Zajdel Janusz - Ferma

Szczegóły
Tytuł Zajdel Janusz - Ferma
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Zajdel Janusz - Ferma PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Zajdel Janusz - Ferma PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Zajdel Janusz - Ferma - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Janusz A. Zajdel Ferma Kierownik placówki celnej wachlował się plikiem dokumentów. Było naprawdę gorąco. Blaszane ściany magazynu promieniowały ciepłem jak rozżarzony piec. - Przez dwadzieścia cztery lata służby nie zdarzyło mi się nigdy coś takiego. Różne rzeczy się trafiały, ale tego jeszcze nie było. Chodźmy do chłodni, inspektorze. Tutaj można ducha wyzionąć od tego upału. - Rzeczywiście, ciepło tu macie... - Dean otarł czoło chustką i poszedł za celnikiem w stronę drzwi komory chłodniczej. Były zaryglowane i zaplombowane. Celnik sprawdził plomby, po czym otworzył skrzynkę wyłącznika. Drzwi rozsunęły się, z wnętrza wionęło przyjemnym chłodem. - To tutaj, inspektorze. Zatrzymali się nad podłużnym kontenerem. Wieko skrzyni było zdjęte i oparte o ścianę. Dean dostrzega na nim kilka oznaczeń typowych dla przesyłek z precyzyjną aparaturą: "transportować ostrożnie", "temperatura składowania..." i tak dalej. - Zgodnie z listem przewozowym powinien w tym być... - celnik zajrzał do swoich papierów - syntetyzator katalityczny Brumsa. Prawie nigdy nie otwieramy przesyłek, które specjalistyczne firmy dostarczają w fabrycznych opakowaniach. Zresztą firma "Synchem", zaopatrująca głównie pozaukładowe stacje planetarne, dostarcza nam setki przesyłek miesięcznie. Nie sposób wszystkiego skontrolować, nie znamy się na tym... Dean kiwał głową ze zrozumieniem, pochylając się nad otwartą skrzynią. Spośród rozchylonych kilku warstw gąbczastych przekładek wyzierała gładka powierzchnia metalowego walca. - Kto otwierał tę skrzynię? - Mój pracownik. Bardzo sumienny. Sam przyszedł do mnie i zwrócił na to uwagę. Prosiłem, żeby z nikim nie rozmawiał. - Dobrze. Proszę nie udzielać nikomu żadnych informacji. Nic się nie wydarzyło, rozumie pan? - A ta przesyłka? - Na razie nie odprawiać. Kiedy kończy się załadunek "Glorii"? - Mniej więcej za tydzień. - każdym razie nie wcześniej. Dean pochylił się nad zawartością skrzyni. Przypadkiem wiedział, czym jest długi lśniący cylinder z małym wizjerem przypominającym iluminator. Celnik, który otworzył skrzynię, też musiał znać przeznaczenie tego - albo z prostej zawodowej ciekawości zaświecił latarką w głąb wizjera. - Dziękuję, kierowniku. Zajmę się tym sam. Czy jest tu jakieś klimatyzowane pomieszczenie, które mógłbym objąć w posiadanie na kilka dni? Celnik podrapał się w łysinę. - Trudno będzie, ale znajdziemy jakiś pokój - powiedział. - Na razie chodźmy stąd. Po tym upale niebezpiecznie tu siedzieć. Temperatura minus dziesięć stopni. - Jeszcze chwilę. Proszę o latarkę. Dean schylił się i zaświecił w głąb okienka. Patrzył przez chwilę przez grubą szybkę. Nie ulegało wątpliwości. We wnętrzu przewoźnej komory hibernacyjnej znajdował się człowiek. - C o się stało, do licha? - Folt zrzędził, jak to było w jego zwyczaju, z byle powodu. - Dostałeś porażenia słonecznego, Dean? Ściągasz mnie tu na drugą półkulę, jakby się paliło, i to na sam równik... Dean pokazał ręką na skrzynię stojącą teraz w małym pokoiku, w budynku kosmoportu. - Co? - Folt wzruszył ramionami. - O co chodzi? Zwykły hibernator przewoźny, jednoosobowy... - Z zawartością. - Z czym? - Mówię, że pełny. Ktoś tam jest. To zostało nadane jako aparatura chemiczna przez firmę zaopatrującą stację naukową na planecie Ilion. Folt spoważniał. W jednej chwili z gderliwego staruszka przeistoczył się w urzędowego lekarza Kosmopolu. - Brzydka sprawa. Przemyt żywego towaru... Ho, ho! Trafiło ci się, Dean. - Mnie zawsze trafia się wszystko, co czuć na milę grubą aferą. Zorientuj się, co to za facet. Folt otworzył swoją walizkę i wydobył z niej kilka drobnych aparatów. Z pomocą przywołanego robota wyciągnął cylinder ze skrzyni i ułożył na podłodze. Po odkręceniu kilku wkrętów mocujących płytkę, która zakrywała niewielkie wgłębienie w korpusie cylindra, ukazała się tablica z kilkoma wskaźnikami i przełącznikami. - Hibernator typu HTR-2a, tabliczka z numerem fabrycznym usunięta, czynny, ciśnienie i temperatura w granicach normy - dyktował Folt do mikrofonu zawieszonego na szyi. Wodząc ręcznym introskopem po powierzchni walca śledził coś na ekranie przyrządu. Po chwili mruczał dalej w mikrofon. - Zawartość: osobnik płci męskiej, wiek około pięćdziesięciu lat, budowa prawidłowa, uzębienie z licznymi ubytkami, w stanie głębokiej anabiozy... Brak lewej nerki, prawa z zaawansowanymi zmianami patologicznymi... Narządy klatki piersiowej w normie. - Folt schował przyrządy do walizki, zamknął ją starannie i usiadł naprzeciw Deana. - To wszystko, co mogę powiedzieć. Według mnie facet ma nieczynną tę jedyną nerkę. Wygląda na nowotwór. - Więc, gdyby go teraz ożywić?... - Można by zaryzykować, ale tylko na sztucznej nerce. Dean milczał długą chwilę. - Jak sądzisz? Po co ktoś miałby wysyłać ciężko chorego człowieka, w stanie anabiozy, na daleką planetę? I to jeszcze jako przesyłkę bagażową? Folt rozłożył ręce i wzruszył ramionami. - To ty jesteś detektywem, stary - powiedział dobrodusznie. - Ludzie mają czasem cudaczne pomysły. Dokąd, mówiłeś, miała polecieć ta przesyłka? - Na Ilion. To dość daleko... - Wiem. Nie słyszałem, żeby przyjmował tam jakiś... znachor. Jest stacja badawcza Instytutu Biofarmaceutycznego. Na Ilionie prowadzi się badania nad biosyntezą pewnych substancji wytwarzanych przez tamtejsze organizmy żywe. O ile wiem, robią nawet jakieś leki na skalę przemysłową. Ale to nie ma nic wspólnego z nowotworami. S zef