Żamojda Jarosław - Młode wilki

Szczegóły
Tytuł Żamojda Jarosław - Młode wilki
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Żamojda Jarosław - Młode wilki PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Żamojda Jarosław - Młode wilki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Żamojda Jarosław - Młode wilki - podejrzyj 20 pierwszych stron:

: Jarosław Żamojda Młode wilki" tekst wklepał: [email protected] Copyright (c) JaI Sp. z o.o. Warszawa 1995 Wydanie pierwsze Przygotowanie: Drukarnia Poligrafus Druk: PWP "Gryf S.A. Ciechanów y garnitur szedł ocienioną drzewami alejką. Biała, przewiązana sznurkiem paczka kołysała się w jego ręce w rytmie kroków. Rząd drzew dających schronienie przed żarem kończył się kamienną fontanną. Od lat zepsuta i porośnięta chwastami już nie cieszyła swym widokiem przypadkowych spacerowiczów. Mężczyzna minął ją i zszedł z chodnika na jezdnię. Rozgrzane powietrze kłębiło się wokoło jego butów. Odgłos miarowych kroków zagłuszony został piskiem opon hamującego samochodu. W jednej chwili mężczyzna odskoczył w bok ratując się ucieczką na chodnik. Szare BMW zaparkowało koło krawężnika. Mężczyzna z obrażoną miną skierował się w stronę bramy z napisem "Wojewódzki Bank w Szczecinie". Odchodząc spojrzał na samochód chcąc dojrzeć twarz kierowcy, ale przyciemnione szyby skutecznie chroniły wnętrze przed jego wzrokiem. Wycierając chusteczką pot z czoła mężczyzna wszedł przez wahadłowe drzwi do banku. Okrągła twarz stojącego w przejściu strażnika przybrała na moment grymas podobny do uśmiechu. - Jeśli nie spadnie deszcz to latarnie na ulicach pousychają - zagadnął żartobliwie - powietrze aż się gotuje. Mówiąc to podskoczył do drugich drzwi otwierając je przed mijającym go obojętnie mężczyzną. Po dwuletnich staraniach Dyrekcja Wojewódzkiego Banku w Szczecinie otrzymała zgodę na dokonanie generalnego remontu. W planie oprócz wymiany drzwi, okien, mebli, oraz remontu skarbca z 1926 roku przewidziano również założenie klimatyzacji. Tylko nadzieja na mające wkrótce nadejść zmiany pozwalała pracownikom wytrzymywać panujący zaduch i upał. Mężczyzna wszedł do głównej sali banku mijając po prawej stronie kasy i dział rachunków bieżących, a po lewej agenturę PKO i lokaty długoterminowe. Jego sylwetka przecięła smugę wpadającego do sali słońca i zniknęła w przejściu dla urzędników. Jak zwykle w sobotnie popołudnie bank był prawie pusty. Na zegarze wiszącym pod sufitem dochodziła trzecia. Nad zegarem w wąskiej szczelinie czyjeś oczy obserwowały salę. Drugi strażnik widział z góry jak mężczyzna niosący białą paczkę przeszedł w poprzek sali, wszedł w przejście dla pracowników, a po chwili zasiadł za swoim biurkiem. Strażnik spojrzał na zegarek, była za dwie minuty trzecia. Odwrócił się do interkomu i nacisnął przycisk. - Trzecia. Zamykamy - powiedział do mikrofonu. Strażnik na dole odprowadzał ostatnich klientów do drzwi, gdy do banku weszło trzech mężczyzn ubranych na czarno. Wszyscy mieli na sobie takie same czarne spodnie, czarne golfy i czarne marynarki, a na głowach żółte słomkowe kapelusze. Mężczyźni minęli wychodzących klientów i skierowali się na salę kas. - Panowie, już zamykamy - usiłował zatrzymać ich strażnik. - Wpłacimy pieniądze, bo nas okradną - nie odwracając się odpowiedział najwyższy. Była za dwie trzecia. Strażnik dał za wygraną. Trzej mężczyźni weszli na główną salę i natychmiast rozeszli się w różne strony. Niższy, z wyraźną nadwagą, stanął w narożniku sali. Drugi, wysoki, przystanął tuż przy drzwiach. Trzeci, jednym ruchem ręki zaciągnął czarną pończochę na twarz i ruszył do kasy. Kasjerka, młoda dziewczyna o mało wyrafinowanej urodzie, przyklejała papierową banderolkę na kolejnej paczce dwudziestodolarówek gdy nagle usłyszała nad sobą głos mężczyzny: - zapakuj kochanie te kanapki do woreczka. Kasjerka przerwała pracę i spojrzała w kierunku głosu. Zaciągnięta na twarz pończocha miała wycięty otwór w którym poruszały się usta: - Tylko szybko, bo spóźnię się do pracy - dodał. Z niewzruszoną powagą kasjerka odebrała worek z rąk mężczyzny i rozpoczęła napełnianie go paczkami dwudziestodolarowych banknotów. W drugim końcu sali urzędnik rozciął nożyczkami sznurek. Uwolniony z krępujących go więzi papier sam się rozwinął odsłaniając kartonowe pudełeczko. Urzędnik spojrzał w stronę kasy. - Myślałem, że kiedyś sam to zrobię - wycedził. Siedzący naprzeciwko niego młodszy urzędnik powiódł wzrokiem w stronę kasy przy której stał mężczyzna w słomkowym kapeluszu. Mimo dzielących go ośmiu metrów wyraźnie widział jak kolejne paczki dolarowych banknotów znikają w worku. Starszy urzędnik westchnął i wyjął z szuflady szklankę i talerzyk. Ustawił je na serwetce, po czym uniósł tekturowe wieko-pudełka. Wyjął z niego sernik pokryty truskawkową galaretką. - Taka forsa - westchnął - ale bym się ubawił. Oblizał palce i sięgnął po ciastko. Ostrożnie wbił w nie zęby uważając aby cukier puder nie posypał się na garnitur. Ponownie spojrzał w stronę kasy. - Taka amatorszczyzna. Ja bym to zrobił lepiej. Młodszy urzędnik przełknął ślinę wpatrzony łakomym wzrokiem w leżące na talerzu ciastko. Kątem oka dostrzegł podchodzącego do nich drugiego napastnika. Ten stanął przy ladzie i uniósł lufę pistoletu celując w głowę starszego urzędnika. Jednocześnie przyłożył drugi palec do ust. -Psss. Kasjerka z trudem przepychała worek z pieniędzmi przez okienko w kasie. Rozejrzała się dyskretnie czy nikt jej nie obserwuje i posłała w stronę bandyty gorący pocałunek. Usta w czarnej pończosze poruszyły się, ale nie był to uśmiech wzajemności. Napastnik spojrzał na worek w rękach urzędniczki. Miała delikatne pulchne dłonie. - Ten pierścionek też dorzuć skarbie - wskazał na jej palec. - Oszalałeś? Po co? - W jej głosie zabrzmiała nuta urażonej dumy. W odpowiedzi przed swoim nosem ujrzała lufę pistoletu. Szare BMW stało przy wejściu do banku. Okienko kierowcy było do połowy otwarte. Spóźniony, zadyszany