu. Niewidoczny wiatr poruszal moimi wlosami, chociaz kuchenne okno bylo zamkniete. W zaswiatach zawsze bylo wietrznie. Wyobrazilam sobie, ze otaczajace mnie sciany staja sie przezroczyste i takimi je ujrzalam. Moj drugi wzrok sie wzmocnil i wrazenie znajdowania sie na zewnatrz roslo, az myslowa sceneria znajdujaca sie poza murami kosciola stala sie tak rzeczywista, jak niewidoczny blat pod moimi palcami. Zamknelam oczy, by odciac przyziemne widoki, i rozejrzalam sie po nieistniejacej kuchni drugim wzrokiem. Nicka w ogole nie bylo widac, a wspomnienie koscielnych scian zbladlo do niklych, srebrzystych linii. Widzialam przez nie okolice. Przypominala park; w miejscu, gdzie powinno sie znajdowac Cincinnati, ukryte za skarlowacialymi drzewami, od podstawy chmur odbijala sie rozjarzona czerwona mgielka. Wszyscy wiedzieli, ze demony maja wlasne miasto, zbudowane na tych samych magicznych liniach, co Cincinnati. Drzewa i krzewy promieniowaly podobna czerwonawa poswiata, a mimo ze liscmi lipy rosnacej na zewnatrz kuchni nie poruszal zaden wiatr, galezie powykrecanych drzew zaswiatow giely sie na wietrze, ktory unosil mi wlosy. Sa ludzie, ktorych rajcuja rozbieznosci miedzy rzeczywistoscia i zaswiatami, ale na mnie sprawialy one dosc nieprzyjemne wrazenie. Kiedys wjade na wiezowiec Carew i spojrze moim drugim wzrokiem na zrujnowane, rozjarzone miasto demonow. Scisnelo mnie w zoladku. Akurat tak zrobie. Moje spojrzenie powedrowalo w strone cmentarza, przyciagniete surowymi, niemal jarzacymi sie bialymi nagrobkami. One i ksiezyc jako jedynie istnialy bez tej czerwonej poswiaty, niezmienione w obu swiatach. Zdusilam w sobie drzenie. Magiczna linia stanowila mocne czerwone pasmo biegnace prosto na polnoc na wysokosci glowy nad nagrobkami. Byla mala - chyba nie miala nawet dwudziestu metrow - lecz tak rzadko uzywana, ze wydawala sie mocniejsza niz potezna magiczna linia, na ktorej stal uniwersytet. Swiadoma, ze Nick prawdopodobnie tez patrzy swoim drugim wzrokiem, pobudzilam wole i dotknelam wstegi mocy. Zachwialam sie, na sile zaciskajac powieki, i mocniej chwycilam sie blatu. Przyspieszylo mi tetno, zaczelam szybciej oddychac. -Swietnie - szepnelam. Wydalo mi sie, ze napelniajaca mnie moc jest potezniejsza niz za ostatnim razem. Moc wciaz naplywala, a ja stalam i nic nie robilam, usilujac zrownowazyc nasze sily. Poczulam mrowienie w palcach u rak i bol w palcach u nog - to moc dotarla do moich teoretycznych konczyn, odzwierciedlajacych te prawdziwe. W koncu zaczela sie ustalac rownowaga i wyplynela ze mnie wiazka energii, ktora ponownie polaczyla sie z linia. Zupelnie jakbym stanowila czesc obwodu, a przechodzaca przeze nie linia zostawiala narastajacy oslizgly osad. Polaczenie z linia uderzalo do glowy. Nie umialam juz dluzej utrzymac zacisnietych powiek i otworzylam oczy. Srebrzyste linie zostaly zastapione obrazem mojej zagraconej kuchni. Przez chwile bylam zdezorientowana i zrobilo mi sie niedobrze. Sprobowalam dopasowac wewnetrzne widzenie do tego bardziej przyziemnego, poslugujac sie jednoczesnie oboma. Mimo ze nie widzialam Nicka moim drugim wzrokiem, wiedzialam, ze jakis niewielki efekt jego dzialania nalozy sie na moje zwykle widzenie. Czasami nie bylo zadnej roznicy, ale moglabym sie zalozyc, ze nie w przypadku Nicka. Spojrzelismy sobie w oczy. Zamarlam. Jego aura miala czarna obwodke. Niekoniecznie bylo to zle, ale wskazywalo nieprzyjemny kierunek. Szczupla budowa jego ciala teraz sprawiala wrazenie wyniszczenia, a wyglad mola ksiazkowego, ktory poprzednio przydawal Nickowi cech naukowca, kryl w sobie niebezpieczna nute. Ale wstrzasnela mna czarna, okragla, rozmyta plama na jego lewej skroni. To tam demon, przed ktorym mnie uratowal Nick, umiescil swoj znak, skrypt dluzny, ktory Nick bedzie musial kiedys splacic. Natychmiast spojrzalam na swoj nadgarstek. Na skorze zobaczylam tylko zwykla wypukla blizne w ksztalcie przekreslonego kregu. To jednak nie oznaczalo, ze Nick nie widzi nic wiecej. Unioslam reke i zapytalam: - Lsni na czarno? Skinal glowa, a poniewaz moje wewnetrzne widzenie coraz bardziej sie pogarszalo pod wplywem sily przyziemnego wzroku, grozny obraz Nicka zaczal ustepowac jego zwyklemu wygladowi. 266 -To znak demona, prawda? - powiedzialam i przeciagnelam palcami po nadgarstku.Nie widzialam ani cienia czerni, lecz nie widzialam tez swojej aury. -Tak - odparl cicho. - Czy ktos ci mowil, ze kiedy czerpiesz z magicznej linii, wygladasz naprawde inaczej? Skinelam glowa, starajac sie utrzymac rownowage naruszona zderzeniem obu rzeczywistosci. "Inaczej" bylo lepsze od "diabelnie przerazajaca", jak kiedys okreslila to Ivy. -Chcesz sie znalezc poza kregiem? Jeszcze go nie zamknelam. -Nie. Od razu poczulam sie lepiej. Prawidlowo zamkniety krag mogla przerwac tylko osoba, ktora go stworzyla. Nick nie mial nic przeciwko uwiezieniu wewnatrz niego ze mna i okazanie przez niego zaufania bylo bardzo przyjemne. -A wiec dobrze. Zamykam. Wzielam uspokajajacy oddech i przesunelam w myslach waskie pasemko soli z tego wymiaru do zaswiatow. Krag gwaltownie zaskoczyl, co odczulam tak, jakby uderzyla mnie napieta gumka. Wzdrygnelam sie, bo sol nagle zniknela, zastapiona odpowiadajacym jej kregiem zaswiatow. Chociaz spodziewalam sie tego wstrzasu, od ktorego mrowilo mnie w kregoslupie, zawsze mnie zaskakiwal. -Nie znosze tego - powiedzialam, zerkajac na Nicka, ale on wpatrywal sie w moj krag. -Rany - szepnal z podziwem pomieszanym ze strachem. - Popatrz tylko. Wiedzialas, ze tak sie stanie? Spojrzalam na swieczki, na ktore patrzyl, i otworzylam usta. Zrobily sie przezroczyste. Ich plomyki nadal pelgaly, lecz zielony wosk mial calkowicie nierzeczywisty wyglad. Nick zsunal sie ze stolka i ostroznie obszedl wyspe, nie dotykajac kregu. Przykucnal przy jednej ze swieczek i kiedy wyciagnal palec, by jej dotknac, niemal wpadlam w panike. -Nie! - wrzasnelam. Raptownie cofnal reke. -Chyba przeniosly sie do zaswiatow razem z sola. Nie wiem, jaki moze miec skutek ich dotkniecie. Po prostu... nie rob tego. Dobrze? Skinal glowa i wstal, sprawiajac wrazenie odpowiednio zastraszonego. Wrocil na swoj stolek, ale nie wzial kredy. Usmiechnelam sie do niego blado; nie podobalo mi sie, ze nie panuje tak dobrze nad magia linii. Ale jesli bede sie stosowac do przepisu, dam sobie rade. Przez moj krag biegla teraz tylko odrobina mocy, jaka zaczerpnelam z magicznej linii. Czulam jej napor na skorze. Tuz nad moja glowa zamykala sie kopula z cienkiej na molekule materii zaswiatow, stanowiacej czerwona plame, ktora oddzielala mnie od reszty swiata. Nic nie moglo sie przedostac przez pasma przeplatajacych sie rzeczywistosci. Jajowaty ksztalt mial swoje lustrzane odbicie pode mna, a gdyby natrafil na jakies rury czy przewody elektryczne, kolo nie byloby idealne i mozna by je bylo w tym punkcie przerwac. Chociaz wiekszosc sily magicznej linii zostala uzyta do zamkniecia kregu, zaczynalam juz odczuwac w sobie wtorne jej narastanie. Bylo wolniejsze, niemal podstepnie wolniejsze. Mialo trwac, dopoki nie przerwe kregu i nie zerwe polaczenia z magiczna linia. Czarownice linii umialy odpowiednio przechowywac moc, ale ja tego nie potrafilam i gdybym zbyt dlugo pozostawala polaczona z magiczna linia, dostalabym obledu. Ta godzinka, ktorej potrzebowalam, zadna miara nie stanowila zbyt dlugiego czasu. Zadowolona, ze krag jest ustanowiony, calkowicie zarzucilam drugie widzenie. Nie widzialam juz aury Nicka. -Gotowa na drugi krok? - zapytal, a ja kiwnelam glowa. Odgarnal pentagramy na bok i przysunal sobie stara ksiege. Ze zmarszczonym czolem powiodl palcem pod tekstem, zostawiajac kredowy slad. -Nastepnie zdejmiesz z siebie wszystkie amulety i zaklecia - przeczytal i podniosl wzrok. - Moze powinnas sie byla wykapac w slonej wodzie. -Nie. Mam na sobie tylko amulety. 267 Zdjelam ten, ktory dostalam od mamy. Sznurek pociagnal mnie za wlosy. Pomacalam szyje i widzac, jak Nick sie jej przyglada, poslalam mu krzywy usmiech. Po chwili wahania zdjelam z malego palca pierscionek i odlozylam go na bok.-Wiedzialem! - zawolal Nick. - Wiedzialem, ze masz piegi. To ten pierscionek, tak? Wyciagnal reke, wiec podalam mu go. -Dostalam go od taty na trzynaste urodziny - wyjasnilam. - Widzisz drewniana wstawke? Co roku musze ja odnawiac. Nick zerknal na mnie. -Podobaja mi sie twoje piegi. Zazenowana, odebralam mu pierscionek i odlozylam go. -Co mam teraz robic? Spojrzal w dol. -Hm... przygotowac srodek transferu. -Gotowe - powiedzialam, stukajac w kociolek, az zadzwieczal. To nie bylo takie zle. -Dobra... - Zamilkl; mialam wrazenie, ze zegar tyka glosniej. Patrzac na tekst, Nick powiedzial: - Teraz musisz stanac na lusterku sluzacym do przepowiadania przyszlosci i zepchnac swoja aure do swego odbicia. - Spojrzal mi w oczy z zaniepokojona mina. - Potrafisz to zrobic? -Teoretycznie. Dlatego bylam tak uwazna, jesli chodzi o krag. Dopoki nie odzyskam aury, bede pod wieloma wzgledami bezbronna. Skinal glowa. Widac bylo po jego oczach, ze sie nad czyms zastanawia. -Bedziesz obserwowal i powiesz mi, czy mi sie udalo? - zapytalam go. - Nie widze wlasnej aury. -Jasne. To cie nie bedzie bolalo? Pokrecilam glowa i polozylam lusterko na podlodze. Patrzac na jego czarna powierzchnie, przypomnialo mi sie, dlaczego tak starannie unikalam magii linii. Jego idealna czern jakby wchlaniala swiatlo, lecz zarazem wciaz byla blyszczaca. Nie widzialam w nim siebie i przyprawialo mnie to o ciarki. -Na bosaka - dodal Nick, wiec zrzucilam kapcie. Odetchnelam gleboko i stanelam na lusterku. Bylo w takim stopniu zimne, jak czarne; stlumilam dreszcz obawy, ze moglabym przez nie dokads spasc. -Euwie - powiedzialam i skrzywilam sie, poniewaz poczulam, jakby cos mnie ciagnelo od spodu. Nick wstal i patrzyl ponad blatem na moje stopy. -Udalo ci sie - stwierdzil z nagle pobladla twarza 268 Przelknelam sline i zrobilam rekami ruch, jakbym zgarniala z wlosow wode. Poczulam w glowie pulsowanie bolu.-O, tak - powiedzial Nick takim glosem, jakby mu bylo niedobrze. - To ja spycha o wiele szybciej. -Wrazenie jest okropne - mruknelam, spychajac aure az do stop. Wiedzialam, ze zanika, poniewaz pozostawiala po sobie delikatny bol. Mialam na jezyku metaliczny posmak. Zerknelam na czarna powierzchnie i po raz pierwszy widzac w nim moje odbicie, az otworzylam usta. Rude wlosy zwisaly mi wokol twarzy, tak jak sie tego spodziewalam, ale moje rysy ginely za bursztynowa mgielka. -Czy moja aura jest brazowa? - zapytalam. -Jest jasnozlocista - odparl Nick i przesunal swoj stolek na moja strone blatu. - Zasadniczo. Chyba juz ze-pchnelas cala. Mozemy... kontynuowac? Uslyszalam w jego glosie niepokoj i spojrzalam mu w oczy. -Prosze. -Dobrze. - Usiadl, polozyl sobie ksiege na kolanach i odczytal nastepny fragment. - Dobra, wloz lusterko do srodka transferu, tylko uwazaj, zeby nie dotknac palcami tego srodka, bo aura wroci do ciebie i bedziesz musiala zaczynac od poczatku. Nie chcialam spojrzec w lusterko, bojac sie, ze zobacze w nim uwieziona siebie. Mialam napiete miesnie ramion. Wlozylam kapcie. Bolaly mnie stopy, a glowa pulsowala zalazkiem migreny. Jesli szybko tego nie skoncze, caly nastepny dzien przeleze w ciemnosci z mokrym recznikiem na twarzy. Wzielam lusterko i ostroznie wpuscilam je do kociolka. Drobinki bodziszka plamistego blysnely i znikly, rozpuszczone przez moja aure. To bylo niesamowite, nawet jak dla mnie, i wyrwalo mi sie pelne uznania "oo- ooo... -Co dalej? - zapytalam, chcac juz z tym skonczyc i odzyskac aure. Nick pochylil glowe nad ksiazka. -Teraz musisz namascic swego famulusa srodkiem transferu, ale uwazaj, zeby samej tego srodka nie do-tknac. - Poniosl wzrok. - Jak sie namaszcza rybe? Za marla m. -Nie wiem. Moze moglabym ja po prostu wpuscic do kociolka? - siegnelam do ksiazki i przewrocilam strone. - Nie ma tu nic o robieniu famulusa z ryby? - zapytalam. - Jest tu wszystko inne. Jedna strona sie naddarla i Nick odsunal moje rece od ksiegi. -Nie. Wloz rybe do kociolka. Jesli to sie nie powiedzie, sprobujemy czegos innego. Stracilam dobry humor. -Nie chce, zeby moja aura pachniala ryba - powiedzialam i zanurzylam reke w naczyniu z Bobem. Nick parsknal. Bob nie chcial sie znalezc w kociolku. Schwytanie ryby miotajacej sie w okraglym naczyniu bylo prawie niemozliwe. Wyjecie jej z wanny bylo latwe - po prostu spuscilam wode - ale teraz, po kilku nieudanych probach, bylam gotowa wylac Boba z woda na podloge. W koncu go zlapalam i kapiac woda na blat, upuscilam go do kociolka. Bob poruszal skrzelami, pompujac bursztynowy plyn. Dobra - stwierdzilam z nadzieja, ze nic mu nie jest. - Zostal namaszczony. Co dalej? -Tylko zaklecie. A kiedy srodek transferu stanie sie przejrzysty, mozesz odebrac sobie aure, ktora zostawil ci famulus. -Zaklecie - powiedzialam i pomyslalam, ze magia magicznych linii jest glupia. Magia ziemi nie potrzebuje zaklec. Magia ziemi jest precyzyjna i piekna w swej prostocie. Spojrzalam na nieistniejace w tej rzeczywistosci swieczki i stlumilam dreszcz. -Przeczytam to za ciebie. Wstal z ksiazka w rekach, a nastepnie polozyl ja na blacie obok kociolka z plywajacym w nim Bobem. Pochylilam sie nad ksiazka i znalazlam sie blisko Nicka. Przyjemnie pachnial, po mesku przyjemnie. Celowo go tracilam i poczulam cieply nurt, ktory zapewne byl jego aura. Nie zauwazyl tego, zbyt zajety rozszyfrowywaniem tekstu. Westchnelam i skupilam uwage na ksiedze. Nick odchrzaknal. Zmarszczyl brwi i zaczal szeptac, sprawiajac mroczne i niebezpieczne wrazenie. Wychwytywalam mniej wiecej co trzecie slowo. Kiedy skonczyl, usmiechnal sie po swojemu do mnie polgebkiem. -Co ty na to? Rymuje sie. Westchnelam. -Musze wypowiedziec to po lacinie? -Nie sadze. Jedynym powodem, dla ktorego takie teksty sa rymowane, jest to, zeby czarownik albo czarownica je zapamietali. Dziela dokonuje raczej zamiar kryjacy sie pod slowami, niz same slowa. - Pochylil sie z powrotem nad ksiega. - Zaczekaj chwilke, to ci to przetlumacze. Chyba uda mi sie nawet ulozyc rymy. Lacina daje sie interpretowac bardzo swobodnie. -Dobra. Zdenerwowana, zalozylam wlosy za ucho i zajrzalam do kociolka. Bob nie wygladal na zadowolonego. -Pars tibi, totum mihi. Vinctus vinculis, prece factis. -Nick podniosl wzrok. - Hm... "Troche dla ciebie, lecz wszystko dla mnie. Zwiazany prosby wiezami". Poslusznie to powtorzylam, glupio sie czujac. Zaklecia. Czy sytuacja mogla byc bardziej falszywa? Za chwile bede stala na jednej nodze i potrzasala peczkiem pior w strone ksiezyca w pelni. Nick powiodl palcem pod tekstem. -Luna servata, lux sanata. Chaos statutum, pejus minutum. - Zmarszczyl brwi. - Sprobujmy: "Ksiezyc ocalony, blask uzdrowiony. Chaos powstrzymany, to, co gorsze, zredukowane". Powtorzylam za nim, myslac jednoczesnie, ze czarownicy magicznych linii cierpia na powazny brak wyobrazni. -Mentem tegens, malum ferens. Semper servus, dum du- ret mundus. Powiedzialbym: "Ochrona przywolana, jablko niesione. Zwiazane nim swiaty beda odrodzone". -Och, Nick - jeknelam. - Jestes pewien, ze dobrze to tlumaczysz? To brzmi okropnie. Westchnal. -A wiec sprobuj tego. - Zastanawial sie przez chwile. - Mozna by to tez przetlumaczyc jako: "Mysli oslania, bol przechowuje. Niewolnik dopoki swiat sie nie zrujnuje". To moglam przezyc, wiec wypowiedzialam formule, niczego nie czujac. Oboje zajrzelismy do Boba w oczekiwaniu na odbarwienie bursztynowego plynu. Glowa pulsowala mi bolem, ale poza tym nic sie nie dzialo. Chyba zle to zrobilam - stwierdzilam i zaszuralam kapciami. -O cholera - zaklal Nick. Podnioslam wzrok i zobaczylam, ze patrzy ponad moim ramieniem na drzwi do kuchni. Przelknal sline. Zakluly mnie wloski na karku. Zapulsowala blizna po ukaszeniu demona. Wstrzymalam oddech i obrocilam sie w miejscu, sadzac, ze to Ivy wrocila do domu. Ale to nie byla Ivy, tylko demon. ROZDZIAL 16 -Nick! - wrzasnelam i zachwialam sie do tylu. Demonwyszczerzyl w usmiechu zeby Wygladal jak angielski arystokrata, tyle ze ja rozpoznalam w nim tego, ktory minionej wiosny przybral twarz Ivy i poszarpal mi szyje. Oparlam sie plecami o blat. Pomyslalam, ze musze uciekac. Musze sie stad wydostac! On mnie zabije! Obchodzac w panice blat, uderzylam w kociolek. -Uwazaj na wywar! - krzyknal Nick i wyciagnal reke w strone przewracajacego sie naczynia. Wstrzymalam oddech i oderwalam spojrzenie od demona na wystarczajaco dlugo, by zobaczyc, jak z kociolka wylewa sie plyn. Lade zalala bursztynowa fala wody przesyconej aura. Rzucal sie w niej Bob. -Rachel! - zawolal Nick. - Lap rybe! Ona ma twoja aure. Moze przerwac krag! Jestem wewnatrz kregu, pomyslalam, tlumiac panike. Demon jest na zewnatrz. Nie moze mi nic zrobic. -Rachel! Oderwalam wzrok od usmiechnietego demona. Nick rozpaczliwie usilowal schwytac Boba, miotajacego sie na blacie, i nie dopuscic, by rozlana woda dotarla do krawedzi. Zmartwialam. Moglabym sie zalozyc, ze woda zaprawiona aura wystarczylaby do przerwania kregu. Rzucilam sie po papierowe reczniki. Nick polowal na Boba, a ja wykonalam szalenczy sprint dookola blatu, ukladajac biale kwadraty, zeby mogly w nie wsiaknac strumyczki wody, zanim utworza kaluze na podlodze, ktore moglyby sie zetknac z kregiem. Goraczkowo dzielilam uwage miedzy wode i demona stojacego z nieco oszolomiona, rozbawiona mina w sklepionym wejsciu do korytarza. -Mam cie - szepnal Nick i odetchnal chrapliwie.- Nie do slonej wody! - krzyknelam, widzac, ze trzyma Boba nad miska ze slona woda. - Prosze. Podsunelam mu pierwotne naczynie Boba. Ryba znalazla sie w zwyklej wodzie, rozchlapujac ja przy okazji, a potem opadla na dno, wachlujac skrzelami. Pospiesznie wytarlam blat. Zapadla cisza, akcentowana naszymi chrapliwymi oddechami i tykaniem zegara znad zlewozmywaka. Spojrzelismy na siebie z Nickiem ponad prowizorycznym akwarium. Jednoczesnie odwrocilismy sie w strone demona. Wygladal dosc przyjemnie w postaci wytwornego mlodzienca z wasikiem. Byl ubrany jak osiemnastowieczny czlowiek interesu w zielony aksamitny frak wykonczony koronka. Na jego waskim nosie tkwily okragle okulary, przydymione, by ukryc czerwone oczy. Chociaz potrafil dowolnie zmieniac postac - od mojej wspollokatorki po punkowego rockmana - jego oczy pozostawaly takie same, chyba ze podjal wysilek przejecia wszystkich cech postaci, ktora udawal. Dlatego ukaszeni e mojego de mo na wpr owa dz ilo do mojego or ganiz mu wa mpir z a sline. Zadrzalam na wspomnienie jego poziomych jak u kozy zrenic. Scisnelo mnie ze strachu w zoladku, a nie znosze sie bac. Zmusilam sie do rozluznienia dloni zacisnietych na lokciach, wyprostowalam sie i podrzucilam glowa. -Myslales kiedys o unowoczesnieniu garderoby? - zapytalam drwiaco. Jestem bezpieczna w kregu. Jestem bezpieczna w kregu. Jego kopula zamglila sie czerwienia zaswiatow. Wstrzymalam oddech. Ubranie demona przeszlo plynnie we wspolczesny garnitur, jaki spodziewalabym sie zobaczyc na jakims wysoko postawionym dyrektorze 311 prosperujacej firmy. - Totakie... pospolite - powiedzial przybysz dzwiecznym, brytyjskim akcentem doskonale nadajacym sie na scene. - Ale nie chcialbym, by mowiono o mnie, ze nie jestem uczynny. Zdjal okulary. Wciagnelam ze swistem powietrze. Wpatrywalam sie w jego obce oczy i kiedy Nick dotknal mojego ramienia, wzdrygnelam sie. Nick sprawial wrazenie czujnego - nie byl na tyle przerazony, zeby zrobilo mi sie przyjemnie - a ja poczulam zazenowanie wczesniejszym atakiem paniki. Ale, cholera, demony smiertelnie mnie przerazaja. Od czasu Zmiany nikt nie ryzykowal wzywania demonow. Poza osoba, ktora zeszlej wiosny wezwala wlasnie tego, by mnie pokiereszowal. No a potem byl ten, ktory zaatakowal Trenta Kalamacka. Moze wzywanie demonow zdarzalo sie czesciej, niz chcialam przyznac. Nie podobalo mi sie, ze szacunek Nicka do nich nie laczy sie z przerazeniem. Fascynowaly go, a ja sie balam, ze jego poszukiwanie wiedzy kiedys go doprowadzi do podjecia niemadrej decyzji, na skutek ktorej tygrys sie odwroci i go pozre. Demon zerknal na swoj stroj, pokazujac w usmiechu grube, plaskie zeby. Mruknal cos z namyslem i welna zniknela, zastapiona czarna bawelniana koszulka wcisnieta w skorzane spodnie przepasane zlotym lancuchem. Pojawila sie czarna skorzana kurtka i demon przeciagnal sie zmyslowo, demonstrujac wszystkie wypuklosci nowej, atrakcyjnej muskulatury, napinajacej mu koszulke na piersi. Potrzasnal glowa i jego krotkie jasne wlosy urosly, podobnie jak on sam. Poczulam, ze bledne. To byl Kist, grajacy na moim dawnym strachu przed nim. Wydawalo sie, ze demon bardzo lubi zmieniac sie w to, co najbardziej mnie przeraza. Postanowilam, ze nie dam mu soba wstrzasnac. Nie dam. -O, to mile - powiedzial demon, zmieniajac akcent na zmyslowy, przeciagly akcent niegrzecznego chlopca, pasujacy do jego nowego wygladu. - Boisz sie najladniej wygladajacych ludzi, Rachel Mariano Morgan. Podoba mi sie bycie ta osoba. Oblizal znaczaco usta i spojrzal na moja szyje, zatrzymujac dluzej wzrok na bliznie, ktora mi zostala po jego ukaszeniu, kiedy lezalam rozciagnieta na podlodze w piwnicy biblioteki uniwersyteckiej, zatracona w ekstazie wywolanej wampirza slina, a on mnie zabijal. Na to wspomnienie serce zaczelo mi mocniej bic. Unioslam reke, by zakryc szyje. Od sily spojrzenia demona mrowila mnie skora. -Przestan - zazadalam, przestraszona tym, ze blizna sie uaktywnila i ze od szyi do krocza pelzna mi niby stopiony metal macki pozadania. Ze swistem wciagnelam powietrze przez nos. - Powiedzialam, zebys przestal! Blekitne oczy Kista rozwarly sie szeroko, a nastepnie blyskawicznie poczerwienialy. W obliczu mojej stanow czosci kontury postaci demona sie rozmyly. -Juz sie go nie boisz - powiedzial, wracajac do brytyjskiego akcentu i obnizajac glos. - Szkoda. Tak lubie byc mlody i napakowany testosteronem. Ale wiem, co cie przeraza. Zachowajmy to w tajemnicy, he? Nie ma potrzeby informowac o tym Nicka Sparagmosa. Jeszcze nie teraz. Byc moze zechce kupic te informacje. Tuz obok slyszalam chrapliwy oddech Nicka. Demon zdjal czapke motocyklisty - ktora natychmiast zniknela w czerwonej mgielce zaswiatow - i zmienil postac na te poprzednia, brytyjskiego arystokraty w koronkach i zielonym aksamicie. Usmiechnal sie do mnie, patrzac znad okraglych przydymionych okularow. -Tymczasem to wystarczy - stwierdzil. Podskoczylam pod dotykiem Nicka. -Po co tu jestes? - zapytal. - Nikt cie nie wzywal. Demon nie odpowiedzial; rozgladal sie po kuchni z nieskrywana ciekawoscia. Z drapieznym wdziekiem zaczal okrazac jasno oswietlone pomieszczenie, a jego wysokie blyszczace buty z klamrami nie wydawaly w zetknieciu z linoleum zadnego dzwieku. -Wiem, ze to wszystko jest dla ciebie nowoscia - powiedzial z namyslem i postukal w koniakowke Pana Ryby stojaca na parapecie; ryba zadrzala. - Ale zwykle osoba wzywajaca znajduje sie na zewnatrz kregu, a wzywana wewnatrz. - Obrocil sie na piecie, az zafurkotaly dlugie poly jego fraka. - Powiem ci to za darmo, Rachel Mariano Morgan, bo doprowadzilas mnie do smiechu. Nie smialem sie od Zmiany. Wszyscy sie tym ubawilismy. Moje tetno zwolnilo, ale kolana mialam jak z waty. Chcialam usiasc, ale nie odwazylam sie tego zrobic. -Jakim sposobem mozesz tu przebywac? - zapytalam. - To jest poswiecona ziemia. Obraz brytyjskiego wdzieku otworzyl lodowke. Cmokajac z dezaprobata, pogrzebal w resztkach i wyjal na wpol oprozniony pojemnik z lukrem o smaku krowek. -O tak, naprawde podoba mi sie taki uklad. Znajdowanie sie na zewnatrz jest o wiele bardziej interesujace. Mysle, ze na to pytanie tez odpowiem za darmo. 312 Ociekajac staroswieckim czarem, zdjal z pojemnika pokrywke. Blekitny plastik zniknal w smudze zaswiatow, a demon zanurzyl w pudelku zlota lyzeczke, ktora zajela miejsce pokrywki.-To nie jest poswiecona ziemia-stwierdzil, stojac w mojej kuchni w wytwornym fraku i jedzac lukier. - Kuchnia zostala dobudowana po poswieceniu kosciola. Moglabys kazac poswiecic caly teren, ale wtedy polaczylabys swoja sypialnie z magiczna linia biegnaca przez cmentarz. Och, alez to by bylo rozkoszne. Niedobrze mi sie zrobilo na mysl, co mogloby to oznaczac. Demon patrzyl na mnie z uniesionymi brwiami, a w jego czerwonych oczach pojawil sie gniew. -Lepiej, zebys miala cos wartego wysluchania, bo inaczej strasznie sie wkurze. Nagle zrozumialam. On myslal, ze go wezwalam, chcac mu przekazac jakas informacje i w ten sposob splacic moj dlug. Pojemnik z lukrem zniknal z dloni demona, a on sam zblizyl sie do kregu. Moje tetno z powrotem sie upodobnilo do wiertarki udarowej. -Nie! - wyrwalo mi sie, kiedy demon postukal w dzielaca nas warstwe zaswiatow. Jego rozbawiona mine zastapil wyraz smiertelnej powagi, z ktora zaczal badac spojenie kregu z podloga. Chwycilam Nicka za ramie, a demon mamrotal cos o rozrywaniu wzywajacych na kawalki, o przerwanych podwieczorkach i o tym, jak nietaktownie jest odrywac kogos od kolacji czy srodowej wieczornej telewizji. W koncu rozwial sie w czerwona mgle i przesiaknal przez deski podlogi, a ja trzeslam sie od nadmiaru adrenaliny. Chwycilam sie Nicka, bo moje kolana grozily odmowa posluszenstwa. -Sprawdza rury - stwierdzilam. - Nie ma tam zadnych rur. Patrzylam. - Bolaly mnie zesztywniale ze strachu ramiona; czekalam, by demon przeniknal przez podloge u moich stop i mnie zabil. - Patrzylam! - powtorzylam, starajac sie przekonac sama siebie. Wiedzialam, ze krag przecina skale i korzenie i ze gora siega strychu, ale dopoki nie bylo zadnej otwartej sciezki w postaci linii telefonicznej czy rur gazowych, byl bezpieczny. Moglby go przerwac nawet laptop, gdyby byl podlaczony do sieci i przyszedlby jakis e-mail. -Swietnie. Wrocil - szepnal Nick na widok demona materializujacego sie poza kregiem, a ja zdusilam smiech, bo wiedzialam, ze zabrzmialby histerycznie. Jakie ja prowadze zycie, skoro ujrzenie demona jest czyms dobrym? Stojac przed nami, wyjal z kieszonki kamizelki pudelko z czyms, co prawdopodobnie nie bylo tabaka, i wciagnal do nozdrzy szczypte czarnego proszku. -Stawiasz dobrze skonstruowany krag - powiedzial miedzy wytwornymi kichnieciami. - Zupelnie jak twoj ojciec. Rozwarlam szeroko oczy i podeszlam do krawedzi kregu. -Co wiesz o moim tacie? -Znam go z reputacji, Rachel Mariano Morgan - odparl kokieteryjnie. - Wylacznie z reputacji. Kiedy zyl, nie znajdowal sie w krolestwie moich kompetencji. Interesuje mnie teraz, kiedy jest martwy. Specjalizuje sie w tajemnicach. Podobnie jak Nick Sparagmos, jak sie wydaje. - Schowal pudelko i wysunal krzeslo Ivy, stojace przed komputerem. - Dobrze - powiedzial i poruszyl mysza, wlaczajac Internet. - Chociaz jest to zabawne, mozemy zalatwic sprawe? Twoj krag jest szczelny. Teraz cie nie zabije. - Jego oczy blysnely przebiegle. - Moze pozniej. Za jego przykladem spojrzalam na zegar. Mialam nadzieje, ze na to wszystko nie wejdzie Ivy. Nieumarly wampir moglby przezyc atak demona, ale zyjacy mialby takie same szanse, jak ja. Nabralam tchu, zeby mu powiedziec, zeby sobie poszedl, bo go nie wezwalam, ale zmrozila mnie pewna mysl. On znal nazwisko Nicka. Wypowiedzial je dwa razy. -On zna twoje nazwisko. - Odwrocilam sie do Nicka. - Dlaczego? Nick otworzyl usta i zerknal na demona. -No... -Dlaczego on zna twoje nazwisko? - powtorzylam dobitnie, wziawszy sie pod boki. Bylam zmeczona baniem sie, a Nick stanowil wygodne ujscie dla mojego gniewu. - Wzywales go, tak? -Coz... - powiedzial i sie zarumienil. -Ty idioto! - wrzasnelam. - Zakazalam ci tego. Obiecales, ze tego nie zrobisz! -Nie - powiedzial i chwycil mnie za ramiona. - Nic podobnego. Kazalas mi obiecac. A to sie po prostu stalo. Za pierwszym razem nawet nie chcialem go wzywac. -Za pierwszym razem?! - zawolalam. - A ile ich bylo?! 313 Nick podrapal sie w szczecine na policzku.-Widzisz, szkicowalem pentagramy - dla nabrania wprawy. Nie zamierzalem nic robic. On sie pojawil, sadzac, ze usiluje go wezwac, bo mam jakas informacje i chce splacic dlug. Dzieki Bogu, ze znajdowalem sie w kregu. - Nick zerknal na namokniete kartki pokryte srebrzystymi kredowymi liniami. - Tak jak pojawil sie dzisiaj. Odwrocilismy sie do demona, a on wzruszyl ramionami. Sprawial wrazenie, ze bardzo chetnie przeczeka nasza sprzeczke i ze w tej chwili jest bardziej zainteresowany lista ulubionych stron Ivy, niz nami. -Nie zamierzam pozwolic ci obarczyc za to wina demona - stwierdzilam. -Jestes bardzo uprzejma, Rachel Mariano Morgan - rzekl demon, a ja zmarszczylam brwi. Nick byl wyraznie rozgniewany. Pod wplywem naglego impulsu odgarnelam mu wlosy z lewej skroni. Na widok dwoch linii przecinajacych znak demona zamiast jednej wstrzymalam oddech. -Nick! - jeknelam. - Wiesz, co sie stanie, jesli przybeda jeszcze dwie? Cofnal sie z zaklopotaniem, a jego kasztanowe wlosy opadly. -On cie moze wciagnac do zaswiatow! - krzyknelam. Chcialam mu przylozyc. Przez znak demona na moim nadgarstku biegla tylko jedna linia, a ja sie nia tak martwilam, ze wciaz nie moglam spac w nocy. Nick milczal i patrzyl na mnie bez cienia skruchy. Niech to jasna cholera, on sie nawet nie usilowal wytlumaczyc! -Powiedz cos! - krzyknelam. -Rachel, nic sie nie stanie. Jestem ostrozny. -Ale masz dwa dlugi do splacenia - zaprotestowalam. - Jesli sie nie rozliczysz, staniesz sie wlasnoscia tego demona. Usmiechnal sie z pewnoscia siebie, a ja przeklelam jego przekonanie, ze slowo drukowane dostarcza wszystkich odpowiedzi i ze jesli bedzie stosowal sie do zasad, nic mu sie nie stanie. -W porzadku - powiedzial i polozyl mi rece na ramionach. - Zawarlem tylko probna umowe. -Probna umowe... - wyjakalam, zbita z tropu. - Nick, tu nie chodzi o dwadziescia plyt CD za grosze z obowiazkiem kupienia jeszcze trzech. On usiluje odebrac ci dusze! Demon zachichotal. Zerknelam na niego. -Nie dojdzie do tego - stwierdzil uspokajajacym tonem Nick. - Moge go wzywac, ilekroc zechce, tak samo, jakbym mu oddal dusze. A pod koniec trzeciego roku odejde bez zadnych zobowiazan. -To brzmi jak zbyt dobry uklad, a ty nie patrzysz na drobny druk. Nick nadal sie usmiechal; na jego twarzy malowala sie pewnosc siebie, a nie przerazenie, ktore powinien odczuwac. -Przeczytalem drobny druk. - Dotknal palcem mych ust, zeby powstrzymac moj wybuch. - Caly. Odpowiedzi na drobniejsze pytania otrzymuje za darmo, a o powazniejsze sprawy moge go pytac na kredyt. Zamknelam oczy. -Nick. Wiesz, ze twoja aura ma czarna obwodke? Dla mojego wewnetrznego widzenia wygladasz jak upior. -Ty tez, kochana - szepnal Nick i przyciagnal mnie do siebie. Wstrzasnieta, pozwolilam, by mnie objal. Moja aura jest tak samo skazona jak jego? Ja tylko pozwolilam demonowi uratowac mi zycie. -On zna wszystkie odpowiedzi, Rachel - szepnal Nick. Poczulam, jak od jego oddechu poruszyly mi sie wlosy. -Nic nie moge na to poradzic - dodal. Demon odchrzaknal. Odsunelam sie od Nicka. -Nick Sparagmos jest moim najlepszym uczniem od czasu Benjamina Franklina - powiedzial demon z akcen tem, ktory sprawial, ze wypowiedz ta zabrzmiala bardzo rozsadnie, i dotknal ekranu monitora Ivy, ktory zrobil sie niebieski. Mnie jednak nie nabral. Litosc, poczucie winy czy wyrzuty sumienia nie mialy na niego wplywu. Gdyby tylko znalazl jakis sposob na przerwanie mojego kregu, zabilby nas oboje za zuchwalosc wezwania go z zaswiatow - czy to wezwanie bylo zamierzone, czy nie. -Chociaz Attyla moglby daleko zajsc, gdyby umial dostrzec cokolwiek poza zastosowaniami wojskowymi -ciagnal demon, ogladajac paznokcie. - Trudno tez przewyzszyc inteligencje Leonarda di ser Pietro da Vinci. -Lubisz wtracac nazwiska znanych osob - mruknelam, a demon z wdziekiem pochylil glowe. 314 Nie trzeba bylo mowic, ze jesli Nick przez trzy lata bedzie mial demona na kazde zawolanie, to zgodzi sie na wszystko, by to przedluzyc. I wlasnie na to liczyl demon.-Posluchaj, Rachel - powiedzial Nick, ujmujac mnie pod reke. - Skoro juz tu jest, to moze chcialabys umowic sie z nim co do imienia, na ktore ma sie pojawiac, zeby nie przybywal za kazdym razem, kiedy zamykasz krag i rysujesz pentagram. W taki sposob zdobyl moje imie. Podalem mu je w zamian za jego imie sluzace do wzywania. -Wiem, jak sie nazywasz, Rachel Mariano Morgan - oznajmil demon. - Chce poznac jakas tajemnice. Scisnelo mnie w zoladku. -Jasne - powiedzialam ze znuzeniem, szukajac czegos, co by go zainteresowalo. Bylo kilka takich rzeczy. Moj wzrok padl na zdjecie mojego taty i ojca Trenta. Unioslam je w milczeniu w strone przezroczystej sciany zaswiatow. -Co w tym za tajemnica? - zapytal szyderczo demon. - Dwoch mezczyzn stojacych przed autobusem. A potem zamrugal. Zafascynowana, patrzylam, jak rozszerzaja sie jego poziome zrenice, az oczy zrobily sie prawie czarne. Siegnal po zdjecie i uderzyl palcami w bariere. Zaklal pod nosem. Poczulam zapach palonego bursztynu. To jego nagle zainteresowanie sprawilo, ze przyspieszylo mi tetno. Moze to wystarczylo do calkowitej splaty dlugu? -Zainteresowany? - zapytalam drwiaco. - Anuluj moj dlug, to ci powiem, kim oni sa. Demon cofnal sie z chichotem. -Och, sadzisz, ze to takie wazne? - zapytal drwiacym tonem. Mimo to powiodl wzrokiem za zdjeciem, kiedy kladlam je na blacie za soba. Bez ostrzezenia zmienil postac. Czerwony klab materii zaswiatow rozmyl sie i zlal z powrotem. Z przerazeniem patrzylam, jak przybiera moja twarz. Byly na niej nawet piegi. Zupelnie jakbym patrzyla w lustro. Przeszly mnie ciarki, kiedy moj obraz poruszal sie bez mojej woli. Nick zbladl jak kreda, wodzac wzrokiem ode mnie do demona. -Wiem, kim sa ci mezczyzni - oznajmil demon moim glosem. - Jeden z nich to twoj ojciec, a drugi to ojciec Trentona Aloysiusa Kalamacka. Ale ten autobus? - Wpatrzyl sie we mnie z podejrzanym zachwytem. - Rachel Mariano Morgan, w istocie dalas mi tajemnice. Znal drugie imie Trenta? A zatem zaatakowal nas ten sam demon. Ktos chcial naszej smierci. Przez chwile kusilo mnie, by zapytac demona, kto to byl, ale spuscilam wzrok. Tego moglam sie sama dowiedziec i nie bedzie to mnie kosztowalo duszy. -Uznaj, ze jestesmy kwita za to, ze przeniosles mnie przez magiczne linie, i zostaw mnie na zawsze w spokoju - powiedzialam, a demon sie rozesmial. Zadalam sobie pytanie, czy kiedy otwieram usta, moje zeby rzeczywiscie sa takie duze. -Och, jestes urocza - powiedzial moim glosem i z moim akcentem. - Zobaczenie tego zdjecia byc moze wystarczy do kupienia imienia sluzacego do wzywania, ale jesli chcesz uwolnic sie od dlugu, potrzebuje czegos wiecej. Czegos, co, wyszeptane do wlasciwego ucha, mogloby oznaczac twoja smierc. Mysl, ze moglabym sie go na zawsze pozbyc, napelnila mnie lekkomyslna brawura. -A gdybym ci powiedziala, dlaczego sie tam znalazlam? Na tym obozie? Nick poruszyl sie nerwowo, ale gdybym sie na zawsze pozbyla demona, byloby to warte tej informacji. Demon prychnal. -Pochlebiasz sobie. To nie moze byc warte twojej duszy. -A zatem powiem ci, dlaczego tam bylam, jesli bede mogla cie bezpiecznie wzywac nawet bez kregu -wypalilam, myslac, ze nie chce anulowac mojego dlugu po prostu dlatego, zeby miec szanse dorwania mnie pozniej. Wtedy demon sie rozesmial na cale gardlo i w groteskowy sposob wrocil do postaci brytyjskiego dzentelmena. -Obietnica bezpieczenstwa bez kregu? - powiedzial, ocierajac oczy, kiedy juz mogl mowic. - Na tej calej smierdzacej Bogiem ziemi nie ma niczego, co byloby tego warte. Z trudem przelknelam sline. Moja tajemnica byla dobra - i bardzo chcialam sie jej pozbyc - ale demon nie uwierzy w jej wartosc, jesli najpierw jej nie wyjawie. -Mialam rzadka chorobe krwi - powiedzialam. - Mysle, ze wyleczyl mnie ojciec Trenta, stosujac swoja nielegalna terapie genetyczna. Demon zarechotal. -Ciebie i kilka tysiecy innych bachorow. - Podszedl do krawedzi kregu, furkoczac polami fraka. 315 Z mocno bijacym sercem rzucilam sie tylem w strone blatu.-Lepiej zacznij traktowac to powaznie, bo strace dobry... - Zauwazyl moja ksiege otwarta na zakleciu sluzacym do przywiazania famulusa i sie wzdrygnal. - Nastroj - dokonczyl cicho. - Skad... - wyjakal i zamrugal, patrzac swoimi kozimi oczyma najpierw na mnie, a potem na Nicka. Ku mojemu najwyzszemu zaskoczeniu mruknal cos z niedowierzaniem. - Ach - powiedzial, bardzo zaskoczony. - A niech mnie. Nick siegnal za mnie i zamknal ksiege, a potem przykryl ja kartami mojego czarnego papieru. Nagle poczulam sie dziesiec razy bardziej zdenerwowana. Powiodlam wzrokiem po przezroczystych swieczkach i pentagramie z soli. Co ja, u diabla, robie? Demon, zamyslony, cofnal sie, powoli przestawiajac stopy. Uniosl dlon w bialej rekawiczce do podbrodka i przygladal mi sie z nowym zainteresowaniem. Czulam sie tak, jakby mogl mnie przejrzec z rowna latwoscia, z jaka ja przenikalam wzrokiem te zapalone przeze mnie zielone swieczki, nie wiedzac, po co one sa. Wstrzasnelo mna blyskawiczne przejscie demona od gniewu poprzez zaskoczenie do podstepnego knucia. -Dobrze wiec, nie badzmy pochopni - dodal ze zmarszczonym czolem i spojrzal na skomplikowany zegarek, ktory pojawil sie na jego nadgarstku w chwili, gdy opuscil wzrok. - Co robic, co robic? Zabic cie czy zachowac przy zyciu? Trzymac sie tradycji czy poddac sie postepowi? Jestem przekonany, ze jedyna rzecza, jaka utrzyma sie w sadzie, jest pozwolic ci podjac decyzje. - Usmiechnal sie, a mnie ogarnela fala dreszczy. - A chcemy, zeby sie to odbylo legalnie. Bardzo, bardzo legalnie. Przestraszona, przesunelam sie wzdluz blatu i wtulilam w Nicka. Od kiedy dla demona mialo jakiekolwiek znaczenie, czy cos jest legalne? -Nie zabije cie, jesli wezwiesz mnie bez kregu - odezwal sie nagle demon, cofajac sie ze stukotem obcasow po linoleum. Byl podekscytowany, czego dowodzily jego nerwowe ruchy. - Jesli sie nie myle, i tak bym ci to dal. Wkrotce sie przekonamy. - Usmiechnal sie zlosliwie. - Nie moge sie doczekac. Tak czy owak, bedziesz moja. Nick chwycil mnie za lokiec, a ja podskoczylam. -Nigdy nie slyszalem o obietnicy bezpieczenstwa bez kregu - szepnal, mruzac oczy. - Nigdy. -Dlatego ze dostaja ja tylko chodzace trupy, Nicku Sparagmosie. Uczucie sciskania, zagniezdzone w moim zoladku, zaczelo sie przesuwac w gore, usztywniajac po drodze wszystkie miesnie. Na tej calej smierdzacej Bogiem ziemi nie ma niczego, co byloby warte wezwania demona bez ponoszenia zadnego ryzyka, ale on mi to dal, zamiast anulowac moj dlug? O, to musi byc cos dobrego. Cos przeoczylam. Bylam tego pewna, ale odsunelam od siebie te mysl. Juz przedtem zawieralam niedobre umowy i wychodzilam z nich calo. -Swietnie - powiedzialam drzacym glosem. - Skonczylam z toba. Masz wrocic bezposrednio do zaswiatow, nie zbaczajac nigdzie po drodze. Demon znow zerknal na swoj nadgarstek. -Jaka ostra pani - rzekl i jak gdyby nigdy nic otworzyl zamrazarke i wyjal pudelko z frytkami do mikrofalowki. - Ale jako ze ty znajdujesz sie w kregu, a ja poza nim, odejde, kiedy mi sie spodoba. - Jego dlon w bialej rekawiczce przeslonila czerwona mgielka, a kiedy sie rozwiala, z frytek unosila sie para. Otworzyl lodowke i zmarszczyl brwi. - Nie ma ketchupu? Druga w nocy, pomyslalam, zerkajac na zegar. Dlaczego to jest wazne? -Nick - szepnelam, nagle zmrozona. - Wyjmij ze swojego zegarka baterie. Natychmiast -Co? Zegar nad zlewozmywakiem wskazywal za piec minut druga. Nie wiedzialam, jak jest dokladny. -Zrob to! - wrzasnelam. - Jest polaczony z atomowym zegarem w Colorado, ktory o polnocy tamtejszego czasu wysyla impuls. Impuls przerwie krag, tak jak aktywna linia telefoniczna czy rura gazowa. -O... cholera - powiedzial Nick i zbladl. -Niech cie, czarownico! - wrzasnal rozwscieczony demon. - Prawie mialem was oboje! Nick goraczkowo usilowal otworzyc swoj zegarek, manipulujac przy nim dlugimi palcami. -Masz jakas monete? Do otwarcia koperty potrzebuje dziesieciocentowki. Przerazonym wzrokiem zerknal na zegar wiszacy nad zlewozmywakiem i wsunal reke do kieszeni. -Dawaj go! - krzyknelam, wyrwalam mu zegarek i rzucilam go na blat, a potem zdjelam z wieszaka tluczek i sie zamachnelam. -Nie! - krzyknal Nick na widok rozpryskujacych sie na wszystkie strony czesci zegarka. - Mielismy jeszcze trzy minuty! Strzasnelam jego reke i dalej walilam w zegarek. 316 -Widzisz! - zawolalam. - Widzisz, jaki jest przebiegly? - Napedzana adrenalina, wymachiwalam przed nimdrewnianym mlotkiem. - Wiedzial, ze masz zegarek. Po prostu czekal! Dlatego zgodzil sie na bezpieczne wzywanie! Z okrzykiem zlosci cisnelam tluczkiem w demona. Mlotek uderzyl o niewidoczna sciane kregu i spadl z halasem pod moje nogi. Z zegarka Nicka zostalo niewiele oprocz pogietej koperty i odlamkow kwarcu. Nick niemal osunal sie na blat, opuscil glowe i przylozyl dlon do czola. Sadzilem, ze chce mnie uczyc - wyszeptal. - A za kazdym razem tylko usilowal zostac ze mna do chwili przerwania kregu Dotknelam jego ramienia; szarpnal sie i spojrzal na mnie przerazonym wzrokiem. W koncu sie przestraszyl. -Teraz rozumiesz? - zapytalam z gorycza. - On zamierza cie zabic. Zamierza cie zabic i odebrac ci dusze. Powiedz mi, ze wiecej go nie wezwiesz. Prosze cie. Nick zaczerpnal tchu. Spojrzal mi w oczy i pokrecil glowa. Bede ostrozniejszy - wyszeptal Zirytowana, obrocilam sie w strone demona. -Wynos sie, jak ci kazalam! - krzyknelam. Wstal z wdziekiem. Angielski dzentelmen poprawil koronki przy szyi i mankietach. Powolnymi, odmierzonymi ruchami wsunal krzeslo z powrotem pod stol. Pochylil glowe i spojrzal na mnie znad okularow czerwonymi oczyma. -Gratuluje zwiazania famulusa, Rachel Mariano Morgan - powiedzial. - Wzywaj mnie imieniem Algaliarept. Jesli komukolwiek je zdradzisz, automatycznie staniesz sie moja. I nie mysl, ze skoro nie musisz sie znalezc w kregu, by mnie wezwac, to jestes bezpieczna. Nalezysz do mnie. Nawet twoja dusza nie jest warta twojej wolnosci. I z tymi slowy zniknal w klebie czerwonej mgielki, zostawiajac po sobie zapach tluszczu i smazonych ziemniakow. 317 ROZDZIAL 17 Siedzialam przy stole w laboratorium i stukalam kostka o poprzeczke stolka.Jak dlugo wedlug ciebie ona moze tojeszcze przeciagac? - zapytalam Janine i skinelam glowa w strone dr Anders.Kobieta siedziala przy swoim biurku pod tablica i oceniala jednego ze studentow. Janine strzelila guma do zucia i nakrecila sobie na palec kosmyk godnych pozazdroszczenia prostych wlosow. Kiedy jej powiedzialam, ze otrzymalam znak demona w zwiazku z byla praca dla ISB, jej strach przed nim zmienil sie w buntownicza smialosc. Owszem, w dziewiecdziesieciu procentach to bylo klamstwo, ale nie moglam zniesc jej braku zaufania -Ocena famulusow ciagnie sie w nieskonczonosc -zgodzila sie. Palcami wolnej reki glaskala miedzy uszami swego kota. Bialy kot z wyspy Man mial zamkniete oczy, wyraznie zadowolony z pieszczoty. Spojrzalam na Boba. Zeby go tu przyniesc, umiescilam go w duzym wiaderku po masle orzechowym z pokrywka. Janine sie nim zachwycila, ale wiedzialam, ze robi to ze wspolczucia. Niemal wszyscy mieli koty. Jedna osoba miala fretke. Uznalam, ze to odjazd, a jej wlasciciel powiedzial, ze fretki sa najlepszymi famulusami. Bob i ja mielismy zostac ocenieni jako ostatni i sala byla niemal pusta, ale Janine czekala na Paule, studentke wlasnie oceniana przez dr Anders. Nerwowo przysunelam wiaderko Boba blizej i wyjrzalam przez okno na latarnie, ktore wlasnie sie zapalaly na parkingu. Mialam nadzieje, ze tego wieczoru spotkam sie z Ivy. Nie widzialysmy sie od czasu, kiedy Nick pozbawil ja przytomnosci. Wiem, ze byla w domu. Po poludniu zastalam w dzbanku kawe i zostaly skasowane wiadomosci na sekretarce. Zbudzila sie i wyszla, kiedy jeszcze spalam. To wcale nie bylo podobne do niej, ale dobrze ja znalam i wiedzialam, ze nie nalezy zmuszac jej do rozmowy, zanim nie bedzie do niej gotowa. -Wiesz co - powiedziala Janine, przywolujac mnie do terazniejszosci. - Przed zachodem slonca zamierzamy isc z Paula na lunch do Piscaryego, kiedy jeszcze nie bedzie tam pelno nieumarlych wampirow. Chcesz isc z nami? Zaczekamy na ciebie. Jej propozycja ucieszyla mnie bardziej, niz chcialam sie do tego przyznac, ale pokrecilam glowa. -Dzieki, nie. Juz sie umowilam z moim chlopakiem. Nick pracowal w sasiednim budynku i poniewaz tego dnia wychodzil mniej wiecej w czasie, kiedy mialy sie skonczyc moje zajecia, zamierzalismy pojsc na jego kolacje, a moj lunch do McDonalda. -Wez go ze soba - zaproponowala Janine. Gruba niebieska kreska wokol oczu nie pasowala do jej poza tym gustownego wygladu. - Kiedy przy stole z dziewczynami siedzi jeden facet, zawsze przyciaga przystojnych samotnych gosci. Usmiechnelam sie mimo woli. 334 -Nieee... - odparlam wymijajaco, nie chcac jej powiedziec, ze Piscary smiertelnie mnie przeraza, powodujemrowienie blizny po ukaszeniu demona i jest, z braku lepszego slowa, wujem mojej wspollokatorki. - Nick jest czlowiekiem - dodalam. - Byloby troche niezrecznie. -Chodzisz z czlowiekiem! - szepnela chrapliwie Janine. - To prawda, co sie mowi? Spojrzalam na nia z ukosa; Paula skonczyla rozmowe i dolaczyla do nas. -O czym? - zapytalam. Paula z trudem wpychala miauczacego i prychajacego kota do skladanego transportera. Patrzylam z przeraze-niem, jak zamyka jego drzwiczki. -No wiesz... - Janine tracila mnie w ramie. - Czy oni maja, no... Czy oni naprawde...Oderwalam wzrok od drgajacego transportera i sie usmiechnelam. -Owszem, maja. Tak. -O, kurde! - zawolala Janine i chwycila Paule za reke. - Slyszysz, Paula? Musze zaczarowac jakiegos czlo- wieka, zanim bede za stara, by go moc docenic. Paula sie zarumienila, co przy jej jasnych wlosach bylo wyraznie widac. -Przestan - syknela, zerkajac na dr Anders. -Co? - powiedziala Janine ani troche nie zaklopotana i otworzyla swoj transporter. Jej kot sam wszedl do srodka, zwinal sie w klebek i zaczal mruczec. - Nie wyszlabym za czlowieka, ale chyba mozna troche z takim zaszalec, szukajac ksiecia z bajki? Pierwsza zona mojego taty byla ludzka kobieta. -Dr Anders odchrzaknela, przerywajac nasza rozmowe. Janine chwycila torebke i zsunela sie ze stolka. Usmiechnelam sie slabo do kolezanek, niechetnie wzielam wiaderko po masle orzechowym z Bobem w srodku i ruszylam w strone biurka. Pod pacha sciskalam pentagramy Nicka; kiedy postawilam pojemnik na wolnej przestrzeni na blacie, dr Anders nawet nie podniosla wzroku. Chcialam juz to miec za soba i wyjsc. Wieczorem po lunchu Nick mial mnie zawiezc do FBI, zebym mogla porozmawiac z Sara Jane. Glenn poprosil ja, zeby przyszla, bo chcial sie zorientowac w rozkladzie dnia Dana, a ja chcialam ja zapytac, gdzie w ciagu ostatnich kilku dni bywal Trent. Glennowi nie podobal sie moj kierunek sledztwa, ale to bylo tez moje zlecenie, do cholery. Zdenerwowana, zmusilam sie do zajecia miejsca na krzesle stojacego obok biurka dr Anders, zastanawiajac sie, czy Jenks mial racje i czy zwrocenie sie Sary Jane do FBI bylo okreznym sposobem Trenta na dorwanie mnie. Jedno bylo pewne. Lowca czarownic nie byla dr Anders. Byla nieprzyjemna, ale nie mordowala. Studentki zatrzymaly sie w drzwiach, starajac sie stac prosto mimo ciezkich transporterow z kotami. -Widzimy sie w poniedzialek, Rachel? - zapytala Janine. Pomachalam jej, a dr Anders mruknela cos ze zniecierpliwieniem, po czym na stercie dokumentow polozyla czysty formularz i wpisala do niego duzymi drukowanymi literami moje nazwisko. -Zolw? - zapytala, patrzac na pojemnik. -Ryba - odparlam, czujac sie jak idiotka. -Przynajmniej zna pani swoje ograniczenia. Jako czarownicy ziemi trudno by bylo pani utrzymac wystarczajaca ilosc materii zaswiatow, by zwiazac ze soba szczura, nie mowiac juz o kocie, ktorego na pewno chciala pani miec. Ton jej glosu ocieral sie o protekcjonalnosc. Musialam rozprostowac mocno zacisniete dlonie. -Widzi pani, pani Morgan - ciagnela dr Anders - im wiecej mocy potrafi sie ujarzmic, tym sprytniejszego trzeba miec famulusa. Moim jest afrykanska papuga zako. - Spojrzala na mnie. - Czy to pani praca domowa? Stlumilam fale irytacji i podalam jej rozowa teczke z krotkimi wypracowaniami. Pod nia znajdowaly sie pochlapane woda pentagramy Nicka narysowane na czarnym, poodksztalcanym papierze. Dr Anders tak mocno zacisnela wargi, ze odplynela z nich cala krew. 335 -Dziekuje - powiedziala i odrzucila szkice Nicka na bok, nawet nie rzuciwszy na nie okiem. - Udalo sie pani, pani Morgan. Ale na moich zajeciach nie ma dla pani miejsca i usune z nich pania przy pierwszej okazji.Oddychalam plytko. Wiedzialam, ze nie osmielilaby sie tego powiedziec, gdyby w sali znajdowal sie ktos oprocz nas. -Dobrze - mruknela ze znuzeniem. - Zobaczmy, jak wiele aury zdolala przyjac pani ryba. -Wchlonela jej calkiem sporo. Zaczelam sie denerwowac. Zeszlej nocy przed wyjsciem Nick obejrzal moja aure i oznajmil, ze jest dosc slaba. Odnowi sie powoli, ale do tego czasu czulam sie bezbronna. Dr Anders zachowala dla siebie zdanie o moim wyraznym poruszeniu. Kiedy jej wzrok stal sie nieobecny, zanurzyla palce w wodzie, w ktorej plywal Bob. Poczulam, ze napina mi sie skora na karku i wydalo mi sie, ze wlosy unosza mi sie na wietrze, ktory zawsze wieje w zaswiatach. Z fascynacja patrzylam, jak blekitna poswiata dobywajaca sie z jej dloni obejmuje Boba. To byla moc magicznych linii, a kolor zmienila z czerwonego na blekitny, poniewaz byla to barwa dominujaca w aurze dr Anders. Bylo nieprawdopodobne, zeby czerpala z uniwersyteckiej magicznej linii. Mocy zaczerpnela wczesniej i ja zmagazynowala; pomagalo to szybciej rzucac zaklecia. Moglabym sie zalozyc, ze byla taka skwaszona, poniewaz miala w zoladku kule materii zaswiatow. Dr Anders wyjela palce z wody i blekitna mgielka wokol Boba zniknela. -Prosze zabrac swoja rybe i wyjsc - powiedziala szorstko. - Moze sie pani uwazac za wyrzucona z zajec. Bylam tak oszolomiona, ze moglam sie tylko w nia wpatrywac szeroko rozwartymi oczyma. -Co? - udalo mi sie w koncu wykrztusic. Dr Anders wytarla palce w chusteczke higieniczna i wyrzucila ja do kosza stojacego pod biurkiem. -Ta ryba nie jest zwiazana z pania. Gdyby tak bylo, to moc magicznych linii, ktora ja pokrylam, przyjelaby kolor pani aury. - Jej wzrok nieco sie rozmyl, jakby patrzyla przeze mnie, a potem na powrot sie wyostrzyl. - Pani aura ma niezdrowa zlocista barwe. Co pani robila, pani Morgan, ze ja pani zanieczyscila taka gruba mgielka czerwieni i czerni? -Ale ja sie stosowalam do wskazowek! - zawolalam, nadal siedzac, mimo ze dr Anders zaczela cos pisac na moim formularzu. - Brakuje mi sporej czesci aury. Gdzie ona jest? -Moze do pani kregu dostal sie jakis chrzaszcz - odparla gniewnie. - Prosze wrocic do domu, wezwac famulusa i zobaczyc, co sie pojawi.Z mocno bijacym sercem oblizalam wargi. -Jak, u diabla, wzywa sie famulusa? -Podniosla wzrok znad papieru, skrzyzowala rece i polozyla je przed soba na biurku. -Nie wie pani, jak sie wzywa famulusa. To nie bylo pytanie. Wzruszylam lewym ramieniem. Coz moglam powiedziec? -Ja to zrobie - mruknela. - Prosze mi podac reke. Chwycila mnie za nadgarstek. Wzdrygnelam sie. Uscisk Jej koscistej dloni byl zaskakujaco mocny Dr Anders wymruczala zaklecie, a ja poczulam na jezyku metaliczny smak popiolu. Zupelnie jakbym zula kawalek cynfolii. Zabralam reke, kiedy tylko rozluznila chwyt. Pocieralam nadgarstek i obserwowalam Boba, zachecajac go sila woli, by podplynal pod powierzchnie albo w moja strone, albo w ogole cos zrobil. A on po prostu tkwil na dnie i poruszal ogonem. -Nie rozumiem - szepnelam, czujac sie zdradzona przez moje ksiegi i umiejetnosci rzucania zaklec, ktorym tak wierzylam. - Dokladnie stosowalam sie do instrukcji. -Dr Anders byla bardzo zadowolona z siebie. -Przekona sie pani, pani Morgan, ze w przeciwienstwie do magii ziemi, manipulowanie magicznymi liniami wymaga czegos wiecej niz pozbawionego polotu trzymania sie zasa3d3 o6raz list czynnosci do wykonania. Trzeba do tego talentu oraz pewnego stopnia wolnomyslnosci i elastycznosci. Prosze isc do domu i przyjac pod swoj dach cokolwiek stanie na pani progu. I prosze nie wracac na moje zajecia. -Ale ja wszystko zrobilam dobrze! - Zaprotestowalam juz na stojaco, podczas gdy dr Anders machala lekcewazaco reka i przekladala papiery. - Stanelam na lusterku sluzacym do przepowiadania przyszlosci i zepchnelam aure. Przenioslam ja do srodka transferu bez dotykania go. Wlozylam Boba... Dr Anders gwaltownie uniosla glowe. -Lusterko sluzace do przepowiadania przyszlosci? -Wypowiedzialam zaklecia - ciagnelam. - Nick, powiedzial, ze nie ma znaczenia, jesli nie potrafie ich powiedziec po lacinie. Stalam przed jej biurkiem, gotujac sie ze zlosci. Gdybym wyszla, wszystko bedzie skonczone. Nie chodzilo juz o pieniadze. Chodzilo o te kobiete, ktora uwazala mnie za glupia. -Po lacinie? - zapytala dr Anders z nieruchoma twarza. -Wypowiedzialam zaklecia - powiedzialam, przypominajac sobie przebieg nocy. - A potem... - Wstrzymalam oddech i zrobilo mi sie zimno. - A potem pojawil sie demon - szepnelam i osunelam sie na krzeslo, zanim kolana odmowily mi posluszenstwa. - O Boze. Czy on zabral moja aure? Czy demon zabral moja aure? -Demon? - Dr Anders wygladala na przerazona. - Wezwalas demona? Siedzac obok biurka tej wstretnej kobiety, wpadlam w panike. Bylam smiertelnie przerazona i nie obchodzilo mnie, czy ona o tym wie. Moja aure mial Algaliarept. -Przedostal sie przez krag! - wybelkotalam, z calych sil starajac sie nie chwycic jej za reke. - W jakis sposob zdobyl moja aure poprzez krag! -Pani Morgan! - zawolala dr Anders. - Gdyby demon przedostal sie do pani kregu, nie siedzialaby pani przede mna. Znajdowalaby sie razem z demonem w zaswiatach, blagajac o smierc! Przestraszona, siedzialam bez ruchu i objelam sie rekoma. Bylam agentka, a nie zabojczynia demonow. Kobieta z zagniewana mina stukala dlugopisem o blat biurka. -Po co wezwala pani demona? One sa niebezpieczne. -Ja go nie wezwalam! Musi mi pani uwierzyc. Pojawil sie z wlasnej woli. Widzi pani, ja mam wobec niego dlug za to, ze po tym, jak zostal wyslany, by mnie zabic, przeniosl mnie przez magiczne linie. To byl jedyny sposob na powrot do Ivy, zanim sie wykrwawie na smierc. I teraz pomyslal, ze staram sie go wezwac, by uregulowac dlug, z tym calym kregiem i pentagramami, ktore kopiowal dla mnie... Nick. Zerknela na poplamione woda rysunki. -Sporzadzil je pani chlopak, tak? Nie umiejac otwarcie jej oklamac, znow skinelam glowa. -Zamierzalam je pozniej sama narysowac - rzeklam. - Nie mialam czasu na jednoczesne odrabianie pracy domowej z dwoch tygodni i lapanie mordercy. Dr Anders zesztywniala. -Ja nie zabilam moich bylych studentow. Opuscilam wzrok i poczulam, ze zaczynam sie uspokajac. -Wiem. Zaczerpnela tchu i nie od razu wypuscila powietrze z pluc. Poczulam, ze miedzy nami przeplynelo cos w rodzaju sily magicznych linii, i siedzialam z szeroko rozwartymi oczyma, zastanawiajac sie, co ona robi. -Nie uwazasz, ze ich zabilam - stwierdzila w koncu, a ja przestalam miec wrazenie, ze zuje cynfolie. - Dlaczego wiec uczeszczasz na moje zajecia? -Przyslal mnie kapitan Edden z FBI, zebym znalazla dowody, ze pani jest lowca czarownic. Jesli nie zrealizuje jego pomyslu, nie zaplaci mi. Jest pani wstretna, apodyktyczna 3i 3je7st pani najzlosliwsza osoba, jaka znalam od czasow nauczycielki w czwartej klasie, ale nie jest pani morderczynia. Kobieta rozluznila sie i zgarbila. -Dziekuje - szepnela. - Nie ma pani pojecia, jak dobrze jest uslyszec takie slowa. - Uniosla glowe i zaskoczyla mnie slabym usmiechem. - To znaczy to o nie mordowaniu - dodala. - Przymiotniki zignoruje. Zobaczylam u niej odrobine czlowieczenstwa i dlatego wyrwalo mi sie: -Nie lubie magicznych linii, dr Anders. Gdzie jest reszta mojej aury? Nabrala tchu, by cos powiedziec, ale popatrzyla ponad moim ramieniem w strone drzwi i zmienila zdanie. Uslyszalam niesmiale stukanie w futryne i obrocilam sie na krzesle. Do sali zagladal przez uchylone drzwi Nick. Rozpromienilam sie. -Przepraszam, dr Anders - odezwal sie, pokazujac identyfikator pracownika uniwersytetu, przypiety do koszuli. - Moge na chwile przeszkodzic? -Rozmawiam ze studentka - powiedziala, na powrot przybierajac oficjalny ton. - Za chwile z panem porozmawiam, jesli zechce pan zaczekac na korytarzu. Moglby pan zamknac drzwi? Nick sie skrzywil. Stojac tali w drzwiach ubrany w dzinsy i sportowa koszule, sprawial wrazenie skrepowanego. -Chcialem sie raczej zobaczyc z Rachel. Bardzo przepraszam, ze przeszkadzam. Pracuje w sasiednim budynku. - Odwrocil sie, by zerknac na korytarz. - Chcialem sprawdzic, czy wszystko w porzadku. I moze dowiedziec sie, ile to jeszcze potrwa? -Kim pan jest? - zapytala dr Anders z niewzruszona twarza. -To jest Nick - powiedzialam z zazenowaniem. - Moj chlopak. Nick poruszyl sie nerwowo. -Nie wiem, dlaczego pani przeszkadzam - rzekl. - Zaczekam w holu. Przez chwile dr Anders wygladala na przerazona. Przeniosla wzrok ze mnie na Nicka i zerwala sie na nogi. Stukajac obcasami, podeszla do Nicka, wciagnela go do sali i zamknela za nim drzwi. -Prosze tu zostac - powiedziala, doprowadziwszy oszolomionego mezczyzne przed swoje biurko. Jego pentagramy lezaly przed nami niczym zmaterializowane poczucie winy. Dr Anders spojrzala na ciemny parking. -Skad pan wzial zaklecie wiazace famulusa sformulowane po lacinie? - zapytala. Nick dotknal ze wspolczuciem mojego ramienia, a ja zalowalam, ze w ogole go w to wciagnelam. -No, z jednej z moich starych ksiag z zakleciami - przyznalam sie, myslac, ze Nick jest jej potrzebny do potwierdzenia moich slow. - To bylo jedyne zaklecie, jakie udalo mi sie znalezc w tak krotkim czasie. Ale znam pentagramy. Po prostu nie mialam czasu, by je narysowac. -W dodatku do pani podrecznika znajduje sie zaklecie wiazace - powiedziala znuzonym tonem. - Miala sie pani nim posluzyc. - To nie pentagramy ja martwily i kiedy sie odwrocila, poczulam zimny dreszcz. W blasku swietlowek jej zmarszczki wygladaly na glebsze. - Prosze mi powiedziec, co dokladnie pani zrobila. -Nick skinal zachecajaco glowa. -Najpierw sporzadzilam srodek transferu - wyjasnilam. - Potem zamknelam krag. -Zmodyfikowany do wzywania i chronienia - wtracil Nick. - A ja bylem w srodku razem z nia. -Chwileczke - rzekla dr Anders. - Jak duzy byl pani krag? Odgarnelam do tylu wlosy, zadowolona, ze juz na mnie nie warczy. -Mial jakies dwa metry. -Obwodu? -Srednicy. Odetchnela i usiadla, ruchem reki nakazujac, zebym mowila dalej. -No i wtedy stanelam na lusterku sluzacym do przepowiadania przyszlo3sc3i8 i zepchnelam aure. -Jakie to bylo uczucie? - szepnela, patrzac przez okno. -Cholernie... okropnie nieprzyjemne. Umiescilam lusterko w srodku transferu, nie dotykajac reka jego po wierzchni. Moja aura wytracila sie w srodku i wtedy wlozylam do niego Boba. -Do srodka transferu? Skinelam glowa, chociaz nie patrzyla na mnie. -Uznalam, ze to jedyny sposob namaszczenia ryby. A potem wypowiedzialam zaklecie. -Wlasciwie - wtracil Nick - najpierw to ja wypowiedzialem zaklecie po lacinie, a potem je przetlumaczylem Rachel z alternatywna wersja ostatniej czesci. -Zgadza sie - przyznalam. - Wypowiedzialam zaklecie i wtedy pojawil sie demon. - Zerknelam na Nicka, ale on nie przejmowal sie tym tak bardzo, jak ja. - A potem przewrocilam naczynie z Bobem. Caly byl w mojej aurze. Balam sie, ze jesli aura dotknie kregu, moze go przerwac. -Tak by sie stalo. Dr Anders znow patrzyla na parking. -Dlatego brakuje mi czesci aury? - zapytalam. - Czy wyrzucilam ja razem z papierowymi recznikami? Dr Anders spojrzala na mnie. -Nie. Sadze, ze zrobilas famulusa z Nicka. Otworzylam usta. Obrocilam sie na krzesle i popatrzylam na Nicka. Zdjal reke z mojego ramienia i cofnal sie o krok, patrzac szeroko rozwartymi oczyma. -Co takiego?! - Zawolalam. -Mozna to zrobic? - zapytal Nick. -Nie, nie mozna - odparla dr Anders. - Mozna zwiazac czujaca i wrazliwa istote obdarzona wolna wola z inna taka istota za posrednictwem zaklecia. Ale pani zmieszala magie ziemi z magia linii. Nigdy nie slyszalam o zwiazaniu famulusa w taki sposob. Skad pani wziela te ksiege? -Ze strychu - szepnelam. Spojrzalam na Nicka. - Och, Nick - powiedzialam z zaklopotaniem. - Naprawde mi przykro. Pewnie przejales moja aure, kiedy usilowales zlapac Boba. Nick sprawial wrazenie zdezorientowanego. -Jestem twoim famulusem? - wyszeptal ze zdziwiona mina. Dr Anders zasmiala sie z gorycza. -Nie jest to powod do dumy, pani Morgan. Wziecie sobie czlowieka na famulusa jest rzecza haniebna. To niewolnictwo. Demoniczne niewolnictwo. -Chwileczke - wyjakalam, czujac, ze robi mi sie zimno. - To byl wypadek. Spojrzenie kobiety stwardnialo. -Pamieta pani, co mowilam o zwiazku zdolnosci adepta z jego famulusem? Ludzi jako famulusow uzywaja demony. Im potezniejsza jest dana osoba, tym wieksza moca dysponuje demon za jej posrednictwem. Dlatego demony zawsze usiluj a wyksztalcic niemadre osoby w czarnych sztukach. Ucza je, zyskuja kontrole nad ich duszami, a potem czynia z nich swoje famulusy. Mieszajac magie ziemi z magia linii, posluzyla sie pani magia demonow. Przylozylam reke do brzucha. -Przepraszam, Nick - szepnelam. Byl blady i stal nieruchomo przy moim ramieniu. -To byl wypadek. Dr Anders prychnela. -Wypadek czy nie, to najobrzydliwsza rzecz, o jakiej slyszalam. Postawila pani Nicka w bardzo niebezpiecznej sytuacji. 