Simon Ng - Dobosz
Szczegóły |
Tytuł |
Simon Ng - Dobosz |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Simon Ng - Dobosz PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Simon Ng - Dobosz PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Simon Ng - Dobosz - podejrzyj 20 pierwszych stron:
SIMON NG
dobosz
Bum! Bum! Bum! Bum! Bum! Nawet huk tnących powietrze łopat helikoptera nie był w
stanie oderwać Michaela od kontemplacji basenu Jungar. Z Urumqi - "Miasta
Wiatrów", jak przetłumaczył pilot, niepomny zapewnień, iż Michael płynnie włada
mandaryńskim - horyzont wyglądał jak usiany szarożółtymi zamkami ustawionymi
niemalże jeden na drugim: okrągłe wieżyczki i pękate baszty wznoszące się w
poszukiwaniu nieba. Z bliska widok był jeszcze dziwniejszy. Wiatr i deszcz
przemieniły skalny krajobraz w morze żółtych kopuł i raf przetykanych pasmami
bladej szarości, ciągnących się przez sto kilometrów w kierunku piaszczystego
wnętrza basenu.
Helikopter przechylał się i wykręcał nad tymi formacjami, ponieważ pilot trzymał
się koryta rzeki. Gdy Michael wciskał się w ciasny fotel pasażera, Urumqi
spowite było jeszcze mgłą, ale w pół godziny po opuszczeniu miasta rozproszyło
ją wschodzące słońce, które teraz świeciło tuż nad horyzontem. Upał był jak w
piecu.
Sięgnąwszy do kieszeni plecaka wtłoczonego pod nogi, Michael wyciągnął równo
złożoną kartkę papieru i rozpostarł ją na kolanach. List napisany był czarnym
atramentem, zamaszystym pismem. Czuł, jak puls mu przyspiesza, gdy czytał
ponownie te słowa.
Drogi Michaelu,
mam dla ciebie dobrą wiadomość. Wygląda na to, że potrzebujemy części moich
notatek i paru artykułów, jak również dobrego fotografa. W związku z tym
zapraszam do Urumqi. Załatwiłem ci bilet; wyjeżdżasz w poniedziałek dwunastego.
Chyba teraz cieszysz się, że kazałem ci na wszelki wypadek załatwić wizę? Mam
nadzieję, że wkrótce się zobaczymy. Nie mogę się doczekać.
Prof. James Dale
PS. Moja sekretarka zna wszystkie szczegóły. Aha, i nie zapomnij sprzętu
fotograficznego.
Michael nie był w stanie powstrzymać się od uśmiechu na myśl o tym, że ujrzy
znalezisko na własne oczy. Profesor nie rozpisywał się, ale notatki i książki,
których zażądał, wkazywały na pochodzenie stanowiska z czasów co najmniej
dynastii Qin, czyli 221 roku p.n.e. Sądząc zaś z listu, profesor odzyskał nieco
swej dawnej energii.
Michael wychylił się do przodu.
- Ile jeszcze?! - zawołał usiłując przekrzyczeć łoskot wirników.
Pilot obrócił lekko głowę.
- Ile jeszcze?! - krzyknął jeszcze raz Michael.
- Pięć minut! - odkrzyknął pilot. Mówił z silnym akcentem. Podniósł rękę z
rozcapierzonymi palcami i wskazał na coś, czego Michael nie widział.
Michael oparł się i wyjrzał ponownie przez okno, zapominając nagle o dziwacznych
kształtach skał przesuwających się poniżej.
Siedem minut później stał samotnie obok kilku toreb ze sprzętem pośrodku
wyblakłego koła wymalowanego na popękanym betonie. Niewielki budynek z cegły o
jednym zakratowanym oknie i zaryglowanych drzwiach wznosił się tuż obok
lądowiska, dalej zaś biegła na zachód bita droga, znikająca szybko wśród
nierówności terenu.
Sponad pobliskiego grzbietu podniósł się pióropusz pyłu, a chwilę później na
drodze pojawił się zniszczony samochód terenowy i zatrzymał się koło budyneczku.
Powiew gorącego powietrza wzniósł w powietrze tuman kurzu, zasłaniając częściowo
chiński napis Instytut Nauk w Pekinie. Gdy Michael podchodził do range rovera,
otworzyły się drzwiczki z obu stron pojazdu. Rozpoznawszy jednego z
wysiadających mężczyzn, przyspieszył kroku. Gdy uścisnął wyciągniętą dłoń
profesora Dale'a, niechlujną brodę starszego mężczyzny przeciął uśmiech, a
błękitne oczy rozbłysły pod rozwianymi przez wiatr włosami. Michael ucieszył się
z tego uśmiechu. Paznokcie profesora były brudne, palce pokryte pęcherzami, ale
sprawiał wrażenie jakby tego wcale nie zauważał, gdy ściskał mocno dłoń Michaela
i potrząsał nią energicznie.
- Jak się masz, chłopcze? - odezwał się profesor, spoglądając Michaelowi w oczy
i klepiąc go po ramieniu. - Miło cię widzieć.
- Wszystko w porządku. Też się cieszę, że pana widzę. - Było to pod wieloma
względami prawdą. - Tryska pan zdrowiem.
- Och, to prawda, to prawda. Wiem, że nie byłem sobą. - Uśmiechnął się
rozbrajająco. - To absolutnie niewiarygodne znalezisko. - Wziął Michaela pod
ramię. - Ale ty przecież musisz być wyczerpany. Jak tam lot? Mam nadzieję, że
bez problemów. A podróż z Pekinu do Urumqi? Ale pozwól, że cię przedstawię
doktorowi Zhengowi Shigongowi. Zheng, to jeden z moich doktorantów, Michael
Grant.
Doktor Shigong uścisnął dłoń Michaela i ukłonił się.
- Bardzo mi miło - powiedział. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji; słowa
wymawiał dokładnie, z bardzo słabym akcentem.
