Zajdel Janusz - Ferma
Szczegóły |
Tytuł |
Zajdel Janusz - Ferma |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zajdel Janusz - Ferma PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zajdel Janusz - Ferma PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zajdel Janusz - Ferma - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Janusz A. Zajdel
Ferma
Kierownik placówki celnej wachlował się plikiem dokumentów. Było
naprawdę gorąco. Blaszane ściany magazynu promieniowały ciepłem jak
rozżarzony piec.
- Przez dwadzieścia cztery lata służby nie zdarzyło mi się nigdy coś
takiego. Różne rzeczy się trafiały, ale tego jeszcze nie było. Chodźmy do
chłodni, inspektorze. Tutaj można ducha wyzionąć od tego upału.
- Rzeczywiście, ciepło tu macie... - Dean otarł czoło chustką i poszedł
za celnikiem w stronę drzwi komory chłodniczej. Były zaryglowane i
zaplombowane. Celnik sprawdził plomby, po czym otworzył skrzynkę
wyłącznika. Drzwi rozsunęły się, z wnętrza wionęło przyjemnym chłodem.
- To tutaj, inspektorze.
Zatrzymali się nad podłużnym kontenerem. Wieko skrzyni było zdjęte i
oparte o ścianę.
Dean dostrzega na nim kilka oznaczeń typowych dla przesyłek z
precyzyjną aparaturą: "transportować ostrożnie", "temperatura
składowania..." i tak dalej.
- Zgodnie z listem przewozowym powinien w tym być... - celnik zajrzał
do swoich papierów - syntetyzator katalityczny Brumsa. Prawie nigdy nie
otwieramy przesyłek, które specjalistyczne firmy dostarczają w fabrycznych
opakowaniach. Zresztą firma "Synchem", zaopatrująca głównie pozaukładowe
stacje planetarne, dostarcza nam setki przesyłek miesięcznie. Nie sposób
wszystkiego skontrolować, nie znamy się na tym...
Dean kiwał głową ze zrozumieniem, pochylając się nad otwartą skrzynią.
Spośród rozchylonych kilku warstw gąbczastych przekładek wyzierała gładka
powierzchnia metalowego walca.
- Kto otwierał tę skrzynię?
- Mój pracownik. Bardzo sumienny. Sam przyszedł do mnie i zwrócił na to
uwagę. Prosiłem, żeby z nikim nie rozmawiał.
- Dobrze. Proszę nie udzielać nikomu żadnych informacji. Nic się nie
wydarzyło, rozumie pan?
- A ta przesyłka?
- Na razie nie odprawiać. Kiedy kończy się załadunek "Glorii"?
- Mniej więcej za tydzień. - każdym razie nie wcześniej.
Dean pochylił się nad zawartością skrzyni. Przypadkiem wiedział, czym
jest długi lśniący cylinder z małym wizjerem przypominającym iluminator.
Celnik, który otworzył skrzynię, też musiał znać przeznaczenie tego - albo
z prostej zawodowej ciekawości zaświecił latarką w głąb wizjera.
- Dziękuję, kierowniku. Zajmę się tym sam. Czy jest tu jakieś
klimatyzowane pomieszczenie, które mógłbym objąć w posiadanie na kilka
dni?
Celnik podrapał się w łysinę.
- Trudno będzie, ale znajdziemy jakiś pokój - powiedział. - Na razie
chodźmy stąd. Po tym upale niebezpiecznie tu siedzieć. Temperatura minus
dziesięć stopni.
- Jeszcze chwilę. Proszę o latarkę.
Dean schylił się i zaświecił w głąb okienka. Patrzył przez chwilę przez
grubą szybkę. Nie ulegało wątpliwości. We wnętrzu przewoźnej komory
hibernacyjnej znajdował się człowiek.
- C o się stało, do licha? - Folt zrzędził, jak to było w jego
zwyczaju, z byle powodu. - Dostałeś porażenia słonecznego, Dean? Ściągasz
mnie tu na drugą półkulę, jakby się paliło, i to na sam równik...
Dean pokazał ręką na skrzynię stojącą teraz w małym pokoiku, w budynku
kosmoportu. - Co? - Folt wzruszył ramionami. - O co chodzi? Zwykły
hibernator przewoźny, jednoosobowy...
- Z zawartością. - Z czym?