339 -W jaki sposob? Poszukalam jego reki. Byla zimna, ale uscisnal moja dlon. -Poniewaz ma czesc pani aury. Czarownice magicznych linii daja swoim famulusom nieco swojej aury, by pelnila role punktu zaczepienia, kiedy czerpia z magicznej linii. Jesli dzieje sie cos zlego, do zaswiatow zostaje wciagniety famulus, a nie czarownica. Wazniejsze jest jednak to, ze famulusy chronia czarownice przed obledem powodowanym przez otworzenie sie na zbyt wielka moc linii. Czarownice magicznych linii nie przechowuja energii zaczerpnietej z linii w sobie. Przekazuja ja famulusom. Dla mnie przechowuje ja Simon, moja papuga, a ja wykorzystuje te energie w miare potrzeb. Kiedy jestesmy razem, jestem silniejsza. Kiedy Simon choruje, moje zdolnosci maleja. Jesli znajduje sie blizej linii niz ja, moge jej dosiegnac za jego posrednictwem. Jesli cos pojdzie zle, zginie on, nie ja. Przelknelam sline. Dr Anders patrzyla na mnie tak, jakbym zrobila to celowo. -Dlatego jako famulusy wykorzystuje sie zwierzeta - powiedziala zimnym tonem. - Nie ludzi. -Nick - mruknelam. - Przepraszam. Ile razy juz to powiedzialam? Trzy? Dr Anders sie skrzywila. -"Przepraszam"? Dopoki nie zdejmiemy z niego wiezow, nie bedzie pani przechowywala energii magicznych linii. To zbyt niebezpieczne. -Nie umiem gromadzic mocy linii - przyznalam. Uczynilam z Nicka mojego famulusa? -Chwileczke. - Kobieta dotknela szczupla dlonia czola. - Nie umie pani przechowywac energii magicznych linii? W ogole? Utworzyla pani krag o srednicy prawie dwoch metrow na tyle mocny, by utrzymac demona na zewnatrz, poslugujac sie energia czerpana wprost z linii? Nie wykorzystala pani zadnej poprzednio zgromadzonej energii? Pokrecilam glowa. -Nie wie pani, jak utrzymac chocby odrobine materii zaswiatow? Znow pokrecilam glowa. Kobieta westchnela. -Pani ojciec mial racje. -Znala pani mojego tate? - zapytalam. Czemu nie? Wyglada na to, ze wszyscy go znali. -Uczylam go na studiach - powiedziala. - Chociaz wtedy o tym nie wiedzialam. Zobaczylam go ponownie dopiero trzynascie lat temu, kiedy sie spotkalismy, by porozmawiac o pani. - Odchylila sie na oparcie krzesla i uniosla brwi. - Poprosil mnie, zebym wyrzucila pania z zajec, gdyby sie pani kiedykolwiek na nich pojawila. -Dla... dlaczego? - wyjakalam. -Najwyrazniej wiedzial, ile mocy potrafi pani zaczerpnac z linii. Chcial mnie przekonac, zebym zwrocila pania w strone magii ziemi, a nie linii. Powiedzial, ze tak bedzie bezpieczniej. W tamtym roku moje zajecia byly przepelnione, a spelnienie zyczenia ojca, pragnacego ochronic corke, nie bylo problemem. Zalozylam, ze chcial, by sie pani zajela czyms bezpieczniejszym. Teraz widze, ze mial tez na mysli cos bezpieczniejszego dla innych. -Bezpieczniejszego? - szepnelam, czujac mdlosci. -Uczynienie famulusa z czlowieka nie jest normalne, pani Morgan - stwierdzila dr Anders. -A pani moglaby to zrobic? - zapytal Nick. -Zerknelam na niego, zadowolona, ze to on o to zapytal, a nie ja. Wygladala na urazona. -Prawdopodobnie. Gdybym miala odpowiednie zaklecie. Ale nie zro3bi4la0bym tego. To demoniczne. Nie dzwonie do Inderlandzkiej Sluzby Bezpieczenstwa tylko dlatego, ze to byl wypadek, ktorego skutki wkrotce naprawimy. -Dzieki - szepnelam. Bylam otepiala. Uczynilam z Nicka mojego famulusa? Posluzylam sie demoniczna magia, by zwiazac go ze soba? Oszolomiona, wlozylam glowe miedzy kolana. Uznalam, ze zachowam w ten sposob odrobine wiecej godnosci, niz gdybym miala zemdlec i upasc na podloge. Poczulam na plecach dlon Nicka i stlumilam histeryczny smiech. Co ja zrobilam? Zamknelam oczy i usilowalam nie zwymiotowac. -Moze pani zniwelowac zaklecie? - zapytal Nick. - Myslalem, ze famulusy zostaja zwiazane na cale zycie. -Zasadniczo tak. Na cale swoje zycie. - Mowila zmeczonym tonem. - Ale mozna te wiezy rozerwac, jesli ma sie umiejetnosci dochodzace do punktu, w ktorym famulus stanowi oparcie. I potem trzeba zastapic dawnego famulusa lepszym. Lecz co jest lepszego od osoby, Nick? Unioslam glowe. -Musze zobaczyc te ksiege - oznajmila dr Anders. - Zapewne znajduje sie w niej cos na temat zrywania wiezow. Demony sa znane z tego, ze biora cos lepszego, gdy nadarza sie okazja. Przede wszystkim chcialabym sie dowiedziec, w jaki sposob ksiega poswiecona demonicznej magii znalazla sie na pani strychu? -Mieszkam w kosciele - szepnelam. - Kiedy sie wprowadzilam, ksiega juz tam byla. Wyjrzalam przez okno. Czulam sie nieco lepiej. Nick mial moja aure. Lepiej on niz demon. I bedziemy mogli jakos to odkrecic. Umowilam sie wieczorem z Glennem w siedzibie FBI, ale wczesniej pojawil sie Nick. -Pojade po ksiege - powiedzialam, patrzac na zamkniete drzwi. - Mozemy to zrobic tutaj czy musi to sie odbyc w jakims spokojniejszym miejscu? Moze byc w mojej kuchni. Mam na podworku magiczna linie. Dr Anders stracila cala swoja szpetote. Teraz wygladala po prostu na zmeczona. -Dzis nic nie moge zrobic - powiedziala, zerkajac przepraszajaco na Nicka. - Ale podam pani moj adres. - Siegnela po dlugopis i napisala cos na zlozonym formularzu oceny mnie i mojego famulusa. - Moze pani zostawic ksiege u portiera, a ja sie do tego zabiore w ten weekend. -A dlaczego nie dzisiaj? - zapytalam, biorac kartke. -Jestem zajeta. Jutro mam prezentacje i musze uaktualnic oswiadczenie o sukcesach i porazkach. Zarumienila sie, dzieki czemu znacznie odmlodniala. -Dla kogo? - zapytalam, znow czujac zimna kule w zoladku. -Dla pana Kalamacka. Zamknelam oczy. -Dr Anders? - powiedzialam. Uslyszalam, jak Nick przestepuje z nogi na noge. - To Trent Kalamack zabija czarownice magicznych linii. Kobieta blyskawicznie przybrala swoja zwykla pogardliwa mine. -Niech pani nie bedzie niemadra, pani Morgan. Z pana Kalamacka taki morderca jak ze mnie. -Prosze mowic mi po imieniu - powiedzialam, przekonana, ze tak bedzie najlepiej. - A Kalamack jest lowca czarownic. Widzialam raporty. Rozmawial ze wszystkimi ofiarami w ciagu miesiaca przed ich smiercia. Dr Anders otworzyla dolna szuflade i wyjela z niej gustowna czarna torebke. -Rozmawialam z nim zeszlej wiosny podczas rozdania dyplomow i nadal zyje. Interesuja go moje badania. Jesli uda mi sie utrzymac jego uwage, bedzie mnie finansowal i bede mogla robic to, co naprawde chce. Pracowalam na to szesc lat i z powodu jakiegos glupiego zbiegu okolicznosci nie zamierzam stracic okazji zlapania sponsora. Przesunelam sie na krawedz krzesla; zastanawialam sie, w jaki sposob moglam tak szybko przejsc od nienawisci do troski o nia. 341 -Dr Anders, prosze - powiedzialam, zerkajac w gore na Nicka. - Wiem, ze uwaza mnie pani za roztrzepana nieudacznice. Ale prosze tego nie robic. Widzialam raporty zwiazane z osobami, ktore zabil. Wszyscy umarli przerazeni. A Trent rozmawial z nimi wszystkimi. -Ale, Rachel - wtracil sie Nick - nie wiesz tego na pewno. Odwrocilam sie do niego. -Nie pomagasz mi! Dr Anders wstala z torebka w rece. -Prosze przyniesc mi te ksiege. Obejrze ja w weekend. -Nie! - zaprotestowalam, widzac, ze chce zakonczyc rozmowe. - Zabije pania tak, jakby zabijal muche. - Widzac, ze wykladowczyni pokazuje na drzwi, zacisnelam zeby. - W takim razie prosze mi pozwolic pojsc z pania - powiedzialam i wstalam. - Sluzylam juz jako obstawa ludzi zapuszczajacych sie do Zapadliska. Wiem, jak sie trzymac na uboczu i pilnowac podopiecznego. Dr Anders zmruzyla oczy. -Jestem doktorem magii linii. Sadzi pani, ze jest pani w stanie ochronic mnie lepiej niz ja sama? Nabralam tchu, by zaprzeczyc, ale powiedzialam cos innego. -Ma pani racje. - Pomyslalam, ze latwiej bedzie ja sledzic bez jej wiedzy. - Moglaby mi pani przynajmniej powiedziec, kiedy sie pani z nim umowila. Bede sie lepiej czula, jesli bede mogla do pani zadzwonic, kiedy powinna juz sie pani znalezc z powrotem w domu. -Uniosla brew. -Jutro wieczorem o siodmej. Zjemy kolacje w restauracji na szczycie wiezowca Carew. Czy jest to miejsce wystarczajaco publiczne, by pania zadowolic? Jesli chcialam ja sledzic, to bede musiala pozyczyc troche pieniedzy od Ivy. Szklanka wody kosztowala tam trzy dolce, a parszywa salatka firmowa dwanascie - przynajmniej tak slyszalam. I chyba nie mialam odpowiedniej sukienki. Ale nie zamierzalam pozwolic, by dr Anders spotkala sie z Trentem bez swiadkow. Skinelam glowa, przewiesilam torbe przez ramie i wstalam. - Tak. Dziekuje. 342 ROZDZIAL 18 Wczesnopopoludniowe slonce juz sie niemal wynioslo z kuchni, kladac sie ostatnim cienkim pasmem wzdluzzlewozmywaka i blatu. Siedzialam przy zabytkowym stole Ivy i kartkujac jej katalogi, konczylam sniadanie skladajace sie z kawy. Wstalam dopiero jakas godzine wczesniej i czekalam nad kubkiem na Ivy. W nadziei, ze skusze ja do rozmowy ze mna, zrobilam caly dzbanek. Nadal nie byla gotowa; unikala mnie pod pretekstem przygotowania sie do wykonania najnowszego zlecenia. Chcialam z nia porozmawiac. Niech to Zmiana, bylabym zadowolona, gdyby chocby sluchala. Nie wydawalo sie mozliwe, ze bedzie przywiazywac do tego incydentu az tak wielka wage. Juz sie jej zdarzaly bledy i przechodzilysmy nad nimi do porzadku dziennego. Westchnelam i wyciagnelam nogi pod stolem. Przewrocilam strone na opis pojemnikow z przegrodkami do szaf i bez celu wodzilam po nich wzrokiem. Do czasu, kiedy wieczorem mialam sledzic z Glennem i Jenksem dr Anders, nie mialam nic do roboty. Nick pozyczyl mi pieniadze i kupilam sobie wieczorowa sukienke, ktora nie wygladala zbyt tandetnie i pozwalala ukryc pistolet na kulki. Kiedy powiedzialam Eddenowi, ze zamierzam sledzic te kobiete, ucieszyl sie, ale jego nastroj sie zmienil, kiedy nieopatrznie mu powiedzialam, ze spotyka sie ona z Trentem. Niemal sie o to pobilismy, wprawiajac w oslupienie funkcjonariuszy z jego pietra. W tym momencie nie obchodzilo mnie, czy Edden wsadzi mnie do ciupy. Musialby zaczekac, az cos zrobie, a wtedy mialabym juz to, czego potrzebowalam. Glenn tez nie byl zadowolony. Zeby go zmusic do milczenia i towarzyszenia mi, zagralam karta maminsynka. Mialam to w nosie. Trent zabijal ludzi. Wodzac wzrokiem po katalogu, natrafilam na debowe biurko, takie jakie miewali detektywi w filmach sprzed Zmiany. Westchnelam pozadliwie. Bylo piekne i mialo wysoki polysk, jakiego brakowalo plytom wiorowym. Mialo mnostwo rozmaitych schowkow, a tekst reklamowy glosil, ze za dolna lewa szuflada jest skrytka. Dobrze by pasowalo do kosciola. Skrzywilam sie na mysl o moich zalosnych meblach, czesciowo znajdujacych sie jeszcze w magazynie. Ivy miala piekne, ciezkie meble o gladkich liniach. Jej szuflady nigdy sie nie zacinaly, a kiedy sie zamykaly, metalowe zameczki przyjemnie trzaskaly. Chcialam miec cos takiego. Cos trwalego. Cos, co pojawiloby sie na moim progu zmontowane. Cos, co przetrzymaloby zanurzenie w slonej wodzie, gdyby kiedys znow ktos wydal na mnie wyrok smierci. To sie nigdy nie stanie, pomyslalam i odsunelam katalog. Dorobienie sie nowych mebli, a nie wyroku smierci. Przenioslam wzrok z blyszczacego papieru na podrecznik magii linii. Wpatrywalam sie w niego z namyslem. Umiem panowac nad wieksza moca niz wiekszosc ludzi. Tata nie chcial, zebym o tym wiedziala. Dr Anders uwaza mnie za idiotke. Moglam zrobic tylko jedno. Odetchnelam i przysunelam ksiazke. Przerzucilam kartki, przechodzac do dodatkow, i 343 zatrzymalam sie przy zakleciu sluzacym do zwiazania famulusa. Wszystko bylo bardzo rytualne, a uwagi dotyczyly technik, o ktorych nie mialam pojecia. Zaklecie bylo po angielsku i nie bylo ani slowa o wywarach czy roslinach. Bylo mi to rownie obce, jak geometria, a ja nie lubie poczucia, ze jestem glupia. Wrocilam do poczatku ksiazki; kartki przyjemnie szelescily. Szukalam czegos, co moglabym zrozumiec. Zalozylam kciukiem zaklecie na zmiane kierunku poruszania sie danego obiektu. Dobre, pomyslalam. Wlasnie dlatego chcialam miec rozdzke. Wyprostowalam sie, zalozylam noge na noge i pochylilam sie nad podrecznikiem. Do manipulowania malymi przedmiotami trzeba bylo posluzyc sie zgromadzona energia linii, a przy przedmiotach o duzej masie albo poruszajacych sie szybko nalezalo zaczerpnac bezposrednio z linii. Jedyna fizyczna rzecza, jakiej potrzebowalam, byl przedmiot sluzacy jako punkt ogniskujacy. Przez otwarte okno wlecial Jenks. Podnioslam glowe. -Czesc, Rache - powiedzial radosnie. - Co robisz? Siegnelam po katalog meblowy i plynnym ruchem zakrylam nim podrecznik. -Wlasciwie nic - odparlam i spuscilam wzrok. - Jestes w dobrym nastroju. -Wlasnie wrocilem od twojej mamy. Jest swietna, wiesz? - Podfrunal do blatu wyspy zajmujacej srodek kuchni i wyladowal na nim, dzieki czemu znalazl sie prawie na poziomie moich oczu. - Jax dobrze sobie radzi. Jesli twoja mama zajarzy ten pomysl, pozwole mu sprobowac zrobic na tyle duzy ogrod, by mogl sie w nim utrzymac. -Zajarzy? - zapytalam, przewracajac strone i trafiajac na sliczne stoliki pod telefon. Zbladlam na widok cen. Jak cos malego moze kosztowac az tyle? -Tak. No, wiesz... przyklepie, lyknie, zassie. -Wiem, co to znaczy - powiedzialam, rozpoznajac jedno z ulubionych wyrazen mamy i dziwiac sie, ze Jenks je sobie przyswoil. -Rozmawialas juz z Ivy? -Nie. Tym krotkim slowem dalam upust mojemu rozczarowaniu. Jenks sie zawahal, a potem przefrunal z klekotem skrzydelek na moje ramie. -Przykro mi. Zmusilam sie do przyjemnego wyrazu twarzy, a potem unioslam glowe i zalozylam wijace sie pasmo wlosow za ucho. -Mnie tez. Zafurkotal gniewnie skrzydelkami. -Co chowasz pod katalogiem? Przegladasz sklepy Ivy ze skorzanymi ubraniami? Zacisnelam zeby. -To nic takiego - odparlam cicho. -Chcesz kupic meble? - zapytal drwiaco. - Daj spokoj. Odpedzilam go poirytowanym gestem. -Tak. Chce miec meble z czegos innego niz plyty wiorowe - przepraszam - preparowane drewno. Przy tych Ivy moje wygladaja jak kempingowe meble z plastiku. Jenks sie rozesmial, a podmuch wywolany ruchem jego skrzydelek poruszyl mi wlosy wokol twarzy. -Wiec kiedy nastepnym razem bedziesz miala troche pieniedzy, kup sobie cos ladnego. -Jakby kiedys mialo do tego dojsc - mruknelam. Jenks smyrgnal pod stol. Nie dowierzalam mu, wiec sie schylilam, zeby zobaczyc, co robi. -Hej! Przestan! - krzyknelam i poruszylam stopa, bo poczulam, ze cos mnie ciagnie za but. Uciekl, a kiedy juz zawiazalam sznurowadlo i sie wyprostowalam, stwierdzilam, ze pixy sciagnal katalog z podrecznika. Stal na nim i czytal, wsparlszy sie pod boki. - Jenks! - zawolalam z wyrzutem. 344 -Myslalem, ze nie lubisz magicznych linii - powiedzial i na chwile uniosl sie w powietrze. - Zwlaszcza teraz, kiedy nie mozesz sie nimi poslugiwac bez narazania Nicka na niebezpieczenstwo. -Nie lubie - stwierdzilam, zalujac, ze powiedzialam mu o przypadkowym uczynieniu z Nicka mojego famulusa. - Ale spojrz, to jest latwe. Jenks patrzyl na zaklecie w milczeniu i z opuszczonymi skrzydelkami. -Zamierzasz tego sprobowac? -Nie - odparlam pospiesznie. -Nickowi nic nie bedzie, jesli zaczerpniesz energie bezposrednio z linii. Nawet nie bedzie o tym wiedzial. -Odwrocil sie bokiem, zeby jednoczesnie widziec i mnie, i druk. - Tu jest napisane, ze nie trzeba stosowac nagromadzonej energii, ale ze mozna ja zaczerpnac z magicznej linii. Widzisz? Czarno na bialym. -Taaak - powiedzialam powoli i bez przekonania. Jenks usmiechnal sie szeroko. -Jak sie tego nauczysz, bedziesz mogla odplacic Wyjcom. Wciaz masz te bilety na mecz w przyszla niedzie le, tak? -Tak - odparlam ostroznie. Jenks ruszyl dostojnym krokiem po stronie, a jego skrzydelka rozmazaly sie w czerwona mgielke. -Moglabys ich zmusic do zaplacenia ci, a poniewaz czek od Eddena pojdzie na czynsz, moglabys sobie kupic ladna debowa szafke na buty czy cos. -Taaaak - rzeklam wymijajaco. Jenks patrzyl na mnie chytrze spod jasnej grzywki. -Chyba ze sie boisz. Zmruzylam oczy. -Czy ktos ci kiedys mowil, ze straszny z ciebie fiut? Rozesmial sie i wzlecial w gore, zostawiajac za soba lsniaca smuge czarodziejskiego pylku. -Gdybym mial cwierc... - powiedzial z namyslem. Podfrunal blizej i wyladowal mi na ramieniu. - Czy to jest trudne? Pochylilam sie nad ksiazka i odgarnelam wlosy na bok, zeby tez widzial. -Nie i to mnie martwi. Jest zaklecie i potrzebuje przedmiotu ogniskujacego. Bede musiala sie polaczyc z magiczna linia. I jest pewien gest... Zmarszczylam brwi i postukalam w ksiazke. To nie moze byc tak latwe. -Sprobujesz? Przebiegla mi przez glowe mysl, ze Algaliarept moglby sie dowiedziec, ze czerpie z magicznej linii. Ale poniewaz byl bialy dzien i zawarlismy umowe, uznalam, ze to bezpieczne. - Tak. Wyprostowalam sie i przygotowalam. Siegnelam drugim wzrokiem i poszukalam linii. Slonce calkowicie osle-pialo kazdy wzrok w zaswiatach, ale magiczna linia byla bardzo wyrazna. Wygladala jak struzka zaschnietej krwi zawieszona nad nagrobkami. Pomyslalam, ze jest naprawde brzydka; ostroznie siegnelam mysla i jej dotknelam. Wciagnelam powietrze ze swistem przez nos i zesztywnialam. -Wszystko w porzadku, Rache? - zapytal Jenks i wzbil sie w powietrze z mojego ramienia. Skinelam glowa, pochylona nad ksiazka. Energia przeplywala przeze mnie szybciej niz przedtem i bardzo szybko sie zrownowazyla. Zupelnie jakby poprzednio przeczyscily sie kanaly. Nie chcialam uzyc zbyt duzo energii, wiec sprobowalam troche jej zepchnac w dol przez stopy. Nie p3o4s5kutkowalo. Po prostu znow mnie napelnila naplywajaca moc. Pogodzona z tym nieprzyjemnym uczuciem, odcielam sie od mojego drugiego wzroku i spojrzalam w gore. Jenks przygladal mi sie z troska. Usmiechnelam sie do niego uspokajajaco, a on, najwyrazniej zadowolony, skinal glowa. -Co powiesz na to? - zapytal, podlatujac do mojego zapasu kulek z woda. Czerwona kulka miala wielkosc jego glowy i byla wyraznie ciezka, ale sobie z nia poradzil. -Doskonala - zgodzilam sie. - Podrzuc ja w gore, a ja sprobuje ja przesunac. Sadzac, ze to latwiejsze od ucierania roslin i gotowania wody, wypowiedzialam zaklecie i narysowalam dlonia w powietrzu zamaszysta figure; wyobrazalam sobie, ze to jak pisanie swojego imienia zimnym ogniem czwartego lipca. Wypowiedzialam ostatnie slowo i Jenks podrzucil kulke. -Au! - krzyknelam; skok mocy linii sparzyl mnie w lewa reke. Oszolomiona, spojrzalam na rozesmianego Jenksa. - Co zrobilam zle? Podfrunal, trzymajac pod pacha czerwona kulke, ktora zlapal, kiedy zaczela na niego spadac. -Zapomnialas o przedmiocie ogniskujacym. Prosze. Wez ja. -Och. - Ze wstydem przyjelam czerwona kulke, ktora upuscil mi na dlon. - Sprobujmy jeszcze raz -powiedzialam i cofnelam reke z kulka, tak jak zalecal podrecznik. Czujac jej chlodna gladkosc, wypowiedzialam zaklecie i prawa reka narysowalam w powietrzu figure. Jenks podrzucil druga kulke z ostrym swistem skrzydelek. Zaskoczona, uwolnilam struge mocy. Tym razem sie udalo. Stlumilam okrzyk - poczulam, jak energia linii przeplywa przez moja dlon i, kierowana moja wola, trafia w kulke i odrzuca ja na sciane. Po kulce zostal ociekajacy woda slad. -Tak! - zawolalam i usmiechnelam sie rownie szeroko jak Jenks. - Spojrz tylko! Udalo sie! Pixy pofrunal do blatu po kolejny pocisk. -Sprobuj jeszcze raz - powiedzial i podrzucil kulke pod sufit. Tym razem poszlo mi szybciej. Odkrylam, ze moge jednoczesnie wypowiadac zaklecie i wykonywac ruch reka, powstrzymujac energie magicznych linii sila woli do chwili, kiedy zechce ja uwolnic. Wraz z ta umiejet-noscia zrodzilo sie poczucie kontroli i wkrotce nie trafialam juz kulek z taka sila, ze po uderzeniu w sciane pekaly. Poprawialam tez celnosc i w zlewozmywaku bylo pelno kulek, ktore odbijalam od ekranu. Pan Ryba nie byl zachwycony. Jenks byl oddanym partnerem; smigal po kuchni i podrzucal czerwone kulki pod sufit. Kiedy jedna z nich rzucil we mnie, rozwarlam szeroko oczy. -Hej! - krzyknelam i poslalam ja przez otwor dla pixy w siatkowych drzwiach. - Nie we mnie! -Swietny pomysl - powiedzial, a potem usmiechnal sie szelmowsko i ostro zagwizdal. Z ogrodu wlecialo do kuchni troje jego dzieci, mowiacych cos jedno przez drugie. Zapachnialo mleczami i astrami. - Rzucaj nimi w pania Morgan - powiedzial Jenks i podal swoja kulke dziewczynce ubranej na rozowo. -Chwileczke - zaprotestowalam i uchylilam sie przed kulka, rzucona przez mala z taka sarna wprawa i sila, jak robil to jej ojciec. Obejrzalam sie na ciemny rozbryzg na zoltej scianie, a kiedy odwrocilam sie z powrotem, otworzylam usta. Przez ten moment, gdy bylam odwrocona, cala czworka uzbroila sie w kulki z woda. -Zalatwcie ja! - zawolal Jenks. -Jenks! - krzyknelam i rozesmialam sie, bo udalo mi sie zmienic tor lotu jednej z czterech kulek. Trzy, w ktore nie trafilam, spadly na podloge. Najmniejszy pixy przefrunal nad linoleum, podrzucajac kulki siostrom. - Czworo na jednego to nie fair! - Krzyknelam, kiedy znow zaczeli we mnie celowac. Zadzwonil telefon. 346 -Przerwa! - Zawolalam i ucieklam do salonu. - Przerwa! - Wciaz usmiechnieta, siegnelam po telefon. Jenks unosil sie w przejsciu i czekal. -Slucham? Wampiryczne Amulety. Mowi Rachel - powiedzialam i uchylilam sie przed kulka, ktora rzucil we mnie pixy. Z kuchni dochodzily chichoty jego dzieci. Ciekawe, co knuly. -Rachel? - uslyszalam glos Nicka. - Co ty, u diabla, robisz? -Czesc, Nick. - Wypowiedzialam bezglosnie zaklecie. Powstrzymywalam energie, dopoki Jenks nie cisnal we mnie kulka. Bylam coraz lepsza; niemal go trafilam odbitym pociskiem. - Przestan, Jenks. Rozmawiam przez telefon. Usmiechnal sie i wyfrunal. Rzucilam sie na jeden z miekkich zamszowych foteli Ivy, wiedzac, ze pixy nie zaryzykuje poplamienia go woda i sciagniecia na siebie gniewu Ivy. -Hej, juz wstales? Chcesz cos robic? - zapytalam, przewieszajac nogi przez jeden podlokietnik, a glowe opierajac na drugim. Przesuwalam miedzy dwoma palcami czerwona kulke, ktorej uzywalam jako przedmiotu ogniskujacego, badajac jej wytrzymalosc na nacisk. -Moze - odparl Nick. - Czy ty przypadkiem czerpiesz teraz z magicznej linii? Ruchem reki powstrzymalam nadlatujacego Jenksa. -Tak! - odparlam i usiadlam prosto, stawiajac nogi na podlodze. - Przepraszam. Nie sadzilam, ze to poczujesz. Ale nie czerpie energii poprzez ciebie, prawda? Jenks wyladowal na ramie obrazu. Bylam pewna, ze slyszy Nicka, mimo ze znajdowal sie w drugim koncu pokoju. -Nie - powiedzial Nick z nuta rozbawienia w glosie. - Jestem pewien, ze bym to wyczul. Ale to dziwne. Siedze sobie i czytam i nagle mam wrazenie, jakbys tu byla ze mna. Najbardziej jest to podobne do sytuacji, kiedy jestes u mnie, a ja robie kolacje i patrze na ciebie, jak ogladasz telewizje. Robisz swoje, nie zalezy ci na moim zainteresowaniu, ale mocno halasujesz. To mnie troche rozprasza. -Patrzysz, jak ogladam telewizje? - zapytalam z zazenowaniem, a on parsknal smiechem. -Tak. To bardzo zabawne. Czesto podskakujesz. -Zmarszczylam brwi, a Jenks zachichotal. -Przepraszam - mruknelam, ale nagle sie wyprostowalam, bo cos mnie tknelo. Nick nie spal i czytal. Zwykle spedzal soboty w lozku, nadrabiajac zaleglosci w spaniu. - Nick, jaka ksiazke czytasz? -No, te twoja - przyznal. Mialam tylko jedna ksiazke, ktora mogla go zainteresowac. -Nick! - zawolalam, przesuwajac sie na skraj fotela i mocniej sciskajac sluchawke. - Powiedziales, ze zawieziesz ja dr Anders. Po odwolaniu wizyty w FBI, poniewaz bylam w gorszym stanie niz moje wlosy, Nick odwiozl mnie do domu. Myslalam, ze podjal sie dostarczenia ksiegi z powodu mojej swiezej i zrozumialej fobii wobec tego doslownie przekletego tekstu. Najwyrazniej mial inne plany i ksiazka nie trafila do miejsca przeznaczenia. -Nie zamierzala zajrzec do ksiegi zeszlego wieczoru - odparl. - I ksiega jest bezpieczniejsza w moim mieszkaniu niz w strozowce, gdzie tylko zbieralaby odciski kubkow z kawa. Jesli nie masz nic przeciwko temu, chcialbym ja za trzymac jeszcze na jedna noc. Jest w niej cos, o co chcialbym zapytac demona.Zamilkl, wyraznie czekajac na moj sprzeciw. Poczulam, ze sie rumienie. -Idiota - powiedzialam usluznie. - Jestes idiota. Dr Anders powiedzi3a4la7 ci, co ten demon usiluje zrobic. Omal nas nie zabil, a ty wciaz nagabujesz go o informacje? Nick westchnal. -Jestem ostrozny - powiedzial, a ja sie rozesmialam z przerazeniem. - Rachel, obiecuje, ze zawioze ksiazke jutro z samego rana. Dr Anders i tak nie zajrzalaby do niej wczesniej. - Zawahal sie, a ja niemal slyszalam, jak zbiera mysli. - Zamierzam go wezwac. Prosze cie, nie zmuszaj mnie, zebym to robil za twoimi plecami. Czulbym sie lepiej, gdyby ktos o tym wiedzial. -Dlaczego? Zebym mogla powiedziec twojej matce, co cie zabilo? - powiedzialam ostro, a potem szybko sie zmitygowalam. Z zamknietymi oczyma scisnelam palcami czerwona kulke. Nick milczal; czekal. Nie podobalo mi sie to, ze nie mam prawa niczego mu zakazywac. Nawet jako jego dziewczyna. Wzywanie demonow nie bylo nielegalne. Bylo tylko bardzo, ale to bardzo niebezpieczne. -Obiecujesz, ze zadzwonisz, jak skonczysz? - zapytalam ze scisnietym zoladkiem. - Klade sie okolo piatej. -Jasne - szepnal. - Dzieki. Chce uslyszec, jak bylo na kolacji z Trentem. -Jasne. Pogadamy pozniej. Jesli przezyjesz. Rozlaczylam sie i spojrzalam Jenksowi w oczy. Unosil sie w powietrzu posrodku pokoju z kulka pod pacha. -Oboje skonczycie jako ciemne smugi na kregach - powiedzial, a ja pstryknelam w niego moja kulka. Zlapal ja jedna reka, cofajac sie kilkadziesiat centymetrow, zanim przezwyciezyl jej inercje, a potem odrzucil ja w moja strone. Uchylilam sie, a kulka uderzyla w krzeslo Ivy. Wdzieczna losowi za drobne upominki, podnioslam kulke i poszlam do kuchni. -Teraz! - wrzasnal piskliwie Jenks, kiedy weszlam do jasno oswietlonego pomieszczenia. -Dorwac ja! - krzyknelo kilkanascioro pixy. Wyrwana gwaltownie z przygnebienia, skulilam sie, a o dlonie, ktorymi oslanialam glowe, rozbil sie grad kulek z woda. Podbieglam do lodowki, otworzylam ja i schowalam sie za drzwiami. Mialam wrazenie, ze krew spiewa mi od nadmiaru adrenaliny. Slyszac, jak o metaliczne drzwi lodowki rozbija sie szesc czy wiecej kulek, usmiechnelam sie szeroko. -Wy male urwisy! - zawolalam i wyjrzalam. Roily sie po drugiej stronie kuchni jak oszalale swietliki. Rozwarlam szeroko oczy; musialo ich byc ze dwadziescioro! Po podlodze toczyly sie powoli kulki. Podekscytowana tym widokiem, wypowiedzialam szybko trzy razy moje zaklecie i odbilam nastepne trzy pociski w strone pixy. Dzieci Jenksa piszczaly z zachwytu. Ich jedwabne sukienki i spodnie tworzyly smugi koloru. Czarodziejski pylek opadal powoli smugami slonecznego blasku. Jenks stal na chochli wiszacej nad blatem wyspy. W rece trzymal szable, ktorej uzywal do walki z fairy, i wymachiwal nia, zagrzewajac dzieci do dzialania. Pod jego halasliwym dowodztwem skupily sie w gromadke, napelniajac powietrze chichotem, szeptami i okrzykami pelnymi podniecenia. Usmiechajac sie, schowalam sie za drzwiami lodowki. Kostki u nog chlodzilo mi wyplywajace z niej powietrze. Powtarzalam zaklecie, czujac, jak narasta we mnie moc magicznej linii. Zamierzaly mnie zaatakowac wszystkie razem, wiedzac, ze nie odbije wszystkich pociskow. -Teraz! - zawolal Jenks i, wymachujac szabelka, odbil sie od chochli. Radosna zajadlosc atakujacych mnie pixy wyrwala mi z ust okrzyk. Ze smiechem odbijalam czerwone kulki. Te, w ktore nie trafilam, uderzaly we mnie delikatnie. Chwytajac powietrze, wtoczylam sie pod stol. Pixy pofrunely za mna, nie przerywajac bombardowania. Skonczyly mi sie zaklecia. -Poddaje sie! - zawolalam i dotknelam rekami od spodu blatu stolu, u3w48azajac, by nie uderzyc zadnego z dzieci Jenksa. Bylam pokryta plamami z wody. Odgarnelam mokre pasma wlosow, ktore przykleily mi sie do twarzy. - Poddaje sie! Wygraliscie! Maluchy wydaly radosny okrzyk i w tej chwili znow zadzwonil telefon. Dumny i pelen uniesienia Jenks zaintonowal porywajaca piesn o wypedzeniu najezdzcow z ziemi pixy i powrocie do sadzonek. Z wysoko uniesiona szabla zatoczyl krag wokol kuchni, zgarniajac po drodze dzieci. Cala grupa wyfrunela przez okno do ogrodu, spiewajac we wspanialej harmonii. Siedzialam w naglej ciszy na podlodze pod stolem. Odetchnelam gleboko i sie usmiechnelam. -Uffl - wydyszalam, wciaz chichoczac, i przeciagnelam dlonia pod okiem. Nic dziwnego, ze fairy wyslane w zeszlym roku, by mnie zabic, nie mialy zadnych szans. Dzieciaki Jenksa byly sprytne, szybkie i agresywne. Wciaz usmiechnieta, wytoczylam sie spod stolu, wstalam i poszlam do salonu, by odebrac telefon, zanim wlaczy sie automatyczna sekretarka. Biedny Nick. Bylam pewna, ze poczul to ostatnie zaklecie. -Nick - wypalilam, zanim zdolal cokolwiek powiedziec. - Przepraszam. Dzieci Jenksa zapedzily mnie pod kuchenny stol i ciskaly we mnie kulkami z woda. Alez to bylo zabawne. Teraz sa w ogrodzie, lataja wkolo jesionu i spiewaja o zimnej stali. -Rachel To byl Glenn i na dzwiek jego zatroskanego glosu przeszla mi cala wesolosc. Co? - zapytalam, patrzac na drzewa za oknem. Pokrywajace mnie plamy z wody staly sie nagle zimne. Objelam sie jedna reka. -Przyjade za dziesiec minut - oznajmil Glenn. - Bedziesz gotowa? Odgarnelam wilgotne wlosy. -Dlaczego? Co sie stalo? Uslyszalam, ze zakrywa mikrofon i cos do kogos krzyczy. -Masz swoj nakaz przeszukania posiadlosci Kalamacka - powiedzial w koncu. -Jakim cudem? - zapytalam, nie wierzac, ze Edden sie ugial. - Bynajmniej nie narzekam! Glenn sie zawahal. Odetchnal. Slyszalam w tle podekscytowane glosy. -Zeszlego wieczoru zadzwonila do mnie dr Anders - powiedzial. - Wiedziala, ze zamierzasz ja sledzic, wiec przeniosla swoja prezentacje na zeszly wieczor i poprosila, zebym z nia poszedl. -Czarownica - powiedzialam cicho. Zalowalam, ze nie wiedzialam, jak sie ubral Glenn. Moglam sie zalozyc, ze elegancko. Kiedy jednak milczal, poczulam sciskanie w zoladku. -Przykro mi, Rachel - odezwal sie cicho. - Tego ranka jej samochod spadl z Mostu Roeblinga, wypchniety przez bariere przez ogromna kule mocy magicznych linii. Wlasnie wyciagnieto samochod z rzeki. Wciaz szukamy ciala. 349 ROZDZIAL 19 Stukalam niecierpliwie stopa, stojac obok sterty instrukcji i pustych papierowych kubkow, ktore zagracaly parapet strozowki Trenta. Na moim kolczyku siedzial Jenks i mruczal cos ponuro, patrzac, jak Quen naciska jeden z przyciskow na aparacie telefonicznym. Quena widzialam przedtem tylko raz, moze dwa. Za pierwszym razem udawal ogrodnika i udalo mu sie schwytac Jenksa do szklanej kuli. Narastalo we mnie podejrzenie, ze Quen byl trzecim jezdzcem, usilujacym mnie stratowac konno tamtej nocy, kiedy ukradlam Trentowi plytke, ktora go zaszantazowalam. Wrazenie to sie umocnilo, kiedy Jenks powiedzial mi, ze Quen pachnie tak samo, jak Trent i Jonathan.Quen siegnal przede mna po dlugopis, a ja szarpnelam sie w tyl, nie chcac, zeby mnie dotknal. Wciaz trzymajac sluchawke przy uchu, usmiechnal sie ostroznie, odslaniajac niezwykle biale, rowne zeby. On wie, do czego jestem zdolna, pomyslalam. Nie lekcewazylby mnie, co stale robil Jonathan. I chociaz milo bylo chociaz raz byc traktowana powaznie, wolalabym, zeby Quen byl takim egoista i szowinista, jak Jonathan. Trent kiedys mi powiedzial, ze Quen chce mnie uczyc - po tym, jak ochroniarz przemogl pragnienie zabicia mnie za wtargniecie na teren posiadlosci Kalamacka. Ciekawilo mnie, czy przezylabym jego nauki. Quen wygladal na tyle lat, ile moglby miec teraz moj ojciec, gdyby zyl. Mial bardzo ciemne wlosy, krecace mu sie wokol uszu, zielone oczy, ktore zawsze wydawaly sie wpatrzone we mnie, i gracje ruchow tancerza, nabyta dzieki cwiczeniu sztuk walki przez cale zycie. Ubrany w czarny mundur ochroniarza bez zadnych insygniow, wygladal, jakby najlepiej czul sie w nocy. Byl odrobine wyzszy ode mnie, mimo ze wlozylam buty na wysokim obcasie, a sila ukryta w jego szczuplym ciele przyprawiala mnie o dreszcz niepokoju. Jego palce smigaly po klawiaturze, a oczy poruszaly sie jeszcze szybciej. Jedyna slaboscia, jaka u niego zauwazylam, bylo to, ze lekko utykal. I w przeciwienstwie do wszystkich znajdujacych sie w pomieszczeniu oprocz mnie, nie mial broni, a przynajmniej nie widzialam jej u niego. Obok mnie stal kapitan Edden, sprawiajac w spodniach khaki i bialej koszuli wrazenie przysadzistego, lecz sprawnego. Glenn mial na sobie jeden ze swoich czarnych garniturow i mimo wyraznego zdenerwowania usilowal sprawiac wrazenie opanowanego. Edden tez wygladal na zaniepokojonego tym, ze jesli nic nie znajdziemy, wyjdzie na durnia. Poprawilam nerwowo torbe na ramieniu. Bylo w niej pelno amuletow majacych pomoc w znalezieniu dr Anders, martwej lub zywej. Zmusilam Glenna, zebyzaczekal, i przygotowalam je napredce, a jako przedmiotu ogniskujacego uzylam kartki, na ktorej zapisala swoj adres. Jesli zostala z niej chocby odrobina, amulety rozjarza sie na czerwono. Razem z nimi wlozylam do torby amulet wykrywajacy klamstwa, okulary w drucianej oprawce umozliwiajace wykrywanie przebran stworzonych dzieki magii linii i wykrywacz zaklec. Podczas rozmowy z Trentem zamierzalam skorzystac z okazji i sprawdzic, czy uzywa zaklec do zmiany wygladu. Nikt nie wyglada tak dobrze bez wspomagania. 350 Na parkingu obok strozowki parkowaly trzy furgonetki FBI. Ich drzwi byly otwarte, a zgrzani funkcjonariusze czekali w wyjatkowym jak na te pore roku popoludniowym upale. W szyje polaskotal mnie kosmyk wlosow, poruszony podmuchem powietrza spod skrzydelek Jenksa. -Slyszysz, co mowi? - szepnelam, kiedy Quen sie odwrocil i zaczal rozmawiac przez telefon. -O, tak - mruknal pixy. - Rozmawia z Jonathanem. Mowi, ze stoi w strozowce z toba i Eddenem i ze macie nakaz przeszukania posiadlosci, i zeby Jonathan, do cholery, go obudzil. -Jego, czyli Trenta? - domyslilam sie. Moj kolczyk zakolysal sie, bo Jenks skinal glowa. Spojrzalam na zegar nad drzwiami - bylo troche po drugiej. Quen odlozyl sluchawke i Edden odchrzaknal. Ochroniarz Trenta nie ukrywal swojego niezadowolenia. Zacisnal zeby; jego delikatne zmarszczki poglebily sie, a zielone oczy mialy twardy wyraz. -Panie kapitanie, pan Kalamack jest, co zrozumiale, zaniepokojony i chcialby z panem porozmawiac, kiedy panscy ludzie beda przeszukiwac teren. -Oczywiscie - powiedzial Edden, a mnie sie wyrwal jek niedowierzania. -Dlaczego jest pan taki mily? - mruknelam, kiedy Quen otworzyl nam ciezkie drzwi ze szkla i metalu, przez ktore wyszlismy na slonce. -Rachel - szepnal Edden z napieciem w glosie - albo bedziesz grzeczna i uprzejma, albo zaczekasz w samochodzie. Uprzejma, pomyslalam. Od kiedy byli zolnierze piechoty morskiej sa uprzejmi? Sa raczej praktyczni, agresywni, do bolu poprawni politycznie. Ach... on sie zachowywal poprawnie politycznie. Przytrzymujac dla mnie drzwi jednej z furgonetek, Edden pochylil sie. -A potem przybijemy mu tylek do drzewa - dodal, potwierdzajac moje przypuszczenia. - Jesli Kalamack ja zamordowal, dorwiemy go - powiedzial, patrzac na Quena, ktory wsiadl do samochodu ochrony. - Ale jesli wpadniemy tu jak szturmowcy, sad go wypusci, nawet jesli sie przyzna. Wszystko zalezy od procedury. Zatrzymalem caly ruch w obie strony. Nikt stad nie wyjedzie nieprze- szukany. Popatrzylam na niego zmruzonymi oczyma i przytrzymalam reka kapelusz, by nie porwal go wiatr. O wiele bardziej wolalabym tu wpasc z dwudziestoma samochodami na sygnale, ale bede sie musiala zadowolic tym. Jazda pieciokilometrowa droga przez las, ktory Trent utrzymywal wokol swej posiadlosci, przebiegla spokojnie, poniewaz Jenks pojechalz Glennem samochodem ochrony, zeby sprobowac okreslic, jakim Inderlanderem jest Quen. Pokonalismy za nim ostatni zakret i wjechalismy na pusty parking dla gosci. Nic nie moglam poradzic na to, ze glowny budynek Trenta robil na mnie wrazenie. Dwupietrowa budowla tkwila wsrod roslinnosci, jakby znajdowala sie tu setki lat, a nie tylko czterdziesci. Bialy marmur odbijal blask slonca, co wywolywalo wrazenie, jakby slonce wschodzilo na zachodzie. Potezne kolumny i szerokie, plytkie schody zapraszaly do wejscia. Otoczone drzewami i ogrodami budynki biurowe sprawialy wrazenie trwalosci, jakiej braklo budynkom w miescie. Z glowna budowla laczylo sie zadaszonymi przejsciami kilka mniejszych. Z jednego boku i z tylu rozciagaly sie slynne ogrody Trenta - cale hektary dobrze utrzymanych roslin otoczone lakami, a dalej tym niesamowitym, zaplanowanym lasem. Pierwsza wysiadlam z furgonetki i spojrzalam na druga strone drogi, na odlegle, niskie budynki, gdzie Trent hodowal swoje rasowe konie. Wlasnie odjezdzal obrzydliwie halasliwy autobus wycieczkowy obwieszony reklamami ogrodow Trenta. Przyfrunal Jenks i usiadl mi na ramieniu, poniewaz moje kolczyki byly dla niego za male, i zaczal narzekac, ze nie potrafi stwierdzic, kim jest Quen. Odwrocilam sie z powrotem do glownego budynku i ruszylam po kamiennych schodach, stukajac obcasami. Tuz za mna szedl Edden. Na widok znajomej sylwetki, czekajacej na nas przy marmurowych kolumnach, scisnelo mnie w zoladku. -Jonathan - szepnelam. Moja niechec do tego nadzwyczaj wysokiego mezczyzny zmienila sie w przyczajona nienawisc. Chociaz raz chcialam wejsc po tych schodach, nie czujac na sobie jego wynioslego spojrzenia. Zacisnelam usta i nagle poczulam zadowolenie, ze mimo niebywalego upalu wlozylam moj najlepszy kostium. Garnitur Jonathana byl idealny. Musial byc pewnie szyty na miare, poniewaz Jonathan byl zbyt wysoki, zeby moc cokolwiek kupowac w sklepie. Jego ciemne wlosy siwialy przy skroniach, a zmarszczki wokol oczu wygladaly tak, jakby wypalil je kwas w betonie. W czasie Zmiany byl dzieckiem i strach tamtego okresu wypalil pietno na jego chudym, niemal niedozywionym ciele. Schludny i wykwintny stroj oraz zachowanie Jonathana kazaly przypuszczac, ze jest Brytyjczykiem, lecz jego akcent, podobnie jak moj, pochodzil ze srodkowego zachodu. Byl gladko ogolony, a wyraz niezadowolenia znikal z jego twarzy tylko wtedy, gdy bawil sie czyims kosztem. Usmiechal sie cale trzy dni, kiedy jako norka bylam uwieziona w klatce w gabinecie Trenta; kiedy mnie dreczyl, jego przenikliwie patrzace niebieskie oczy nabieraly zycia. Quen wyprzedzil mnie na schodach i zblizyl sie do Jonathana, a ja zaczelam nerwowo mrugac jednym okiem. Odwrocili sie. Zawodowy usmiech Jonathana byl okraszony zawodowa irytacja. Jak milo. -Panie kapitanie - powiedzial. Kiedy zatrzymalismy sie przed nimi z Eddenem, wyciagnal chuda reke. Oficer potrzasnal podana mu dlonia, a jego muskularna sylwetka wygladala przy chudzielcu na niemal przysadzista. -Mam na imie Jonathan i jestem doradca pana Kala- macka w sprawach kontaktow zewnetrznych. Pan Kalamack czeka na panstwa - dodal, ale uprzejmosc slyszalna w jego glosie nie siegnela oczu. - Poprosil mnie o przekazanie, ze pragnie sluzyc wszelka pomoca. Jenks prychnal. -Moglby nam powiedziec, gdzie ukryl dr Anders. Wyszeptal to, ale i Quen, i Jonathan zesztywnieli. Udalam, ze sprawdzam moj francuski warkocz - subtelnie grozac Jenksowi laniem - a potem schowalam rece za plecy, by uniknac uscisniecia dloni Jonathanowi. Nie chcialam go nawet dotknac. Chyba ze piescia w zoladek. Cholera, naprawde brakowalo mi moich kajdanek. -Dziekuje - powiedzial Edden i ze zdumieniem uniosl brwi, widzac zle spojrzenia, jakie wymienilismy z Jonathanem. - Postaramy sie sprawic jak najszybciej i jak najdelikatniej. Ja stalam, rzucajac gniewne spojrzenia, a Edden odciagnal Glenna na bok. -Badzcie dyskretni, ale drobiazgowi - powiedzial. Jonathan spojrzal ponad moim ramieniem na funkcjonariuszy FBI zbierajacych sie w luznej grupce na schodach. Przywiezli ze soba kilka psow w niebieskich kamizelkach z zoltym znaczkiem FBI. Machaly entuzjastycznie ogonami i wyraznie rwaly sie do pracy. Glenn skinal glowa. Przesunelam torbe do przodu. -Masz - powiedzialam, wyjmujac garsc amuletow i wciskajac mu35je2 do reki. - Ustawilam je po drodze tak, by odnalazly dr Anders bez wzgledu na to, czy jest martwa, czy zywa. Daj je wszystkim, ktorzy zechca je wziac. Jesli znajda sie w odleglosci trzydziestu metrow od niej, zabarwia sie na czerwono. -Dopilnuje, zeby kazdy zespol mial przynajmniej jeden - powiedzial Glenn, usilujac nie upuscic amuletow. -Hej, Rache! - zawolal Jenks i przyfrunal na moje ramie. - Glenn poprosil, zebym sie go trzymal. Masz cos przeciwko? Nie moge nic robic, ladnie wygladajac na twoim ramieniu. -Jasne, lec - powiedzialam. Uznalam, ze przeszuka ogrod lepiej niz sfora psow. Na pociaglej twarzy Jonathana pojawil sie grymas niepokoju, wiec usmiechnelam sie do niego sarkastycznie. Na teren posiadlosci z zasady nie wpuszczano pixy i fairy; gdyby ktos mi powiedzial, co takiego moglby znalezc Jenks, a czego obawial sie Trent, przez tydzien wkladalabym majtki na spodnie. Quen i Jonathan wymienili spojrzenia. Nizszy mezczyzna zacisnal wargi i zmruzyl zielone oczy. Sprawiajac wrazenie, ze wolalby robic babki z nawozu niz zostawic Jonathana, by sam towarzyszyl nam i Trentowi, Quen pospieszyl za Jenksem. Jak urzeczona patrzylam za ochroniarzem, ktory z wdziekiem niemal splynal ze schodow. Jonathan wyprostowal sie i spojrzal na nas. -Pan Kalamack czeka na panstwa we frontowym gabinecie - oznajmil sztywno i otworzyl drzwi. Usmiechnelam sie do niego paskudnie. -Jesli mnie dotkniesz, to zrobie ci krzywde - syknelam i otworzylam sobie drugie skrzydlo drzwi. Glowny hol byl obszerny i niemal pusty; w czasie weekendu cichl pomruk towarzyszacy pracy wielu osob. Nie czekajac na Jonathana, ruszylam szerokim korytarzem prowadzacym do gabinetu Trenta. Wygrzebalam z torby nieludzko drogie i karygodnie brzydkie okulary przesycone magia linii i je wlozylam. Jonathan wyzbyl sie pozorow dobrego wychowania i chcac mnie dogonic, zostawil Eddena z tylu. Kroczylam z zacisnietymi piesciami, mocno stukajac obcasami. Chcialam sie zobaczyc z Trentem. Chcialam mu powiedziec, co o nim mysle, i napluc mu w twarz za to, ze usilowal zlamac moja wole przez wystawienie mnie do nielegalnych walk szczurow. Drzwi z matowymi szybami po obu stronach korytarza byly otwarte i widac bylo za nimi puste biurka. Dalej znajdowalo sie biurko recepcjonistki wstawione do wneki znajdujacej sie naprzeciw drzwi Trenta. Stanowisko pracy Sary Jane bylo tak schludne i dobrze zorganizowane, jak ona sama. Z mocno bijacym sercem siegnelam do klamki w drzwiach Trenta, ale sie cofnelam, bo dogonil mnie Jonathan. Spojrzal na mnie wzrokiem, ktory potrafilby zatrzymac atakujacego psa, zastukal w drewniane drzwi i otworzyl je dopiero wtedy, kiedy dobiegl zza nich stlumiony glos Trenta. Edden zrownal sie ze mna; widok moich okularow sprawil, ze jego gniewna mine zastapil wyraz zaskoczenia. Dotknelam nerwowym ruchem kapelusza i obciagnelam zakiet. Moze powinnam byla poprosic Ivy o pozyczke i kupic sobie te ladniejsze. Z gabinetu Trenta dobiegl szmer wody splywajacej po kamieniach. Weszlam do srodka tuz za Jonathanem. Trent podniosl sie zza biurka. Nabralam tchu, by pozdrowic go zlosliwie, lecz szczerze. Chcialam mu powiedziec, ze wiem, ze zabil dr Anders. Chcialam mu powiedziec, ze jest szumowina, ze nigdy mnie nie zlamie, ze jest dranskim manipulatorem i ze go zniszcze. Ale nie zrobilam nic, zaskoczona jego spokojna, wewnetrzna sila. Byl najbardziej opanowana osoba, jaka znalam; stalam w3 m53ilczeniu i widzialam, jak jego mysli przenosza sie z innych spraw na mnie. I nie, nie poslugiwal sie zakleciem magicznych linii, by zapewnic sobie ten doskonaly wyglad. Taki byl. Kazde pasemko jego cienkich, niemal przezroczystych wlosow znajdowalo sie na swoim miejscu. Szarego garnituru z jedwabna podszewka nie szpecilo ani jedno zagniecenie; podkreslal on waska talie i szerokie ramiona Trenta, ktore przez trzy dni pozeralam wzrokiem jako norka. Obdarzyl mnie swoim charakterystycznym usmiechem, stanowiacym godna pozazdroszczenia mieszanke ciepla i zawodowego zainteresowania. Niedbalym, powolnym ruchem poprawil marynarke i zapial ja, a ja nie moglam oderwac oczu od jego dlugich palcow. Mial tylko jeden pierscien, na prawej dloni, i, podobnie jak ja, nie nosil zegarka. Byl podobno starszy ode mnie zaledwie o trzy lata - co czynilo z niego jednego z najbogatszych kawalerow na tej cholernej planecie - lecz garnitur go postarzal. Mimo to jego ladnie zarysowana szczeka, gladkie policzki i niewielki nos sprawialy, ze bardziej pasowalby do plazy niz sali posiedzen. Wciaz usmiechajac sie z pewnoscia siebie i niemal zadowoleniem, pochylil glowe, zdjal okulary w drucianej oprawce i rzucil je na biurko. Zazenowana, wlozylam moje zaklete okulary do twardego etui ze skory. Trent wyszedl zza biurka, a moj wzrok powedrowal do jego prawego ramienia. Kiedy widzialam go ostatnim razem, bylo w gipsie i prawdopodobnie dlatego chybil, strzelajac do mnie. Miedzy nadgarstkiem i mankietem marynarki bylo widac delikatny pierscien jasniejszej skory, ktorej jeszcze nie zdazyl opalic. Zesztywnialam pod jego wzrokiem. Zatrzymal go na chwile na pierscionku, ktory mi ukradl, a potem zwrocil, by udowodnic, ze potrafi tego dokonac, a w koncu zapatrzyl sie na moja szyje i niemal niewidoczna blizne po ugryzieniu demona. -Nie wiedzialem, ze pracuje pani dla FBI, pani Morgan - odezwal sie. Nie przywital sie ani nie wyciagnal do mnie reki. -Jestem konsultantka - odparlam. Nie zwracalam uwagi na to, ze na dzwiek jego miekkiego glosu zabraklo mi tchu. Zapomnialam o bursztynowej, miodowej barwie tego glosu - jesli mozna kolorem opisywac dzwiek - o jego glebokim brzmieniu, o tym, ze kazda sylaba byla wypowiadana wyraznie i dokladnie, a mimo to plynnie przechodzila w nastepna. Byl hipnotyzujacy w sposob, ktoremu mogly dorownac tylko bardzo stare wampiry. I niepokoilo mnie to, ze mi sie podobal. Spojrzalam Trentowi w oczy, usilujac pokazac mu taka sama pewnosc siebie. Stremowana, wyciagnelam do niego reke, zmuszajac go do tego samego. Zrobil to z ledwie zauwazalnym wahaniem. Poczulam cieple uklucie zadowolenia, ze zmusilam go do czegos, czego nie chcial robic, nawet jesli to byl taki drobiazg. Czujac przyplyw pewnosci siebie, wsunelam dlon do dloni Trenta. Chociaz w jego oczach zimno lsnila swiadomosc, ze zmusilam go do dotkniecia mnie, jego uscisk byl cieply i silny. Zadalam sobie pytanie, jak dlugo go cwiczyl. Zadowolona z siebie, rozluznilam chwyt, lecz zamiast uczynic to samo, Trent wysunal dlon z mojej z calkowicie nieprofesjonalna, intymna powolnoscia. Gdyby nie to, ze leciutko zmruzyl oczy, co swiadczylo o pelnej nieufnosci ostroznosci, moglabym powiedziec, ze wlasnie sprobowal mnie poderwac. -Panie Kalamack - powiedzialam i powstrzymalam sie od wytarcia reki o spodnice. - Dobrze pan wyglada. -Pani takze. - Usmiech mial jak przyklejony, a prawa reke niemal schowal za plecy. - Rozumiem, ze pani mala agencja dochodzeniowa radzi sobie dosc dobrze. Na samym poczatku musi byc chyba trudno. Mala agencja dochodzeniowa? Moje skrepowanie zmienilo sie w irytacje. -Dziekuje - udalo mi sie powiedziec. 