Studniarek Michał - Pióro

Szczegóły
Tytuł Studniarek Michał - Pióro
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Studniarek Michał - Pióro PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Studniarek Michał - Pióro PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Studniarek Michał - Pióro - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Michał Studniarek Michał Studniarek PIÓRO (Rzecz octhultystyczna) Piszę te słowa, albowiem wątpię w swe zdrowe zmysły. Może gdy przeczytam swoje zapiski, roześmieję się z majaków zalegających pokłady mojej podświadomości. Może, uwolnione i utrwalone bez użycia owego przeklętego pióra, opuszczą mnie w końcu i przestaną napastować. Gdyby ktoś znalazł te zapiski, niech strzeże się tego przedmiotu, gdyż niesie ze sobą zgubę dla właściciela i jest potencjalnym zagrożeniem dla całej ludzkości. Mam szczery zamiar pozbyć się go, choć jednocześnie boję się go dotknąć, by nie wzięło mnie znów w swe panowanie. Możliwe, że nie zdołam tego zrealizować. Wówczas na tobie, czytelniku, spocznie odpowiedzialność za zniszczenie tego przedmiotu. Najlepszym wyjściem byłoby jego spalenie. Jeżeli jesteś wierzący, możesz poświęcić ten ogień, choć na istoty działające przez te pióro egzorcyzmy nie działają. Zacznę jednak od początku. Będę się trzymał ściśle kolejności zdarzeń. Może chociaż taki elementarny porządek pozwoli mi dłużej pozostać przy zdrowych zmysłach. Pióro dostałem w prezencie na urodziny. Podarował mi je znajomy, którego ulubionym zajęciem jest wędrówka po antykwariatach i podziwianie starych przedmiotów. Często w gronie znajomych śmieliśmy się, że nigdy nie zamiesza herbaty łyżeczką, która nie ma przynajmniej stu pięćdziesięciu lat. Rzym, Paryż, Londyn i Wiedeń zna przede wszystkim od strony tamtejszych antykwariatów i stoisk prywatnych kolekcjonerów na giełdach staroci. Wielu handlujących na Kole to jego starzy znajomi. Zawsze, gdy kogoś chce specjalnie uhonorować, daje w prezencie jakiś drobiazg, pokryty patyną minionych lat. Tak było też i z moim podarunkiem. Pióro było naprawdę bardzo ładne. Podobno stanowiło dzieło samego Watermana. Wykonano je z granatowej blachy ze złotymi elementami, na których nieznana ręka wygrawerowała roślinne ornamentacje, przywołujące na myśl arabeski. Problem sprawiało napełnienie go atramentem; mój przyjaciel poświęcił wiele czasu na rozwiązanie tej zagadki, która w końcu okazała się dziecinnie prosta. Atrament nabierało się nie przez pociągnięcie za koniec i wtłoczenie cieczy pod ciśnieniem, lecz wlewało od góry. Dzięki temu więcej inkaustu mieściło się w zbiorniczku. Podarek bardzo mnie ucieszył, gdyż od dawna planowałem przerzucić się z pisania oryginałów na komputerze na rzecz pierwotnego wynalazku. Teraz znów wracam do klawiatury... Następnego dnia wpadłem na kilka pomysłów, które natychmiast spłynęły na kartki. Moja wena była niewyczerpana; codziennie powstawało kilka wierszy bądź krótkich opowiadań, które powoli zapełniały opasły zeszyt. Przenoszenie ich na komputer było kwestią wtórną i nawet wtedy nie przestawałem tworzyć nowych wątków, gmatwać i kończyć już rozpoczętych. Nawet stworzenie