klient dopadł zamkniętych drzwi i walił w nie pięścią. Strażnik otworzył okienko. -- Dlaczego zamknięte? Jeszcze nie ma trzeciej - usłyszał pełen pretensji głos klienta. - U mnie jest. Przyjdź pan w poniedziałek - odburknął strażnik. - Ja muszę jeszcze dziś pobrać pieniądze. Co tu się dzieje? Strażnik spojrzał za siebie. W głębi sali trzech ubranych na czarno mężczyzn z pończochami na twarzach ruszało właśnie w stronę wyjścia. ~ Kasa jest pusta. Mieliśmy dziś duży obrót. Zanim klient zdążył wygrzebać z pamięci mocniejszy argument, drzwiczki zatrzasnęły się bezpowrotnie. Strażnik zamknął zasuwkę, odwrócił się i wyjął z kabury rewolwer. Przytrzymał go nieruchomo wzdłuż ciała. Czekał. Drugi strażnik śledził całe zajście ze swojej szczeliny obserwacyjnej koło zegara. Mężczyzna w słomkowym kapeluszu właśnie odchodził z pełnym workiem od kasy. Tymczasem kasjerka zwinnym ruchem, o który nikt by jej nie podejrzewał, przypadła do podłogi rozciągając się na całą długość. Strażnik jakby czekał na ten moment. Nacisnął przycisk z napisem "alarm". Głos syren wypełnił salę kas i wylał się przeraźliwym wyciem przed gmach banku .Włączenie alarmu sparaliżowało idących do wyjścia napastników. Jak na komendę skoczyli w bok i rozbiegli się w przeciwne strony rezygnując z forsowania głównych drzwi w których stał strażnik. Jeden z napastników wystrzelił z pistoletu ponad głowami zdezorientowanych kasjerek. Kto mógł, krył się za biurka, inni padali na ziemię tam gdzie stali. Napastnicy strzelali nad głowami biegnąc do przeciwpożarowego wyjścia. Strażnik przy szklanych drzwiach stanął w pozycji Johna Wayna na szeroko rozstawionych nogach i z bezpiecznej odległości obserwował rozwój wypadków. Bandyci strzelając ponad głowami leżących już urzędników dobiegli do blatu dla klientów i z kocią zręcznością przeskoczyli na drugą stronę. Biegnący z tyłu zatrzymał się i stojąc na biurku oddał długą serię z pistoletu maszynowego, kierując ziejącą ogniem lufę ponad pustymi biurkami. Cała trójka zniknęła za drzwiami z napisem - "Wyjście przeciwpożarowe". Syrena alarmowa zakrztusiła się, opadła o dwie oktawy w dół i na koniec zamilkła. Delikatny wietrzyk ze stojącego na biurku wentylatora poruszał zwiędniętą do połowy palmę. Siedzący na podłodze starszy urzędnik otarł resztki cukru z policzka i przełknął ostatni kęs ciastka. Spojrzał w górę na blat biurka. Sięgnął ręką do krawędzi talerza z ciastkami. Przesunął dłoń w prawo trafiając na pustkę. Sernik z truskawkową galaretką zniknął. Tupot wojskowych butów odbił się wielokrotnym echem od ścian i sufitów. Na salę wbiegli policjanci z oddziałów specjalnych. Z wystudiowaną precyzją i kocią zręcznością zajęli pozycje strzelców wyborowych czekając na znak aby siłą ognia swoich pistoletów maszynowych zamienić bank w skup surowców wtórnych. Drzwi przeciwpożarowe w ich celownikach pozostawały w absolutnym bezruchu. Ostry gwizdek sędziowski wdarł się w tę pełną oczekiwania ciszę. Kroki trzech idących mężczyzn zbliżały się od strony głównego wejścia do sali kas. Pierwszy szedł dyrektor banku trzymając w dłoni stoper. Towarzyszył mu kapitan Wojtaszewski z Komendy Głównej Policji. - Jesteśmy lepsi od II Miejskiego prawie o minutę - oznajmił z dumą dyrektor. - Mogę państwu pogratulować. Nie mniej jednak, pani Krystyno, - tu dyrektor zwrócił się do pulchnej kasjerki, która zdążyła już pozbierać się z podłogi i dreptała teraz w jego stronę - nawet w czasie ćwiczeń niedopuszczalne jest flirtowanie z bandytami. - A pan, panie magistrze - zwrócił się do znanego nam miłośnika ciastek - na przyszłość radzę szybciej padać na ziemię zanim panu uszy odstrzelą, nie mówiąc już o innych sprawach. Sala wypełniała się powoli urzędnikami, którzy dopiero teraz otrzepywali się z kurzu gratulując sobie wzajemnie bohaterskiej postawy. - Pan panie Malinowski - ta uwaga była kierowana do otyłego strażnika z przekrwioną twarzą, który służbiście prostował się pod spojrzeniem swojego dyrektora - po to ma pancerną szybę, żeby się za nią chować, a nie udawać bohatera. - Proszę pamiętać o zmianie naboi w pistoletach - przypomniał kapitan Wojtaszewski - ślepe nie będą już potrzebne. Główne drzwi banku otworzyły się z takim hukiem, że w pierwszej chwili kapitan Wojtaszewski odebrał to jako strzał z pistoletu. Odwrócił się energicznie w tę stronę. W drzwiach stali trzej na czarno ubrani mężczyźni w słomkowych kapeluszach i czarnych pończochach na głowach. Swoje pistolety maszynowe wycelowali wprost w osłupiały z zaskoczenia tłum urzędników i policjantów. - To jest napad. Wszyscy na ziemię, bo wam jaja poodstrzelam! Twarze zgromadzonych osób wyrażały tyle zrozumienia co przy pierwszym czytaniu instrukcji działania komputera. Któryś ze stojących w drugim rzędzie urzędników powoli zaczął unosić w górę ręce. Rozległ się śmiech. - Może sam napad był pretensjonalny, ale za to uciekaliście jak zawodowcy - stwierdził z uznaniem dyrektor banku i zainicjował pierwsze oklaski do których dołączyli się inni. Atmosfera rozładowała się w śmiechu. Napastnik stojący w środku powoli opuścił lufę pistoletu i zciągnął z twarzy czarną rajstopę. Nieopalona łysina zajaśniała w kontraście do czarnego golfa. - O czym pan mówi? Jeszcze nie napadliśmy. Łysy napastnik spojrzał po wpatrzonych w niego uśmiechniętych twarzach oczekując pomocy w rozwiązaniu łamigłówki. - Sam pan przecież dzwonił, żeby opóźnić napad - wymownie spojrzał na dyrektora. Twarz dyrektora banku powoli nabierała sinego koloru. Inni nie rozumieli jeszcze co zaszło. Zduszonym głosem dyrektor zwrócił się do kasjerki: - Ile było w kasie? Rozbawiona atmosferą ćwiczeń kasjerka przywoływała z pamięci: - Mówił pan, żeby było poważnie, więc włożyłam dwieście tysięcy dolarów w banknotach dwudziestodolarowych i... mój... zaręczynowy pierścionek... - kątem oka spojrzała na łysiejącego napastnika. Jego twarz była przerażona. Z dużym opóźnieniem docierało do niej co zaszło. Ze łzami w