354 Z leciutkim usmiechem Trent przeniosl uwage na Eddena. Kiedy obaj zawodowcy wymieniali poprawne politycznie i pelne hipokryzji uprzejmosci, rozejrzalam sie po gabinecie. Falszywe okno nadal ukazywalo biezacy obraz jednego z pastwisk dla roczniakow, a sztuczne swiatlo przeswiecalo przez ekran wideo i kladlo sie na dywanie ciepla plama. W akwarium majacym rozmiary tych instalowanych w zoo plywala nowa lawica czarno-bialych rybek, a poprzednie zostalo przesuniete do wneki w scianie za biurkiem. Tam, gdzie kiedys stala moja klatka, umieszczono teraz donice z drzewkiem pomaranczowym, ale na wspomnienie zapachu suchej karmy scisnelo mnie w zoladku. Kamera w rogu pod sufitem mrugala do mnie czerwonym oczkiem. -Milo mi pana poznac, kapitanie - mowil Trent, sciagajac moja uwage gladkim brzmieniem swego glosu. - Zaluje, ze nie w przyjemniejszych okolicznosciach. -Panie Kalamack. - Ostry glos Eddena w porownaniu z glosem Trenta zabrzmial chrapliwie. - Przepraszam za wszelkie niedogodnosci spowodowane przeszukaniem panskiej posiadlosci. Jonathan podal Trentowi nakaz, na ktory radny tylko zerknal i zaraz go oddal. -Fizyczne dowody prowadzace do aresztowania w zwiazku ze zgonami znanymi jako morderstwa lowcy czarownic? - powiedzial, patrzac na mnie. - To chyba troche zbyt ogolne sformulowanie? -Napisanie "zwloki" byloby prostackie - powiedzialam zduszonym glosem. Edden odchrzaknal, a jego niezachwiana postawe zawodowca naruszyl cien obawy, ze nic tu nie znajdziemy. Zauwazylam, ze Edden stoi na spocznij i zadalam sobie pytanie, czy byly piechociarz zdaje sobie z tego sprawe. -Byl pan ostatnia osoba, ktora widziala dr Anders - dodalam, chcac ujrzec reakcje Trenta. -Zachowuje sie pani nieodpowiednio, pani Morgan - mruknal Edden, ale mnie bardziej interesowal wyraz twarzy Trenta. Gniew, rozczarowanie, ale nie szok. Zerknal na Jonathana, ktory ledwo dostrzegalnie wzruszyl ramionami. Trent powoli usiadl na biurku i splotl przed soba szczuple, opalone dlonie. -Nie wiedzialem, ze umarla - powiedzial. -Nie powiedzialam, ze nie zyje - rzeklam. Edden chwycil mnie ostrzegawczo za ramie, a mnie mocniej zabilo serce. -Zaginela? - zapytal Trent, dosc wiarygodnie okazujac tylko ulge. - To dobrze. Ze zaginela i nie jest... martwa. Zeszlego wieczoru jadlem z nia kolacje. - Z ledwie widocznym niepokojem pokazal na stojace za nami dwa krzesla. - Niech panstwo usiada - powiedzial i wrocil za biurko. - Na pewno maja panstwo do mnie pytania, skoro przeszukuja panstwo moj teren. -Dziekuje, sir. Owszem, mam. Edden usiadl na krzesle znajdujacym sie blizej korytarza. Jonathan zamknal drzwi i stanal przy nich, jakby chcial ich bronic. Nie spuszczalam z niego wzroku. Usiadlam na drugim krzesle w blasku sztucznego slonca i zmusilam sie do przyjecia wygodnej pozycji. Usilujac zachowywac sie swobodnie, polozylam torbe na kolanach i poszukalam po omacku w kieszeni igly do nakluwania palca. Uklucie przeszylo mnie jak ogniem. Wsunelam krwawiacy palec do torby, ostroznie szukajac amuletu. Zobaczmy, jak Trent klamie i jak sie z tego wywija. Uslyszal klekot amuletu i twarz mu znieruchomiala. -Prosze odlozyc amulet prawdy, pani Morgan - powiedzial oskarzycielskim tonem. - Powiedzialem, ze z przyjemnoscia odpowiem na pytania kapitana Eddena, a nie, ze poddam sie przesluchaniu. Nakaz jest wystawiony w celu przeszukania i zajecia, a nie przesluchania. -Morgan - syknal Edden i wyciagnal gruba dlon. - Oddaj mi to! 355 Skrzywilam sie, wytarlam czubek palca i podalam mu amulet. Edden wetknal go do kieszeni. -Przepraszam - powiedzial ze sciagnieta twarza. - Pani Morgan nieustepliwie dazy do znalezienia osoby lub osob odpowiedzialnych za tyle zgonow. Ma niebezpieczna - to slowo skierowal do mnie - sklonnosc do zapominania, ze musi dzialac w ramach przepisow prawa. Powietrze wpadajace przez wywietrzniki poruszylo wlosami Trenta. Widzac, ze na nie patrze, z leciutka irytacja przeciagnal dlonia po glowie. -Ma dobre intencje. Jak bardzo to bylo protekcjonalne? Ze zloscia glosno postawilam torbe na podlodze. -Dr Anders tez miala dobre intencje - rzeklam. - Czy zabiles ja po tym, jak odrzucila twoja propozycje zatrudnienia? Jonathan zesztywnial, a dlonie Eddena drgnely, jakby usilowal utrzymac je na kolanach, z dala od mojej szyi. -Nie zamierzam ostrzegac cie drugi raz, Rachel... - mruknal. Trent ani na chwile nie przestawal sie usmiechac. Byl zly i usilowal tego nie okazac. Bylam zadowolona, ze ujawnilam moje uczucia; tak bylo o wiele lepiej. -Nie, w porzadku - powiedzial Trent. Splotl dlonie i pochylil sie, by oprzec je na biurku. - Jesli pomoze to zachwiac przekonaniem pani Morgan, ze jestem zdolny do takich potwornych zbrodni, z checia opowiem, o czym rozmawialismy zeszlego wieczoru. - Mimo ze mowil do Eddena, nie spuszczal wzroku ze mnie. - Omawialismy mozliwosc finansowania jej badan. -Nad magicznymi liniami? - zapytalam. Wzial do reki olowek i zaczal go obracac, samym ruchem zdradzajac zaklopotanie. Naprawde powinien sie pozbyc tego zwyczaju. -Nad magicznymi liniami - potwierdzil. - Ktore maja niewielka wartosc praktyczna. Zaspokajalem jedynie ciekawosc, nic wiecej. -Mysle, ze zaproponowal pan dr Anders prace - stwierdzilam. - A kiedy odmowila jej przyjecia, kazal ja pan zabic, tak jak wszystkich pozostalych czarownikow i czarownice magicznych linii w Cincinnati. -Morgan! - zawolal Edden, wyprostowujac sie na krzesle. - Wyjdz i zaczekaj w furgonetce. - Wstal i spojrzal przepraszajaco na Trenta. - Bardzo pana przepraszam. Pani Morgan przekracza swoje kompetencje, a jej oskarzenia sa niezgodne z linia sledztwa prowadzonego przez FBI. Odwrocilam sie gwaltownie do niego. -Tak wlasnie usilowal postapic ze mna. Dlaczego z dr Anders mialoby byc inaczej? Edden poczerwienial. Zacisnelam zeby, gotowa do sprzeczki. Nabral ze zloscia powietrza i zaraz je wypuscil, bo ktos zastukal do drzwi. Jonathan je otworzyl i cofnal sie, wpuszczajac Glenna, ktory przywital sie z Trentem krotkim skinieniem glowy. Po jego zgarbionej sylwetce i ukradkowych spojrzeniach poznalam, ze przeszukanie nie idzie dobrze. Mruknal cos do Eddena, a kapitan odburknal mu cos ze zmarszczonym czolem. Trent obserwowal to z zainteresowaniem; z jego czola zniknely zmarszczki, a z postawy napiecie. Odlozyl olowek i odchylil sie na oparcie fotela. Podszedl do niego Jonathan i, opierajac sie dlonia o biurko, pochylil sie i wyszeptal mu cos do ucha. Przenioslam wzrok z protekcjonalnie usmiechnietego Jonathana na zmartwionego Eddena. Trent wyjdzie z tego, sprawiajac wrazenie obywatela pokrzywdzonego przez brutalne FBI. Cholera. Jonathan sie wyprostowal, a Trent popatrzyl na mnie drwiaco swymi zielonymi oczyma. Do mojej swiadomosci wdarl sie chrapliwy glos Eddena, mowiacego Glennowi, 3b5y6 kazal Jenksowi jeszcze raz sprawdzic ogrody. Trentowi sie upiecze. Zabil tych ludzi i upiecze mu sie! Glenn spojrzal na mnie bezradnie i wyszedl, zamykajac za soba drzwi, a mnie ogarnelo poczucie frustracji. Wiedzialam, ze moje amulety sa dobre, ale mogly nie zadzialac, jesli Trent ukrywal dr Anders, poslugujac sie magia linii. Zamarlam. Magia linii? Jesli ja wykorzystuje, to ja tez moglabym sie nia posluzyc, by odnalezc zaginiona. Zerknelam na Trenta i zobaczylam, ze na widok pytajacej miny, ktora na pewno zrobilam, jego zadowolenie slabnie. Uniosl palec, uciszajac Jonathana, i skupil uwage na mnie, wyraznie usilujac dociec, o czym mysle. Zrobienie amuletu poszukiwania przy wykorzystaniu magii ziemi bylo oczywiscie bialym czarowaniem. Wynikalo z tego, ze podobne zaklecie rzucone przy wykorzystaniu magii linii tez bedzie biale. Koszt poniesiony przez moja karme bylby niezauwazalny, o wiele mniejszy, niz gdybym, powiedzmy, oklamala kelnera, ze mam urodziny, zeby dostac drinka za darmo. I bez wzgledu na to, czy amulet poszukiwania byl zwiazany z magia ziemi, czy z magicznymi liniami, obejmowal go nakaz przeszukania i zajecia. Serce zabilo mi szybciej; dotknelam reka wlosow. Nie znalam zaklecia, ale mogl je miec w swoich ksiegach Nick. A jesli Trent zacieral slady dzieki magii linii, to w poblizu musiala sie znajdowac magiczna linia. Interesujace. -Musze zadzwonic - powiedzialam. Slyszalam wlasny glos, jakbym znajdowala sie na zewnatrz mojej glowy. Trentowi chyba zabraklo slow. Podobalo mi sie to. -Moze pani uzyc telefonu mojej sekretarki - powiedzial. -Mam swoj - odparlam, szukajac go w torbie. - Dziekuje. Edden spojrzal na mnie podejrzliwie i poszedl porozmawiac z Trentem i Jonathanem. Z jego postawy pelnej uprzejmosci i uspokajajacej miny wywnioskowalam, ze chyba usiluje uspokoic polityczne fale, ktore mogla wywolac jego nieudana wizyta. Spieta, wstalam i poszlam do przeciwleglego rogu gabinetu, by znalezc sie poza zasiegiem ich sluchu i pola widzenia kamery. -Badz w domu - szepnelam, przewijajac krotka liste kontaktow i naciskajac przycisk polaczenia. - Podnies sluchawke, Nicky. Prosze cie, podnies sluchawke... Mogl wyjsc do sklepu. Mogl robic pranie, drzemac albo brac prysznic, ale moglabym postawic moj nieistniejacy czek, ze nadal czyta te przekleta ksiazke. Uslyszalam trzask podnoszonej sluchawki i rozluznilam ramiona. Byl w domu. Uwielbiam przewidywalnych mezczyzn. -Slucham - powiedzial, sprawiajac wrazenie, ze jest czym zajety. -Nick - odetchnelam. - Dzieki Bogu. -Rachel? Co jest? - zapytal z niepokojem, a ja znow poczulam napiecie. -Potrzebuje twojej pomocy - powiedzialam, zerkajac na Eddena i Trenta i usilujac mowic cicho. - Jestem u Trenta z kapitanem Eddenem. Mamy nakaz przeszukania. Moglbys poszukac w swoich ksiazkach zaklecia magicznych linii sluzacego do odnajdywania martwych ludzi? Nastapila chwila ciszy. -To mi sie u ciebie podoba, Ray-ray - powiedzial, a ja uslyszalam szmer przesuwanej ksiazki i zaraz potem glosny trzask. - Mowisz takie slodkie rzeczy. Czekalam ze scisnietym zoladkiem, a ze sluchawki dobiegal stlumiony szelest przewracanych kartek. -Martwi ludzie - mruknal, wcale nie speszony, a mnie laskotalo w brzuchu ze zdenerwowania. - Martwe duchy. Martwe fairy. Czy zaklecie dla fairy wystarczy? 357 -Nie. - Skubalam lakier na paznokciach i patrzylam na Trenta, ktory rozmawial z Eddenem i patrzyl na mnie. -Martwy inwentarz, martwi krolowie... o, martwi ludzie. Z przyspieszonym biciem serca poszukalam w torbie dlugopisu. Dobra... - zamilkl, czytajac po cichu zaklecie. - Jest dosc proste, ale chyba nie mozesz go uzyc w dzien. -Dlaczego? Wiesz, jak wygladaja nagrobki z naszego swiata w zaswiatach? To zaklecie sprawia, ze tak samo wygladaja nieoznaczone groby. Ale trzeba umiec zajrzec w zaswiaty drugim wzrokiem, a to mozna zrobic dopiero po zachodzie slonca. Mozna, jesli sie stoi w magicznej linii - szepnelam, czujac, jak ogarnia mnie fala zimna. Nigdy nie widzialam tej intrygujacej informacji w zadnej ksiazce. Powiedzial mi o tym tata, kiedy mialam osiem lat. Rachel - odezwal sie po chwili wahania. - Nie mozesz tego zrobic. Jesli ten demon sie dowie, ze stoisz w magicznej linii, sprobuje cie przeciagnac na strone zaswiatow. Nie. Nie ma mojej duszy - wyszeptalam, odwracajac sie, by zaslonic wargi. Milczal przez dluga chwile. -Nie podoba mi sie to - powiedzial w koncu. -A mnie sie nie podoba, ze wzywasz demony. Zapadla cisza. Zerknelam na Trenta, a potem odwrocilam sie do niego plecami. Zastanawialam sie, jak dobry ma sluch. Tak, ale on ma dwie trzecie mojej duszy i jedna trzecia twojej. Co bedzie, gdy... Dusze nie sumuja sie jak liczby, Nick - powiedzialam glosem chrapliwym z niepokoju. - Liczy sie wszystko albo nic. On nie ma wystarczajaco duzo na mnie. Ani na ciebie. Nie wyjde stad, dopoki nie udowodnie, ze Trent zabil te kobiete. Jak brzmi zaklecie? Czekalam, stojac na miekkich nogach. Masz dlugopis? - zapytal w koncu, a ja skinelam glowa, zapomniawszy, ze nie moze tego zobaczyc. Tak - odparlam i inaczej chwycilam telefon, zeby zapisac tekst na dloni, jakbym zapisywala wyniki testu przed egzaminem. Dobra. Nie jest dlugie. Przetlumacze wszystko oprocz samego slowa zaklecia, bo nie mamy okreslenia na zarzace sie prochy zmarlego, a chyba jest wazne, zebys w tej czesci nic nie poplatala. Jesli dasz mi chwile, to znajde rymy. Bez rymow bedzie dobrze - powiedzialam powoli, myslac, ze robi sie coraz ciekawiej. Zarzace sie prochy zmarlego? Jaki jezyk potrzebuje osobnego slowa znaczacego cos takiego? Odchrzaknal, a ja przygotowalam dlugopis. Umarli do umarlych, lsnijcie niczym ksiezyc. Ucisz wszystkich procz tych niespokojnych. - Zawahal sie. - A kluczowym slowem jest favilla. Favilla - powtorzylam i zapisalam je fonetycznie. - Jakies gesty? Nie. Zaklecie na nic nie oddzialuje fizycznie, wiec nie potrzebujesz gestu czy przedmiotu ogniskujacego. Mam ci to powtorzyc? -Nie - odparlam, patrzac na dlon. Czulam lekkie mdlosci. Czy ja naprawde chce to zrobic? - zapytalam sie w duchu. Rachel - powiedzial zatroskanym tonem - badz ostrozna. 358 Bede - odparlam, a tetno bilo mi szybko ze zdenerwowania. - Dzieki, Nick. - Przygryzlam warge, bo nagle przyszlo mi cos do glowy. - Posluchaj, zatrzymaj moja ksiazke, dopoki o niej nie porozmawiamy, dobrze? -Ray-ray? - zapytal niepewnym tonem. -Pozniej - powiedzialam i zerknelam na Eddena, a potem na Trenta. Nie musialam mowic nic wiecej. Nick byl bystrym czlowiekiem. -Zaczekaj.Nie rozlaczaj sie - powiedzial z niepokojem. - Badz ze mna w kontakcie. Nie moge tu siedziec i odczuwac tych szarpniec, nie wiedzac, czy masz klopoty, czy nie. Oblizalam wargi i przestalam sie bawic koncem warkocza. Posluzenie sie Nickiem jako famulusem bylo sprzeczne z moimi zasadami moralnymi - a lubilam myslec, ze mam ich wiele - ale nie moglam go odciac. Nawet nie sprobowalabym tego przeprowadzic, nie majac pewnosci, ze nie wywrze to na niego wplywu. -Porozmawiaj z kapitanem Eddenem, dobrze? -Eddenem? - zapytal slabym glosem z nuta niecheci. Odwrocilam sie z powrotem do mezczyzn. -Panie kapitanie - powiedzialam - zanim wyjdziemy, chcialabym sprobowac posluzyc sie innym zakleciem poszukiwania. Okragla twarz Eddena sciagnela sie z niepokoju. -Skonczylismy tu, Morgan - oznajmil szorstko. - Zajelismy panu Kalamackowi juz wystarczajaco duzo czasu. Przelknelam sline, starajac sie wygladac, jakbym cos takiego robila codziennie. -To zaklecie dziala inaczej. Odetchnal glosno. -Mozemy zamienic slowo na korytarzu? Na korytarzu? Nie dam sie wyciagnac na korytarz jak krnabrne dziecko. Zwrocilam sie do Trenta. -Pan Kalamack nie bedzie mial nic przeciwko temu. Nie ma nic do ukrycia, prawda? Twarz Trenta stanowila maske zawodowej uprzejmosci. Obok niego stal Jonathan z paskudna mina. -Pod warunkiem, ze obejmuje to nakaz - powiedzial gladko Trent. Uslyszawszy w jego glosie niepokoj, ktory staral sie ukryc, poczulam uklucie tryumfu. Martwil sie czyms. Ja tez. Powoli przecielam gabinet i podalam Eddenowi telefon. -To jest zaklecie sluzace do odnajdywania nieoznaczonych grobow. Nick wszystko o nim panu opowie, zeby mial pan pewnosc, ze jest legalne. Pamieta go pan, prawda? Edden wzial telefon; cienki rozowy prostokat wygladal idiotycznie w jego grubej dloni. -Jesli to takie proste, dlaczego nie powiedzialas mi 0 tym wczesniej? Usmiechnelam sie do niego nerwowo. -Wymaga posluzenia sie magiczna linia. Trent znieruchomial. Zerknal na moj nadgarstek naznaczony przez demona i odchylil sie na oparcie krzesla, pod opieke Jonathana. Unioslam brwi, chociaz sciskalo mnie w dolku. Gdyby zaprotestowal, byloby to podejrzane. Nerwowym gestem siegnal po swe druciane okulary -postukal nimi w blat biurka. Prosze - zgodzil sie, jakby mial w tej sprawie cos do powiedzenia. - Niech pani uaktywni zaklecie. Z ciekawosci popatrze, ile taka czarownica ziemi, jak pani, wie o magii linii. 359 -Ja tez - powiedzial oschle Edden. Przylozyl telefon do ucha i zaczal cos cicho mowic do Nicka, zapewne upewniajac sie, ze to, co zamierzalam zrobic, jest objete nakazem FBI. -Bedziemy musieli stad wyjsc - powiedzialam niemal do siebie. - Musze znalezc magiczna linie, by w niej stanac. -Hm, pani Morgan - odezwal sie Trent i, wyraznie poruszony, wyprostowal sie na fotelu. Okulary, ktore znow wlozyl, nadawaly mu mniej wytworny, lagodniejszy wyglad. Wydalo mi sie tez, ze nieco pobladl. Dobrze, pomyslalam zlosliwie i zamknelam oczy, zeby ulatwic sobie odnalezienie magicznej linii drugim wzrokiem. Jakby przez twoj ogrod biegla jakas magiczna linia. Siegnelam mysla, szukajac czerwonej plamy materii zaswiatow. Odetchnelam gleboko, otworzylam oczy i wbilam spojrzenie w Trenta. Cholerna magiczna linia przebiegala przez srodek jego cholernego gabinetu. 360 ROZDZIAL 20 Patrzylam na Trenta z otwartymi ustami. Siedzial ze sciagnieta twarza, majac przy sobie Jonathana. Zaden z nich nie wygladal na zadowolonego. Serce walilo mi jak szalone. Trent wiedzial o tej linii. Umial sie nia poslugiwac. To oznaczalo, ze jest albo czlowiekiem, albo czarownikiem. Wampiry nie mogly czerpac z magicznych linii, a ludzie, ktorzy mieli te umiejetnosc, lecz zostali zainfekowani wirusem wampiryzmu, tracili ja. Nie wiedzialam, co przeraza mnie bardziej: czy to, ze Trent posluguje sie magicznymi liniami, czy to, ze wie, ze ja o tym wiem. Niech Bog ma mnie w opiece. Bylam w polowie drogi do rozszyfrowania najcenniejszego sekretu Trenta - jego tozsamosci.Drzwi gabinetu uderzyly o sciane. Poczulam bolesna fale adrenaliny i przybralam postawe obronna. Do srodka wpadl Quen. -Sa... sir - warknal, w pol slowa zmieniajac tytul "Sahan". Zatrzymal sie gwaltownie i spojrzeniem zmruzonych oczu obrzucil najpierw mnie, spieta w rogu gabinetu, a potem Eddena zamarlego na krzesle z moim telefonem przy uchu. Spojrzal mi w oczy. Serce bilo mi mocno. Oboje rozluznilismy sie, a ja obciagnelam spodnice. Do srodka wlecial Jenks i drzwi sie zamknely. -Hej, Rache! - zawolal, a jego skrzydelka przybraly czerwony kolor, swiadczac o podekscytowaniu. - Ktos znalazl magiczna linie i ktos inny cholernie sie wkurzyl. - Zatrzymal sie w miejscu, zauwazajac napiecie panujace w gabinecie. - O, to ty - powiedzial i usmiechnal sie szeroko. Z szumem skrzydelek przysiadl na moim ramieniu, a potem szybko przefrunal do Eddena, chcac podsluchac, co mowi Nick. Trent pochylil sie i oparl lokcie na biurku. Przy linii wlosow zauwazylam u niego kropelke potu. Chcialam przelknac sline, bo zaschlo mi w ustach. -Pani Morgan pokazuje nam swoje umiejetnosci zwiazane z magicznymi liniami - powiedzial. - Bardzo mnie one ciekawia. jasne, pomyslalam, zastanawiajac sie, jak gleboko wdepnelam. Magia linii byla chetnie wykorzystywana w ochronie i kiedy ja znalazlam, Quen natychmiast o tym wiedzial. Wykorzystalam okazje do przyjrzenia sie drugim wzrokiem aurom obecnych. Aura Jenksa byl teczowa, jak u wiekszosci pixy. Eddena miala stala barwe blekitu z odcieniem zolci przy glowie. Ciemnozielona aura Quena byla prawie czarna, upstrzona w okolicach tulowia i rak jaskrawymi pomaranczowymi pasmami - niedobrze. Jonathan tez mial zielona aure, o wiele jasniejsza i w swojej jednolitosci i odcieniu niemal bezbarwna. 370 Aura Trenta... zawahalam sie. Aura Trenta byla slonecznie zolta, poprzecinana ostra czerwienia. Szkarlatne smugi swiadczyly, ze w przeszlosci otrzymal spora dawke tragedii niszczacej dusze. Przylegala do niego niezwykle ciasno i otaczaly ja srebrzyste iskierki, jak u Ivy. Kiedy przygladzil dlonia wlosy, iskierki zbudzily sie do zycia i go otoczyly. Szukal czegos - iskierki tkwily w jego glownej aurze, swiadczac o tym, ze temu poszukiwa- niu poswiecil zycie. Pieniadze, wladza, energia - wszystko to sluzylo jakiemus wyzszemu celowi. Czego on szuka? Nie widzialam mojej aury. Musialabym w tym celu stanac na lusterku sluzacym do przepowiadania przyszlosci, czego nie zamierzalam juz robic nigdy w zyciu. Bylam jednak pewna, ze Trent na nia patrzy, i nie podobalo mi sie, ze widzi na moim nadgarstku znak demona pulsujacy paskudna czarna smuga, ze moja aura ma takie same brzydkie czerwone smugi jak jego i ze oprocz iskierek nasze aury sa niemal identyczne. Edden patrzyl na nas podejrzliwie; wiedzial, ze cos sie dzieje, ale nie wiedzial, co. Ze zmarszczonym czolem przesunal sie na krawedz krzesla i sciszonym glosem rozmawial krotkimi zdaniami z Nickiem. -Przez twoj gabinet biegnie magiczna linia? - zapytalam, czujac zawroty glowy. -Magiczna linia biegnie przez pani podworko - odparl bezbarwnym tonem Trent. Zacisnal zeby i zerknal na Eddena. Niemal widzialam jego pragnienie, by kapitan FBI wyszedl. Patrzyl groznie, ostrzegawczo. Nie rozglaszano, ze magicznymi liniami moga sie poslugiwac tylko ludzie i czarownicy oraz czarownice, lecz kazdy mogl sie tego domyslic, a ja wiedzialam, ze Trent chce, bym trzymala w tej kwestii jezyk za zebami. Calkowicie sie z nim zgadzalam, bo wiedzialam, ze posiadanie takiej informacji jest jak trzymanie kobry za ogon. Palce mi drzaly od nadmiaru adrenaliny, wiec odwracajac sie w strone szerokiego na metr pasma materii zaswiatow biegnacego przez gabinet, zacisnelam je w piesci. Linia przebiegala przed biurkiem Trenta ze wschodu na zachod, wyznaczajac te kierunki dokladniej od jakiegokolwiek kompasu; uznalam, ze przebiega tez prawdopodobnie przez jego tylny gabinet. Kiedy tylko w nia wejde, bede miala wieksza pewnosc. Przygladalam sie linii, a na karku poczulam kropelki potu. Nigdy przedtem nie wchodzilam w linie. Jesli nie probuje sie zaczerpnac z linii, mozna przez nia przejsc i nic nie poczuc. Odetchnelam i powiedzialam sobie, ze musze sie rozluznic. Gdyby pokazal sie Algaliarept, wystarczyloby, zebym wyszla z linii. Dopoki slonce znajdowalo sie nad horyzontem, demon nie mogl sie wydostac z zaswiatow. Po raz ostatni spojrzalam czujnie na dwoch mezczyzn stojacych opiekunczo za Trentem i zamknelam oczy. Przygotowalam sie i siegnelam wola do magicznej linii. Wlala sie we mnie uderzajaca do glowy moc. Tetno zabilo mi szybciej i chyba sie zachwialam. Oddychalam szybko i plytko; unioslam reke, zeby Edden mnie nie dotknal, bo uslyszalam, ze wstaje. Zasypal Nicka cicho wymawianymi pytaniami, a ja zwiesilam glowe i nic nie robilam, unoszac sie na wznoszacych sie poprzez mnie coraz silniejszych falach mocy. Dotarly do najdalszych zakamarkow mojego ciala i odbily sie od nich, uderzajac w stale naplywajace nowe fale. Glowa pulsowala mi bolem. Sila fal wciaz rosla, a ja zaznalam chwili paniki. Jak mocna jest ta linia? Czulam sie jak zbytnio napompowany balon; mialam wrazenie, ze albo pekne, albo strace zmysly. Dlatego czarownice magicznych linii maja famulusy, pomyslalam, niemal dyszac. Zwierzecy towarzysze filtrowali surowa energie, a ich prostsze umysly lepiej sobie radzily z napieciem. Nie chcialam, by Nick bral na siebie moje ryzyko. Musialam przyjac je w calosci. A jeszcze nie weszlam w linie. Nie mialam pojecia, jak wielka moc wtedy mnie ogarnie. Powoli przyplyw sie zmniejszyl i stal sie niemal znosny. Czulam mrowie3n7i1e w srodku. Nabralam tchu, ale zabrzmialo to podejrzanie podobnie do szlochu. Energie chyba w koncu sie wyrownaly. Czulam, jak wiejacy obok mnie i przeze mnie wiatr z zaswiatow unosi pasemka wlosow, ktore sie wymknely z mojego warkocza, i laskocze mnie nimi w szyje. -Moj Boze - wyszeptal Edden. Mialam nadzieje, ze nie stracilam jego zaufania. Chyba dopiero teraz, widzac, jak moje wlosy poruszaja sie na wietrze, ktory czulam tylko ja, naprawde zrozumial, jak bardzo sie roznimy. -Kiepska to czarownica - odezwal sie Jonathan - skoro w poludnie chwieje sie pijana moca. -Mialbys racje, gdyby czerpala z linii jak wiekszosc ludzi - rozlegl sie chrapliwy szept Quena, a ja wytezylam sluch. - Ona nie korzysta z pomocy famulusa, sahan. Czerpie z magicznej linii bez zadnej pomocy. Jonathan odetchnal z niepokojem, co napelnilo mnie zlosliwa satysfakcja, dopoki nie uslyszalam jego natarczywego glosu: -Trzeba ja zabic. Dzis w nocy. Nie jest juz warta takiego ryzyka. Niemal rozwarlam oczy, ale udalo mi sie tego nie zrobic, zeby nie poznali, ze to uslyszalam. Serce walilo mi szalenczo, a moc magicznej linii wciaz we mnie powoli narastala. -Jonathanie - odezwal sie Trent znuzonym tonem. - Nie zabija sie czegos tylko dlatego, ze jest silniejsze od ciebie. Znajduje sie sposob na wykorzystanie tego. Chca mnie wykorzystac? - pomyslalam z gorycza. Po moim trupie. Z nadzieja, ze nie jest to wizja przyszlosci, unioslam glowe, zacisnelam kciuki na szczescie, pomodlilam sie, by moje posuniecie nie okazalo sie bledem, i weszlam do magicznej linii. Ugiely sie pode mna kolana, poniewaz nabrzmiewajaca we mnie moc zniknela z bolesna nagloscia. Zniknal nieprzyjemny naplyw materii zaswiatow. Nie moglam w to uwierzyc; uswiadomilam sobie, ze przykleklam. Zaciskalam powieki, zeby nie stracic drugiego wzroku, i strzasne- lam z ramienia reke Eddena. Przeplywala przeze mnie moc magicznej linii, powodujac mrowienie skory i unoszac mi wlosy na glowie, lecz rownowaga stala sie idealna. Bylam wstrzasnieta, lecz nie musialam juz walczyc z naporem mocy. Dlaczego nikt mi tego nie powiedzial? Stanie w magicznej linii bylo o wiele latwiejsze niz utrzymywanie z nia polaczenia, nawet jesli trzeba sie bylo przyzwyczaic do wiatru, niosacego drobinki piasku. Wciaz majac zamkniete oczy, spojrzalam na zaswiaty i pomyslalam, ze w swietle slonca demonow wygladaja jeszcze dziwniej. Sciany gabinetuTrenta zniknely i oparcie dawala mi jedynie sciszona rozmowa Eddena z Nickiem - dzieki niej moj skolowany umysl otrzymywal sygnal, ze nie, nie przeszlam na strone zaswiatow, ze stoje na klapie zapadni i tylko mam ich wizje. We wszystkich kierunkach rozciagal sie otwarty, pofaldowany teren z porozrzucanymi zagajnikami. Ku wschodowi i zachodowi biegla mglista wstega magicznej linii. Stalam w dwoch trzecich jej znacznej dlugosci; domyslalam sie, ze dochodzila do tylnego gabinetu Trenta. Niebo bylo bladozolte, a slonce mocno swiecilo, jakby chcialo swoim blaskiem zgniesc przysadziste drzewa i wbic je w ziemie. Mialam wrazenie, ze ten blask przechodzi przeze mnie, odbija sie od ziemi i grzeje mnie w stopy. Nawet szorstka trawa wydawala sie skarlowaciala; siegala mi do polowy lydek. W zamglonej dali na zachodzie nad okolica gorowalo skupisko ostrych linii i rozmaitych bryl. Niesamowite, dziwne miasto demonow bylo wyraznie rozbite. -Super - szepnelam. Edden uciszyl Nicka, ktory domagal sie informacji. 372 Wiedzac, ze Trent mnie obserwuje, chociaz ja go nie widzialam, odwrocilam sie do niego plecami, zeby nie mogl czytac z ruchu moich warg, i wyszeptalam pierwsza polowe zaklecia. Na szczescie pamietalam te krotka przetlumaczona formule, bo nie chcialam otwierac oczu, zeby ja przeczytac z dloni. Kiedy wypowiedzialam slowa, u moich stop lekko zawirowala wytracona z rownowagi energia zaswiatow, powedrowala w gore i osiadla mi w zoladku. Ze wszystkich stron pochylila sie ku mnie trawa, a ja poczulam, ze mam miekkie nogi. Ogarnela mnie fala mocy magicznej linii, niosaca ze soba przyjemne mrowienie. Bylam ciekawa, jakiej intensywnosci nabierze to uczucie; nie chcialam przyznac, ze jest przyjemne. Zaczelam wypowiadac druga polowe zaklecia i moje wlosy uniosly sie w naglym wirze mocy. Zostalo mi jeszcze ostatnie, kluczowe slowo. Energia osiagnela maksymalny poziom, a po calym moim ciele przebiegla fala ciarek. Moc znieruchomiala we mnie na moment, a potem wylala sie zoltym rozblyskiem i rozeszla jak kregi na wodzie. -Kurcze blade - powiedzialam i zaraz zakrylam usta; mialam nadzieje, ze nie zepsulam wlasnie zaklecia. Jeszcze go nie skonczylam. Wstrzasnieta, patrzylam drugim wzrokiem na blyskawicznie sie rozchodzaca sciane energii zaswiatow. Rozblysk mial kolor mojej aury; poczulam sie nieswojo. Przypomnialam sobie, ze zaklecie tylko przyjelo kolor mojej aury, a nie zawladnelo nia sama. Pierscien wciaz sie rozszerzal, az rozmyl sie w dali. Nie wiedzialam, czy sie cieszyc, czy niepokoic, ze chyba dotarl az do na wpol widocznego miasta. Rozchodzaca sie fala zmieniala po drodze krajobraz zaswiatow i kiedy spostrzeglam, ze zostawia po sobie porozrzucane lsniace zielone mazniecia, moje zdumienie zmienilo sie w niepokoj. Ciala. Byly wszedzie. Obok siebie widzialam takie male, niektore nie wieksze od paznokcia mojego malego palca. Dalej bylo widac tylko te wieksze. Pierwsze wrazenie zbladlo, kiedy uswiadomilam sobie, ze zaklecie ujawnia wszystko, co jest martwe: gryzonie, ptaki, owady, wszystko. Na zachodzie znajdowala sie duza liczba maz- niec w uporzadkowanych rzedach. Przezylam chwile paniki, ale zdalam sobie sprawe, ze sa usytuowane dokladnie w tym miejscu, w ktorym w rzeczywistym swiecie znajduja sie stajnie Trenta i ze sa to prawdopodobnie ciala jego zwyciezcow w wyscigach. Serce mi sie uspokoilo. Sprobowalam przypomniec sobie ostatnie slowo, to, ktore sprawi, ze zaklecie bedzie pokazywac tylko ludzkie szczatki. Stalam ze zmarszczonym czolem w wejsciu do zaswiatow w gabinecie Trenta i usilowalam sobie przypomniec, jak brzmi to slowo. -Och, czyz to nie jest zachwycajace - rozlegl sie za mna starannie modulowany glos. Czekalam, az ktos mi powie, kto wlasnie wszedl do gabinetu, ale nikt sie nie odezwal. Zjezyly mi sie wloski na karku. Spodziewajac sie najgorszego, nadal nie otwieralam oczu i odwrocilam sie, wciaz uzywajac tylko mojego drugiego wzroku. Unioslam dlon do ust i zamarlam. To byl demon ubrany w szlafrok i kapcie. -Rachel Mariana Morgan? - odezwal sie i usmiechnal zlosliwie. Przelknelam z trudem sline. Dobra; to byl moj demon. -Co robisz w magicznej linii Trentona Aloysiusa Kala- macka? - zapytal. Zaczelam szybciej oddychac. Machnelam za soba reka, usilujac natrafic na krawedz linii. -Pracuje - odparlam. Po pulsowaniu dloni poznalam, ze znalazlam krawedz. - Co ty tu robisz? Wzruszyl ramionami i wyciagnal sie wzwyz, przybierajac znajoma postac chudego, odzianego w skore wampira o blond wlosach i poszarpanym uchu. Stanal w niedbalej pozie i oblizal wydete wargi. Zadzwonil lancuch wiszacy miedzy tylna kieszenia wampira i jedna ze szlufek. Oddychalam z trudem. Demon coraz sprawniej wydobywal obraz Kistena z mojego umyslu; oddal g3o73idealnie. W jego dloni pojawily sie ciemne okulary z okraglymi szklami. Szybkim ruchem nadgarstka demon rozlozyl zauszniki. -Wyczulem cie, kochanie - powiedzial. Wlozyl okulary, by zakryc swoje czerwone kozie oczy, a zeby wydluzyly mu sie do wampirzej dlugosci. - Po prostu musialem zobaczyc, czy przyszlas w odwiedziny. Nie masz nic przeciwko tej postaci, prawda? Ma jaja byka. Pomoz mi, Boze. Zadrzalam, wysuwajac dlon z linii mimo nieprzyjemnego uczucia zaklocenia rownowagi energii zaswiatow. -Nie staralam sie sciagnac na siebie twojej uwagi - wyszeptalam. - Odejdz. Poczulam dotyk na dloni i szarpnelam sie. Doszedl mnie zapach przypalonej kawy. Wolalabym, zeby Edden tego nie robil. -Z kim, u diabla, ona rozmawia? - zapytal cicho kapitan. -Nie wiem - odparl Jenks. - Ale nie zamierzam wejsc do tej linii i sie przekonac. -Mam odejsc? - powiedzial demon i usmiechnal sie szerzej. - Nie, nie, nie. Nie badz niemadra. Chce zobaczyc, jaka iloscia materii zaswiatow potrafisz manipulowac. Dalej, kochana. Dokoncz swoje zaklecie - dodal zachecajacym tonem. W tle slyszalam, jak Trent goraco sie o cos sprzecza z Quenem. Nie zamierzalam otwierac oczu i ryzykowac, ze strace demona z oczu, ale wydawalo mi sie, ze wygrywa Trent. Oblizalam nerwowo wargi; wizja Kistena zrobila to samo z drwiaca powolnoscia. -Zapomnialam ostatnie slowo - przyznalam sie, a potem zesztywnialam, bo je sobie przypomnialam. - Fa- uilla - wypalilam z ulga, a demon klasnal z zachwytem w dlonie. Podskoczylam, uderzona druga fala energii zaswiatow. Objelam sie rekami, jakbym chciala oslonic moja aure, i patrzylam na sciane zoltego koloru oddalajaca sie sladem tej pierwszej. Kiedy przeszla przez Algaliarepta, demon jeknal i zachwial sie jakby z rozkoszy. Obserwowalam jego reakcje niemal z przerazeniem. Wyraznie mu sie to podobalo, ale gdyby mogl zawladnac moja aura, juz by to zrobil. Chyba. -Wata cukrowa - powiedzial, zamykajac oczy. - Mozesz mnie obedrzec zywcem ze skory i zabic. Wata cukrowa i nektar. Cudownie. Musze sie stad wydostac. Algaliarept przeciagnal dlonia po trawie i zlizal z palcow zolty slad mocy, jaki zostawilo na niej moje zaklecie, a ja rozejrzalam sie po okolicy. Zmartwilam sie. Zniknely wszystkie lsniace mazniecia, ktore oznaczaly smierc. Algaliarept byl zajety przeczesywaniem trawy w poszukiwaniu pozostalosci zaklecia, wiec zerknelam szybko za siebie - i zatrzymalam sie w pol ruchu. Jeden z konskich grobow lsnil jasna czerwienia. To nie byl kon, tylko czlowiek. Trent ja zabil, pomyslalam. Moja uwage zwrocil jakis nowy ksztalt materializujacy sie we wstedze mocy. To byl Trent, ktory wszedl do linii, zeby sprawdzic, co widze. Spojrzal na czerwony ognik i rozwarl szerzej oczy, ale jego zaskoczenie nie moglo sie nawet rownac ze wstrzasem, jakiego doznal, kiedy demon przyjal moja postac, zgrabna i grozna w czarnym jedwabnym trykocie. -Trenton Aloysius Kalamack - odezwal sie glosem znacznie bardziej seksownym, niz moglabym to kiedykolwiek zrobic ja. Znaczaco zlizal z palca resztki mojego zaklecia, a ja zadalam sobie pytanie, czy w jego wykonaniu wygladam lepiej niz w rzeczywistosci. - Jaka niebezpieczna sciezka podazaja twoje mysli - stwierdzil demon. - Powinienes bardziej uwazac, kogo zapraszasz do zabawy w twojej magicznej linii. - Zawahal sie i z wysunietym biodrem patrzyl nad okularami na nasze aury, porownujac je. - Jaka ladna tworzycie pare, jak dobrane konie w mojej stajni. I zniknal, zostawiajac po sobie mrowienie, a ja patrzylam na Trenta. 374 ROZDZIAL 21 Szlam przed Trentem i Quenem po deskach dlugiego ganku stajni dla zrebnych klaczy, stukajac obcasami z wieksza pewnoscia siebie, niz ja czulam. Rzad pustych boksow wychodzil na poludnie, na popoludniowe slonce. Nad nimi miescily sie mieszkania weterynarzy. Staly teraz puste, jako ze przyszla jesien. Chociaz konie moga sie rozmnazac przez caly rok, w wiekszosci stajni wprowadzano scisly harmonogram hodowli, zeby wszystkie klacze zrebily sie jednoczesnie i mozna bylo szybko zakonczyc ten niebezpieczny okres.Uznalam, ze tymczasowo opuszczone budynki stanowia idealne miejsce do ukrycia ciala. Pomoz mi, Boze, pomyslalam w naglym przyplywie mdlosci, jak ja moge byc tak niefrasobliwa? Dr Anders nie zyla. W lekko zamglonym powietrzu rozleglo sie stlumione szczekanie beagle'a. Poderwalam glowe z mocno bijacym sercem. Kawalek dalej przy polnej drodze znajdowala sie psiarnia wielkosci malego kompleksu mieszkaniowego. Psy opieraly sie lapami o siatkowe ogrodzenie i patrzyly. Minal mnie Trent, zostawiajac za soba smuge zapachu opadlych lisci. -Nigdy nie zapominaja sciganej zwierzyny - mruknal, a ja sie zdenerwowalam. Przyszli tu z nami Trent i Quen, zostawiwszy Jonathana, by pilnowal funkcjonariuszy FBI wciaz wracajacych z ogrodow. Skierowali sie do wneki umieszczonej posrodku rzedu boksow. Pomieszczenie to mialo drewniane sciany i z jednej strony bylo otwarte na wiatr i slonce. Domyslilam sie z rustykalnego umeblowania, ze to jest boks przeksztalcony w miejsce spotkan weterynarzy na wolnym powietrzu, gdzie mogliby odpoczac w trakcie zrebienia sie klaczy i podobnych wydarzen. Nie podobalo mi sie, ze nikt nie towarzyszyl Trentowi i Quenowi, ale nie zamierzalam do nich dolaczac. Zwolnilam i oparlam sie o wspornik, uznajac, ze moge miec na nich oko z tego miejsca. Obok furgonetki przystosowanej do przewozu psow zaparkowanej w cieniu olbrzymiego debu stalo trzech funkcjonariuszy FBI z psami szkolonymi do szukania zwlok. Drzwi samochodu byly otwarte i na rozgrzane sloncem pastwiska wylewal sie apodyktyczny glos Glenna. Byl tam tez Edden, wygladajacy troche nie na miejscu. Z tego, ze trzymal rece w kieszeniach i sie nie odzywal, bylo wyraznie widac, ze dowodzi Glenn. Polatywal nad nimi Jenks ze skrzydelkami poczerwienialymi z podniecenia; przeszkadzal ludziom i wyglaszal rady, na ktore nikt nie zwracal uwagi. Pozostali funkcjonariusze FBI stali pod starym debem, ktory ocienial parking. Wlasnie wjechala na niego z przesadna powolnoscia furgonetka ekipy zajmujacej sie miejscem zbrodni. Wezwal ja kapitan Edden, kiedy znalazlam cialo. Zerknelam na Trenta; stal z rekoma zalozonymi za plecy w nieformalnym pomieszczeniu weterynarzy 375 i wygladal najwyzej na lekko zaniepokojonego. Ja, gdyby ktos mial wlasnie znalezc czyjes cialo w mojej posiadlosci, bylabym wyraznie zdenerwowana. Bylam pewna, ze to tutaj lsnil ten nieoznaczony grob. Zmarzlam, wiec objelam sie rekami i zeszlam z ganku na slonce. Zatrzymalam sie na parkingu wysypanym trocinami i ukradkiem obserwowalam Trenta zza kosmyka wlosow, ktory wymknal sie z mojego warkocza. Dla ochrony przed sloncem wlozyl lekki kremowy kapelusz i ze wzgledu na wyprawe do stajni zmienil pantofle na buty do konnej jazdy. To nie w porzadku, ze sprawial wrazenie tak spokojnego i odprezonego. Wzdrygnal sie jednak na odglos trzasniecia drzwiami samochodu. Odczuwal takie samo napiecie, jak ja, tylko lepiej to ukrywal. Glen powiedzial na koniec cos glosno i grupka mezczyzn sie rozproszyla. Psy zaczely metodyczne poszukiwania, machajac ogonami: dwa na pobliskich pastwiskach, jeden w samym budynku. Nie moglam nie zauwazyc, ze opiekun psa przydzielonego do stajni nie polega wylacznie na jego nosie i wykorzystuje wlasne umiejetnosci: zagladal miedzy krokwie i otwieral drzwiczki. Kapitan Edden dotknal ramienia syna i ruszyl w moja strone, kolyszac krotkimi rekami. -Rachel - powiedzial, zanim sie jeszcze zblizyl, a ja unioslam wzrok, zaskoczona, ze zwrocil sie do mnie po imieniu. - Mysmy juz przeszukali ten budynek. -Jesli cialo nie znajduje sie w budynku, to w jego poblizu. Mozliwe, ze twoi ludzie nie poslugiwali sie moimi amuletami we wlasciwy sposob. Albo w ogole ich nie uzywali, dokonczylam w duchu, wiedzac, ze ludzie czesto pokrywali swoje uprzedzenia usmiechami, klamstwami i hipokryzja. Wiedzialam jednak, ze nie powinnam wyciagac pochopnych wnioskow. Bylam dosc pewna, ze dla zamaskowania miejsca pobytu dr Anders Trent uzyl zaklecia magicznych linii, a w takim razie moje amulety bylyby nieprzydatne. Przenioslam uwage z psow na Trenta, ktoremu Quen wlasnie szeptal cos do ucha. -Nie powinno sie go aresztowac, zatrzymac albo co? - zapytalam. Edden zmruzyl oczy od blasku nisko stojacego slonca. -Nie goraczkuj sie. Sprawe o morderstwo mozna wygrac albo przegrac podczas zbierania dowodow, Morgan. Powinnas to wiedziec. -Jestem agentka, nie detektywem - odparlam cierpko. - Wiekszosc ludzi, ktorych przyszpilalam, byla juz oskarzona. Mruknal cos. Pomyslalam, ze trzymanie sie "zaSad" przez kapitana Eddena moze doprowadzic do tego, ze Trent zniknie w obloczku dymu i nikt go juz nigdy nie ujrzy. Widzac, ze sie wierce, pokazal palcem na mnie, a potem na ziemie, nakazujac mi w ten sposob nie ruszac sie z miejsca, a sam ruszyl niespiesznie w strone Quena i Trenta. Rece trzymal w kieszeniach, lecz blisko broni. Quen nie mial broni, ale patrzac, jak lekko balansuje na stopach, pomyslalam, ze chyba jej nie potrzebuje. Poczulam sie lepiej, kiedy Edden subtelnie ich rozdzielil, zatrzymujac przechodzacego funkcjonariusza i polecajac mu zapytac Quena o dokladny opis stosowanych przez niego procedur bezpieczenstwa, a samemu zaczynajac rozmowe z Trentem o zblizajacej sie kolacji charytatywnej na rzecz FBI. Pieknie. Odwrocilam sie i patrzylam na zolta siersc psa, lsniaca w slonecznym blasku. Wsiakal we mnie upal, a zapach stajni cieplo sie kojarzyl. Podobaly mi sie trzykrotne wakacje na obozie. Won konskiego potu i siana mieszajaca sie z nuta zapachu starego nawozu byla jak balsam. Lekcje konnej jazdy mialy poprawic moja rownowage, napiecie miesniowe i zwiekszyc liczbe czerwonych krwinek, ale mysle, ze najwieksza korzyscia, jaka z nich odnioslam, bylo nabranie pewnosci siebie, poniewaz panowalam nad duzym, pieknym zwierzeciem, ktore robilo wszystko, o co je prosilam. Dla jedenastolatki takie poczucie wladzy jest uzalezniajace. Usmiechnelam sie lekko i zamknelam oczy, czujac, jak jesienne slonce wnika we mnie glebiej. Pewnego ranka wysliznelam sie z kolezanka z naszego domku i poszlysm3y76spac w stajni z konmi. Ich ciche oddechy byly nieopisanie uspokajajace. Nasza opiekunka byla wsciekla, ale wtedy wyspalam sie najlepiej podczas calego pobytu. Otworzylam oczy. Wtedy prawdopodobnie jedyny raz zaznalam nieprzerwanego snu. Jasmin tez dobrze spala w stajni. A ta blada dziewczynka rozpaczliwie potrzebowala snu. Jasmin! - pomyslalam i uczepilam sie kurczowo tego imienia. Tak sie nazywala ta ciemnowlosa dziewczynka. Jasmin. Na odglos skrzekliwej rozmowy dobiegajacej z radia oderwalam oczy od pastwiska. Bylam bardziej przygnebiona, niz moglabym sie spodziewac. Jasmin miala nie- operacyjny guz mozgu. Nie moglaby na to nic zaradzic nawet nielegalna dzialalnosc ojca Trenta. Popatrzylam na niego. Mimo ze rozmawial z Eddenem, wpatrywal sie we mnie. Poprawilam wlosy i zalozylam luzny kosmyk za ucho. Nie chcialam dopuscic, by mnie zdenerwowal; odwzajemnilam spojrzenie. Zerknal za mnie i kiedy sie odwrocilam, obok pojazdow FBI zatrzymal sie czerwony samochod Sary Jane. Spod kol prysnely trociny. Drobna kobieta wyskoczyla z auta; w dzinsach i sportowej koszuli wygladala jak inna osoba. Trzasnela drzwiami i ruszyla do przodu. -To pani! - powiedziala oskarzycielskim tonem, zatrzymujac sie gwaltownie przede mna, a ja cofnelam sie o krok. - To pani sprawka, prawda?! - wykrzyczala, unoszac glowe. Odjelo mi mowe. -Hm. Zblizyla sie jeszcze bardziej, tak ze znow sie cofnelam. -Poprosilam pania o pomoc w znalezieniu mojego chlopaka - powiedziala piskliwie, blyskajac oczyma. - A nie o oskarzanie mojego pracodawcy o morderstwo! Jest pani zla czarownica, tak zla, ze moglaby pani... moglaby pani podpalic Boga! -N-no... - wyjakalam, zerkajac w strone Eddena i szukajac u niego pomocy. Razem z Trentem szedl w moja strone. Cofnelam sie o kolejny krok, mocno przyciskajac do siebie torbe. Nie pomyslalam tym. -Saro Jane - odezwal sie uspokajajacym tonem Trent, kiedy jeszcze byl dosc daleko. - Nic sie nie stalo. Sekretarka obrocila sie do niego, a jej jasne wlosy rozblysly w sloncu. -Panie Kalamack - powiedziala, a na jej twarzy pojawil sie blyskawicznie wyraz strachu i zatroskania. Zmruzyla oczy i zalamala rece. - Przepraszam. Przyjechalam, jak tylko sie dowiedzialam. Nie prosilam, zeby tu przyjezdzala. Ja... W jej oczach pojawily sie lzy, cichutko jeknela, ukryla twarz w dloniach i sie rozplakala. Otworzylam w zdumieniu usta. Martwi sie o prace, chlopaka czy Trenta? Trent spojrzal na mnie gniewnie, jakby to byla moja wina, ze Sara Jane jest roztrzesiona, a nastepnie w jego oczach pojawilo sie szczere wspolczucie. Polozyl dlon na drgajacych ramionach sekretarki. -Saro Jane - powiedzial uspokajajaco i pochylil glowe, by zajrzec jej w oczy. - Nawet nie mysl, ze cie za to winie. Oskarzenia pani Morgan nie maja nic wspolnego z twoim zawiadomieniem FBI o zniknieciu Dana. Jego cudowny glos wznosil sie i opadal niczym stawy jedwabiu. -A-ale ona mysli, ze pan zamordowal tych ludzi - wyjakala, siakajac nosem. Odjela dlonie od twarzy, rozmazujac pod jednym okiem tusz do rzes w brazowa smuge. Edden przestapil nerwowo z nogi na noge. Dobiegajace z pojazdow FBI rozmowy toczone przez radio byly glosniejsze od grania swierszczy. Nie bylo mi przykro, ze doprowadzilam Sare Jane do lez. Jej szef byl draniem i im szybciej ta kobieta sobie to uswiadomi, tym lepiej bedzie37d7la niej. Trent nie zabil tych ludzi wlasnymi rekami, ale to zorganizowal, co czynilo go rownie winnym, jakby ich pocial osobiscie. Przypomnialam sobie zdjecie tamtej kobiety na metalowym wozku i pozbylam sie skrupulow. Lagodny ton glosu Trenta sprawil, ze Sara Jane podniosla wzrok. Zastanawialo mnie jego wspolczucie. Zastanawialo mnie, jak to by bylo, gdyby swym pieknym glosem uspokajal mnie, mowiac, ze wszystko bedzie dobrze. A potem zadalam sobie pytanie, czy istnieje jakakolwiek szansa, by Sara Jane rozstala sie z nim, zachowujac zycie. -Nie wyciagaj pochopnych wnioskow - powiedzial Trent i podal jej lniana chusteczke z wyhaftowanymi jego inicjalami. - Nikt nie zostal o nic oskarzony. I nie musisz tu zostawac. Moze wrocisz do domu? Ta paskudna sprawa zostanie zakonczona, gdy tylko znajdziemy tego bezpanskiego psa, ktorego pokazalo zaklecie pani Morgan. Sara Jane obdarzyla mnie jadowitym spojrzeniem. -Tak, sir - odpowiedziala chrapliwie. Bezpanskiego psa? - pomyslalam, rozdarta miedzy checia zaproszenia jej na lunch i porozmawiania od serca a potrzeba wbicia jej do glowy nieco rozsadku. Edden odchrzaknal. -Dopoki nie dowiemy sie czegos wiecej, prosilbym pania Gradenko i pana o pozostanie na miejscu, sir. Zawodowy usmiech Trenta oslabl. -Czy jestesmy zatrzymani? -Nie, sir - odparl Edden z szacunkiem. - To tylko prosba. -Panie kapitanie! - zawolal z pierwszego pietra opiekun psa. Nuta podniecenia w glosie funkcjonariusza przyprawila mnie o zywsze bicie serca. - Socks nie wystawila, ale znalezlismy zamkniete drzwi. Poczulam przyplyw adrenaliny. Spojrzalam na Trenta. Jego twarz nic nie wyrazala. W nasza strone ruszyl Quen w towarzystwie niskiego mezczyzny i funkcjonariusza FBI. Ten pierwszy wyraznie kiedys byl dzokejem, a teraz dochrapal sie posady zarzadcy. Twarz mial ogorzala i pomarszczona, a w reku trzymal pek kluczy. Odlaczyl jeden z nich i podal go Quenowi, a ten, napiety i grozny, podal go z kolei Eddenowi. -Dziekuje - powiedzial kapitan. - A teraz prosze stanac z funkcjonariuszami. - Zawahal sie i usmiechnal. - Jesli moge pana prosic. Przyzwal gestem dwoch podwladnych, ktorzy wlasnie przybyli, i pokazal na Quena. Mezczyzni podbiegli. Z wyposazonej w radio furgonetki ekipy zajmujacej sie miejscem zbrodni wyszedl Glenn i skierowal sie w nasza strone. Jenks okrazyl go trzy razy, a potem wystrzelil do przodu. -Daj mi ten klucz - powiedzial, nieruchomiejac w chmurze czarodziejskiego pylku miedzy Eddenem i mna. - Zaniose go na gore. Glenn dolaczyl do nas i spojrzal z niepokojem na pixy. -Nie jestes z FBI. Poprosze o klucz. Edden westchnal. Widzialam, ze chce zobaczyc, co sie znajduje w tamtym pokoju i ze z wyraznym wysilkiem oddaje sprawe synowi. Wlasciwie nie powinno go tu byc. Jednak oskarzenie czlonka rady miejskiej moglo chyba uzasadniac jego obecnosc. Kapitan Edden podal klucz Glennowi, a Jenks zaklekotal skrzydelkami. Czulam przebijajaca sie przez zapach wody kolonskiej won potu Glenna, jego niecierpliwosc. Do suki3 i78jej opiekuna stojacych pod drzwiami dolaczyla grupka ludzi; mocno scisnelam torbe i ruszylam w strone schodow za Glennem. -Rachel - powiedzial, zatrzymujac sie i chwytajac mnie za lokiec. - Zostajesz tutaj. -Nie! - zawolalam i mu sie wyrwalam. Zerknelam na kapitana Eddena, szukajac u niego wsparcia, a przysadzisty oficer wzruszyl ramionami; wygladal na obrazonego, ze sam tez nie zostal zaproszony. Widzac, na kogo patrze, Glenn zrobil surowa mine. -Zostan tu - powiedzial, ale mnie puscil. - Chce, zebys obserwowala Kalamacka. Rozszyfruj jego emocje. -Bzdury - stwierdzilam, myslac, ze bzdury czy nie, to zapewne dobry pomysl. - Moze to zrobic twoj t... - ugryzlam sie w jezyk. - Twoj kapitan - poprawilam sie. Zmarszczyl czolo. -Dobra, to bzdury. Ale zostaniesz tu. Jesli znajdziemy dr Anders, chce, zeby miejsce zbrodni bylo lepiej zabezpieczone niz... -Posladki normalnego mezczyzny w wiezieniu? - podrzucil Jenks, zaczynajac promieniowac blaskiem. Wyladowal na moim ramieniu. Nie odpedzilam go. -No, Glenn - powiedzialam zachecajaco. - Niczego nie bede dotykac. I jestem ci potrzebna, zeby ci powiedziec, czy nie ma tam jakichs smiercionosnych zaklec. -Moze to zrobic Jenks - odparl. - I zeby to zrobic, nie musi stawac na podlodze. Rozzloszczona, wysunelam biodro. Widzialam, ze pod oficjalnymi pozorami spokoju Glenn jest jednoczesnie zdenerwowany i podekscytowany. Detektywem zostal niedawno; to zapewne byla jego najwieksza sprawa. Gliniarze spedzali cale zawodowe zycie w pracy i nigdy nie dostawali spraw z taka liczba ewentualnych konsekwencji politycznych. Tym bardziej powinnam tam byc. -Ale ja jestem twoja konsultantka do spraw inderlandzkich - powiedzialam, chwytajac sie wszelkich sposobow. Polozyl mi ciemna dlon na ramieniu; zepchnelam ja. -Posluchaj - powiedzial. Poczerwienialy mu krawedzie uszu. - Istnieja procedury, do ktorych trzeba sie stosowac. Przegralem moja pierwsza sprawe w sadzie z powodu naruszenia miejsca zbrodni i nie zamierzam ryzykowac utraty Kalamacka, bo bylas zbyt niecierpliwa, by zaczekac na swoja kolej. Pokoj trzeba odkurzyc, sfotografowac, trzeba zebrac odciski palcow, przeanalizowac dane i zrobic wszystko, co zdolam wymyslic. Wejdziesz tuz po medium. Jasne? -Medium? - zapytalam, a on zmarszczyl brwi. -Dobra, zartuje o medium, ale jesli wsadzisz za prog choc jeden umalowany paznokiec, zanim ci powiem, ze mozesz, to wyrzuce cie stad szybciej niz po masle. Szybciej niz po masle? Chyba mowil powaznie, skoro mylily mu sie metafory. -Chcesz kombinezon SPZ? - zapytal, przenoszac spojrzenie ze mnie na furgonetke przystosowana do przewozu psow. Slyszac te subtelna grozbe, odetchnelam powoli. Sprzet przeciwzakleciowy. Kiedy ostatnim razem usilowalam przyskrzynic Trenta, na moich oczach zabil swiadka. -Nie - odparlam. Moj przygaszony ton chyba go zadowolil. -Dobrze - powiedzial, odwrocil sie i odszedl szybkim krokiem. Jenks unosil sie przede mna wyczekujaco. Jego skrzydelka wazki poczerwienialy z podekscytowania, a promienie slonca rozswietlaly czarodziejski pylek. 379 -Powiedz mi, co znajdziesz, Jenks - poprosilam, zadowolona, ze bedzie przy tym chociaz jeden przedstawiciel naszej zalosnej firmy. -Jasne, Rache - odparl i polecial za Glennem. Podszedl do mnie w milczeniu Edden. Mialam wrazenie, jakbysmy byli jedynymi uczniami w liceum, ktorzy nie zostali zaproszeni na wielka impreze przy basenie, i ze stoimy po drugiej stronie ulicy i sie przygladamy. Czekalismy z nerwowym Trentem, oburzona Sara Jane i Quenem, ktory zacisnal usta; Glenn zastukal do drzwi, zeby oznajmic obecnosc FBI - jakby nie byla oczywista - a potem je otworzyl. Pierwszy w srodku znalazl sie Jenks. Niemal natychmiast wypadl z powrotem i nieco chwiejnie wyladowal na barierce. Glenn zajrzal do pokoju, a potem sie wycofal z czarnego prostokata drzwi. -Przyniescie mi maseczke - mruknal wyraznie w zapadlej ciszy. Oddychalam szybko. Cos znalazl. I nie byl to pies. Jeden z funkcjonariuszy podal Glennowi maseczke chirurgiczna, zakrywajac dlonia usta. Przez kojacy aromat siana i nawozu przebil sie obrzydliwy smrod. Zmarszczylam nos i zerknelam na Trenta - jego twarz byla pozbawiona wyrazu. Na parkingu ucichlo. Zabrzeczal jakis owad, odpowiedzial mu inny. Przy drzwiach pokoju Socks skamlala i wspinala sie na swego opiekuna. Zrobilo mi sie niedobrze. Jakim cudem nie czuli przedtem tego zapachu? Mialam racje. Pewnie zatrzymywalo go w pomieszczeniu jakies zaklecie. Glenn postapil krok do pokoju. Przez chwile slonce mocno oswietlalo jego plecy, a potem detektyw zrobil jeszcze jeden krok i zniknal, zostawiajac pusta czern drzwi. Umundurowana funkcjonariuszka FBI podala mu od progu latarke, zakrywajac usta dlonia. Jenks nie patrzyl na mnie. Stal na barierce plecami do drzwi, z opuszczonymi, nieruchomymi skrzydelkami. Kobieta stojaca w wejsciu sie cofnela i Glenn wyszedl z pokoju. Serce walilo mi jak mlotem, wstrzymalam oddech. -Tam jest cialo - powiedzial do drugiej mlodej funkcjonariuszki cichym, lecz wyraznie slyszalnym glosem. - Prosze zatrzymac pana Kalamacka w celu przesluchania. - Nabral tchu. - Pania Gradenko tez. Podwladna cos mu cicho odpowiedziala i zeszla po schodach do Trenta. Spojrzalam na niego tryumfalnie, a potem otrzezwialam, bo wyobrazilam sobie dr Anders martwa na podlodze. Przypomnialam sobie, jak Trent zabil swego glownego badacza - szybko, czysto i z gotowym alibi. Tym razem go przylapalam, bo zadzialalam zbyt szybko, zeby zdazyl zatrzec slady. Sara Jane chwycila sie Trenta. Z prawdziwego strachu rozwarla szeroko oczy; zarumienily sie jej blade policzki. Trent jakby nie zauwazyl jej uscisku. Patrzyl z neutralna mina na Quena. Pode mna uginaly sie nogi. Zobaczylam, ze Trent nabiera powoli tchu, jakby chcial sie uspokoic. -Panie Kalamack? - odezwala sie mloda funkcjonariuszka, zapraszajac gestem Trenta, by poszedl za nia. Przez twarz radnego przemknal cien emocji. Gdybym sadzila, ze cokolwiek moze wstrzasnac tym czlowiekiem, powiedzialabym, ze to byl strach. -Pani Morgan - powiedzial Trent na pozegnanie i pomogl Sarze Jane ruszyc z miejsca. Poszli z nimi Edden i Quen. Na okraglej twarzy kapitana malowala sie ulga. Chyba zaryzykowal swoja reputacje bardziej, niz sadzilam. Sara Jane odwrocila sie do mnie. -Ty suko - powiedziala. W jej wysokim, dziecinnym glosie brzmialy strach i nienawisc. - Nie masz pojecia, co zrobilas. Wstrzasnieta, nic nie odpowiedzialam, a Trent ujal ja pod reke ostrzegawczym gestem. Zaczely mi sie trzasc rece i scisnelo mnie w dolku. 