Wydziału Dalekich Planet patrzył na Deana z zakłopotaniem. - Wydaje mi się... - cedził słowa, jakby nie chciały mu przejść przez gardło - że to dość skomplikowana sprawa. Siedząc tu, na Ziemi, nigdy nie odgadniemy, o co chodzi. A w ogóle, warto by ujrzeć czasem na tę lub inną planetę. Ci naukowcy, szczególnie gdy mają dużo czasu, zawsze wymyślą coś podejrzanego... Jednym słowem, trzeba z bliska popatrzeć im na ręce. Nie mam pojęcia, co to wszystko znaczy, ale gotów jestem podejrzewać ich o najgorsze. Przemyt ludzi to wyjątkowo paskudny proceder. Kto wie, czy nie. zdarzało się to już wielokrotnie. Celnicy nie są w stanie wszystkiego sprawdzić... Dean z wewnętrznym rozbawieniem obserwował szefa, który nie mógł jakoś zdobyć się na wypowiedzenie tego, o czym myślał przez cały czas. To jasne: chciał kogoś wysłać na Ilion, a tym kimś miał być właśnie Dean. - Trzeba by ożywić tego człowieka - powiedział Dean - może od razu dowiemy się, co to miało znaczyć? - To nie takie proste, inspektorze. - Szef uśmiechnął się z wyższością doświadczonego detektywa. - Po pierwsze, ten człowiek może zupełnie nic nie wiedzieć. Po drugie, nawet identyfikacja nic nie da, bo jeśli jego rodzina też nie będzie chciała lub potrafiła czegokolwiek wyjaśnić? Jedyne, co osiągniemy, to ostrzeżenie przestępców. Nie możesz także zapominać, Dean, o prawnych konsekwencjach takiego postępowania. Artykuł siedemnasty i dwudziesty trzeci. Jeśli go ożywisz, to musisz go zwolnić. Dla człowieka znalezionego w anabiozie nie ma paragrafu. Teraz możesz go trzymać długo. A gdyby ci zmarł po wyprowadzeniu z anabiozy, odpowiadasz za to! - Można ożywić, przesłuchać i znów hibernować... - podsunął Dean. - Ho, ho! Nie ma tak dobrze, kochany. Artykuł czterdziesty pierwszy. Bez zgody pacjenta i komisji lekarskiej nie wolno hibernować. Musimy postępować legalnie. - A zatem, legalnie możemy go tylko trzymać w tym stanie? - Tak, jako zakwestionowaną przesyłkę bagażową. To nie jest bezprawne pozbawienie wolności, ponieważ delikwent nie jest pozbawiony swobody osobistej... To znaczy, nie my go pozbawiamy te j swobody. - Jednym słowem, może sobie wziąć swój hibernator na plecy i odejść? - zaśmiał się Dean. - Otóż to, otóż to właśnie - szef pokiwał głową dobrodusznie. - Widzę, że robisz postępy, inspektorze Dean. - W porządku, szefie. To ja polecę. - Gdzie? Dokąd? - No, na Ilion. Bo chyba o to chodzi? Naczelnik uśmiechnął się krzywo i popatrzył na młodego funkcjonariusza z pobłażliwą sympatią. - Polecisz, jak będzie trzeba - powiedział. - Ale... Ten statek odlatuje za tydzień. - Tydzień to całych siedem dni. A poza tym Ilion jest bardzo daleko. Niewiele będziemy mogli pomóc temu, kto tam poleci. Bo polecieć trzeba, to pewne. Tam musi się dziać coś nie dobrego. Ale na początek wyjaśnimy parę spraw u nas, na Ziemi. Tu wynotowałem moje uwagi, Dean. Weź to i przemyśl do jutra. Dean musiał przyznać w duchu, że szef był starym wyjadaczem i bezbłędnie trafiał w sedno trudnych spraw. Kilka zanotowanych. zdań pomogło mu bardziej niż godziny rozważań, snucie hipotez śledczych i bezowocne szukanie gotowego rozwiązania. Siedząc wieczorem w swoim pokoju zbierał teraz wszystko w jedną całość. "A więc ktoś nielegalnie wysyła chorego i praktycznie niezdolnego do życia człowieka w rejony odległego systemu planetarnego. Nadawcą nie jest na pewno firma "Synchem", produkująca aparaturę chemiczną. Hibernator transportowy używany jest powszechnie do przewozu i przechowywania pacjentów. Może go nabyć każdy, ale kupują taki sprzęt na ogół kliniki i szpitale. Na znalezionym hibernatorze brak tabliczki z numerem fabrycznym, a więc nie odnajdziemy jego właściciela. Można by co najwyżej sprawdzić, czy urządzenia takiego nie skradziono z któregoś ze szpitali. Teraz pacjent... Chyba musi mieć jakąś rodzinę, która oddała go do szpitala? Tak, ale... Właśnie. Pacjenci latami pozostają w stanie anabiozy oczekując na zabieg, na przykład na dawcę organu do przeszczepu. Rodzina praktycznie nie ma przez ten czas żadnej kontroli nad chorym. Do licha! Gdyby chodziło o zdrowego człowieka, sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej. Wystarczyłoby zapewne prześledzić wykazy poszukiwanych przestępców i wszystko by się wyjaśniło. "Za mało wiem - myślał Dean. - Warto by porozmawiać z fachowcami. Trzeba to zrobić ostrożnie, bo złośliwość przypadku jest rzeczą stwierdzoną. Łatwo trafić niechcący właśnie tam, gdzie nie trzeba... Zbytnie zainteresowanie niefachowca sprawami nowotworów i nerek może komuś dać do myślenia". Następnego dnia rano Dean zjawił się w firmie "Trans-Galactica - Spedycja Międzygwiezdna", gdzie bez trudu przekonał się, że zamiana skrzyni jest sprawą dziecinnie łatwą. Miał ze sobą podobną skrzynię, którą zgłosił do wysyłki na jedną z planet pozasłonecznych. Korzystając z nieuwagi magazyniera, zajętego przeglądaniem dokumentów, bez trudu zamienił etykietki z jedną z pak przeznaczonych do wysyłki na Księżyc. Po chwili, wśród zamieszania spowodowanego załadunkiem kilku przesyłek na oczekujący pojazd, ponownie zamienił etykietki. Było to bardzo łatwe ze względu na znakomitą jakość kleju. Po godzinie wycofał z magazynu swoją skrzynię pod pozorem jakiejś pomyłki w zawartości. Teraz już był zupełnie pewien, że w nieustającym rozgardiaszu w przedsiębiorstwie spedycyjnym mogła nastąpić zamiana dowolnej ilości skrzyń. Tego samego dnia Dean odwiedził jeszcze firmę handlującą sprzętem medycznym, gdzie zakupił na rachunek Kosmopolu hibernator przenośny typu HTR-2a, a następnie udał się do jednego ze szpitali chirurgicznych. Podając się za dziennikarza magazynu popularnonaukowego wyłudził nieco wiadomości, które potwierdziły roboczą hipotezę. "To musi mieć coś wspólnego z przeszczepami. Ale jeśli