- Mnie również - odpowiedział Michael.
- Dość tych uprzejmości - wtrącił się profesor. - Powinniśmy wracać. Po drodze
opowiesz nam o podróży. Poza tym nie mam ochoty stać na tym przeraźliwym
wietrze. Mam nadzieję, że przywiozłeś różne ciuchy, Michael. Mamy tu wszystkie
pory roku naraz.
Wrzucili bagaże do range rovera i po chwili podskakiwali już na wybojach drogi
odchodzącej od lądowiska. Profesor Dale i doktor Shigong siedzieli na przodzie,
a Michael robił, co mógł, żeby utrzymać się na tylnym siedzeniu. Na szczęście,
droga wkrótce połączyła się z wyschniętym korytem rzeki i podróż stała się
spokojniejsza. Wyglądało na to, że Instytut Naukowy w Pekinie mógł sobie
pozwolić na range rovery, ale jego hojność nie obejmowała klimatyzacji. Michael
nie był w stanie podjąć decyzji, czy lepiej jest jechać przy zamkniętym oknie i
znosić upał, czy też otworzyć je i ryzykować walkę z pyłem wdzierającym się do
płuc z każdym oddechem.
Profesor przez całą drogę podtrzymywał konwersację, wypytując o szczegóły
podróży. Michael odpowiadał z roztargnieniem, marząc o tym, by dał mu jakieś
wyobrażenie o znalezisku. Lecz wieloletnie doświadczenie podpowiadało mu, że
profesor Dale lubił pokazywać, a nie opowiadać.
Profesor mówił, a za oknami przemykały wielkie zwaliska zwietrzałych skał.
Gdzieś tam - pod gruzami wielu milionów lat erozji - leżały pozostałości
zapomnianych imperiów i zaginionych cywilizacji. Okrycie z piasku, skały, osadów
i drobnych, poskręcanych krzewin pełzających po ziemi skrywało pytania czekające
na odpowiedź. Nadejdzie taki dzień, kiedy Michael zabierze się za nie. Nie! Dziś
jest ten dzień, kiedy się za nie zabierze.
Obóz pojawił się całkiem znienacka: w jednej chwili widać było tylko poszarpany
krajobraz, w następnej - cywilizację. Michael wychylił się do przodu, gdy
profesor Dale zamilkł. Po zawietrznej stronie skalnej ostrogi rozłożyło się
kilka namiotów, koło których zaparkowano dwie ciężarówki. Tuż obok stała
rozmawiając grupka złożona z trzech mężczyzn i dwóch kobiet, samych Chińczyków.
Mężczyzna w mundurku Mao najwyraźniej wymachiwał pięścią na pozostałych,
ubranych w robocze kombinezony i buty.
- Oficjalny zespół z Instytutu - wyjaśnił doktor Shigong w odpowiedzi na
pytające spojrzenie Michaela.
- Chodźmy - rzucił profesor Dale zatrzymując range rovera i wyskakując.
Michael poszedł w jego ślady, gdy profesor - zamiast udać się za doktorem
Shigongiem ku obozowi - skierował się w przeciwną stronę.
- Jest tu więcej namiotów. W sumie około siedemdziesięciu robotników - wyjaśnił
profesor Dale prąc pod wiatr.
- Aż tylu? - Michael nie krył zaskoczenia.
- Och, tak. To bardzo ważne znalezisko. - Nie przerywając marszu profesor
sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyciągnął grubą podłużną kopertę.
Niespodziewanie zatrzymał się, a Michael nieomal na niego wpadł. - Dwa tygodnie
temu złożyłem rezygnację - powiedział tonem nazbyt obojętnym.
Michael wpatrywał się w niego, nie bardzo wiedząc, jak zareagować.
- Dlaczego?! - wyrzucił z siebie wreszcie.
Profesor milczał przez chwilę, zanim odpowiedział.
- Zostaję tutaj. Myślę, że mam tu wiele do zrobienia. -Uśmiechnął się lekko. -
Wszystko będzie w porządku. Na studiach idzie ci doskonale, jesteś moim
najlepszym uczniem, i naprawdę nie jestem ci już potrzebny.
- Ale co z pańską karierą? Pan...
- Przyda mi się odmiana. Potrzebuję poczuć znów pasję. - Oczy zaszły mu mgłą,
myśli błądziły gdzieś daleko. - Tu mam to wszystko. - Wracając do rzeczywistości
wcisnął Michaelowi kopertę do ręki. - Weź to. W środku jest list do ciebie i
drugi do Jamiego i Susan...
- Czy to znaczy, że nic pan nie powiedział swoim dzieciom?
- Oczywiście, że im powiedziałem. Ale... - Znów przez moment sprawiał wrażenie
zagubionego. - Po prostu daj im to, jak wrócisz. Wtedy wszystko zrozumiesz.
Ruszył znowu, ale po paru krokach odwrócił się jeszcze raz do Michaela z
wymuszonym uśmiechem.
- Nieważne, dajmy temu spokój. Chcesz zobaczyć, co mnie tak schwyciło, prawda?
Michael przytaknął. Teraz jeszcze bardziej niż wcześniej, pomyślał. Czy
znalezisko rzeczywiście warte było rezygnacji z wszystkiego: z kariery, z
rodziny? Nie mógł powstrzymać się od spekulacji, na ile niedawna strata wpłynęła
na decyzję profesora; trzydzieści cztery lata wspólnego życia to dużo. Nie śmiał
jednak zapytać.
Pogrążony w myślach ledwie zauważył, że profesor Dale zatrzymał się i rozłożył
ręce. Spojrzał w dół, na stanowisko, i stanął jak wryty, a wieści od profesora
poszły w zapomnienie.