oczach odwróciła się do dyrektora. - A więc obrabował nas ktoś obcy? ROZDZIAŁ 2 Zakręt był zbyt ostry i źle wyprofilowany. BMW weszło jednak w niego z prędkością sto dwadzieścia kilometrów na godzinę mijając stojący po prawej stronie napis "SZCZECIN ŻEGNA". Szerokie, niskoprofilowane opony były za twarde na polskie drogi, ale za to znakomicie zwiększały sterowność samochodu. Siedzący za kierownicą mężczyzna wyglądał na czterdzieści lat i tyle miał. Wszystko co wyrażała jego twarz wyjaśniało przezwisko "Czarny" jakie nosił chyba od urodzenia. Kruczoczarne włosy z dłuższą grzywką opadały na śniade czoło. Głębokie, czarne oczy precyzyjnie skanowały drogę, gotowe dojrzeć z równą precyzją zarówno przebiegającą mysz jak i stojący na skraju lasu policyjny radiowóz. Lekki zarost nadawał jego twarzy wyraz zmęczenia. - Dwadzieścia tysięcy dla architekta miasta, dwa miesiące czeka. Facet od nieruchomości weźmie dychę - dyktował Czarny. Biedrona i Kobra siedzieli na tylnym siedzeniu. Po morderczej walce, Biedronie udało się zciągnąć z głowy czarną pończochę. Rzucił ją z obrzydzeniem na tylną półkę obok słomkowego kapelusza. Chwycił pistolet i wpatrywał się w tylną szybę, za którą zniknął właśnie zakręt drogi z napisem "SZCZECIN WITA". Kobra musiał przełknąć ostatni kęs bułki zanim cokolwiek z siebie wydusił. - Nie zgodzi się na mniej niż dwadzieścia - zawyrokował w odpowiedzi. - Prokurator, adwokaci i celnicy, kosztowali nas w zeszłym kwartale setkę ale dziś wezmą więcej. Dodaj do tego jeszcze chłopców z drugiego komisariatu - wyliczał z pamięci Czarny. Kobra wystukał kolejne liczby na Power Booku trzymanym na kolanach. Odnalazł na ekranie wynik: - Zostaje pięćdziesiąt tysięcy. I teraz zapłacimy ze trzydzieści, to ledwo wyszliśmy po kosztach - wyraźnie posmutniał. - Dlaczego nikt nas nie goni? - Biedrona odwrócił się z tym pytaniem w stronę siedzących z przodu Czarnego i Skorpiona. Czarny dostrzegł pistolet, którym Biedrona wymachiwał w ich kierunku, spojrzał na Skorpiona. Skorpion bez słów odwrócił się, wyrwał pistolet z ręki i rzucił go na podłogę. Wszyscy troje mogli mieć po dziewiętnaście lat i tyle mieli. Najpoważniej wyglądał Skorpion, krępy o silnej budowie, z ostrzyżoną prawie na łyso głową. Biedrona, włoski typ urody, brunet o regularnych rysach twarzy z powodzeniem mógłby reklamować papierosy nie tylko w Polsce. Kobra miał najmniejsze powodzenie u kobiet. I to nie z powodu otyłości lub braku gustu w ubieraniu, ale przez skąpstwo. Był urodzonym księgowym, który zagłodził na śmierć swojego węża w kieszeni. Czarny przyhamował, wjechali do wioski. Środkiem drogi szły krowy, które mała dziewczynka bezskutecznie zaganiała na pobocze. - Mam go - zakomunikował radośnie Skorpion, któremu udało się złapać połączenie przez telefon komórkowy. - Zatrzymali go na granicy. Nie chcą z nim rozmawiać - relacjonował Czarnemu - tak. Już jedziemy. - Kupił dwadzieścia tysięcy litrów po piętnaście fenigów - relacjonował dalej Czarnemu uradowany tą wiadomością. - Byliśmy w banku po pieniądze. Nie, nie dla nas. Usługa z miasta - rzucił do słuchawki. Po chwili wyłączył telefon. - Nie chcą z nim rozmawiać - zwrócił się do Czarnego. - Włóż dwie dychy do koperty i dychę daj mi do kieszeni - Czarny spojrzał w lusterko. Biedrona posłusznie włożył pliki dwudziestodolarówek do koperty i podał je Czarnemu. Czarny przełożył kopertę do kieszeni, a dodatkowy plik - dziesięć tysięcy dolarów - włożył pod marynarkę. - Ciężkie czasy. Jeszcze trochę i rzucę ten interes w cholerę - stwierdził zmęczonym głosem. Przejście graniczne w Lubieszynie jest pod opieką polską w przeciwieństwie do Kołbaskowa, którym zajmuje się administracja niemiecka. Nie ma to jednak większego znaczenia dla przeciętnego turysty. Obojętnie, w którą stronę i o której godzinie, zawsze trzeba stać w kolejkach. Czerwiec i lipiec to najgorsze miesiące. Piątek i sobota to najgorsze dni, od szesnastej do dwudziestej to najgorsze godziny. Był dziewiętnasty czerwca, sobota godzina szesnasta. Szare BMW stało w cieniu starego dębu na poboczu drogi. Trzydzieści metrów dalej stał szlaban z napisem "Kontrola Celna - Granica Polsko-Niemiecka" w Lubieszynie. Kobra wysiadł z samochodu. Z przodu przy otwartych drzwiach siedział Skorpion i lustrował Playboya. Biedrona spał na tylnym siedzeniu z otwartymi ustami. Nie przeszkadzała mu ani muzyka ani przejeżdżające obok samochody. Kobra obszedł samochód i stanął po drugiej stronie. Za szlabanem celnicy i służba graniczna odprawiali kolejnych turystów. Kolejka samochodów sięgała po horyzont i nie wiadomo jak jeszcze daleko. Z boku na celnym parkingu stał jaskrawo żółty TIR z czarnym brezentem na pace. Obok, oparty o biało-czerwony szlaban stał młody chłopak w białej marynarce. Kobra zamachał do niego na powitanie. Zza żółtego TIRa wyszedł celnik w towarzystwie Czarnego. Minęli chłopaka w białej marynarce i ruszyli w stronę polskiego parkingu dla TIRów. - Nie ma mowy. Wsadź sobie te pieniądze wiesz gdzie. Nie chcę was tu więcej widzieć. Celnik prowadził, a Czarny posłusznie podążał za nim. Ustawione obok siebie ciężarówki szczelnie wypełniały plac parkingowy. - Nie denerwuj się - uspakajał Czarny. - Jak trzydzieści za mało to pogadajmy o premii. Czarny rozejrzał się dookoła. Kobra stał po drugiej stronie przy samochodzie. Kierowcy ciężarówek pochowali się w barku, lub odsypiali poobiednią drzemkę w cieniu drzew czekając na wyjazd z Polski. Celnik skręcił w przejście między dwiema ciężarówkami. Czarny wszedł zanim. - Ja nie wezmę i żaden z chłopaków też nie, nawet za pięćdziesiąt. Na tej bramce jesteście skończeni. Celnik był przynajmniej o głowę wyższy od Czarnego i na oko mógł ważyć sto dwadzieścia kilo. Nie miało to jednak teraz żadnego znaczenia, gdyż ramię Czarnego uczepione jego krtani cisnęło nim jak workiem ziemniaków o burtę ciężarówki. Lufa pistoletu brutalnie zatkała rozwarte do krzyku usta. - Mam dwa rzuty na ten tydzień - cedził Czarny. - Towar już kupiłem, więc mnie nie denerwuj. Po trzydzieści od TIRa i koniec rozmowy. Stróżka krwi pociekła celnikowi z wargi. Jedna kropla skapnęła na śnieżnobiały kołnierzyk służbowej koszuli urzędnika państwowego. Mimo tego celnik pokręcił przecząco głową. Szeroko otwarte z przerażenia oczy dodatkowo powiększone przez szkła okularów nie pozostawiały cienia wątpliwości, że się boi Czarnego. A jednak nie godził się na transakcję. Musiał bać się jeszcze czegoś, co było groźniejsze i bardziej nieuchronne niż groźby Czarnego. Czarny cofnął się, schował pistolet pod marynarkę. Celnik wyjął z kieszeni chusteczkę i starł z wargi krew. - To jest ostatni transport. Ostatni raz. - Wycedził celnik. Czarny wyjął kopertę z pieniędzmi. Celnik odtrącił ją od siebie. - Nic nie płacisz. Rozmawiaj z Chmielewskim. To jego decyzja. Zgarbiona sylwetka celnika mignęła w prześwicie między samochodami i zniknęła. Po chwili biało-czerwony szlaban uniósł się otwierając drogę przed żółtą ciężarówką. - Idzie Czerwony Kapturek przez las, a tu z krzaków wyskakuje wilk i pyta: "Dokąd idziesz cipo?" - Ja nie jestem cipa, ja nie jestem cipa. Ja jestem Czerwony Kapturek. - "To gdzie cipo masz kapturek?" - pyta wilk. Kapturek chwyta się za głowę: "Ojej, ale ze mnie cipa, zapomniałam". Ha,ha,ha. Skorpion stał oparty o samochód z niewzruszoną miną. Setny raz słyszał ten kawał w wykonaniu Kobry. I tym razem Kobrze nie udało się go rozweselić. Było w Skorpionie coś niewyobrażalnie smutnego. Potrafił całymi godzinami zapadać się we własne myśli, dręczyć się jakimiś wspomnieniami. Nie można było do niego po prostu podejść i porozmawiać. Był piekielnie inteligentny, przystojny i głęboko nieszczęśliwy. Kobra dał za wygraną, bo od strony granicy nadjeżdżał właśnie samochód na który czekali. TIR przejechał obok chłopców trąbiąc klaksonem na znak tryumfu. Za nim podążał czarny Jeep Wrangler z płóciennym żółtym dachem. Dwie dziewczyny jadące sportowym Alfa Romeo na moment zwolniły przyglądając się wysiadającemu z Jeepa chłopakowi w białej marynarce. Podobno kobiety nie mają tak prymitywnych popędów seksualnych jak mężczyźni, ale spojrzenia tych dwuch dziewczyn zaprzeczały tej teorii. Nic dziwnego: Cichy miał prawie sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, jasno blond długie włosy i opaloną twarz o chłopięcych rysach. Trzasnął drzwiami i wolno podchodził do szarego BMW. Wyznawał życiową zasadę, że tylko głupcy i biedacy się spieszą. Ludzie cywilizowani prowadzą zdrowy i spokojny tryb życia. Od lat był zdeklarowanym wegetarianinem i mógł na ten temat prowadzić wielogodzinne wykłady. Być może problemy żywienia skłoniły go do zdawania na medycynę. Przynajmniej takie miał plany na przyszły rok. - Co to? Jedziecie na pogrzeb? - Cichy skomentował ubranych na czarno Kobrę i Skorpiona. - Chyba na własny - Skorpion zgarnął z dachu Playboya i obszedł samochód. Cichy otworzył tylne drzwi i odnalazł tam śpiącego Biedronę. - Wyskakuj, poprowadzisz. Biedrona wyrwany z drzemki ledwie wytoczył się z samochodu. Łapiąc równowagę szedł w stronę Jeepa. - Papiery masz w schowku. No, obudź się. Cichy rzucił Biedronie kluczyki od samochodu tak, że ten musiał skoczyć jak bramkarz aby je chwycić. Nie zauważyli jak Czarny podszedł do samochodu. - Na jutro przygotowałem dwa Royale po dwanaście tysięcy litrów -oznajmił z zadowoleniem Cichy. - Odwołaj. Zamknęli bramkę. Muszę pogadać z Chmielewskim. Z głębi samochodu dobiegł głos Skorpiona: - to jedź na nasz bal maturalny. Ma tam być. - Przecież ty nie zdałeś matury, ha ha - wtrącił Kobra. Trzasnęli drzwiami. Szare BMW odjechało z przejścia granicznego, a za nim czarny Jeep Wrangler z żółtym płóciennym dachem. ROZDZIAŁ 3 Był ciepły czerwcowy wieczór. Powoli zapadał zmierzch. Jak nigdy, tego wieczora przed Domem Kultury "Słowianin" zaparkowało ze trzydzieści samochodów. Nowe czasy nie wpompowały jeszcze żywej gotówki w stojący na uboczu Dom Kultury. Sporadyczne dyskoteki licealistów, robotnicze wesela, no i bale maturalne to jedyne imprezy ratujące ten obiekt przed całkowitym zamknięciem. Dziś w mieście liczyły się tylko dwie dyskoteki: "Quo Vadis" w ekskluzywnym hotelu Radisson i "Imperium". Na piwo wypadało wpadać do Royal Pubu. Padał delikatny deszcz przynosząc ulgę spalonemu miastu. Czuło się w powietrzu miłą woń oddychających drzew. Ciemna sylwetka rowerzysty pojawiła się w obrysie bramy. Prawdopodobnie Muzeum Techniki lub Bydgoskie Zakłady Rowerowe skłonne byłyby zapłacić niezłą sumę za muzealnego Jaguara, na którym pedałował Robert. Zresztą nigdy by go nie sprzedał. Robert miał duży sentyment do rzeczy otrzymanych od swego ojca, a Jaguar właśnie do nich należał. To na nim ojciec dojechał jako trzeci na metę wyścigu pokoju w siedemdziesiątym szóstym. Jadąc przez parking Robert minął stojące tam szare BMW Czarnego, Jeepa, żółtą Corvettę i parę innych samochodów. Jego koledzy już się bawili, a on jak zwykle spóźnił się. Był z tego znany. Na sali bankietowej trwała zabawa. Ponad dwieście osób, głównie młodzieży z V Liceum Ogólnokształcącego oraz ich wychowawcy i zaproszeni goście wypełniali roztańczoną salę. Kilka zmęczonych balonów zwisało na rozpiętych żyłkach, a opróżnione do połowy butelki na stolikach nieomylnie wskazywały, że rozpoczynała się trzecia godzina zabawy. Przy jednym ze stolików siedzieli Cichy, Kobra, Skorpion z Dorotą, Biedrona i Casanovą. Czarnego nie było. - Gdzie jest ta twoja okładka? Chcesz mnie podpuścić - Cichy rozglądał się po sali. - Coś się tak napalił? Mało jest do rwania? - Skorpion też wypatrywał kogoś w tłumie. Pod ścianą przy długim stole siedzieli nauczyciele, a między nimi dyrektor szkoły i dyrektor banku. - ...i w biały dzień wynieśli dwieście tysięcy... - relacjonował dyrektor banku podochocony po czwartej pięćdziesiątce. - Gdzie jest Chmielewski? Powinniśmy już zaczynać - Niepokoił się dyrektor szkoły. - Poszedł do toalety. Zaraz wróci, ale... Do