380 Glenn stal na schodach. Idac w moja strone, wycieral palce chusteczka odswiezajaca. Pokazal na furgonetke ekipy zajmujacej sie miejscem zbrodni, a potem na czarny prostokat drzwi. Dwaj mezczyzni z pelnym napiecia spokojem wytoczyli czarna walizke o twardych sciankach. Spowoduje aresztowanie Trenta Kalamacka, pomyslalam. Czy ja to przezyje? -Tam jest cialo - oznajmil Glenn, zatrzymujac sie przede mna. Zmruzyl oczy i zaczal wycierac rece kolejna chusteczka. - Mialas racje. - Zobaczyl moja twarz; musial sie na niej malowac niepokoj, bo powiodl za moim wzrokiem do Trenta stojacego z Quenem i Eddenem. - Jest tylko czlowiekiem. Trent byl pewny siebie i nieporuszony - istny obraz wspolpracy stanowiacy ostre przeciwienstwo do gniewu i histerii Sary Jane. -Czyzby? - wyszeptalam. -Bedziesz mogla tam wejsc dopiero za jakis czas - ciagnal Glenn, wycierajac trzecia chusteczka kark. Troche poszarzal na twarzy. - Moze nawet jutro. Podwiezc cie do domu? -Zostane. - Czulam lekkosc w zoladku. Przyszlo mi na mysl, ze powinnam pewnie zadzwonic do Ivy i powiedziec jej, co sie dzieje. Jesli chcialaby ze mna rozmawiac. - Jest niedobrze? - zapytalam. Przy drzwiach dwaj mezczyzni rozmawiali z trzecim, wyjmujac z poobijanej walizki odkurzacz i nakladajac na buty papierowe ochraniacze. Glenn nie odpowiedzial; nie patrzyl ani na mnie, ani na ten czarny otwor drzwiowy. -Jesli zostajesz, bedziesz potrzebowac tego - powiedzial i podal mi odznake FBI z wypisanym na niej slowem "Czasowa". Jego personel odgradzal miejsce zbrodni zolta tasma. Z radia plynely krotkie, zwiezle prosby i wszyscy oprocz mnie i psow wydawali sie zadowoleni. Musialam wejsc na gore. Musialam zobaczyc, co Trent zrobil dr Anders. -Dzieki - szepnelam i przelozylam przez glowe smycz z odznaka. -Wez sobie kawy - poradzil, patrzac na jedna z furgonetek, ktore przyjechaly z nami. Skupili sie juz wokol niej funkcjonariusze FBI, ktorzy nie mieli nic do roboty. Skinelam glowa, a Glenn wrocil na schody, pokonujac je po dwa stopnie. Tylko raz zerknelam na Trenta, ktory teraz znajdowal sie w otwartym pokoju miedzy boksami. Rozmawial z jakims oficerem, najwyrazniej nie skorzystawszy z prawa do sprowadzenia adwokata. Chcial stworzyc wrazenie niewinnosci? A moze sadzil, ze jest wystarczajaco sprytny, by nie potrzebowac zawodowego obroncy? Oklapnieta, dolaczylam do personelu FBI otaczajacego furgonetke. Ktos podal mi wode mineralna, ale poniewaz unikalam patrzenia ludziom w oczy, po chwili poslusznie przestali na mnie zwracac uwage. Nie bardzo chcialam nawiazywac nowe znajomosci, nie odpowiadala mi takze trywialnosc ich rozmow. Natomiast Jenks uzywal swego uroku osobistego, by wypraszac od wszystkich dawki cukru z kofeina. Parodiowal kapitana Eddena, co wszystkich rozsmieszalo. W koncu znalazlam sie na obrzezach grupy. Sluchalam trzech rozmow, a slonce powoli sie znizalo i powietrze nieco pochlodnialo. Z pomieszczenia na pietrze dochodzily stlumione odglosy pracy odkurzacza, ale ciagle wlaczanie go i wylaczanie gralo mi na nerwach. W koncu zamilkl. Chyba nikt tego nie zauwazyl. Podnioslam wzrok na mieszkania na pietrze i otulilam sie zakietem. Przed chwila Glenn zszedl na dol i zniknal w furgonetce ze sprzetem. Oddychalam lekko, jak nowo narodzona. Ruszylam w strone schodow. Jenks natychmiast wyladowal mi na ramieniu. Ciekawe, czy mnie obserwowal. -Nie idz tam, Rachel - ostrzegl mnie. 381 -Musze zobaczyc. Mialam poczucie nierzeczywistosci, chociaz pod dlonia czulam szorstka porecz jeszcze ciepla od slonca. -Nie rob tego - powiedzial, klekoczac skrzydelkami. - Glenn ma racje. Zaczekaj na swoja kolej. Pokrecilam glowa, a kolysanie mojego warkocza zmusilo Jenksa do wzbicia sie w powietrze. Musialam zobaczyc te okropnosc, zanim zostanie pomniejszona przez przezroczyste woreczki, biale kartki ze starannie wypisanymi slowami i sumienne zebranie danych, majacych nadac szalenstwu strukture, dzieki ktorej bedzie mozna je zrozumiec. -Z drogi - powiedzialam stanowczo i machnelam reka na pixy unoszacego sie wojowniczo przed moja twarza. Odskoczyl w tyl, a ja sie raptownie zatrzymalam, bo poczulam, ze czubkiem palca musnelam jego skrzydelko. Uderzylam go? -Hej! - zawolal. Byl zaskoczony, zaniepokojony, a w koncu ogarnal go gniew. - Swietnie! - warknal. - Idz i zobacz. Nie jestem twoim tata. Oddalil sie, lecac na wysokosci mojej glowy i klnac. Ludzie ogladali sie za nim, slyszac ten potok niecenzuralnych slow. Zmusilam sie do wejscia po schodach. Mialam wrazenie, ze moje nogi sa bardzo ciezkie. Uslyszalam czyjes szybkie kroki; unioslam glowe i stanelam bokiem, robiac przejscie jednemu z funkcjonariuszy obslugujacych odkurzacz. Ciagnal sie za nim obrzydliwy smrod gnijacego ciala, ktory przyprawil mnie o mdlosci. Zwalczylam je, pokonalam schody i usmiechnelam sie blado do funkcjonariusza stojacego przy drzwiach. Na gorze smrod byl jeszcze gorszy. Przypomnialy mi sie zdjecia, ktore widzialam w gabinecie Glenna, i omal nie zwymiotowalam. Dr Anders mogla byc martwa najwyzej kilka godzin. Jak zapach mogl sie stac tak nieznosny w tak krotkim czasie? -Nazwisko? - zapytal funkcjonariusz. Zachowywal kamienna twarz, usilujac wygladac, jakby odor nie robil na nim wrazenia. Przez chwile wpatrywalam sie w niego, a potem zauwazylam, ze trzyma notes. Widnialo w nim kilka nazwisk, a do ostatniego bylo dopisane slowo "fotograf". Ostatni mezczyzna na zewnetrznym podescie zatrzasnal swoja walizke i zszedl po schodach, ciagnac ja z halasem za soba. Przy drzwiach znajdowala sie kamera wideo, plasujaca sie na skali nowoczesnosci miedzy sprzetem uzywanym przez ekipy wiadomosci a kamera, jakiej uzywal moj tata do rejestrowania urodzin moich i mojego brata. -O, hm, Rachel Morgan - powiedzialam slabym glosem. - Specjalna konsultantka do spraw inderlandzkich. -Jest pani ta czarownica, tak? - powiedzial i zapisal moje nazwisko wraz z godzina i numerem mojej tymczasowej odznaki. - Czy oprocz butow i rekawiczek chce pani maseczke? -Tak, dziekuje. Drzacymi palcami najpierw nalozylam maseczke. Smierdziala golteria, co zagluszalo odor rozkladajacego sie ciala. Spojrzalam na drewniana podloge pokoju, blyszczaca i zolta w ostatnich promieniach slonca. Zza rogu dobiegal powtarzajacy sie trzask migawki aparatu fotograficznego. -Nie bede mu przeszkadzac, prawda? - zapytalam przez maseczke. Mezczyzna pokrecil glowa. 382 -Jej - poprawil mnie. - Nie, nie bedzie pani przeszkadzala Gwen. Tylko prosze uwazac, bo kaze pani trzymac tasme miernicza. -Dzieki. Postanowilam nie robic nic podobnego. Nakladajac papierowe ochraniacze na buty, zerknelam w dol na parking. Im dluzej tu zostane, tym bardziej bedzie prawdopodobne, ze Glenn sie zorientuje, ze nie ma mnie tam, gdzie mnie zostawil. Mocniej naciagnelam troczki maseczki i wzdrygnelam sie, bo w nos uderzyla mnie fala gryzacego zapachu. Zaczely mi lzawic oczy, ale nie zdjelabym jej za nic w swiecie. Rece w rekawiczkach wlozylam do kieszeni, jakbym sie znajdowala w sklepie z czarnymi amuletami, i weszlam do pokoju. -Kim pani jest? - rozlegl sie silny, kobiecy glos, jako ze zaslonilam slonce. Spojrzalam na smukla kobiete o ciemnych wlosach zwiazanych w konski ogon. Trzymala w rece profesjonalny aparat fotograficzny i wlasnie wrzucala do czarnego woreczka wiszacego jej u pasa rolke filmu. -Rachel Morgan - przedstawilam sie. - Sprowadzil mnie Edden jako... Przerwalam, bo moj wzrok padl na ludzki tors przywiazany do krzesla z twardym oparciem, schowanego czesciowo za nia. Unioslam dlon do ust i zmusilam sie do zacisniecia przelyku. To jest manekin, pomyslalam To musi byc manekin. To nie mogla byc dr Anders. Ale wiedzialam, ze to ona. Byla przywiazana do krzesla zolta nylonowa linka, a gorna czesc tulowia pochylila sie pod ciezarem glowy, co nie pozwalalo dostrzec twarzy. Zakrywaly ja takze straki wlosow pozlepiane czyms czarnym, za co podziekowalam Bogu. Nogi miala obciete ponizej kolan, a kikuty starczaly z krawedzi krzesla niczym stopy dziecka. Byly paskudne, spuchniete od rozkladu. Rece ucieto jej ponizej lokci. Ubranie miala pokryte stara, czarna krwia, zakrzepla w fantastyczny, gesty wzor strumyczkow, zaslaniajacych pierwotny kolor tkaniny. Zerknelam na Gwen. Wstrzasnela mna jej obojetna mina. -Niczego nie dotykaj, dobrze? Jeszcze nie skonczylam - mruknela i wrocila do robienia zdjec. - Czy nie moge miec nawet pieciu minut, zanim wszyscy sie tu wedra? -Przepraszam - szepnelam, zaskoczona, ze jeszcze potrafie mowic. Zgarbione cialo dr Anders pokrywala krew, lecz pod krzeslem bylo jej zaskakujaco malo. Krecilo mi sie w glowie, ale nie potrafilam oderwac wzroku. Otwarto jej brzuch poprzez wyciecie wokol pepka idealnie okraglego plata skory wielkosci mojej piesci, ktory nastepnie zostal odwiniety i podparty srebrnym nozykiem, by mozna bylo zobaczyc starannie powycinane wnetrznosci. Widnialy wsrod nich podejrzane luki, a naciecie bylo calkowicie pozbawione krwi, jakby umyte - albo wylizane - do czysta. W miejscach, gdzie ciala nie pokrywala krew, bylo ono biale, jak wosk. Popatrzylam na nieskazitelnie czyste sciany i podloge. Cialo do nich nie pasowalo. Zostalo okaleczone gdzie indziej i przeniesione tutaj. -To byl jakis czubek - powiedziala Gwen, wciaz robiac zdjecia. - Spojrz na okna. Pokazala podbrodkiem. Odwrocilam sie. Na szerokim parapecie pograzonym w cieniu znajdowalo sie jakby male miasto. W rownych rzedach staly poprzechylane budynki rozmaitej wielkosci. Podtrzymywaly je niewielkie kulki szarego kitu. Byly ustawione wokol grubego szkolnego pierscionka, umieszczonego miedzy ulicami miasta niczym pomnik. Przyjrzalam sie uwazniej i ze zgrozy scisnelo mnie w zoladku. Spojrzalam na pozbawione konczyn cialo, a potem znow na parapet. -Tak - powiedziala Gwen, zajeta fotografowaniem. - Rozlozyl je tutaj. Najwieksze czesci wrzucil do sciennej szafy. Spojrzalam na niewielka szafe, a potem znow na parapet. To nie byly budynki, tylko palce rak i nog. Odcial po kolei palce i ulozyl je jak klocki. Laczacy je kit to byly kawalki w3n8e3trznosci. Zrobilo mi sie goraco, a potem zimno. Poczulam dziwna lekkosc w zoladku i pomyslalam, ze moge zemdlec. Wstrzymalam oddech, poniewaz uswiadomilam sobie, ze oddycham bardzo szybko. Moglabym sie zalozyc, ze podczas odprawiania tego rytualu kobieta zyla. -Wyjdz - powiedziala Gwen, niedbale kadrujac kolejne zdjecie. - Jesli tu zwymiotujesz, Edden sie zezlosci. -Morgan! - dobiegl mnie z parkingu stlumiony, lecz gniewny okrzyk. - Czy jest tam ta czarownica? Funkcjonariusz stojacy za drzwiami odpowiedzial cos cicho. Nie moglam oderwac oczu od okaleczonego ciala na krzesle. Po ulicach miasta stworzonego z palcow chodzily muchy, wspinajac sie na budynki niczym jakies potwory w filmie klasy B. Trzask migawki aparatu rozlegal sie jak bicie mojego serca, szybko i wsciekle. Ktos chwycil mnie za reke. Wzdrygnelam sie. -Rachel - powiedzial Glenn, obracajac mnie do siebie. - Zabieraj stad swoj czarodziejski tylek. -Detektywie Glenn - wyjakal funkcjonariusz przy drzwiach - ona sie wpisala. -Wypisz ja - mruknal Glenn. - I nie wpuszczaj powtornie. -Sprawiasz mi bol - szepnelam. Mialam poczucie lekkosci, nierzeczywistosci. Pociagnal mnie do drzwi. -Kazalem ci zostac na zewnatrz - mruknal z wciekloscia. -Sprawiasz mi bol - powtorzylam, usilujac rozewrzec palce Glenna zacisniete na moim ramieniu. Wyciagnal mnie z pokoju. W oczy uderzyl mnie blask zachodzacego slonca. Odetchnelam gleboko i otrzasnelam sie z otepienia. To nie byla dr Anders. Zwloki byly zbyt stare, a pierscionek musial nalezec do mezczyzny. Wydawalo mi sie, ze widnial na nim herb jakiegos uniwersytetu. Chyba wlasnie znalazlam chlopaka Sary Jane. Glenn zaciagnal mnie do schodow. -Glenn - powiedzialam, potykajac sie na pierwszym stopniu. Upadlabym, gdyby wciaz mnie nie trzymal. Na parking wjezdzal powoli kolejny pojazd FBI. Tym razem byla to ruchoma kostnica. Glenn nie chcial ryzykowac i sprowadzal wszystko, co sie dalo. W miare, jak oddalalam sie od tego, co zobaczylam na pietrze, powoli odzyskiwalam wladze w nogach. Nie rozumialam, jak ludzie Glenna moga miedzy soba zartowac. Najwyrazniej nie nadawalam sie do pracy na miejscu zbrodni. Bylam agentka, nie sledczym. Moj ojciec pracowal w wydziale tajemnic, gdzie pojawialo sie najwiecej cial. Teraz wiedzialam, dlaczego przy kolacji nigdy duzo nie mowil o tym, jaki minal mu dzien. -Glenn - sprobowalam jeszcze raz, kiedy wciagnal mnie do otwartego pomieszczenia miedzy boksami. W jednym rogu stal Trent z Sara Jane i Quenem i spokojnie odpowiadal na pytania. Na ich widok Glenn stanal jak wryty i spojrzal na ojca, ktory wzruszyl ramionami. Kapitan siedzial przed laptopem umieszczonym na postawionej sztorcem beli slomy. Ktos przeprowadzil przewod z furgonetki ekipy zajmujacej sie miejscem zbrodni i Ed- den pisal, udajac podwladnego, zeby mogl tu zostac. Z grymasem irytacji na twarzy Glenn przywolal gestem mlodego funkcjonariusza przepytujacego Trenta. -Glenn - powiedzialam, kiedy mezczyzna ruszyl w nasza strone. - 38T4am na gorze to nie jest dr Anders. Edden zrobil pytajaca mine, a Glenn zerknal na mnie. -Wiem - odparl. - Zwloki sa zbyt stare. Usiadz i sie zamknij. Funkcjonariusz zatrzymal sie obok nas. Szeroko otwartymi oczyma patrzylam, jak Glenn polozyl mu agresywnie reke na plecach. -Kazalem ci ich zatrzymac - powiedzial cicho. - Co oni tu jeszcze robia? Mezczyzna pobladl. -Mial pan na mysli ktorys z radiowozow? Uznalem, ze panu Kalamackowi wygodniej bedzie tutaj. Glenn zacisnal usta; widac bylo, ze napiely mu sie miesni szyi. -Zatrzymanie w celu przesluchania znaczy przewiezienie do biura FBI. Nie przesluchuje sie ludzi na miejscu zbrodni, jesli sprawa jest tak wazna. Zabierz ich stad. -Ale nie powiedzial pan... - Mezczyzna przelknal sline. - Tak jest. - Zerknal na Eddena i z przepraszajaca mina wrocil do Trenta i Sary Jane. Wygladal na przestraszonego i bardzo mlodego. Nie mialam czasu na litosc dla niego. Wciaz zly, Glenn stanal ojcu nad glowa i sztywnym palcem wpisal swoje haslo. Zoladek stanal mi deba, ale sie zaraz uspokoil. Zamknelam ekran laptopa, opuszczajac go na dlonie Glenna, ktory zacisnal zeby i razem z ojcem spojrzal na mnie. Popatrzylam na wychodzacych Trenta i Sare Jane, zaczekalam, az Edden i Glenn tez na nich spojrza, i powiedzialam: -Nie jestem pewna, ale to chyba Dan. Przez znaczaca chwile twarz Sary Jane pozostawala bez wyrazu, a potem sekretarka rozwarla szeroko oczy i chwycila Trenta za reke. Otworzyla i zamknela usta, a potem ukryla twarz na ramieniu szefa i zaczela szlochac. Trent delikatnie poklepal ja po ramieniu, lecz patrzyl na mnie gniewnie zmruzonymi oczyma. Edden zacisnal z namyslem usta, co sprawilo, ze najezyly sie jego siwiejace wasy. Popatrzylismy na siebie przenikliwie. Sara Jane nie znala Dana tak dobrze, jak chciala wszystkim wmowic. Dlaczego Trent mialby ja zmusic do zlozenia w FBI falszywego zgloszenia o zaginieciu jej chlopaka, skoro wiedzial, ze znajde jego cialo na terenie posiadlosci? Chyba ze Trent o nim nie wiedzial? Jak mogl nie wiedziec? Glenn najwyrazniej niczego nie kojarzyl, bo chwycil mnie za ramie i wyprowadzil obok histeryzujacej Sary Jane w cien rzucany przez ogromny dab. -Do cholery, Rachel - syknal. Szlochajaca Sara Jane szla do radiowozu. - Kazalem ci sie zamknac! Wyjezdzasz stad. Natychmiast. Ten twoj wyskok moze wystarczyc do zwolnienia Kalamacka. Nawet mimo moich obcasow Glenn byl wyzszy ode mnie, co mnie wkurzalo. -Tak? - odparowalam. - Kazales mi odczytac uczucia Trenta. No to je odczytalam. Sara Jane nie potrafilaby odroznic Dana Smathera od swojego listonosza. Trent kazal go zabic. A to cialo zostalo przeniesione. Glenn wyciagnal reke, ale ja sie cofnelam. Zmarszczyl czolo i cofnal sie o krok. -Wiem. Jedz do domu - powiedzial i wyciagnal reke po tymczasowa odznake FBI. - Dziekuje za pomoc w odnalezieniu ciala, ale, jak powiedzialas, nie jestes detektywem. Za kazdym razem, kiedy otwierasz usta, ulatwiasz adwokatowi Trenta przekonanie lawy przysieglych. Po prostu... jedz do domu. Zadzwonie jutro. Rozgrzal mnie gniew, a resztki adrenaliny mnie oslabily, a nie wzmocnily. -Znalazlam jego cialo. Nie mozesz mnie wyrzucic. -Wlasnie to zrobilem. Oddaj odznake. -Glenn - powiedzialam i zdjelam odznake, nie chcac, by zerwal mi3 j8a5 z szyi - Trent zamordowal tego czarownika, jakby sam przekrecil ten noz. Trzymal moja odznake w zacisnietej dloni. Jego gniew ostygl na tyle, by ujawnila sie frustracja. -Moge z nim porozmawiac, moge go nawet zatrzymac w celu przesluchania, ale nie moge go aresztowac. -Ale on to zrobil! - zaprotestowalam. - Masz cialo. Masz bron. Masz prawdopodobny powod. -Mam cialo, ktore zostalo przeniesione - odpowiedzial glosem bezbarwnym od tlumionych emocji. -Prawdopodobny powod pozostaje w sferze domyslow. Mam bron, ktora moglo tu umiescic szesciuset pracownikow. Nie ma jeszcze nic, co mogloby powiazac Trenta z tym morderstwem. Gdybym go teraz aresztowal, moglby zostac zwolniony, nawet jesli pozniej przyznalby sie do winy. Juz widzialem takie rzeczy. Pan Kalamack mogl to zrobic celowo, mogl przeniesc cialo i dopilnowac, by nic go z nim nie laczylo. Jesli ta wersja sie nie utrzyma, przypisanie mu kolejnego ciala bedzie dwa razy trudniejsze, nawet jesli w przyszlosci popelni jakis blad. -Boisz sie go aresztowac - powiedzialam oskarzycielsko, starajac sie go sprowokowac. Posluchaj mnie naprawde uwaznie, Rachel - powiedzial, a ja sie cofnelam o krok. - Guzik mnie obchodzi, ze wydaje ci sie, ze zrobil to Kalamack. Ja to musze udowodnic. A to jest moja jedyna szansa. - Obrocil sie bokiem i spojrzal na parking. - Niech ktos odwiezie pania Morgan do domu! - powiedzial glosno. I nie ogladajac sie za siebie, poszedl do stajni, bezglosnie stapajac po trocinach. Patrzylam za nim, nie wiedzac, co robic. Patrzylam, jak Trent wsiada do radiowozu FBI; jego drogi garnitur sprawial, ze wygladalo to niewlasciwie. Zanim drzwi sie zamknely z metalicznym trzaskiem, spojrzal na mnie. Oba samochody wyjechaly powoli z parkingu. Krew szumiala mi w zylach i bolala mnie glowa. Trent nie wyjdzie z tego bez szwanku. W koncu powiaze z nim te wszystkie morderstwa. Znalezienie w jego posiadlosci ciala Dana dostarczy Eddenowi argumentow do zdobycia kazdego nakazu, jakiego zazadam. Trent bedzie skonczony. Moge rozegrac to powoli. Jestem agentka. Wiem, jak podchodzic ofiare. Odwrocilam sie zdegustowana. Nienawidzilam prawa, mimo ze na nim polegalam. O wiele bardziej wolalabym walczyc z calym sabatem czarnych czarownic, niz z lawa przysieglych i sedzia. Lepiej rozumialam obyczaje czarownic niz prawnikow. Czarownice przynajmniej sie do nich stosowaly. -Jenks! - zawolalam. Ze stajni wyszedl kapitan Edden, podzwaniajac kluczykami trzymanymi w dloni. Swietnie. Teraz przez cala droge do domu bede musiala wysluchiwac kazania starego medrca. Krzykniecie dobrze mi zrobilo, wiec nabralam tchu, zeby jeszcze raz zawolac Jenksa, ale w tej chwili pixy zahamowal przede mna. Doslownie swiecil z podniecenia, a czarodziejski pylek, ktory sie z niego osypal, oproszyl mnie sila rozpedu. -Tak, Rache? Slyszalem, ze Glenn cie wykopal. Mowilem, zebys nie szla na gore. Ale czy mnie posluchalas? Nieeeee. Nikt mnie nie slucha. Mam jakas trzydziestke dzieciakow, ale slucha mnie tylko moja wazka. Moj gniew oslabl na moment - zadalam sobie pytanie, czy Jenks rzeczywiscie ma oswojona wazke. A potem sie otrzasnelam i zaczelam zastanawiac, jak moge cokolwiek z tego wszystkiego uratowac. -Jenks, mozesz sie stad dostac do domu? -Jasne. Moge sie zabrac z Glennem albo z psami. Nie ma problemu. -Swietnie. - Zerknelam na zblizajacego sie kapitana Eddena. - Powiedz mi, 3c8o6 sie tu stanie, dobrze? -Dobra. Jesli cie to pocieszy, przykro mi. Musisz sie nauczyc trzymac jezyk za zebami, a palce przy sobie. Na razie. I to mowi pixy? -Niczego nie dotykalam - powiedzialam ze zloscia, ale Jenks juz odfrunal do tymczasowego biura Glenna, zostawiajac po sobie na wysokosci glowy powoli rozwiewajaca sie smuge pylku. Mijajac mnie, Edden rzucil mi spojrzenie. Poszlam za nim ze zmarszczonym czolem i otworzylam drzwi samochodu. Zagral silnik, wsiadlam do srodka i zatrzasnelam drzwi. Zapielam pas, wystawilam lokiec przez otwarte okno i wpatrzylam sie w puste pastwisko. -O co chodzi? - zapytalam ze zloscia. - Glenn cie tez wykopal? -Nie. - Edden wlaczyl wsteczny bieg. - Musze z toba porozmawiac. -Jasne - powiedzialam z braku innego pomyslu. Westchnelam z irytacja i wstrzymalam oddech, natrafiwszy wzrokiem na Quena. Stal nieruchomo w cieniu starego debu. Jego twarz nic nie wyrazala. Na pewno slyszal cala moja rozmowe z Glennem na temat Trenta. Poczulam chlod i zadalam sobie pytanie, czy wlasnie zawitalam na specjalnej liscie Quena. Ze spojrzeniem zielonych oczu utkwionym we mnie ze wstrzasajaca intensywnoscia, Quen siegnal do nisko zwieszajacej sie galezi, podciagnal sie na niej z taka latwoscia, jakby zrywal kwiat, i zniknal wsrod lisci. 387 ROZDZIAL 22 Edden skrecil na malenki, porosniety chwastami koscielny parking. Niewiele mowil po drodze, a jego biale kostki i poczerwieniala szyja swiadczyly o jego zdaniu na temat strumienia swiadomosci, jakim go nieustajaco raczylam od chwili, kiedy wyznal, dlaczego jest moim szoferem.Wkrotce po odnalezieniu ciala przyszla przez radio wiadomosc, ze mam zostac "usunieta z listy plac FBI". Chyba wydalo sie, ze pomaga im czarownica, i ISB zlozylo protest. Moglabym ich przekonac, gdyby Glennowi chcialo sie wyjasnic sytuacje, ze jestem jedynie konsultantka, ale nie powiedzial ani slowa, najwyrazniej wciaz naburmuszony, ze zanieczyscilam jego drogocenne miejsce zbrodni. Fakt, ze gdyby nie ja, nie istnialoby zadne miejsce zbrodni, chyba nie mial zadnego znaczenia. Edden zatrzymal samochod i patrzac przez przednia szybe, czekal, az wysiade. Zdobyl moje uznanie. Nielatwo mu bylo siedziec i sluchac, jak jednym tchem porownywalam jego syna do przyssawek osmiornicy i nietoperzowych odchodow. Siedzialam zgarbiona, bez ruchu. Gdybym wysiadla, oznaczaloby to koniec sprawy. Poza tym wyglaszanie tyrady przez dwadziescia minut jest meczace i prawdopodobnie bylam mu winna co najmniej przeprosiny. Wystawilam reke przez otwarte okno samochodu; gdzies niedaleko ktos gral na fortepianie jakis skomplikowany utwor z gatunku tych, ktore kompozytorzy wymyslaja po to, by popisac sie swoja zrecznoscia, a nie wrazliwoscia artystyczna. Zaczerpnelam tchu. -Gdybym chociaz mogla porozmawiac z Trentem... -Nie. -Moge przynajmniej posluchac tasmy z jego przesluchania? - Nie. Potarlam skronie. Luzny kosmyk kreconych wlosow laskotal mnie w policzek. -Jak mam wykonywac swoja prace, skoro nie pozwala mi sie jej wykonywac? -To juz nie jest twoja praca - stwierdzil Edden. Unioslam glowe, uslyszawszy w jego glosie nute gniewu. Powedrowalam za jego wzrokiem do dzieci pixy, zjezdzajacych z wiezy na kwadracikach papieru woskowanego, ktore wycielam dla nich poprzedniego dnia. Edden sztywnym ruchem przesunal sie na fotelu i wyjal z tylnej kieszeni portfel. Otworzyl go i podal mi kilka banknotow. -Kazano mi zaplacic ci gotowka. Nie uwzgledniaj tego w formularzu podatkowym - powiedzial bezbarwnym tonem. Zacisnelam usta, chwycilam pieniadze i przeliczylam je. Zaplacic mi gotowka? Z kieszeni kapitana? Ktos bardzo sie staral bronic swojego tylka. Ze scisnietym zoladkiem uswiadomilam sobie, ze suma jest znacznie mniejsza niz ta, ktora uzgodnilismy. Pracowalam nad ta sprawa prawie tydzien. -A reszte dostane od ciebie pozniej, tak? - zapytalam, wpychajac banknoty do torby. -Kierownictwo nie zaplaci za odwolane zajecia z dr Anders - powiedzial, nie patrzac na mnie. I znow zostalam wykiwana. Nie cieszac sie, ze bede musiala powiedziec Ivy, ze nie mam na caly czynsz, otworzylam drzwi i wysiadlam. Gdybym nie wiedziala lepiej, powiedzialabym, ze dzwiek fortepianu dochodzi z kosciola. -Wiesz co, Edden? - Zatrzasnelam drzwi. - Nie dzwon do mnie wiecej. -Dorosnij, Rachel - powiedzial, a ja sie odwrocilam. Ze sciagnieta twarza przechylil sie przez fotel pasazera, by porozmawiac ze mna przez otwarte okno. - Gdyby to zalezalo ode mnie, aresztowalbym cie i oddal ISB. Kazal ci czekac, a ty zanegowalas jego wladze. Wlasnie podciagalam torbe na ramieniu. Nie myslalam o tym w ten sposob. - Posluchaj - powiedzial, widzac, ze nagle zrozumialam. - Nie chce zrywac naszych zawodowych stosunkow. Moze kiedy sprawa przycichnie, sprobujemy na nowo. Jakos zdobede dla ciebie reszte pieniedzy. - Tak. Jasne. Wyprostowalam sie. Moje zdanie o oslich, automatycznych reakcjach wyzszego kierownictwa tylko sie umocnilo, ale moze bylam winna Glennowi przeprosiny. - Rachel? Tak. Bylam mu winna przeprosiny. Odwrocilam sie do Eddena i westchnelam z przygnebieniem. - Powiedz Glennowi, ze jest mi przykro - mruknelam. Zanim zdolal odpowiedziec, ruszylam po spekanym chodniku i stukajac obcasami, weszlam po szerokich kamiennych stopniach. Przez chwile panowala cisza, a potem jeknal pasek klinowy i Edden odjechal. Muzyka dochodzila z kosciola. Wciaz zdenerwowana brakujacym czynszem, otworzylam szarpnieciem ciezkie drzwi i weszlam do srodka. To pewnie Ivy byla w domu. Pojawila sie nareszcie mozliwosc rozmowy z nia i moja zlosc na Eddena minela. Chcialam powiedziec Ivy, ze nic sie nie zmienilo i ze nadal jest moja przyjaciolka - jesli ona mnie uzna za swoja. Byc moze odrzucenie propozycji zostania jej wybrana potomkinia stanowilo w swiecie wampirow nieodwracalna obraze. Nie sadzilam jednak, by tak bylo. To, co u niej widzialam, swiadczylo o poczuciu winy, a nie gniewie. - Ivy?! - zawolalam ostroznie. Muzyka umilkla w polowie akordu. - Rachel? - odpowiedziala Ivy z kosciola. W jej glosie brzmiala nuta niepokoju. Cholera, chciala uciec. I wtedy unioslam brwi. To nie bylo nagranie. Mamy fortepian? 389 Zrzucilam zakiet, powiesilam go i weszlam do kosciola, mruzac oczy w niespodziewanym blasku. Mialysmy fortepian. Mialysmy piekny, czarny fortepian buduarowy stojacy w bursztynowo-zielonej smudze swiatla wpadajacego przez witraze. Mial otwarta klape, ukazujaca lsniace struny i aksamitnie gladkie mloteczki. -Kiedy kupilas fortepian? - zapytalam, widzac, ze jest napieta i gotowa do ucieczki. Cholera jasna. Gdyby tylko mnie wysluchala. Kiedy zobaczylam, ze bierze irche i zaczyna polerowac lsniace drewno, odprezylam sie. Miala na sobie dzinsy i swobodny top, wiec w moim najlepszym kostiumie poczulam sie nie na miejscu. - Dzisiaj - odparla, scierajac kurz, ktorego nie bylo. Moze, jesli nie zaczne mowic o tym, co sie zdarzylo, bedziemy mogly wrocic do poprzedniego stanu rzeczy. Ignorowanie problemu stanowi doskonaly sposob jego rozwiazania, jesli obie strony zgadzaja sie nigdy juz do niego nie wracac. - Nie musialas przerywac grania ze wzgledu na mnie - powiedzialam, szukajac czegos do powiedzenia, zanim Ivy znajdzie powod, zeby wyjsc. Podeszlam do fortepianu i uderzylam w srodkowe C, a Ivy go obeszla i zaczela polerowac z tylu. Wyprostowala sie i zamknela oczy. - Srodkowe C - powiedziala ze spokojna mina. Wybralam inny klawisz i go przytrzymalam, nasluchujac echa miedzy krokwiami. W duzej przestrzeni ograniczonej kamiennymi scianami dzwiek brzmial cudownie. Zwlaszcza ze zniknely materace treningowe. - Fis - szepnela, a ja uderzylam dwa klawisze jednoczesnie. - C i Dis - powiedziala i otworzyla oczy. - To okropna kombinacja. Usmiechnelam sie z ulga, kiedy spojrzala mi w oczy. - Nie wiedzialam, ze umiesz grac - powiedzialam i poprawilam torbe na ramieniu. - Mama zmuszala mnie do brania lekcji. Skinelam z roztargnieniem glowa i wyjelam z torby pieniadze. Przechylilam sie przez fortepian i podalam jej banknoty, myslac o dzielacych nas roznicach. Ivy kupuje fortepian buduarowy, a ja mam komode z plyt wiorowych. Pochylila glowe nad pieniedzmi i przeliczyla je. - Brakuje dwustu - stwierdzila. Nabralam tchu i poszlam do kuchni. Z poczuciem winy polozylam torbe na zabytkowym stole Ivy i podeszlam do lodowki po sok. -Edden zaplacil mi za malo! - krzyknelam w strone kosciola, uznajac, ze skoro rozmawiamy o pieniadzach, Ivy prawdopodobnie nie wyjdzie. - Zdobede reszte. Zamierzam jeszcze raz porozmawiac z ta druzyna baseballu. - Rachel... - odezwala sie Ivy z korytarza, a ja obrocilam sie na piecie z mocno bijacym sercem. Nie slyszalam jej krokow. Zauwazyla moje zaskoczenie i po jej twarzy przebiegl grymas bolu. Trzymala w reku pieprzona wyplate Eddena, a ja bylam wsciekla na wszystko. Po prostu na wszystko. - Daj sobie spokoj - powiedziala. Swietnie. - Moge w tym miesiacu za ciebie zalozyc. Jeszcze raz, dokonczylam za nia w duchu. Niech to wszyscy diabli. Powinnam byc w stanie placic wlasne rachunki. Przygnebiona, zdjelam kapelusz i powiesilam go na krzesle. Potem zrzucilam pantofle, posylajac je z halasem do salonu. Siedzialam bosa i zgarbiona przy stole, obracajac w rekach szklanke z sokiem, jakby to bylo piwo przed zamknieciem lokalu. Na stole lezala otwarta torebka 3z 9m0arkizami w ksztalcie ludzikow -przyciagnelam ja do siebie. Jesli uda mi sie zjesc ich odpowiednio duzo, krem czekoladowy wszystko naprawi. Ivy wrzucila pieniadze do sloika stojacego na lodowce. Nie bylo to najlepsze miejsce do trzymania wspolnych pieniedzy na oplacanie rachunkow, ale kto mialby okrasc wampirzyce z rodu Tamwoodow? Bez slowa usiadla na swoim krzesle naprzeciwko mnie. Dzielila nas dlugosc stolu. Poruszeniem myszy Ivy uruchomila wentylator komputera. Moj zly nastroj mijal. Nie odeszla. Pracowala przy komputerze. Znajdowalam sie z nia w tym samym pomieszczeniu. Moze czula sie na tyle bezpieczna, ze mnie przynajmniej wyslucha. -Ivy... - zaczelam. -Nie - uciela, zerkajac na mnie z przestrachem. -Chce tylko powiedziec, ze jest mi przykro - powiedzialam pospiesznie. - Nie odchodz. Nie bede o tym mowic. Jak ktos tak silny i potezny moze sie tak bac samej siebie? Ta kobieta stanowila pelna sprzecznosci mieszanine sily i bezbronnosci, ktorej nie rozumialam. Patrzyla wszedzie, tylko nie w moje oczy. Z jej postawy powoli zniknelo napiecie. - Ale to nie byla twoja wina - wyszeptala. To dlaczego czuje sie tak podle? - Przepraszam, Ivy - powiedzialam i na moment zlowilam jej spojrzenie. Oczy miala koloru czekolady, bez cienia czarnej obwodki. - Po prostu... -Przestan - rzekla i spojrzala na wlasna dlon zacisnieta na krawedzi stolu. Jej paznokcie lsnily bezbarwnym lakierem, ktorymi je pomalowala na wyjscie do Piscary'ego. Wyraznie zmusila sie do rozluznienia chwytu. - Jesli nic nie powiesz, juz nigdy cie nie poprosze, zebys zostala moja potomkinia. Powiedziala to z wahaniem, z niepokojaca bezbronnoscia. Prawie jakby wiedziala, co zamierzam powiedziec, i nie mogla zniesc tych slow. Nie chcialam byc jej potomkinia - nie moglam. Wiezy, ktore by nas polaczyly, bylyby zbyt ciasne i odebralyby mi niezaleznosc. Chociaz wiedzialam, ze wampiry niekoniecznie utozsamialy dawanie i otrzymywanie krwi z seksem, dla mnie to oznaczalo to samo. I nie chcialam zapytac: "Mozemy byc po prostu przyjaciolkami?". Bylo to banalne i upokarzajace, nawet jesli najbardziej ze wszystkiego chcialam byc jej przyjaciolka. Uznalaby, ze ja takimi slowami splawiam, jak robila to wiekszosc ludzi. Za bardzo lubilam Ivt, by skrzywdzic ja w ten sposob. I wyczuwalam, ze jej obietnica nie wziela sie z utajonej goryczy. Nie chciala prosic mnie o zostanie jej potomkinia, bo nie chciala jeszcze raz poczuc bolu odtracenia. Nie rozumialam wampirow. Ale tak wygladala sytuacja, w jakiej sie znalazlysmy. Spojrzala mi w oczy z zamierajaca pewnoscia siebie, ktora sie umocnila, gdy Ivy ujrzala w nich moja milczaca zgode na nieporuszanie tego tematu. Odprezyla sie i odzyskala nieco ze swojej zwyklej pewnosci siebie. Kiedy tak jednak siedzialam w naszej kuchni ze stopami w plamie slonecznego blasku, mrozila mnie swiadomosc, jak bardzo ja wykorzystuje. Dobrowolnie dawala mi ochrone przed licznymi wampirami, ktore chetnie by wykorzystaly moja blizne - w gruncie rzeczy zapewniala mi wolna wole - i chciala nie brac pod uwage faktu, ze nie place jej za to w zwykly, przyjety wsrod wampirow sposob. Slowo daje, ze to wystarczylo, bym znienawidzila sama siebie. Chciala czegos, czego nie moglam jej dac, i zadowalala sie moja przyjaznia, w nadziei ze kiedys bede jej mogla dac wiecej. Odetchnelam powoli; widzialam, ze Ivy udaje, ze nie zauwaza na sobie mojego wzroku i tego, ze rozszyfrowalam sytuacje. Nie moglabym odejsc. To bylo cos wiecej niz 3ni9e1chec do straty jedynej prawdziwej przyjaciolki, jaka mialam od osmiu lat, czy tez pragnienie, by pomoc jej w wygraniu wojny, jaka toczyla ze soba. To byl strach przed zmienieniem w zabawke przez pierwszego wampira, na jakiego sie natkne w chwili slabosci. Bylam uwieziona przez wygodnictwo, a tygrys mieszkajacy ze mna chcial pic smietanke i mruczec, pewien, ze kiedys znajdzie sposob, by przekonac mnie do zmiany decyzji. Swietnie. Tej nocy nie bede miala klopotow z zasnieciem. Ivy spojrzala mi w oczy i na sekunde wstrzymala oddech, kiedy uswiadomila sobie, ze w koncu wszystko rozgryzlam. - Gdzie jest Jenks? - zapytala i odwrocila sie do ekranu, jakby nic sie nie wydarzylo. Odetchnelam powoli, przyzwyczajajac sie do nowej sytuacji. Moglam odejsc i walczyc z kazdym napalonym wampirem, jakiego spotkam, albo moglam zostac pod ochrona Ivy, wierzac, ze nigdy nie bede musiala walczyc z nia. Jak mawial moj tata, znane zagrozenie jest o wiele lepsze od nieznanego. -Pomaga Glennowi u Trenta - powiedzialam i drzacymi palcami siegnelam po kolejne ciasteczko. Zostane. Rozumialysmy sie. A moze Nick mial racje, ze tak naprawde chcialam, zeby mnie ukasila, ale nie moglam sie pogodzic z faktem, ze moje "preferencje" nieco sie zmienily? Na pewno to pierwsze. - Odebrano mi te sprawe. Znalazlam cialo i rozeszla sie wiadomosc, ze FBI pomaga jakas czarownica. Spojrzala mi w oczy nad dzielacym nas monitorem, wysoko unoszac cienkie brwi. - Znalazlas cialo? W posiadlosci Trenta? Zartujesz. Skinelam glowa i oparlam sie lokciami o stol, nie chcac sie w tej chwili ani troche bardziej zaglebiac w moja psychike. Bylam zbyt zmeczona. -Jestem dosc pewna, ze to Dan Smather, ale to nie ma znaczenia. Glenn jest bardziej spiety niz pixy w pomieszczeniu pelnym zab, ale Trent zostanie zwolniony. - Przestalam sie zastanawiac nad tym, co zrobic z Ivy i pomyslalam o przywiazanych do krzesla okaleczonych zwlokach Dana. - Trent jest za sprytny, zeby zostawic cos, co mogloby powiazac go z cialem - powiedzialam. - Nie rozumiem, dlaczego w ogole znajdowalo sie w jego posiadlosci. Skinela glowa i spojrzala na ekran. -Moze on je tam umiescil. Skrzywilam sie. -Tak uwaza Glenn. Ze Trent jest morderca, ale ze wiedzac, ze nie mozemy powiazac z nim tego ciala, chcial, zebysmy je znalezli i przez to zeby zlapanie go, gdyby pozniej popelnil jakis blad, bylo dwa razy trudniejsze. Pasuje to do reakcji Sary Jane. Nie zna Dana Smathera lepiej niz swego listonosza, ale cos... - Zawahalam sie, usilujac ubrac moje uczucia w slowa. - Cos jest nie tak. Wrocilam myslami do zdjecia, ktore mi dala. Takie samo stalo na jego telewizorze. Wtedy powinnam byla sie domyslic, ze ich zwiazek zostal wymyslony. Zaczynalam watpic w moje wlasne, zabarwione uraza przekonanie, ze za te morderstwa odpowiada Trent, co bylo niepokojace. Byl zdolny do morderstwa - widzialam to na wlasne oczy - ale to okaleczone, pozbawione krwi cialo przywiazane do krzesla i poddane torturom nijak sie mialo do czystej, szybkiej smierci, jaka zeszlej wiosny zadal swemu glownemu genetykowi. W zamysleniu siegnelam po markize. Odgryzlam kawalek i podeszlam do lodowki, by ja przeszukac i zdecydowac, co zrobie na kolacje, pozwalajac pracowac nad zagadnieniem mojej podswiadomosci. Moze zrobie cos specjalnego. Uplynelo juz troche czasu, od kiedy robilam cos wiecej niz otwieranie pudelek i mieszanie w garnkach na kuchence. Spojrzalam na Ivy z poczuciem winy i ulgi zarazem. Nic dziwnego, 3ze92myslala, ze chce byc kims wiecej niz jej wspollokatorka. Bylo w tym nieco mojej winy. A moze nawet wiekszosc. -Co zrobil Trent, kiedy znalazlas cialo? - zapytala, klikajac mysza i sprawdzajac swoje czatroomy. - Okazal poczucie winy? -Nie - odparlam i zepchnelam na bok wszelkie niewygodne uczucia. Wyjelam z zamrazarki cwierc kilograma mielonej chudej wolowiny i wrzucilam ja do zlewozmywaka. - A zaskoczenie, ktorego nie zdolal ukryc, nie dotyczylo tego, ze znalazlam cialo, tylko ze to bylo cialo Dana. Dlatego nie podoba mi sie pomysl, ze umiescil je tam, by sie zabezpieczyc. Co prawda wie wiecej, niz mowi. Wyjrzalam przez okno na zalany promieniami slonca ogrod i blyski skrzydelek pixy - to dzieci Jenksa odpedzaly wedrownego kolibra od ostatnich lobelii. Musial byc wedrowny - Jenks nie pozwolilby konkurencji zagrzac miejsca w swoim ogrodzie i zabilby ptaszka. Kiedy dzieci krzyczaly, starajac sie wspolnie odpedzic nieszczesnego kolibra, wrocilam myslami do niepokoju, jaki okazal Trent, kiedy znalazlam te magiczna linie, biegnaca przez jego gabinet. Bardziej sie przejal tym, ze znalazlam ja niz cialo Dana. Magiczna linia. To tutaj sie krylo zasadnicze pytanie. Kiedy sie odwrocilam i wytarlam z palcow szron w sciereczke zamiast w kostium, poczulam w nich mrowienie. Zerknelam na okno, zastanawiajac sie, czy sciagne na siebie wieksza uwage, zamykajac je, czy powinnam zawierzyc szczesciu i miec nadzieje, ze dzieci Jenksa sa zbyt zajete, by podsluchiwac. Na widok mojej naglej ostroznosci Ivy odsunela sie od monitora. Jenks mial niewyparzona gebe i nie chcialam, zeby poznal moje podejrzenia co do mozliwego pochodzenia Trenta. Wygadalby sie z nimi i Trent wynajalby samolot, by "przypadkiem" spryskal defoliantem caly kwartal i w ten sposob polozyl kres plotkom. Poszlam na kompromis i zaciagnelam zaslony, a potem stanelam przy oknie, skad moglam widziec cien skrzydelek pixy, gdyby ktorekolwiek z dzieci podfrunelo na tyle blisko, by cos uslyszec. - Trent ma w swoim gabinecie magiczna linie - powiedzialam sciszonym glosem. Ivy wbila we mnie spojrzenie. - Powaznie? Jakie sa na to szanse? Nie zrozumiala. - To oznacza, ze on sie nimi posluguje - podsunelam. - I... - Uniosla pytajaco brwi. - A kto moze sie poslugiwac magicznymi liniami? - zapytalam. Otworzyla usta w przeblysku zrozumienia. - Jest czlowiekiem albo czarownikiem - szepnela. Wstala tak szybko, ze sie zdenerwowalam, podeszla do zlewozmywaka, odslonila zaslony i z trzaskiem zamknela okno. - Czy Trent wie, ze ja widzialas? - zapytala. W ciemniejszym swietle jej oczy staly sie czarne. - Och, zapewne. - Odeszlam po nastepne czekoladowe ciasteczko, zeby w delikatny sposob oddalic sie od Ivy. - Musialam sie nia posluzyc dla odnalezienia ciala. Zacisnela usta i zesztywniala. - Znow polozylas glowe pod topor. Swoja, moja, Jenk- sa i jego calej rodziny. Trent zrobi wszystko, by nie nadac temu rozglosu. -Gdyby sie tym przejmowal, nie ryzykowalby umieszczenia gabinetu na magicznej linii - zaprotestowalam w nadziei, ze mam racje. - Mogl ja znalezc kazdy, kto by jej szukal. Nadal moglby byc Inderlanderem albo czlo-wiekiem. Jestesmy bezpieczni, zwlaszcza jesli nic nie bede mowic o tej linii. -Jenks moglby sie domyslic - nie ustepowala. - Wiesz, jakby to rozglosi3l.9 B3ylby zachwycony prestizem, jaki by zyskal dzieki odkryciu tozsamosci Trenta. Chwycilam ciasteczko. - To co ja mam zrobic? Jesli mu powiem, zeby nic nie mowil o linii, to tylko sprobuje sie dowiedziec, dlaczego. Bebnila palcami w blat, a ja jadlam krucha czekoladowa markize. Wykazujac sie niepokojaca sila, podparla sie jedna reka i usiadla na blacie. Na mysl o szansie rozwiklania dawnej tajemnicy twarz jej sie ozywila, a brwi zbiegly. - To kim on wedlug ciebie jest? Czlowiekiem czy czarownikiem? Wrocilam do zlewozmywaka i puscilam na mieso goraca wode. -Ani jednym, ani drugim - powiedzialam stanowczo. Ivy milczala. Zakrecilam wode. - On jest kims innym, Ivy. Postawilabym zycie, ze nie jest czarownikiem, a Jenks przysiega, ze jest kims wiecej niz czlowiekiem. Czy dlatego zostalam? - zadalam sobie pytanie, widzac blysk w oczach Ivy i wiedzac, ze jej umysl pracuje razem z moim. Jej logika i moja intuicja. Mimo problemow dobrze nam sie pracowalo razem. Zawsze tak bylo. Ivy pokrecila glowa. W polmroku spowodowanym zaciagnieciem niebieskich zaslon jej rysy byly niewyrazne, ale czulam, ze napiecie rosnie. -To jedyne mozliwosci, jakie mamy. Eliminuje sie wszystko, a to, co zostaje, chocby nie wiadomo jak nieprawdopodobne, stanowi odpowiedz. Nie zdziwilam sie, ze przywoluje Sherlocka Holmesa. Zelazna logika i szorstkosc fikcyjnego detektywa doskonale pasowaly do osobowosci Ivy. - Jesli chcesz sie zajac tym co nieprawdopodobne, mozesz do mozliwosci dorzucic demony. - Demony? Ivy przestala bebnic palcami. Zmartwiona, pokrecilam glowa. - Trent nie jest demonem. Wspomnialam o nich tylko dlatego, ze pochodza z zaswiatow i w zwiazku z tym tez potrafia poslugiwac sie magicznymi liniami. - Zapomnialam - szepnela. Ten szept przyprawil mnie o ciarki, ale Ivy byla zajeta wlasnymi myslami i nie miala pojecia, jak sie robi przerazajaca. - To znaczy, ze jestescie spokrewnieni. Czarownice i demony. Prychnelam z uraza, a ona wzruszyla ramionami. - Przepraszam. Nie wiedzialam, ze to drazliwa sprawa. - Nie jest drazliwa - powiedzialam zduszonym glosem, chociaz taka byla. Mniej wiecej przed dziesieciu laty powstal nagly spor, kiedy jakas wscibska kobieta interesujaca sie inderlandzka genealogia zdobyla nieliczne genetyczne mapy ocalale po Zmianie i wysunela teorie, ze poniewaz czarownicy i czarownice potrafia manipulowac magicznymi liniami, wywodzimy sie z zaswiatow jak demony. Czarownicy i czarownice nie sa spokrewnieni z demonami, lecz ku naszemu zazenowaniu, nauka zmusila nas do glosnego przyznania, ze wyewoluowalismy w zaswiatach razem z nimi. Znalazlszy dzieki tej niesmacznej ciekawostce fundusze, kobieta dysponujaca mapami posunela sie w swojej teorii dalej i poslugujac sie danymi o poziomie mutacji RNA, okreslila czas naszej masowej emigracji na te strone magicznych linii na mniej wiecej trzy tysiace lat przed nasza era. Wedlug naszej mitologii emigracja ta zostala spowodowana rewolta demonow; elfy niemadrze prowadzily przegrana bitwe, poniewaz nie chcialy opuscic swoich ukochanych pol i lasow, by nie zostaly o3g9ra4bione z surowcow naturalnych i zanieczyszczone. Brzmialo to jak rozsadna teoria; elfy stracily cala swoja historie i trzy tysiace lat po nas poddaly sie i poszly za naszym przykladem. Wina za to, ze mniej wiecej w tym samym czasie ludzie rozwineli umiejetnosci w zakresie magii linii, obarczono elfy, ktore wykorzystywaly swoja magie do tworzenia hybryd z ludzmi, by powstrzymac proces wymierania gatunku zapoczatkowany przez demony, a przypieczetowany przez Zmiane. Pomyslalam o Nicku i sie zgarbilam. Dobrze, ze nasz rod byl tak obcy ludziom, ze luki tej nie mogla zapelnic nawet magia. Kto wie, czego moglaby dokonac niedoinformowana czarowniczo-ludzka hybryda, umiejaca sie poslugiwac magicznymi liniami? Wystarczylo juz to, ze elfy wprowadzily ludzkosc do rodziny istot poslugujacych sie ta magia. Zrecznosc elfow w manipulowaniu magicznymi liniami doskonale dopasowala sie do ludzkiego genomu. To wystarczylo, by zaczac sie nad tym zastanawiac. Elfy? Na sama mysl o nich zrobilo mi sie zimno. Mialam to caly czas przed nosem. - O... moj... Boze - szepnelam. Ivy podniosla wzrok i widzac moja mine, przestala machac nogami. - On jest elfem - szepnelam, a podniecenie spowodowane tym odkryciem przyprawilo mnie o szybsze bicie serca. - One wcale nie wymarly podczas Zmiany. On jest elfem. Trent jest pieprzonym elfem! - Hola, chwileczke - powiedziala ostrzegawczym tonem Ivy. - Ich juz nie ma. Gdyby jakies jeszcze zyly, Jenks by o tym wiedzial. On potrafi to wyczuc wechem. Pokrecilam glowa i poszlam do korytarza, wypatrujac skrzydlatych podsluchiwaczy. - Nie, jesli na czas jednego pokolenia pixy i fairy elfy zeszly do podziemia. Zmiana prawie je wykonczyla i nie byloby trudne ukrycie niedobitkow, az umrze ostatni pixy, znajacy ich zapach. One zyja tylko jakies dwadziescia lat. To znaczy pixy. - Bardzo sie spieszylam, by to z siebie wyrzucic. - A widzialas, jak Trent ich nie lubi. To niemal fobia. Wszystko pasuje! Nie do wiary! Rozwiazalysmy zagadke! - Rachel - powiedziala lagodnym tonem Ivy i przesunela sie na blacie. - Nie badz glupia. On nie jest elfem. Skrzyzowalam rece na piersiach i zacisnelam usta. - Spi w poludnie i o polnocy - stwierdzilam - a najaktywniejszy jest o swicie i o zmierzchu, tak jak kiedys elfy. Ma niemal wampirzy refleks. Lubi samotnosc, ale doskonale umie manipulowac ludzmi. Moj Boze, Ivy, on usilowal stratowac mnie konno w czasie pelni! - Rozlozylam rece. - Widzialas jego ogrody i ten jego sztuczny las. On jest elfem! Podobnie Quen i Jonathan. Pokrecila glowa. - One wymarly. Wszystkie. I co by zyskaly, pozwalajac Inderlandowi myslec, ze wymarly, skoro zyja? Przeciez wiesz, jak obsypujemy pieniedzmi zagrozone gatunki. Zwlaszcza te inteligentne. - Nie wiem - odparlam, rozdrazniona jej niedowierzaniem. - Ludzkosc nigdy nie byla zachwycona ich tradycja wykradania ludzkich dzieci i zamieniania ich na wlasne chorowite niemowleta. To by wystarczylo, zebym trzymala buzie na klodke i nie podnosila glowy, az wszyscy by uznali, ze wymarlismy. Ivy mruknela cos z powatpiewaniem, ale zauwazylam, ze zmienia zdanie. - On wykorzystuje magiczne linie - nie ustepowalam. - Sama to powiedzialas. Wyeliminujmy to, co niemozliwe, a to, co zostanie, chocby nie wiadomo jak nieprawdopodobne, bedzie prawdziwe. On nie jest ani czlowiekiem, ani czarownikiem. - Przypomnialam sobie, jak, bedac norka i usilujac uciec, ugryzlam i Jonathana, i Trenta. Zamknelam oczy. - Nie moze byc zadnym z nich. Jego krew smakuje cynamonem i winem. -Jest elfem - rzekla Ivy szokujaco bezbarwnym tonem. Otworzylam oczy. Twarz miala ozywiona. - Dlaczego nie powiedzialas mi, ze smakuje cynamonem? Zesliznela sie z blatu. Jej czarne buty do kostek bezglosnie opadly na l3in9o5leum. Zanim zdalam sobie sprawe, ze sie poruszylam, instynkt samozachowawczy kazal mi sie cofnac przed nia o krok. - Myslalam, ze to moze byc efekt srodkow, ktorymi mnie otumanil - wyjasnilam. Nie podobalo mi sie, ze poruszala ja wzmianka o krwi. Braz jej teczowek kurczyl sie pod rozszerzajacymi sie zrenicami. Bylam pewna, ze powodem bylo odkrycie pochodzenia Trenta, a nie ja, stojaca w jej kuchni z pulsujaca w zylach krwia i spoconymi dlonmi. Mimo to... i tak mi sie to nie podobalo. Czujac zamet w glowie, poslalam jej ostrzegawcze spojrzenie i stanelam z drugiej strony wyspy. Dobra, no wiec znam historie Trenta. Powiedzenie mu tego z pewnoscia zalatwiloby mi u niego audiencje, ale jak sie mowi wielokrotnemu mordercy, ze zna sie jego tajemnice, i zarazem pozostaje sie przy zyciu? -Nie powiesz mu, ze wiesz - stwierdzila Ivy i spojrzawszy na mnie przepraszajaco, oparla sie plecami o blat, demonstracyjnie zachowujac odleglosc miedzy nami. -Musze porozmawiac z Trentem. Przyjmie mnie, jesli podam mu to na talerzu podlane sosem. Nic mi nie be-dzie. Moge go szantazowac. - Jesli chocby do niego zadzwonisz, Edden trzasnie cie pozwem o nekanie - ostrzegla mnie Ivy. Moj wzrok spoczal na torebce markiz z charakterystycznym wizerunkiem debu. Powoli przysunelam ja do siebie i wybralam figurke ze wszystkimi konczynami. Ivy spojrzala na torebke, a potem na mnie. Niemal widzialam, jak jej mysli podazaja tropem moich. Obdarzyla mnie jednym ze swoich szczerych usmiechow, niemal niezauwazalnie blyskajac zebami, a jej twarz przybrala szelmowska, a mimo to niemal niesmiala mine. Przebiegl mnie dreszcz i scisnelo mnie w dolku. - Chyba wiem, jak zwrocic na siebie jego uwage - powiedzialam, odgryzlam glowke od pokrytego czekolada ciasteczka i wytarlam usta z okruszkow. Lecz w zakamarkach umyslu nie dawalo mi spokoju nowe pytanie, spowodowane nieustannym niepokojem Nicka. Czy narastajacy dreszcz wyczekiwania powodowala perspektywa rozmowy z Trentem... czy tez ten drobny blysk bieli zebow? 396 ROZDZIAL 23 Autobus ruszyl z miejsca i usilowal sie rozpedzic pod gore z okropnym halasem diesla. Stalam na obramowanym chwastami chodniku i czekalam, az przejedzie. Miekki szmer przejezdzajacych samochodow stanowil uspokajajace tlo dla spiewu ptakow, brzeczenia owadow i sporadycznego kwakania kaczki. Poczulam na sobie czyjs wzrok i sie odwrocilam.To byl lak z czarnymi wlosami do ramion; jego szczupla sylwetka swiadczyla, ze biega nie tylko na czterech, ale i na dwoch nogach. Przeniosl spojrzenie ze mnie na park, z powrotem oparl sie o drzewo, przy ktorym stal, i poprawil znoszony skorzany plaszcz. Zgubilam krok, bo przypomnialam sobie, ze widzialam go na uniwersytecie, ale odwrocil wzrok i nasunal kapelusz na oczy. Czegos chcial, ale bylo oczywiste, ze wie, ze jestem zajeta, i ze chetnie zaczeka. Tacy byli samotnicy, a z jego pewnej siebie, wynioslej postawy wywnioskowalam, ze nim jest. Zapewne mial dla mnie jakies zlecenie i nie chcial stukac do moich drzwi, tylko wolal zaczekac, kiedy nie bede zajeta. Tak juz bywalo. Laki uznawaly kazdego, kto mieszkal na poswieconej ziemi, za osobe tajemnicza. Doceniajac jego profesjonalizm, ruszylam chodnikiem w przeciwna strone niz ta, w ktora pojechal autobus. Na ramionach czulam cieplo poludniowego slonca. Lubilam Eden Park, szczegolnie ten nieuczeszczany jego kraniec. Nick pracowal w polozonym nieopodal muzeum sztuki, gdzie czyscil eksponaty, i czasami jedlismy - ja lunch, a on kolacje - na swiezym powietrzu, w miejscu z widokiem na Cincinnati. Lecz moim ulubionym zakatkiem byl ten kraniec parku, z ktorego bylo widac rzeke i Zapadlisko. Przyprowadzal mnie tu ojciec w sobotnie ranki. Jedlismy wtedy paczki i okruszkami karmilismy kaczki. Spowaznialam na wspomnienie jedynego razu, kiedy przyszlismy tu po jednej z jego nielicznych sprzeczek z moja matka. Byla wtedy noc i patrzylismy na swiatla Zapadliska migocace po drugiej stronie rzeki. Wydawalo sie, ze otaczajacy nas swiat trwa dalej, a my utkwilismy w kropli czasu, ktora wisi na krawedzi terazniejszosci i nie chce spasc, by zrobic miejsce nastepnej. Westchnelam, ciasniej sie otulilam krotka skorzana kurtka i zaczelam patrzec pod nogi. Poprzedniego dnia wyslalam Trentowi przez kuriera paczke ciasteczek z karteczka z prostym stwierdzeniem "Ja wiem". Celofanowa torebka i markizy byly niegdys przesycone obrazliwa mieszanina elfiej i magicznej propagandy, ktorej nie potrafily zatrzec nawet oswiecone czasy, jakie nastaly po Zmianie. Oczywiscie obudzil mnie tego ranka dzwonek telefonu. A kiedy automatyczna sekretarka juz sie wylaczyla, zadzwonil znowu. I jeszcze raz. I jeszcze. Osma rano to nieludzka pora dla czarownic - spalam tylko cztery godziny - ale Jenks nie mogl odebrac, a budzenie Ivy nie bylo dobrym pomyslem. Krotko mowiac, Trent zaprosil mnie na podwieczorek do swego ogrodu. A takiego. Powiedzialam Jonathanowi, ze spotkam sie z Trentem w Eden Park o czwartej na Moscie Blizniaczych Jezior, tuz po drzemce jego szefa. Most Blizniaczych Jezior to byla dosc gornolotna nazwa betonowego mostka, ale znalam mieszkajacego pod nim trolla i mialam wrazenie, ze w razie koniecznosci moge na nim polegac. Woda przeplywajaca z szumem przez sztuczne bystrza znieksztalcilaby kazde zaklecie podsluchujace. Co wiecej, w niedziele podczas rozgrywek futbolu park byl prawie opustoszaly, dajac nam wystarczajaca swobode do rozmowy, a zarazem spacerowalo w nim dosc ludzi, by zniechecic Trenta do wszelkich glupich pomyslow, jakie moglyby go kusic, na przyklad do natychmiastowego pozbawienia mnie zycia. Mijajac nieoznakowany samochod FBI zaparkowany nielegalnie przy krawezniku, zmusilam sie do oderwania wzroku od chodnika. Zapewne Glenn dostal polecenie pilnowania Trenta. Swietnie. To oznaczalo, ze aby bez przeszkod z nim porozmawiac, nie bede musiala zwiazac funkcjonariusza FBI, ktoremu Edden kazal sledzic Trenta. Specjalnie uwazalam, zeby nie wziac ze soba zadnych amuletow poza moim zwyklym pierscionkiem. Nie mialam tez nieporecznej torby. Tylko malo uzywane prawo jazdy i karnet na autobus. Nie wzielam ze soba rzeczy osobistych z dwoch powodow: nie tylko moglabym szybciej biec, gdyby Trent czegos sprobowal, ale nie mialby tez podstaw twierdzic, ze przyczepilam mu jakis amulet. Od szybkiego marszu rozbolaly mnie lydki. Rozejrzalam sie po rozleglym parku i przekonalam, ze jest w nim tak malo ludzi, jak mialam na to nadzieje. Przejechalam pierwszy przystanek, poniewaz chcialam sie dobrze przyjrzec okolicy. Nie mowiac juz o tym, ze nie mialam szansy na wdzieczne wejscie, wysiadajac z autobusu. Nie pomoglyby mi nawet skorzane spodnie, dobrana do nich skorzana kurtka i czerwony top. Zwolnilam, przygladajac sie zielonej od siarczanu miedzi wodzie stawu i bujnej trawie. Drzewa zaczynaly sie lekko wybarwiac od gory, nie popedzane jeszcze przymrozkami. Czerwony koc Trenta tworzyl na trawniku jaskrawa plame. Byl sam i udawal, ze czyta. Zastanawialam sie, gdzie jest Glenn, i uznalam, ze jesli nie ma go wsrod nielicznych duzych drzew albo w ktoryms z mieszkan po drugiej stronie ulicy, to zapewne czai sie w toalecie. Pomachalam przez park do Jonathana, stojacego ponuro w sloncu przy limuzynie. Wyraznie niezadowolony, uniosl reke i powiedzial cos do swojego zegarka. Wyobrazilam sobie, ze sposrod drzew obserwuje mnie Quen i poczulam ucisk w dolku. Zmusilam sie do spacerowego kroku i poszlam w strone publicznych toalet, bezglosnie stawiajac nogi w butach wampirzego wyrobu. Jak na publiczne toalety byly eleganckie; dzieki porosnietym bluszczem kamiennym scianom i cedrowym gontom przypominaly lepsze czasy. Wrazenie trwalosci budynku potegowaly metalowe okiennice i drzwi oraz obrastajace go wiednace byliny. Oczywiscie znalazlam Glenna w meskiej toalecie - stal z lornetka plecami do mnie na sedesie i obserwowal Trenta przez wybite okienko. Mostek znajdowal sie w zasiegu jego wzroku. Poczulam sie lepiej, wiedzac, ze bedzie mial na mnie oko. -Glenn - odezwalam sie, a on sie odwrocil i o maly wlos nie spadl z sedesu. -Na Boga! - zaklal, spojrzal na mnie z gniewem i wrocil do swojej obserwacji. - Co ty tu robisz? -A dzien dobry - powiedzialam uprzejmie. 