W miejscu, w którym się zatrzymali, grunt opadał stromo ku równej płaszczyźnie
odkrytej litej skały. Z tej skały, otoczony czerwoną plastykową taśmą,
trzepoczącą się rozpaczliwie na upalnym wietrze, wyrastał kamienny walec
wznosząc się ku niebu niczym pozbawiony gałęzi pień drzewa. Urwisko, na którym
stanęli, wznosiło się na co najmniej dziesięć metrów nad podłoże skalne, a mimo
to kolumna sterczała wysoko nad podniesioną głową Michaela.
- O Boże! - szepnął. - To musi mieć ze trzydzieści metrów.
- Dokładnie trzydzieści trzy - uściślił profesor.
- I dopiero co to znaleźli?
- Aha. Ludzie z Urumqi przysięgają, że jeszcze pół roku temu nie było tutaj
czegoś takiego. Ale zejdź na dół i przyjrzyj się fundamentom: to jest stare.
Michael zszedł ostrożnie po skarpie za profesorem, podszedł szybko do kolumny i
przytrzymał taśmę, gdy starszy mężczyzna zanurkował pod nią.
Kolumna była z granitu, a jej powierzchnię pokrywały ledwie widoczne znaki -
jakieś pismo. Fundamenty również były granitowe, wygładzone przez długie lata w
niekorzystnych warunkach klimatycznych. Profesor miał rację: to nie mogło być
nowe, chyba że ktoś przetransportował tu całe wzgórze. Michael przesunął ręką po
kolumnie: dotykał delikatnie palcami zatartych przez czas znaków, usiłując je
odcyfrować.
- Piktogramy sprzed dynastii Zhou - odezwał się profesor za jego plecami.
Michael potaknął. Pismo było zbyt proste jak na cokolwiek późniejszego niż
dynastia Zhou, co oznaczało, że ta kolumna liczy sobie co najmniej dwa i pół
tysiąca lat. Niemalże machnął ręką z niedowierzania.
- Zrobił pan już jakieś tłumaczenia?
- Owszem, trochę. Nie byliśmy w stanie datować na podstawie przekładów, mimo że
doktor Shigong jest specjalistą od języka tego okresu. Ale przynajmniej mamy
ogólne pojęcie, o czym to wszystko jest. - Głos profesora był ożywiony, a gdy
Michael odwrócił się, ujrzał utkwiony w kolumnie wzrok Dale'a - wzrok pełen
ognia, którego nie było w nim od lat.
- No więc?
Profesor Dale spojrzał na niego, po czym wskazał na jeden z piktogramów.
- Chin Shong, Dobosz Serca.
Dobosz, Dobosz Serca. Michael nie był w stanie uwolnić myśli od tego imienia.
Usiadł na brzegu polowego łóżka w namiocie, który dzielił z profesorem, i
zajrzał do jednego z artykułów przywiezionych z Australii. Słońce chyliło się ku
zachodowi, upał dnia ustąpił miejsca chłodnej nocy. W ściany namiotu uderzały
silne podmuchy wiatru.
Michael wpatrywał się w kartkę, którą miał przed oczami, ustawioną tak, żeby
gazowa lampa oświetlała ją jak najlepiej. Pozostałe artykuły leżały na stercie
obok, rzucając wykrzywiony cień na ścianę namiotu za jego plecami. Zawierały
niewiele konkretnych i sensownych informacji o legendzie Dobosza, za to tekst,
który teraz wziął do ręki, mówił o czymś ciekawym, aczkolwiek Michael wcale nie
miał pewności, że to rozumie.
Przeczytał ponownie właściwy akapit:
Dobosz Serca jest w mitologii chińskiej niejednoznaczną postacią. Mimo iż miał z
pewnością spore znaczenie kulturowe, przetrwało niewiele informacji o nim nawet
wśród najlepiej zachowanych pozostałości z czasów dynastii Shang (MacGowill,
1988). Wiersz pochodzący z tabliczki datowanej na rok 845 p.n.e. (dynastia Zhou,
prawdopodobnie za panowania Gong Mina) stanowi wyraźne świadectwo religijnego
znaczenia Dobosza (przekład Evansa, 1992), trudno jest jednak umiejscowić go w
odpowiednim kontekście.
Strażniku Poranka
Strażniku Mroku
Usłysz rytm Drogi
W milczeniu bębna
I poznaj porządek pustki
W pustce rozbrzmiewa bęben
W milczeniu włada
Oczekuj narodzin i śmierci
Albowiem są tym samym
Michael odłożył książkę na stolik turystyczny, stertę artykułów rzucił na ziemię
i rozciągnął się na łóżku, zakładając ręce za głowę. W głowie zadźwięczała mu
prosta chińska melodia ludowa, więc zaczął ją nucić, rozmyślając nad
przeczytanym tekstem. Wzmianka o "Drodze" zdawała się odnosić ten wiersz do
taoizmu, ale Lao Tsy urodził się po roku 500 p.n.e., a więc związek ten nie był
możliwy. Jedynym wytłumaczeniem mógł być błąd w przekładzie, ale Michael znał
dobrze prace Evansa, który był bardzo drobiazgowy; zdarzało mu się nawet pomijać
fragment tekstu, jeśli nie uważał go za poprawny bądź też jeśli sądził, że mógł
być mylnie zinterpretowany.
Strażniku Poranka / Strażniku Mroku - to rozumiał; według legendy Dobosz miał
wybijać rytm wschodów i zachodów słońca. Ta część przekładu Evansa nie
pozostawiała wątpliwości, reszta jednak stanowiła zagadkę. Usłysz rytm Drogi / W
milczeniu bębna brzmiało wyraźnie taoistycznie, podobnie do jedenastego aforyzmu
Lao Tsy: Glina jest kształtowana, by stworzyć naczynie; to, czego tam nie ma,
czyni naczynie pożytecznym. W ten sam sposób, rozumował Michael, rytm bębenka
jest wyznaczany przez przerwy między uderzeniami, a nie przez same uderzenia.