ich stolika podszedł Rudy. Niewysoki, szczupły i rzeczywiście rudy chłopak w niczym nie zdradzał podobieństwa do swojego ojca -dyrektora banku. - Mógłbyś dzisiaj zrobić wyjątek? Skończyła mi się forsa. Pożycz -poprosił Rudy. - Ja nie pożyczam. - To moja matura. Oddam. Nie był to jednak trafiony argument. Rudy spojrzał za siebie. W głębi, przy stoliku siedziała samotnie wpatrzona w niego dziewczyna w okularach. Może nie wyglądała na finalistkę konkursu Miss Polonia, ale jednak była jego dziewczyną i chciałby postawić jej drinka. - Ostatni raz. - Ojciec podał Rudemu pojedynczy banknot. Rudy spojrzał na niski nominał na papierku. - Dawno tata z domu nie wychodził. Odszedł wściekły od stolika ojca. - Przepuszcza pieniądze jak wodę - tłumaczył się dyrektor banku. Nie dam więcej ani grosza. Niech się uczy zarabiać. Robert przypiął rower łańcuchem do kaloryferów na korytarzu, po czym wszedł na salę balową. - Może to niewiarygodne, ale to jest właśnie nasz wspólny kolega Robert Radacki - Rudy witał podchodzącego do stolika Roberta. - Tak. Teraz poznaję. Ten romantyczny stosunek do natury - dorzuciła Anka rozpoznając twarz Roberta pod opadającymi na oczy mokrymi włosami. Cała trójka od lat zajmowała czołowe lokaty na ogólnopolskich olimpiadach co gwarantowało im nie podważalną opinię kujonów na towarzyskiej liście V Liceum Ogólnokształcącego. Wszyscy troje sączyli wodę mineralną. - Co za palant. Wyprowadzam się z domu - po raz kolejny Rudy oznajmił swoje niezłomne postanowienie. Kipiał złością po rozmowie z ojcem. -A ja wyjeżdżam do Warszawy studiować psychologię. Mam ten problem z głowy. - Nie masz z głowy, tylko z głową. Żeby się leczyć potrzebny jest szpital, a nie studia. Co będziesz robiła po psychologii? Dzieci możesz rodzić bez dyplomu. Anka była klasycznym przykładem żyrafy przeżuwającej każde słowo przed wypowiedzeniem czym doprowadzała wszystkich do szaleństwa. Wszystkich z wyjątkiem Rudego i Roberta. - Błahe sprawy traktujesz zbyt emocjonalnie. Zaczekam, aż zarobisz swoje pieniądze i wtedy jako znany i ceniony neurotyczny adwokat pierwszy zaczniesz się u mnie leczyć. Oczywiście dam ci zniżkę, po znajomości. - Pewnie, że zarobię. Trzeba myśleć. Mój stary to wyjątkowy sknera, ale zna życie. Obserwuję tych jego kolesi. Adwokat w tym kraju to za trzy lata będzie najlepiej płatny zawód. Tylko te pieprzone egzaminy wstępne. A ty Prymus? - spytał Rudy. - Nie wiem, czy pójdę na studia. - Nie zalewaj. Jesteś typowany, masz każdy wydział w tym kraju do wyboru. No, nie wstydź się. Gdzie idziesz? -Nie wiem. Robert powiódł wzrokiem po sali. Prawie wszyscy tańczyli z wyjątkiem kilkuosobowej grupy siedzącej przy centralnym stoliku. Skorpion, Dorota, Kobra, Casanovą. Cała grupa kolegów z jego szkoły. Wyraźnie nie pasowali do tej zabawy. Nie dlatego, że mieli na sobie drogie ciuchy i jako jedyni swą opalenizną odcinali się od wypłowiałych twarzy reszty towarzystwa. Wyróżniali się, bo na tej zabawie oni jedni się nie bawili. - Cztery lata. Wydawały mi się całym życiem, a to już koniec - Cichy wpatrywał się tępym wzrokiem w biel obrusa. - I żeby się nigdy nie powtórzyło - dorzucił Skorpion po czym wydobył ze swojej skórzanej marynarki mały metalowy pojemnik z lekarstwem na alergię. Przystawił go do nosa, nacisnął i mocno zaciągnął się wstrzymując powietrze. Jego oczy napłynęły łzami. Trwał tak przez chwilę w bezruchu. Cichy spojrzał przelotnie na Dorotę. Udawała, że nic nie widzi. Była bezradna i bezsilna. Przelotnie uśmiechnęła się do Cichego. Muzyka nagle ucichła i z głośnika wydobył się głos dyrektora szkoły: - pierwszy nafciarz w Polsce, człowiek prawdziwego sukcesu, ale dla nas, przede wszystkim przyjaciel młodzieży i gorący patriota Szczecina. Pan Jerzy Chmielewski. W sali rozległy się leniwe oklaski ożywione nieco bardziej przy stolikach nauczycieli. - Niekoniecznie ktoś, kto sprzedaje benzynę, musi być szejkiem. No, chyba że dyrektor miał na myśli konto w banku - podjął temat Chmielewski. Sala wybuchła śmiechem i tym razem cała obdarowała mówcę oklaskami. Jerzy Chmielewski miał wyczucie tłumu. Był przystojnym, eleganckim mężczyzną w najlepszych latach swego życia. Energią i poczuciem humoru zjednywał sobie nawet zagorzałych przeciwników. Tych ostatnich zresztą było coraz mniej w okolicy. Mówiono, że jest najbogatszym człowiekiem północno-zachodniej Polski. Nigdy temu nie zaprzeczył. - W tym co powiedział dyrektor waszej szkoły jest jednak dużo prawdy. Jestem patriotą Szczecina, Pomorza i całej Polski. Jest to nasza Ojczyzna, nasz dom. Może te słowa budzą w was niechęć, bo przez całe lata wycierano nimi wszystkie możliwe brudy, ale Polska nie zaczęła się dziś i nie skończy jutro, kiedy my odejdziemy. I właśnie z myślą o jutrze, z myślą o młodzieży tego miasta ufundowaliśmy nagrodę... Biedrona przerzucił wzrok z dziewcząt ubranych w białe bluzki na grupę prymusów stojącą stadem pod ścianą. Pochylił się do Kobry. - Spadamy do Royalu? Kobra był w doskonałym nastroju, ale nie podchwycił propozycji. Dolewał właśnie Chopina. - W tym roku jest to komputer IBM najnowszej generacji - Chmielewski oddał mikrofon dyrektorowi szkoły. - Prosimy do nas Roberta Radackiego. Pół nieszczęścia to właściwe określenie dla Roberta, który przeciskał się między stolikami w stronę mikrofonu. Za mała i za ciasna marynarka stawiała opór przy każdym ruchu. - No dalej Prymus, napieraj - zachęcał Kobra. - A dasz dotknąć? Ha, ha - wtórował Biedrona. Uśmiech pobłażania pojawił się na twarzy Roberta. Znał te kawały na pamięć i przez cztery lata wspólnego obcowania uzbroił się w daleko posuniętą tolerancję na okoliczność takich zaczepek. - Robert Radacki - kontynuował swoją przemowę dyrektor - jest po raz kolejny laureatem ogólnopolskiej Olimpiady Matematycznej. Zdobył I miejsce w konkursie "Jutro Polska" i w ciągu czterech lat otrzymał średnią ze wszystkich przedmiotów 5,98. Przyznaję, że nawet ja nie miałem takich wyników. Śmiech