398 Chcialam go porzadnie trzasnac i zapytac, dlaczego poprzedniego dnia sie za mna nie wstawil i nie zatrzymal w pracy. Pomieszczenie smierdzialo chlorem i nie mialo zadnych przepierzen. W damskiej toalecie byly przynajmniej kabiny. Zobaczylam, ze napiely mu sie miesnie szyi, ale musze przyznac, ze ani na chwile nie oderwal wzroku od Trenta. -Rachel - powiedzial ostrzegawczym tonem. - Idz do domu. Nie wiem, jak sie dowiedzialas, ze jest tu pan Kalamack, ale jesli sie do niego zblizysz, osobiscie dostarcze cie do ISB. -Posluchaj, przepraszam. Popelnilam blad. Powinnam byla nie ruszac sie z miejsca, dopoki bys mi nie powiedzial, ze moge pojsc na to miejsce zbrodni, ale Trent poprosil mnie o spotkanie w parku, wiec mozesz isc sie Zmienic. Glenn opuscil lornetke i spojrzal na mnie z kamienna twarza. -Slowo honoru - powiedzialam i szyderczo mu zasalutowalam. Zamyslil sie. -To juz nie jest twoje zlecenie. Wynos sie stad, zanim kaze cie aresztowac. -Mogles przynajmniej pozwolic mi uczestniczyc we wczorajszym przesluchaniu Trenta w siedzibie FBI -powiedzialam i postapilam krok do przodu. - Dlaczego pozwoliles im mnie z tego wykluczyc? To bylo moje zlecenie! Polozyl dlon na przenosnej krotkofalowce przymocowanej do paska na biodrze, tuz obok broni. Piwne oczy plonely mu gniewem z powodu jakiegos minionego wydarzenia, w ktorym nie bralam udzialu. -Psulas mi sledztwo, jakie prowadzilam przeciwko niemu. Kazalem ci zostac na dworze, a ty nie posluchalas. -Przeprosilam. A gdyby nie ja, nie byloby zadnego sledztwa! - zawolalam. Rozzloszczona, polozylam jedna reke na biodrze, a druga unioslam w gniewnym gescie - i znieruchomialam, bo ktos wszedl do srodka. To byl jakis lajzowaty mezczyzna w lajzowatym plaszczu. Znieruchomial z zaskoczenia na jakies trzy uderzenia serca, wodzac wzrokiem od stojacego na sedesie Glenna ubranego w drogi czarny garnitur do mnie w moim skorzanym stroju. -Przyjde pozniej - powiedzial i pospiesznie wyszedl. Odwrocilam sie do Glenna. Zeby na niego spojrzec, musialam wysoko zadzierac glowe. -Dzieki tobie nie moge juz pracowac dla FBI. Informuje cie o moim spotkaniu z Trentem z zawodowej uprzejmosci. Wycofaj sie wiec i nie wtracaj. -Rachel... Zmruzylam oczy. -Nie zadzieraj ze mna, Glenn. To Trent poprosil o to spotkanie. Delikatne zmarszczki wokol oczu Glenna poglebily sie. Widzialam, jak bije sie z myslami. W ogole nie zawracalabym sobie glowy mowieniem mu o spotkaniu, tylko ze widzac mnie z Trentem, prawdopodobnie wezwalby tu wszystkich - od swego taty po brygade antyterrorystyczna. -Rozumiemy sie? - zapytalam wojowniczo, a on zszedl z sedesu. -Jesli sie okaze, ze mnie oklamalas... -Tak, tak, tak. Odwrocilam sie do wyjscia. Siegnal do mnie. Poczulam jego zblizajaca sie dlon i bfyskawjaznie sie cofnelam. Pokrecilam ostrzegawczo glowa. Glenn byl wyraznie zaskoczony szybkoscia, z jaka sie poruszalam. -Ty po prostu nie rozumiesz, prawda? Ja nie jestem czlowiekiem, a to jest inderlandzka sprawa, ktora calkowicie cie przerasta. I zostawiajac go z ta mysla, by nie pozwalala mu zasnac w nocy, wyszlam energicznym krokiem na slonce, z nadzieja ze Glenn bedzie mial na mnie oko i nie wejdzie mi w droge. Machalam rekami, usilujac pozbyc sie resztek adrenaliny. Kiedy poczulam na sobie wzrok Jonathana, mialam wrazenie, jakby po skorze przebiegly mi ciarki. Nie zwracalam na niego uwagi i ruszylam w strone betonowego mostku, usilujac wypatrzyc miejsce, w ktorym ukryl sie Quen. Trent siedzial na kocu po drugiej stronie stawow. Wciaz trzymal w rece ksiazke, ale wiedzial, ze sie pojawilam. Zamierzal zmusic mnie do czekania, co mi odpowiadalo. Nie bylam jeszcze gotowa do tej rozmowy. W glebokim cieniu pod mostkiem biegla szeroka wstega szybko plynacej wody, laczaca oba jeziorka. Kiedy postawilam stope na mostku, zadrzala plama fioletu posrodku nurtu. -Hejde-hej - powiedzialam, schylajac sie prawie ze szczytu mostka. Owszem, to bylo troche glupie, ale tak brzmialo tradycyjne powitanie trolli. Jesli dopisze mi szczescie, wlascicielem mostku wciaz bedzie Sharps. -Hejde-ho - odpowiedziala ciemna plama i wypaczyla sie, tworzac kregi na wodzie, az wychynela z niej ociekajaca, grubo ciosana twarz. Na niebieskawej skorze trolla rosly glony, a paznokcie mial biale od zaprawy, ktora zeskrobywal spod mostka dla uzupelnienia diety. -Sharps - powiedzialam ze szczerym zadowoleniem; rozpoznalam go po bialym oku, zranionym w jakiejs bojce. - Jak plynie woda? -Pani Morgan - powiedzial ze znuzeniem w glosie. - Nie moze pani zaczekac do zachodu slonca? Obiecuje, ze w nocy sie wyniose. W tej chwili slonce jest zbyt jasne. Usmiechnelam sie. -Teraz mow mi po prostu Rachel. Odeszlam z ISB. I nie odchodz z mojego powodu. -Naprawde odeszlas? - Plama wody osunela sie w dol, az bylo widac tylko usta i zdrowe oko. - To dobrze. Jestes mila dziewczyna. Nie jak ten czarodziej, ktorego teraz maja i ktory przychodzi w poludnie z elektrycznymi palkami i glosnymi dzwonkami. Skrzywilam sie ze wspolczuciem. Trolle maja nadzwyczaj wrazliwa skore, przez co wiekszosc czasu musza spedzac z dala od bezposredniego swiatla. Zazwyczaj niszczyly mosty, pod ktorymi sie znajdowaly, i dlatego ISB wciaz je spod nich wyganiala. Byla to jednak przegrana walka. Kiedy tylko jeden troll sie wynosil, jego miejsce natychmiast zajmowal nastepny, a kiedy ten pierwszy chcial odzyskac swoj dom, wywiazywala sie walka. -Wiesz co, Sharps, moze moglbys mi pomoc. -Jesli tylko zdolam. Wyciagnal w gore chuda reke o fioletowym odcieniu i oderwal od sklepienia mostka ziarenko zaprawy. Zerknelam na Trenta, ktory szykowal sie do wstania z koca. -Czy tego ranka ktos sie krecil kolo twego mostka? Moze zostawil jakies zaklecie albo amulet? Plama oleistej wody podplynela pod przeciwna strone mostka, gdzie zniknela mi z oczu w cieniu upstrzonym plamkami slonca. -Szescioro dzieciakow skopywalo z mostka kamyki, jeden pies obsikal barierke, troje doroslych ludzi, 400 dwa wozki, jeden lak i piec czarownic. Przed switem pojawily sie dwa wampiry. Ktos zostal ukaszony. Poczulem zapach krwi, ktora skapnela na poludniowo-zachodni rog. Spojrzalam tam, ale nic nie zauwazylam. -I nikt nic nie zostawil? -Tylko krew - szepnal, co przypominalo odglos babelkow rozbijajacych sie o kamienie. Trent juz stal i otrzepywal spodnie. Serce zaczelo mi szybciej bic; poprawilam ramiaczko topu pod kurtka. -Dzieki, Sharps. Jesli chcesz poplywac, popilnuje ci mostka. -Naprawde? - W jego pelnym niedowierzania glosie bylo slychac nute nadziei. - Zrobilaby to pani dla mnie, pani Morgan? Jest pani cholernie porzadna kobieta. - Plama fioletowej wody sie zawahala. - Nie pozwoli pani nikomu zajac mojego mostka? -Nie. Byc moze bede musiala szybko stad odejsc, ale zostane tak dlugo, jak sie da. -Cholernie porzadna kobieta - powtorzyl. Przechylilam sie przez barierke i patrzylam, jak spod mostka wyplywa zaskakujaco dlugie pasmo fioletu i oplywa glazy, kierujac sie w strone glebszej wody w nizej polozonym jeziorku. Bedziemy mieli z Trentem sporo prywatnosci, ale poczucie terytorialnosci u trolli jest tak silne, ze wiedzialam, ze Sharps bedzie mnie pilnowal. Z Glennem w meskiej toalecie z jednej strony i Sharpsem w wodzie z drugiej czulam sie bezpodstawnie bezpieczna. Odwrocilam sie tylem do slonca oraz Glenna i, oparta plecami o barierke, patrzylam na Trenta, ktory zmierzal po trawie w moja strone. Zostawil za soba na kocu pieknie rozstawione dwa kieliszki do wina, butelke w lodzie i miseczke niesezonowych truskawek, co wywolywalo wrazenie, ze mamy czerwiec, a nie wrzesien. Szedl odmierzonym, pozornie spokojnym krokiem, ale widzialam, ze jest spiety. Twarz ocienial mu kapelusz. Po raz pierwszy widzialam Trenta nie w garniturze i latwo byloby mi zapomniec, ze jest morderca i potentatem farmaceutycznym. Nadal emanowal pewnoscia siebie rodem z sali posiedzen, ale waskie biodra, szerokie ramiona i gladka twarz upodabnialy go raczej do szczegolnie wysportowanego tatusia z przedmiesc. Swobodny stroj podkreslal jego mlodosc - w przeciwienstwie do ukrywajacych ja garniturow od Armaniego, ktore zwykle nosil. Spod mankietow gustownej koszuli z rogami kolnierzyka przypinanymi na guziki wyzieraly jasne wlosy; pomyslalam, ze prawdopodobnie sa tak samo miekkie i lekkie, jak jasniutkie wlosy unoszace sie wokol jego uszu. Zblizal sie z oczyma zmruzonymi albo od odbitego slonecznego blasku, albo ze zmartwienia. Moglabym sie zalozyc, ze powodem bylo to drugie, poniewaz rece trzymal za plecami, zeby nie musial mnie dotknac przy powitaniu. Trent wszedl na mostek i zwolnil. Uniosl brwi, a ja przypomnialam sobie jego strach, kiedy Algaliarept przybral moja postac. Byl tylko jeden powod, dla ktorego demon moglby to zrobic. Trent sie mnie bal - dlatego ze nadal uwazal, ze to ja naslalam na niego Algaliarepta, albo dlatego ze w ciagu trzech tygodni zakradlam sie do jego gabinetu trzy razy, a moze dlatego ze wiedzialam, kim jest. -Zadne z powyzszych - odezwal sie i zatrzymal, szurajac pantoflami. Przeszyla mnie fala zimna. -Slucham? - wyjakalam, wyprostowujac sie i cofajac od barierki. -Nie boje sie pani - powiedzial swym plynnym glosem, zlewajacym sie ze szmerem otaczajacej nas wody. Wytrzeszczylam oczy. -I nie umiem tez czytac pani mysli, tylko wyraz pani twarzy. 401 Zamknelam usta. W jaki sposob tak szybko stracilam kontrole nad sytuacja? -Widze, ze zajela sie pani trollem - zauwazyl. -Detektywem Glennem tez - dodalam i dotknelam wlosow, sprawdzajac, czy nie wysunely sie z warkocza. - Jesli nie zrobisz czegos glupiego, nie bedzie nam przeszkadzal. Skwitowal obraze zmruzeniem oczu. Nie poruszyl sie, zachowujac miedzy nami stala odleglosc poltora metra. -Gdzie pani pixy? - zapytal. Wyprostowalam sie ze zloscia. -On ma na imie Jenks i jest gdzie indziej. O niczym nie wie i lepiej, zeby sie nie dowiedzial, bo ma niewyparzona gebe. Trent wyraznie sie odprezyl. Stanal naprzeciwko mnie, tak ze teraz dzielila nas niewielka szerokosc mostka. Trudno bylo tego popoludnia wymknac sie Jenksowi, ale w koncu do akcji wkroczyla Ivy i zabrala go ze soba na nieistniejace zlecenie. W rzeczywistosci chyba poszla po paczki. Sharps bawil sie z kaczkami: wciagal je pod wode, a one wyskakiwaly na powierzchnie i odlatywaly z kwakaniem. Trent odwrocil sie do mnie, oparl plecami o barierke i skrzyzowal nogi w kostkach, dokladnie jak ja. Bylismy dwojgiem ludzi, ktorzy spotkali sie przypadkiem i gawedza na sloncu. No dobra. -Jesli to sie wyda - powiedzial, utkwiwszy wzrok w budyneczku z toaletami za mna - upublicznie dokumenty dotyczace obozu mojego ojca. Pani i wszyscy ci pozostali biedni smarkacze zostana wytropieni i potraktowani jak tredowaci. To znaczy, jesli po prostu nie zostaniecie skremowani ze strachu, ze cos zmutuje i zapoczatkuje kolejna Zmiane. Ugiely sie pode mna nogi. Mialam racje. Ojciec Trenta cos mi zrobil, naprawil to, co bylo nie tak. A grozba Trenta nie byla czcza. W najlepszym wypadku skonczyloby sie to biletem w jedna strone na Antarktyke. Przesunelam jezykiem po dziaslach, usilujac znalezc dosc sliny, by ja przelknac. -Jak sie dowiedziales? - zapytalam. Uznalam, ze moja tajemnica jest grozniejsza od jego. Patrzac mi w oczy, podwinal rekaw koszuli, odslaniajac ladnie umiesniona reke. Rosnace na niej wloski byly wyblakle od slonca, a skora opalona. Jej gladkosc szpecila poszarpana blizna. Popatrzylam mu w oczy i zobaczylam w nich zadawniony gniew. -To byles ty? - wyjakalam. - To ciebie rzucilam na drzewo? Krotkimi, gwaltownymi ruchami opuscil rekaw, zakrywajac blizne. -Nigdy pani nie wybaczylem, ze przez nia rozplakalem sie przed ojcem. Z zaru, ktory od dawna uwazalam za wygasly, buchnely plomienie gniewu z dziecinstwa. -To twoja wina. Mowilam ci, zebys przestal sie z nia draznic! - powiedzialam, nie przejmujac sie, ze moj glos brzmial glosniej niz plusk wody pod mostkiem. - Jasmin byla chora. Z twojego powodu przez trzy tygodnie zasypiala z placzem. Trent sie wyprostowal. -Zna pani jej imie?! - zawolal. - Prosze je zapisac. Szybko! Patrzylam na niego z niedowierzaniem. -A co cie obchodzi, jak sie nazywala? I bez twojego dokuczania bylo jej ciezko. -Jej imie! - powiedzial Trent i zaczal sie poklepywac po kieszeniach w poszukiwaniu piora. - Jak miala na imie? 402 Zmarszczylam brwi i zalozylam za ucho kosmyk wlosow. -Nie powiem ci - powiedzialam, zawstydzona, ze znow je zapomnialam. Trent zacisnal usta i schowal pioro. -Juz pani zapomniala, tak? -A co cie to w ogole obchodzi? Tylko ja przesladowales'. Ze zloscia nasunal kapelusz glebiej na oczy. -Mialem czternascie lat. Bylem bardzo niezdarnym czternastolatkiem, pani Morgan. Draznilem sie z nia, bo ja lubilem. Kiedy nastepnym razem przypomni sobie pani jej imie, bede wdzieczny, jesli zechce je pani zapisac i mi przyslac. W wodzie pitnej uzywanej na obozie znajdowaly sie inhibitory pamieci dlugotrwalej i chcialbym wiedziec, czy... Przerwal, a ja obserwowalam emocje widoczne w jego oczach. Odczytywalam je coraz lepiej. -Chcesz wiedziec, czy przezyla - dokonczylam za niego, a kiedy umknal wzrokiem, poznalam, ze mam racje. - Dlaczego tam jezdziles? - zapytalam, niemal sie bojac, ze mi odpowie. -Oboz nalezal do mojego ojca. Gdzie indziej mialbym jezdzic w lecie? Jego intonacja i lekkie zmarszczenie brwi zdradzaly, ze nie byl to jedyny powod. Poczulam cieply dreszcz zadowolenia; odkrylam, jak mozna poznac, ze klamie. Teraz musialam tylko odkryc, po czym mozna poznac, ze mowi prawde, i wtedy nigdy juz nie udaloby mu sie mnie oklamac. -Jest pan rownie obrzydliwy, jak panski ojciec - powiedzialam ze wstretem. - Szantazuje pan ludzi, machajac im przed nosem lekiem, i robi pan z nich swoje marionetki. Majatek panskich rodzicow zostal zbudowany na nieszczesciu setek, moze tysiecy osob, panie Kalamack. A pan jest taki sam. Podbrodek Trenta zadrzal niemal niezauwazalnie. Wydalo mi sie, ze ujrzalam wokol niego migotanie iskierek i ze to wspomnienie jego aury plata mi figle. To pewnie jakas elfia cecha. -Nie zamierzam tlumaczyc sie przed pania z mojego postepowania - rzekl. - A pani sama stala sie mistrzynia sztuki szantazu. Nie mam zamiaru tracic czasu na dziecinne klotnie o to, kto przed dziesieciu laty zranil czyje uczucia. Chce pania wynajac. -Wynajac mnie? - powtorzylam mimowolnie podniesionym glosem i z niedowierzaniem wsparlam sie pod boki. - Usilowales mnie zabic w walkach szczurow i sadzisz, ze bede dla ciebie pracowac? Zeby pomoc ci oczyscic imie? Zamordowales te czarownice. Zamierzam to udowodnic. Rozesmial sie, pochylajac glowe, przez co jego twarz znalazla sie w cieniu kapelusza. -Co cie tak bawi? - zapytalam, czujac sie dosc glupio. -Pani. - Oczy mu blyszczaly. - Podczas tej walki ani przez chwile nic pani nie grozilo. Chcialem tylko wbic pani do glowy, ze znajduje sie pani w kiepskiej sytuacji. Ale kiedy tam bylem, rzeczywiscie nawiazalem kilka zdumiewajacych kontaktow. -Ty... Zacisnelam usta i zwinelam dlon w piesc. Rozbawienie Trenta zniknelo; przechylil glowe i odsunal sie o krok. -Nie robilbym tego - powiedzial groznie i uniosl palec. - Naprawde bym tego nie robil. Powoli odchylilam sie do tylu. Na wspomnienie walk szczurow ugiely sie pode mna nogi. Przeszylo mnie straszne uczucie bezradnosci, schwytania w pulapke i przymusu zabijania, by ocalic zycie. Bylam wtedy zabawka Trenta. W porownaniu z tym jego proba stratowania mnie w lesie byla niczym. W sumie to wtedy go okradlam. -Posluchaj mnie bardzo uwaznie, Trent - szepnelam, a na mysl o Quenie cofnelam sie, az poczulam w krzyzu zimny nacisk barierki. - Nie bede dla ciebie pracowac. Zamierzam cie zniszczyc. Zamierzam cie powiazac ze wszystkimi tymi morderstwami. -Och, prosze pania - powiedzial, a ja sie zastanawialam, w jaki sposob biznesmen z listy dwudziestu najlepszych i sprytna niezalezna agentka tak szybko zmienili sie we dwoje ludzi sprzeczajacych sie o minione niesprawiedliwosci. - Pani ciagle o tym? Nawet kapitan Edden zdaje sobie sprawe, ze cialo Dana Smathera zostalo podrzucone do moich stajni, dlatego, zamiast stawiac mnie w stan oskarzenia, przyslal do obserwowania mnie swojego syna. A co do kontaktow z ofiarami, owszem, rozmawialem z tymi wszystkimi osobami, usilujac je zatrudnic, a nie zabic. Posiada pani bardzo wiele umiejetnosci, pani Morgan, ale nie naleza do nich umiejetnosci sledcze. Jest pani zbyt niecierpliwa, polega pani na intuicji, ktora dziala chyba tylko do przodu, nigdy wstecz. Urazona, wsparlam sie pod boki i prychnelam z niedowierzaniem. Za kogo on sie uwaza, ze prawi mi kazanie? Trent siegnal do kieszeni koszuli, wyjal biala koperte i mi ja podal. Chwycilam ja i otworzylam. Wstrzymujac oddech, stwierdzilam, ze zawiera dwadziescia szeleszczacych studolarowych banknotow. -To dziesiec procent zaliczki, reszta po wykonaniu zadania - powiedzial, a ja zamarlam, usilujac wygladac nonszalancko. Dwadziescia tysiecy dolarow? - Chce, zeby pani zidentyfikowala osobe odpowiedzialna za te morderstwa. Od trzech miesiecy usiluje zatrudnic czarownika lub czarownice magicznych linii i wszyscy oni gina. To sie zaczyna robic meczace. Wystarczy mi nazwisko. -Mozesz isc do diabla, Kalamack - powiedzialam. Nie chcial wziac ode mnie koperty, wiec upuscilam ja na ziemie. Bylam zla i rozczarowana. Przyszlam tutaj z tak dobra informacja, ze bylam pewna, ze Trent przyzna sie do winy. Zamiast tego grozil mi, obrazal mnie, a potem chcial przekupic. Sprawiajac wrazenie nieporuszonego, schylil sie po koperte, uderzyl nia kilka razy o dlon, zeby otrzepac z brudu, i schowal do kieszeni. -Zdaje sobie pani sprawe, ze dzieki numerowi, ktory wyciela pani wczoraj, jest pani nastepna osoba na liscie zabojcy? Dobrze pani pasuje do profilu, jako ze wykazala sie pani biegloscia w magii linii, a dzisiaj spotkala sie ze mna. Cholera. Zapomnialam o tym. Jesli Trent naprawde nie byl morderca, to nie dysponowalam niczym, co mogloby powstrzymac tego prawdziwego przed atakiem na mnie. Nagle slonce juz nie bylo takie cieple. Zabraklo mi tchu i zrobilo mi sie niedobrze na mysl o tym, ze bede musiala znalezc prawdziwego zabojce, zanim on znajdzie mnie. -A teraz prosze wziac pieniadze, zebym mogl pani powiedziec, co mi sie udalo odkryc - rzekl Trent glosem gladszym od wody. Patrzyl na mnie drwiaco, a mnie sie skrecal zoladek. Zrobie dokladnie to, czego ode mnie chcial. Wmanewrowal mnie w sytuacje, w ktorej bede musiala mu pomoc. Cholera, jasna cholera. Przeszlam na jego strone mostka i odwrocona plecami do Glenna, oparlam lokcie na barierce. Sharps znajdowal sie gleboko pod woda, a o jego obecnosci swiadczyla tylko nieobecnosc kaczek. Obok mnie stal Trent. -Wyslales Sare Jane do FBI tylko po to, by Edden wlaczyl mnie do sprawy? - zapytalam z gorycza. Trent przysunal sie tak blisko, ze poczulam swiezy zapach jego wody po goleniu. Nie podobalo mi sie, ze znalazl sie tak blisko mnie, ale gdybym sie odsunela, poznalby, ze mi to nie odpowiada. -Tak - odparl cicho. 404 W jego glosie brzmiala prawda, na ktora czekalam; przebiegl mnie dreszcz podniecenia. Mialam go. Teraz juz nigdy nie bedzie w stanie mnie oklamac. Przypominajac sobie w tym nowym swietle nasze minione rozmowy, uswiadomilam sobie, ze poza powodem pobytu na obozie swego ojca, ktory mi podal, ani razu mnie nie oklamal. Ani razu. -Ona go nie zna, prawda? -Odbyli kilka randek, zeby zrobic to zdjecie, ale nie. Bylem pewien, ze zostanie zamordowany po tym, jak sie zgodzi dla mnie pracowac, chociaz usilowalem go chronic. Quen jest bardzo niezadowolony -powiedzial lekkim tonem, patrzac na kregi na wodzie, wywolywane przez Sharpsa. - To, ze pan Smather zostal znaleziony w moich stajniach, oznacza, ze zabojca nabiera pewnosci siebie. Zamknelam na chwile oczy, usilujac przestawic sie na inny tor myslenia. To nie Trent zabil te czarownice. Zrobil to ktos inny. Moglam albo wziac pieniadze i pomoc Trentowi rozwiazac jego drobny problem z zatrudnieniem, albo nie brac pieniedzy, a wtedy rozwiazanie problemu mialby za darmo. Postanowilam je wziac. -Wiesz, ze jestes draniem? Widzac zmiane w mojej postawie, Trent sie usmiechnal. Ledwie sie powstrzymywalam, zeby nie napluc mu w twarz. Jego szczuple dlonie zwisaly poza barierke. W blasku slonca opalenizna mezczyzny przybrala cieply zlocisty kolor, ktory niemal swiecil na tle bialej koszuli, a twarz mial w cieniu. Pasemka jego wlosow poruszaly sie na wietrze, niemal dotykajac moich krnabrnych kedziorow. Niedbalym ruchem siegnal do kieszeni koszuli i pod oslona naszych cial, tak ze Glenn nic nie mogl zobaczyc, podal mi koperte. Czujac sie paskudnie, wzielam ja i wepchnelam pod kurtke za pasek od spodni. -Doskonale - powiedzial cieplo i szczerze. - Ciesze sie, ze mozemy razem pracowac. -Idz sie Zmien, Kalamack. -Jestem dosc pewien, ze to glowny wampir - powiedzial, odsuwajac sie ode mnie. -Ktory? - zapytalam, czujac niesmak do samej siebie. Dlaczego ja to robie? -Nie wiem - przyznal i stracil do wody kawalek zaprawy z barierki. - Gdybym wiedzial, juz bym sie tym zajal. -Moge sie zalozyc - powiedzialam cierpko. - Moze wybic ich wszystkich? Zeby zakonczyc sprawe? -Nie moge chodzic z kolkiem i przebijac przypadkowych wampirow, pani Morgan - odparl, a ja sie zmartwilam, bo potraktowal moje sarkastyczne pytanie powaznie. - To jest nielegalne, nie mowiac juz o tym, ze wywolaloby wojne wsrod wampirow. Cincinnati mogloby tego nie przetrwac. I w tym czasie ucierpialyby moje interesy. Prychnelam. -Och, nie mozemy do tego dopuscic, prawda? Trent westchnal. -Pokrywanie strachu sarkazmem sprawia, ze wyglada pani bardzo mlodo. -A obracanie olowka w palcach sprawia, ze wygladasz na zdenerwowanego - odpalilam. Dobrze bylo sie sprzeczac z kims, kto mnie nie ugryzie, jesli sytuacja wymknie sie spod kontroli. Drgnela mu powieka. Zacisnal usta i odwrocil sie do duzego stawu, rozciagajacego sie przed nami. -Bylbym wdzieczny, gdyby wylaczyla pani z tego FBI. To sprawa In derlandzka, nie ludzka, a nie jestem tez pewien, czy mozna zaufac ISB. Interesujace, jak szybko przyjal postawe "nas" przeciwko "nim". Najwyrazniej nie tylko ja znalam pochodzenie Trenta, ale nie podobal mi sie wyzszy stopien zazylosci, wynikajacy z tej wiedzy. -Mysle, ze moze to byc rozwijajaca sie wspolnota wampirow, chcaca znalezc punkt oparcia poprzez usuniecie mnie - powiedzial. - lo byloby o wiele mniej ryzykowne niz zniszczenie jednego z pomniejszych rodow. To nie byla przechwalka, tylko niesmaczny fakt; wykrzywilam usta na mysl, ze biore pieniadze od osoby, ktora prowadzi rozgrywki w swiecie przestepczym, jakby to byla szachownica. Po raz pierwszy w zyciu bylam zadowolona, ze tata nie zyje i nie moze mnie zapytac: "Dlaczego?". Przypomnialo mi sie zdjecie naszych ojcow stojacych przed obozowym autobusem i upomnialam sie, by nie ufac Trentowi. Moj ojciec to zrobil i dlatego zginal. Trent westchnal ze znuzeniem, ale i z nuta zalu. -Sytuacja w podziemiu Cincinnati jest bardzo plynna. Wszyscy moi zwykli informatorzy zamilkli lub nie zyja. Trace kontakt z wydarzeniami. - Zerknal na mnie. - Ktos usiluje nie dopuscic, bym zwiekszyl swoje wplywy. A bez czarownicy lub czarownika magicznych linii znalazlem sie w impasie. -Biedactwo - skwitowalam drwiaco. - A moze sam uzyjesz tej magii? Masz krew zbyt zanieczyszczona paskudnymi ludzkimi genami, zeby zajmowac sie powazna magia? Scisnal barierke tak mocno, ze az pobielaly mu kostki, ale zaraz rozluznil palce. -Zdobede czarownice magicznych linii. O wiele bardziej wolalbym wynajac kogos chetnego, niz go uprowadzic, ale jesli wszystkie czarownice, z ktorymi rozmawiam, gina, to kogos ukradne. - Tak - powiedzialam zjadliwie. - Wy, elfy, jestescie z tego znane, prawda? Zacisnal zeby. -Niech pani uwaza. -Zawsze uwazam - odparlam, wiedzac, ze nie jestem na tyle dobra czarownica, zebym sie musiala martwic, ze mnie "ukradnie". Patrzylam, jak krawedzie jego uszu powoli traca czerwony odcien. Zmruzylam oczy, zastanawiajac sie, czy sa leciutko spiczaste, czy to sobie wyobrazam. Przy tym jego kapeluszu trudno bylo powiedziec. -Czy mozesz zawezic krag podejrzanych? - zapytalam. Dwadziescia tysiecy dolarow, zeby przeczesac swiat przestepczy Cincinnati w celu dowiedzenia sie, kto chce przeszkodzic panu Kalamackowi, zabijajac jego potencjalnych pracownikow. Tak. Wygladalo to na latwe zlecenie. -Mam mnostwo pomyslow, pani Morgan. Mnostwo wrogow, mnostwo pracownikow. -I zadnych przyjaciol - dodalam zlosliwie, patrzac, jak Sharps traca grzbietem powierzchnie wody niczym miniaturowy potwor z Loch Ness. Odetchnelam powoli na mysl o tym, co powie Ivy, kiedy wroce do domu i oznajmie, ze pracuje dla Trenta. - Jesli sie dowiem, ze klamiesz, sama sie za ciebie wezme, Kalamack. I tym razem demon zrobi swoje. Rozesmial sie pogardliwie. -Moze pani przestac blefowac. To nie pani wyslala do mnie demona na wiosne. Lekki wiaterek byl chlodny, wiec ciasniej sie otulilam kurtka i odwrocilam do niego. -Skad... Patrzyl na nizej polozone jeziorko. 406 -Kiedy podsluchalem pani rozmowe z pani chlopakiem w moim gabinecie i zobaczylem pani reakcje na tego demona, zrozumialem, ze musial to byc ktos inny, chociaz przyznam, ze niemal mnie przekonal widok pani obrazen i sincow po tym, jak uwolnilem demona, zeby wrocil i zabil tego, kto go wezwal. Nie podobalo mi sie, ze podsluchal moja rozmowe z Nickiem. Ani ze po uzyskaniu kontroli nad Algaliareptem zareagowal dokladnie tak samo, jak ja. Trent zaszural pantoflami i w jego oczach pojawila sie ostrozna ciekawosc. -Pani blizna... - Zawahal sie, a moje wrazenie, ze cos go gnebi, poglebilo sie. - To byl wypadek? - dokonczyl. Patrzylam na kregi na wodzie, wywolane przez znikajacy grzbiet Sharpsa. -Stracilam przez niego tyle krwi, ze... - Przerwalam i zacisnelam usta. - Tak. To byl wypadek. -Dobrze - odparl, nie odrywajac oczu od stawu. - Milo mi to slyszec. Osiol, pomyslalam. Uswiadomilam sobie, ze ktokolwiek naslal na nas Algaliarepta, otrzymal tamtej nocy podwojna porcje bolu. -Komus z pewnoscia sie nie spodobalo, ze rozmawialismy, prawda? - powiedzialam, a potem zamarlam. Zrobilo mi sie zimno i wstrzymalam oddech. A jesli ataki na nasze zycie i ostatnie morderstwa sa powiazane? Moze to ja mialam byc pierwsza ofiara lowcy czarownic? Stalam nieruchomo z mocno bijacym sercem i myslalam. Kazda z jego ofiar zginela w swoim piekle: plywak zostal utopiony, opiekun szczurow rozerwany na strzepy i pozarty zywcem, dwie kobiety zgwalcone, mezczyzna pracujacy z konmi zmiazdzony. Algaliarept dostal polecenie, by sie dowiedzial, czego najbardziej sie boje, i bym umarla w przerazeniu. Cholera. To byla ta sama osoba. Trent przechylil glowe. -O co chodzi? - zapytal. -O nic. Oparlam sie ciezko o barierke, ukrylam glowe w dloniach i usilowalam nie zemdlec. Glenn kogos by wezwal i byloby po wszystkim. Trent cofnal sie od barierki. -Nie - powiedzial, a ja unioslam glowe. - Juz dwa razy widzialem u pani te mine. O co chodzi? Przelknelam sline. -Mielismy byc pierwszymi ofiarami lowcy czarownic. Usilowal zabic nas oboje, ale zrezygnowal z tego, kiedy pokazalismy mu, ze potrafimy pokonac demona, a ja dalam wyraznie do zrozumienia, ze nie zamierzam dla ciebie pracowac. Zostali zabici tylko ci, ktorzy zgodzili sie dla ciebie pracowac, tak? - Wszyscy sie zgodzili pracowac dla mnie - szepnal, a ja powstrzymalam dreszcz wywolany sposobem, w jaki slowa Trenta omywaly moj kregoslup. - Nigdy nie przyszlo mi do glowy, by to powiazac. Demona nie mozna oskarzyc o morderstwo. Poniewaz nie bylo sposobu na pozbawienie go wolnosci, gdyby zapadl taki wyrok, sady dawno temu postanowily traktowac demony jak bron, nawet jesli to porownanie nie bylo najlepsze. Miala z tym zwiazek wolna wola, ale jesli zaplata byl wspolmierna do zadania, demon nie odmawial morderstwa. Ktos jednak go wezwal. -Czy ten demon ci powiedzial, kto go wyslal, by cie zabil? - zapytalam. To najlatwiej zarobione przez mnie dwadziescia tysiecy. Niech Bog ma mnie w opiece. Na twarzy Trenta pojawil sie gniew zabarwiony strachem. -Usilowalem utrzymac sie przy zyciu, a nie nawiazac rozmowe. Ale wyglada na to, ze pani dobrze sie z nim uklada. Niech pani go zapyta. 407 Z zaskoczenia zabraklo mi tchu. -Ja? Ja juz jestem mu winna jedna przysluge. Nie moglbys mi zaplacic dosc pieniedzy, zebym pograzyla sie jeszcze bardziej. Ale cos ci powiem. Wezwe go dla ciebie i sam bedziesz mogl go zapytac. Jestem pewna, ze uda wam sie dogadac co do zaplaty. Jego opalona twarz pobladla. -Nie. Spojrzalam z zadowoleniem na jeziorko. -Nie nazywaj mnie tchorzem, jesli sam nie zdolasz tego zrobic. Jestem lekkomyslna. Nie glupia. I wtedy sie zawahalam. Moglby to zrobic Nick. Ku mojemu zaskoczeniu Trent sie lekko usmiechnal. I szczerze. -Znow pani to robi. -Co - powiedzialam bezbarwnym tonem. -Przyszla pani do glowy kolejna mysl. Jest pani taka zabawna, pani Morgan. Obserwowanie pani to jak obserwowanie pieciolatki. Urazona, spojrzalam na wode. Zastanawialam sie, czy gdyby Nick zapytal demona, kto kazal mu mnie zabic, zostaloby to uznane za drobne czy za powazne pytanie, wiazace sie z kolejna zaplata. Odepchnelam sie od barierki i postanowilam, ze przejde sie do muzeum i zapytam. -A wiec? Pokrecilam glowa. -Bede miala informacje dla ciebie przed zachodem slonca - powiedzialam, a on zamrugal. -Zamierza pani go wezwac? Zaskoczylo mnie jego nagle, nieskrywane zdumienie, ale zachowalam obojetna mine i pomyslalam, ze zaskoczenie czyms Trenta znakomicie podbuduje moje ego, czego bardzo potrzebowalam. Szybko to ukryl, co sprawilo, ze poczulam sie dwa razy lepiej. -Przed chwila powiedziala pani... -Placisz za wyniki, a nie za relacje na zywo. Dam ci znac, jak sie czegos dowiem. Na jego twarzy pojawil sie wyraz, ktory mogl oznaczac szacunek. -Zle pania ocenilem, pani Morgan. -Tak, jestem pelna niespodzianek- mruknelam i unioslam reke, zeby po naglym podmuchu wiatru odgarnac wlosy z oczu. Balam sie, ze kapelusz Trenta spadnie do wody, wiec wyciagnelam reke, zeby go zlapac, zanim wiatr zerwie mu go z glowy. Musnelam palcami kapelusz, a potem powietrze. Trent odskoczyl do tylu. Mrugajac, wpatrywalam sie w miejsce, w ktorym byl jeszcze przed chwila. Trent zniknal. Odnalazlam go wzrokiem dobry metr dalej, juz poza mostkiem. Widzialam tak poruszajace sie koty. Wyprostowal sie z przestraszona mina, a potem w jego oczach zagoscil gniew, ze to widzialam. Na jego wlosach lsnilo slonce; jego kapelusz unosil sie na wodzie, zabarwiajac sie obrzydliwym zielonym kolorem. Z pobliskiego drzewa zeskoczyl Quen i wyladowal miekko przed Trentem. Stal ze swobodnie zwisajacymi rekami, wygladajac w czarnych dzinsach i koszuli jak wspolczesny samuraj. Zesztywnialam. Nie poruszylam sie, slyszac za soba szum wody. Czulam zapach siarczanu miedzi i blotanBardziej czulam niz widzialam, ze za mna wylania sie z jeziorka Sharps, zimny, wilgotny i niemal tak duzy, jak mostek, pod ktorym mieszka, poniewaz dla nabrania wiekszej masy wciagnal ogromna ilosc wody. Po stlumionym halasie, jaki sie rozlegl od strony toalet, poznalam, ze Glenn opuscil posterunek. Nikt sie nie poruszal, a mnie mocno bilo serce. Nie powinnam byla go dotykac. Nie powinnam byla go dotykac. Oblizalam usta i obciagnelam kurtke, zadowolona, ze Quen mial dosc rozsadku, by poznac, ze nie usilowalam zrobic Trentowi nic zlego. -Zadzwonie, kiedy bede znala nazwisko - powiedzialam slabym glosem. Spojrzalam przepraszajaco na Quena, obrocilam sie na piecie i ruszylam szybkim krokiem w strone ulicy. A ty sie mnie boisz, pomyslalam. Dlaczego? 409 ROZDZIAL 24 -Pytam po raz trzeci, Rachel. Chcesz jeszcze kawalek chleba?Podnioslam wzrok znad odblaskow swiatla, tanczacych na powierzchni wina w moim kieliszku, i ujrzalam Nicka czekajacego z zaciekawiona, rozbawiona mina. Wyciagal w moja strone reke, w ktorej trzymal talerz z chlebem. Domyslilam sie, ze trwa w tej pozycji juz jakis czas. -Mm... nie, dziekuje - powiedzialam i spojrzalam na niemal nietknieta kolacje, ktora zrobil mi Nick. Usmiechnelam sie do niego przepraszajaco i wsunelam widelec pod nastepna porcje makaronu z bialym sosem. To byla jego kolacja, a moj lunch; oba posilki przepyszne, tym bardziej ze nic przy nich nie robilam oprocz przygotowania salaty. Prawdopodobnie mial to byc moj ostatni posilek tego dnia, bo Ivy wybierala sie na randke z Kistem. To oznaczalo dla mnie lody przed telewizorem. Wydalo mi sie niezwykle, ze umowila sie z zywym wampirem, jako ze w kwestiach seksu i krwi byl gorszy od malpy, ale to byla zdecydowanie nie moja sprawa. Nick zjadl juz wszystko. Odstawil chleb, usiadl i zaczal sie bawic nozem, kladac go na serwetce w szczegolny sposob. -Wiem, ze nie chodzi o jedzenie - odezwal sie. - Co sie stalo? Od wizyty w muzeum prawie sie nie odzywasz. Ukrylam usmieszek pod serwetka, ktora otarlam kacik ust. Przylapalam go na drzemce; chude nogi polozyl na stole do czyszczenia, a osiemnastowieczna sciereczka kuchenna, ktora mial naprawiac, zaslonil sobie oczy. Jesli przedmiot nie byl ksiazka, malo go obchodzil. -Czy to tak widac? - zapytalam i wlozylam do ust kes jedzenia. Usmiechnal sie krzywo. -Zwykle nie jestes taka cicha. Chodzi o to, ze pan Kalamack nie zostal aresztowany po znalezieniu tego... no... ciala? Odsunelam talerz z poczuciem winy. Jeszcze nie powiedzialam Nickowi, ze w kwestii "dopadnijmy Trenta" zmienilam strone. Tak naprawde jej nie zmienilam i tak naprawde wlasnie to mnie gnebilo. On byl szumowina. -Znalazlas cialo - powiedzial, pochylajac sie nad stolem i biorac mnie za reke. - Dalej sytuacja rozwinie sie sama. Pomyslalam z zazenowaniem, ze Nick moze mi wytknac, ze sie sprzedalam. Chyba zauwazyl moje zdenerwowanie, bo sciskal mnie za reke, dopoki na niego nie spojrzalam. -O co chodzi, Ray-ray? Patrzyl zachecajaco piwnymi oczyma, w ktorych odbijalo sie swiatlo brzydkiej lampy wiszacej w malenkiej kuchni polaczonej z jadalnia. Zastanawiajac sie, jak poruszyc temat, popatrzylam na krotkie, wysokie do piersi przepierzenie, ktore oddzielalo kuchnie od salonu. Od kilku miesiecy nudzilam mu o niewywolywaniu demonow z lasu, a teraz chcialam go prosic, zeby wezwal dla mnie Alga- liarepta. Bylam pewna, ze jego odpowiedz bedzie mnie kosztowac wiecej, niz glosila "probna umowa" Nicka, ale i tak nie chcialam ryzykowac, ze zaplaci za mnie. Nick mial rycerska zylke szerokosci rzeki Ohio. -Powiesz mi? - zapytal i pochylil glowe, zeby zajrzec mi w oczy. Oblizalam usta i popatrzylam na niego. -Chodzi o Duzego Ala. Nie chcialam, zeby Algaliarept zalozyl, ze wzywam go za kazdym razem, kiedy wypowiadam jego imie, wiec zaczelam go okreslac tym nieco obrazliwym przydomkiem. Nicka to bawilo - to znaczy, ze martwilam sie, ze demon moze sie pojawic niewezwany, a nie, ze nazywalam go Alem. Puscil moja dlon i ujal swoj kieliszek. -Nie zaczynaj - powiedzial, marszczac brwi. - Wiem, co robie, i zamierzam to robic, czy ci sie to podoba, czy nie. -Wlasciwie chcialam sprawdzic, czy moglbys go o cos zapytac - powiedzialam wymijajaco. Nick popatrzyl na mnie nierozumiejacym wzrokiem. -Slu c ha m? Skrzywilam sie. -Jesli nie bedzie cie to nic kosztowac. W przeciwnym razie daruj sobie. Znajde jakis inny sposob. Odstawil kieliszek i pochylil sie. -Chcesz, zebym go wezwal? -Bo widzisz, rozmawialam dzisiaj z Trentem - powiedzialam szybko, zeby mi nie przerwal - i domyslamy sie, ze morderca jest demon, ktory nas zaatakowal zeszlej wiosny. I ze ja mialam byc pierwsza ofiara lowcy czarownic, ale poniewaz odrzucilam propozycje pracy dla Trenta, dal mi spokoj. Jesli sie dowiem, kto go na nas naslal, to bedziemy miec morderce. Nick patrzyl na mnie z otwartymi ustami. Niemal widzialam, jak sie ukladaja jego mysli: Trent jest niewinny, a ja pracuje dla niego, zeby odnalezc prawdziwego morderce i oczyscic z podejrzen jego imie. Skrepowana, bawilam sie widelcem. -Ile ci placi? - zapytal w koncu Nick. -Dwa tysiace zaliczki - odparlam, czujac te pieniadze w kieszeni, poniewaz nie bylam jeszcze w domu. - Kolejne osiemnascie, kiedy mu powiem, kto jest lowca czarownic. Hej, zarobilam na czynsz. Hura! -Dwadziescia tysiecy dolarow? - powtorzyl, szeroko rozwierajac oczy. - Daje ci dwadziescia tysiecy dolarow za jedno nazwisko? Nie musisz go doprowadzic ani nic takiego? Skinelam glowa, zastanawiajac sie, czy Nick uwaza, ze sie sprzedaje. Ja w kazdym razie mialam takie poczucie. Nick znieruchomial na dluga chwile, a potem wstal, szurajac krzeslem po wytartym linoleum. -Dowiedzmy sie, ile to kosztuje - powiedzial w polowie drogi z kuchni. Siedzialam i patrzylam na jego plastikowe krzeslo. Serce mocno mi za4b1il1o. -Nick? - Wstalam i wlozylam nasze talerze do zlewu. - Nie przeszkadza ci, ze pracuje dla Trenta? Bo mnie to martwi. -Czy on zabil te wszystkie ofiary? - zapytal z korytarza prowadzacego do jego pokoju. Poszlam tam i zobaczylam, ze z metodycznym pospiechem wyjmuje wszystko z szafy wnekowej i uklada na lozku. -Nie. Chyba nie. Niech Bog mnie ma w opiece, jesli zawiodla mnie intuicja. Nick podal mi sterte nowiutkich, soczyscie zielonych recznikow. -Wiec w czym problem? -On jest magnatem biolekow i przemyca Siarke - powiedzialam i wciaz trzymajac reczniki, wzielam od Nicka olbrzymie ogrodnicze buty, ktore mi podal. Pochodzily z mojej dzwonnicy; zadalam sobie pytanie, po co je trzyma. - Trent usiluje przejac swiat przestepczy Cincinnati, a ja dla niego pracuje. O to chodzi. Nick wyjal zapasowa posciel i polozyl ja na lozku. -Nie pomagalabys mu, gdybys nie byla przekonana, ze tego nie zrobil - powiedzial. - Za dwadziescia tysiecy dolarow? Jesli sie mylisz, dwudziestoma tysiacami dolarow mozna oplacic doskonala terapie. Skrzywilam sie, bo nie podobala mi sie filozofia Nicka, gloszaca, ze pieniadze wszystko naprawia. Zapewne mialo z tym wiele wspolnego obserwowanie w dziecinstwie, jak matka walczy o kazdego dolara, ale czasami kwestionowalam priorytety Nicka. Musialam jednak odkryc tozsamosc mordercy ze wzgledu na wlasne dobro, a nie zamierzalam oczyszczac Trenta z podejrzen za darmo. Stanelam bokiem w korytarzu, przepuszczajac Nicka z nareczem swetrow. Szafa byla pusta - przede wszystkim niewiele w niej sie znajdowalo - i kiedy juz wszystko ulozyl na lozku, wzial ode mnie reczniki i buty, umiescil je na wierzchu sterty pozostalych rzeczy i wrocil do szafy. Kiedy uniosl z podlogi we wnece wykladzinowy kwadrat, odslaniajac wyryty na niej krag i pentagram, unioslam brwi. -Wzywasz Ala do szafy wnekowej? - zapytalam z niedowierzaniem. Nick spojrzal na mnie z chytra mina. -Znalazlem ten krag, kiedy sie wprowadzilem - stwierdzil. - Czyz nie jest ladny? Wylozony srebrem. Sprawdzilem go i jest to niemal jedyne miejsce w mieszkaniu, gdzie nie ma przewodow elektrycznych ani gazowych. W kuchni jest jeszcze jeden, ktory mozna zobaczyc przy czarnym swietle, ale jest wiekszy, a ja nie potrafie ustanowic tak duzego kregu, ktory bylby wystarczajaco silny do zatrzymania demona. Wybijal polki z uchwytow sztywnymi uderzeniami skierowanymi w gore i ustawial je pod sciana w korytarzu. Kiedy skonczyl, wszedl do szafy i wyciagnal do mnie reke. Patrzylam na niego ze zdumieniem. -Al powiedzial, ze to demon ma byc w kregu, a nie osoba go wzywajaca - rzeklam. Nick opuscil reke. -To czesc tego probnego czlonkostwa. Ja go nie tyle wzywam, ile prosze o audiencje. Moze odmowic i w ogole sie nie pojawic, chociaz nie stalo sie tak ani razu od czasu, kiedy poddalas mi pomysl umieszczenia w kregu siebie zamiast niego. Teraz sie pojawia tylko po to, zeby sie smiac. - Znow wyciagnal do mnie reke. -Chodz. Chce sprawdzic, czy oboje sie zmiescimy. Spojrzalam na widoczny z tego miejsca fragment salonu, nie chcac wchodzic do szafy z Nickiem. A w kazdym razie nie w tej sytuacji. -Uzyjmy tego kregu w kuchni - zaproponowalam. - Moge go zamknac. -Chcesz zaryzykowac, ze pomysli, ze to ty go wezwalas? - zapytal Nick, unoszac brwi. "Westchnelam i z rozdraznieniem ujelam go za reke i weszlam do w4n1e2ki. Nick natychmiast mnie puscil i popatrzyl, gdzie sie znajduja nasze lokcie. W tej chwili bylo dobrze, ale kiedy pojawi sie demon, usilujacy sie dostac do srodka, zrobi sie klaustrofobicznie. -Moze to nie jest taki dobry pomysl - powiedzialam. -Bedzie dobrze. Nick wyszedl z szafy i szybkimi, urywanymi ruchami siegnal do ostatniej polki, tkwiacej jeszcze na miejscu nad naszymi glowami. Zdjal z niej pudelko po butach, w ktorym byla strunowka z szarym popiolem i kilkanascie mlecznozielonych nadpalonych cienkich swieczek. Otworzylam usta, bo rozpoznalam w nich swieczki, ktore zapalil pewnego wieczoru, kiedy, hm, wykorzystywalismy wszystkie zalety wanny Ivy. Co robily w pudelku z popiolem? -To sa moje swieczki - stwierdzilam, dopiero teraz uswiadamiajac sobie, gdzie sie podzialy. Nick polozyl pudelko na lozku, wyjal strunowke i najdluzsza swieczke i poszedl do salonu. Uslyszala m stukniecie i po chwili Nick wrocil, ciagnac stolek, na ktorym postawilam skrzydlokwiat, obowiazkowo przyniesiony na parapetowke. Wciaz nic nie mowiac, postawil swieczke tam, gdzie poprzednio stala doniczka. -Jesli chcesz wzywac demony, sam sobie kupuj swiece - powiedzialam z uraza w glosie. Ze zmarszczonymi brwiami otworzyl szufladke stolka i wyjal z niej pudelko zapalek. -Pierwszy raz trzeba je zapalic na poswieconej ziemi, bo inaczej nie zadzialaja. -Na wszystko masz odpowiedz, co? Zaczelam sie zastanawiac, czy caly tamten wieczor nie byl pretekstem do zdobycia tych swieczek. I w ogole od jak dawna on wzywa tego demona? Patrzylam z zacisnietymi wargami, jak Nick zapala swieczke i energicznie machajac reka, gasi zapalke. Zaczelam sie denerwowac dopiero wtedy, gdy wyjal ze strunowki garsc szarego proszku. -Co to jest? - zapytalam. -Lepiej, zebys nie wiedziala. W glosie Nicka brzmiala zaskakujaco wyrazna ostrzegawcza nuta. Poczulam, ze robi mi sie goraco, bo przypomnialam sobie, ze kiedys aresztowalam takich jak on za rabowanie grobow. -Owszem, chce wiedziec. Spojrzal na mnie z irytacja. -To jest przedmiot ogniskujacy, zeby Algaliarept zmaterializowal sie na zewnatrz kregu, a nie w srodku z nami. A swieczka jest po to, zeby skupil sie tylko na popiele. Kupilem go, w porzadku? -Przepraszam - mruknelam pospiesznie i sie wycofalam. W jakis sposob znalazlam chyba jedyny czuly punkt Nicka i wlazlam na niego butami. W przeciwienstwie do niego nie bylam na biezaco z wzywaniem demonow. - Myslalam, ze wystarczy narysowac krag i wezwac demona - powiedzialam, czujac mdlosci. Ktos sprzedal Nickowi prochy swej babki, by za ich pomoca mogl wezwac demona. Nick otrzepal dlonie i zamknal torebke. -Tobie mogloby sie upiec, ale nie mnie. Gosc w sklepie caly czas staral sie mi wetknac taki oburzajaco drogi amulet do sporzadzenia odpowiedniego kregu wiazacego, nie wierzac, ze czlowiek moglby go zamknac o wlasnych silach. Po tym, jak umiescilem go w kregu, ktorego nie mogl przerwac, dal mi dziesiec procent znizki na wszystko. Chyba pomyslal, ze wiem wystarczajaco duzo, by przezyc i wrocic po jakies inne rzeczy. Jego irytacja zniknela, kiedy tylko przestalam na niego warczec. Uswiadomilam sobie, ze to byl pierwszy raz - no, drugi - kiedy mial okazje pokazac mi swoje umiejetnosci, z ktorych wyraznie byl bardzo dumny. Aby poslugiwac sie magicznymi liniami rownie dobrze, jak czarownicy, ludzie musieli bardzo ciezko pracowac, i dlatego czasami sprzymierzali sie z demonami, by dotrzymac kroku inn4y1m3. Oczywiscie, po czyms takim nie zyli dlugo, bo w koncu popelniali jakis blad i znikali w zaswiatach. To bylo takie niebezpieczne. A ja go jeszcze do tego zachecalam. Na widok mojej miny podszedl do mnie i polozyl mi rece na ramionach. Poczulam na skorze drobinki popiolu. -Wszystko w porzadku - rzekl uspokajajaco z smiechem na pociaglej twarzy. - Juz to robilem. -Tego sie obawiam - odparlam i sie cofnelam, robiac mu miejsce. Kiedy wrzucal strunowke z popiolem na polke, sprobowalam wytrzec ramiona. Nick wszedl do szafy, a potem cos sobie przypomnial, mruknal i wlozyl kawalek drewna do szpary w zawiasach. -Raz mnie zamknal - powiedzial i wzruszyl ramionami. Niedobrze, pomyslalam ponownie i poczulam, ze po plecach scieka mi struzka potu. -Gotowa? Zerknelam na zapalona swieczke, otoczona kopczykiem popiolu. - Nie. Nick zamknal oczy i uaktywnil drugi wzrok, a ja poczulam mrowienie w opuszkach palcow. W brzuchu pojawilo sie niesamowite wrazenie przesuwania wnetrznosci, ktore wedrowalo coraz wyzej, do gardla. Wytrzeszczylam oczy. -Hola, hola! - zawolalam, kiedy uczucie przeksztalcilo sie w nieprzyjemne ssanie. - Co to jest? Nick otworzyl oczy. Byly szkliste, z czego wywnioskowalam, ze widzi wszystko w tej dezorientujacej mieszance rzeczywistosci i zaswiatow. -Wlasnie o tym ci mowilem - powiedzial glucho. - To przez zaklecie wiazace. Przyjemne, co? Przestapilam z nogi na noge, uwazajac, by nie wyjsc poza krag. -Okropne. Przepraszam. Dlaczego nie powiedziales, ze bedzie az tak zle? Wzruszyl ramionami i zamknal oczy. Ssanie przybralo na sile, wiec sprobowalam znalezc jakis sposob, by sobie z nim poradzic. Czulam, jak w Nicku powoli narasta energia zaswiatow, podobnie do tego, czego doswiadczylam, czerpiac z magicznej linii. Moc nabrzmiewala i chociaz stanowila ulamek tego, z czym mialam do czynienia w gabinecie Trenta, zachecala mnie do czynu. Z nieznosna powolnoscia poziomy doszly do uzytecznego stanu. Zaczely mi sie pocic dlonie, scisnelo mnie w dolku. Chcialam, zeby Nick czym predzej zamknal krag. Przeszywaly mnie fale mocy i odczuwalam coraz wieksza potrzebe dzialania. -Moge pomoc? - zapytalam w koncu, sciskajac dlonie, zeby nie drzaly. - Nie. Mrowienie w palcach zmienilo sie w swedzenie. -Przepraszam. Nie wiedzialam, ze odczuwasz to wszystko. To dlatego nie sypiasz? Czy ja cie budze? -Nie, nie martw sie tym. Zaczelam postukiwac stopa, a uderzenia odzywaly mi sie w lydce ogniem. -Musimy rozbic to zaklecie - powiedzialam nerwowo. - Jak mozesz to wytrzymac? -Zamknij sie, Rachel. Usiluje sie skupic. -Przepraszam. Odetchnal powoli. Wcale nie bylam zaskoczona, kiedy podskoczyl, reagujac w ten sposob na nagle odciecie od energii zaswiatow, ktora plynela przez niego. Przez nas. -Krag jest ustanowiony - wyszeptal z trudem, a ja stlumilam chec spojrzenia na niego. 414 Nie chcialam obrazic Nicka, a poniewaz czulam, jak krag byl konstruowany, wiedzialam, ze jest dobry.-Nie jestem pewien, ale poniewaz mam troche twojej aury, chyba ty tez mozesz przerwac krag. -Bede uwazac - powiedzialam, nagle o wiele bardziej zdenerwowana. - I co teraz? - zapytalam, patrzac na swieczke na stolku. -Teraz go zaprosze. Nick zaczal mowic po lacinie, a ja stlumilam dreszcz. Wydalo mi sie, ze twarz Nicka przybiera inne rysy, ze rosna mu cienie pod oczyma, sprawiajac, ze wygladal jak ciezko chory. Zmienil mu sie nawet glos - stal sie dzwieczniejszy i rozbrzmiewal mi echem w glowie. Energia zaswiatow znow zaczela narastac do niemal nieznosnego poziomu. Bylam podenerwowana i kiedy Nick powoli, z wielka dokladnoscia wypowiedzial imie Algaliarepta, niemal odczulam ulge. Nick zwiotczal i odetchnal. W ciasnocie szafy czulam zapach jego potu, przebijajacy sie przez won dezodorantu. Uscisnal mi dlon. Z salonu dochodzilo tykanie zegara, a zza okna stlumione odglosy ruchu ulicznego. Nic sie nie dzialo. -Czy cos ma sie stac? - zapytalam, zaczynajac sie czuc glupio w szafie Nicka. - To moze chwile potrwac. Jak mowilem, to probne czlonkostwo, a nie prawdziwa umowa. Odetchnelam powoli trzy razy, nasluchujac. -Jak dlugo? -Od kiedy umieszczam w kregu siebie, a nie jego? Piec, dziesiec minut. Nick juz troche ochlonal, a ja czulam cieplo naszych niemal stykajacych sie ramion. Gdzies daleko rozlegla sie syrena karetki pogotowia i po chwili ucichla. Spojrzalam na swieczke. -A jesli sie nie pojawi? - zapytalam. - Jak dlugo musimy czekac, zebysmy mogli wyjsc z szafy? Nick usmiechnal sie do mnie. -Nie wychodzilbym z kregu przed wschodem slonca. Dopoki sie nie pojawi i nie bedziemy mogli zgodnie z wszelkimi zasadami odeslac go do zaswiatow, moze sie pokazac w kazdej chwili. -Chcesz powiedziec, ze jesli sie nie pojawi, to ugrzezlismy w tej szafie do rana? Skinal glowa, ale spojrzal w bok, a ja poczulam zapach palonego bursztynu. -O, swietnie. Juz jest - szepnal Nick i sie wyprostowal. "O, swietnie. Juz jest", powtorzylam sarkastycznie w myslach. Niech Bog ma mnie w opiece. Mam takie popieprzone zycie. Kopczyk popiolu na koncu korytarza zamglil sie od smugi czerwonawej materii zaswiatow. Powiekszala sie z szybkoscia naplywajacej wody, rosla wzwyz i wszerz, powoli przybierajac zwierzecy ksztalt. Zmusilam sie do oddychania i patrzylam, jak pojawiaja sie oczy, czerwono- pomaranczowe, z poziomymi zrenicami. Na widok tworzacej sie strasznej paszczy, z ktorej kapala slina, zanim jeszcze twor przybral postac psa wielkosci kucyka, ktorego pamietalam z podziemi biblioteki uniwersyteckiej poczulam ucisk w zoladku. To byl urzeczywistniony strach Nicka przed psami. Chrapliwe dyszenie potwora zgrzytalo mi w uszach i wydobywalo z glebi mojej duszy instynktowny strach, ktorego istnienia nawet nie podejrzewalam. Kiedy sie otrzasnal, pojawily sie lapy zakonczone pazurami i potezny zad, a resztki mgielki utworzyly gesta grzywe zoltych wlosow. Nick zadrzal. -W porzadku? - zapytalam, a on skinal glowa, chociaz zbladl. -Nicolas Gregory Sparagmos - odezwal sie przeciagle pies, siadajac na zadzie i usmiechajac sie do nas zlowieszczo. - Juz, maly magu? Dopiero co tu bylem. Gregory? - pomyslalam, a Nick usmiechnal sie do mnie szeroko. Nic4k15ma na drugie imie Gregory? A co takiego dostal w zamian za zdradzenie go demonowi? -A moze wezwales mnie, zeby zaimponowac Rachel Marianie Morgan? - zakonczyl, usmiechnal sie do mnie po psiemu i wywalil dlugi, czerwony jezyk. -Mam kilka pytan - powiedzial Nick glosem bardziej zuchwalym, niz wskazywala jego mowa ciala. Pies wstal i wszedl do korytarza, niemal sie ocierajac bokami o sciany, a Nick wstrzymal oddech. Z przerazeniem patrzylam, jak demon lize na probe podloge obok kregu. Kiedy dotknal niewidzialnej bariery, warstewka rzeczywistosci zaswiatow zasyczala. Wytworzyl sie dym, pachnacy spalonym bursztynem, a jezyk Algaliarepta zaczal sie zweglac i plonac. Widzialam to jakby przez szybe. Nick zesztywnial i chyba wyszeptal jakies przeklenstwo albo modlitwe. Demon warknal ze zniecierpliwieniem i zaczal sie rozplywac na krawedziach. Pies wydluzyl sie i uniosl do swej zwyklej postaci brytyjskiego dzentelmena. Rachel Mariana Morgan - powiedzial, z elegancka precyzja rozkladajac akcenty. - Musze ci pogratulowac, zlotko, odnalezienia tych zwlok. To byl najlepszy pokaz magii linii, jaki widzialem od dwunastu lat. - Pochylil sie, a ja poczulam zapach lawendy. - Musisz wiedziec, ze wywolalas spore poruszenie - szepnal. -Zostalem zaproszony na wszystkie przyjecia. Zaklecie mojej czarownicy dotarlo do glownego placu miasta i poruszylo dzwonami. Wszyscy go skosztowali, choc nie w takim duzym stopniu, jak ja. Demon zamknal oczy i zadrzal; jego kontury nieco sie zatarly, bo troche sie zdekoncentrowal. Z trudem przelknelam sline. -Nie jestem twoja czarownica - stwierdzilam. Nick mocniej zacisnal palce na moim lokciu. -Zostan w tej postaci - powiedzial stanowczym tonem. - I przestan nekac Rachel. Mam kilka pytan, ale nim je zadam, chce znac koszt odpowiedzi. -Jesli nie zabije cie twoja bezczelnosc, zrobi to twoja nieufnosc. - Algaliarept obrocil sie z furkotem polfraka i wrocil do salonu. Widzialam, jak otwiera szklane drzwi biblioteczki Nicka, a jego palce w bialych rekawiczkach wyjmuja ksiazke. -O, zastanawialem sie, gdzie sie ona podziala - powiedzial, odwrocony plecami do nas. - Jak wspaniale, ze ja masz. Nastepnym razem bedziemy czytac z niej. Nick zerknal na mnie. -Zwykle to robimy - szepnal. - On tlumaczy mi lacine, a przy okazji wymyka mu sie mnostwo rzeczy. -A ty mu ufasz? - Zmarszczylam brwi. - Zapytaj go. Algaliarept odstawil ksiazke i wyjal nastepna; mruczal z zadowoleniem, jakby odnalazl starego przyjaciela. -Algaliarept - powiedzial powoli Nick i demon odwrocil sie z ksiazka w rece. - Chcialbym wiedziec, czy to ty byles' demonem, ktory minionej wiosny zaatakowal Trenta Kalamacka. Nie podniosl wzroku znad otwartej ksiazki. Zrobilo mi sie niedobrze, b4o16zdalam sobie sprawe, ze wydluzyl palce, zeby lepiej ja trzymac. -To jest objete nasza umowa - oznajmil roztargnionym glosem. - Jako ze Rachel Mariana Morgan juz sie domyslila odpowiedzi. - Spojrzal nad ciemnymi okularami pomaranczowoczerwonymi oczyma. - O, tak, tamtej nocy posmakowalem i Trentona Aloysiusa Kalamacka, i ciebie. Powinienem byl od razu go zabic, ale stanowil taka nowosc, ze zwlekalem, az udalo mu sie zamknac mnie w kregu. -Czy dlatego przezylam? - zapytalam. - Popelniles blad? -Czy to twoje pytanie? Oblizalam usta. - Nie. Algaliarept zamknal ksiazke. -Twoja krew jest pospolita, Rachel Mariano Morgan. Smaczna z delikatnym posmakiem, ktorego nie rozumiem, ale pospolita. Nie bawilem sie z toba; staralem sie ciebie zabic. Gdybym wiedzial, ze potrafisz rozhustac dzwony na wiezy, moglbym poprowadzic sprawe inaczej. - Usmiechnal sie, a ja poczulam na sobie jego wzrok jak rozlewajaca sie plame oleju. - A moze nie. Powinienem wiedziec, ze bedziesz jak twoj ojciec. On tez rozhustal te dzwony. Raz. Zanim umarl. Mam nadzieje, ze nie jest to zwiastun dla ciebie. Scisnelo mnie w zoladku, a Nick chwycil mnie za reke, zebym nie dotknela jego kregu. -Mowiles, ze go nie znales - powiedzialam ostro. Usmiechnal sie do mnie kokieteryjnie. -Kolejne pytanie? Z mocno bijacym sercem pokrecilam glowa. Mialam nadzieje, ze powie mi cos wiecej. Przylozyl palec do nosa. -A zatem niech Nicholas Gregory Sparagmos zada mi jeszcze jedno pytanie, zanim odwola mnie ktos, kto chce placic za moje uslugi. -Wiesz, ze jestes tylko kablem - powiedzialam, trzesac sie z gniewu. Algaliarept utkwil wzrok w mojej szyi, co przypomnialo mi, jak lezalam na podlodze w piwnicy i wyciekalo ze mnie zycie. -Tylko w zle dni. Nick sie wyprostowal. -Chce wiedziec, kto cie wezwal, zebys zabil Rachel, i czy ta sama osoba wzywa cie teraz, zebys zabijal czarownice i czarownikow magicznych linii. Algaliarept niemal wyszedl z pola mojego widzenia i mruknal: -To bardzo kosztowny zestaw dwoch pytan, znacznie wykraczajacych poza nasza umowe. Ponownie skupil sie na trzymanej w rece ksiazce i przewrocil strone. Nick zaczerpnal tchu, a ja poczulam fale niepokoju. -Nie - rzeklam. - To nie jest tego warte. -Czego chcesz za odpowiedzi? - zapytal Nick, nie zwracajac na mnie uwagi. -Twojej duszy - odparl lekkim tonem demon. Nick pokrecil glowa. -Wymysl cos rozsadnego, bo natychmiast cie odesle i nie bedziesz juz mogl rozmawiac z Rachel. Rozpromienil sie. -Robisz sie pewny siebie, maly magu. W polowie juz nalezysz do mnie. - Z trzaskiem zamknal ksiazke. - Pozwol mi zabrac moja ksiazke na druga strone linii, a powiem ci, kto mnie przyslal, bym zabil Rachel Mariane Morgan. Czy to jest ta sama osoba, ktora wzywa mnie do zabijania czarownic Trentona Aloysiusa Kalamacka? Tego ci nie powiem. Na to nie wystarczy twojej duszy.41M7oze wystarczylaby dusza Rachel Mariany Morgan. Szkoda, gdy gusta mlodego mezczyzny sa zbyt kosztowne w stosunku do jego srodkow, prawda? Zmarszczylam brwi, uswiadamiajac sobie, ze przyznal sie do zabijania czarownic. Chyba mielismy z Trentem szczescie, ze przezylismy, kiedy wszystkie inne ofiary zginely. Nie, to nie bylo szczescie. To byli Quen i Nick. -A po co ci ta ksiazka? - zapytalam. -Napisalem ja - odparl, a jego twardy glos jakby wbijal kliny slow w faldy mego umyslu. Niedobrze. Niedobrze, niedobrze, niedobrze. -Nie dawaj mu jej, Nick. Obrocil sie w ciasnocie szafy, obijajac sie o mnie. -To tylko ksiazka. -To twoja ksiazka - zgodzilam sie - i moje pytanie. Znajde jakis inny sposob. Algaliarept sie rozesmial i dlonia w rekawiczce odsunal zaslone, zeby moc wyjrzec na ulice. -Zanim zostane ponownie wyslany, by cie zabic? Stanowisz czesty temat rozmow po obu stronach magicznych linii. Lepiej zapytaj szybko. Jesli zostane nagle odwolany, moze bedziesz chciala zalatwic swoje sprawy. Nick wytrzeszczyl oczy. -Rachel! Jestes nastepna? -Nie - zaprzeczylam, chcac uderzyc Algaliarepta. - On tak tylko mowi, zebys mu dal te ksiazke. -Posluzylas sie magicznymi liniami, by odnalezc cialo Dana - powiedzial krotko Nick. - A teraz pracujesz dla Trenta? Jestes na liscie, Rachel. Bierz swoja ksiazke, Al. Kto cie wyslal, zebys zabil Rachel? - Al? - Demon sie ozywil. - O, podoba mi sie to. Al. Tak, mozesz mnie nazywac Alem. -Kto cie wyslal, zebys zabil Rachel? - nie ustepowal Nick. Algaliarept usmiechnal sie szeroko. -Ptah Ammon Fineas Horton Madison Parker Piscary. Nogi odmowily mi posluszenstwa, wiec chwycilam sie ramienia Nicka. -Piscary? - szepnelam. Lowca czarownic jest wuj Ivy? I ma siedem imion? To ile on ma wlasciwie lat? -Algaliarept, odejdz i juz nam tej nocy nie przeszkadzaj - powiedzial nagle Nick. Usmiech demona wywolal u mnie ciarki. -Niczego nie obiecuje. Spojrzal zlym wzrokiem i zniknal. Ksiazka, ktora trzymal w rece, upadla na dywan, a potem rozlegl sie odglos ksiazek spadajacych z polek. Wstrzasnieta, wsluchiwalam sie w bicie wlasnego serca. Co ja mam powiedziec Ivy? Jak moge sie bronic przed Piscarym? Juz sie raz ukrywalam w kosciele. Nie podobalo mi sie to. -Zaczekaj - powiedzial Nick i pociagnal mnie w tyl, zanim zdazylam dotknac kregu. Podazylam za jego wzrokiem do kopczyka popiolu. - Jeszcze nie odszedl. Uslyszalam przeklenstwo Algaliarepta i wtedy popiol zniknal. Nick westchnal i wysunal palec u nogi poza krag, by go przerwac. -Teraz mozesz wyjsc. Moze Nick byl w tym lepszy, niz sadzilam. 