Ale co z resztą? W pustce rozbrzmiewa bęben / W milczeniu włada? Widział już
kiedyś coś podobnego, w jakimś niezrozumiałym tekście, który profesor dał mu do
przeczytania - coś o bębnach wyznaczających rytm życia - ale nie był w stanie
przypomnieć sobie dokładnie.
Profesor Dale wsunął się przez klapę namiotu wraz z podmuchem wiatru, tuż za nim
wszedł doktor Shigong.
- Niech szlag trafi tę biurokrację, Zheng! Mam potąd tego cholernego rządu.
Obiecali nam, że będziemy mogli prowadzić wykopaliska bez przeszkód. -
Dobrotliwa twarz profesora była zachmurzona, czoło gniewnie zmarszczone.
Doktor Shigong sprawiał wrażenie jeszcze bardziej zmartwionego.
- Tak mi przykro, panie profesorze. Powinienem był to przewidzieć. - Mówiąc
kiwał głową. - Tak mi przykro.
Profesor zbył te przeprosiny machnięciem ręki i pochylił się, żeby wygrzebać coś
ze sterty papierów przy swoim łóżku.
- Co się stało? - spytał Michael siadając. Wiatr szarpał klapą namiotu, więc
wstał z łóżka, żeby ją zamknąć.
- Przeklęci biurokraci nie pozwalają nam kontynuować wykopalisk - odpowiedział
profesor z rozpaczą w głosie.
Michael patrzył na niego z niedowierzaniem.
- Dlaczego?
- Mówią, że to święte miejsce, że nie można tu nic ruszać bez zgody zarządcy
prowincji. To może się ciągnąć tygodniami... miesiącami, znając Chińczyków. -
Uświadomił sobie, co powiedział, i odwrócił się do doktora Shigonga. - Wybacz,
Zheng. Nie chciałem cię urazić.
Shigong wzruszył ramionami.
- Jestem Chińczykiem, ale nawet ja przyznam, że nasz rząd jest - jak to się
mówi? - uparty. - Spojrzał przepraszająco na Michaela. - Obawiam się, że pańska
wizyta na stanowisku będzie musiała zaczekać. Bardzo mi przykro z tego powodu,
ale nie jestem w stanie wiele zrobić.
Michael nie był w stanie uwierzyć w to, co usłyszał. Powstrzymał się od
powiedzenia czegoś na ten temat tylko ze względu na nieszczęśliwy wyraz twarzy
Shigonga. Przez chwilę panowało milczenie.
Przerwał je doktor Shigong.
- Panowie wybaczą. - Skinąwszy obu głową, otworzył klapę i wyszedł, zaciągając
zamek za sobą.
Michael odezwał się niemal natychmiast po jego wyjściu:
- To śmieszne. Nie mogą powstrzymać nas od kopania. Zaprosili nas przecież, na
litość boską!
- Wiem, wiem. Ale oni mogą nas powstrzymać. Dlatego był tu ten urzędnik. Jeśli
zrobimy coś niezgodnego z jego wytycznymi, wyślą nas wszystkich z powrotem do
Australii. - Profesor usiadł na podłodze namiotu i chwycił się za głowę.
Siedział tak dość długo, a Michael miał wrażenie, że kilka razy usłyszał ciche
"tak niewiele brakowało".
Po jakimś kwadransie profesor podniósł głowę i zamrugał, tak jakby dopiero teraz
przypomniał sobie o obecności Michaela.
- Oczywiście będziesz musiał wrócić do domu - powiedział. - Nie ma sensu, żebyś
zostawał. Załatwianie tego potrwa miesiące.
Michaelowi opadły ręce. Nie wierzył. To nie w porządku - cała ta podróż po nic.
Już lepiej by było, gdyby taka możliwość w ogóle nie zaistniała - nie czułby
wtedy tej paskudnej pustki w żołądku. Usiadł obok profesora i gapił się w pustkę
między swoimi stopami wzdychając głęboko.
Profesor położył mu rękę na ramieniu.
- Może będziesz mógł wrócić. Zobaczymy.
Siedzieli razem w milczeniu, wsłuchując się w wicher na zewnątrz. Brzmiał
jeszcze bardziej dziko niż wcześniej, a trzaski, gdy uderzał w płótno namiotu,
przypomniały Michaelowi linijkę, którą licealni nauczyciele regularnie
przykładali do jego dłoni. Po kilku minutach profesor Dale wstał; w jego
postawie pojawiło się nagle zdecydowanie.
- Idę się przejść - oznajmił, rzucając Michaelowi znaczące spojrzenie. - Nie
wiem, jak długo mnie nie będzie.
Michael przyjrzał się raz jeszcze mapie profesora, zastanawiając się nad tym
spojrzeniem. Czy dostrzegł w nim sugestię niejednoznaczności - czy
wieloznaczności? Tak czy siak nie zamierzał wracać do Australii nie obejrzawszy
stanowiska, nawet gdyby miało to oznaczać samotny spacer w ciemności. Na mapie
przedstawiono ogólny zarys obozu, górującą nad nim kamienną kolumnę i tajemnicze
wykopaliska w pobliżu. Obóz od stanowiska dzielił zaledwie dwudziestominutowy
spacer: do wschodu słońca pozostało wystarczająco dużo czasu, żeby tam dojść,
dobrze się rozejrzeć i wrócić. Jeśli dopisze mu szczęście, nikt nie będzie
pilnował wykopu.
Wystawił głowę przez klapę i rozejrzał się w ciemności. Przy najdalszym
namiocie, w słabym świetle księżyca w kwadrze, rozmawiały cicho dwie osoby. W
innym namiocie, którego poszycie było oświetlone od wewnątrz, ktoś siedział i
czytał. Ani śladu urzędnika w mundurku. Michael zabrał zgaszoną lampę, wymknął
się z namiotu i zaciągnął zamek, po czym szybkim krokiem oddalił się od obozu.