i gromkie brawa były nagrodą dla szczerej samokrytyki. Robert wszedł na podium i ukrył się za dyrektorem szkoły. Chmielewski ponownie przejął inicjatywę przy mikrofonie. - Chciałbym, aby tę nagrodę wręczyła osoba, która urodziła się w Polsce i pierwsze lata spędziła w Szczecinie... Robert gotowy był do ucieczki. Szukał przynajmniej duchowego wsparcia w Rudym i Ance, ale oboje byli pochłonięci dyskusją, w której pewnie doszli już do tematu swoich przyszłych emerytur. W pierwszym rzędzie stojących przed podium absolwentów przesunął się fotograf z "Gazety na Pomorzu". Przymierzał się do zrobienia zdjęcia. - ...i być może ta wizyta sprawi, że zechce powrócić tu na stałe i cieszyć się z nami nową Polską. Moja córka Cleo... - Chmielewski cofnął się od mikrofonu, przygarnął prawym ramieniem Roberta do siebie. Na jego twarzy wykwit! szeroki uśmiech. Robert powiódł wzrokiem w stronę pierwszego rzędu uczniów oklaskujących przemówienie. Ostre światła flesza z aparatu fotograficznego wypaliło do białości obraz sali i zgromadzonych w niej gości. Na moment przymrużył oczy. Usłyszał, rosnące oklaski i gwizdy. Otworzył oczy. Robert rzadko chodził do kina. Nie lubił taniej rozrywki w stylu zabili go i uciekł. Telewizję oglądał bardziej dla towarzystwa ze względu na ojca. Jego znakomita pamięć, trenowana latami nauki w mozole przeczesywała teraz wszystkie widziane w życiu twarze. Takich ust, takich oczu, takich włosów jak żył nigdy nie widział. Stała przed nim dziewczyna nie z tego świata. Cleo pochyliła się do Roberta i prawie wcisnęła mu w rękę honorowy dyplom. Zapach delikatnych perfum wtargnął w jego zmysły pobudzając w nim nieznane i nigdy nie odkryte doznania. W ułamku sekundy jego umysł rozprysł się na miliardy części i każda z nich napełniła go falą rozpalonej energii. Cleo pochyliła się i musnęła ustami jego policzek. Była na pewno nie z tej planety i nie z tego miasta. - Coś dla ciebie - stwierdził Skorpion siadając do stolika. Casanova leniwie podniósł się z krzesła i powiódł wzrokiem w stronę podium. Robert trzymał w rękach ogromne pudło z komputerem. Cleo kładła na nim dyplom. Robert usiłował odwzajemnić się pocałunkiem, ale zawisł wygięty ponad pudłem w połowie drogi. Sala wybuchła śmiechem. - To co? Który startuje? - Casanova siadł z powrotem do stolika. Był najbardziej aktywnym podrywaczem w mieście i niewiele mężatek w mieście nie załapało się jeszcze na jego wdzięki. Skorpion rzucił porozumiewawcze spojrzenie w stronę Kobry. Casanova nie należał do bandy. Trzymał się z nimi, bo zawsze miał forsę i mogli razem robić sobotnie rundy po mieście. Nie pracował jednak lecz żebrał u swojego nadzianego starego. Wszyscy o tym wiedzieli. Kobra mrugnął do Skorpiona. - Nie do wyjęcia. Jest ze starym - oceniał szansę Skorpion. - Potrzebuję dwie godziny. Pięć stów - zaproponował Casanova. Skorpionowi zaświeciły się oczy. - Stoi - sędziował Kobra. Złączyli ręce nad stołem. Dorota przecięła. - Znowu poleci do starego po forsę - parsknął Skorpion na cały głos. Kobra wybuchnął śmiechem. Przebili ręce nad stołem. - Napijemy się czegoś? - Robert i Cleo szli razem. Robert szedł przodem przeciskając się z pudłem miedzy tańczącymi. Cleo podążała jego śladem. - Co? - Muzyka grała tak głośno, że nie mogli się dosłyszeć. - Pytam, czy się czegoś napijesz? Drinka? - Krzyknął Robert. -A, tak. - Zaczekaj. Przedarł się przez ostatnią parę tańczących i oswobodzony przeniósł pudło z komputerem ponad pustymi stolikami docierając do Anki i Rudego. - Popilnujesz chwilę? - Spytał Robert stawiając pudło na wolnym krześle. - Ten komputer to pryszcz, ale ta laska. Ja bym jej nie odpuszczał -Rudy wpatrywał się w stojącą na parkiecie Cleo. Robert odwrócił się za jego wzrokiem. Casanova i Cichy stanęli po jej obu stronach. Cichy spokojnie coś tłumaczył ze zniewalającym uśmiechem na twarzy, a Casanova gestem dłoni zapraszał do stolika. Robert opadł na krzesło. Nie bardzo wiedział jak się zachować. - Zapomnij - pocieszał go Rudy. - Ona nie jeździ autobusami. - Złodzieje - wycedził Robert. Męska toaleta z trzema kabinkami wymagała remontu. Nawet lampa nie dożyła nowych czasów. Pojedynczy drut z oprawką i żarówką założono specjalnie z okazji balu maturalnego. Przy wejściu do toalety stało sto czterdzieści kilo mięśni w ciemnych okularach na nosie i pistoletem polskiej produkcji pod pachą. Chwilowo nikt nie nalegał aby w tej sytuacji wejść do środka. - Ile się znamy? Rok, dwa? Osiem lat wożę twoją wódę, ty, prezesie klubu sportowego. Byłbyś nikim gdyby nie ja - Czarny stał na środku toalety z rękami w kieszeni. Ostre światło żarówki pozostawiało jego twarz w cieniu - zarobiłem kupę szmalu dla ciebie. - Historia - dobiegł głos z kabiny po czym ktoś pociągnął za łańcuch i odgłos spadającej do muszli wody wypełnił toaletę - skończyłem z tym dwa lata temu. Drzwi kabiny otworzyły się i wyszedł z niej Chmielewski. Przeszedł nie spoglądając na Czarnego i stanął po prawej stronie przed umywalką. - Zostawiasz mnie z towarem na granicy i sprzedajesz "bramkę" tym palantom z Poznania? Daj mi miesiąc. - Za późno. Prowadzę legalne interesy, a ty możesz pracować dla Poznania. Ale po starej przyjaźni... nie próbuj nic na własną rękę. Na przejściu nie pokazuj się nawet turystycznie. Chmielewski wytarł ręce chusteczką i nie oglądając się wyszedł z toalety. Jego ochroniarz, pan Włodzimierz ruszył za nim. - Nudno. Gdzie tu się chodzi wieczorem? - Przerwała milczenie Cleo. - Nudno - zgodził się Biedrona. - Ja nie mówię dobrze po polsku, ale wszystko rozumiem - wyrecytowała Cleo. Szeroko otwarte, dwuskrzydłowe drzwi przepuściły pana Włodzimierza, ale tylko dlatego, że wchodząc mocno docisnął łokcie do ciała. Za nim na salę wszedł Chmielewski. Rozejrzał się uważnie. Dyskotekowe światła, głośna muzyka i roześmiane twarze tańczących zachęciły go do odwrotu. Szepnął kilka słów ochroniarzowi. Ten odwrócił się i wyszedł z sali. Chmielewski mimo wytężonej uwagi