odpowiedniej atmosfery (co zawsze sprawiało mi najwięcej kłopotu) teraz było czymś niezwykle prostym i łatwym. Pomysły nie opuszczały mnie nigdy. Coraz częściej zdarzało się, że zerwawszy się w środku nocy przy skąpym świetle stojącej za oknem latarni zapisywałem ( piórem oczywiście) pomysły, które przyniósł ze sobą sen. Później długo stałem przy oknie i obserwując światła miasta zastanawiałem się nad właściwą treścią i formą. Pewnie zastanawiasz się, o czym pisałem. Najczęściej były to mroczne opowiadania i wiersze, których akcja toczyła się w lasach Starego Świata, pośród krętych uliczek świata Gothic Punka czy wśród wzgórz i lasów Nowej Anglii. Chciałem, by czytelnicy poczuli jak najdokładniej to, co opisuję. Nie odnosiło się to wyłącznie do uczuć czy psychiki moich bohaterów. Dotyczyło to także miejsc, w których działa się akcja, ich wpływu na moje postacie. Jeżeli ktoś uciekał, ścigany przez stwory Chaosu w borach wokół Middelheim, to chciałem, by czytelnik BAŁ SIĘ, że zostanie dogoniony, CZUŁ na plecach oddech prześladowców, DRŻAŁ ze strachu i uderzeń zimnego wiatru, wiejącego jesienną nocą. Wcześniej, by osiągnąć ten efekt, obkładałem się dziełami realistów a także Camusem czy Maeterlinckiem i godzinami studiowałem ich warsztat, by uchwycić sposób przedstawiania uczuć czy miejsc akcji. Nigdy jednak nie udawało mi się osiągnąć zamierzonego efektu w takim stopniu, jak teraz. Tymczasem jeden ze znajomych, którym czytałem niektóre utwory, wspomniał o mnie swemu znajomemu, on z kolei komuś jeszcze... w ten sposób niespodziewanie dwa moje wiersze i jedno opowiadanie umieszczono w antologii, na którą składały się teksty polskich pisarzy inspirowane twórczością Lovecrafta. Oczywiście, intensywne życie, jakie teraz prowadziłem, nie służyło memu zdrowiu. Mając cały czas zaprzątniętą głowę pomysłami i sposobami ich realizacji, mało poświęcałem uwagi tak przyziemnym sprawom, jak spanie i jedzenie; od dawna mam zresztą w nawyku, że najlepiej myśli mi się w ruchu. Nie byłem w stanie spokojnie usiedzieć przy stole. Cała rodzina solidarnie opowiedziała się za powstrzymaniem mojego strumienia podświadomości i nakazała udanie się na wakacje. Wyśmiałem ich obawy, choć już wtedy odnosiłem czasami wrażenie, że jestem tylko przekaźnikiem, zaś wszystkie pomysły przepływają przeze mnie niczym prąd przez dobry przewodnik. Gdybym wiedział, jak bliski jestem prawdy! Czasami wpatrywałem się w ozdoby na skówce pióra. Wówczas faliste linie jakby ożywały i unosiły mnie w nieznane miejsca. Miałem wrażenie, że pływam w nieskończonej otchłani, zaś wokół mnie wirują słońca i planety niespotykane w naszym układzie. Tamteż widziałem przelatujące między nimi wielkie, skrzydlate bestie, które chichotały w sposób mrożący mi duszę na kość. Tak nie mogły śmiać się istoty, powołane do życia przez Boga. Budziłem się zlany zimnym potem, kurczowo ściskając pióro w ręku. Z biegiem czasu moje opowiadania uległy niepokojącej metamorfozie; stawały się coraz mroczniejsze i coraz bardziej demoniczne, niesamowitość wiała z nich w sposób, który mnie samego przerażał. Bywało, że po przeczytaniu jakiegoś nowego utworu padałem