na Ziemi tak trudno o dawcę zdrowej nerki, to po licha wysyłają człowieka na Ilion? - zastanawiał się, wracając wieczorem do domu. - Ale to właśnie należy sprawdzić, w miarę możliwości osobiście..." - Podoba mi się twój projekt, Dean. - Komisarz długo zapalał papierosa, przyglądając się ognikowi zapalniczki. - Muszę przyznać, że to jedyny sposób zbadania, co tam się naprawdę dzieje. Ale... chyba nie spodziewasz się, że wyrażę na to zgodę? - Dlaczegóż by nie, szefie? - Dean wiercił się niecierpliwie na krześle. - Albo chcemy sprawę wyjaśnić, i w takim przypadku ktoś musi tam polecieć, albo... nie chcemy. Wydaje mi się jednak, że ,musimy. Komisarz nie odpowiedział. Przeglądał przez długą chwilę kartki raportu Deana, wreszcie złożył je, odsunął na bok i przyklepując dłonią popatrzył na inspektora. - Musimy, owszem - powiedział wreszcie. - Ale nie puszczę cię samego. - Szefie! Zwracam uwagę, że jedynym dyskretnym sposobem , dostania się na Ilion jest ten, który zaproponowałem. Sądzę, że niebezpieczeństwo nie będzie znów tak wielkie. Jeśli nawet oni tam mają coś do ukrycia, to przecież są od nas całkowicie uzależnieni. Nie będą ryzykować. - Zrobimy inaczej, Dean. Potrzebny będzie pilot. Najlepiej ktoś znajomy. Może znasz kogoś odpowiedniego? - Chyba znajdę. Mam paru kolegów w Służbie Międzygwiezdnej. Na przykład Mirecki, wiesz który, szefie. Pomagał nam w czasie operacji "Wir". Albo Olson, też dobry pilot. - Porozmawiaj z nimi, może jeden będzie mógł lecieć. - Jak to? - Dean popatrzył pytająco na komisarza. - "Gloria" ma już skompletowaną załogę, trzech pilotów. Komisarz uśmiechnął się lekceważąco. - Powiedzmy, że jeden z nich dostanie nagle rozstroju żołądka i z podejrzeniem choroby zakaźnej pójdzie na dwutygodniową obserwację do szpitala. - Czy nie lepiej pozostawić ten sam skład, a pogadać z jednym z pilotów? - zastanowił się Dean. Komisarz przecząco pokręcił głową. - Nie mamy pewności, czy któryś z nich nie jest zamieszany w tę sprawę. - Dobrze, poszukam kandydata. Jakie będzie jego zadanie - Zaraz, po kolei. Najpierw zadanie dla ciebie. Zgodnie z własną propozycją zastąpisz człowieka z przesyłki. W ten sposób znajdziesz się w bazie na Ilionie zupełnie nie budząc podejrzeń. Istnieją dwie możliwości. Jeśli oni tam wiedzą, kto miał być przesłany, musisz im zasugerować, że zaszła pomyłka. Jeśli zaś nie wiedzą, to wszystko w porządku. Sądzę, że nie po to ktoś wysyła im chorego człowieka, by go wykończyli. To można zrobić na miejscu, w pierwszym lepszym szpitalu. A zatem nie powinno ci grozić niebezpieczeństwo. Musisz jednak mieć w zapasie kilka zmyślonych historyjek, których użyjesz w zależności od sytuacji. W momencie krytycznym upoważniam cię... a nawet zobowiązuję do odkrycia kart. Nie ryzykuj niepotrzebnie. Zresztą, ten pilot, o którym mówiliśmy, będzie cię asekurował. Jego zadanie wyobrażam sobie mniej więcej tak... Drugi pilot "Glorii" zachorował dokładnie na cztery dni przed planowanym odlotem statku. W Zarządzie Linii Międzygwiezdnych zapanował lekki popłoch, bo niełatwo znaleźć w tak krótkim czasie pilota gotowego wyruszyć w daleką podróż z dnia na dzień. Tak się jednak szczęśliwie złożyło, że Sven Olson przypadkiem znalazł się w Kosmoporcie w czasie swego urlopu i nawet niezbyt długo dał się przekonywać. Machnął ręką, przeklął psią służbę, w której nie dają człowiekowi przez parę miesięcy spokojnie pomieszkać na Ziemi, i zgodził się lecieć w zastępstwie. "Gloria", towarowiec międzygwiezdny dalekiego zasięgu, stała na wysokiej orbicie okołoziemskiej. załadunek odbywał się przy użyciu dwóch rakiet lądowniczych, które kursowały od dziesięciu dni między Ziemią a statkiem, napełniając jego ładownie materiałami i sprzętem dla bazy na Ilionie. "Gloria" obsługiwała przeważnie tę właśnie planetę. Nie ona jedna zresztą, na Ilionie rozwijała się produkcja cennych substancji, będących surowcem dla przemysłu chemicznego i farmaceutycznego. Ogromne zasoby mineralne i roślinne planety eksploatowane były na dość szeroką skalę, co wymagało dostaw sprzętu i materiałów. Nakłady te zresztą zwracały się natychmiast w postaci ładunku przywożonego przez te same, regularnie kursujące statki. Na Ilionie działała grupa naukowców i inżynierów, zamieszkałych tam od kilku lat wraz z rodzinami. Zadaniem ich było nadzorowanie produkcji oraz badanie naturalnych warunków planety, które, jak się okazało, niewiele różniły się od ziemskich. Te unikalne warunki sprawiły, że planetę brano poważnie pod uwagę jako miejsce przyszłego osadnictwa ziemskiego. Na razie jednak wykorzystywano przede wszystkim jej nienaruszone bogactwa naturalne. Sven przybył na "Glorię" w przeddzień startu, w chwili gdy statek opuszczała ekipa techniczna. Zameldował się u pierwszego pilota, pełniącego równocześnie obowiązki dowódcy statku, przywitał się z trzecim, którego znał z kilku wspólnych rejsów, i poszedł obejrzeć swoją kabinę. Była podobna do wszystkich, które zamieszkiwał na innych statkach. Sprawa, w jaką się angażował, wyglądała interesująco. Sven przypominał sobie teraz swój jedyny - jak dotąd - pobyt na Ilionie. Było to przed paroma laty. Pamiętał, że cały dwutygodniowy postój na orbicie wypełniały ciągłe loty rakiet lądowniczych, przenoszących ładunek na planetę. Sven miał wówczas wielką ochotę poświęcić choć jeden dzień na obejrzenie najbliższych okolic stacji. Niestety, program pracy był tak ułożony, że ani chwili nie pozostało na dalsze wycieczki. Tak zresztą bywało również na innych planetach, które odwiedzał, tylko że tamte nie wyglądały tak zachęcająco i nie budziły turystycznych ciągot. Sven rozpakował swój niewielki bagaż, przebrał się w strój służbowy i poszedł obejrzeć ładownie. Rakiety lądownicze zadokowano razem z ostatnią partią ładunku. W