418 Zgarbiony i zmartwiony, podszedl do swieczki, zdmuchnal ja i usiadl na krawedzi lozka z lokciami opartymi na kolanach i glowa wtulona w dlonie. -Piscary - powiedzial do dywanu. - Dlaczego nie moge miec normalnej dziewczyny, ktora musi sie ukrywac tylko przed dawnym partnerem z balu maturalnego? -To ty wzywasz demony - powiedzialam z trzesacymi sie kolanami. Noc stala sie nagle o wiele bardziej grozna. Po wyjsciu Nicka szafa wydawala sie teraz wieksza i nie chcialam jej opuszczac. -Powinnam wrocic do mojego kosciola - powiedzialam. Pomyslalam, ze postawie moja stara lezanke w nawie i tej nocy bede spala na bylym oltarzu. Zaraz potem, jak zadzwonie to Trenta. Powiedzial, ze sie tym zajmie. Zajmie sie tym. Mialam nadzieje, ze oznaczalo to przebicie Piscary'ego kolkiem. Piscary nie przejmowal sie prawem; dlaczego ja mialabym to robic? Przyjrzalam sie mojemu sumieniu i nie znalazlam ani jednego wyrzutu. Siegnelam po kurtke i podeszlam do drzwi. Chcialam sie znalezc w kosciele. Chcialam sie owinac kocem SPZ, ktory ukradlam Eddenowi, i usiasc na srodku mojego blogoslawionego kosciola. -Musze zadzwonic - powiedzialam tepo, zatrzymujac sie posrodku salonu. -Do Trenta? - zapytal niepotrzebnie Nick i podal mi swoj bezprzewodowy telefon. Kiedy wybralam numer, zacisnelam palce w piesc, by ukryc ich drzenie. Odebral Jonathan. Byl poirytowany i nieprzyjemny. Porzadnie mu sie dalam we znaki, zanim zgodzil sie przelaczyc mnie do Trenta. W koncu uslyszalam trzask wewnetrznego polaczenia i gladki jak rzeka glos Trenta przywital mnie profesjonalnym "Dobry wieczor, pani Morgan". -To Piscary - powiedzialam zamiast przywitania. Przez dluga chwile trwala cisza, az zaczelam sie zastanawiac, czy odlozyl sluchawke. -Powiedzial ci, ze do zabijania moich czarownic wysyla go Piscary? - zapytal Trent, a w tle bylo slychac, jak pstryknal palcami. Bylo tez wyraznie slychac, jak cos notowal; zadalam sobie pytanie, czy jest z nim Quen. Znuzenie, z jakim mowil Trent, by ukryc zdenerwowanie, nie przynioslo spodziewanego efektu. -Zapytalam, czy minionej wiosny zostal wyslany, zeby cie zabic, i kto go w tym celu wezwal -powiedzialam, krazac po salonie. - Radze ci przebywac po zachodzie slonca na poswieconej ziemi. Mozesz to robic, prawda? - zapytalam, nie wiedzac, jak elfy sobie radza w takich sytuacjach. -Niech pani nie bedzie prostacka - powiedzial. - Mam dusze tak samo, jak pani. I dziekuje. Kiedy tylko potwierdzi pani te informacje, wysle kuriera z reszta wynagrodzenia. Wzdrygnelam sie i zlowilam wzrok Nicka. -Potwierdze? Jak to potwierdze? Nie moglam opanowac drzenia rak. -Udzielila mi pani rady - powiedzial Trent. - Za cos takiego place tylko mojemu maklerowi. Prosze mi dostarczyc dowod, a Jonathan wypisze pani czek. -Wlasnie dalam ci dowod! - Wstalam z mocno bijacym sercem. - Wlasnie rozmawialam z tym cholernym demonem, a on powiedzial, ze zabija twoje czarownice. Jakich jeszcze dowodow potrzebujesz? -Wiele osob potrafi wzywac demony, pani Morgan. Jesli nie zapytala go pani, czy to Piscary go wezwal, by zamordowal te czarownice, to dysponuje pani jedynie domyslami. Wstrzymalam oddech i odwrocilam sie plecami do Nicka. -To bylo zbyt kosztowne - powiedzialam polglosem i przeciagnelam reka po warkoczu. - Ale zaatakowal nas oboje z rozkazu Piscary'ego i przyznal sie do zabicia tych czarownic.419 -To nie wystarczy. Zanim sie wybiore z kolkiem na glownego wampira, potrzebuje dowodu. Sugeruje, by go pani szybko zdobyla. -Chcesz mnie wykiwac! - wrzasnelam i odwrocilam sie do zaslonietego okna, juz nie przestraszona, a zawiedziona. - 1 czemu nie?! - zawolalam sarkastycznie. - Wyj- ce mnie wykiwaly. FBI tez. Dlaczego mialbys byc inny? -Nie chce cie wykiwac - powiedzial, a gniew zmienil szarosc jego glosu z jedwabiu w zimne zelazo. - Ale nie bede placil za byle jak wykonana prace. Jak pani powiedziala, place pani za wyniki, a nie za relacje na zywo - albo domysly. -Wyglada na to, ze nic mi nie placisz! Mowie ci, ze to byl Piscary, a nedzne dwadziescia tysiecy nie wystarczy, zebym wparowala do legowiska ponad czterystuletniego wampira i zapytala go, czy wysyla swojego demona, zeby zabijal mieszkancow Cincinnati. -Jesli nie chce pani tej pracy, to oczekuje zwrotu zaliczki. Rozlaczylam sie. Sluchawka palila mnie w dlon, wiec odlozylam ja delikatnie na przegrode miedzy kuchnia i salonem, zeby nia w cos nie cisnac. -Odwiez mnie do domu, dobrze? - poprosilam zduszonym glosem. Nick patrzyl na swoja biblioteczke i wodzil palcem po tytulach. -Nick - powiedzialam glosniej. - Naprawde chce pojechac do domu. -Chwileczke - mruknal, zajety ksiazkami. -Nick! - krzyknelam, zaciskajac dlonie na lokciach. - Opowiesc do poduszki mozesz sobie wybrac pozniej. Naprawde chce pojechac do domu! Odwrocil sie z mina pelna rozpaczy. -Wzial ja. -Co wzial? -Myslalem, ze mowi o ksiazce, ktora trzymal w rece. Ale on wzial te, z ktorej korzystalas, zeby uczynic ze mnie swojego famulusa. Wykrzywilam usta. -Al napisal ksiazke o tym, jak zmieniac ludzi w famu- lusy? Moze ja sobie wziac. -Nie - powiedzial Nick. Twarz mial sciagnieta i blada. - Jesli ja ma, to jak rozbijemy to zaklecie? Za ma r la m. - O. Nie pomyslalam o tym. 420 ROZDZIAL 25 Niskie dudnienie motocykla zmusilo mnie do podniesienia wzroku znad ksiazki. Rozpoznawszy warkot silnika Kista, podciagnelam kolana pod brode, przykrylam sie koldra i zgasilam lampke. Pasemko czerni za podpartym witrazowym oknem zrobilo sie juz szare. Ivy wrocila do domu. Jesli Kist wejdzie do srodka, zamierzalam udawac, ze s'pie. Na szczescie, jego motocykl zaraz powoli odjechal. Spojrzalam na jarzace sie na zielono cyfry zegarka. Czwarta rano. Wczesnie wrocila.Zalozylam ksiazke palcem i nasluchiwalam krokow Ivy na chodniku. Do pokoju wlewalo sie zimne powietrze wrzesniowego przedswitu. Gdybym byla madra, wstalabym i zamknela okno; Ivy prawdopodobnie zaraz wlaczy ogrzewanie. Podziekowalam wszystkiemu, co bylo swiete, ze moja sypialnia stanowi czesc pierwotnego kosciola i ze obejmuje ja klauzula poswieconej ziemi: gwarantowalo mi to zakaz wstepu nieumarlym wampirom, demonom i tesciowym. Do wschodu slonca bylam bezpieczna w moim lozku. Wciaz musialam sie martwic Kistem. Ale poki zyla Ivy, on by mnie nie tknal. Nie tknalby mnie tez, gdyby umarla. Cien niepokoju sprawil, ze wyjelam palec z ksiazki i odlozylam ja na przykryta materialem skrzynke, ktorej uzywalam jako stolu. Ivy nie weszla jeszcze do srodka. Wsluchiwalam sie w bicie mojego serca, czekajac na ciche kroki Ivy albo trzasniecie drzwi kos'ciola. Uslyszalam natomiast odglos torsji, stlumiony przez zimne nocne powietrze. -Ivy - szepnelam i odrzucilam przykrycie. Wstalam z lozka, chwycilam szlafrok, wepchnelam stopy do futrzastych rozowych kapci i wyszlam na korytarz. Zatrzymalam sie gwaltownie, cofnelam do pokoju, stanelam przed moja komoda z plyt wiorowych i powiodlam w ciemnosci palcami po flakonikach perfum. Wybralam nowe, ktore znalazlam wsrod innych ledwie wczoraj, i szybko sie nimi spryskalam. Rozniosl sie cytrusowy zapach, czysty i ostry. Odstawilam flakonik, przewracajac z glosnym halasem polowe pozostalych. Z poczuciem nierzeczywistosci przebieglam przez pusty kosciol, otulajac sie po drodze szlafrokiem. Mialam nadzieje, ze te perfumy zadzialaja lepiej niz poprzednie. Spod sufitu opadl nagle Jenks z ostrym klekotem skrzydelek. Zahamowalam gwaltownie, majac go na wysokosci twarzy. Swiecil na czarno. Zamrugalam z zaskoczenia. Swiecil, kurde, na czarno. -Nie idz tam - powiedzial ze strachem w glosie. - Wyjdz tylnym wyjsciem. Wsiadz do autobusu. Jedz do Nicka. Znow uslyszalam, ze Ivy wymiotuje. Spoj rzalam za Jenksa na drzwi. Odglosy dlawienia sie mieszaly sie ze szlochem. 506 -Co sie stalo? - zapytalam ze strachem.-Ivy spadla z wozu. Stalam nic nie rozumiejac. - Co? -Spadla z wozu - powtorzyl. - Saczy soczek K. Probuje wina. Ona znow praktykuje, Rachel. Odbilo jej. Idz. Moja rodzina czeka na ciebie przy murze. Zabierz wszystkich do Nicka. Ja tu zostane i bede mial na nia oko. Bede pilnowal, zeby... - Zerknal na drzwi. - Bede pilnowal, zeby nie poszla za toba. Odglosy torsji ustaly. Stalam w nocnej koszuli i szlafroku posrodku kosciola i nasluchiwalam. Wraz z cisza ogarnial mnie strach. Uslyszalam cichy dzwiek, ktory rozwinal sie w monotonny placz. -Przepraszam - szepnelam i obeszlam Jenksa. Z mocno bijacym sercem i na miekkich nogach pchnelam jedno skrzydlo ciezkich drzwi. Swiatlo lampy ulicznej bylo wystarczajace. Ivy w skorzanym stroju motocyklowym lezala rozciagnieta w poprzek dwoch najnizszych schodkow w glebokim cieniu debow, pozostawiona samej sobie. Ciemne, galaretowate wymiociny kapaly ze stopni na chodnik paskudnymi, gestymi kroplami. Unoszacy sie w powietrzu gesty, slodkawy smrod krwi zagluszal cytrusowa won moich perfum. Zebralam poly szlafroka i zeszlam po schodach ze spokojem zrodzonym ze strachu. -Rachel! - zawolal Jenks, gwaltownie bijac skrzydelkami. - Nie mozesz jej pomoc. Odejdz! Zawahalam sie. Ivy lezala z podkulonymi nogami i wlosami lepiacymi sie od ciemnych wymiocin. Szlochala teraz bezglosnie. Boze, pomoz mi przez to przejsc. Wstrzymujac oddech, chwycilam ja pod pachy, zeby postawic ja na nogi. Wzdrygnela sie pod moim dotykiem i na chwile odzyskala jasnosc mysli. Z blednym wzrokiem podciagnela pod siebie stopy, by mi pomoc. -Powiedzialam mu, ze nie chce - odezwala sie lamiacym sie glosem. - Powiedzialam, ze nie chce. W jej glosie brzmialo takie oszolomienie i dezorientacja, ze az scisnelo mnie w dolku. Dusil mnie kwasny zapach wymiocin. Przenikal przez niego mocny zapach swiezo skopanej ziemi zmieszany z charakterystycznym zapachem Ivy, czyli spalonego popiolu. Pomoglam jej wstac, a wokol nas smigal Jenks. Sypal sie z niego czarodziejski pylek, tworzac lsniaca chmure. -Ostroznie - szepnal, najpierw z lewej, a potem z prawej strony. - Uwazaj. Jesli cie zaatakuje, nie bede mogl jej powstrzymac. -Nie-zaatakuje mnie - odparlam. Do strachu doszedl gniew, tworzac z nim mdlaca mieszanine. - Ona nie spadla z wozu. Posluchaj jej. Ktos ja zepchnal. Kiedy dotarlysmy do gornego stopnia, Ivy zadrzala. Dotknela drzwi, zeby sie o nie oprzec, i szarpnela sie jak oparzona. Wyrwala mi sie jak zwierze. Cofnelam sie, szeroko otwierajac oczy. Jej krzyz zniknal. Stala spieta przede mna na podescie schodow. Przyjrzala mi sie, a mnie sie zrobilo zimno. W czarnych oczach Ivy byla pustka. A potem rozblysnal w nich szalenczy glod i wampirzyca rzucila sie na mnie. Nie mialam cienia szansy. Ivy chwycila mnie za szyje i przyparla do drzwi kosciola. Zalala mnie, przeszyla bolem fala adrenaliny. Dlon Ivy byla jak cieply kamien pod moim podbrodkiem. Zacharczalam. Zawislam w powietrzu, muskajac palcami nog podest. Przerazona, usilowalam kopnac Ivy, ale przysunela sie do mnie. Czulam jej cieplo nawet przez szlafrok. Chociaz oczy wychodzily mi z orbit, usilowalam rozewrzec jej palce zacisniete na mojej szyi. Walczylam o oddech i patrzylam w jej oczy. W swietle lampy ulicznej byly calkowicie czarne. Mieszaly sie w nich strach, rozpacz, glod. Nic, co bylo w nich widac, nie bylo nia. Zupelnie5 n0i7c. -Kazal mi to zrobic - powiedziala, a jej delikatny glos stanowil wstrzasajace przeciwienstwo twarzy, wykrzywionej przerazajacym glodem. - Powiedzialam mu, ze nic z tego. -Ivy - wychrypialam, kiedy udalo mi sie zlapac oddech. - Postaw mnie na ziemi. Wzmocnila chwyt, a ja znow paskudnie zacharczalam. -Nie w ten sposob! - wrzasnal przenikliwie Jenks. - Ivy! Wcale tego nie chcesz! Palce wampirzycy zacisnely sie jeszcze bardziej. Pluca palily mnie ogniem z braku powietrza. Zaczynalam sie wylaczac, a oczy Ivy robily sie coraz czarniejsze. W panice siegnelam do magicznej linii. W panujacym chaosie dezorientacja wywolana polaczeniem z linia przeszla niemal niezauwazona. Tracac swiadomosc z braku tlenu, wyrzucilam z siebie niekontrolowana fale mocy. Ivy poleciala w tyl. Upadlam na kolana i do przodu, mimo ze nie trzymala mnie juz za szyje. Chrapliwie ode-tchnelam. Kiedy uderzylam kolanami w kamienny podest, bol przeszyl mnie az po czaszke. Zakaszlalam na probe. Odetchnelam kilka razy. Jenks stanowil zielono-czarna plame. Czarne platy tanczace mi przed oczyma skurczyly sie i zniknely. Podnioslam wzrok i zobaczylam Ivy skulona w pozycji embrionalnej pod zamknietymi drzwiami. Glowe zakrywala rekami, jakby ktos ja pobil, i kolysala sie. -Powiedzialam, zeby tego nie robil. Powiedzialam, zeby tego nie robil. Powiedzialam, zeby tego nie robil. -Jenks - wychrypialam, obserwujac ja zza kosmykow wlosow. - Sprowadz Nicka. Pixy unosil sie przede mna. Wstalam z trudem. -Zostane tutaj. Przelknelam sline i dotknelam szyi. -Sprowadz go, jesli juz tu nie jedzie. Musial poczuc, ze zaczerpnelam z linii. Jenks mial zacieta twarz. -Powinnas uciekac. Uciekaj, poki mozesz. Pokrecilam glowa. Patrzylam na kolyszaca sie, placzaca Ivy. Zniknela cala jej pewnosc siebie. Nie moglam odejsc. Nie moglam odejsc, bo tak byloby bezpieczniej. Potrzebowala pomocy, a tylko ja mialam jakakolwiek szanse przezycia jej ataku. -Niech to wszyscy diabli! - zawolal Jenks. - Ona cie zabije! -Nic nam nie bedzie - powiedzialam i podeszlam chwiejnie do Ivy. - Sprowadz Nicka. Prosze cie. Potrzebuje go, zeby przez to przejsc. Brzeczenie jego skrzydelek wznosilo sie i opadalo, swiadczac o niezdecydowaniu Jenksa. W koncu skinal glowa i odlecial. Cisza, jaka zostawil po sobie, przypomniala mi spokoj ogarniajacy szpitalny pokoj, kiedy ktos w nim umiera. Przelknelam sline i mocniej zawiazalam pasek. -Ivy - szepnelam. - Chodz, Ivy. Zaprowadze cie do srodka. Gotowa na wszystko, polozylam reke na jej ramieniu; Ivy zadrzala, a ja odskoczylam. -Uciekaj - szepnela i przestala sie kolysac, zapadajac w pelen napiecia bezruch. Podniosla na mnie wzrok; oczy miala puste, a wlosy rozczochrane. Serce walilo mi jak mlotem. -Uciekaj - powtorzyla. - Jesli zaczniesz uciekac, bede wiedziala, co robic. Zmusilam sie do pozostania na miejscu, nie chcac pobudzac jej odruchow. Twarz Ivy zwiotczala i wraz z naglym zmarszczeniem brwi w jej oczach pokazala sie odrobina brazu. -O Boze. Pomoz mi, Rachel - wyjeczala. Smiertelnie mnie to przerazilo. Zadrzaly mi nogi. Chcialam uciec. Chcialam zostawic ja na stopniach kosciola i odejsc. Gdybym to zrobila, nikt by mi nic nie powiedzial. Zamiast tego wzielam ja pod pachy i unioslam. -No, dalej - szepnelam, stawiajac Ivy na nogi. Kiedy dotknelam jej roz5p0a8lonej skory, wszystko we mnie krzyczalo, zebym ja upuscila. - Wejdzmy do srodka. Zwiotczala w moim uscisku. -Powiedzialam, zeby tego nie robil. Ivy byla wyzsza ode mnie, ale moje ramie dobrze sie ulozylo pod jej pacha; biorac na siebie wieksza czesc jej ciezaru, pchnelam drzwi. -Nie sluchal - powiedziala. Wciagnelam ja do kosciola i zamknelam za nami drzwi, odcinajac sie od wymiocin i krwi na schodach. Czern przedsionka byla przytlaczajaca. Ruszylam do przodu, w strone jasniejszego wnetrza kosciola. Ivy zgiela sie wpol i jeknela. Na moim szlafroku zauwazylam ciemna plame swiezej krwi. Przyjrzalam sie jej. -Ivy, ty krwawisz. Jej mantra: "Powiedzial, ze wszystko jest w porzadku" przeszla w chichot. Zmrozilo mnie. To byl gleboki chichot, od ktorego przeszly mnie ciarki i zaschlo mi w ustach. -Tak - powiedziala miekkim, zmyslowym glosem. - Krwawie. Chcesz posmakowac? Z przerazeniem sluchalam, jak chichot przechodzi w jekliwy szloch. -Kazdy powinien sprobowac - stwierdzila placzliwie. - To juz nie ma znaczenia. Zacisnelam zeby i chwycilam ja mocniej. Do strachu doszedl gniew. Ktos ja wykorzystal. Ktos zmusil ja, by przyjela krew wbrew jej woli. Tracila zmysly jak narkoman na glodzie. -Rachel? - powiedziala drzacym glosem. - Chyba zwymiotuje... -Jestesmy prawie na miejscu - powiedzialam ponuro. - Zaczekaj. Po prostu chwile zaczekaj. Ledwie zdazylysmy. Ivy krztusila sie i wymiotowala do swego czarnego porcelanowego klozetu, a ja przytrzymywalam jej zlepione wymiocinami wlosy. Raz spojrzalam w swietle lampki w ksztalcie muszli, jak Ivy wymiotuje gesta, czarna krwia, a potem zamknelam oczy. Wstrzasal nia szloch, a kiedy skonczyla, spuscilam wode, zeby czym predzej pozbyc sie tego paskudztwa. Zapalilam swiatlo i lazienke zalal rozany blask. Ivy siedziala na podlodze, z czolem wspartym o klozet i plakala. Jej skorzane spodnie blyszczaly od krwi az do kolan. Pod kurtka miala podarta jedwabna bluzke. Przywarla do niej, lepka od krwi wyplywajacej z szyi. Nie zwazajac na wewnetrzny ostrzegawczy glos, ostroznie odsunelam wlosy Ivy, zeby obejrzec rane. Zoladek podszedl mi do gardla. Idealna szyja Ivy byla rozdarta; surowa biel jej skory szpecila dluga rana. Wciaz krwawila; staralam sie na nia nie chuchnac, zeby nie uaktywnila sie pozostajaca w niej wampirza slina. Przestraszona, puscilam wlosy Ivy i sie cofnelam. W wampirzych kategoriach zostala zgwalcona. -Mowilam, zeby tego nie robil - powiedziala. Uswiadomila sobie, ze juz nad nia nie stoje, i zaczela szlochac troche ciszej. - Mowilam, zeby tego nie robil. Moja twarz w lustrze byla blada i przerazone. Odetchnelam, zeby sie uspokoic. Chcialam, zeby wszystko zniknelo. Ale musialam zmyc z Ivy krew. Musialam polozyc ja do lozka z poduszka, w ktora moglaby sie wyplakac. Musialam jej dac kubek kakao i sprowadzic naprawde dobrego psychiatre. Czy sa psychiatrzy leczacy wykorzystane wampiry? -Ivy - odezwalam sie lagodnie - pora sie umyc. - Spojrzalam na jej wanne, w ktorej wciaz plywala ta glupia ryba. Ivy potrzebowala prysznica, a nie wanny, gdzie siedzialaby w brudzie, ktory trzeba bylo z niej zmyc. - Chodzmy, Ivy - powiedzialam zachecajaco. - Szybki prysznic mojej w lazience. Przyniose ci koszule nocna. Chodz... -Nie. - Nie mogla skupic wzroku, kiedy stawialam ja na nogi. - Nie mog5la0m9 przestac. Powiedzialam, zeby tego nie robil. Dlaczego nie przestal? -Nie wiem - mruknelam z rosnacym gniewem. Pomoglam jej przejsc przez korytarz do mojej lazienki. Szturchnelam wylacznik swiatla lokciem, posadzilam Ivy na podlodze pod pralka i poszlam odkrecic prysznic. Plusk wody ja ozywil. -Smierdze - szepnela z nieobecnym wyrazem twarzy, patrzac na siebie. Nie chciala spojrzec na mnie. -Dasz rade sama wziac prysznic? - zapytalam w nadziei, ze sie rozrusza. Z twarza bez wyrazu spojrzala na pokrywajaca ja zakrzepla, zwymiotowana krew. Ostroznie dotknela blyszczacej powierzchni palcem, a potem go oblizala. Moj zoladek wywinal kozla. Tak bardzo napielam ramiona, ze az mnie rozbolaly. Ivy zaczela plakac. -Trzy lata - powiedziala. Po jej owalnej twarzy plynely lzy. Przeciagnela grzbietem dloni pod broda, zostawiajac na niej krwawa smuge. - Trzy lata... Nie unoszac glowy, siegnela do bocznego zamka spodni, a ja rzucilam sie do drzwi. -Zrobie ci kakao - powiedzialam, czujac, ze sytuacja mnie przerasta. Zawahalam sie. - Mozesz zostac sama na kilka minut? -Tak - szepnela, a ja cicho zamknelam za soba drzwi. Poszlam do kuchni z poczuciem lekkosci i nierzeczywistosci. Zapalilam swiatlo i objelam sie rekami, slyszac pustke pomieszczenia. Prowizoryczne biurko Ivy ze srebrzystym sprzetem pachnacym lekko ozonem dziwnie pasowalo do moich lsniacych miedzianych garnkow, ceramicznych lyzek i ziol zwisajacych z suszarki do swetrow. Kuchnia byla pelna sladow naszej obecnosci, starannie oddzielonych w przestrzeni, lecz zawierajacych sie w tych samych scianach. Chcialam do kogos zadzwonic, zloscic sie, ciskac gromy, prosic o pomoc. Ale kazdy by powiedzial, zebym ja zostawila i wyszla. Metodycznie wyjelam mleko i kakao i trzesacymi sie rekami zaczelam przygotowywac napoj dla Ivy. Gorace kakao, pomyslalam gorzko. Ktos zgwalcil Ivy, a ja tylko moglam jej zrobic cholerna filizanke kakao. To musial byc Piscary. Tylko on byl na tyle silny albo zuchwaly, by ja zgwalcic. A to byl gwalt. Powiedziala mu, zeby tego nie robil. Wzial ja wbrew jej woli. To byl gwalt. Pisnal zegar mikrofalowki. Mocniej zawiazalam pasek. Zmrozil mnie widok krwi na szlafroku i na kapciach, po czesci czarnej i zakrzeplej, po czesci swiezej i czerwonej. Ta czarna sie tlila. To byla krew nieumarlego wampira. Nic dziwnego, ze Ivy wymiotowala. Ta krew pewnie palila ja od srodka. Nie zwracajac uwagi na obrzydliwy zapach kauteryzowanej krwi, skonczylam robic kakao i zanioslam je do pokoju Ivy, bo z prysznica ciagle lala sie woda. Swiatlo nocnej lampki zalalo rozowo-bialy pokoj miekkim blaskiem. Sypialnia Ivy byla tak niepodobna do legowiska wampira, jak jej lazienka. Skorzane zaslony, majace nie wpuszczac rannego swiatla, byly ukryte za bialymi zaslonami. Cala jedna sciane zajmowaly zdjecia w ramkach z brazu, przedstawiajace Ivy, jej matke, ojca, siostre i ich zycie, co wywolywalo wrazenie jakiegos sanktuarium. Byly tam ziarniste zdjecia usmiechnietych, nieuczesanych osob w szlafrokach, stojacych przed choinka. Wakacyjne zdjecia robione przed kolejkami gorskimi, z opalonymi nosami i w kapeluszach z szerokim rondem. Wschod slonca na plazy, ojciec Ivy obejmuje corki, chroniac je przed chlodem. Nowsze zdjecia byly ostre i mialy zywe kolory, ale dla mnie juz nie byly takie piekne. Usmiechy staly sie mechaniczne. Ojciec Ivy wygladal na zmeczonego. Miedzy Ivy i jej matka pojawil sie dystans. Na najnowszych zdjeciach w ogole jej nie bylo. 510 Odwrocilam sie i odwinelam miekka narzute, przykrywajaca czarna atlasowa posciel o zapachu popiolu z drewna. Na nocnym stoliku lezala ksiazka opisujaca metody przeprowadzania glebokiej medytacji i cwiczenia w osiaganiu odmiennych stanow swiadomosci. Wezbral we mnie gniew. Tak bardzo sie starala, a teraz znalazla sie w punkcie wyjscia. Dlaczego? Po co bylo to wszystko? Postawilam kakao obok ksiazki i poszlam do swojego pokoju, zeby sie pozbyc zakrwawionego szlafroka. Szybkimi ruchami przeciagnelam szczotka po wlosach, wlozylam dzinsy i czarna bluzke bez plecow, ktora byla moja najcieplejsza czysta i ciepla rzecza, poniewaz nie przynioslam jeszcze z magazynu zimowych ubran. Zostawilam szlafrok i tlace sie kapcie na podlodze i przeszlam na bosaka przez kosciol po nocna koszule Ivy, wiszaca w jej lazience. -Ivy?! - zawolalam i z wahaniem zapukalam do drzwi mojej lazienki, slyszac tylko szum wody. Nie bylo odpowiedzi, wiec zapukalam jeszcze raz i pchnelam drzwi. Wszystko spowijaly geste kleby pary wodnej, od ktorej robilo sie ciezko w plucach. - Ivy?! - zawolalam z niepokojem jeszcze raz. - Ivy, nic ci nie jest? Znalazlam ja w brodziku, skulona w plataninie dlugich nog i rak. Woda lala sie na jej pochylona glowe, a krew splywala z szyi cienkim strumyczkiem do odplywu. Dno brodzika zabarwiala jasniejsza czerwien krwi pochodzacej z jej nog. Nie potrafilam oderwac wzroku. Wewnetrzna strone ud Ivy szpecily dlugie zadrapania. Moze to byl gwalt takze w tradycyjnym sensie. Myslalam, ze zwymiotuje. Wlosy przykleily jej sie do ciala, a czern podwojnego lancuszka na noge mocno kontrastowala z biala skora - wygladal jak kajdanki. Trzesla sie, chociaz woda byla bardzo goraca; miala zamkniete oczy i twarz wykrzywiona wspomnieniem, ktore bedzie ja przesladowac przez reszte zycia oraz po smierci. Kto powiedzial, ze wampiryzm jest wspanialy? To bylo klamstwo, zludzenie, majace przeslonic obrzydliwa rzeczywistosc. Nabralam tchu. -Ivy? Otworzyla oczy. Szarpnelam sie w tyl. -Nie chce wiecej myslec - odezwala sie cicho, nie mrugajac, mimo ze woda sciekala jej po twarzy. - Jesli cie zabije, nie bede musiala myslec. Sprobowalam przelknac sline. -Mam wyjsc? - szepnelam. Zamknela oczy i skrzywila sie jeszcze bardziej. Podciagnela kolana pod brode, by sie zaslonic, oplotla nogi rekami i znow zaczela plakac. -Tak. Drzac, wyciagnelam reke i zamknelam doplyw wody. Chwycilam szorstki bawelniany recznik i sie zawahalam. -Ivy? - powiedzialam z przestrachem. - Nie chce cie dotykac. Prosze cie, wstan. Wstala i wziela ode mnie recznik. Na jej twarzy lzy mieszaly sie z woda. Kiedy obiecala, ze sie wytrze i ubierze, wzielam jej przesiakniete krwia ubranie razem z moim szlafrokiem i kapciami i wynioslam je na tylny ganek. Zapach plonacej krwi przyprawial mnie o mdlosci jak brzydko pachnace kadzidlo. Chcialam zakopac te rzeczy pozniej na cmentarzu. Kiedy wrocilam, zastalam ja skulona na lozku. Woda z jej mokrych wlosow wsiakala w poduszke, na stoliku stalo nietkniete kakao. Byla odwrocona twarza do sciany i sie nie ruszala. Przykrylam ja narzuta. Ivy zadrzala. -Ivy? - powiedzialam, a potem sie zawahalam, nie wiedzac, co robic. -Powiedzialam, zeby tego nie robil - wyszeptala glosem przywodzacym na mysl podarty szary jedwab osiadajacy na sniegu. 511 Usiadlam na stojacej pod sciana skrzyni przykrytej materialem. Piscary. Nie chcialam jednak wymawiac jego imienia, ze strachu, ze wywola jakas niepozadana reakcje. -Zaprowadzil mnie do niego Kist - powiedziala. Skrzyzowala rece na piersiach i chwycila sie za ramiona. Pobladlam, zobaczywszy pod jej paznokciami cos, co moglo byc tylko kawaleczkami ciala, i podciagnelam narzute wyzej, by zakryc jej palce. -Zaprowadzil mnie do niego Kist - powtorzyla powoli i z rozmyslem. - Byl zly. Powiedzial, ze sprawiasz klopoty. Powiedzialam mu, ze nie zrobisz mu krzywdy, ale byl zly. Byl taki zly na mnie. Nie podobalo mi sie to. -Powiedzial - niemal niedoslyszalnie szepnela Ivy - ze jesli nie umiem cie okielznac, to on to zrobi. Powiedzialam, ze uczynie z ciebie moja potomkinie, ze bedziesz sie odpowiednio zachowywac i nie bedzie cie musial zabic, ale nie umialam tego zrobic. - Zaczela mowic wyzszym glosem, niemal goraczkowo. - Nie chcialas tego, a to ma byc dar. Przepraszam. Tak mi przykro. Usilowalam ci powiedziec - ciagnela odwrocona do sciany. - Usilowalam utrzymac cie przy zyciu, ale on chce sie teraz z toba zobaczyc. Chce z toba porozmawiac. Chyba ze... - Przestala drzec. - Rachel? Wczoraj... przeprosilas mnie za to, ze twoim zdaniem doprowadzilas mnie do ostatecznosci, czy za to, ze sie nie zgodzilas? Nabralam powietrza, by jej odpowiedziec, i ze zdumieniem stwierdzilam, ze slowa ugrzezly mi w gardle. -Chcesz byc moja potomkinia? - wyszeptala ciszej, niz gdyby z poczuciem winy odmawiala modlitwe. -Nie - szepnelam, smiertelnie przerazona. Zaczela sie trzasc. Uswiadomilam sobie, ze znow placze. -Ja tez mowilam: "nie" - powiedziala miedzy haustami powietrza. - Mowilam: "nie", ale on mnie nie sluchal. Ja chyba nie zyje, Rachel. Czy ja nie zyje? - zapytala i z naglego strachu przestala plakac. Mialam sucho w ustach. Objelam sie rekami. -Co sie stalo? Na chwile wstrzymala oddech. -Byl zly. Powiedzial, ze go zawiodlam. Ale ze nic nie szkodzi. Ze jestem dzieckiem jego serca i ze mnie kocha. I ze mi wybacza. Powiedzial, ze rozumie, jak to jest z pupilami. Ze sam kiedys ich trzymal, ale ze zawsze zwracali sie przeciwko niemu i musial ich zabic. Bolalo go, kiedy wciaz go zdradzali. Powiedzial, ze skoro nie moge sie przemoc, zeby uczynic cie bezpieczna, on to zrobi za mnie. Powiedzialam, ze to zrobie, ale wiedzial, ze klamie. - Jeknela. - Wiedzial, ze klamie. Bylam pupilka. Bylam niebezpieczna pupilka, ktora trzeba poskromic. Za kogos takiego uwazal mnie Piscary. -Powiedzial, ze rozumie moja potrzebe posiadania przyjaciolki zamiast pupilki, ale ze nie jest bezpiecznie zostawic cie w twoim stanie. Powiedzial, ze stracilam kontrole i ze ludzie zaczynaja gadac. Wtedy sie rozplakalam, bo on byl taki mily, a ja go rozczarowalam. - Mowila zrywami, z trudem wypowiadajac slowa. - I kazal mi usiasc przy sobie, objal mnie i szepnal, jak bardzo jest ze mnie dumny i ze kochal moja prababke niemal tak, jak kocha mnie. Nigdy nie chcialam niczego wiecej - powiedziala. - Chcialam, zeby byl ze mnie dumny. Rozesmiala sie krotkim, przesyconym bolem smiechem. -Powiedzial, ze rozumie chec posiadania przyjaciolki - mowila w strone sciany, z twarza zaslonieta wlosami. - Powiedzial, ze od wiekow szuka kogos na tyle silnego, by przezyl razem z nim, ze moja matka, babka i prababka byly za slabe, ale ze ja mam wole przezycia. Powiedzialam, ze ni5e 1c2hce zyc wiecznie, ale on mnie uciszyl, mowiac, ze jestem jego wybranka, ze zostane z nim na zawsze. Jej ramiona drzaly pod narzuta. -Przytulil mnie i usmierzal obawy przed przyszloscia. Powiedzial, ze mnie kocha i jest ze mnie dumny. A potem ujal moj palec i utoczyl sobie nim krwi. Kwas zoladkowy podszedl mi do gardla, ale go przelknelam. Glos Ivy stal sie bardzo delikatny, lecz kryla sie w nim stalowa nuta jej glosu i potrzeby. -O Boze, Rachel. On jest taki stary. To bylo jak wyplywajaca z niego plynna elektrycznosc. Usilowalam wyjsc. Chcialam tego i usilowalam wyjsc, ale mnie zatrzymal. Powiedzialam, zeby tego nie robil, a potem rzucilam sie do ucieczki. Ale mnie zlapal. Probowalam walczyc, ale nie mialam szans. A potem blagalam, zeby tego nie robil, ale mnie przytrzymal i zmusil, bym go posmakowala. Mowila chrapliwym glosem i cala sie trzesla. Przerazona, przysiadlam na krawedzi lozka. Ivy znieruchomiala, a ja czekalam. Nie widzialam jej twarzy i balam sie jej widoku. -A potem nie musialam juz myslec - ciagnela bezbarwnym glosem. - Chyba na chwile zemdlalam. Chcialam tego. Tej mocy, tej namietnosci. On jest taki stary. Pociagnelam go na podloge i usiadlam na nim okrakiem. Wzielam wszystko, co mial, a on przyciskal mnie do siebie i zachecal, bym siegnela glebiej, wziela wiecej. I ja to wzielam, Rachel. Wzielam wiecej, niz powinnam. Powinien byl mnie powstrzymac, ale pozwolil mi wziac wszystko. Nie moglam sie ruszyc ze zgrozy. -Kist probowal nas powstrzymac. Probowal wejsc miedzy nas, powstrzymac Piscaryego przed pozwoleniem, zebym wziela za wiele, ale z kazdym lykiem tracilam wieksza czastke siebie. Chyba... zrobilam Kistowi krzywde. Chyba go zlamalam. Wiem tylko tyle, ze odszedl, a Pi- scary... - Wymknelo jej sie ciche westchnienie i z wyrazna przyjemnoscia powtorzyla jego imie. - Piscary przyciagnal mnie do siebie. - Poruszyla sie zmyslowo w czarnej poscieli. - Delikatnie oparl o siebie moja glowe i przytulil mnie, az nabralam pewnosci, ze mnie chce, i przekonalam sie, ze moze mi dac jeszcze wiecej. Odetchnela spazmatycznie, zadrzala i zwinela sie w ciasny klebek; zaspokojona kochanka blyskawicznie zmienila sie w zbite dziecko. -Wzielam wszystko. Pozwolil mi wziac wszystko. Wiedzialam, dlaczego to robi, a mimo to dalej bralam. Zamilkla, ale wiedzialam, ze jeszcze nie skonczyla. Nie chcialam juz sluchac, ale musiala to wypowiedziec, bo inaczej powoli doprowadzilaby sie do szalenstwa. -Z kazdym pociagnieciem czulam, jak narasta jego glod - wyszeptala. - Z kazdym moim lykiem rosla jego potrzeba. Wiedzialam, co sie stanie, jesli tego nie przerwe, ale powiedzial, ze wszystko jest w porzadku i ze tak dlugo na to czekal. - Niemal jeknela. - Nie chcialam przestac. Wiedzialam, co sie stanie, i nie chcialam przestac. To byla moja wina. Moja wina. Rozpoznalam te slowa z relacji ofiar gwaltu. -To nie byla twoja wina - stwierdzilam i polozylam dlon na jej zakrytym ramieniu. -Byla - powtorzyla, a ja sie cofnelam, bo jej glos stal sie niski i zmyslowy. - Wiedzialam, co sie stanie. I kiedy mialam juz wszystko, czym byl, poprosil o oddanie jego krwi, tak jak przewidywalam. I oddalam mu ja. Chcialam ja oddac i to zrobilam. I to bylo fantastyczne. Niech Bog ma mnie w opiece - szepnela. - Zylam. Nie bylam zywa od trzech lat. Bylam boginia. Moglam dawac zycie. Moglam je odbierac. Zobaczylam, jaki jest naprawde, i zapragnelam sie stac taka, jak on. I kiedy jego krew plonela we mnie, jakby byla moja, kiedy jego sila i moc w calosci przeszly na mnie, wypalajac we mnie obrzydliwa, piekna prawde jego istnienia, poprosil mnie, bym zostala jego wybrana potomkinia. Poprosil, zebym zajela miejsce Ki- stena, powiedzial, ze zanim mi to zaproponowal, czekal, az zrozumiem, co to oznacza. I ze kiedy umre, bede m51u3 rowna. Glaskalam ja uspokajajaco po glowie, a ona zamknela oczy i przestala drzec. Robila sie senna, a w miare, jak jej umysl rozwijal ten koszmar i znajdowal sposob na poradzenie sobie z nim, wygladzala sie jej twarz. Zastanawialam sie, czy ma to cos wspolnego z tym, ze wraz ze zblizaniem sie switu jasnialo niebo widoczne za zaslonami. -Oddalam sie mu, Rachel - szepnela Ivy, a jej wargi zaczely z powrotem nabierac koloru. - Oddalam sie mu, a on rzucil sie na mnie jak zwierze. Z radoscia przyjelam bol. Jego zeby to byla najwyzsza prawda, docierajaca wprost do mojej duszy. Pokiereszowal mnie, bo z radosci, ze odzyskuje moc po tym, jak dobrowolnie mi ja dal, stracil panowanie nad soba. A ja sie w tym plawilam, mimo ze robil mi since na rekach i rozszarpywal szyje. Zmusilam sie, by dalej ja glaskac. -Bolalo - szepnela. Zadrgaly jej powieki. - Nikt nie ma w sobie dos'c wampirzej sliny, by przemienic tyle bolu, a on wraz z krwia chleptal moja niedole i cierpienie. Chcialam dac mu wiecej, udowodnic, ze jestem wo bec niego lojalna, ze chociaz go zawiodlam, bo cie nie okielznalam, to chce byc jego potomkinia. Krew smakuje lepiej z seksem - powiedziala slabym glosem. - Dzieki hormonom jest slodsza, wiec sie otworzylam na niego. Odmowil, chociaz jeczal z pozadania, bo powiedzial, ze moze mnie przez pomylke zabic. Ale ja robilam swoje, az nie zdolal sie powstrzymac. Chcialam tego. Chcialam tego, mimo ze sprawial mi bol. Wzial wszystko, doprowadzil nas na szczyt i mnie zabil. - Zadrzala, nie otwierajac oczu. - O Boze, Rachel. On mnie chyba zabil. -Nie jestes martwa - szepnelam przestraszona, bo nie mialam pewnosci. Gdyby byla martwa, nie moglaby przebywac na terenie kosciola, prawda? Chyba ze jest jeszcze w fazie przejsciowej. Podczas przestawiania sie chemii czas nie mial sztywnych zasad. Co ja, u diabla, robie? -On mnie chyba zabil - powtorzyla niewyraznie Ivy, powoli zapadajac w sen. - Chyba sama sie zabilam. - Mowila jak male dziecko, drgaly jej powieki. - Czy ja nie zyje, Rachel? Bedziesz przy mnie czuwac? Dopilnujesz, zeby nie spalilo mnie slonce, kiedy bede spala? Ochronisz mnie? -Ciii - szepnelam, przerazona. - Zasnij, Ivy. -Nie chce byc martwa - wymamrotala. - Popelnilam blad. Nie chce byc potomkinia Piscary'ego. Chce zostac tu z toba. Moge tu z toba zostac? Bedziesz przy mnie czuwac? -Cicho - mruknelam, glaszczac ja po wlosach. - Zasnij. -Ladnie pachniesz... pomaranczami - szepnela, przyprawiajac mnie o zywsze bicie serca, ale przynajmniej nie pachnialam jak ona. Glaskalam ja, az jej oddech zwolnil i sie poglebil. Zastanawialam sie, czy kiedy zasnie, przestanie oddychac. Nie mialam pewnosci, czy Ivy jeszcze zyje. Spojrzalam na witrazowe okno; przez szpary w zaslonach przeciekalo jasniejsze swiatlo brzasku. Wkrotce wzejdzie slonce, a ja nic nie wiedzialam o wampirach przechodzacych na druga strone, poza tym, ze musza sie wtedy znajdowac w grobie albo w swiatloszczelnym pomieszczeniu. Oraz ze budza sie o zachodzie slonca glodne. O Boze. A jesli Ivy jest martwa? Powedrowalam wzrokiem do stojacej na mahoniowej toaletce szkatulki na bizuterie, zawierajacej bransoletke "na wypadek smierci", ktorej Ivy nie chciala nosic. Miala dobre ubezpieczenie. Gdybym zadzwonila pod numer wygrawerowany na srebrnym kolku, w ciagu pieciu gwarantowanych minut pojawilaby sie tu karetka i zabralaby ja do przyjemnej czarnej dziury w ziemi, z ktorej Ivy wychynelaby po zapadnieciu ciemnosci jako piekna odrodzona nieumarla. Czujac sciskanie w dolku, wstalam i poszlam do mojego pokoju po krzyzyk. Jesli jest martwa, nastapi jakas reakcja, nawet jesli Ivy znajduje sie w fazie przejsciowej. Utrata przytomn5o1s4ci w kosciele to jedno; dotyk poswieconego krzyzyka na skorze to co innego. Wrocilam, podzwaniajac amuletami, i ze wstrzymanym oddechem zakolysalam moja bransoletka nad Ivy. Zadnej reakcji. Przyblizylam krzyzyk do jej szyi za uchem i kiedy znow nic sie stalo, odetchnelam lzej. Proszac ja w duchu o wybaczenie, gdybym sie mylila, dotknelam krzyzykiem jej skory. Nie poruszyla sie, a jej tetno nadal bylo miarowe. Kiedy zabralam krzyzyk, skora Ivy byla biala i nieskazitelna. Wyprostowalam sie i odmowilam w milczeniu modlitwe. Ivy chyba nie byla martwa. Powoli wyszlam z pokoju i zamknelam za soba drzwi. Piscary zgwalcil ja z jednego powodu. Wiedzial, ze sie domyslilam. Ivy mowila, ze chcial ze mna rozmawiac. Jesli zostane w moim kosciele, to zaatakuje moja matke, potem Nicka, a potem zapewne odnajdzie mojego brata. Wrocilam myslami do Ivy, skulonej w lozku. Nastepna bedzie moja matka. I umrze, nawet nie wiedzac, dlaczego jest torturowana. Trzesac sie w srodku, poszlam do salonu po telefon. Palce drzaly mi tak bardzo, ze musialam dwa razy wybierac numer. Dotarcie do Rose kosztowalo mnie trzy minuty perswazji. -Przykro mi, pani Morgan - powiedziala glosem tak politycznie poprawnym, ze moglabym na nim zamrozic jajko. - Kapitan Edden jest nieosiagalny, a detektyw Glenn zostawil wiadomosc, zeby mu nie przeszkadzac. -Zeby mu nie... - wyjakalam. - Posluchaj. Wiem, kto ich zamordowal. Musimy sie tam natychmiast udac. Zanim on wysle kogos do mojej matki! -Przykro mi, pani Morgan - powtorzyla grzecznie Rose. - Nie jest juz pani konsultantka. Jesli chce pani zlozyc zazalenie albo poinformowac o zagrozeniu zycia, przelacze pania z powrotem do recepcji. -Nie! Zaczekaj! - powiedzialam blagalnie. - Nie rozumiesz. Polacz mnie z Glennem! -Nie, Morgan. - W zwykle spokojnym, pelnym rozsadku glosie Rose zabrzmial nagle nieoczekiwany gniew. - To ty nie rozumiesz. Nikt tu nie chce z toba rozmawiac. -Ale ja wiem, kto jest lowca czarownic! - zawolalam. Polaczenie zostalo przerwane. -Wy durni idioci! - wrzasnelam i cisnelam telefonem przez pokoj. Kiedy uderzyl o sciane, odpadla klapka i na podloge wysypaly sie baterie. Pomaszerowalam rozzloszczona do kuchni i siegajac po jeden z dlugopisow Ivy, rozsypalam na stole je wszystkie. Z mocno bijacym sercem nabazgra- lam wiadomosc, ktora chcialam przyczepic pinezka do drzwi kosciola. Jechal tu Nick. Glenn z nim zechce rozmawiac. Nick moglby go przekonac, ze mam racje, powiedziec im, dokad poszlam. Beda musieli przyjechac, chocby tylko po to, by mnie aresztowac za ingerowanie w sprawe. Kazalabym Nickowi zawiadomic ISB, ale biuro zapewne nalezalo do Piscary'ego. I mimo ze ludzie mieli takie same szanse na pokonanie glownego wampira, jak ja, moze samo ich przybycie ocaliloby mi tylek. Siegnelam do szafki, zdjelam z haczykow amulety i wepchnelam je do torby. Otworzylam szarpnieciem dolna szuflade i wyjelam z niej trzy drewniane kolki. Dodalam do nich duzy rzeznicki noz ze stojaka na noze. Potem wzielam pistolet na kulki i zaladowalam go najmocniejsza amunicja, jaka mogla dysponowac biala czarownica - amuletami nasennymi. Z blatu wyspy wzielam buteleczke swieconej wody. Po chwili zastanowienia wypilam lyk i schowalam buteleczke z pozostalymi przedmiotami. Swiecona woda byla skuteczna tylko wtedy, kiedy przez ostatnie trzy dni nie pilo sie nic innego, ale bylam gotowa zastosowac wszystkie srodki odstraszajace, jakie udalo mi sie pospiesznie zebrac. Nie zwalniajac kroku, weszlam do korytarza po moje buty. Wlozylam je i ruszylam do drzwi frontowych, powiewajac sznurowkami. Nagle zatrzymalam sie, obrocilam na piecie i wroc5i1la5m do kuchni. Zgarnelam garsc drobnych na autobus i wyszlam. Piscary chcial ze mna rozmawiac? To dobrze. Ja chcialam porozmawiac z nim. ROZDZIAL 26 O piatej rano autobus byl zatloczony. Jechaly nim glownie zywe wampiry i ich nasladowcy, ktorzy wracali do domu, by zrobic bilans swej zalosnej egzystencji. Omijali mnie szerokim lukiem. Byc moze smierdzialam swiecona woda. Byc moze okropnie wygladalam, zgrzana w brzydkim, ciezkim zimowym plaszczu z falszywym futrem na kolnierzu, ktory wlozylam, zeby kierowca mnie nie rozpoznal 0wpuscil do srodka. Ale stawialam na kolki.Wysiadlam z zacieta twarza przy restauracji Piscary'ego. Nie ruszylam sie z miejsca, dopoki nie zamknely sie drzwi i autobus nie odjechal. Halas silnika powoli cichl, az zmieszal sie z narastajacym szumem porannego ruchu. Zmruzonymi oczyma popatrzylam wprost w jasniejace niebo. Mgielka mojego oddechu przeslonila blady, kruchy blekit. Zadalam sobie pytanie, czy to moj ostatni widok nieba. Wkrotce wstanie dzien. Gdybym byla sprytna, zaczekalabym z wchodzeniem do srodka, az wzejdzie slonce. Zmusilam sie do ruchu. Wszystkie okna pietrowej knajpy Piscary'ego byly ciemne. Przy kei wciaz cumowal jacht, a woda cicho pluskala. Na parkingu stalo tylko pare samochodow. Zapewne nalezacych do pracownikow. Nie zwalniajac kroku, przesunelam torbe do przodu, wyjelam kolki i je wyrzucilam. Uderzyly o asfalt ze stukotem, ktory porazil moje uszy. Przyniesienie ich bylo glupie. Jakbym mogla przebic kolkiem nieumarlego wampira. Pistolet na kulki zatkniety z tylu za pasek spodni prawdopodobnie tez zda sie na nic, poniewaz bylam pewna, ze nim dotre zaprowadzona do Piscary'ego, zostane obszukana. Glowny wampir powiedzial, ze chce porozmawiac, ale bylabym glupia, sadzac, ze na tym poprzestanie. Jesli chcialam sie z nim spotkac ze wszystkimi moimi zakleciami i amuletami, musialabym sobie wywalczyc do niego droge. Gdybym pozwolila odebrac sobie wszystko, co mialam, dotarlabym do niego bez szwanku, ale dosc bezbronna. Otworzylam buteleczke ze swiecona woda i cala ja wypilam, a ostatnie krople wylalam na dlon i przetarlam nia szyje. Pusta buteleczka poszla z klekotem w slady kolkow. Ruszylam w moich bezglosnych butach, napedzana strachem o matke i gniewem za to, co Piscary zrobil Ivy. Jesli bedzie ich zbyt wielu, wejde bez amuletow. Moim asem w rekawie byl Nick i FBI. Ze scisnietym zoladkiem pchnelam ciezkie drzwi. Cicha nadzieja, ze restauracja bedzie pusta, zniknela na widok kilku osob, ktore spojrzaly na mnie znad swojej pracy. Wszystkie byly zywymi wampirami. Ludzki personel wyszedl. Moglabym sie zalozyc, ze ladni, poznaczeni bliznami, pelni uwielbienia ludzie poszli do domu z ulubionymi klientami. Kelnerzy sprzatali przy zapalonym swietle i obszerna sala ze scianami imitujacymi sciany drewnianej chaty, ktora poprzednio wygladala tajemniczo i ekscytujaco, teraz sprawiala wrazenie brudnej i zniszczonej. Troche jak ja. Witrazowe przepierzenie dzielace sale bylo rozbite. Jakas drobna kobieta z wlosami do pasa podmiatala kawalki zieleni i zlota pod sciane. Kiedy weszlam, przerwala prace i wsparla sie na szczotce. Czulam dziwny, gesty i slodkawy zapach. Zgubilam krok, uswiadamiajac sobie, ze w powietrzu unosi sie tyle wampirzych feromonow, ze moge ich posmakowac. Przynajmniej Ivy walczyla, pomyslalam. Wiekszosc wampirow miala since lub bandaze, a wszystkie, z wyjatkiem tego siedzacego przy barze, byly w zlym nastroju. Jeden zostal ukaszony; mial poszarpana szyje i mundurek rozdarty przy kolnierzu. W jasnym swietle poranka znikal ich czar i seksualny powab, zostawiajac po sobie tylko zmeczona brzydote. Skrzywilam z obrzydzeniem usta. W takiej postaci byly odpychajace. A mimo to blizna na mojej szyi zaczela mrowic. -Prosze, zobaczcie, kto sie pojawil - odezwal sie przeciagle wampir przy barze. Mundurek mial bardziej wymyslny od pozostalych, a kiedy zobaczyl, ze patrze na plakietke z jego imieniem, zdjal ja. To byl Samuel, wampir, ktory puscil Tarre na gore, kiedy tu bylismy. Wstal i przechylil sie przez kontuar, zeby nacisnac jakis przycisk. Zgasl umieszczony w oknie za mna znak gloszacy, ze restauracja jest otwarta. -Ty jestes Rachel Morgan? - zapytal powoli protekcjonalnym tonem pewnego siebie wampira. Przycisnelam do siebie torbe i zuchwale minelam tabliczke z napisem "Prosimy zaczekac na kierownika sali". Tak, jestem niegrzeczna dziewczynka. -Owszem - odparlam, zalujac, ze jest tu az tyle stolikow. Zwolnilam, bo wreszcie przez moj gniew przedarla sie ostroznosc. Zlamalam zasade numer jeden: wkroczylam wsciekla. Wszystko byloby w porzadku, gdybym nie zlamala takze wazniejszej zasady numer dwa: stawialam czolo nieumarlemu wampirowi na jego wlasnym terenie. Kelnerzy spogladali w moja strone, a mnie zaczelo szybciej bic serce, bo Samuel podszedl do drzwi i zamknal je na klucz. Odwrocil sie i niedbale rzucil pek kluczy, ktore przelecialy przez cale pomieszczenie. Postac stojaca przy nieuzywanym kominku uniosla reke, a ja rozpoznalam Kistena, niewidocznego w cieniu, dopoki sie nie poruszyl. Klucze z brzekiem uderzyly o jego dlon i zniknely. Nie wiedzialam, czy mam byc na niego zla, czy nie. Zostawil Ivy i odjechal, ale tez usilowal ich powstrzymac. -1 tym sie przejmuje Piscary? - powiedzial Samuel z szyderstwem malujacym sie na pieknej twarzy. - Chudzina. Niewiele ma na gorze. - Spojrzal na mnie lubieznie. - I na dole tez. Sadzilem, ze bedziesz wyzsza. Siegnal w moja strone. Oslonilam sie reka, trafiajac piescia w jego otwarta dlon. Chwycilam go za nadgarstek i szarpnelam do przodu, wprost na moja uniesiona stope. Uderzenie pozbawilo go tchu i odrzucilo w tyl. Skoczylam za nim na podloge i walnelam go w krocze. -A ja sadzilam, ze bedziesz sprytniejszy - powiedzialam, wstajac i od razu sie cofajac, mimo ze wil sie, z trudem chwytajac powietrze. Zapewne nie byla to najsprytniejsza rzecz, jaka moglam zrobic. Kelnerzy zostawili swoje scierki i szczotki i ruszyli w moja strone niespiesznym krokiem. Zaczelam szybciej oddychac, zrzucilam kurtke i odepchnelam noga jeden ze stolikow, zeby zrobic sobie miejsce. Siedem amuletow w pistolecie. Dziewiec wampirow. Nie uda mi sie zalatwic ich wszystkich. Zadrzalam w powiewie powietrza, muskajacym moje nagie ramiona. -Nie - odezwal sie Kist ze swego kata. Zawahaly sie. -Powiedzialem: "nie"! - krzyknal i ruszyl w moja strone, od razu zwalniajac kroku, by nie bylo widac, ze utyka. Wampiry sie zatrzymaly, otaczajac mnie kregiem o promieniu dwoch i pol metra. Dwa i pol metra, pomyslalam, przypominajac sobie cwiczenia z Ivy. To byl zasieg zywego wampira. Ten z obolalym kroczem wstal; garbil sie i mial zbolala mine. Kist pr5z1e7pchnal sie przez krag i stanal naprzeciwko niego z szeroko rozstawionymi nogami i dlonmi na biodrach. W ciemnej jedwabnej koszuli i eleganckich spodniach wygladal o wiele bardziej wytwornie niz w swoim zwyklym skorzanym stroju. Po policzku, na ktorym juz sie pojawil lekki zarost, rozlewal mu sie siniak, prawie dochodzac do oka. Domyslilam sie z jego postawy, ze bola go zebra, ale pomyslalam, ze naprawde ucierpiala jego duma. Stracil pozycje wybranego potomka na rzecz Ivy. -Kazal ja przyprowadzic, a nie poturbowac - powiedzial. Zobaczyl, ze sie przygladam zadrapaniom od paznokci pod jego grzywka, i mocno zacisnal usta. Chociaz Samuel byl roslejszy, Kisten mial u niego posluch. Jego zwykla postawe nonszalanckiego flirtu zastapil zly nastroj, nadajac mu twardosci i surowosci, ktora zawsze mnie pociagala u mezczyzn. Jak kazdy kierownik, Kist mial klopoty z pracownikami, a fakt, ze musial zajmowac sie bzdetami jak wszyscy inni, dodawal mu atrakcyjnosci. Obrzucilam go spojrzeniem, a za moim wzrokiem podazyly mysli. Cholerne wampirze feromony. Wciaz usilujac zlapac oddech, roslejszy wampir zerknal na mnie, a potem wrocil spojrzeniem do Kista. -Trzeba ja obszukac - stwierdzil i popatrzyl na mnie, oblizujac wargi. Serce zabilo mi szybciej. - Ja to zrobie. Zesztywnialam i pomyslalam o pistolecie. Wampirow bylo zbyt wiele. -Nie, ja - orzekl Kist, a jego niebieskie teczowki zaczely znikac za rozszerzajacym sie kregiem czerni. Cudownie. Samuel cofnal sie z ponura mina, a Kist wyciagnal reke po moja torbe. Zawahalam sie, jednak widzac, ze unosi brwi, jakby chcial powiedziec "Tylko mnie sprowokuj", podalam mu ja. Polozyl ja na pobliskim stoliku. -Oddaj mi to, co masz przy sobie - powiedzial cicho. Patrzac mu w oczy, powoli siegnelam za plecy i podalam mu pistolet. Otaczajace nas wampiry milczaly. Moze z powodu szacunku wobec mojego pistolecika na czerwone kulki? Nie wiedzialy, czym jest zaladowany. Juz w chwili, kiedy wtykalam go za pasek spodni, wiedzialam, ze nie uda mi sie go uzyc. Zmarszczylam brwi na mysl o straconych szansach, ktore tak naprawde nigdy nie istnialy. -Krzyzyk? - powiedzial, wiec rozpielam zameczek bransoletki z amuletami i upuscilam ja na jego dlon. Bez slowa polozyl ja wraz z pistoletem na stoliku za soba. Postapil krok do przodu i rozlozyl rece. Kiedy poslusznie zrobilam to samo, podszedl i zaczal mnie obszukiwac. Czujac jego dlonie na sobie, zacisnelam zeby. Tam, gdzie mnie dotykal, pojawialo sie cieple mrowienie, da-zace ku srodkowi ciala. Tylko nie blizne, tylko nie blizne, pomyslalam rozpaczliwie, wiedzac, co sie stanie, gdyby jej dotknal. W powietrzu unosilo sie tyle wampirzych feromonow, ze prawie mozna je bylo zobaczyc, i juz sam podmuch z wentylatora wywolywal u mnie przyjemne pulsowanie od szyi po krocze. Kiedy opuscil rece, zadrzalam z ulga. -Amulet na twoim malym palcu - zazadal, wiec go zdjelam i wcisnelam mu w dlon. Polozyl go obok pistoletu. Spojrzal na mnie z napieciem. - Jesli sie poruszysz, zginiesz - powiedzial. Wpatrywalam sie w niego nierozumiejacym spojrzeniem. Kist sie przyblizyl. Wyczuwalam jego napiecie; blyskawiczne reakcje Kista zalezaly od mojego nastepnego posuniecia. Chuchnal na moj obojczyk, a ja natychmiast przypomnialam sobie, jak przed czterema dniami musnal ustami moje ucho. Patrzyl na mnie z gory, z wahaniem, z pustym wyrazem niebieskich oczu, dobrze skrywajac glod. Uniosl reke przeciagnal mi palcem po szyi od ucha za blizne. Zmiekly mi kolana. Wciagnelam powietrze, wyprostowalam sie i czujac 5fa1l8e pozadania, zamachnelam sie, chcac uderzyc go na odlew. Chwycil mnie za reke i pociagnal do siebie. Obrocilam sie i chcialam go kopnac. Chwycil mnie za stope. Szarpnal i puscil. Klapnelam mocno na tylek. Spojrzalam na niego z drewnianej podlogi, a reszta wampirow sie smiala. Twarz Kista pozostawala jednak bez wyrazu. Zadnego gniewu, zadnych domyslow. Nic. -Pachniesz jak Ivy - powiedzial, kiedy z mocno bijacym sercem wstalam. - Ale nie jestes z nia zwiazana. - Jego stoicka mine naruszyl cien zadowolenia. - Nie zdolala tego zrobic. -O czym ty mowisz? - warknelam otrzepujac sie, zaklopotana i zla. Zmruzyl oczy. -Bylo ci przyjemnie, co? Kiedy dotykalem twojej blizny? Jak juz jakis wampir zwiaze cie poprzez krew, tylko on bedzie umial wywolac taka reakcje. Kto cie ukasil, nie zadal sobie trudu, by cie zwiazac? - Zamyslil sie, a mnie sie wydalo, ze widze na jego twarzy pozadanie. - A moze potem zabilas tego, kto cie zaatakowal, zeby uniknac zwiazania? Niegrzeczna z ciebie dziewczynka. Nic nie powiedzialam. Niech sobie mysli, co chce. Wzruszylam ramionami. -Poniewaz nie jestes z nikim zwiazana, taka reakcje moze wywolac kazdy wampir. - Uniosl brwi. - Kazdy wampir - powtorzyl, a na mysl o czekajacym na mnie Piscarym przebiegl mnie zimny dreszcz. - Powinnas miec interesujacy poranek - dodal. Odzyskal jasnosc widzenia. Siegnal za siebie i sciagnal moja torbe ze stolika. Wampiry zaczely rozmawiac miedzy soba, zastanawiajac sie od niechcenia na glos, jak dlugo wytrwam. Kist najpierw wyjal rzeznicki noz, wywolujac tym salwe smiechu. Kiedy rzucil na stolik z halasem garsc amuletow, powiodlam wzrokiem po zniszczeniach w knajpie. -To dzielo Ivy? - zapytalam, usilujac odzyskac choc odrobine pewnosci siebie. Im dluzej bede zatrzymywac je rozmowa, tym wieksza bedzie szansa, ze Nick sprowadzi FBI na czas. Wampir, ktorego uderzylam w krocze, prychnal pogardliwie. -Mozna tak powiedziec. - Spojrzal na Kista, a mnie sie wydalo, ze jasnowlosy wampir zaciska zeby. - Twoja wspollokatorka jest dobra w lozku - ciagnal Samuel, wyraznie zadowolony z siebie. Kist zaczal szybciej oddychac i gwaltowniej grzebac w mojej torbie. - Tak - ciagnal przyjacielskim tonem Samuel. - Przez nia i Piscary'ego podkrecila sie cala restauracja, tyle tu bylo feromonow. Skonczylo sie trzema bojkami i paroma ukaszeniami. - Oparl sie o stolik, skrzyzowal rece na piersiach i usmiechnal sie z wyzszoscia. - Ktos umarl i zostal odwieziony do miejskiej tymczasowej krypty. Widzisz? Ma swoje zdjecie na scianie i dostal kupon na darmowa kolacje. Mielismy cholernie duzo szczescia, ze domyslilismy sie, co sie dzieje, i zanim rozpetalo sie pieklo, wyprowadzilismy wszystkich ludzi. Niech Bog ma nas w opiece, jesli Piscary straci swoja KMK i bedzie musial ponownie skladac podanie. Ostatnim razem trwalo to niemal rok. Samuel wzial z miseczki fistaszka, wrzucil go sobie do ust i rozgryzl z usmiechem. Kist poczerwienial z gniewu. -Zamknij sie - powiedzial i zaciagnal troczki mojej torby. -O co chodzi? - zapytal szyderczo Samuel. - To, ze ty nigdy nie doprowadziles Piscary'ego do takiego stanu, nie znaczy, ze zrobi z niej swoja potomkinie. Kist zesztywnial. Nikomu nie powiedzial, ze Piscary juz to uczynil. Zerknelam na niego, ale byl taki zly, ze nic powiedzialam. -Kazalem ci sie zamknac - powtorzyl ostrzegawczo Kist. Byl tak rozgrzany, ze niemal bylo widac buchajace z niego goraco. Otaczajace nas wampiry niepostrzezenie sie cofaly. Samuel sie rozesmial, wyraznie chcac doprowadzic Kista do granic wytrzymalosci. 