Księżyc dawał wystarczająco dużo światła, ale po nocnym niebie pędziły chmury,
których obecność zdradzała jedynie srebrno-czarna poświata wokół ich krawędzi.
Cienie skrywające zwietrzały krajobraz zdawały się poruszać i zmieniać kształty.
Wiatr wciąż wiał z północy, niosąc ze sobą zapach mongolskiego stepu i ukąszenia
mrozu, więc Michael otulił się szczelniej peleryną.
Przez dłuższą chwilę podążał na północny zachód, po czym skręcił dokładnie na
zachód. Z ciemności wychylały się zerodowane kamienie, czarne na tle smolistego
nieba - Michael odsuwał się od nich w odruchowym przestrachu, po części dlatego,
że wyglądały jakby miały się w każdej chwili przewrócić. Dotarł do wykopu w
ciągu kwadransa; pomimo ciemności widział dobrze stanowisko. Ziemia była
przekopana, cały wykop pokrywały sterty ziemi i gruzu. Spośród kamieni wystawały
pozostałości kilku wież; część ich lekko zakrzywionych terakotowych dachów
pozostała nietknięta. Szeroka klatka schodowa, która ukazała się w nagłym
przebłysku księżyca, schodziła w położoną o kilka metrów dalej ciemność.
Michael podskoczył, czując na ramieniu dotyk czyjejś ręki.
- No cóż, chłopcze, widzę, że wreszcie dotarłeś.
Odwróciwszy się, Michael dostrzegł w świetle księżyca uśmiech profesora Dale'a,
więc odetchnął głośno z ulgą.
- To pan profesor.
- Wiedziałem, że przyjdziesz. Nie mogłeś przepuścić takiej okazji, prawda? -
Cmoknął porozumiewawczo i objął Michaela ramieniem. - Powinniśmy chyba zejść na
dół. Musisz dobrze się przyjrzeć, zaznajomić z tym miejscem. Obawiam się, że
nikt tu prędko się nie pojawi.
Przeszli przez pooraną ziemię ku schodom. Michael walczył z lampą, usiłując ją
zapalić. Biała poświata rozgoniła otaczającą ciemność, oślepiając na moment
swoim blaskiem.
Profesor jakby nic nie zauważył. Natomiast gdy tylko schody zostały oświetlone,
wskazał na nie ręką.
- Wygląda znajomo? - spytał.
Michael przyklęknął. To, co mylnie wziął za zwykłe kamienne schody, ukazało się
w świetle jako ozdobnie rzeźbione stopnie, szerokie na około pięćdziesiąt
centymetrów i wysokie na jakieś dwadzieścia. Powierzchnia każdego z nich była
pokryta delikatnymi zawijasami i spiralami: symbolicznymi przedstawieniami
chmur. Michael patrzył z zachwytem: już to kiedyś widział! Uniósł lampę, żeby
potwierdzić swoje podejrzenia. Odkryty był ledwie metr szerokości schodów, ale
spod ziemi wyglądało dokładnie to, czego się spodziewał. Wzdłuż schodów biegła
marmurowa rampa o powierzchni ozdobionej reliefowymi wyobrażeniami Niebiańskich
Smoków lecących przez Niebiańskie Chmury.
- Bi Shi - wyszeptał Michael.
- Nie wyglądasz na przekonanego - odezwał się profesor za jego plecami.
- To takie dziwne? Bi Shi - Duchowa Droga. - Wskazał ozdobne reliefy, jakby
stanowiły wystarczające wytłumaczenie jego niedowiarstwa.
Profesor Dale przyklęknął obok niego, wodząc oczami po Niebiańskich Smokach z
zapałem amatora. Michael czekał cierpliwie na jakieś wyjaśnienie, ale nie
doczekał się. Profesor wziął natomiast od niego lampę i wstał.
- Chodźmy - mruknął i zaczął schodzić w mrok.
Michael ruszył za nim, stawiając ostrożnie stopy, jakby ta nieprawdopodobna
Duchowa Droga miała w każdej chwili zniknąć.
Stopnie schodziły co najmniej na dziesięć metrów pod ziemię, zanim skończyły się
w częściowo odkrytej komnacie - zbyt wielkiej, by lampa mogła oświetlić ją całą.
Posadzkę wykonano z ciemnych płyt kamiennych, szerokich na mniej więcej krok.
Niektóre z kamieni przesunęły się, ale większość leżała dokładnie na swoim
miejscu. W powietrzu unosiła się ciężka woń wielu stuleci. Michael rozglądał się
wokół siebie w zachwycie.
- Spójrz - odezwał się profesor Dale unosząc lampę nad głową.
Michael wciąż nie dostrzegał przeciwległej ściany, ale wysokość sklepienia
dawała jakieś pojęcie o rozmiarach pomieszczenia. Kilka metrów nad ich głowami w
świetle lampy jaśniał błękitny marmur, którego ciemniejsze żyłkowanie
przywodziło na myśl chmury, a jaśniejsze tło - niebo. Sklepienie rozciągało się
we wszystkie strony i było tak płaskie, jakby nieskończone.
- Biegnie w obie strony - powiedział profesor wskazując rękami w lewo i prawo -
i ciągnie się przez mniej więcej dwieście metrów, aż do bocznych budynków.
Wzrok Michaela powędrował za wyciągniętą ręką profesora, ale wszystko odległe o
więcej niż kilkadziesiąt metrów ginęło w mroku.
- Pan mówi poważnie? - Michael spojrzał na profesora.
- Absolutnie. Michael, stoisz na dziedzińcu Wewnętrznego Miasta. - Głos odbijał
się echem w komnacie. - To miejsce jest niemal dokładną repliką, zważ, że
podziemną, Zakazanego Miasta w Pekinie. Kopią zbudowaną około dwóch tysięcy lat
przed tym, jak cesarze z dynastii Ming rozkazali wykuć pierwszy kamień pod
budowę Zakazanego Miasta.