ten sposób ostatnia skrzynia z Ziemi wyląduje jako pierwsza na Ilionie. Sven zszedł do luku rakiety numer dwa, spoczywającej w zagłębieniu toru wyrzutni. Po chwili znalazł wśród licznych skrzyń tę, która była oznaczona numerem trzysta dwanaście. Wypróbował amortyzatory wstrząsów, sprawdził umocowanie i wrócił do swojej kabiny. Start nastąpił zgodnie z planem. Załoga bazy na Ilionie przyjęła lądownik ze zrozumiałą serdecznością. Sven, który prowadził rakietę numer dwa, został powitany przez co najmniej dziesięć osób oczekujących przed pawilonem na płycie kosmodromu. Większość z nich natychmiast ruszyła w stronę rakiety, wokół której zgromadziły się już automatyczne urządzenia wyładowcze i pojazdy. Wysoki, szpakowaty mężczyzna przedstawił się Svenovi jako zastępca dowódcy. Betonowa płaszczyzna lądowiska otoczona była ze wszystkich stron gęstym wałem roślinności. Pojazdy odwożące ładunek z kosmodromu niknęły wśród zieleni. Sven śledził skrzynie kolejno ukazujące się w otworze luku. Dźwig układał je ostrożnie na platformach wózków elektrycznych. Gdy na stosie innych pak spoczęła skrzynia numer trzysta dwanaście, Sven niby od niechcenia wskoczył na wózek i pojechał razem z nią. Magazyny znajdowały się niedaleko, wśród zieleni niskopiennego lasu. Za nimi widać było zabudowania stacji, a jeszcze dalej, ponad wierzchołkami drzew, dachy kilku wysokich budowli. Skrzynia numer trzysta dwanaście spoczęła w głębi jednego z pomieszczeń. Po chwili roboty przenoszące ładunek zastawiły ją następnymi pakami. Sven stał jeszcze przez chwilę przed magazynem, by dobrze zapamiętać to miejsce. - Wyładunek nie potrwa długo - usłyszał tuż za sobą - ale zdążysz jeszcze zjeść obiad. Sven odwrócił się. Stał za nim zastępca dowódcy stacji. - Nazywam się Lucas - powiedział. Nasz dowódca czuje się ostatnio bardzo źle. To stary człowiek. Proponowano mu powrót na Ziemię, ale odmówił. Jest tu od samego początku, przyzwyczaił się. A na mnie w tej sytuacji spadają obowiązki gospodarza... - Jesteś chemikiem? - Nie, lekarzem. Wiesz, że produkujemy tutaj kilka rodzajów leków. Kieruję laboratorium badawczym. - Na tej planecie nie ma zwierząt? - Nie. Tylko rośliny, ale w ogromnej obfitości gatunków. Większości jeszcze nie zbadaliśmy dokładnie. To praca na całe lata. - Chciałbym kiedyś obejrzeć z bliska to wszystko. - Sven zakreślił dłonią łuk, wskazując otaczający ich las. - Jestem tu po raz drugi; ale znowu chyba nie zdążę. - Należy tylko żałować. Tu jest naprawdę pięknie. - Lucas ujął Svena pod łokieć. - Ale już czas na obiad, czekają na nas. W miarę zbliżania się do zabudowań stacji las przechodził w ładnie utrzymany park, z alejkami wysypanymi drobnymi, szklistymi kamykami, które błyszczały kolorowo w świetle żółtawego słońca. Na rabatach rosły niezwykłe rośliny - nie kwitnące wprawdzie, ale o liściach tak rozmaitych w kształcie, wielkości i odcieniach, że Sven podziwiał je, przystając co chwila. - To nasz mały ogród botaniczny - powiedział Lucas. - Zajmuje się nim Wiktor, botanik i miłośnik tutejszej przyrody. - Czy próbowaliście aklimatyzować tu ziemskie rośliny? - spytał Sven nagle. Wydało mu się, że Lucas nie dosłyszał pytania bo przez chwilę milczał. - Owszem... - odpowiedział po dłuższym czasie. - Nawet sprowadzaliśmy nasiona i sadzonki z Ziemi. Bardzo dużo zmarnowało się po krótkim czasie wegetacji. Jak widzisz, nie mamy w ogrodzie żadnych ziemskich roślin. No, jesteśmy na miejscu. Stali przed wejściem do szklanego pawilonu. Wewnątrz widać było kilkanaście osób, w tym kilkoro dzieci. Wszyscy oczekiwali gościa przy zastawianym stole. - To już u nas stało się tradycją - wyjaśnił Lucas. - Jutro i pojutrze będziemy podejmowali tutaj twoich towarzyszy. Ty dziś wracasz na statek, prawda? Zobaczymy się więc znowu za trzy dni, kiedy przylecisz z następną partią ładunku. Postaram się zorganizować ci jakąś małą wycieczkę po okolicy. Ale muszę znaleźć kogoś, kto ci będzie towarzyszył. Tu bardzo łatwo zabłądzić. Las jest gęsty i wszędzie prawie taki sam. Są wprawdzie mapy, ale nie na wiele przydają się człowiekowi nie znającemu tutejszych warunków. - Sam i tak bym nie ruszył się na krok poza teren stacji. Lucas przedstawił obecnych. Brakowało w śród nich Arela, dowódcy, oraz czterech innych osób nadzorujących rozładunek. Sven naliczył jedenaścioro dorosłych i czworo dzieci, co łącznie z nieobecnymi stanowiło dwadzieścia osób. Rachunek zgadzał się, tyle właśnie miała wynosić załoga bazy. Najpierw z monotonnego szumu wyłoniły się głosy - początkowo niezrozumiałe, potem coraz wyraźniejsze. Dean otworzył oczy, lecz zamknął je natychmiast oślepiony jasnością pomieszczenia. Był już prawie zupełnie przytomny, ale nadal leżał bez ruchu, starając się nie poruszać nawet powiekami. - Już się budzi - usłyszał nad sobą wypowiedziane półgłosem słowa. - Proszę zastrzyk. Słabe ukłucie w zgięciu ręki. Od tej chwili zaczął odczuwać istnienie własnego ciała. Wiedział gdzie jest - a właściwie, gdzie powinien być. - Gdzie jestem? - zapytał, ale wypadło to bardzo cicho. - Wszystko w porządku - powiedział ten sam głos co poprzednio. - Co zrobimy? - spytał. drugi głos. Dean uchylił powieki. Widział nad sobą dwie postacie w lekarskich kitlach. - Porozmawiamy - odezwał się pierwszy głos. - Kłopot... - Po prostu jakieś niedopatrzenie. Oni tam zawsze czegoś nie dopilnują. Zrobimy pełne badanie i wszystko się wyjaśni... Dean otworzył szerzej oczy i rozejrzał się po pokoju. Leżał na zwykłym szpitalnym łóżku. Pogój był niewielki, z dużym oknem o szybach zamalowanych do połowy na biało. Za szybami widać było stalową kratę. - Gdzie jestem? - powtórzył. - W sanatorium - wyjaśnił wysoki mężczyzna o ciemnych, lekko siwiejących włosach. - Proszę spokojnie leżeć. Wszystko jest w