nie mógł odnaleźć córki. Skierował się w stronę dyrektora szkoły. Pragnął jak najszybciej się zmyć, żegnając się z dyrektorem dostrzegł Cleo. Obok niej stał Kobra z przyklejonym na twarzy uśmiechem cherubinka nie mógł oderwać oczu od dziewczyny. Biedrona nieudolnie demonstrował obojętność. Cichy z uwagą obserwował strategię pająka w wykonaniu Casanovy. - Jest taki lokal, nie wiem czy znasz? - sądował Casanova - Imperium. Albo Royal Pub? - Spojrzał na Cichego, ale ten, jemu pozostawiał wybór. - To co, Royal? - Potwierdził Casanova. Chmielewski ruszył w stronę Cleo. Dyrektor szkoły usiadł do swojego stolika. - Tydzień temu Chmielewski pojechał na lotnisko witać swoją córkę - błyszczał nową plotką przed dyrektorem banku - nie widział jej trzynaście lat, bo Teresa, pamiętasz jego żonę, wyjechała do Nowego Yorku i zabrała dziecko ze sobą. Dziewczynka miała wtedy pięć albo sześć lat. No więc stoi na lotnisku, ludzie wychodzą z bagażami po odprawie celnej, a on nagle uświadamia sobie, że nie ma pojęcia jak wygląda jego córka. Poleciał więc do kiosku, kupił brystol i napisał na nim swoje nazwisko. Stoi z tą kartką i pokazuje każdemu dziecku, które wychodzi przez drzwi. Nagle puka go ktoś w plecy i mówi - "Hi". Ten się odwraca i... - ..., a to dlatego od tygodnia Chmielewski codziennie chodzi na basen i do sauny i włosy mu jakby pociemniały... - zauważył dyrektor banku. - Będzie miał kłopoty ze swoją córeczką - zakończył dyrektor szkoły. Chmielewski stanął za plecami Cleo i położył rękę na jej ramieniu. - Na nas pora. Uśmiech znikł z jej twarzy. Wstała od stolika. Casanova nie odmówił sobie przyjemności i demonstracyjnie uniósł się na powitanie potencjalnego teścia. - Jak tam interesy? - Cichy był bezpośredni w kontaktach ze znajomymi. Co prawda nie widywał się z Chmielewskim od roku, ale wcześniej gdy pracowali dla niego z Czarnym nie raz chodzili razem do Radissona. Zimne spojrzenie jakim Chmielewski otaksował cały stolik zniechęciło wszystkich do dalszych poufałości. Spojrzeli po sobie nie rozumiejąc co się dzieje. Skorpion jeszcze raz pociągnął lekarstwo z ręcznego inhalatora. Nic go już nie obchodziło. Był nieobecny. - O nic cię nie proszę, prawda? - atakowała Cleo - masz tu swoje sprawy. Jeżdżę z tobą po wszystkich znajomych, ale mam już dość. Dziś kolejne przedstawienie. - Nie ma mowy, żebyś sama tu została - oponował Chmielewski. - Ale dlaczego? - Wbiła wściekły wzrok w ojca. Od kilku lat samodzielnie prowadziła swoje życie. Miała wynajęte mieszkanie na Manhattanie razem z koleżanką. Trochę forsy dostawała od matki, a resztę dorabiała w barze podając drinki. A tu jakieś "mogę nie mogę". "Kim on właściwie jest dla mnie" - pomyślała przelotnie. Wzrok ojca był miażdżąco nieustępliwy. Nagle dostrzegła cień nadziei. W tyle pod ścianą, obok wielkiego pudła z komputerem siedział Robert. Patrzył na nią. - Tak przy okazji. Obiecałam twojemu stypendyście, że odwiozę jemu komputer do domu - uśmiechnęła się niepewnie. Chmielewski złagodniał. Różnie uśmiechały się do niego kobiety w ciągu ostatnich lat. Często zależało to od koloru garnituru w jakim paradował w hotelach Zachodniej Europy. Tego uśmiechu jednak nie można było kupić za żadne pieniądze. Był to uśmiech małej dziewczynki do własnego ojca. Skapitulował. Robert szedł przodem niosąc pudło, za nim Cleo, a na końcu Rudy taszcząc na ramieniu rower Roberta. Gdy dwie minuty temu podeszła do stolika pomyśleli, że to żart, ale gdy sama podniosła pudło z komputerem obaj rzucili się do pomocy. Robert i tak chciał wracać do domu, a Rudy jako jego serdeczny przyjaciel zaofiarował się w niesieniu roweru. Robert zwolnił i rozglądał się po parkingu. - Ten biały Suzuki - wskazała mały terenowy samochód ze zdjętym dachem. Casanova minął Rudego i delikatnie odepchnął Roberta na bok. - Przepraszam, ale chcę wsiąść do samochodu - mrugnął na pożegnanie w stronę Cleo i zniknął w granatowym Audi. - Robert, gdzie jest Royal Pub? - Zapytała Cleo. - On nie wie. Nigdzie nie chodzi, ale za to ma komputer - pospieszył z życzliwym wyjaśnieniem Rudy i zapakował rower obok zapasowego koła. Robert usiłował zabić Rudego wzrokiem ale za mało trenował tę sztukę. Rudy wskoczył na tylne siedzenie i walczył z pudłem o kilka dodatkowych centymetrów miejsca na fotelu. Cleo zasiadła za kierownicą. Cichy i reszta grupy stali na schodach przed Domem Kultury. Dyrektor szkoły odprowadzał Chmielewskiego i dyrektora banku do samochodów. - i co Cichowski? Kierunek się pogubił i kręcisz się w kółko - ironicznie zaczepił dyrektor szkoły widząc Cichego. - Ten sam codzienny problem - gdzie tu na noc zaparkować? Cichy powiódł spojrzeniem za Chmielewskim, ale ten udawał, że go nie widzi. - Ja przynajmniej mam jeszcze jakiś wybór - odpowiedział. - Ty Cichowski tak szybko się skończysz, że nawet tego nie poczujesz - dyrektor był wyraźnie zły. - Ale co się ubawię to moje, no nie? - odparł Cichy. Chmielewski zapalił papierosa. Był zdenerwowany. Niepokój wkradł się w jego podświadomość. Nie chodziło mu przecież o tych chłopaków, których znał od lat i których w jednej chwili starł by z powierzchni ziemi, a na pewno z ulic tego miasta. Więc co to było? Znał to uczucie niepokoju; pamiętał je z przed lat, ale skąd? Czy to możliwe, żeby poczuł w sobie zazdrość? - Nienawidzę takich imprez, ale tak trzeba - podjął pierwszy z brzegu temat, żeby uciec od tamtych myśli - ludzie muszą się przyzwyczaić do nazwiska. Wszyscy traktują nas jak złodziei - zaciągnął się dymem, a porcja nikotyny przywróciła mu pewność siebie. - I nieważne co robisz. Wystarczy, że masz pieniądze - kontynuował. - Kredyty mamy już załatwione. Możesz wykupować ziemię i... -dyrektor banku przerwał w pół zdania. Chmielewski poszedł za jego spojrzeniem. Boczna szyba w jego Mercedesie 500 SL była wybita, a na piasku skrzyły się jej odłamki. Chmielewski zanurkował do wnętrza i spotkał się twarzą w twarz ze swoim ochroniarzem. - Szefie - mamrotał