519 -Kist jest zazdrosny - poinformowal mnie, chcac go rozzloscic. - Kiedy on to robil z Piscarym, dochodzilo najwyzej do bojki w barze. - Rozejrzal sie zuchwale po wampirach, a jego grube wargi rozciagnal paskudny usmiech. - Nie martw sie, stary - zwrocil sie do Kista. - Kiedy tylko ona umrze, Piscary sie nia zmeczy, a ty znow sie znajdziesz na szczycie - albo pod spodem - albo, jesli bedziesz mial szczescie, gdzies pomiedzy. Moze pozwola ci sie przygladac i Ivy bedzie mogla cie czegos nauczyc. Kistowi zadrzaly palce. Ruchem zbyt szybkim, by go zauwazyc, przecial krag, chwycil Samuela za koszule i pchnal na gruby slup. Drewno zaskrzypialo, a ja uslyszalam, jak w piersi Samuela cos peklo. Na jego twarzy pojawil sie wyraz niebotycznego zaskoczenia; mial wytrzeszczone oczy i usta otwarte z bolu, ktorego nie zdazyl poczuc. -Zamknij sie - powiedzial cicho Kist. Mial zacisniete zeby, drgala mu powieka. Puscil Samuela, pchnal go i kiedy rosly wampir padl na kolana, wykrecil mu reke pod nienaturalnym katem. Uslyszalam wyrazny trzask wywichnietego ramienia i wstrzymalam oddech. Samuelowi oczy wyszly z orbit. Z ustami otwartymi w bezglosnym krzyku, kleczal z wciaz wykrecona reka, bo Kist nadal trzymal go za nadgarstek. Kiedy go puscil, Samuel chwycil powietrze ustami. Stalam, niezdolna do ruchu, przerazona tym, jak szybko sie to odbylo. Wzdrygnelam sie, kiedy Kist pojawil sie nagle przede mna. -Twoja torba - powiedzial, podajac mi ja. Chwycilam torbe, a on pokazal gestem, ze mam isc przed nim. W pierscieniu wampirow otworzylo sie przejscie. Wszystkie wygladaly na porzadnie zastraszone. Nikt nie podszedl, by pomoc lezacemu nieruchomo Samuelowi, a jego chrapliwe dyszenie przeszywalo mnie do zywego. -Nie dotykaj mnie - powiedzialam, przechodzac obok Kista. - I niech nikt z was lepiej nie dotyka moich rzeczy. Kiedy po raz ostatni spojrzalam na moje amulety i uswiadomilam sobie, ze na stoliku lezy tylko mniej wiecej polowa tego, co przynioslam, na moment zwolnilam. Kist wzial mnie za lokiec i pociagnal za soba. -Puszczaj - powiedzialam, bo nie pozwalalo mi sie wyrwac wspomnienie tego, jak wybil Samuelowi ramie. -Zamknij sie - rzucil z napieciem w glosie, ktore dalo mi do myslenia. Z myslami w nieladzie szlam, niezbyt subtelnie prowadzona miedzy stolikami, do kuchni, mieszczacej sie za wahadlowymi drzwiami. Kelnerzy w sali wrocili do pracy, wymieniajac sie glosno domyslami. Na Samuela nikt nie zwracal uwagi. Mimo woli zauwazylam, ze chociaz mniejsza, moja kuchnia jest ladniejsza od tej Piscaryego. Kist poprowadzil mnie do metalowych drzwi przeciwpozarowych. Otworzyl je i zapalil swiatlo, w ktorym zobaczylam niewielki bialy pokoj z drewniana podloga. W rogu widnialy srebrzyste drzwi windy. Wieksza czesc jednej sciany zajmowal szeroki podest prowadzacej w dol spiralnej klatki schodowej. Schody byly eleganckie, a wiszacy nad nimi skromny zyrandol podzwanial lekko w dochodzacym z dolu podmuchu powietrza. Na przeciwleglej scianie wisial drewniany zegar wielkosci stolu i glosno tykal. -Na dol? - zapytalam, usilujac nie wygladac na przerazona. Jesli Nick nie znajdzie mojej kartki, to nie ma szans, zebym wrocila na gore. Drzwi przeciwpozarowe zamknely sie z cichym trzaskiem i zmienilo sie c5is2n0ienie powietrza. Ten powiew z dolu niczym nie pachnial, jakby go nie bylo. -Pojedzmy winda - rzekl Kist nieoczekiwanie cichym glosem. Skupil sie na jakiejs nieznanej mi mysli i zmienila sie cala jego postawa. Zostawil mi niektore amulety... Drzwi windy otworzyly sie natychmiast po nacisnieciu guzika. Weszlam do srodka, a Kist tuz za mna. Odwrocilismy sie do zamykajacych sie drzwi. Winda ruszyla na dol, a ja blyskawicznie przekrecilam torbe na brzuch i otworzylam ja. -Idiotka! - syknal Kist. Pisnelam, wcisnieta przez niego w kat, i zamarlam, gotowa do dzialania. Jego zeby znajdowaly sie kilkanascie centymetrow ode mnie. Blizna po ukaszeniu demona pulsowala, a ja wstrzymalam oddech. Bylo tu mniej feromonow, ale nie mialo to chyba znaczenia. Gdyby sie wlaczyla uspokajajaca muzyka, chybabym wrzasnela. -Nie badz glupia. Myslisz, ze nie ma tu kamer? Dyszalam cicho. -Odsun sie ode mnie. -Nie ma mowy, kochanie - szepnal. Jego oddech powodowal fale mrowienia, rozchodzace sie od szyi, i pulsowanie krwi. - Zamierzam sie przekonac, jak daleko moze cie zaprowadzic ta blizna... a kiedy skoncze, znajdziesz w torbie flakonik. Przyblizyl sie jeszcze bardziej, a ja zesztywnialam. Przyjemnie pachnial skora i jedwabiem. Poruszajac glowa, odgarnal mi wlosy z szyi. Nie moglam oddychac. -To egipski plyn do balsamowania - powiedzial, muskajac wargami moja szyje. Nie smialam sie poruszyc, a tak naprawde nie chcialam sie poruszyc, poniewaz od mojej blizny rozchodzily sie mrowiace wstegi obietnic. -Jesli prysniesz mu nim w oczy, straci przytomnosc. Nic nie moglam na to poradzic. Moje cialo domagalo sie, bym cos zrobila. Rozluznilam ramiona, zamknelam oczy i powiodlam dlonmi po gladkich plecach Kista. Znieruchomial, zaskoczony, a potem zsunal dlonie na moje biodra. Pod moimi palcami i jedwabiem koszuli poruszaly sie jego miesnie. Siegnelam w gore i zaczelam sie bawic wlosami na jego karku. Miekkie pasemka mialy jednolity kolor i uswiadomilam sobie, ze Kist farbuje wlosy. -Dlaczego mi pomagasz? - wyszeptalam, dotykajac czarnego lancuszka na jego szyi. Cieple od ciala ogniwka mialy taki sam wzor jak bransoletki na kostce Ivy. Poczulam, jak napinaja sie jego miesnie, lecz nie z pozadania, tylko z bolu. -Mowil, ze jestem jego wybranym potomkiem - powiedzial, ukrywajac twarz w moich wlosach, by niewidzialna kamera nie wykryla ruchu jego warg, a przynajmniej tak sobie wmowilam. - Mowil, ze bede z nim zawsze, a zdradzil mnie dla Ivy. Ona na niego nie zasluguje. - W jego glosie brzmiala uraza. - Ona go nawet nie kocha. Zamknelam oczy. Nigdy nie zrozumiem wampirow. Nie wiedzac, dlaczego to robie, powiodlam delikatnie, uspokajajaco palcami po jego glowie. Oddech Kista piescil blizne, wywolujac coraz wieksze fale, domagajace sie zaspokojenia. Zdrowy rozsadek mowil mi, zebym przestala, ale on zostal skrzywdzony, a ja tez kiedys zostalam podobnie zdradzona. Musnelam paznokciami skore pod jego uchem. Mruknal cos gardlowo i przycisnal sie do mnie mocniej. Wyraznie czulam przez material koszuli zar ciala Kista. Jego napiecie stalo sie glebsze, bardziej niebezpieczne. -Moj Boze - szepnal chrapliwie. - Ivy miala racje. Zostawic cie niezwia5za2n1a i wolna od przymusu byloby jak pieprzenie sie z tygrysem. -Licz sie ze slowami - powiedzialam. Jego wlosy laskotaly mi twarz. - Nie lubie takiego jezyka. Juz bylam martwa. Dlaczego nie mialabym sie cieszyc ostatnimi chwilami zycia? -Dobrze, prosze pani - odparl zaskakujaco potulnym glosem, chociaz rozgniatal mi wargi ustami. Naparl na mnie i uderzylam glowa w sciane windy. Nie balam sie oddac mu pocalunku. -Nie nazywaj mnie tak - mruknelam. Pamietalam, co mowila Ivy o jego udawanej uleglosci. Moze przezylabym spotkanie z uleglym wampirem. Jeszcze mocniej przycisnal mnie do sciany, ale oderwal usta od moich. Spojrzalam mu w oczy - w jego niewinne niebieskie oczy - zdajac sobie sprawe z tego, ze nie wiem, co sie zaraz stanie, i modlac sie, by to sie stalo. -Ja to zrobie - powiedzial glebokim, niemal warkotliwym glosem. Mial wolne rece, wiec ujal mnie pod brode i unieruchomil mi glowe. Dojrzalam lsnienie zebow, a potem byl juz tak blisko, ze nic nie widzialam. Kiedy znow mnie pocalowal, nie czulam juz ani cienia strachu. Jemu nie chodzilo o krew. To Ivy chciala krwi; Kist chcial seksu. A ryzyko, ze jego pozadanie mogloby w kaz-dej chwili dotyczyc krwi, sprawilo, ze porzucilam wszelki rozsadek na rzecz lekkomyslnej smialosci. Usta mial miekkie, cieple i wilgotne. Mocno z nimi kontrastowal jego jasny zarost, co tylko potegowalo moje rozgoraczkowanie. Z mocno bijacym sercem zahaczylam stopa jego noge i przyciagnelam go blizej. Zaczal dyszec. Jeknelam cicho z rozkoszy. Odnalazlam jezykiem gladkosc jego zebow, a dlonmi wyczulam napiecie miesni. Cofnelam jezyk, droczac sie z Kistem. Oderwalismy od siebie usta. Jego czarne oczy plonely goraczkowym, niepohamowanym pozadaniem. A ja wciaz nie czulam strachu. -Daj mi to... - wyszeptal. - Nie przebije ci skory, jesli... - Zaczerpnal tchu. - Jesli mi to dasz. -Zamknij sie, Kisten - szepnelam i zamknelam oczy, zeby jak najbardziej sie odciac od dezorientujacego wiru narastajacych emocji. -Dobrze, pani Morgan. To byl ledwie slyszalny szept. Nawet nie bylam pewna, czy to uslyszalam. Moje pozadanie przezwyciezalo rozsadek. Wiedzialam, ze nie powinnam tego robic, ale z coraz szybszym biciem serca powiodlam paznokciami po szyi Kistena, zostawiajac czerwone slady. Wampir zadrzal i przesunal dlonie na moj krzyz. Przechylil glowe i dotknal blizny, a na mojej szyi rozlal sie plynny ogien. -Nie zrobie tego, nie zrobie - wydyszal, a ja sie zorientowalam, ze znalazl sie na krawedzi czegos wiecej. Powiodl delikatnie zebami po mojej szyi. Zadrzalam. Przez mysli przedarl sie szmer nierozpoznanych slow, domagajac sie uwagi. -Zgodz sie - powiedzial niskim, przymilnym glosem, w ktorym brzmiala nuta naglacej obietnicy. - Powiedz to, kochanie. Prosze... daj mi takze to. Kiedy znow poczulam na szyi badawczy, kuszacy chlod jego zebow, zadrzaly mi kolana. Mocno mnie trzymal za ramiona. Zadalam sobie pytanie, czyja tego chce? Z oczyma pelnymi lez przyznalam, ze nie wiem. Ivy nie umiala mnie pobudzic, lecz Kisten tego dokonal. Modlilam sie, by tego nie wyczul. Sciskalam palcami jego ramiona, jakby byl w tym momencie jedyna osoba utrzymujaca mnie przy zdrowych zmyslach. -Mam sie zgodzic? - wyszeptalam i uslyszalam we wlasnym glosie namietnosc. Wolalabym umrzec tu z Kistenem niz w przerazeniu z Piscarym. Odezwal sie brzeczyk windy i otworzyly sie drzwi. Poczulam wokol kostek strumien zimnego powietrza. Z bolesnym pospiechem wrocila rzeczywistosc. Bylo za pozno. Zwlekalam zbyt dlugo. 522 -Mam flakonik? - zapytalam, wplatajac palce w krotkie wlosy na karku Kistena. Czulam na sobie jego ciezar, a zapach skory i jedwabiu juz zawsze mial mi sie kojarzyc wlasnie z nim. Nie chcialam sie poruszyc. Nie chcialam wychodzic z tej windy. Wyczulam bicie serca Kista i uslyszalam, jak przelyka sline. -Jest w twojej torbie - wyszeptal. -Dobrze. Zacisnelam zeby, mocniej chwycilam go za wlosy. Szarpnelam mu glowe do tylu i wyrzucilam w gore kolano. Kist odskoczyl. Wpadl na przeciwlegla sciane, az zatrzesla sie winda. Nie trafilam go. Cholera. Pozbawiony tchu i z wlosami w nieladzie, wyprostowal sie i pomacal zebra. -Musisz sie ruszac szybciej, czarownico. Odrzucil wlosy z oczu i pokazal gestem, zebym wyszla pierwsza. Zebralam sie w sobie i opuscilam winde na miekkich nogach. 523 ROZDZIAL 27 Dzienna siedziba Piscaryego nie wygladala tak, jak sie spodziewalam. Wyszlam z windy i uwaznie sie wszystkiemu przygladalam. Sufity byly wysokie - ocenilam je na trzy metry - i pomalowane na bialo, choc w wielu miejscach pokrywaly je cieple tkaniny w podstawowych barwach, udrapowane w uspokajajace faldy. Szerokie sklepione przejscia pozwalaly sie domyslac rownie przestronnych dalszych pokoi. Panowala tu atmosfera wygodnej posiadlosci playboya zmieszana z atmosfera muzeum. Przez chwile usilowalam znalezc magiczna linie i bez zdziwienia stwierdzilam, ze znajduje sie zbyt gleboko pod ziemia.Wkroczylam na luksusowy dywan w kolorze zlamanej bieli. Meble byly gustowne, a gdzieniegdzie znajdowalo sie oswietlone punktowo jakies dzielo sztuki. Rozmieszczone w rownych odstepach zaslony siegajace podlogi dawaly zludzenie, ze sa za nimi okna. Miedzy nimi staly biblioteczki z ksiazkami sprzed Zmiany. Nickowi by sie tu spodobalo; mialam rozpaczliwa nadzieje, ze znalazl moja kartke. Pierwsze zwiastuny ewentualnego sukcesu sprawily, ze szlam z wieksza pewnoscia siebie, niz powinnam. Byc moze dzieki fiolce Kistena i kartce dla Nicka ocale zycie. Drzwi windy sie zamknely. Odwrocilam sie i zauwazylam, ze nie ma zadnego przycisku, ktorym mozna by je bylo otworzyc. Nie bylo tez schodow. Pewnie prowadzily do jakiegos innego pomieszczenia. Serce zaczelo mi uderzac mocniej. Ocale zycie? Byc moze. -Zdejmij buty - polecil Kist. Przekrzywilam glowe. -Slucham? -Sa brudne. - Patrzyl na moje nogi. Wciaz byl zarumieniony. - Zdejmij je. Spojrzalam na olbrzymi bialy dywan. Chce, zebym zabila Piascaryego, a martwi sie o slady moich butow na dywanie? Skrzywilam sie, ale zdjelam je i postawilam niedbale przy windzie. Trudno mi bylo w to uwierzyc. Mialam umrzec bez butow. Kiedy jednak ruszylam za Kistenem, powstrzymujac sie przed macaniem torby w poszukiwaniu obiecanej fiolki, dotyk dywanu okazal sie bardzo przyjemny. Kist znow byl spiety, mial zacisniete zeby i ponura mine i bardzo sie roznil od tego wladczego wampira, ktory niemal doprowadzil mnie do kapitulacji. Sprawial wrazenie zazdrosnego i skrzywdzonego. Tego wlasnie bym sie spodziewala po zdradzonym kochanku. Uslyszalam w myslach "Daj mi to..." i zadrzalam. Zadalam sobie pytanie, czy tak samo blagal Piscaryego, wiedzac, ze chodzilo mu o krew. Oraz czy branie krwi oznacza dla Kistena luzne zobowiazanie, czy cos wiecej. Stlumione odglosy ruchu ulicznego zmusily mnie do oderwania wzroku od zdjecia kogos wygladajacego na Piscaryego i Lindburgha siedzacych nad kuflem piwa w angielskim pubie. Idac powoli, by ukryc fakt, ze kuleje, Kist zaprowadzil mnie do polozonego na nizszym poziomie salonu. Po drugiej jego stronie znajdowal sie wylozony kafelkami kacik sniadaniowy, a nad kacikiem ze wszech miar wygladajace na prawdziwe okno, z ktorego rozciagal sie widok na rzeke, i to z wysokosci pierwszego pietra. Piscary siedzial rozparty przy stoliku z blatem z metalowej siatki posrodku okraglej przestrzeni wylozonej kafelkami i otoczonej dywanem. Wiedzialam, ze jestem pod ziemia i ze to tylko zywy przekaz wideo, ale dla mnie wygladalo to jak okno. Niebo jasnialo od zblizajacego sie switu, ktory nadawal szarej rzece delikatny blask. Od jasniejszego nieba odcinaly sie ciemnymi sylwetkami co wyzsze budynki Cincinnati. Z kominow bocznokolowcow czekajacych na pierwsza fale turystow wzbijal sie dym. Niedzielny ruch byl niewielki i szum pojedynczych samochodow ginal wsrod tysiecy brzekniec, szczekniec i nawolywan, tworzacych dzwiekowe tlo miasta. Patrzylam na wode marszczona wiatrem i jednoczesnie delikatny podmuch powietrza poruszyl moimi wlosami. Zaskoczona tym szczegolem, znalazlam wzrokiem otwor wentylacyjny. W oddali zabrzmial klakson. -Dobrze sie bawisz, Kist? - zapytal Piscary, odwracajac moja uwage od mezczyzny biegnacego z psem po sciezce dla pieszych wzdluz rzeki. Kark Kista poczerwienial i wampir pochylil glowe. -Chcialem sie przekonac, o czym mowi Ivy - wymamrotal, wygladajac jak dziecko przylapane na calowaniu corki sasiada. Piscary sie usmiechnal. -Ekscytujace, prawda? Pozostawienie jej niezwiazanej gwarantuje swietna zabawe, dopoki nie sprobuje cie zabic. No, ale stad sie bierze ten dreszczyk emocji, prawda? Znow sie spielam. Siedzac na jednym z dwoch pasujacych do stolika krzesel, Piscary sprawial wrazenie odprezonego. Mial na sobie lekki, granatowy szlafrok z jedwabiu, a pod reka zlozona poranna gazete. Gleboki kolor szlafroka ladnie wspolgral z bursztynowa cera wampira. Przez blat stolika bylo widac jego bose stopy. Byly dlugie i szczuple, i mialy taki sam cieply kolor, jak jego naga czaszka. Swobodny stroj Piscary'ego bardzo mnie niepokoil. Swietnie. Tego wlasnie mi trzeba. -Ladne okno - odezwalam sie. Bylo lepsze od okna tego gada, Trenta. Gdyby podjal dzialanie, kiedy mu powiedzialam, ze morderca jest Piscary, moglby sie tym wszystkim zajac. Wszyscy mezczyzni sa tacy sami: brac wszystko, co sie da bez placenia, a o reszcie klamac. Piscary poruszyl sie na krzesle i rozchylil mu sie szlafrok, ukazujac kolano. Szybko odwrocilam wzrok. -Dziekuje - powiedzial. - Za zycia nie znosilem wschodow slonca. Teraz to moja ulubiona pora dnia. Prychnelam, a on wskazal na stolik. -Napijesz sie kawy? -Kawy? Sadzilam, ze picie kawy z kims, kogo ma sie zabic, jest sprzeczne z kodeksem gangstera. Uniosl cienkie brwi. Zdalam sobie sprawe, ze chyba czegos ode mnie chce, bo inaczej po prostu wyslalby Al- galiarepta, zeby zabil mnie w autobusie. -Czarna - powiedzialam. - Bez cukru. Piscary skinal glowa na Kista, ktory bezglosnie wyszedl. Odsunelam krzeslo stojace naprzeciwko gospodarza i usiadlam z torba na kolanach. W zapadlej ciszy popatrzylam na falszywe okno. -Podoba mi sie twoje legowisko - stwierdzilam sarkastycznie. Wampir uniosl jedna brew. Zalowalam, ze nie umiem tego robic. Teraz juz bylo za pozno na nauke. -Pierwotnie byla to czesc podziemnej kolejki - wyjasnil. - Paskudna dziura w ziemi pod czyims nabrzezem. Ironia losu, prawda? Nic nie mowilam, wiec dodal: -Byla to niegdys brama do wolnego swiata. Czasem nadal nia jest. 5N2i5e ma to jak smierc, by kogos uwolnic. Wymknelo mi sie ciche westchnienie. Odwrocilam sie do okna, zastanawiajac sie, jak dlugo kaze mi jeszcze wysluchiwac takich kazan madrego starca, zanim mnie zabije. Odchrzaknal, wiec spojrzalam na niego. Zza dekoltu jego szlafroka wygladal klaczek czarnych wlosow i zauwazylam, ze jego lydki, widoczne przez druciany blat stolika, sa ladnie umiesnione. Przypomnialam sobie przyplyw pozadania w windzie w obecnosci Kistena, ale bylo to w wiekszosci zasluga wampirzych feromonow. Klamca. Niedobrze robilo mi sie na mysl, ze Piscary mogl mi zrobic to samo, a nawet wiecej, samym tylko glosem. Nie moglam sie powstrzymac i dotknelam reka szyi, udajac, ze siegam, by odgarnac wlosy. Chcialam ukryc blizne, chociaz dla Piscaryego byla zapewne wyrazniejsza niz moj nos. -Nie musiales jej gwalcic, zebym do ciebie przyszla - powiedzialam, postanowiwszy byc raczej zla niz przestraszona. - Wystarczylaby konska glowa w moim lozku. -Chcialem tego - powiedzial. - Chociaz bardzo bys chciala myslec inaczej, to nie chodzi tylko ciebie, Rachel. Po czesci tak, ale nie do konca. -Jestem pani Morgan. Skwitowal to trzysekundowym, szyderczym milczeniem. -Rozpiescilem Ivy. Ludzie zaczynaja gadac. Nadszedl czas, by ja z powrotem sprowadzic do owczarni. I byla to przyjemnosc - dla nas obojga. - Usmiechnal sie na wspomnienie tej przyjemnosci, blyskajac klem, i cicho, niemal niedoslyszalnie westchnalz glebi gardla.-Zaskoczyla mnie, posuwajac sie dalej, niz zamierzalem. Nie stracilem w ten sposob panowania nad soba od co najmniej trzystu lat. Poczulam uklucie pozadania. Potega Piscary'ego zaparla mi dech w piersiach. -Dran - powiedzialam, czujac, jak pulsuje mi krew. -Pochlebczyni - odparl, unoszac brwi. -Zmienila zdanie - oznajmilam, czujac, jak gasna we mnie resztki pozadania. - Nie chce byc twoja potomkinia. Daj jej spokoj. -Za pozno. I ona tego chce. Kiedy podejmowala te decyzje, do niczego jej nie zmuszalem. Nie musialem. Zostala splodzona i wychowana do zajecia tej pozycji i kiedy umrze, bedzie miala na tyle skomplikowana osobowosc, by zostac odpowiednia towarzyszka o na tyle zroznicowanym i wyrafinowanym mysleniu, bym sie nia nie znudzil ani by ona nie znudzila sie mna. Widzisz, Rachel, nieuczciwie jest mowic, ze to brak krwi powoduje, ze wampir traci zmysly i wychodzi na slonce. Do obledu doprowadza nuda, ktora sprowadza brak apetytu. Pozwolily mi temu zapobiec starania o Ivy. A skoro stoi na krawedzi swego potencjalu, uratuje mnie przed obledem. - Pochylil z wdziekiem glowe. - A ja to samo uczynie dla niej. Spojrzal na cos ponad moim ramieniem, a mnie sie zje- zyly wloski na karku. Wrocil Kisten. Poczulam powiew powietrza. Pohamowalam drzenie. Posiniaczony, pobity wampir postawil przede mna w milczeniu filizanke kawy na talerzyku i wyszedl. Unikal mojego wzroku, a przez jego ruchy przebijal tlumiony bol. Znad porcelanowej filizanki unosila sie para, ktora sztuczny wiatr rozwiewal na wysokosci osmiu centymetrow. Nie siegnelam po kawe. Bylam zmeczona, a od nadmiaru adrenaliny bylo mi niedobrze. Pomyslalam o amuletach w mojej torbie. Na co czeka Piscary? -Kist? - powiedzial cicho nieumarly i Kisten sie odwrocil. - Daj mi to. Wyciagnal reke i Kisten upuscil mu na dlon zmiety kawalek papieru. Wpadlam w panike. To byla moja wiadomosc dla Nicka. -Dzwonila do kogos? - zapytal Piscary, a mlody wampir skinal glowa. -Do FBI. Przerwali polaczenie. Patrzylam wstrzasnieta na Kistena. Wszystko obserwowal. Ukryl 52s6ie gdzies w cieniu, kiedy przytrzymywalam wlosy wymiotujacej Ivy, patrzyl, jak robie jej kakao, i sluchal, kiedy przy niej siedzialam, a ona jeszcze raz przezywala koszmar. Kiedy ja tluklam sie autobusem, zdarl z drzwi moje wybawienie. Nikt nie przyjdzie. Absolutnie nikt. Odszedl, nie patrzac mi w oczy. Gdzies daleko zamknely sie drzwi. Zerknelam na Piscary'ego i zamarlam. Mial calkiem czarne oczy. Cholera. Na widok tej nieruchomej czerni zaczely mi sie pocic dlonie. Napiety niczym drapieznik, siedzial przede mna w swobodniej pozie. Wraz z jego delikatnymi ruchami poruszal sie rabek szlafroka. Jego piers unosila sie i opadala miarowo, bo oddychal, chcac uspokoic moja podswiadomosc. I kiedy tak przed nim siedzialam, dotarla do mnie potwornosc tego, co sie mialo stac. Wstrzymalam oddech. Piscary dostrzegl, ze wyczylam bliskosc smierci, powoli zamrugal i sie usmiechnal ze znaczacym blyskiem w oku. Jeszcze nie teraz, ale.wkrotce. Kiedy nie bedzie juz mogl dluzej czekac. -To zabawne, jak bardzo cie ona obchodzi - zauwazyl, a z jego glosu saczyla sie moc, zaciskajaca sie wokol mego serca. - Ona tak calkowicie cie zdradzila. Moja piekna, niebezpieczna filio la custos. Cztery lata temu wyslalem ja, by cie sledzila, i wtedy wstapila do ISB. Kupilem kosciol i kazalem sie jej tam wprowadzic. Poprosilem ja, by urzadzila kuchnie z mysla o czarownicy i zaopatrzyla ja w odpowiedni ksiazki; z wlasnej inicjatywy zalozyla ogrod, ktoremu nie bylabys w stanie sie oprzec. Zrobilo mi sie zimno i czulam, ze dygocza mi nogi. Jej przyjazn byla klamstwem? Szopka, by miec mnie na oku? Nie moglam w to uwierzyc. Pamietajac pelen bezradnosci glos, jakim prosila mnie, zebym uchronila ja przed sloncem, nie moglam uwierzyc, ze jej przyjazn byla gra. -Kazalem jej zrezygnowac z pracy, kiedy z niej odeszlas - ciagnal Piscary, a w czerni jego oczu pojawilo sie wspomienie dawnej namietnosci. - To wywolalo nasza pierwsza sprzeczke. Sadzilem, ze nadszedl czas, w ktorym moglem uczynic ja wybrana potomkinia, w ktorym ona okaze swoja sile i udowodni, ze moze mi sie przeciwstawic. Ale ona skapitulowala. Przez jakis czas myslalem, ze byc moze popelnilem blad, i ze brakuje jej sily woli, by przezyc wiecznosc ze mna, i ze bede musial czekac jeszcze jedno pokolenie i sprobowac z corka zrodzona z niej i Ki- stena. Bylem rozczarowany. Wyobraz sobie moj zachwyt, kiedy uswiadomilem sobie, ze ma wlasne plany i ze mnie wykorzystuje. Usmiechnal sie, ukazujac nieco wiecej zebow. -Uznala, ze mozesz jej pomoc uniknac przyszlosci, ktora dla niej przewidzialem. Sadzila, ze potrafisz znalezc sposob na to, by po smierci nie utracila duszy. - Pokrecil glowa. - Nie da sie tego zrobic, ale ona nie chce w to uwierzyc. Przelknelam sline i zacisnelam dlonie w piesci. Poczucie bycia zdradzona zmalalo. Ona nie wykonywala jego polecen, tylko go wykorzystywala. -Czy ona wie, ze zamordowales te czarownice? - wyszeptalam, zrozpaczona, ze mogla o tym wiedziec i zataic przede mna prawde. -Nie. Na pewno cos podejrzewa, lecz powod mojego zainteresowania toba nie ma nic wspolnego z obecnym swietym Graalem Kalamacka w postaci czarownicy magicznych linii. Nie patrzylam na moje dlonie zacisniete na kolanach nad torba. Nie moglam siegnac po flakonik. Jesli nie o to chodzilo, to dlaczego Piscary chcial mojej smierci? -Kiedy przezylas atak demona, przyszla do mnie blagac o laske, co musialo ja wiele kosztowac. Byla taka zdenerwowana. Trudno jest byc mlodym. Chec obcowania z kims sobie rownym rozumialem lepiej, niz zdawala sobie z tego sprawe. A kiedy sobie uswiadomilem, ze wykorzystala mnie bez mojej wiedzy, chcialem jeszcze raz zrobic jej przyjemnosc. Wiec pozwolilem ci zyc, pod warunkiem,5 z2e7 przestanie poscic i calkowicie toba zawladnie. W pomysle, zebys zostala jej cieniem, tkwila mila ironia. Obiecala, ze to zrobi, ale wiedzialem, ze klamie. Mimo to nie mialem nic przeciwko temu, dopoki trzymala cie z dala od Kalamacka. -Ale ja nie jestem czarownica magicznych linii - powiedzialam cicho, staraja sie powstrzymac drzenie glosu. Moglabym mowic najcichszym szeptem, a on i tak by mnie uslyszal. - Dlaczego? Od czasu, kiedy przestal mowic, nie odetchnal. Stopy trzymal na podlodze, lydki mial napiete. Prawie, pomyslalam i przesunelam palce w strone otworu torby. Jest prawie gotowy. Na co czeka? -Jestes nieodrodna corka swego ojca - stwierdzil; napiela mu sie skora wokol oczu. - Trent jest nieodrodnym synem swego. Oddzielnie jestescie denerwujacy. Razem... mozecie stanowic problem. Zapatrzylam sie w dal, ale natknelam sie wzrokiem na spojrzenie Piscaryego i poczulam, ze robie przerazona mine. Zdjecie mojego ojca oraz ojca Trenta przed zoltym autobusem. Piscary ich zabil. To byl on. W skroniach mocno pulsowala mi krew. Moje cialo domagalo sie dzialania, ale siedzialam nieruchomo, wiedzac, ze jesli sie porusze, on zrobi to samo. Wzruszyl ramionami, chcac w ten sposob przyciagnac moj wzrok do migniecia bursztynowej skory w rozchyleniu szlafroka. -Za bardzo sie zblizali do rozwiazania elfiej zagadki - powiedzial, obserwujac, jak zareaguje. Wyjawienie najcenniejszej tajemnicy Trenta przyjelam z obojetna mina, dajac wampirowi do zrozumienia, ze ja tez ja znam. Najwyrazniej bylo to sluszne wyjscie. -Nie pozwole, zeby wasza dwojka podjela sprawe w punkcie, w ktorym oni ja zostawili - dodal, wyraznie badajac grunt. Nic nie odpowiedzialam; zoladek podchodzil mi do gardla. Zabil ich Piscary. Ojciec Trenta przyjaznil sie z moim tata. Razem pracowali. Pracowali przeciwko Piscaryemu. Wampir znieruchomial. -Czy juz cie wyslal w zaswiaty? Spojrzalam mu ze strachem w oczy. Oto jest. Pytanie, na ktore chcial znalezc odpowiedz, ktore dla niepoznaki ukryl wsrod innych. Kiedy tylko na nie odpowiem, bede martwa. -Nie mam zwyczaju zdradzac tajemnic moich klientow - odparlam. Poczulam suchosc w ustach. Jego chlodna obojetnosc pekla, chociaz bylo to ledwie zauwazalne. -Wyslal. Znalazl? - zapytal i ledwie sie powstrzymal, zeby sie nie pochylic nad stolikiem. - Dalo sie odczytac? Co znalazl? Co mial odczytac? Nic nie odpowiedzialam, rozpaczliwie pragnac ukryc tetno widoczne na szyi, ale chociaz Piscary mial czarne oczy, nie interesowala go moja krew. To bylo niemal zbyt przerazajace, by w to uwierzyc. Nie wiedzialam, jak mu odpowiedziec. Czy potakniecie uratowaloby mi zycie, czy je odebralo? Przygladal mi sie dluzsza chwile ze zmarszczonymi brwiami, a ja sluchalam bicia wlasnego serca; na moich rekach pokazal sie pot. -Nie umiem zinterpretowac twojego milczenia - stwierdzil wreszcie, wyraznie poirytowany. Zaczerpnelam tchu. Piscary sie poruszyl. Uderzenie adrenaliny bylo bolesne. Odepchnelam sie od stolika w slepej panice. Moje krzeslo przewrocilo sie razem ze mna do tylu. 528 Piscary odrzucil stolik, ktory runal na bok, a moja nietknieta kawa stworzyla fantastyczny wzor na bialym dywanie.Rzucilam sie w tyl, odpychajac sie bosymi stopami od kafelkow, ktorymi byl wylozony krag w podlodze. Moje palce trafily na dywan, wiec sie go chwycilam, przetoczylam i podciagnelam do przodu. Szarpnal mnie do gory za nadgarstek. Krzyknelam i w panice zaatakowalam go paznokciami. Przyjal to spokojnie. Z obojetna mina przeciagnal paznokciem po mojej prawej rece wzdluz blekitnej linii zyly, rozcinajac skore. Poczulam ogien, a potem rozkosz. W milczeniu usilowalam sie z calych sil oswobodzic, a Piscary trzymal mnie za nadgarstek, nieruchomy jak drzewo. Krew zaczela wyplywac z rozciecia, a we mnie nabrzmiewal obled. O, nie. Nie moge znow zostac zniewolona przez wampira! Spojrzal na krew, a potem zajrzal mi w oczy. Wolna reka przeciagnal po moim przedramieniu. -Nie! - wrzasnelam. Puscil mnie. Upadlam na dywan. Dyszac chrapliwie, rzucilam sie w tyl, a potem zerwalam sie na nogi i skoczylam w strone windy. Piscary szarpnal mnie do tylu. -Ty sukinsynu! - krzyknelam. - Daj mi spokoj! Uderzyl mnie w glowe, a ja ujrzalam gwiazdy. Upadlam. Lezalam u jego stop, a on stal nade mna z amuletem w dloni. Rozmazal na nim moja krew i amulet rozjarzyl sie na czerwono. Nastepnie Piscary popchnal moje przewrocone krzeslo dalej na dywan; jego dlon spowijala czerwona mgielka. Unioslam glowe i zobaczylam poprzez wlosy, ze wzor na podlodze jest idealnym okregiem, a tworzace go niebieskie kafelki otaczaja biala plyte marmuru. To byl krag sluzacy do wzywania. -Boze, miej mnie w opiece - szepnelam. Piscary rzucil amulet w sam srodek kregu. Wiedzialam, co sie stanie. Patrzylam, jak kula energii zaswiatow rozszerza sie w ochronny pecherz. Czulam na skorze moc pochodzaca od innego czarownika, obudzona do zycia przez moja krew. Piscary przygotowywal sie do wezwania swego demona. 529 ROZDZIAL 28 Piscary uniosl dlon do ust, by zlizac resztki mojej krwi, i sie wzdrygnal.-Woda swiecona? - powiedzial, a na jego obojetnej twarzy pojawil sie cien wstretu. Ujal skraj szlafroka i wytarl moja krew z dloni, ale zostalo na niej nieco czerwieni. - To za malo, by dokonac czegos wiecej, niz mnie zdenerwowac. I nie pochlebiaj sobie. Nie zamierzalem cie ukasic. Nawet mi sie nie podobasz, ale tobie sprawiloby to przyjemnosc. Zamiast tego umrzesz powoli i w bolu. -Dawaj... - wydyszalam, skulona pod jego nogami, usilujac sobie przypominiec, co to jest ostrosc widzenia. Odsunal sie na te nienawistna odleglosc dwoch i pol metra, ustawiajac sie miedzy mna i winda. Zaczal mowic cos po lacinie, starannie wymawiajac slowa. Rozpoznalam kilka z nich z zaklecia Nicka. Serce zabilo mi szybciej; w poszukiwaniu czegokolwiek rozejrzalam sie goraczkowo po luksusowo urzadzonym, przestronnym bialym pokoju. Znajdowalam sie zbyt gleboko pod ziemia, by zaczerpnac z jakiejs magicznej linii. Przybywal Algaliarept. Piscary zamierzal mnie mu oddac. Zamarlam na dzwiek jego imienia. Poczulam na jezyku smak palonego bursztynu, a w kregu pojawila sie mgielka materii zaswiatow. -O, popatrz. Demon - szepnelam, doczolgujac sie do przewroconego stolika i podciagajac sie do gory. - Sytuacja robi sie coraz lepsza. Chwiejac sie na nogach, patrzylam, jak mgielka krzepnie i rozrasta sie w dwumetrowa, pieknie zbudowana postac o bursztynowej skorze odziana w przepaske biodrowa ozdobiona kamieniami i barwnymi wstazkami. Algaliarept mial muskularne nogi, niesamowicie szczupla talie i wspaniale wyrzezbiony tors, ktorego widok wywolalby lzy u Schwarzeneggera. Wszystko wienczyla glowa szakala z ruchliwymi spiczastymi uszami i dlugim, groznym pyskiem. Otworzylam usta i przenioslam wzrok z wyobrazenia egipskiego boga smierci na Piscary'ego. Piscary jest Egipcjaninem? Wampir zesztywnial. -Mowilem ci, zebys nie pojawial sie w takiej postaci - powiedzial zduszonym glosem. Maska smierci wyszczerzyla w usmiechu zeby. Fascynujace bylo to, ze zyla i stanowila czesc demona. -Zapomnialem - przyznal przeciagle niewiarygodnie glebokim glosem. Szakal wysunal cienki czerwony jezyk, i z glosnym mlaskaniem oblizal pysk. Serce walilo mi jak mlotem i - jakby je slyszac - Algaliarept powoli odwrocil sie do mnie. -Rachel Mariana Morgan - powiedzial, postawiwszy uszy. - Tobie w glowie tylko zabawa. -Zamknij sie - rzekl Piscary i Algaliarept zmruzyl oczy. - Co chcesz za zmuszenie jej do powiedzenia, co wie -postepach Kalamacka? -Szesc sekund z toba na zewnatrz kregu. Zmrozilo mnie brzmiace w jego glosie czyste pragnienie zabicia Piscary'ego. Wampir pokrecil glowa, ani troche nieporuszony. -Dam ci ja. Nie obchodzi mnie, co z nia zrobisz, byle tylko nigdy juz nie pojawila sie po tej stronie magicznych linii. W zamian za to zmusisz ja, by mi powiedziala, jak daleko Kalamack posunal sie w swoich badaniach. Zanim ja wezmiesz. Zgoda? Tylko nie zaswiaty. Nie z Algaliareptem. W psim usmiechu demona bylo widoczne zadowolenie. -Rachel Mariana Morgan jako zaplata? Hm, zgadzam sie. Egipski bog zacisnal dlonie, postapil krok do przodu -zatrzymal sie na krawedzi kregu. Postawil uszy i uniosl psie brwi. -Nie mozesz tego zrobic! - zaprotestowalam z mocno bijacym sercem. Spojrzalam na Piscary'ego. - Nie mozesz tego zrobic. Nie zgadzam sie. - Zwrocilam sie do Algalia- repta. - On nie jest wlascicielem mojej duszy. Nie moze ci jej dac! Demon rzucil na mnie okiem. -Ma twoje cialo. Kontrolujesz cialo, kontrolujesz dusze. -To nie w porzadku! - wrzasnelam, ale nikt nie zwracal na mnie uwagi. Piscary zblizyl sie do kregu i wsparlszy sie pod boki, przyjal agresywna postawe. -Nie bedziesz probowal - rzekl uroczyscie - zabic mnie ani w zaden sposob dotknac. A kiedy ci powiem, odejdziesz i wrocisz prosto do zaswiatow. -Zgoda - odparl demon. Z kla spadla mu kropla sliny i z sykiem splynela po dzielacej ich materii zaswiatow. Nie odrywajac wzroku od oczu demona, Piscary przerwal krag dotykiem duzego palca u nogi. Algaliarept wyskoczyl na zewnatrz. Rzucilam sie w tyl. Chwycila mnie za gardlo potezna dlon. -Przestan! - zawolal Piscary. Tracilam oddech i mocowalam sie ze zlocistymi palcami. Ozdabialy je trzy pierscienie z niebieskimi kamieniami, ktore uciskaly mi skore. Zamachnelam sie noga, by kopnac Algaliarepta, lecz on uniosl mnie wyzej. Zacharczalam. -Pusc ja! - zazadal Piscary. - Dostaniesz ja dopiero wtedy, kiedy zdobede to, czego chce! -Zdobede informacje dla ciebie w inny sposob - powiedzial szakal. Dudniace brzmienie jego slow zlalo sie z szumem mojej krwi. Mialam wrazenie, ze zaraz eksploduje mi glowa. -Wezwalem cie, zebys wydostal informacje od niej - rzekl Piscary. - Jesli ja teraz zabijesz, pogwalcisz warunki wezwania. Chce dostac te informacje teraz, a nie za tydzien czy rok. Palce zacisniete na mojej szyi rozwialy sie. Upadlam na dywan, chwytajac powietrze. Sandaly demona byly zrobione ze skory i splecionych wlokien papirusa. Powoli unioslam glowe i pomacalam sie po szyi. -To tylko chwila wytchnienia, Rachel Mariano Morgan - powiedzial szakal, wywijajac jezykiem we wszystkie strony. - Jeszcze dzis ogrzejesz moje lozko. 531 Kleczalam przed nim i ze swistem wciagalam powietrze, usilujac sie nie zastanawiac, jak moglabym ogrzac jego lozko, skoro bede martwa.-Wiesz co - wychrypialam - naprawde zaczyna mnie to meczyc. - Wstalam. Demon juz sie zgodzil wypelnic zadanie. Mozna go bylo wezwac jeszcze raz. - Algaliarep- cie - powiedzialam wyraznie. - Wzywam cie, ty psiogeby morderco. Piscary zamarl z zaskoczenia, a ja moglabym przysiac, ze Algaliarept do mnie mrugnal. -Och, moge byc tym w skorze? - zapytal. - Boj sie go. Lubie przybierac jego postac. -Jasne, jak chcesz - powiedzialam, stojac na miekkich nogach. Na bursztynowych dloniach pojawily sie czarne skorzane motocyklowe rekawice, a egipski bog o glowie szakala plynnie zmienil sie w nonszalanckiego Kistena, ubranego od stop do glow w skore. Na nogach mial wysokie skorzane buty na grubym obcasie. Podzwanial lancuch, w powietrzu unosil sie delikatny zapach benzyny. -Dobre - stwierdzil demon, blyskajac klami, i przygladzil dlonia jasne wlosy, zostawiajac je mokre jak spod prysznica i pachnace szamponem. Tez pomyslalam, ze dobrze wyglada. Niestety. Postac Kista powoli odetchnela i przygryzla dolna warge, by poczerwieniala, a nastepnie zwilzyla ja jezykiem. Zadrzalam na wspomnienie miekkich warg Kista. Jakby czytajac w moich myslach, demon westchnal i przesunal silne dlonie na swoje skorzane spodnie, by zwrocic na nie moja uwage. Nad jego okiem pojawilo sie zadrapanie, odzwierciedlajace najnowsza rane Kista. -Do diabla z wampirzymi feromonami - szepnelam, odpychajac wspomnienie tego co zaszlo w windzie. -Nie tym razem - powiedzial Algaliarept z usmieszkiem wyzszosci. Piscary patrzyl nierozumiejacym wzrokiem. -Wezwalem cie. Masz robic, co ci kaze! Wyobrazenie Kistena odwrocilo sie do wampira z wojownicza mina. -Wezwala mnie tez Rachel Mariana Morgan. Czarownica i ja mamy do uregulowania dlug. A jesli jest dosc przebiegla, by wezwac mnie bez ustanawiania kregu, to jej poslucham. Piscary zazgrzytal zebami. A potem sie na nas rzucil. Wstrzymalam oddech i odskoczylam do tylu. Poczulam szarpniecie i zobaczylam ze zdumieniem, ze Piscary uderza w sciane energii zaswiatow i pada w plataninie rak i nog. Z zimnym dreszczem uswiadomilam sobie, ze Algaliarept umiescil nas oboje w kregu swojej wlasnej konstrukcji. Gesta mgielka czerwieni pulsowala i brzeczala, wywierajac nacisk na moja skore, mimo ze znajdowalam sie od niej w odleglosci pol metra. Kiedy Piscary wstal z podlogi i poprawil szlafrok, wyciagnelam palec i dotkne-lam bariery. Jej powierzchnia zadrgala, a mnie przeszylo uklucie lodu. Byla to najmocniejsza, najgrubsza sciana z materii zaswiatow, jaka kiedykolwiek widzialam. Czujac na sobie wzrok Algaliarepta, cofnelam dlon i wytarlam ja o dzinsy. -Nie wiedzialam, ze potrafisz to zrobic - powiedzialam, a demon zachichotal. Z perspektywy czasu to mialo sens. Byl demonem. Istnial w zaswiatach. Oczywiscie, ze musial wiedziec, jak to sie robi. -I chce cie nauczyc, jak mozna przezyc manipulowanie taka iloscia en5e3r2gii zaswiatow, Rachel Mariano Morgan - powiedzial, jakby czytal mi w myslach. - Za pewna cene. Pokrecilam glowa. -Moze pozniej? Z okrzykiem bezsilnej wscieklosci Piscary podniosl krzeslo z drucianej plecionki i uderzyl nim o bariere. Podskoczylam. Algaliarept zerknal z ukosa na rozsierdzonego wampira, ktory oderwal od krzesla noge i usilowal przebic nia bariere jak mieczem. Demon stanal w wojowniczej pozie przy krawedzi kregu, demonstrujac mi zgrabne posladki w skorzanych spodniach. -Odpieprz sie, starcze - powiedzial z udawanym akcentem Kista, jeszcze bardziej rozwscieczajac Piscary'ego. - Wkrotce wzejdzie slonce. Za jakies trzy minuty bedziesz mial kolejna szanse zajac sie czarownica. Unioslam glowe. Trzy minuty? Jest tak blisko do wschodu slonca? Wampir odrzucil noge krzesla, ktora potoczyla sie po dywanie, i zaczal spokojnie i powoli nas obchodzic. Jego oczy byly czarnymi otchlaniami. Zaschlo mi w ustach. Przez chwile jednak bylam bezpieczna w kregu Algalia- repta. Co jest nie tak z tym obrazem? Zmusilam sie do rozprostowania rak, ktorymi do tej pory mocno sie obejmowalam, i zerknelam na falszywe okno Piscary'ego. Na najwyzszych budynkach zobaczylam blysk slonca. Trzy minuty. Przytknelam palce do czola. -Jesli poprosze cie, zebys zabil Piscary'ego, bedziemy kwita? - zapytalam i spojrzalam na niego. Stanal do mnie bokiem. -Nie. Chociaz zabicie Ptaha Ammona Fineasa Hortona Madisona Parkera Piscary'ego figuruje na mojej liscie rzeczy do zrobienia, to nadal jest prosba i spowodowalaby koszta, a nie zniosla twoj dlug. Poza tym, gdybys wyslala mnie przeciwko niemu, prawdopodobnie wezwalby mnie jeszcze raz, tak jak ty, i znalazlabys sie w punkcie wyjscia. Jedynym powodem, dla ktorego nie moze mnie teraz wezwac, jest to, ze na nic sie nie umowilismy i znajdujemy sie niejako w stanie wezwaniowego zawieszenia. Pokazal w usmiechu zeby, a ja odwrocilam, wzrok. Piscary stal i sluchal, najwyrazniej sie zastanawiajac. -Mozesz mnie stad wydostac? - zapytalam, myslac o ucieczce. -Tak, przez magiczna linie. Lecz tym razem bedzie cie to kosztowac dusze. - Oblizal wargi. - A potem bedziesz moja. Radosne, radosne wybory. -Mozesz dac mi cos do ochrony przed nim? - zapytalam blagalnie. -To rownie kosztowne... - Naciagnal mocniej rekawice. - A ty juz masz to, czego potrzebujesz. Tik-tak, Rachel Mariano Morgan. Wszystko, co mogloby ocalic ci zycie, bedzie wymagalo twojej duszy. Piscary zatrzymal sie z szerokim usmiechem w odleglosci dwoch i pol metra. Scisnelo mnie w dolku. Zerkne-lam na moja torbe z fiolka od Kista. Znajdowala sie poza moim zasiegiem po niewlasciwej stronie bariery. -O co powinnam zapytac?! - wrzasnelam rozpaczliwie. -Jesli ci odpowiem, nie bedziesz miala czym zaplacic, kochanie - szepnal, pochylajac sie tak blisko, ze poruszyly sie moje wlosy. Szarpnelam sie w tyl, bo poczulam Siarke. -A jestes pomyslowa czarownica - dodal. - Kazdy, kto potrafi rozhustac5 m33iejskie dzwony, potrafi przezyc spotkanie z wampirem. Nawet tak starym, jak Ptah Ammon Fineas Horton Madison Parker Piscary. -Ale ja sie znajduje trzy pietra pod ziemia! - zaprotestowalam. - Nie moge dosiegnac magicznej linii. Poskrzypujac skora, obszedl mnie z rekoma splecionymi za plecami. -No to co zrobisz? Zaklelam pod nosem. Na zewnatrz naszego kregu czekal Piscary. Nawet jesli uda mi sie uciec, Piscaryemu wszystko ujdzie na sucho. Przeciez nie moglam poprosic Algaliarepta, zeby zlozyl zeznanie. Rozwarlam szeroko oczy i spojrzalam w gore. -Czas? - zapytalam. Wyobrazenie Kista spojrzalo na swoj nadgarstek. Pojawil sie na nim zegarek identyczny z tym, ktory strzaskalam tluczkiem do miesa. -Minuta trzydziesci. Zmrozilo mnie. -Co chcesz za zlozenie zeznan w sadzie ISB lub FBI, ze wielokrotnym zabojca czarownic jest Piscary? Algaliarept usmiechnal sie szeroko. -Podoba mi sie tok twego myslenia, Rachel Mariano Morgan. -Ile?! - wrzasnelam, patrzac na swiatlo slonca pelznace w dol po scianach budynkow. -Moja cena sie nie zmienila. Potrzebuje nowego famulusa, a zdobycie duszy Nicholasa Gregory'ego Sparagmosa zajmuje zbyt duzo czasu. Moja dusza. Nie moglabym tego zrobic, nawet gdybym w ten sposob zaspokoila Algaliarepta i w ostatecznym rozrachunku ocalila Nicka przed utrata duszy i wciagnieciem w zaswiaty jako famulusa demona. Wpatrywalam sie w Algaliarepta tak intensywnie, ze zamrugal ze zdumienia. Przyszedl mi do glowy pomysl. Byl niemadry i ryzykowny, ale moze na tyle szalony, by sie powiodl. Chce dobrowolnie zostac twoim famulusem - wyszeptalam, nie wiedzac, czy nie zgine od energii, jaka demon moglby zaczerpnac za moim posrednictwem albo zmusic do przechowania dla niego. - Chce bez przymusu zostac twoim famulusem, ale zachowam dusze. - Moze gdybym zachowala dusze, nie bedzie mnie mogl wciagnac w zaswiaty. Moglabym zostac po tej stronie magicznych linii. Moglby sie mna poslugiwac tylko po zachodzie slonca. Moze. Tylko pytanie, czy Algaliarept zechce poswiecic troche czasu na przemyslenie tej propozycji? -- I chce, zebys zlozyl zeznanie, zanim umowa wejdzie w zycie - dodalam na wypadek, gdyby udalo mi sie przezyc. -Dobrowolnie? - zapytal, a jego postac rozmyla sie na krawedziach. Nawet Piscary wygladal na wstrzasnietego. - Ale tak sie nie da. Jeszcze nikt nigdy dobrowolnie nie zostal famulusem. Nie wiem co to znaczy. -To znaczy, ze jestem twoim cholernym famulusem! - krzyknelam, wiedzac, ze jesli zacznie sie nad tym zastanawiac, uswiadomi sobie, ze dostaje tylko polowe mnie. - Zgodz sie, bo inaczej za trzydziesci sekund zgine albo ja, albo Piscary, a ty nie bedziesz mial nic. Nic! Umowa stoi czy nie? 534 Postac Kista pochylila sie, a ja sie odsunelam. Demon spojrzal na zegarek.-Dobrowolnie? - powtorzyl. W jego szeroko rozwartych oczach bylo widac zdumienie i chciwosc. W przyplywie paniki skinelam glowa. Bede sie martwic pozniej. Jesli bedzie jakies "pozniej". -Zgoda - powiedzial tak szybko, ze pomyslalam, ze na pewno popelnilam blad. Zalala mnie fala ulgi, a potem rzeczywistosc uderzyla tak mocno, ze poczulam to w duszy. Boze, miej mnie w opiece. Bede famulusem demona. Siegnal do mego nadgarstka. Szarpnelam sie w tyl. -Umowilismy sie - powiedzial i z wampirza szybkoscia chwycil mnie za reke. Kopnelam go w brzuch. Tylko sie zachwial, absorbujac sile uderzenia. Nakreslil druga linie przechodzaca przez jego znak na mojej rece. Poplynela krew. Szarpnelam sie, ale demon mruknal cos uspokajajaco, pochylil glowe nad moim nadgarstkiem i dmuchnal. Usilowalam sie wyrwac, byl jednak silniejszy ode mnie. Mialam dosyc krwi, dosyc wszystkiego. Wreszcie mnie puscil, a ja osunelam sie na podloge po scianie bariery, czujac mrowienie w plecach. Natychmiast spojrzalam na nadgarstek. Tam, gdzie kiedys byla jedna linia, teraz widnialy dwie. Ta nowa wygladala na tak stara jak pierwsza. -Tym razem nie bolalo - powiedzialam, zbyt roztrzesiona, by sie dziwic. -Nie bolaloby i za pierwszym razem, gdybys nie probowala tego zaszyc. Czulas palace sie wlokno. Jestem demonem, nie sadysta. -Algaliarept! - krzyknal Piscary, kiedy nasza umowa zostala przypieczetowana. -Za pozno - powiedzial z usmiechem demon i zniknal. Bariera tez zniknela; upadlam do tylu i wrzasnelam, bo Piscary rzucil sie na mnie. Wparlam sie w podloge, wbilam w niego nogi i przerzucilam nad soba, po czym ruszylam w strone torby. Kiedy wlozylam do srodka reke, Piscary szarpnal mnie do tylu. -Czarownica - syknal, sciskajac mnie za ramie. - Dostane, czego chce. A potem umrzesz. -Idz do diabla, Piscary- warknelam. Otworzylam kciukiem fiolke i chlusnelam wampirowi plynem w twarz. Krzyknal i gwaltownie odepchnal sie ode mnie. Patrzylam z podlogi, jak sie zatacza i goraczkowo wyciera twarz. Z sercem w gardle czekalam, zeby upadl, zeby zemdlal. Nie stalo sie nic takiego. Piscary przytknal palce do nosa, a mnie scisnelo w zoladku. -Kisten - stwierdzil z obrzydzeniem zmieniajacym sie w pelne znuzenia rozczarowanie. - Och, Kisten. Nie ty! Z trudem przelknelam sline. -To jest nieszkodliwe. Spojrzal mi w oczy. -Chyba nie sadzisz, ze przezylbym tak dlugo, gdybym mowil moim dzieciom, co naprawde moze mnie zabic? Nic mi nie zostalo. Patrzylam na niego przez kilka chwil. Wygial usta w wyc5z7ek8ujacym usmiechu. Poruszylam sie. Piscary niedbale siegnal reka i kiedy probowalam wstac, chwycil mnie za kostke. Upadlam, wyszarpujac noge i zanim przyciagnal mnie do siebie i unieruchomil pod swoim ciezarem, udalo mi sie dwa razy trafic go w twarz. Blizna na szyi zapulsowala, a zaraz potem odezwal sie strach, co razem stanowilo mdlaca mieszanke. -Nie - powiedzial cicho Piscary, przygniatajac mnie do dywanu. - Bedziesz za to czula bol. Obnazyl kly. Kapala z nich slina. Z trudem chwytalam powietrze, usilujac sie wyrwac spod wampira. Przesunal sie i przytrzymal mi nad glowa lewa reke. Prawa mialam wolna. Zacisnelam zeby i zaatakowalam oczy Piscaryego. Szarpnal sie w tyl, z wampirza sila chwycil mnie za prawa reke i ja zlamal. Moj krzyk odbil sie od sufitu. Wygielam sie w luk i z trudem chwytalam powietrze. Oczy Piscary'ego blysnely czernia. -Powiedz mi, czy Kalamack ma dobra probke - zazadal. Usilowalam oddychac. Od mojej prawej reki plynela fala bolu, dochodzac do glowy. -Idz do diabla... - wychrypialam. Wciaz przyciskajac mnie do dywanu, scisnal moja zlamana reke. Wilam sie z bolu. Plonely wszystkie moje zakonczenia nerwowe. Wydalam jakis gardlowy dzwiek - dzwiek bolu i determinacji. Nie powiem mu. Nawet nie znalam odpowiedzi. Nacisnal calym swoim ciezarem na moja reke - znow wrzasnelam, zeby nie oszalec. W oczach Piscary'ego blysnal glod, a mnie ze strachu rozbolala glowa. Moje szamotanie sie pobudzilo jego instynktowne pozadanie. Nabrzmiewala czern jego oczu. Wydawane przez mnie dzwieki spowodowane bolem slyszalam jakby z zewnatrz. Zaczelam widziec srebrzyste iskierki i w moim krzyku zabrzmiala ulga. Tracilam przytomnosc. Dzieki Ci, Boze. Piscary tez to dostrzegl. -Nie - szepnal i szybko przeciagnal jezykiem po zebach, by zapobiec skapnieciu sliny. - Potrafie lepiej. Zszedl z mojej reki. Katusze zmienily sie w tepe pulsowanie. Jeknelam. Przyblizyl swoja twarz do mojej na odleglosc kilkunastu centymetrow i z chlodna obojetnoscia obserwowal moje zrenice, az odzyskalam ostrosc widzenia. Przez jego biernosc przebijalo rosnace podniecenie. Gdyby nie zaspokoil juz swego glodu dzieki Ivy, nie umialby sie powstrzymac przed wyssaniem calej mojej krwi. Dokladnie wiedzial, kiedy wrocila mi wola, i usmiechnal sie z niecierpliwoscia. Nabralam tchu i plunelam mu w twarz slina zmieszana ze lzami. Piscary zamknal oczy z mina swiadczaca o pelnej znuzenia irytacji i puscil moja lewa reke, by wytrzec twarz. Wyrzucilam w gore dlon, chcac trzasnac go jej nasada w nos. Chwycil mnie za przegub i, blyskajac klami, przytrzymal mi reke. Powiodlam wzrokiem po krwawej rysie, ktora na niej zrobil, by uaktywnic amulet. Mocno zabilo mi serce. W strone lokcia wolno splywal strumyczek krwi. Kropla czerwieni nabrzmiala, zadrzala i spadla mi na piersi, ciepla i miekka. Oddychalam spazmatycznie. Czekalam. Piscary byl coraz bardziej spiety, jego miesnie coraz bardziej sie napinaly. Wpatrywal sie w moj nadgarstek. Spadla nastepna ciezka kropla. -Nie! - krzyknelam, slyszac jego zmyslowy jek. -Teraz rozumiem - powiedzial przerazajaco miekkim glosem, w ktorym brzmialo tlumione, pulsujace pozadanie. - Nic dziwnego, ze Algaliareptowi tyle czasu zajelo okreslenie, co cie przeraza. Przydusil mi reke do podlogi i pochylil sie tak nisko, ze nasze twarze znalazly sie o milimetry od siebie. Nie moglam sie ruszyc ani oddychac. 