porządku, lecz mamy drobny kłopot: przywieziono cię tutaj z cudzą dokumentacją. Nie wiemy, co ci dolega, jak się nazywasz i tak dalej. Czy możesz nam dopomóc? - Ja... chory? Nie przypominam sobie. Dean udał głębokie zamyślenie. - Przepraszam, ale... nic nie pamiętam! - Spróbuj sobie przypomnieć. - Szpakowaty pochylił się w kierunku łysawego drobnego człowieczka i szepnął coś, a głośno dodał: - encefalograf ! - Chyba tylko to. Reszta w porządku powiedział mały, przysuwając do łóżka stolik z przyrządami. Wprawnie rozmieścił elektrody na głowie Deana i przez chwilę obserwował zapis. Wzruszył ramionami i pokazał coś palcem. - Uhm. - Ten drugi odwrócił się w stronę drzwi, ale jeszcze przez ramię dodał: - Jak skończysz, przyjdź do mnie. Dean znów zamknął oczy. Czuł, jak mały zdejmuje elektrody, słyszał, jak wychodzi. Gdy drzwi zamknęły się, spróbował wstać, lecz nie udało mu się nawet usiąść. Czuł słabość kończyn, zawroty głowy. "Do licha! Czy to już, naprawdę? - pomyślał. - Żeby chociaż wyjrzeć przez okno, upewnić się!" Jeszcze raz, wytężając siły, spróbował wstać z łóżka. Udało mu się chwycić oparcie fotela, dotarł do okna. Przekręcił uchwyt zamka. Okno otworzyło się ukazując poprzez kraty widok na zielony trawnik. W odległości kilkunastu metrów jaśniał wysoki, betonowy mur. Równocześnie usłyszał dźwięk zamka w drzwiach. W pierwszej chwili chciał szybko wrócić na posłanie, ale nogi ugięły się poci nim miękko i usiadł obok łóżka. W drzwiach stał szpakowaty. Popatrzył na Deana bezradnie oklapłego na podłodze i uśmiechnął się. - Nie trzeba wstawać - powiedział podchodząc i pomagając mu usiąść. - Jesteś osłabiony. Czy przypomniałeś sobie cokolwiek? - Nie.., jeszcze nie. Było duszno, okno... - Aha. Dlatego wstałeś. Niepotrzebnie, tu jest dzwonek. - Gdzie jestem? - W sanatorium, już ci mówiłem. - Ale... w którym, gdzie? - W Atalcoro. Wiesz, gdzie to jest? - Nigdy tu nie byłem. - Bardzo sympatyczna okolica. Będziemy cię leczyć. Tylko musimy poczekać na dokumenty z twojej kliniki. Już wysłaliśmy telegram, wszystko się wyjaśni. "Chyba jednak jestem na miejscu - pomyślał Dean. - A na te dokumenty długo przyjdzie czekać. Byle nie próbowali mnie na powrót hibernować..." Za drzwiami rozległo się wołanie. Deanowi wydało się, że ktoś wykrzyknął imię "Lucas". Znał to imię. Widział je na liście, którą dano mu do przejrzenia w Kosmopolu. Szpakowaty otworzył drzwi i wówczas Dean usłyszał kilka słów, wypowiedzianych głośno przez kogoś: - Rozbiła się jedna... Potem syknięcie Lucasa. Tamten drugi ściszył głos i przez chwilę wyjaśniał coś szeptem. - Gdzie? - zapytał Lucas głośniej. - W pobliżu fermy. - Do diabła! Jedziemy tam! Dean z ulgą opadł na poduszkę. Teraz już był pewien. Ponadto mógł przypuszczać, że wszystko idzie jak najlepiej. Pułap chmur stał nisko: Ułatwiało to wykonanie zadania, choć z orientacją w terenie nie było najlepiej. Gdy rakieta wyszła ponad chmury, Sven sprawdził jeszcze raz obliczenia, wykonał zwrot i wszedł na parabolę. Prędkość malała do zera, potem znów zaczęła rosnąć, a gdy osiągnęła wyliczoną przed chwilą wartość, Sven włączył dysze gazowe. Rakieta osiadła ciężko, z potężnym wstrząsem. Sven odpiął pasy, przez ramię przerzucił torbę, poprawił kombinezon i podszedł do włazu. "Cztery minuty wystarczą" - pomyślał regulując zegarowy zapalnik. Wgniótł przycisk i szybko otworzył właz. Pędził długimi susami przed siebie, w stronę gęstych zarośli otaczających miejsce lądowania. Przedzierał się przez gęstwinę krzewów, aż przypadł do ziemi. Potężny huk i błysk ognia ogłuszył i oślepił go na chwilę. Leżał przycupnięty w chaszczach i czekał wytężając słuch. Po kilkunastu minutach dotarło do niego dalekie brzęczenie silnika helikoptera. "W porządku" - pomyślał, wydobywając mapę i podręczny komplet przyrządów topograficznych. - Eksplozja nastąpiła prawdopodobnie w chwili uderzenia o powierzchnię. Wybuch zbiorników spowodował całkowite zniszczenie rakiety, co uniemożliwia dokładne zbadanie przyczyn awarii. Z okoliczności wypadku wynika, że pilot, Sven Olson, niewątpliwie poniósł śmierć. Lucas skończył czytanie. Dwaj piloci "Glorii" z ponurymi twarzami podpisali protokół, uścisnęli dłoń Lucasa i ruszyli w stronę kosmodromu. - Człowiek lata, lata i nagle... - powiedział pierwszy i urwał machnąwszy dłonią. - Szkoda chłopaka. Młody był jeszcze... dodał drugi. Wystartowali pozostałą rakietą lądowniczą unosząc ostatnią partię ładunku na pokład "Glorii". Sven ruszył w kierunku punktu, który naniósł na mapę w czasie poprzedniego lotu. Na niewyraźnym fotogramie wyglądało to na grupę zabudowań. Powinien dotrzeć tam za dwie godziny, jeśli nie napotka niespodziewanych przeszkód terenowych. Gdyby nie uderzający brak jakichkolwiek zwierząt, choćby much czy mrówek - tutejszy las nie robiłby wrażenia czegoś obcego czy niezwykłego. Owszem, rośliny były inne niż w umiarkowanych strefach klimatycznych Ziemi, ale czy na Ziemi człowiek zna wszystkie gatunki roślin? Mieszkaniec północnej Europy, nawet taki, który bywał w innych częściach świata, przeniesiony nagle w gąszcz tropikalnego lasu z pewnością nie potrafiłby odróżnić go od tego, iliońskiego, w którym zieleń, choć złożona z różnych odcieni, miała wszakże ogólny koloryt taki właśnie, do jakiego przywykło oko Ziemianina. A niebo nad Ilionem - czyż nie mieści się w tej rozmaitości odcieni, jakie może przybierać ziemskie niebo w różnych porach i pod różnymi szerokościami geograficznymi? Snując takie porównania Sven przebył cały wyznaczony odcinek i znalazł się w pobliżu nieznanego obiektu ukrytego wśród lasów. Nie figurował w rejestrze Ilionu, położony na północnym zachodzie z dala od kosmodromu i zabudowań stacji. Czym był? Jaką rolę spełniał na tej planecie, na którą zamierzano wysłać