- Mówię, że pełny. Ktoś tam jest. To zostało nadane jako aparatura
chemiczna przez firmę zaopatrującą stację naukową na planecie Ilion.
Folt spoważniał. W jednej chwili z gderliwego staruszka przeistoczył
się w urzędowego lekarza Kosmopolu.
- Brzydka sprawa. Przemyt żywego towaru... Ho, ho! Trafiło ci się,
Dean.
- Mnie zawsze trafia się wszystko, co czuć na milę grubą aferą.
Zorientuj się, co to za facet.
Folt otworzył swoją walizkę i wydobył z niej kilka drobnych aparatów. Z
pomocą przywołanego robota wyciągnął cylinder ze skrzyni i ułożył na
podłodze. Po odkręceniu kilku wkrętów mocujących płytkę, która zakrywała
niewielkie wgłębienie w korpusie cylindra, ukazała się tablica z kilkoma
wskaźnikami i przełącznikami.
- Hibernator typu HTR-2a, tabliczka z numerem fabrycznym usunięta,
czynny, ciśnienie i temperatura w granicach normy - dyktował Folt do
mikrofonu zawieszonego na szyi.
Wodząc ręcznym introskopem po powierzchni walca śledził coś na ekranie
przyrządu. Po chwili mruczał dalej w mikrofon.
- Zawartość: osobnik płci męskiej, wiek około pięćdziesięciu lat,
budowa prawidłowa, uzębienie z licznymi ubytkami, w stanie głębokiej
anabiozy... Brak lewej nerki, prawa z zaawansowanymi zmianami
patologicznymi... Narządy klatki piersiowej w normie. - Folt schował
przyrządy do walizki, zamknął ją starannie i usiadł naprzeciw Deana.
- To wszystko, co mogę powiedzieć. Według mnie facet ma nieczynną tę
jedyną nerkę. Wygląda na nowotwór.
- Więc, gdyby go teraz ożywić?...
- Można by zaryzykować, ale tylko na sztucznej nerce.
Dean milczał długą chwilę.
- Jak sądzisz? Po co ktoś miałby wysyłać ciężko chorego człowieka, w
stanie anabiozy, na daleką planetę? I to jeszcze jako przesyłkę bagażową?
Folt rozłożył ręce i wzruszył ramionami.
- To ty jesteś detektywem, stary - powiedział dobrodusznie.
- Ludzie mają czasem cudaczne pomysły. Dokąd, mówiłeś, miała polecieć
ta przesyłka? - Na Ilion. To dość daleko...
- Wiem. Nie słyszałem, żeby przyjmował tam jakiś... znachor. Jest
stacja badawcza Instytutu Biofarmaceutycznego. Na Ilionie prowadzi się
badania nad biosyntezą pewnych substancji wytwarzanych przez tamtejsze
organizmy żywe. O ile wiem, robią nawet jakieś leki na skalę przemysłową.
Ale to nie ma nic wspólnego z nowotworami.
S zef Wydziału Dalekich Planet patrzył na Deana z zakłopotaniem.
- Wydaje mi się... - cedził słowa, jakby nie chciały mu przejść przez
gardło - że to dość skomplikowana sprawa. Siedząc tu, na Ziemi, nigdy nie
odgadniemy, o co chodzi. A w ogóle, warto by ujrzeć czasem na tę lub inną
planetę. Ci naukowcy, szczególnie gdy mają dużo czasu, zawsze wymyślą coś
podejrzanego... Jednym słowem, trzeba z bliska popatrzeć im na ręce. Nie
mam pojęcia, co to wszystko znaczy, ale gotów jestem podejrzewać ich o
najgorsze. Przemyt ludzi to wyjątkowo paskudny proceder. Kto wie, czy nie.
zdarzało się to już wielokrotnie. Celnicy nie są w stanie wszystkiego
sprawdzić...
Dean z wewnętrznym rozbawieniem obserwował szefa, który nie mógł jakoś
zdobyć się na wypowiedzenie tego, o czym myślał przez cały czas. To jasne:
chciał kogoś wysłać na Ilion, a tym kimś miał być właśnie Dean.
- Trzeba by ożywić tego człowieka - powiedział Dean - może od razu
dowiemy się, co to miało znaczyć?