Michael potrząsnął głową.
- Nie wierzę. Będziemy musieli napisać na nowo historię Chin. Jeśli się nie
mylę, dynastia Ming nie panowała nigdy nad tym obszarem.
- Uwierz mi, chłopcze.
Michael nie był w stanie oderwać wzroku od sklepienia.
- To wszystko tu na dole musi być ogromne. No i ta rzeka!
Wpatrzył się w mrok, po czym ruszył przed siebie, oddalając się od światła lampy
na tyle, na ile się odważył. Dokładnie tam, gdzie się spodziewał, natknął się na
niski murek z białego kamienia. Poniżej w obie strony biegł łagodnymi zakosami
głęboki kanał. To niemożliwe! - pomyślał. Nie tu, w samym środku basenu Jungar.
Gdy profesor zbliżył się do niego, światło powoli wpełzło na drugą ścianę kanału
wydobywając z Michaela ponowny jęk. Dno kanału odbijało światło rozpryskując je
w tysiące iskier, jakby w kamieniu uwięzione były wszystkie gwiazdy niebios.
- Jinshui He, Złota Woda. - Michael zadrżał. - Dlatego nazwali ją Złotą Wodą. -
Tyle że w Pekinie nigdy nie była złota, zwykły kanał z szarego kamienia
wypełniony wodą, dopowiedział sobie w myślach.
- To nie wszystko, Michael. Tu jest znacznie więcej.
Michael podążył za profesorem w mrok. Światło tańczyło na suficie i podłodze w
rytm kołyszącej się na wszystkie strony lampy. W końcu doszli do mostu łączącego
brzegi kanału i części dziedzińca. Michael wiedział, że to jeden ze Smoczych
Mostów symbolizujący Uczciwość. Nie był w stanie dostrzec całej budowli, ale
dzięki wizytom w Zakazanym Mieście wiedział, że most jest eleganckim łukiem nad
płynącą poniżej Złotą Wodą, otoczonym marmurowymi balustradami. Nad kanałem
przerzucono jeszcze cztery mosty, symbolizujące Życzliwość, Prawość, Rytuał i
Mądrość - wszystkie co do jednej konfucjańskie cnoty. Tak w każdym razie
nazywały się mosty w pekińskim Zakazanym Mieście. To miejsce zbudowano kilkaset
lat przed narodzinami Konfucjusza, a zatem kto mógł wiedzieć, jak nazywały się
tutejsze mosty?
Michael odkaszlnął dla przeczyszczenia gardła i krzywiąc się na dźwięk echa
zwrócił się szeptem do profesora:
- Powiedział pan, że to niemal doskonała replika. - Nie był w stanie powstrzymać
się od nazywania tego mianem repliki. - Co jeszcze, oprócz sklepienia, jest tu
odmienne?
- Odmienne? - spytał profesor. - Spójrz na to. - Wskazał Michaelowi jeden z
boków mostu. Balustrada miała grubość uda, zbudowano ją z prostokątnych płyt
kamiennych ułożonych podłużnie, o dokładnych wycięciach szerokości dłoni
tworzących poręcz. Pomiędzy każdą parą płyt znajdował się niewysoki słupek
ozdobiony figurką mężczyzny uderzającego w wielki bęben. - W Pekinie nie ma
rzeźb, tylko krągłe gałki. To jest Dobosz. - Zamilkł, pozwalając, by rewelacja
dotarła do Michaela.
- Czytałeś o tej legendzie, prawda? Dobosz, który wybija rytm świata. - Zerknął
kątem oka na Michaela, a jego białka zalśniły w świetle lampy. - Co byś
powiedział na to, że legenda o Doboszu wcale nie jest legendą?
Michael zamrugał.
- Powiedziałbym... że to niemożliwe. - Coś w jego duszy mówiło jednak inaczej.
Profesor wszedł na most, ale Michael nie ruszył się z miejsca, dopóki nie
uświadomił sobie, że zostanie w całkowitej ciemności, jeśli za nim nie pójdzie.
Szybkim krokiem przeszli nad Jingshui He i dalej po płytach kamiennych. Bryła
Taihe Dian wynurzyła się nagle z mroku, aż Michael podskoczył. Posuwali się
dalej po stromej pochylni między schodami, aż znaleźli się przed kolumnową
fasadą Wielkiego Pawilonu. Wszystko było takie samo jak w Pekinie - chociaż
inne. W Pekinie na balustradzie leżały zwinięte smoki, tu znajdowały się tylko
figurki Dobosza. W Pekinie kolumny wykonano z drewna, tutejsze cynobrowe słupy
wykuto w kamieniu. Michael potrząsnął głową i zamknął oczy, ale gdy je otworzył
ponownie, ujrzał ten sam widok. Zastanawiał się, jak można spokojnie
kontemplować niemożliwe.
- W pustce rozbrzmiewa bęben / W milczeniu włada / Oczekuj narodzin i śmierci /
Albowiem są tym samym - zaintonował profesor. - Dobosz wybija rytm świata. -
Przeszedł między dwiema masywnymi kolumnami i pod okapem delikatnie zdobionym
szmaragdem, złotem i bladym błękitem.
- Panie profesorze, chwileczkę... - Michael podbiegł przywołując na pamięć
przekład Evansa. - Co to znaczy: Oczekuj narodzin i śmierci...? - Na wpół
zapamiętany tekst pulsował gdzieś w tle jego myśli, ale nie powiedział ani słowa
więcej wchodząc do środka Pawilonu. Po lewej i prawej stronie wznosiły się
wielkie łuki, ale profesor nie zwrócił na nie uwagi. Szedł prosto przed siebie.