nielegalnie hibernowanego osobnika o nieustalone j tożsamości? Sven szedł teraz ostrożnie, badając teren. Do zmierzchu pozostawało jeszcze ze trzy godziny, nie musiał się śpieszyć. Sądząc ze skutków eksplozji, dla załogi Stacji i kolegów z "Glorii" nie mógł pozostać cień wątpliwości. Rakieta wyparowała - efekt normalny przy wybuchu zasobników w momencie uderzenia o grunt. Nikomu nawet do głowy przyjść nie mogło, że pilot się uratował. Po prostu nie było to możliwe. Svenowi zrobiło się żal towarzyszy. Wiedział, jak przeżywa się tego rodzaju Wydarzenia podczas dalekiego rejsu. "Na szczęście - pomyślał - nie pozostaną długo w tym przeświadczeniu. Jeśli wszystko się uda..." Zarośla zrzedły, przeświecała przez nie otwarta przestrzeń. Dotarł na jej skraj i ze zdumieniem stwierdził, że rozciąga się przed nim rozległa polana otoczona ogrodzeniem z drutu rozpiętego na wysokich, betonowych słupach. Drut był kolczasty, mocowany za pośrednictwem porcelanowych izolatorów. Sven zbliżył się ostrożnie i leżąc w wysokiej trawie obejrzał ogrodzenie. Poszukał przez chwilę w torbie, wydobył kawał izolowanego przewodu i uziemiwszy jeden koniec, drugi zbliżył do drutu. Strzeliła długa iskra. Sven schował przewód do torby, wychylił głowę nieco ponad wierzchołki traw i rozejrzał się po polanie. W odległości kilkunastu metrów od pierwszego znajdowało się drugie ogrodzenie, a dalej widać było rozrzucone na znacznym obszarze małe, kolorowe domki oraz jeden większy budynek. Wszystko razem wyglądało na osiedle domków kempingowych. Sven zauważył, że pomiędzy domkami spacerowało kilka osób, z tej odległości jednak nie mógł rozpoznać ich twarzy. "Może po prostu przyjeżdżają tu na wypoczynek pracownicy stacji z rodzinami" - pomyślał, lecz podwójne ogrodzenie pod napięciem zbyt wyraźnie podważało tę koncepcję. Teren dziwnego kempingu porastały niskie krzewy, jakieś ozdobne rośliny kwitnące kolorowo. Svenowi wydało się, że rozpoznaje kilka krzewów bzu i klomb czerwonych róż. Wokół wewnętrznego ogrodzenia od strony kempingu ciągnął się gęsty żywopłot, przystrzyżony na wysokości kilkudziesięciu centymetrów. Bez trudu przeciął palnikiem kilka drutów pierwszego ogrodzenia, przebiegł chyłkiem dziesięć kroków i przycupnął za krzewami żywopłotu. Rozejrzał się. Z lewej stromy zbliżały się dwie osoby. Byli to chłopak i dziewczyna, oboje w wieku nie przekraczającym dwudziestu pięciu lat. Wyglądali na mocno zajętych sobą, trzymali się za ręce. Dziewczyna mówiła coś z przejęciem. Sven dostrzegł teraz ich twarze. Nie, żadnej z nich nie widział tam, w Stacji, ani podczas uroczystego obiadu, ani przedtem, na kosmodromie. Zajęci rozmową przeszli obok. Sven przeciął druty i przesunął się między gałązkami żywopłotu. Poza tymi dwojgiem nikogo więcej nie było w pobliżu. Posuwając się ostrożnie, gotów w każdej chwili ukryć się za krzewami, Sven ruszył za oddalającą się parą. W trawie widniała wydeptana ścieżka, widocznie był to uczęszczany szlak spacerowy mieszkańców kempingu. Młodzi szli wpatrzeni wyłącznie w siebie. W chwili gdy mały pagórek zasłonił budynki położone w głębi terenu, Sven zawołał. Zatrzymali się. - Przepraszam - powiedział podchodząc. Patrzyli na niego obojętnie, wyczekująco. Mógł teraz przyjrzeć się im dokładnie. Chłopak był dobrze zbudowany, wysoki i barczysty. Miał na sobie krótkie spodenki i pasiastą trykotową koszulkę. Dziewczyna była ubrana w dwuczęściowy kostium plażowy. Na górnej części jej brzucha Sven dostrzegł ukośną, wyraźną kreskę, biegnącą nad prawym biodrem w kierunku pleców, jakby ślad po źle zrośniętym cięciu chirurgicznym. - Przepraszam - powtórzył. - Gdzie mógłbym znaleźć Deana Torre? - Torre? - dziewczyna popatrzyła na chłopaka. - Słyszałeś o takim, Tommy? - Chyba nie. Od jak dawna jest tutaj? - Zdaje się, że od wczoraj... - bąknął Sven niepewnie. - Możliwe, że jeszcze go nie znamy. Przywieźli go na zabieg? - Tak... - A ty, ty jesteś z obsługi? Dziewczyna patrzyła na kombinezon i torbę Svena. - Ciebie tu jeszcze nie widzieliśmy. Przyjechałeś pewnie niedawno. Od kiedy tu pracujesz? - Dopiero zacząłem... Właśnie kazali mi naprawić parkan. - Parkan? - dziewczyna wyraźnie zaniepokoiła się. - Czyżby coś go uszkodziło? Słyszysz, Tommy? Ja się boję! Kiedyś wreszcie coś wlezie z tego okropnego lasu! - Przytuliła się do chłopaka, który ochoczo objął ją ramieniem. - Nie bój się, Moniko. To na pewno nic groźnego, prawda? - Oczywiście, to drobiazg. Druty rdzewieją, trzeba je czasem wymieniać. - Sven natychmiast wszedł w rolę konserwatora parkanu. - Czy one są naprawdę tak niebezpieczne? - Dziewczyna wciąż była nieco wystraszona. - Kto? - No, te... pantery, czarne pantery? - Ależ... - Sven urwał nagle, olśniony w jednej chwili. Tak! Oczywiście! W ich mniemaniu te druty mają chronić przed niebezpieczeństwem z zewnątrz! A w rzeczywistości... - Tu nie ma czarnych panter - powiedział uspokajająco. - Jak to? Doktor mówił przecież. - Są inne niebezpieczeństwa. No to zabieram się do roboty. Aha, jeszcze jedno słowo. Przepraszam cię, Moniko, tak się nazywasz, prawda? Muszę coś powiedzieć Tomowi... Tom spojrzał zdziwiony, ale puścił dziewczynę i podszedł do Svena. - Słuchaj, chłopcze. Odprowadź swoją dziewczynę do domu i wróć tu za chwilę. Będę czekał, muszę z tobą porozmawiać. - Sven mówił cicho, lecz dobitnie. - Nie rozumiem? - Zrozumiesz, gdy ci powiem wszystko. To bardzo ważne, dotyczy ciebie, twojej dziewczyny i... A teraz idź i wracaj zaraz. A przede wszystkim nikomu ani słowa, rozumiesz? To sprawa waszego życia ! Starał się, by wypadło to groźnie. Miał wrażenie, że osiągnął cel, bo chłopak bez dalszego wahania odszedł z dziewczyną w stronę zabudowań. Sven ukrył się w żywopłocie i czekał. Minęło ponad pół godziny, nim Tom zjawił się