- To nie takie proste, inspektorze. - Szef uśmiechnął się z wyższością
doświadczonego detektywa. - Po pierwsze, ten człowiek może zupełnie nic
nie wiedzieć. Po drugie, nawet identyfikacja nic nie da, bo jeśli jego
rodzina też nie będzie chciała lub potrafiła czegokolwiek wyjaśnić?
Jedyne, co osiągniemy, to ostrzeżenie przestępców. Nie możesz także
zapominać, Dean, o prawnych konsekwencjach takiego postępowania. Artykuł
siedemnasty i dwudziesty trzeci. Jeśli go ożywisz, to musisz go zwolnić.
Dla człowieka znalezionego w anabiozie nie ma paragrafu. Teraz możesz go
trzymać długo. A gdyby ci zmarł po wyprowadzeniu z anabiozy, odpowiadasz
za to!
- Można ożywić, przesłuchać i znów hibernować... - podsunął Dean.
- Ho, ho! Nie ma tak dobrze, kochany. Artykuł czterdziesty pierwszy.
Bez zgody pacjenta i komisji lekarskiej nie wolno hibernować. Musimy
postępować legalnie.
- A zatem, legalnie możemy go tylko trzymać w tym stanie?
- Tak, jako zakwestionowaną przesyłkę bagażową. To nie jest bezprawne
pozbawienie wolności, ponieważ delikwent nie jest pozbawiony swobody
osobistej... To znaczy, nie my go pozbawiamy te j swobody.
- Jednym słowem, może sobie wziąć swój hibernator na plecy i odejść? -
zaśmiał się Dean.
- Otóż to, otóż to właśnie - szef pokiwał głową dobrodusznie. - Widzę,
że robisz postępy, inspektorze Dean.
- W porządku, szefie. To ja polecę. - Gdzie? Dokąd?
- No, na Ilion. Bo chyba o to chodzi? Naczelnik uśmiechnął się krzywo i
popatrzył na młodego funkcjonariusza z pobłażliwą sympatią.
- Polecisz, jak będzie trzeba - powiedział. - Ale... Ten statek
odlatuje za tydzień. - Tydzień to całych siedem dni. A poza tym
Ilion jest bardzo daleko. Niewiele będziemy mogli pomóc temu, kto tam
poleci. Bo polecieć trzeba, to pewne. Tam musi się dziać coś nie dobrego.
Ale na początek wyjaśnimy parę spraw u nas, na Ziemi. Tu wynotowałem moje
uwagi, Dean. Weź to i przemyśl do jutra.
Dean musiał przyznać w duchu, że szef był starym wyjadaczem i
bezbłędnie trafiał w sedno trudnych spraw. Kilka zanotowanych. zdań
pomogło mu bardziej niż godziny rozważań, snucie hipotez śledczych i
bezowocne szukanie gotowego rozwiązania. Siedząc wieczorem w swoim pokoju
zbierał teraz wszystko w jedną całość. "A więc ktoś nielegalnie wysyła
chorego i praktycznie niezdolnego do życia człowieka w rejony odległego
systemu planetarnego. Nadawcą nie jest na pewno firma "Synchem",
produkująca aparaturę chemiczną. Hibernator transportowy używany jest
powszechnie do przewozu i przechowywania pacjentów. Może go nabyć każdy,
ale kupują taki sprzęt na ogół kliniki i szpitale. Na znalezionym
hibernatorze brak tabliczki z numerem fabrycznym, a więc nie odnajdziemy
jego właściciela. Można by co najwyżej sprawdzić, czy urządzenia takiego
nie skradziono z któregoś ze szpitali. Teraz pacjent... Chyba musi mieć
jakąś rodzinę, która oddała go do szpitala? Tak, ale...
Właśnie. Pacjenci latami pozostają w stanie anabiozy oczekując na
zabieg, na przykład na dawcę organu do przeszczepu. Rodzina praktycznie
nie ma przez ten czas żadnej kontroli nad chorym. Do licha! Gdyby chodziło
o zdrowego człowieka, sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej. Wystarczyłoby
zapewne prześledzić wykazy poszukiwanych przestępców i wszystko by się
wyjaśniło.
"Za mało wiem - myślał Dean. - Warto by porozmawiać z fachowcami.
Trzeba to zrobić ostrożnie, bo złośliwość przypadku jest rzeczą
stwierdzoną. Łatwo trafić niechcący właśnie tam, gdzie nie trzeba...