kompletnie załamany na fotel. "Boże!", myślałem, "jak mogłem coś takiego napisać!". Także okresy zapatrzenia w ozdoby pióra trwały coraz dłużej i coraz trudniej było mi się z nich wydobyć. Fatalnie odbiło się to na mojej kondycji. Postanowiłem skończyć z pisaniem. Było to jednak niemożliwe; pióro miało nade mną władzę niemal absolutną. Za każdym razem, gdy próbowałem wyrzucić ze swej głowy nawiedzające mnie szatańskie pomysły lub chciałem oprzeć się pokusie spojrzenia na ornament skówki, okazywało się to silniejsze ode mnie. Byłem jak narkoman, który wie, do czego prowadzi go nałóg, lecz nie jest w stanie sam mu się przeciwstawić. Szczytem wydarzeń było spotkanie z redaktorem, wydającym dzieła zebrane Lovecrafta. Pragnął on dorzucać do każdego tomu jedno moje opowiadanie, gdyż doskonale pasowały do całości; gdzieniegdzie już szeptano o mnie jako o następcy Samotnika - co napawało mnie niesłuszną dumą. Teraz jednak zwrócił mi trzy ostatnie teksty, mówiąc, że są zbyt ostre i obrazoburcze. To, co Lovecraft przedstawiał tylko w zamglonych zarysach, ja opisywałem detalicznie i z pietyzmem. Jakbym sam stał się nawiedzanym przez demony Ctulhu pisarzem z jego utworów. Przeczytałem zastrzeżone fragmenty - i złapałem się za głowę. Czym prędzej pomaszerowałem do znajomego psychiatry. Ten wysłuchał mnie i zapisał silne środki uspokajające. Radził też pozbyć się feralnego przedmiotu. Posłuchałem natychmiast, oddając mu pióro na przechowanie. Wracając do domu, czułem się tak, jakbym rozstał się z najbliższym przyjacielem. Nawet suta kolacja, którą zjadłem chyba pierwszy raz od wieków, nie wyrzuciła tego uczucia z mego umysłu. Nie przytłumiła go także uderzeniowa dawka leku, który otrzymałem od lekarza. Przez dwa dni nic się nie działo. Ja i moja rodzina odetchnęliśmy z ulgą, mając nadzieję, że koszmar się skończył. Aby do końca zatrzeć ślady po piórze, spaliłem wszystkie rękopisy a także poupychałem po piwnicy to, co kupiłem za honoraria. Tego, czego nie byłem w stanie zniszczyć lub wyrzucić do piwnicy (nie wyrzucę przecież telewizora czy komputera), usiłowałem zapomnieć. W międzyczasie zgłosił się do mnie pewien undergroundowy artysta z równie undergroundowego pisma. Powołując się na naszą wspólną znajomość z redaktorem, chciał kupić ode mnie zastrzeżone utwory bez poprawek. Oferował całkiem sporą sumę. Oddałem mu je; zrobiłbym to, choćby nawet nie płacił za nie złamanego grosza. W ramach własnej terapii próbowałem napisać krótkie opowiadanie, w którym nie byłoby nawet śladu potwora ani żadnych mrocznych uczuć. Ot, zwykła historia miłosna między elfką a człowiekiem. Nic z tego nie wyszło. Powinienem był potraktować to jako sygnał ostrzegawczy. W nocy drugiego dnia miałem dziwny sen. Śniłem, że ubrałem się i ruszyłem na nocny spacer ulicami Warszawy. Bładząc małymi, ciemnymi uliczkami miałem cały czas wrażenie, że jestem obserwowany przez tysiące zimnych oczu. Ktoś oczekiwał, co zrobię. Czułem, że prowadzą mnie, bym doszedł tam, gdzie powinienem. Co dziwniejsze, nie spotkałem na swej drodze żadnego człowieka. Ulice sprawiały wrażenie wymarłych. Czasami gdzieś zaszeleścił liść lub zaskrzypiały