znowu. - Z trudem przekonałem Monikę, by została... Ostatnio prawie się nie rozstajemy. Ona tak się wszystkiego boi ! Od czasu drugiej nieudanej próby zmieniła się bardzo. Ale... kocham ją nadal, jak przedtem. Wiesz, ona tyle wycierpiała. - Siadaj! - Sven pociągnął Toma w stronę żywopłotu. - Tu nikt nas nie zobaczy. Powiedz mi, skąd jesteś i jak się tutaj znalazłeś? - Jak to? Nie wiesz? - Tom spojrzał podejrzliwie na Svena, na jego torbę i dłoń zaciśniętą w kieszeni. - Kim właściwe jesteś? - To nieważne, dowiesz się zresztą za chwilę. Powiedz mi, jak się tu znalazłeś. Mów szczegółowo, wszystko po kolei! - No, zwyczajnie - chłopak był już wyraźnie zastraszony - leżałem w szpitalu. Miałem wrodzoną wadę serca. Beznadziejny przypadek. Bez przeszczepu nic nie dałoby się zrobić. Ale nie było dawcy, a poza tym, rozumiesz: to kosztuje. Moja rodzina nie była w stanie zapłacić, zresztą nikt nie wiedział, czy uda się operacja. Wtedy przyszedł do mnie doktor Krims. Powiedział... powiedział, że on to zrobi za darmo. Tylko to potrwa dłużej i muszę uprzedzić rodzinę, powiedzieć, że zgadzam się na operację i przeszczep... O Krimsie słyszałem, że miał kilka udanych operacji. Zgodziłem się. Leżałem u niego przez kilka dni, robił jakieś badania, dostawałem narkozę, niewiele pamiętam. A później znalazłem się tutaj. Przewieźli mnie nieprzytomnego, a gdy obudziłem się, powiedzieli, że mam nowe serce. Krimsa już nie widziałem. Ale na tym nie koniec... To nowe serce... Okazało się, że ono nie jest w ogóle moje. Ono nie było wszczepione, tylko jakby... zainstalowane. Można je było odłączyć w każdej chwili. Cięcia operacyjne też nie zostały zszyte, tylko jakby... jakby zapięte na zamek błyskawiczny, rozumiesz? Skóra, osierdzie wszystko spojone tak, że w każdej chwili można otworzyć, jak kieszeń! Tom przerwał spoglądając trwożnie na Svena. - A ty... jesteś.., z policji może? O co chodzi? Czy oni tu coś nielegalnie Czy coś grozi Monice? - Człowieku! Nie wiem, co komu grozi, ale nielegalnie to zbyt słabe określenie. Więc mówiłeś, że jak kieszeń... - Tak, właśnie jak kieszeń z błyskawicznym zamkiem. Kiedy już miałem to serce i przyzwyczaiłem się, że je mam, że ono normalnie pracuje, wtedy oni... - Kto to są "oni"? - No, doktor Lucas i ten drugi, Wiktor. Więc Lucas powiedział, że to serce nie jest oczywiście moje, ale mogę sobie zarobić na własne, jeśli popracuję dla nich. - Jaka to miała być praca? - Bardzo prosta. Miałem tu mieszkać, jeść, spać i w ogóle, czuć się dobrze i być zdrowy... - Tylko tyle? - No, nie. Miałem im przechowywać żywe serca. Dla pacjentów, których tu przywozili, dla takich, co to nie mogą już czekać na dawcę. - Jak to? - Sven patrzył na .chłopaka, zupełnie nie rozumiejąc. - Odbierali ci to serce? - No, nie tak zupełnie. Zawsze miałem dwa. O, teraz też mam dwa. Tu... i tu... Jedno tam, gdzie powinno być serce, a drugie nieco z prawej, pod łukiem żeber. Wyjęli mi kawałek prawego płuca, ale to nie przeszkadza. Mam dwa serca, oba podłączone tak, że w każdej chwili można je wyjąć. To znaczy, nie oba naraz. Kiedy zabiorą jedno, to po pewnym czasie dają drugie. - A kiedy... masz dostać swoje, na własność? - Jak znajdzie się odpowiednie, które będzie można wszczepić na stałe, bez obawy odrzucenia... Taki jak ja nazywa się u nich nosicielem. - Dużo tu takich? - Jest kilkunastu. Niektórzy mają po cztery nerki, po dwa żołądki. - A pacjentów - ilu tu bywa? - Przywożą po jednym, po dwóch. Zwykle jest tutaj kilku, a potem, jak przeszczep się przyjmuje, odsyłają ich do domu. - Więc obiecali ci za tę... pracę nowe serce. - Tak mówił Lucas. - A czy nie zastanawiałeś się, skąd biorą organy, które wy przechowujecie? - Myślę, że... od tych, których nie dało się uratować... Tyle ludzi umiera w wypadkach... Mają zdrowe serca, wątroby... Z jednego takiego można pobrać organy dla kilku innych. Tak mi to wyjaśnił doktor Lucas... - Z jednego... z wypadku... - Sven zastanowił się przez chwilę. Myśl, która teraz przyszła mu do głowy, zaniepokoiła go i zmusiła do przyspieszenia akcji. - Posłuchaj ! - powiedział. - Czy wiesz, gdzie się znajdujesz? - Oczywiście. W Ameryce Południowej, niedaleko Atalcoro... - To nieprawda. Jesteśmy na planecie Ilion. - Co? Oszalałeś chyba? Te rośliny, róże, bzy, to powietrze i niebo... Przecież żyjemy tu normalnie. Ty chyba oszalałeś! Kim ty jesteś? Może... może przywieźli cię tutaj na przeszczepienie... mózgu? Tom zerwał się na nogi i zanim Sven zdążył go przytrzymać, popędził w stronę kolorowego domku za wzgórzem. "Wziął mnie za wariata. Cholera, że też nie przewidziałem tego! Teraz będą mnie ganiać po lesie jak zwierzę. A Dean... Jeśli ten z chorą nerką miał być pacjentem, to pół biedy, nic Deanowi nie zrobią, dopóki nie wyjaśni się, kim on jest... Ale jeśli to miał być..." Svenem wstrząsnął zimny dreszcz. Na Ilion dostarczano - oprócz pacjentów - także części zamienne w postaci żywych jeszcze, lecz ciężko chorych ludzi, których tam, na Ziemi, uznano zapewne za zmarłych... W jaki sposób - było już zupełnie jasne. A dlaczego właśnie tutaj? Na to pytanie Sven też potrafił odpowiedzieć sobie bez wahania. Gdzież by indziej, jak nie na odległej planecie, mogła działać bezkarnie szajka uprawiająca tak koszmarny proceder... Tych, którzy mogli zapłacić, "uczciwie" obsługiwano. Reszta musiała zapracować na swoją operację... Czy kiedykolwiek mieli powrócić na Ziemię? Wystarczyło przecież... Ależ tak! Oni także mogli być uznani za zmarłych! Na pewno tak to było urządzone. A więc Tom, a także inni nosiciele, w pewnej chwili oddadzą nie tylko dane im na przechowanie organy, ale także całą resztę - jeśli zajdzie potrzeba... Mimo postępów immunologii wciąż jeszcze wiele operacji nie daje pozytywnych wyników. Potrzeba licznych