Spieszący za nim Michael rozglądał się dookoła z zachwytem. Sklepienie
błyszczało w świetle lampy: złote i czerwone kwadraty pomalowane w skomplikowane
wzory geometryczne. Podłogę tworzyła wielka marmurowa płyta. W samym środku sali
znajdowało się płytkie - może metrowe - zagłębienie otoczone kamiennym murkiem.
Z jednej strony schodziły do niego stopnie. W panującej ciszy dawało się niemal
wyczuć niecierpliwe oczekiwanie.
- Ten wiersz o Doboszu to oczywista wskazówka na Rytm Harmonii, aczkolwiek
trudno się tego domyślić. Sam nie zdałem sobie z tego sprawy, dopóki nie
zobaczyłem inskrypcji w tym miejscu. To kolejna różnica z Zakazanym Miastem.
Jeśli przyjrzysz się dobrze ścianom, odkryjesz, że zamiast przepychu zdobień są
tu setki piktogramów - wszystkie odnoszące się do Dobosza. Podejrzewam, że
dlatego właśnie zamykają stanowisko.
Okrążyli zagłębienie i podeszli ku tylnej ścianie. Nieco na prawo od jej środka
ukazała się wnęka. Profesor wszedł do niej bez wahania, a Michael podążył za
nim, gdy tylko znikło światło. Musiał się pochylić, żeby nie zawadzić głową o
kamienną belkę. Znaleźli się w krótkim korytarzu, najwyraźniej niczym nie
ozdobionym.
Profesor mówił, gdy posuwali się do przodu, a jego głos brzmiał dziwacznie w
ciasnej przestrzeni.
- Nikt oprócz mnie o tym nie wie. Podejrzewam, że siła, która rządzi tym
miejscem, strzegła go przez tysiąclecia, aż nadeszła właściwa chwila.
Michael przyglądał się sylwetce przed sobą: poszarpanym włosom i za dużemu
płaszczowi otoczonym bladą poświatą. Nie miał pojęcia, o czym mówi profesor, ale
kamienny korytarz wydał mu się nagle bardzo zimny.
Wpatrywał się w światło lampy, jakby było ono w stanie rzucić jakieś światło na
ciemne zakamarki jego umysłu.
- O czym nikt nie wie, panie profesorze? Jaka siła? Co...? - nie dokończył
ostatniego pytania; usłyszał dźwięk. Słaby, ledwie słyszalny; z początku sądził,
że to tylko gra wyobraźni. Ale gdy przystanął, żeby lepiej posłuchać, uznał, że
dźwięk jest rzeczywisty.
Bum! Bum! Bum! Bum! Bum!
Profesor również się zatrzymał i spojrzał za siebie.
- Teraz słyszysz?
Michael skinął w roztargnieniu głową, wsłuchany w echo uderzeń.
- Dlatego tu przyszliśmy.
Profesor ruszył szybszym krokiem, a Michael podążył za nim.
- Wszyscy to słyszeliśmy - doktor Shigong i pozostali - ale tylko ja domyśliłem
się, co to jest, tylko ja uwierzyłem. A więc wymknąłem się tu nocą i trochę
popracowałem na własną rękę. No i znalazłem te drzwi.
Zatrzymał się niespodziewanie w miejscu wyglądającym na zwykły kawałek ściany,
po czym wyciągnął rękę i nacisnął. Michael usłyszał trzask i ujrzał jak część
korytarza, sięgająca nie wyżej niż do pasa człowieka i szeroka na ramię, odsuwa
się w tył i na bok, pozostawiając dziurę. Bębnienie stało się nagle głośniejsze.
Profesor przykucnął z uśmiechem i znikł w ciemności.
Sklepienie wąskiego korytarzyka było tak niskie, że Michael musiał pochylać
głowę, ledwie też mieścił się między ścianami, ale nie zauważał niewygody. Lampa
rzucała na niespotykany tu zwykły kamień tańczące cienie, wydobywając
rozmieszczone co mniej więcej cztery metry po obu stronach rzeźbione symbole.
Pierwszy z nich Michael rozpoznał natychmiast: starożytny piktogram oznaczający
Obowiązek. Zatrzymał się, by przyjrzeć się, przejechał palcem po kształcie
reliefu zachwycony doskonałością wykończenia. Czas nie zniekształcił precyzji
ani prostoty linii, tak fascynujących w piśmie chińskim.
Tłumaczenie niektórych z symboli nie nastręczało trudności, inne nie były łatwe.
Gdy schodzili korytarzem, słowa zdawały się płonąć w myślach Michaela.
Obowiązek, Poświęcenie, Mądrość, Altruizm, Siła, Odwaga, Skromność,
Przenikliwość, Powściągliwość, Opanowanie i - na koniec - Gościnność.
Weszli do niewielkiego pomieszczenia na końcu korytarzyka. Gdy Michael
wyprostował się znowu i spojrzał na profesora, jego oddech zatrzymał się gdzieś
na samym dnie płuc, a wspomnienie czające się na krawędzi pamięci ujawniło się z
całą jaskrawością. Rytm Życia będzie wybijany, dopóki żyje Dobosz. Niech Dobosz
zna swoją powinność. Niech Droga go podtrzymuje.
Przed nim, na niewielkim podwyższeniu na środku pokoju, tyłem do nich stał
człowiek - szary, pomarszczony, w samej przepasce biodrowej - uderzający w
ogromny bęben parą grubych drewnianych pałeczek. Dobosz. Przy każdym uderzeniu
jego skóra napinała się na żebrach, a rzadkie srebrnobiałe włosy rozwiewały się
na wszystkie strony. Przy każdym uderzeniu powietrze pulsowało energią. To
nieustające bębnienie rzuciło Michaela na kolana, rytm rezonował głęboko w jego
sercu. Nie byłby sobie w stanie wyobrazić tego w najgłębszych i najśmielszych
marzeniach.
Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w plecy Dobosza, zamagnetyzowany płynnymi
ruchami wznoszących się i opadających pałeczek, ruchami miarowymi i doskonale
harmonijnymi. Był skłonny uwierzyć, że ten człowiek, kimkolwiek niegdyś był,
przez niezmierzony czas, jaki tu spędził, stał się jednością ze swoim bębnem.
Michael nie był w stanie powstrzymać uczucia uwielbienia. Równocześnie jednak
poczuł dziwaczną niechęć na myśl o całkowitym zamknięciu się w sobie tego
człowieka. Nie, takie uczucie nie było w porządku: to nie było pochłonięcie sobą
- nic tak egoistycznego. Było to całkowite zatracenie siebie w poszukiwaniu
czegoś większego.
Michael odzyskał oddech i nagle zdał sobie sprawę z zapachu stęchlizny w
pomieszczeniu. Był to odór czegoś starszego od śmierci, sięgającego daleko poza
jej czas. Zrozumiał w tej chwili, co zamierza zrobić profesor, a ta świadomość
przeszyła go dreszczem.
- To szaleństwo! - wyszeptał, obawiając się, że może zakłócić uświęcony spokój
Dobosza. - Nie może pan tego zrobić.
Spojrzenie, jakie skierował na niego profesor, nie pozostawiało wątpliwości co
do jego zamiarów.
- Ja... my... natknęliśmy się tu na coś fundamentalnego, Michael, na prawdę
przenikającą do samego sedna ludzkich wierzeń, podtrzymującą nasze istnienie.
Moim przeznaczeniem było przyjść tutaj. Śmierć żony była tylko katalizatorem,
który popchnął mnie na drogę poszukiwania sensu życia. To jest... - zaczął ze
śmiechem i wskazał ręką na korytarz, z którego przyszli. - To jest mój
obowiązek.
Uspokoił się nieco i położył rękę na ramieniu Michaela.
- Nie mam żadnego powodu, żeby się od tego uchylać, a wszelkie, żeby to zrobić.
Moje dzieci są dorosłe, potrafią zatroszczyć się o siebie. Zrozumieją. Nawet
jeśli nie od razu, to później.
Spojrzawszy prosto w oczy swojego mistrza, Michael nie był w stanie wątpić w
prawdę jego słów. Przyłapał się na tym, że potakuje, może nawet rozumie.
Spojrzał w głąb sali ku Doboszowi. Ten człowiek bębnił już - od jak dawna? Od
tysiąca lat? Dłużej? Teraz przyszedł czas zmiany warty.
- Piktogramy na ścianach, ponowne odkrycie tego miejsca, odór śmierci, wszystko
to powtarza: już czas! - powiedział profesor jakby na potwierdzenie myśli
Michaela. - Czas na zmianę warty, na nowy rytm. Oczekuj narodzin i śmierci /
Albowiem są tym samym. Chuangste powiedział, że najznakomitszy lekarz pozostaje
nieznany, ponieważ chroni ludzi przed chorobami, a nie leczy z nich. Dobosz jest
wcieleniem tej samej zasady: może służyć światu w wiecznej anonimowości... -
Profesor Dale przerwał na chwilkę. - Otrzymałem ten przywilej od jakichś potęg
rządzących tym światem. To możliwość wybijania samego rytmu życia, oddania moich
sił zatęchłemu światu.
Michael słuchał tego monologu w milczeniu, usiłując poukładać sobie to wszystko,
niepewny, co powinien zrobić. Ale w jego głowie wirowały niespójne myśli,
odmawiając jakiegokolwiek zrozumienia. Wreszcie, niezdolny do jakichkolwiek
rozsądnych wniosków, skinął po prostu głową.
"Do widzenia" wydawało się niemożliwe, wręcz nie na miejscu - skoro profesor
miał w pewnym sensie pozostać z nim w każdej chwili jego życia. Czuł, że nie
powinien odchodzić bez jakiegoś wyrazu uznania dla ofiary profesora, ale nie
znajdował słów odpowiednich dla powagi chwili. Zdołał jedynie z lekkim drżeniem
uścisnąć szybko swojego nauczyciela i odejść.
Gdy przeciskał się z powrotem ciasnym korytarzykiem ku Taihe Dian i Jinshui He,
monotonny dotychczas rytm uległ zmianie. Z początku Michael nie zauważył tego,
ale w końcu uparty dźwięk dotarł do niego. Rytm był podobnie poważny jak
przedtem, ale było w nim teraz więcej życia, energii, równowagi. Myśląc o tym
później uświadomił sobie, że w chwili zmiany wszystko zamarło na moment, jakby
świat wstrzymał oddech w oczekiwaniu.
Coś przebiło mrok na dziedzińcu Zakazanego Miasta pod basenem Jungar. Z początku
była to tylko iskra żółtego światła, ledwie widoczna w mroku, która powoli, z
pulsującą intensywnością złączyła się z głębokim bębnieniem w powietrzu; światło
nabierało mocy, aż ukazało sklepienie przypominające rozpierzchnięte chmury na
jaśniejącym niebie; nabierało mocy, aż wydobyło sylwetki mostów nad Złotą Wodą
skąpane w blasku; nabierało mocy, aż widoczne stały się kolumny Taihe Dian i
Niebiańskie Smoki lecące wśród Niebiańskich Chmur. A wraz ze światłem pojawiła
się niespodziewana bryza, delikatny zapach wiosny i pierwszy cichy szmer
płynącej wody...
Przełożyła Agnieszka Fulińska
SIMON NG
Simon Ng poinformował nas, że przygotowuje się wraz z całą rodziną do
przeprowadzki do Canberry, gdzie ma się rozpocząć zupełnie nowy rozdział jego
życia. W nielicznych wolnych chwilach, które pozostawia mu praca naukowa, oddaje
się swoim dwóm największym pasjom: literaturze i muzyce.
(anak)
1