tamten. - To już trzecie radio w tym miesiącu nam ukradli. Chmielewski cofnął się do tyłu. Żółta Corvetta z piskiem opon wchodziła w zakręt usiłując wyprzedzić czarnego Jeepa z żółtym dachem. Za nimi podążało granatowe Audi. Mięśnie twarzy stężały Chmielewskiemu w wyrazie nienawiści. - Popatrz co za hołota - zwrócił się do dyrektora banku - zabiłbym takiego bez skrupułów. Szczecin jest po Paryżu drugim miastem zbudowanym na planie gwiazdy. Nie jest to zbieg okoliczności, tylko wynik pracy tego samego architekta. W praktyce oznacza to, że kolejne ulice zawsze kończą się rondem z którego z kolei znów odbiegają przynajmniej cztery nowe ulice, aby doprowadzić po chwili do kolejnego, sześcioramiennego ronda i tak dalej i tak dalej. Cleo zatrzymała swoje białe Suzuki na środku placu Grunwaldzkiego nie wiedząc dokąd dalej jechać. W samochodzie tak jak i w całym mieście panowała cisza. Rudy wygrzebał z pudła instrukcje komputera i przy świetle lamp sodowych studiował parametry techniczne jęcząc raz po raz z zachwytu. - Na co czekamy? - zapytał Robert. - Oto i są - odpowiedziała Cleo. Miała na myśli kolegów nadjeżdżających z piskiem opon. Prowadził Casanova, za nim jechał Cichy odkrytym teraz Jeepem wioząc Skorpiona, Dorotę i Kobrę na pace, a zamykał Biedrona swoją żółtą Corvettą. Samochody weszły w ostry wiraż i okrążyły stojące na środku białe Suzuki. - Prymus. Do szkoły się zapisz - darł się Kobra. - Wytrzyj gila i popraw grzywkę - wtórował mu Skorpion. - Galoty zgubiłeś, bara, bara, bara, bara? - Kobra wisiał za Jeepem głową w dół. - Ciekawe kto ją pierwszy posunie? - Głośno myślał Skorpion. Cichy był na tyle trzeźwy, że zasłonił się ręką, żeby przynajmniej nie patrzeć na Cleo. Dziewczyna słabo rozumiała po polsku, bo odbierała te okrzyki jako część zabawy. Sami podobnie się bawili na Brookłynie. Dobrze, że nie spojrzała na Roberta, bo z jego twarzy zrozumiałaby treść okrzyków. Casanova podjechał nieco bliżej. - Zmieniliśmy plany. Chcesz się zabawić, to jedź z nami - zachęcał. Silniki weszły na wysokie obroty. We wszystkich samochodach chłopcy słuchali tej samej stacji radiowej i teraz wyciskali ze wzmacniaczy maksimum mocy. Samochody skoczyły do przodu zjeżdżając z ronda i nabierając prędkości. Cleo wrzuciła bieg i ruszyła z piskiem opon w ślad za żółtą Corvettą. - Na dwa baty i na kwadrat - darł się Skorpion mijając stojący w bramie zaczajony radiowóz policyjny. Młody kapral od trzech miesięcy służący w szczecińskiej policji rzucił się do stacyjki. Silnik nowo zakupionego radiowozu Volkswagen posłusznie zapalił swymi czterema cylindrami i... zgasł. Starszy sierżant wyjął kluczyki ze stacyjki i spokojnie opadł na swój fotel. - Nie jedziemy? - zbity z tropu kapral spojrzał na sierżanta. - Żonę masz? - Spokojnie spytał sierżant. -Nie. - A dziecko masz? -Nie. Sierżant zamyślił się na moment. - To może masz akwarium? - Mam - przyznał zaskoczony kapral. - To masz dla kogo żyć. Po przejechaniu siedemnastu kilometrów od Szczecina w stronę Międzyzdrojów skręcili w prawo w leśną drogę. Robert tylko raz zapytał dokąd jadą, ale chyba muzyka grała zbyt głośno, bo Cleo nawet nie zareagowała. Las przerzedził się i dostrzegli łunę jasnego światła. Długi na pół kilometra biały mur biegł wzdłuż drogi i kończył się szeroką bramą. Zza muru dobiegała głośna muzyka. Światła przednich reflektorów omiotły żelazną bramę i zatrzymały się na nogawkach błękitnych jeansów, które zabawnie unosiły się powyżej kostek. Nie mogło być inaczej gdyż ich właściciel miał sto dziewięćdziesiąt dziewięć centymetrów wzrostu i od sześciu lat nie znalazł swojego rozmiaru spodni w całej Europie. Ostre światło jego latarki prześlizgnęło się po tablicy rejestracyjnej białego Suzuki, po czym skierowało się do wnętrza kabiny trafiając Roberta prosto w oczy. Widok Roberta zasłaniającego się przed światłem nie skłonił ochroniarza do sięgnięcia po broń więc spokojnie wjechali przez bramę na teren posiadłości Czarnego. - Była piękna, przezroczysta. A na imię miała Czysta, bo ty i ja to... -zawodził Kobra. Pierwszy wyskoczył z samochodu. Za nim szedł Skorpion obejmując Dorotę lub bardziej opierając się o nią. Cichy, Biedrona i Casanova trzymali się z tyłu czekając aż Cleo wysiądzie z samochodu i dołączy do nich. Chcąc nie chcąc Robert również wysiadł. Rudy stanął obok. Jego twarz na codzień tak plastyczna teraz zamarła w niemym zdziwieniu. Ogromna, nowoczesna bryła willi otoczona świeżo sadzonymi drzewami odbijała się w sztucznym stawie ponad którym przerzucona była malownicza kładka. Zdradzało to sentymentalne skłonności projektanta lub właściciela tej rezydencji. Podjazd pod dom, parking, a nawet część ogrodu zastawione były ekspozycją samochodów z "kolekcji lato 1994". Tak na oko ponad pięćdziesiąt sztuk. Ich właściciele wraz z osobami towarzyszącymi stanowili barwny dodatek do wystawnego przyjęcia. Liczne stoły z parasolami uginały się pod ciężarem specjalnie na tę okazję wypieczonych mięs, wędzonych wędlin, owoców, ciast, tortów. Z boku sześć stanowisk grilla obsługiwanych było przez najlepszych kucharzy. Przypiekali krwiste mięsa. Dalej rząd jedenastu beczek z różnymi gatunkami piw zaspokoiłby nawet wyszukane gusta. Następnie dwumetrowa fontanna w kształcie szklanej góry polewała chłodną wodą zgromadzone tu białe wina. Obok w lodówkach za szklanymi szybami chłodziły się szampany. Dla smakoszy prawdziwy raj zaczynał się na niewielkiej wysepce pośrodku sztucznego stawu, gdzie pod jarzeniowym napisem EDEN naga Ewa serwowała francuskie wina. Aby spijać bukiet tych przednich czterdziestoletnich win należało dopłynąć wpław do wysepki. - A myśmy przez te cztery lata słupki liczyli - odezwał się Rudy wracając do przytomności. Tłum wieczorowo ubranych gości przetaczał się we wszystkich kierunkach. Mimo najróżniejszych strojów, fryzur i mnogości typów męsko-damskich jedno pozostawało wspólne dla wszystkich obecnych w ogrodzie (nie wliczając kucharzy i