zawiasy. Gorąco pragnąłem, by był to chociaż kot lub ktoś, kto wyszedł na spóźniony spacer z psem. W końcu dotarłem na tyły pogrążonej w ciemnościach willi. Uczucie istnienia niematerialnego przewodnika znikło i zrozumiałem, że to tu. Ruszyłem na obchód domu ze świadomością, że nadal ktoś mnie ogląda. Czułem się jak gracz w teleturnieju, gdy ludzie w studiu i przed telewizorami w napięciu oczekują na odpowiedź. Czasami nachodziła mnie myśl, żeby odwrócić się i spojrzeć moim obserwatorom prosto w te ich zimne oczy nie wyrażające uczuć. Jednak zbyt bałem się tego, co mógłbym zobaczyć. Gdy tylko dostrzegłem furtkę, zorientowałem się, że stoję przed przedwojenną żoliborską willą mojego psychiatry. Nie zastanawiając się długo, przeskoczyłem przez płot. Wylądowałem na kupie zeschłych liści. Co dziwniejsze, nie wywołałem żadnego szelestu. Cicho niczym złodziej podkradłem się do drzwi wejściowych. Były otwarte; śmiało wkroczyłem do środka i od razu skierowałem się do jego gabinetu. Otworzyłem drzwi. I wtedy obudziłem się. Boże! Leżałem na swoim łóżku kompletnie ubrany, włącznie z płaszczem i butami. Czyżbym był już tak chory, że zacząłem lunatykować? Usiadłem na posłaniu i wzrok mój padł na biurko. To, co zobaczyłem, niemal doprowadziło mnie do utraty zmysłów. Zakręciło mi się w głowie i miałem wrażenie, że za chwilę zemdleję. Na biurku spokojnie leżało moje pióro. Następnego dnia, w niedzielę rano, wyrwałem mojego przyjaciela-antykwariusza z łóżka i zapropnowałem wyprawę na Koło. Tam pokazał mi człowieka, od którego kupił owe pióro. Pogawędka z nim zajęła mi ponad dwie godziny, ale rzuciło też trochę światła na całe zagadnienie. Okazało się, że pióro nie było jego znaleziskiem. Dostał je w paczce od swego brata, który przebywa w Stanach Zjednoczonych. Brat, równie zapalony miłośnik antyków, przysyłał mu czasem jakieś drobne przedmioty, które uda mu się kupić na specjalistycznych wyprzedażach. Moje pióro trafiło do niego właśnie w ten sposób. Wystawione przedmioty pochodziły z pewnego domu w Nowej Anglii, który po śmierci właściciela został rozebrany. Praktycznie całe stare i dosyć wartościowe wyposażenie domu poszło pod młotek, dochód zaś przekazano mieszkającej w Nowym Jorku dalszej rodzinie zmarłego. Z całej aukcji bratu udało się nabyć tylko to pióro. Ponieważ on sam ma u siebie ich ponad setkę i do tego nie miał zielonego pojęcia o jego wartości, wysłał bratu w Polsce, a ten sprzedał je za psi pieniądz memu przyjacielowi. Wzmianka o Nowej Anglii poruszyła mnie do żywego. Czy to nie właśnie tam Lovecraft umiejscowił tyle tajemniczych wydarzeń, związanych z pradawnymi, wymyślonymi przez siebie kultami? Nigdy nie wierzyłem, by opisywał coś, co istniało, lub było przezeń widziane naprawdę. A jeśli to prawda? Mroczna i niewyjaśniona moc, która mnie właśnie opętuje, jest prawdziwa? Boże, ratuj! Odciągnąłem mojego przyjaciela na bok i w kilku słowach przedstawiłem swoje ostatnie przygody. Mając sporą wiedzę antykwaryczną, przyjaciel szybko zorientował się w moich podejrzeniach. W przeciwieństwie do mnie, uważał mity Cthulhu za jak najbardziej prawdziwe. Przysiągł wyruszyć do Nowego