579 -Boisz sie pozadania - szepnal. - Powiedz mi, mala czarownico, co chce wiedziec, albo cie rozetne, napelnie soba twoje zyly i zrobie sobie z ciebie zabawke. Pozwole ci pamietac wolnosc, chociaz juz na zawsze bedziesz moja. -Idz do diabla... - powiedzialam z przerazeniem. Cofnal sie, by zobaczyc moja twarz. W miejscu, gdzie przesunal sie szlafrok i skora wampira dotykala mojej, czulam goraco. -Zaczne w tym miejscu - powiedzial i pociagnal moja ociekajaca krwia reke tak, bym ja widziala. -Nie... - zaprotestowalam. Glos mialam cichy i przestraszony. Nic nie moglam na to poradzic. Sprobowalam przyciagnac reke do siebie, ale Piscary mocno ja trzymal. Odsuwal ja powolnym, kontrolowanym ruchem, a ja z calych sil staralam sie trzymac ja nieruchomo. Odpychalam go zlamana reka z sila malego kotka, co przyprawialo mnie o fale mdlosci. -Boze, nie, Boze, nie! - wrzasnelam i zdwoilam wysilki, bo Piscary odchylil glowe i powiodl jezykiem po moim lokciu, oblizujac go z jekiem rozkoszy. Powoli przesuwal jezyk do miejsca, skad wyplywala krew. Jesli jego slina dotrze do moich zyl, bede jego. Na zawsze. Wilam sie. Szarpalam. Ciepla wilgoc jezyka zastapila chlodna ostrosc zebow, ktore ocieraly sie o moja skore, lecz jej nie przebijaly. -Powiedz mi - wyszeptal, odchylajac glowe, by widziec moje oczy - a zabije cie teraz zamiast ciagnac to przez sto lat. Poczulam fale mdlosci zmieszanych z mrokiem obledu. Wyprezylam sie pod wciaz przygniatajacym mnie wampirem. Palcami zlamanej reki odnalazlam jego ucho i szarpnelam za nie, siegajac oczu. Walczylam jak zwierze, a od szalenstwa dzielila mnie rozmyta mgielka odruchow. Moje szamotanie sie i bol doprowadzily Piscary'ego do ledwie wstrzymywanej goraczki, ktora tak czesto widywalam u Ivy. Zaczal dyszec chrapliwie. -Och, do diabla z tym - powiedzial przeszywajacym glosem. - Wysse cie. Moge sie tego dowiedziec w jakis inny sposob. Moze i jestem martwy, ale wciaz jestem mezczyzna. -Nie! - wrzasnelam. Bylo jednak za pozno. Piscary odslonil zeby i przycisnawszy moja krwawiaca reke do podlogi, przechylil glowe, by dosiegnac mojej szyi. Wbil palce w zlamana reke, ale mgielka bolu zmienila sie w eksplozje rozkoszy. Moj krzyk zlal sie z jego jekiem. Poczulam odlegly huk wybuchu, zadrzala podloga. Wzdrygnelam sie, a ciepla przyjemnosc plynaca z reki blyskawicznie zmienila sie w poczucie bolu. Przez oszolomienie spowodowane mdlosciami przedarly sie krzyki mezczyzn. -Nie dotra do nas na czas - mruknal Piscary. - Przybyli za pozno. Nie w ten sposob, pomyslalam smiertelnie przerazona, przeklinajac glupote calej sytuacji. Nie chcialam tak umierac. Pochylil sie nade mna z twarza wykrzywiona glodem. Po raz ostatni zaczerpnelam tchu. Natychmiast wypuscilam powietrze, bo w Piscary'ego trafila zielona kula energii zaswiatow. Odrobine sie przesunal, a ja zaczelam sie pod nim wic. Warknal i spojrzal w gore. Mialam wolna reke. Wbilam kolana miedzy nas. Walczylam z nowa desperacja, chociaz lzy nie pozwalaly mi dobrze widziec. Ktos przybyl mi na pomoc. 580 W Piscary'ego trafila kolejna kula zieleni. Zachwial sie w tyl. Odepchnelam sie od podlogi i podrzucilam wampira, spychajac go z siebie. Zerwalam sie na nogi, chwycilam krzeslo i uderzylam go, czujac sile ciosu az w ramieniu. Piscary odwrocil sie z rozwscieczona mina i napial miesnie, zbierajac sily do ataku na mnie. Cofnelam sie, przyciskajac do siebie zlamana reke. Obok mnie przeleciala z sykiem trzecia zielona kula, trafila Piscary'ego i odrzucila go na sciane. Odwrocilam sie w strone windy. Quen. Stal obok olbrzymiej dziury w scianie obok windy w chmurze pylu, trzymajac w dloni jasniejaca kule energii zaswiatow; byla jeszcze czerwona, ale juz nabierala zabarwienia jego aury. Poniewaz znajdowalismy sie zbyt gleboko pod ziemia, by siegnac do magicznej linii, zapewne zgromadzil energie w swoim chi. Obok niego lezala czarna otwarta torba, z ktorej wyzieralo kilka drewnianych kolkow podobnych do mieczy. Za dziura w scianie bylo widac klatke schodowa. -Najwyzszy czas - wydyszalam, chwiejac sie na nogach. -Zatrzymal mnie pociag - powiedzial, kreslac dlonmi magiczne wzory. - Wciagniecie do tego FBI bylo bledem. -Nie musialabym tego robic, gdyby twoj szef nie byl takim fiutem! - krzyknelam, a potem ostroznie odetchnelam, usilujac sie nie zakrztusic pylem. Kisten zabral moja kartke. Jakim sposobem zjawilo sie tu FBI, skoro funkcjonariuszy nie sprowadzil Quen? Piscary wstal. Spojrzal na nas i obnazyl kly w szerokim usmiechu. -A teraz krew elfa? Nie pozywialem sie tak dobrze od czasow Zmiany. Z wampirza szybkoscia ruszyl przez pokoj do Quena, po drodze uderzajac mnie na odlew. Polecialam do tylu, uderzylam plecami o sciane i zsunelam sie na podloge. Oszolomiona i ledwie przytomna, patrzylam, jak Quen robi unik; w swoim czarnym trykocie wygladal jak cien. W jednej dloni trzymal drewniany kolek dlugosci mojej reki, a w drugiej rosnaca kule energii. Zaczal cos mowic po lacinie, wypalajac mi w mozgu slowa czarnego zaklecia. Tyl glowy pulsowal mi bolem. Dotknelam tego miejsca, co wywolalo fale mdlosci, ale nie wyczulam krwi. Kiedy wstalam, mroczki przed oczyma zniknely. Oszolomiona, poszukalam w chmurze pylu mojej torby z amuletami. Moja uwage zwrocil krzyk. Wydal go Quen. Serce niemal przestalo mi bic. Piscary przygniatal go jak kochanek, przywarlszy do jego szyi. Quen zwiotczal, a drewniany miecz upadl na podloge. Jego krzyk zmienil sie w jek rozkoszy. Wstalam, trzymajac sie sciany. -Piscary! - zawolalam, a on sie odwrocil z ustami czerwonymi od krwi Quena. -Zaczekaj na swoja kolej - warknal, ukazujac zakrwawione zeby. -Ale ja tu bylam pierwsza. Puscil Quena ze zloscia. Gdyby byl glodny, nic by go nie oderwalo od schwytanej ofiary. Elf z trudem uniosl reke. Nie wstal. Wiedzialam dlaczego. Bylo mu dobrze. -Nie wiesz, kiedy sie wycofac - powiedzial Piscary, rzucajac sie do ataku. Wylaly sie ze mnie lacinskie slowa, wypalone w moim mozgu podczas ataku Quena. Ruchami dloni budowalam czarna magie. Na jezyku poczulam obrzydliwy smak cyn- folii. Siegnelam w poszukiwaniu magicznej linii, ale zadnej nie znalazlam. Piscary uderzyl we mnie cialem. Stracilam oddech. Znow mnie przyciskal d5o8 s1iebie. Nagle zalala mnie powodz energii zaswiatow. Uslyszalam wlasny krzyk, spowodowany nieoczekiwanym przyplywem mocy. Z moich rak buchnelo zloto przetykane czernia i czerwienia. Piscary uniosl sie w powietrze i tak mocno uderzyl w sciane, ze az zamigotalo swiatlo. Wyprostowalam sie, a on runal na podloge. Uswiadomilam sobie, skad sie wziela ta energia. -Nick! - zawolalam ze strachem. - O Boze. Nick! Przepraszam! Siegnelam do linii poprzez niego. Zaczerpnelam energie poprzez niego, jakby byl famulusem. Przeplynela przez niego tak samo, jak przeze mnie. Zaczerpnelam jej wiecej, niz mogl przez siebie przepuscic. Co ja zrobilam? Piscary lezal pod sciana. Poruszyl stopa i uniosl glowe. Patrzyl blednym wzrokiem, lecz oczy mial czarne z nienawisci. Nie moglam dopuscic do tego, by wstal. Wstrzasana bolem, chwycilam noge oderwana od krzesla przez wampira i ruszylam chwiejnie w jego strone. Wstal, trzymajac sie sciany. Pasek szlafroka niemal mu sie rozwiazal. Nagle wyostrzyl wzrok. Trzymalam metalowa noge w jednej rece niczym kij do baseballu i zamachnelam sie nia w biegu. -To za probe zabicia mnie - powiedzialam. Trafilam go za uchem i uslyszalam wilgotne mlasniecie. Piscary sie zachwial, ale nie upadl. -To za zgwalcenie Ivy! - wrzasnelam. Sil dodal mi gniew na niego, ze skrzywdzil kogos tak silnego i wrazliwego. Zamachnelam sie, stekajac z wysilku. Metalowa noga zetknela sie z jego potylica, ktora wydala taki dzwiek, jakbym trafila w melon. Zachwialam sie. Piscary padl na kolana. Z glowy ciekla mu krew. -A to - powiedzialam, czujac pieczenie w oczach i tracac ostrosc widzenia od lez - za zabicie mojego taty -dokonczylam szeptem. Z okrzykiem bolu zamachnelam sie trzeci raz. I znow trafilam wampira w glowe. Sila zamachu okrecila mna i rzucila na kolana. Piekly mnie dlonie i metalowy pret wysunal mi sie z bezwladnych palcow. Piscary przewrocil oczyma i padl na podloge. Moj oddech brzmial tak, jakbym szlochala. Spojrzalam na niego i przeciagnelam po policzku grzbietem dloni. Nie poruszal sie. Spojrzalam przez zaslone wlosow na falszywe okno. Slonce wzeszlo i oswietlalo budynki. Piscary prawdopodobnie nie wstanie przed wieczorem. Prawdopodobnie. -Zabij go - wyskrzeczal Quen. Unioslam glowe; zapomnialam o nim. Wstal i trzymal sie reka za szyje. Krew przesaczajaca sie mu miedzy palcami tworzyla na bialym dywanie brzydki wzor. Rzucil mi drugi drewniany miecz. -Zabij go teraz. Chwycilam go tak, jakbym cale zycie chwytala miecze. Oparlam kolek czubkiem o dywan i wstalam, cala sie trzesac. Od strony dziury w scianie dochodzily krzyki i nawolywania. Przybylo FBI. Jak zwykle za pozno. -Jestem agentka - powiedzialam. Mialam podraznione gardlo i chrypialam. - Nie zabijam przestepcow. Przyprowadzam ich zywych. -A zatem jestes glupia. Dowloklam sie do tapicerowanego krzesla i padlam na nie. Upuscilam miecz, wlozylam glowe miedzy kolana i zapatrzylam sie na dywan. -A wiec ty go zabij - szepnelam, wiedzac, ze mnie uslyszy. Quen podszedl chwiejnie do swojej torby, lezacej obok poszarpanej wyrwy w scianie. Patrzylam, jak ostroznie i powoli idzie przez pokoj w moja strone. Podniosl miecz zakrwawiona reka 5i 8w2epchnal go do torby. Wydalo mi sie, ze zobaczylam w niej tez szara kostke materialu wybuchowego, co by wyjasnialo, w jaki sposob powstala dziura w scianie. Wygladal na zmeczonego i kulil sie z bolu. Jego szyja nie wygladala zle, ale wolalabym przez pol roku byc na wyciagu, niz otrzymac jedna dawke sliny Piscaryego. Quen byl Inderlanderem, wiec nie mogl sie stac wampirem, lecz sadzac po strachu, jakim byla zabarwiona jego pewnosc siebie, wiedzial, ze mogl zostac zwiazany z Pisca-rym. A jesli chodzilo o tak starego wampira, wiez mogla trwac cale zycie. Czas pokaze, ile wiazacej sliny Piscary wpuscil do rany. -Sa'han sie co do ciebie myli - stwierdzil ze znuzeniem Quen. - Jesli nie potrafisz bez pomocy obronic sie przed wampirem, to twoja przydatnosc stoi pod znakiem zapytania. A twoja nieprzewidywalnosc czyni cie osoba, na ktorej nie mozna polegac, a zatem niebezpieczna. Skinal mi glowa, odwrocil sie i ruszyl w strone schodow. Patrzylam za nim z otwartymi ustami. Sa'han sie co do mnie myli, pomyslalam sarkastycznie. Brawo, Trent. Dlonie mnie bolaly, a ich wnetrze bylo czerwone, jakby oparzone. Na schodach mowil cos podniesionym glosem Edden. Piscarym moze sie zajac FBI. Moge isc do domu... Do domu, do Ivy, pomyslalam, zamykajac na chwile oczy. Jak moje zycie moglo sie stac takie paskudne? Niewiarygodnie zmeczona, wstalam w chwili, kiedy przez otwor w scianie wbiegl Edden, a za nim sznur funkcjonariuszy FBI. -To ja! - wychrypialam i unioslam zdrowa reke, poniewaz rozlegl sie przerazajacy trzask odbezpieczanej broni. - Nie strzelajcie! -Morgan! - Edden spojrzal przez osiadajacy pyl i opuscil pistolet. Tylko polowa jego ludzi zrobila to samo. Wynik byl lepszy niz zwykle. - Zyjesz? Wygladal na zaskoczonego. Zgieta wpol przyciskalam do siebie zlamana reke. -Chyba tak. Zaczelam sie trzasc z zimna. Ktos prychnal i reszta funkcjonariuszy opuscila bron. Na gest Eddena mezczyzni rozeszli sie po mieszkaniu. -Piscary jest tam - powiedzialam, patrzac w strone wampira. - Nie ruszy sie do zachodu slonca. Chyba. Edden podszedl blizej i przyjrzal sie wampirowi oraz jego muskularnej nodze, widocznej w rozchyleniu szlaf roka. -Co on chcial zrobic, uwiesc cie? -Nie - szepnelam, by nie podraznic obolalego gardla. - Chcial mnie zabic. - Spojrzalam mu w oczy i dodalam: - Gdzies tu jest zywy wampir imieniem Kisten. Ma jasne wlosy i jest zly. Nie strzelajcie do niego. Poza nim i Quenem widzialam na gorze tylko osiem zywych wampirow. Jesli chcecie, mozecie je zastrzelic. -Mowisz o oficerze ochrony pana Kalamacka? - Edden obrzucil mnie wzrokiem, liczac moje rany. - Przyszedl z toba? - Polozyl mi reke na ramieniu, zeby mnie podtrzymac. - Wyglada na to, ze masz zlamana reke. -Mam - odparlam i szarpnelam sie do tylu, bo do niej siegnal. Dlaczego ludzie to robia? - Owszem, przyszedl tu. Dlaczego ty tego nie zrobiles? - Nagle rozzloszczona, szturchnelam go palcem w piers. - Jesli jeszcze raz odmowisz rozmowy ze mna, to przysiegam, ze kaze Jenksowi co wieczor przez miesiac obsypywac cie czarodziejskim pylkiem. Oficer zrobil arogancka mine; zerknal na swoich ludzi ostroznie krazacych wokol Piscary'ego. Ktos wzywal karetke ISB. -To nieprawda, ze nie chcialem z toba rozmawiac. Spalem. Obudzenie przez rozgoraczkowanego pixy i spanikowanego chlopaka, twierdzacych, ze poszlas przebic kolkiem jednego z glownych wampirow Cincinnati, nie jest moim ulubionym sposobem przerywania snu. I kto ci dal moj zastrzezony5 n8u3mer? O Boze, Nick. Zmartwialam na wspomnienie energii magicznej linii, jakiej zaczerpnelam za jego posrednic-twem. -Nick - wyjakalam. - Musze zadzwonic do Nicka. Kiedy jednak obrzucilam pokoj spojrzeniem w poszukiwaniu mojej torby z telefonem w srodku, zawahalam sie. Krew Quena zniknela. Calkowicie. Chyba mowil powaznie, ze nie chce zostawic zadnych dowodow swojej obecnosci. Jak on to zrobil? Moze za pomoca odrobiny elfiej magii? -Pan Sparagmos jest na parkingu - stwierdzil Edden. Zerknawszy na mnie, zatrzymal przechodzacego funkcjonariusza. - Przynies mi koc. Ona jest w szoku. Otepiala, pozwolilam, zeby pomogl mi przejsc przez pokoj do wyrwy w scianie. -Biedak tak sie o ciebie martwil, ze stracil przytomnosc. Nie chcielismy z Jenksem wypuscic go z samochodu. - Nagle rozblysly mu oczy i Edden siegnal do radia przymocowanego do paska spodni. - Powiedz panu Sparagmosowi i Jenksowi, ze ja znalezlismy i ze nic jej nie jest - powiedzial do mikrofonu, otrzymujac w odpowiedzi niewyrazna zbitke dzwiekow. Ujal mnie za lokiec i mruknal: - Prosze, powiedz, ze tak naprawde nie zostawilas na drzwiach wiadomosci, ze idziesz przebic kolkiem Piscary'ego. Wpatrywalam sie w moja torbe z amuletem na bol, lezaca po przeciwnej stronie pokoju, ale na jego slowa po-derwalam glowe. -Nie! - zaprotestowalam. Z powodu szybkiego ruchu przez chwile widzialam wszystko jak przez mgle. - Napisalam, ze zamierzam z nim porozmawiac i ze to on jest lowca czarownic. To najpewniej zrobil Kisten, bo moja kartka jest gdzies tutaj. Widzialam ja! Kisten zamienil moja wiadomosc? Potknelam sie w zamysleniu, pociagnieta przez Eddena do przodu. Kisten zamienil moja wiadomosc, podajac Nickowi jedyny numer telefonu, dzieki ktoremu mogl tu sciagnac FBI. Dlaczego to zrobil? Czy chcial mi pomoc, czy po prostu ukryc, ze zdradzil Piscary'ego? -Kisten? - zapytal Edden. - To ten zywy wampir, ktorego mam nie zabijac, tak? - Wzial podany mu przez funkcjonariusza niebieski firmowy koc i ulozyl mi go na ramionach. - Chodz. Chce cie wydostac na gore. Moze my to rozwiklac pozniej. Oparlam sie ciezko na nim i ciasniej otulilam kocem. Skrzywilam sie z bolu, wywolanego dotykiem szorstkiej welny na dloniach. Nie chcialam na nie patrzec, uwazajac, ze ich stan jest niczym w porownaniu z brudem, jakim powlekla sie moja dusza, kiedy uaktywnilam to czarne zaklecie, ktorego nauczyl mnie Quen. Odetchnelam powoli. A jakie ma znaczenie to, ze znam czarne zaklecia? Mialam zostac famulusem demona. -Moj Boze, Morgan - powiedzial Edden, przyczepiajac radio do paska. - Musialas wysadzac te sciane? -To nie ja - odparlam, skupiajac wzrok na dywanie metr przede mna. - To Quen. Po schodach schodzilo z halasem coraz wiecej funkcjonariuszy i w pokoju zrobilo sie tak oficjalnie, ze czulam sie niemal jak przybysz z kosmosu. -Quena tu nie ma, Rachel. -Tak - powiedzialam, ogladajac sie przez ramie na nieskazitelnie czysty dywan. Wstrzasaly mna dreszcze. - Zapewne wszystko to sobie wyobrazilam. Adrenalina sie wyczerpala, dopadlo mnie zmeczenie i mdlosci. Ludzie wokol mnie poruszali sie szybko, co przyprawialo mnie o zawroty glowy. Moja reka stanowila klab bolu. Chcialam dostac moja torbe i znajdujacy sie w niej amulet na bol, ale przemieszczalismy sie w niewlasciwym kierunku i ktos chyba polozyl przy niej karteczke z numerem dowodu. Cudownie. 584 Nastroj pogorszyl mi sie jeszcze bardziej, kiedy zatrzymala nas kobieta w mundurze FBI, machajac Eddenowi przed nosem moim pistoletem. Znajdowal sie w torebce do przechowywania dowodow, a ja mimowolnie wyciag-nelam po niego reke.-O, to moj pistolet na kulki - powiedzialam, a Edden westchnal, bynajmniej niezadowolony. -Prosze go opisac - polecil glosem pelnym winy - I okreslic jako wlascicielke pania Morgan. Kobieta niemal z przestrachem skinela glowa i sie odwrocila. -Hej! - zaczelam, ale Edden nie pozwolil mi za nia pojsc. -Przykro mi, Rachel. To dowod. - Rozejrzal sie szybko po otaczajacych nas funkcjonariuszach i szepnal: - Ale dzieki, ze zostawilas go tam, gdzie moglismy go znalezc. Bez niego Glenn nie zalatwilby tych zywych wampirow. -Ale... - wyjakalam, widzac, ze kobieta z moim pistoletem znika na schodach. Bylo tu wiecej pylu, wiec przelykalam sline, zeby nie kaszlec i przez to nie zemdlec. -Chodzmy - powiedzial Edden znuzonym glosem. - Bardzo mi przykro, ale powinnas' zlozyc zeznanie, zanim Piscary sie obudzi i wniesie oskarzenie. -Wniesie oskarzenie? O co? Wyrwalam mu sie i zatrzymalam. Co tu sie, u diabla, dzieje? Wlasnie przyszpililam lowce czarownic i to mnie sie aresztuje? Funkcjonariusze stojacy w poblizu uwaznie sluchali; okragla twarz Eddena wyrazala jeszcze wieksze poczucie winy. -O napad z pobiciem, pomowienie, naruszenie wlasnosci, nielegalne wtargniecie, zniszczenie prywatnej wlasnosci z premedytacja i cokolwiek jeszcze potrafi wymyslic jego prawnik sprzed Zmiany. Co ty sobie myslalas, przychodzac tu i usilujac go zabic? Urazona, usilowalam cos powiedziec. -Nie zabilam go, chociaz, na Boga, zasluguje na to. Zgwalcil Ivy, bo chcial mnie zmusic do przyjscia, zeby mogl mnie zabic, bo sie dowiedzialam, ze to on jest lowca czarownic! I mam swiadka, ktory zezna, ze Piscary najal go do zabicia ofiar. Wystarczy ci to? Edden uniosl brwi. -Swiadka? - Odwrocil sie, by spojrzec na wampira, ktorego do czasu przybycia karetki ISB otaczali zdenerwowani funkcjonariusze FBI. - A kto to taki? -Lepiej, zebys nie wiedzial. Zamknelam oczy. Mialam zostac famulusem demona. Ale zylam. Nie utracilam duszy. Trzeba sie skupiac na pozytywach. -Moge juz isc? - zapytalam na widok pierwszych stopni za dziura w scianie. Nie mialam pojecia, jak uda mi sie pokonac je wszystkie. Moze gdybym pozwolila Eddenowi sie aresztowac, ktos by mnie wniosl na gore. Nie czekajac na jego pozwolenie, pokustykalam do wyrwy w scianie. Wlasnie przyszpililam najpotezniejszego wampira Cincinnati jako wielokrotnego morderce i najbardziej ze wszystkiego chcialam zwymiotowac. Edden mnie dogonil, lecz nadal nie odpowiedzial na moje pytanie. -Moge przynajmniej dostac moje buty? - zapytalam na widok filmuj5a8c5ej je Gwen, ktora ostroznie chodzila po pokoju z kamera wideo. Kapitan z zaskoczeniem spojrzal na moje stopy. -Zawsze przyszpilasz glowne wampiry na bosaka? -Tylko wtedy, gdy sa w pizamie. - Z nieszczesliwa mina owinelam sie szczelniej kocem. - Zasady fair play, rozumiesz. Edden usmiechnal sie szeroko. -Hej, Gwen! Przestan - powiedzial glosno, a potem ujal mnie za lokiec i pomogl wejsc na schody. - To nie jest miejsce zbrodni, tylko aresztowanie. ROZDZIAL 29 -Hej! Tutaj! - zawolalam, wyprostowalam sie na krzeselku stadionu baseballowego i pomachalam na sprzedawce. Do rozpoczecia meczu brakowalo jeszcze dobrych czterdziestu minut i chociaz trybuny zaczynaly sie wypelniac, sprzedawcy nie byli zbyt uwazni.Zmruzylam oczy i kiedy sie odwrocil, unioslam cztery palce, a on w odpowiedzi uniosl ich osiem. Skrzywilam sie. Osiem dolcow za cztery hot dogi? - pomyslalam, podajac mu pieniadze. No coz. W sumie to nie ja kupowalam bilety. -Dzieki, Rachel - powiedzial siedzacy obok mnie Glenn i chwycil papierowa paczuszke, rzucona przez sprze- dawce. Polozyl ja sobie na kolanach i zlapal pozostale, poniewaz mialam reke na temblaku. Jedna podal swojemu tacie i Jenksowi, ktorych mial z lewej strony. Nastepna podal mnie, a ja przekazalam ja Nickowi, siedzacemu z mojej drugiej strony. Nick blysnal usmiechem i natychmiast spojrzal w dol na boisko, gdzie rozgrzewaly sie Wyjce. Opuscilam ramiona, a Glenn przysunal sie blizej mnie, pod pretekstem rozpakowania mojego hot doga i podania mi go. -Daj mu troche czasu. Nic nie odpowiedzialam, wpatrzona w doskonale utrzymany stadion. Chociaz Nick nie chcial tego przyznac, miedzy nas wsunelo sie pasemko strachu. Poprzedniego tygodnia odbylismy przykra rozmowe, podczas ktorej goraco go przeprosilam za sciagniecie poprzez niego tak poteznej ilosci energii magicznych linii i powiedzialam, ze to byl wypadek. Twierdzil, ze nic sie nie stalo, ze rozumie, ze sie cieszy, ze to zrobilam, bo uratowalo mi to zycie. Mowil powaznie i z glebi serca, a ja wiedzialam, ze w to wierzy. Ale teraz bardzo rzadko spogladal mi w oczy i bardzo sie staral mnie nie dotykac. Jakby chcac udowodnic, ze nic sie nie zmienilo, zeszlego wieczoru uparl sie na nasz zwykly wspolny weekend ze spaniem u niego. To byl blad. Rozmowa przy kolacji w najlepszym wypadku kulala: "Jak ci minal dzien, kochanie?". Swietnie, dziekuje; a tobie?". Potem przez pare godzin ogladalismy telewizje; ja siedzialam na kanapie, a Nick na krzesle po drugiej stronie pokoju. Mialam nadzieje na polepszenie sytuacji, kiedy nieludzko wczesnie poszlismy spac o pierwszej w nocy, ale udal, ze od razu zasnal, a ja sie niemal rozplakalam, gdy odsunal sie ode mnie, nie chcac, bym go dotykala stopa. Pieknym zwienczeniem nocy bylo obudzenie sie Nicka z koszmaru o czwartej nad ranem. Kiedy zobaczyl mnie w lozku obok siebie, niemal wpadl w panike. Spokojnie sie wymowilam i pojechalam do domu autobusem, twierdzac, ze skoro nie spie, to powinnam sprawdzic, czy Ivy wrocila, i ze zobaczymy sie pozniej. Nie zatrzymal mnie. Siedzial na krawedzi lozka, z glowa w dloniach, i mnie nie zatrzymal. Spojrzalam zmruzonymi oczyma w popoludniowe slonce i mocno pociagnelam nosem, by sie nie rozplakac. To przez slonce. Ugryzlam hot doga. Zucie tego kesa wymagalo sporo wysilku, a kiedy w koncu go przelknelam, zaciazyl mi w zoladku. Na plycie boiska Wyjce cos pokrzykiwaly i rzucaly pilke. Polozylam hot doga na papierze na kolanach i wzielam uszkodzona reka pilke do baseballu. Poruszajac samymi ustami, wypowiedzialam bezglosnie lacinska formule, a zdrowa lewa dlonia spokojnie kreslilam w powietrzu zlozona figure. Kiedy wypowiedzialam ostatnie slowo zaklecia, w palcach otaczajacych pilke poczulam mrowienie. Ta rzucona przez miotacza poleciala za wysoko, a ja usmiechnelam sie z melancholijnym zadowoleniem. Lapacz wstal, by ja zlapac, zawahal sie i z powrotem przykucnal. Jenks potarl skrzydelkami o siebie, zeby zwrocic moja uwage, i uniosl do gory kciuk w uznaniu za ten drobny magiczny wyczyn. Odpowiedzialam na jego szeroki usmiech lekkim uniesieniem kacikow ust. Pixy siedzial na ramieniu kapitana Eddena, zeby lepiej widziec. Pogodzili sie w trakcie rozmowy o piosenkarzach country i wspolnego wypadu do baru z karaoke. Nie chcialam wiedziec, co sie tam dzialo. Naprawde. Edden spojrzal na mnie nagle podejrzliwym wzrokiem, ale Jenks odwrocil jego uwage glosnym wychwalaniem walorow trzech kobiet wchodzacych po betonowych schodach. Twarz kapitana poczerwieniala, lecz usmiech na niej pozostal. Wdzieczna Jenksowi, odwrocilam sie do Glenna, ktory juz skonczyl swego hot doga. Powinnam byla kupic mu dwa. - Jak wyglada proces sadowy Piscary'ego? - zapytalam. Wysoki mezczyzna poruszyl sie na krzeselku z tlumionym podnieceniem i wytarl palce o dzinsy. Bez garnituru i krawata wygladal jak ktos inny, a dresowa bluza ze znaczkiem Wyjcow nadawala mu swobodny wyglad. -Dzieki zeznaniu twojego demona chyba nie bedzie niespodzianek - powiedzial. - Czekam na fale brutalnych zbrodni, ale ich liczba sie zmniejszyla. - Zerknal na ojca. - Mysle, ze pomniejsze rody czekaja na oficjalne uwiezienie Piscary'ego i dopiero potem zaczna rywalizowac o jego teren. -Nie. - Moje palce i slowa poslaly kolejna pilke poza boisko. Coraz trudniej bylo mi czerpac energie z pobliskiej magicznej linii. Uruchamialy sie zabezpieczenia stadionu. - Sprawami Piscary'ego zajmuje sie Kisten - po-wiedzialam cierpko. - Interes idzie jak zawsze. 578 -Kisten? - Pochylil sie. - On nie jest glownym wampirem. Czy to nie spowoduje jakichs problemow? Skinelam glowa i zmienilam lot wysokiej pilki. Uderzyla o sciane i potoczyla sie w dziwnym kierunku, a gracze zaczeli sie poruszac wolniej, z napieciem. Glenn nie mial pojecia, ile bedzie problemow. Potomkinia Piscary'ego byla Ivy. Wedle niepisanego prawa wampirow odpowiedzialnosc nalezala do niej bez wzgledu na to, czy tego chciala, czy nie. Stawialo to byla agentke ISB przed olbrzymim dylematem moralnym, przed wyborem miedzy jej wampirzymi powinnosciami i potrzeba pozostania soba. Ignorowala wezwania Piscary'ego do jego celi oraz wiele innych, powoli narastajacych spraw. Zaslaniajac sie faktem, ze wszyscy wciaz uwazaja Kista za wybranego potomka Piscary'ego, nie robila nic i twierdzila, ze Kisten ma sile, jesli nie osobowosc, by wszystko utrzymac w garsci. Nie wygladalo to dobrze, ale nie zamierzalam jej radzic, zeby zaczela sie zajmowac sprawami Piscary'ego. Nie tylko poswiecila zycie wylapywaniu tych, ktorzy lamali prawo, ale usilujac przezwyciezyc zew krwi i dominacji, ktory taka pozycja by spotegowala, Ivy po prostu by sie zalamala. Widzac, ze nie bedzie wiecej komentarzy, Glenn zmial papier i wlozyl go do kieszeni. - A jak sie miewa twoja wspollokatorka? Lepiej? - zapytal, zerkajac na puste krzeselko obok Nicka. Odgryzlam kolejny kes. - Radzi sobie - odparlam z pelnymi ustami. - Przyszla- by dzisiaj, ale ostatnio slonce naprawde jej przeszkadza. Od kiedy opila sie krwi Piscary'ego, przeszkadzalo jej wiele rzeczy: slonce, za duzy halas, za maly halas, powolne dzialanie komputera, miazsz w soku pomaranczowym, ryba w wannie - az wreszcie Jenks wyniosl ja do ogrodu i usmazyl, by przed jesienna hibernacja podniesc poziom protein u dzieci. Tego ranka po powrocie z mszy o polnocy miala gwaltowne torsje, ale nie chciala przestac chodzic do kosciola. Powiedziala mi, ze pomoze to jej utrzymac przestrzen miedzy nia i Piscarym. Najwyrazniej przestrzen psychiczna. Do zerwania wiezow, jakie mogl nalozyc poprzez ukaszenie pomniejszy wampir, wystarcza czas i odleglosc, ale Piscary byl glownym wampirem. Wiez bedzie trwala, dopoki on nie zechce jej zakonczyc. Powoli znajdowalysmy z Ivy nowa rownowage. Kiedy slonce stalo wysoko i jasno swiecilo, byla Ivy, moja przyjaciolka i wspolniczka, pelna ironicznego poczucia humoru, z ktorym pomagala mi wymyslac psikusy plata-ne Jenksowi albo omawiala ulepszenia, jakie moglybysmy wprowadzic do naszego kosciola, zeby wygodniej nam sie w nim mieszkalo. Po zachodzie slonca wychodzila, zebym nie widziala, jaki wplyw ma na nia teraz noc. W slonecznym blasku byla silna, a o zmroku byla okrutna boginia, balansujaca na krawedzi bezradnosci w walce, jaka toczyla sama ze soba. Poczulam sie nieswojo z tymi myslami, wiec zaczerpnelam z magicznej linii i poslalam pilke rzucona przez miotacza na sciane za lapaczem. -Rachel? - odezwal sie kapitan Edden. Jego oczy przybraly twardy wyraz. - Powiedz mi, jesli zechce porozmawiac z Piscarym. Z przyjemnoscia odwroce wzrok, gdyby chciala go poturbowac. Cofnal sie, a ja sie do niego blado usmiechnelam. Piscary zostal przekazany pod opieke ISB i przebywal, bezpieczny i zdrowy, w celi wiezienia dla wampirow. Wstepne przesluchanie poszlo dobrze, a sensacyjne okolicznosci pozwolily na dokonanie nieoczekiwanych zmian w wokandzie. Algaliarept okazal sie wiarygodnym swiadkiem. Demon znalazl sie na lamach wszystkich gazet, poniewaz na sali sadowej zmienial sie w rozmaite postacie, by smiertelnie przerazic wszystkich obecnych. Najbardziej mnie zaniepokoilo to, ze sedzia sie bal malej sepleniacej i kulejacej blondyneczki. Demonowi chyba sie to wszystko podobalo. Poprawilam czerwona czapeczke Wyjcow. Na wzgorek wszedl zawodnik z kijem, zeby odbic kilka pilek. Z hot dogiem na kolanach poruszylam palcami i bezglosnie wypowiedzialam zaklecie. Tymczasem zabezpieczenia boiska sie wzmocnily i aby dosiegnac magicznej linii, musialam sie przez nie przebic. Przeplynal przeze mnie nagle strumien energii zaswiatow i Nick zesztywnial. Przeprosil i przesliznal sie obok mnie, mruczac cos o 579 toalecie. Zbiegl po schodach i zniknal. Zasmucona, poslalam energie w strone miotacza. Kij pekl z ostrym trzaskiem. Zawodnik go upuscil, klnac glosno. Odwrocil sie z oskarzycielskim spojrzeniem w strone trybun. Miotacz przywiesil sobie rekawice u pasa. Lapacz wstal. Z zadowoleniem patrzylam, jak trener gwizdze i wola wszystkich do siebie. -To bylo dobre, Rache - stwierdzil Jenks, a kapitan Edden sie wzdrygnal i spojrzal na mnie pytajaco. -To ty? - zapytal, a ja wzruszylam ramionami. - Dostaniesz zakaz wstepu. -Moze powinni byli mi zaplacic. Bylam ostrozna. Nikomu nie dziala sie krzywda. Gdybym chciala, moglabym sprawic, ze ich biegacze skreca-liby kostki, a niecelne rzuty trafialy w zawodnikow. Nie chcialam. Ja im tylko przeszkadzalam w rozgrzewce. Pomacalam serwetke, w ktora byl zawiniety hot dog. Gdzie jest moja saszetka z ketchupem? Ten hot dog byl calkowicie bez smaku. Kapitan FBI poruszyl sie niespokojnie. -A jesli chodzi o twoje wynagrodzenie, Morgan... -Zapomnij o tym - powiedzialam szybko. - Chyba wciaz jestem ci winna za splacenie mojego kontraktu z ISB. -Nie - odparl. - Zawarlismy umowe. To nie twoja wina, ze zajecia zostaly odwolane... -Glenn, moge dostac twoj ketchup? - powiedzialam szorstko, przerywajac Eddenowi. - Nie wiem, jak wy, ludzie, mozecie jesc hot dogi bez niego. Dlaczego, do Zmiany, ten gosc nie dal mi ketchupu? Edden odchylil sie na oparcie krzeselka i westchnal ciezko. Glenn poslusznie pogrzebal w swoim zmietym papierze i wyjal z niego biala plastikowa saszetke. Ze sciagnieta twarza spojrzal na moja zlamana reke i sie zawahal. -Otworze ci - zaproponowal. -Dzieki - mruknelam. Nie podobala mi sie moja bezradnosc. Usilujac nie marszczyc brwi, patrzylam, jak detektyw ostroznie rozdziera saszetke. Podal mi ja, a ja niezdarnie wycisnelam sos na hot doga lezacego na moich kolanach. Tak bardzo bylam zajeta polaniem wlasciwego miejsca, ze o maly wlos nie zauwazylabym, jak Glenn unosi dlon i ukradkiem zlizuje z palcow czerwony slad. Glenn? - pomyslalam. Przypomnialam sobie znikniecie naszego ketchupu i elementy lamiglowki wskoczyly na swoje miejsca. -Ty... - wyrzucilam z siebie. Glenn ukradl nasz ketchup? Na jego twarzy pojawil sie wyraz paniki. Wyciagnal reke i niemal zakryl mi usta, ale zdolal sie opanowac. -Nie - powiedzial blagalnym tonem. - Nic nie mow. -Zabrales nasz ketchup! - wyszeptalam, wstrzasnieta. Za Glennem Jenks kolysal sie ze smiechu na ramieniu Eddena - slyszal nasze szepty, prowadzac jednoczesnie z kapitanem rozmowe, zeby odwrocic jego uwage. Glenn spojrzal na ojca z poczuciem winy. -Zaplace ci - obiecal. - Zrobie, co chcesz. Tylko nie mow tacie. O Boze, Rachel. To by go zabilo. Przez chwile wpatrywalam sie w niego bez slowa. Zabral nasz ketchup. Prosto z naszego stolu. -Chce twoje kajdanki - powiedzialam nagle. - Nie moge znalezc nic prawdziwego bez przyklejonego sztucznego fioletowego futerka. Wyraz paniki zniknal z jego twarzy. -W poniedzialek - powiedzial i odchylil sie na oparcie krzeselka. 580 -Dobrze. - Wypowiedzialam to slowo spokojnie, ale w srodku spiewalam.Odzyskam kajdanki! To bedzie dobry dzien. Zerknal w strone ojca. -Mozesz... kupic dla mnie butelke pikantnego? Spojrzalam mu w oczy. -Moze sos do potraw z rusztu? Zamknelam usta, zanim wlecial do nich jakis owad. -Jasne. Nie do wiary. Przemycam ketchup dla syna kapitana FBI. Podnioslam wzrok i zobaczylam pracownika obslugi boiska w czerwonej poliestrowej kamizelce, ktory biegl po schodach w nasza strone, pilnie przygladajac sie twarzom widzow. Zlowilam jego spojrzenie i sie usmiechnelam. Wszedl do stosunkowo pustego rzedu przed nami, a ja zawinelam reszte hot doga i polozylam go na krzeselku Nicka, a potem schowalam pilke do torby. To byla dobra zabawa. Nie zamierzalam ingerowac w gre, ale oni o tym nie wiedzieli. Jenks przefrunal od kapitana Eddena do mnie. Na czesc druzyny ubral sie w czerwien i biel, razac mnie w oczy jaskrawoscia stroju. -Oooo, masz klopoty - stwierdzil szyderczo. Edden po raz ostatni obdarzyl mnie ostrzegawczym spojrzeniem i skupil uwage na boisku, wyraznie usilujac sie ode mnie odciac, zeby tez nie zostac wyrzuconym z trybuny. -Pani Rachel Morgan? - zapytal mlody czlowiek w czerwonej kamizelce, kiedy do nas dotarl. Wstalam. - Tak. -Nazywam sie Matt Ingle. Ochrona boiska do spraw magicznych linii. Zechce pani pojsc ze mna? Glenn wstal, szeroko rozstawil nogi i wsparl sie pod boki. -Jakis problem? - zapytal tonem rozgniewanego czarnoskorego mlodzienca. Bylam zbyt poruszona jego.upodobaniem do ketchupu, zeby sie na niego rozzloscic za probe przyjscia mi z pomoca. Matt pokrecil glowa, wcale nie zdeprymowany. -Nie, sir. Wlascicielka Wyjcow uslyszala o staraniach pani Morgan zwiazanych z odzyskaniem ich maskotki i chcialaby z nia porozmawiac. -Chetnie sie z nia spotkam - powiedzialam. Jenks zarechotal, a jego skrzydelka poczerwienialy. Mimo ze kapitan Edden nie wymienial mojego nazwiska na pismie, cale Cincinnati i Zapadlisko wiedzialy, kto rozwiazal zagadke lowcy czarownic, przyszpilil go i wezwal demona do sali sadowej. Moj telefon urywal sie od prosb o pomoc. Z dnia na dzien zmienilam sie z walczacego -uznanie wolnego strzelca w agresywna agentke. Czego sie mialam obawiac ze strony wlascicielki Wyjcow? -Ide z toba - rzekl Glenn. -Dam sobie rade - odparlam z lekka uraza. -Wiem, ale chce z toba porozmawiac, a chyba zostaniesz wyrzucona z boiska. Edden zachichotal i rozsiadl sie wygodniej. Wyjal z kieszeni kluczyk od samochodu i podal go Glennowi. -Myslisz? Pomachalam Jenksowi i dalam mu znak ruchem palca 581 -skinieniem glowy, ze zobaczymy sie w kosciele. Pixy kiwnal glowa i usadowil sie wygodnie na ramieniukapitana. Gwizdal, wrzeszczal i bawil sie zbyt dobrze, by opuscic stadion. Poszlismy z Glennem za ochroniarzem do czekajacego meleksa i pojechalismy pod trybuny. Zrobilo sie chlod-no i cicho; halas wywolywany przez otaczajace nas tysiace ludzi zmienil sie w niski, niemal niedoslyszalny grzmot. Wjechawszy daleko na teren wstepu dla upowaznionych, Matt zatrzymal meleksa wsrod czarnych garniturow i szampana. Glenn pomogl mi wysiasc, a ja zdjelam czapeczke, podalam mu ja i nastroszylam palcami wlosy. Dobrze wygladalam w dzinsach i bialym swetrze, ale wszyscy, ktorych widzialam w ciagu ostatnich dwoch minut, mieli albo krawaty, albo brylantowe kolczyki. Niektorzy i jedno, i drugie. Nieco zdenerwowany Matt zawiozl nas winda na gore i zostawil w dlugim luksusowo urzadzonym pomieszczeniu, wychodzacym na murawe boiska. Rozbrzmiewaly w nim przyciszone rozmowy elegancko ubranych ludzi. W nos polaskotal mnie delikatny zapach pizma. Glenn probowal oddac mi czapeczke, ale poprosilam go gestem, by ja potrzymal. -Pani Morgan - odezwala sie niska kobieta, odlaczajac sie od grupki mezczyzn. - Tak sie ciesze ze spotkania. Nazywam sie Sarong - powiedziala, zblizajac sie z wyciagnieta reka. Bylo wyraznie widac, ze jest lakiem. Jej ciemne wlosy przetykaly siwe pasemka, z ktorymi bylo jej do twarzy, a dlonie miala drobne i silne. Poruszala sie z przyciagajacym wzrok drapieznym wdziekiem i nic nie umykalo jej uwagi. Laki plci meskiej musialy bardzo sie starac, by ukryc swoj szorstki charakter. Ich kobiety wygladaly bardziej niebezpiecznie. -Milo mi pania poznac - powiedzialam, a ona delikatnie dotknela na powitanie mojego ramienia, poniewaz prawa reke mialam na temblaku. - To jest detektyw Glenn z FBI. -Witam - powiedzial, a drobna kobieta pokazala w usmiechu plaskie, rowne zeby. -Bardzo mi milo - powiedziala przyjemnym tonem. - Zechce pan nam wybaczyc, panie detektywie? Pani Morgan i ja musimy zamienic pare slow przed rozpoczeciem meczu. Glenn skinal glowa. -Tak, prosze pani. Przyniesc paniom cos do picia? -Byloby wspaniale. Przewrocilam oczyma, slyszac te wszystkie uprzejmosci. Pani Sarong polozyla mi delikatnie reke na ramieniu i odprowadzila mnie kawalek dalej, co przyjelam z ulga. Pachniala paprociami i mchem. Dotarlysmy do okna, odprowadzane wzrokiem przez wszystkich mezczyzn. Roztaczal sie stad doskonaly widok na boisko, ktore lezalo daleko pod nami. Zrobilo mi sie troche niedobrze. -Pani Morgan - odezwala sie pani Sarong bez cienia przeprosin w spojrzeniu - wlasnie mnie poinformowano, ze zlecono pani odzyskanie naszej maskotki. Maskotki, ktora wcale nie zaginela. -Tak, prosze pani - powiedzialam, zaskoczona wlasnym tonem pelnym szacunku. - Kiedy mi o tym powie dziano, w ogole nie wzieto pod uwage mojego czasu i wysilku. Odetchnela powoli. -Czy stosuje pani magie na boisku? Ucieszylam sie z jej szczerosci i postanowilam odplacic tym samym. - Spedzilam trzy dni na planowaniu, jak sie wlamac do biura pana Raya, mimo ze moglam wtedy pracowac nad innymi sprawami - stwierdzilam. - I chociaz przyznaje, ze nie jest to pani wina, ktos powinien do mnie zadzwonic. -Mozliwe, lecz faktem pozostaje, ze ryba nie zaginela. Nie mam zwyczaju ulegac szantazom. Zechce pani przestac. -A ja nie mam zwyczaju nikogo szantazowac - powiedzialam. Otoczona przez jej stado, nie mialam 582 trudnosci z panowaniem nad soba. - Ale mialabym sobie wiele do zarzucenia, gdybym nie uswiadomila pani w kwestii moich odczuc w tej sprawie. Daje slowo, ze nie bede przeszkadzac w meczu. Nie musze tego robic. Dopoki nie otrzymam zaplaty, ilekroc pilka poleci za daleko albo peknie kij, pani zawodnicy beda sie zastanawiac, czy to moje dzielo. - Usmiechnelam sie, nie pokazujac zebow. - Piecset dolarow to niewielka cena za spokoj pani zawodnikow. Parszywe piecset dolarow. To powinno byc dziesiec razy tyle. Nadal nie rozumialam, dlaczego pacholki Raya marnowaly na mnie kule za jakas parszywa, smierdzaca rybe. Rozchylila usta i przysiegam, ze w jej westchnieniu uslyszalam ciche warkniecie. Sportowcy slyna z zabobonnosci. Zaplaci. -Nie chodzi o pieniadze, pani Sarong - powiedzialam, chociaz poczatkowo tak bylo. - Jesli pozwole, by jedno stado potraktowalo mnie jak kundla, to nim sie stane. A ja nie jestem kundlem. Oderwala wzrok od boiska. -Nie jest pani kundlem - zgodzila sie. - Jest pani samotnym wilkiem. Skinela z wdziekiem na blisko stojacego laka, ktory wydawal mi sie dziwnie znajomy. Podszedl pospiesznie z oprawna w skore ksiazeczka czekowa wielkosci Biblii, ktora trzeba bylo trzymac dwiema rekoma. -To samotny wilk jest najniebezpieczniejszy - powiedziala, piszac. - Takie wilki takze bardzo krotko zyja. Niech sobie pani zdobedzie watahe, pani Morgan. Oddzieranie czeku zabrzmialo glosno. Nie wiedzialam, czy pani Sarong daje mi rade, czy mi grozi. -Dziekuje, juz ja mam - rzeklam i schowalam czek do torby, nie patrzac na kwote. Dotknelam klykciami gladkiej powierzchni pilki do baseballa, wyjelam ja i polozylam na wyciagnietej dloni kobiety. - Wyjde przed rozpoczeciem meczu - oznajmilam, wiedzac, ze nie ma mowy, zeby mi pozwolono wrocic na trybuny. - Na jak dlugo mam zakaz wstepu? -Na cale zycie - odparla z diabelskim usmiechem. - Ja tez nie jestem kundlem. Odwzajemnilam jej sie usmiechem, bo naprawde mi sie spodobala. Zblizyl sie do nas Glenn. Wzielam kieliszek szampana i odstawilam go na parapet. -Do widzenia, pani Sarong. Sklonila glowe w gescie odprawy, swobodnie trzymajac w dloni drugi kieliszek szampana, przyniesiony przez Glenna. Za nia czailo sie trzech naburmuszonych, ulizanych mlodych mezczyzn. Cieszylam sie, ze nie jestem na jej miejscu, chociaz wygladalo na to, ze dodatkowe korzysci zwiazane z jej stanowiskiem sa wspaniale. Wracalismy do glownej bramy bez pomocy Matta i jego meleksa. Kroki Glenna brzmialy dosc glosno. -Pozegnasz ode mnie wszystkich? - zapytalam, majac na mysli Nicka. -Jasne. Wpatrywal sie w ogromne znaki z literami i strzalkami, kierujace do wyjsc. Wyszlismy na cieple slonce, a kiedy stanelam na przystanku autobusu, moglam sie rozluznic. Glenn zatrzymal sie obok mnie i podal mi czapeczke. -Z tym twoim wynagrodzeniem... - zaczal. -Glenn - przerwalam mu, wkladajac czapeczke - jak powiedzialam twojemu tacie, nie przejmuj sie tym. Jestem wdzieczna, ze FBI splacilo moj kontrakt z ISB, a z dwoma tysiacami od Trenta mam dosc pieniedzy, zeby przetrwac do zrosniecia sie reki. -Mozesz sie zamknac? - powiedzial i poszukal czegos w kieszeni. - Cos wymyslilismy. Odwrocilam sie i spojrzalam na kluczyk na jego dloni, a potem popatrzylam mu w oczy. -Nie moglismy dostac zgody na zaplacenie ci za odwolane zajecia, ale na naszym parkingu byl ten samochod. Agencja ubezpieczeniowa zachowala tytul wlasnosci, wiec nie moglismy wystawic go na aukcje. 583 Samochod? Edden chcial mi dac samochod? Piwne oczy Glenna blyszczaly. -Kazalismy naprawic skrzynie biegow i sprzeglo. Cos bylo tez nie tak z ukladem elektrycznym i naprawili go za darmo chlopcy z warsztatu FBI. Przekazalibysmy ci go szybciej, ale w naszym Dziale Transportu nie rozumieli, o co mi chodzi, wiec musialem chodzic do nich trzy razy, zeby przepisali samochod na ciebie. -Kupiliscie mi samochod? - zapytalam z podnieceniem w glosie. Glenn wyszczerzyl zeby w usmiechu i podal mi pasiasty kluczyk z breloczkiem - fioletowa krolicza lapka. -Pieniadze, ktore wlozylo w niego FBI, mniej wiecej odpowiadaja naszemu dlugowi wobec ciebie. Zawioze cie do domu. Nie ma automatycznej skrzyni biegow, a z ta reka chyba jeszcze nie poradzisz sobie z ich przelaczaniem. Serce nagle zaczelo mi mocno bic. Dolaczylam do Glenna i obrzucilam parking spojrzeniem. -Ktory? Pokazal mi i na widok czerwonego kabrioletu omal sie nie potknelam. Poznalam ten samochod. -To auto Francisa - powiedzialam, nie bardzo wiedzac, co czuje. -Ale to nie szkodzi, prawda? - zapytal Glenn, nagle zatroskany. - Mial byc oddany na zlom. Nie jestes chyba przesadna? -No... - wyjakalam, dotknawszy lsniacego czerwonego lakieru. Dach wozu byl zlozony. Odwrocilam sie z usmiechem. Na zmartwionej twarzy Glenna pojawila sie ulga. -Dziekuje - szepnelam, nie wierzac, ze samochod rzeczywiscie jest moj. Byl moj? Lekkim krokiem podeszlam do przodu kabrioletu, a potem do bagaznika. Mial nowa indywidualna tablice rejestracyjna: ZYLETA. Byl idealny. -Jest moj? - zapytalam z sercem bijacym jak szalone. -No, wsiadaj - powiedzial Glenn z twarza rozjasniona entuzjazmem i zadowoleniem. -Jest cudowny - stwierdzilam, tlumiac lzy. Koniec z niewaznymi karnetami na autobus. Koniec ze staniem na zimnie. Koniec z amuletami przebrania, zeby kierowcy zabierali mnie z przystanku. Otworzylam drzwiczki. Skorzane siedzenie bylo cieple od popoludniowego slonca i gladkie jak mleko czekoladowe. Radosne pikanie sygnalizujace, ze drzwi sa otwarte, bylo niebianskie. Wlozylam kluczyk do stacyjki, sprawdzilam, czy samochod jest na luzie, wcisnelam sprzeglo i wlaczylam silnik. Szum silnika to byla sama wolnosc. Zamknelam drzwi i usmiechnelam sie szeroko do Glenna. -Naprawde? - zapytalam lamiacym sie glosem. Skinal z usmiechem glowa. Bylam zachwycona. Ze zlamana reka nie moglam bezpiecznie przelaczac biegow, ale moglam powciskac guziki. Wlaczylam radio i kiedy ryknela z niego Madonna, pomyslalam, ze to musi byc dobry znak. Sciszylam "Material Girl" i otworzylam schowek, zeby tylko ujrzec na dowodzie rejestracyjnym moje nazwisko. Ze schowka wypadla na podloge gruba zolta podluzna koperta. -Ja jej tam nie wkladalem - powiedzial Glenn z niepokojem w glosie. Podnioslam ja z podlogi i przytknelam do nosa. Zmartwialam, rozpoznawszy czysty zapach sosny. -To od Trenta. Glenn sie wyprostowal. -Wyjdz z samochodu - powiedzial ostrym tonem. -Nie badz glupi - odparlam. - Gdyby chcial, zebym stracila zycie, nie wyslalby mi na ratunek Quena. 584 Glenn otworzyl drzwi. Mial zacisniete zeby. Moj samochod zaczal cwierkac.-Wyjdz. Kaze go obejrzec i jutro ci go przyprowadze. -Glenn... - powiedzialam przymilnie, otwierajac koperte, i zamilklam. - Hm - wyjakalam. - On nie probuje mnie zabic, tylko mi placi. Glenn sie pochylil, wiec unioslam koperte w jego strone. Zaklal pod nosem. -Jak myslisz, ile tego jest? - zapytal, kiedy zamknelam koperte i wepchnelam ja do torby. -Sadze, ze osiemnascie tysiecy. - Usilowalam zachowywac sie nonszalancko, ale moje drzace palce psuly efekt. - Tyle mi proponowal za oczyszczenie jego imienia. Odgarnelam wlosy z oczu i podnioslam wzrok. Wstrzymalam oddech. We wstecznym lusterku zobaczylam stojaca na srodku drogi pozarowej limuzyne Trenta. Jeszcze przed chwila jej tam nie bylo. Przynajmniej ja jej nie widzialam. Obok niej stali Trent i Jonathan. Glenn zauwazyl, na co patrze, i sie odwrocil. -O - powiedzial, a potem z niepokojem zmruzyl oczy. - Rachel, zamierzam podejsc do tamtej kasy... - po-kazal reka - i porozmawiac z kasjerka o mozliwosci wykupienia calego sektora na przyszloroczny piknik FBI. - Zawahal sie, a potem zamknal moje drzwi z porzadnym trzasnieciem. Jego ciemne palce kontrastowaly z jaskrawo- czerwonym lakierem. - W porzadku? -Tak. - Oderwalam wzrok od Trenta. - Dzieki, Glenn. Jesli mnie zabije, powiedz tacie, ze samochod bardzo mi sie podobal. Na jego twarzy pojawil sie cien usmiechu. Kroki Glenna juz cichly, a ja nie moglam oderwac oczu od lusterka wstecznego. Za mna rozlegl sie warkot wentylatorow i rozpoczela sie gra. Patrzylam, jak Trent prowadzi ozywiona rozmowe z Jonathanem, po czym odchodzi od rozzloszczonego chudzielca i powoli zbliza sie do mnie. Rece trzymal w kieszeniach i dobrze wygladal. Lepiej niz dobrze, ubrany w luzne spodnie, wygodne pantofle i sweter w warkocze, chroniacy przed lekkim chlodem. Spod swetra wyzieral kolnierzyk granatowej jedwabnej koszuli, cudownie kontrastujacej z jego opalenizna. Zielone oczy ocieniala mu tweedowa czapka. Zatrzymal sie powoli obok mnie, ani na chwile nie odrywajac wzroku od moich oczu. Szurajac stopami, odwrocil sie i spojrzal na Jonathana. Oscia w gardle stalo mi to, ze pomoglam oczyscic jego nazwisko. W niecale pol roku zamordowal co najmniej dwie osoby - jedna z nich byl Francis. A ja siedzialam w samochodzie tego martwego czarownika. Milczalam. Sciskalam kierownice zdrowa reka i powtarzalam sobie, ze Trent sie mnie boi. W radiu pojawil sie krzykliwy, meczacy prezenter, wiec je bardzo sciszylam. -Znalazlam pieniadze - powiedzialam. Spojrzal na mnie zmruzonymi oczyma i przesunal sie tak, by stanac obok lusterka wstecznego i ukryc twarz w cieniu. -Prosze bardzo. Zerknelam w gore. -Nie dziekowalam ci. -I tak prosze bardzo. Zacisnelam usta. Dupek. Trent opuscil wzrok na moja reke. -Kiedy sie zrosnie? Zamrugalam, zaskoczona. -Niedlugo. To bylo zwykle zlamanie. - Dotknelam amuletu na bol, ktory mialam na szyi. - Jednak zostaly uszkodzone miesnie i nie moge nia jeszcze ruszac, ale lekarze mowia, ze nie potrzebuje rehabilitacji. Wroce na 585 ulice za poltora miesiaca. -Dobrze. To dobrze. Po tym komentarzu zapadlo dlugie milczenie. Siedzialam w samochodzie i zastanawialam sie, czego chce Trent. Byl podenerwowany, brwi mial uniesione ciut za wysoko. Nie bal sie i nie niepokoil. Nie umialam stwierdzic, czego chce. -Piscary powiedzial, ze nasi ojcowie pracowali razem - odezwalam sie. - Klamal? Trent pokrecil glowa i slonce zalsnilo na jego bialych wlosach. -Nie. Po kregoslupie przebiegl mi zimny dreszcz. Oblizalam usta i strzepnelam z kierownicy jakis pylek. -I co robili? - zapytalam od niechcenia. -Zacznij dla mnie pracowac, to ci powiem. Spojrzalam mu w oczy. -Jestes zlodziejem, kretaczem, morderca i niemila osoba - stwierdzilam spokojnie. - Nie lubie cie. Wzruszyl ramionami. -Nie jestem zlodziejem - powiedzial. - I nie cofne sie przed manipulowaniem toba, zebys pracowala dla mnie, kiedy bede tego potrzebowal. - Usmiechnal sie, pokazujac idealne zeby. - Wlasciwie sprawia mi to przyjemnosc. Poczulam, ze sie rumienie. -Jestes taki zarozumialy, Trent - powiedzialam, zalujac, ze nie moge wlaczyc wstecznego biegu i przejechac mu po stopie. Usmiechnal sie szerzej. -Co jest? -Uzylas mojego imienia. Podoba mi sie to. Otworzylam usta i zaraz je zamknelam. -Wiec wypraw przyjecie i zapros papieza. Moze moj tata pracowal dla twojego taty, ale ty jestes szumowina i jedynym powodem, dla ktorego nie rzucam ci twoich pieniedzy w twarz, jest to, ze: a) zarobilam je, i b) musze z czegos zyc, dopoki nie odzyskam sprawnosci utraconej w trakcie pilnowania, zebys nie trafil do wiezienia! W oczach Trenta blyszczalo rozbawienie, co doprowadzilo mnie do wscieklosci. -Dziekuje za oczyszczenie mojego imienia - powiedzial. Chcial dotknac kabrioletu, ale zatrzymal sie w pol ruchu, uslyszawszy moj ostrzegawczy pomruk, i tylko popatrzyl, czy Jonathan nie ruszyl sie z miejsca. Nie ruszyl sie. Obserwowal nas tez Glenn. -Zapomnij o tym, dobra? - powiedzialam. - Poszlam do Piscaryego, zeby ocalic zycie mojej mamy, a nie twoje. -1 tak ci dziekuje. Jesli to cokolwiek znaczy, teraz mi przykro, ze wystawilem cie do tych walk szczurow. Przechylilam glowe i przytrzymalam wlosy, zeby nie spadaly mi na twarz, szarpane wiatrem. -I sadzisz, ze ma to dla mnie jakiekolwiek znaczenie? - zapytalam beznamietnym tonem. A potem zmruzylam oczy. Trent niemal podrygiwal w miejscu. Co mu bylo? -Przesun sie - powiedzial w koncu, patrzac na pusty fotel obok mnie. Wbilam w niego wzrok. - Co? Spojrzal na Jonathana. -Chce poprowadzic twoj samochod. Przesun sie. Jon nigdy nie pozwala mi prowadzic. Mowi, ze to mnie niegodne. - Spojrzal na Glenna przyczajonego obok filaru. - Chyba ze wolisz, zeby odwiozl cie do domu 586 detektyw FBI, jadacy z przepisowa predkoscia? Zaskoczenie nie pozwalalo mi sie rozzloscic. -Potrafisz prowadzic samochod z manualna skrzynia biegow? -Lepiej od ciebie. Spojrzalam na Glenna i znow na Trenta. Powoli opadlam na oparcie fotela. -Wiesz co - powiedzialam, unoszac brwi. - Mozesz zawiezc mnie do domu, jesli po drodze bedziemy sie trzymac jednego tematu. -Twojego ojca? - domyslil sie, a ja skinelam glowa. Przyzwyczajalam sie do tej umowy z demonem. Trent z powrotem wlozyl rece do kieszeni i w zamysleniu zakolysal sie na stopach. A potem oderwal wzrok od blekitnego nieba i skinal glowa. -Nie do wiary, ze to robie - mruknelam. Przerzucilam torbe do tylu i przesiadlam sie niezdarnie nad dzwignia zmiany biegow na fotel dla pasazera. Przygotowujac sie na ped powietrza, zdjelam czerwona czapeczke Wyjcow, zwinelam wlosy w kok i wcisnelam czapeczke z powrotem na glowe. Glenn ruszyl do przodu, ale zwolnil, kiedy pomachalam mu na pozegnanie. Krecac z niedowierzaniem glowa, odwrocil sie i wrocil na stadion. Zapielam pas, a Trent otworzyl drzwi i wsliznal sie na fotel. Dopasowal lusterka, dwa razy wcisnal gaz, a potem wrzucil bieg. Przygotowalam sie na gwaltowne szarpniecie, lecz Trent ruszyl do przodu tak lagodnie, jakby zarabial na zycie parkowaniem samochodow. Jonathan pospiesznie wsiadl do limuzyny, a ja zerknelam na Trenta. Zmruzylam oczy, kiedy na swiatlach zaczal sie bawic radiem i nie ruszyl na zielonym. Juz mialam go trzepnac za rzadzenie sie moim radiem, ale wlasnie znalazl stacje nadajaca Takate i zrobil glosniej. Rozzloszczona, wcisnelam przycisk pamieci. Swiatlo zmienilo sie z zielonego na pomaranczowe i Trent przeskoczyl skrzyzowanie, smignawszy przed nad-jezdzajacymi samochodami wsrod pisku opon i trabienia. Zacisnelam zeby i przysieglam sobie, ze jesli rozbije mi samochod, zanim bede miala okazje zrobic to ja, wytocze mu proces. -Nie bede juz wiecej dla ciebie pracowac - powiedzialam. Pomachal przyjaznie do zirytowanych kierowcow za nami i wlaczyl sie do ruchu na autostradzie. Moj gniew nieco zelzal, bo zorientowalam sie, ze celowo stal na zielonym swietle, zeby Jonathan musial zaczekac na nastepna zmiane. Spojrzalam z niedowierzaniem na Trenta. Widzac, ze zrozumialam, wcisnal gaz do dechy i rzucil mi usmiech. Zadrzalam. Wiatr burzyl mu wlosy, zakrywajac nimi zielone oczy. -Jesli pomoze to pani zasnac, pani Morgan, prosze nadal w to wierzyc. Szarpal mna wiatr. Zamknelam oczy, by nie razilo mnie slonce; czulam spiew opon az w kosciach. Jutro zaczne myslec, jak sie wywinac z umowy z Algaliareptem, usunac znak demona, odwrocic zaklecie wiazace Nicka ze mna jako famulusa i mieszkac z wampirzyca, ktora usiluje ukryc, ze znow praktykuje. W tej chwili siedzialam w fotelu dla pasazera obok najpotezniejszego kawalera Cincinnati, z osiemnastoma tysiacami szescioma dolarami i piecdziesiecioma siedmioma centami w kieszeni. I nikt nas nie mogl zatrzymac za przekroczenie szybkosci. Wlasciwie niezle jak na tydz ie n robot y. 587 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-27 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/