dawców, nim uda się uratować jednego pacjenta! Tom. Biedny chłopak zakochany w dziewczynie, zapewne pacjentce, którą usiłują tu zaopatrzyć w nową wątrobę czy coś tam innego. Nigdy nie wróci na Ziemię, choć zarówno on, jak i ta jego dziewczyna są święcie przekonani, że nigdy Ziemi nie opuszczali... Po to wszak ta cała maskarada, ziemskie rośliny, druty uniemożliwiające poruszanie się poza zamkniętym obszarem... Sven wycofał się pospiesznie do lasu. Wyszukał kryjówkę w gęstych zaroślach, ściemniało się. Miał nadzieję, że jeśli nawet Tom zawiadomi Lucasa o spotkaniu z szaleńcem, to do rana nic mu nie grozi. Leżał, lecz niepokój nie pozwalał mu zasnąć. "Jeśli Tom opisze mnie Lucasowi lub komukolwiek z tej szajki, oni od razu domyślą się, o co chodzi. Wtedy także Deanowi grozi niebezpieczeństwo... Nie, Deanowi nic nie grozi, muszą się liczyć z tym, że Ziemia wie o wysłaniu Deana. Ale ja..." Zadrżał. Uświadomił sobie, że tamci mają w ręku protokół jego śmierci podpisany przez obu pilotów "Glorii" ! "Jeśli Tom opowie wszystko, zniszczą kemping i jego mieszkańców. Powiedzą, że kontener numer trzysta dwanaście rozbił się wraz z rakietą i ze mną... Nie będzie przeciw nim żadnego dowodu! Trzeba natychmiast działać!" Sven zerwał się na nogi i pognał w stronę zabudowań. Z trudem odnajdując w ciemności drogę dotarł do dziury w ogrodzeniu. Dłuższą chwilę leżał za żywopłotem obserwując teren kempingu. Ściemniło się zupełnie, lecz wiedział, że za godzinę powinien wzejść Odys, naturalny satelita planety. Księżyc ten dawał dość dużo światła i Sven liczył, że uda mu się odnaleźć budynek, w którym mieszkał Tom. Odys wzeszedł wkrótce i Sven zdziwił się nieco, że mieszkańcom kempingu nie wydawał się on różny od ziemskiego. Pomijając dość widoczną różnicę średnicy kątowej - na tarczy nie było tak dobrze znanego mieszkańcom Ziemi zarysu księżycowej "twarzy"... Przemykając się chyłkiem Sven zauważył, że wszystkie budynki mają okiennice pozamykane tak szczelnie, że tylko gdzieniegdzie przenikały słabiutkie smużki światła. Ostrożnie obszedł maleńki drewniany budynek i skrył się w krzaku bzu. Znów obserwował przez kilka minut teren wokoło. W pewne j chwili usłyszał trzaśnięcie drzwi. W oknie niedalekiego piętrowego domu zapaliło się światło. Sven wyjął z torby lornetkę. Okno nie było zasłonięte. Wewnątrz pomieszczenia widniała sylwetka szczupłego, zgarbionego mężczyzny. Nigdzie indziej nie dostrzegł świateł, po terenie nikt się nie kręcił. Wyszedł zza krzewu i zbliżył się do drzwi domku, przy którym się ukrył. Zapukał ostrożnie i nacisnął klamkę. Stawiała opór, zapukał więc ponownie, głośniej. Wewnątrz ktoś poruszył się, zaszurały drobne kroki. - Kto tam? - zapytał zza drzwi wystraszony głos kobiety. - Chciałbym mówić z Tomem. - To nie tutaj. - Czy to Monika? - Tak. Ale kto tam? - Rozmawiałem z wami dziś przy parkanie. - Ach... - dziewczyna urwała nagle. - To ty... Wiem. Tom powiedział mi o tobie. Rozmawialiśmy długo. Powinieneś stąd odejść, prędko... Uciekaj. - Otwórz. Muszę z tobą pomówić. - Nie mogę. Zamykają nas o zmroku, nie mam klucza. - Ach, tak... Zaczekaj, spróbuję otworzyć. Sven sięgnął do torby, wyjął kilka drobnych narzędzi i przez chwilę manipulował przy zaniku. Bez trudu udało mu się sforsować prosty zamek. Monika stała w piżamie i rannych pantoflach, z włosami zaplecionymi w warkocz. Na jej twarzy widać było zaniepokojenie, lecz nie zaprotestowała, gdy Sven wszedł do wnętrza pokoiku. Na stole paliła się słaba lampka elektryczna. Pod ścianą stało szpitalne łóżko. - Wybacz, że cię obudziłem - powiedział Sven. - Właściwie to dobrze, że przyszedłeś właśnie tutaj, do mnie, a nie do Toma - powiedziała siadając na łóżku. - Rozmawialiśmy o tobie, nawet pokłóciliśmy się trochę. Tom nie chciał wierzyć w to, co mu powiedziałeś, ale po namyśle doszliśmy do przekonania, że możesz mówić prawdę... - To jest prawda, Moniko. Nazywam się Olson i obecnie współpracuję z Kosmopolem. Ci ludzie, których uważaliście za lekarzy sanatorium w pobliżu Atalcord, są pracownikami stacji badawczej na planecie Ilion. To, co z wami robią, jest nielegalne i bezprawne. Podejrzewam ponadto, że dopuszcza ją się zbrodni... - Oni pozwalają nam żyć ! - przerwała dziewczyna. - Dzięki nim żyje Tom, a i mnie także próbują leczyć. - Możliwe. Ale czy zdajesz sobie sprawę jakim kosztem? - Rozmawialiśmy o tym z Tomem. On mówi, że to nie ma znaczenia. - Muszę udowodnić im, że działają bezprawnie. A wy pomożecie mi. - Nie! - Dziewczyna wstała i spojrzała zdecydowanie w twarz Svena. - Nie możemy ci pomóc. To byłoby sprzeczne z naszymi interesami. Tom postanowił powiedzieć o tobie Lucasowi. Nawet, jeśli to, co mówisz, jest prawdą. Rozmawiał z innymi. Wszyscy są tego zdania. Oni żyją dzięki Lucasowi, zrozum to! Są szczęśliwi i zupełnie ich nie obchodzi czyim kosztem! Przerwała i znów usiadła, patrząc w podłogę. - Ja niezupełnie zgadzam się z Tomem, ale... ja go kocham i nie mogę przyczynić się do jego nieszczęścia. Przecież... Czy nie rozumiesz, co się stanie? Kiedy ty aresztujesz Lucasa i tamtych, to... ludzie tutaj, nosiciele organów, pozostaną bez szans. Kto im wszczepi za darmo te organy, których potrzebują? Aby udał się przeszczep trzeba wielu prób... Kto będzie im dostarczał wciąż nowych serc, nerek? Te, które teraz noszą w sobie, mogą pracować tylko przez krótki czas - rok, dwa najwyżej . Potem muszą być zastąpione nowymi. Jeśli zlikwidujecie tę zbrodniczą metodę Lucasa, komu będą potrzebni oni, żyjący dzięki tej zbrodni? - Nie przesadzaj, Moniko! - Sven starał się mówić łagodnie i spokojnie. - Przecież każdemu z nich można przeszczepić odpowiednie organy, tak jak pacjentom Lucasa! - Nie, to nie ,takie proste. Sama wiem, jak to jest. U mnie już drugi raz operacja s