Jorku jak najprędzej, aby dowiedzieć się czegoś o piórze i jego poprzednim właścicielu. Słowa wprowadził w czyn już w następnym tygodniu. Tymczasem... byłem kompletnie załamany. Starałem się nie pisać niczego, bojąc się rojących w mej głowie majaków. Możliwe, że podszeptywały mi je owe przeklęte demony, które działają poprzez pióro. Na każdą myśl o śnie reagowałem panicznym lękiem. Co mogłem uczynić tym razem, gdy zamknę oczy, a zmęczony umysł otworzy ową puszkę Pandory, którą nazywamy świadmością? Nie wiem, kiedy się zdrzemnąłem. Miałem wrażenie, że tylko przez sekundę. Obudziłem się jednak i stwierdziłem, że siedzę przy stole i na luźnych kartkach papieru piszę coś zupełnie nieznanym mi pismem w języku całkiem mi obcym. Jak oparzony zerwałem się od stołu i rzuciłem zapisane kartki w ogień. Z utęsknieniem oczekiwałem wiadomości zza oceanu, które pomogłyby mi zrozumieć, kto (lub co) zamieszkuje pióro i jak z tym/czym walczyć. Następnej nocy okazało się, że znów tajemne moce podyktowały mi list w nieznanym języku. Wyczerpany, z gorączką i na granicy załamania nerwowego, jak wybawienia oczekiwałem wiadomości od przyjaciela. Nie mogłem się nawet odwołać do pomocy rodziny, gdyż ta właśnie wyjechała na długo planowaną wycieczkę. Popatrzyłem z przerażeniem na pióro. Jakież nieznane moce ukrywają się w tym tak niewinnie wyglądającym przedmiocie! Im dłużej mu się przyglądałem, tym bardziej przerażające wrażenie na mnie wywierał. Może to tylko majaki mojej chorej wyobraźni, ale niemal czułem te złe emanacje, jakie zeń wypływały. Unosiły się w górę niczym ciężki, szary dym. A ja siedziałem w ich środku... Wówczas przypomniałem sobie o księdzu, który nauczał mnie religii w liceum. Wspaniały człowiek i doskonały kaznodzieja. Czasami udawało nam się nakłonić go na opowieści o rzeczach "nie z tej ziemi". Uznałem, że moje pióro to rzecz jak najbardziej nie z tej ziemi, zabrałem więc moje dziwne rękopisy i powlokłem się do niego. Chyba bardziej niż historia przekonał go mój wygląd; blady, wychudły, z podkrążonymi oczami sam wyglądałem jak upiór. Długo oglądał pióro, zerknął też do rękopisu. Gdy go przeglądał, zauważyłem zmianę na jego twarzy. Postanowił zabrać go, by dać komuś do przeczytania. Przerażony, bym nie włamał się teraz na plebanię, z najwyższym trudem mu to wyperswadowałem. W końcu zgodził się na kserokopię. Pomodliliśmy się chwilę, potem poświęcił pióro, rękopis i mnie. Poczułem taką ulgę, że zemdlałem. Ocknąłem się u siebie w domu. Zażyłem proszki na uspokojenie, choć nie byłem pewien ich skuteczności. Pod wieczór zadzwonił psychiatra. Dopiero teraz odkrył brak pióra. Powiedziałem mu, kto je wziął, czym zapewne wprawiłem w nieliche zdumienie. Przepytawszy mnie niezwykle dokładnie, zaproponował, że przyjdzie i zostanie u mnie na noc. Podziękowałem grzecznie. Targała mną obawa, że gdy spróbuje przeciwstawić się mocom pióra, mogę być dla niego zagrożeniem. Chwilę potem nadszedł "błyskawiczny" telegram z Nowego Jorku. Mój przyjaciel pisał: "Zostaw pióro i uciekaj z domu stop Materiał pióra jest nieznany stop Waterman dostał go od zamawiającego stop On nie zrobił tych ozdobnych rytów stop musiał je wykonać ostatni właściciel" Postanowiłem zrobić, jak radził i przenieść się do jego willi. Powiadomiłem telefonicznie jego żonę i wyjąłem pióro z kieszeni. Chciałem rzucić nim o ścianę, ale przedmiot jakby przykleił się do mojej ręki. Nie mogłem go oderwać. Jednocześnie gdzieś z mojej podświadomości wypłynęły słowa, które zacząłem bezwiednie powtarzać. Nie jestem w stanie opisać grozy, jaka mnie opanowała. Byłem pewien, że to już koniec. Miałem wrażenie, że moje mięśnie powoli tężeją i stają się nieruchome. Słowa, które mamrotałem, tchnęły najgorszym zepsuciem. Rozumiałem z nich tylko pojedyncze słowa-bluźniercze imiona starych, zapomnianych bóstw, które opisywał Lovecraft. Ctuhlu, Shub-Niggurath, Yog-Sothoth... czułem, że coś mnie popycha w kierunku stołu, na którym leżał dziwny rękopis. Miałem więc dopisać coś jeszcze. Tekst musi zostać zakończony. A co może się wtedy stać? Niemal namacalnie dojrzałem wokół siebie tłum człekokształtnych postaci, które z wyraźnym napięciem wpatrywały się we mnie swoimi błyszczącymi oczami. W głowie mąciło się od samego ich wyglądu, zmysły coraz szybciej potoczyły się w kierunku szaleństwa. Zdaje się, że coś krzyczałem, ale nie wiedziałem co. Pragnąłem tylko za wszelką cenę wyrwać się z tego domu, oderwać od tego przeklętego pióra. Zacząłem się głośno modlić, ale słowa zaczęły się plątać, aż wreszcie zapomniałem ciągu dalszego. Za oknem huknęło ogłuszająco, o parapet zastukały krople deszczu. Przywróciło mi to na moment równowagę. Jak szalony rzuciłem się do ucieczki. Teraz siedzę przy komputerze i spisuję swoją historię, byś mógł, czytelniku, zrozumieć całe zło ukryte w tym piórze. Zapewne, jeśli zginę, znajdziesz je przy moich zwłokach. Błagam cię i zaklinam na wszystkie świętości, zrób z nim to, o czym napisałem na początku. Gdy tak patrzyłem na otaczające mnie monstra, zrozumiałem jedną rzecz. One tylko stały i z napięciem wpatrywały się we mnie. Czekały na mój ruch. Nie są w stanie zabrać mi wolnej woli. Mogą ją zamącić, sprawić, bym zwątpił w swe zdrowe zmysły, dobrowolnie z niej zrezygnował i poddał się ich zamiarom. Do tej pory im się udawało. Ale teraz zrozumiałem, gdzie leży ich największa moc... i słabość. Spoza zabarykadowanych drzwi pokoju dobiegają mnie ich skrobania i szepty. Boją się, bo wiedzą, że ja znam ich tajemnicę. Ich istnienie w tym świecie zależy tylko i wyłącznie ode mnie. Gdy zniszczone zostanie pióro, całe to pradawne zło zostanie zamknięte w swoim wymiarze. Będziemy bezpieczni....na razie. Dla swego przyjaciela zostawiam osobny list, by poszukiwał wszystkich rzeczy z owego rozebranego domu i sprawdził, czy owe pradawne istoty nie mają przez nie wpływu. Zapewne ten dom pamiętał jeszcze, jak wśród wzgórz odbywały się tajemne rytuały i jak kościelni inkwizytorzy sądzili czarownice z Salem. Pewnie jego właściciel miał wśród swoich przodków jedną z nich, kto wie, może sam znał jakieś tajemnice, które powinny zostać zapomniane przez ludzkość... Teraz wstanę od klawiatury i udam się do tamtego pokoju. Odetnę to pióro od siebie i rzucę tamtym stworom wyzwanie prosto w te ich psie pyski. Boże, pomóż mi.....