Zbytnie zainteresowanie niefachowca sprawami nowotworów i nerek może komuś
dać do myślenia".
Następnego dnia rano Dean zjawił się w firmie "Trans-Galactica -
Spedycja Międzygwiezdna", gdzie bez trudu przekonał się, że zamiana
skrzyni jest sprawą dziecinnie łatwą. Miał ze sobą podobną skrzynię, którą
zgłosił do wysyłki na jedną z planet pozasłonecznych. Korzystając z
nieuwagi magazyniera, zajętego przeglądaniem dokumentów, bez trudu
zamienił etykietki z jedną z pak przeznaczonych do wysyłki na Księżyc.
Po chwili, wśród zamieszania spowodowanego załadunkiem kilku przesyłek
na oczekujący pojazd, ponownie zamienił etykietki. Było to bardzo łatwe ze
względu na znakomitą jakość kleju.
Po godzinie wycofał z magazynu swoją skrzynię pod pozorem jakiejś
pomyłki w zawartości. Teraz już był zupełnie pewien, że w nieustającym
rozgardiaszu w przedsiębiorstwie spedycyjnym mogła nastąpić zamiana
dowolnej ilości skrzyń.
Tego samego dnia Dean odwiedził jeszcze firmę handlującą sprzętem
medycznym, gdzie zakupił na rachunek Kosmopolu hibernator przenośny typu
HTR-2a, a następnie udał się do jednego ze szpitali chirurgicznych.
Podając się za dziennikarza magazynu popularnonaukowego wyłudził nieco
wiadomości, które potwierdziły roboczą hipotezę.
"To musi mieć coś wspólnego z przeszczepami. Ale jeśli na Ziemi tak
trudno o dawcę zdrowej nerki, to po licha wysyłają człowieka na Ilion? -
zastanawiał się, wracając wieczorem do domu. - Ale to właśnie należy
sprawdzić, w miarę możliwości osobiście..."
- Podoba mi się twój projekt, Dean. - Komisarz długo zapalał papierosa,
przyglądając się ognikowi zapalniczki. - Muszę przyznać, że to jedyny
sposób zbadania, co tam się naprawdę dzieje. Ale... chyba nie spodziewasz
się, że wyrażę na to zgodę?
- Dlaczegóż by nie, szefie? - Dean wiercił się niecierpliwie na
krześle. - Albo chcemy sprawę wyjaśnić, i w takim przypadku ktoś musi tam
polecieć, albo... nie chcemy. Wydaje mi się jednak, że ,musimy.
Komisarz nie odpowiedział. Przeglądał przez długą chwilę kartki raportu
Deana, wreszcie złożył je, odsunął na bok i przyklepując dłonią popatrzył
na inspektora.
- Musimy, owszem - powiedział wreszcie. - Ale nie puszczę cię samego.
- Szefie! Zwracam uwagę, że jedynym dyskretnym sposobem , dostania się
na Ilion jest ten, który zaproponowałem. Sądzę, że niebezpieczeństwo nie
będzie znów tak wielkie. Jeśli nawet oni tam mają coś do ukrycia, to
przecież są od nas całkowicie uzależnieni. Nie będą ryzykować.
- Zrobimy inaczej, Dean. Potrzebny będzie pilot. Najlepiej ktoś
znajomy. Może znasz kogoś odpowiedniego?
- Chyba znajdę. Mam paru kolegów w Służbie Międzygwiezdnej. Na przykład
Mirecki, wiesz który, szefie. Pomagał nam w czasie operacji "Wir". Albo
Olson, też dobry pilot.
- Porozmawiaj z nimi, może jeden będzie mógł lecieć.
- Jak to? - Dean popatrzył pytająco na komisarza. - "Gloria" ma już
skompletowaną załogę, trzech pilotów.
Komisarz uśmiechnął się lekceważąco.
- Powiedzmy, że jeden z nich dostanie nagle rozstroju żołądka i z
podejrzeniem choroby zakaźnej pójdzie na dwutygodniową obserwację do
szpitala.
- Czy nie lepiej pozostawić ten sam skład, a pogadać z jednym z
pilotów? - zastanowił się Dean.
Komisarz przecząco pokręcił głową.
- Nie mamy pewności, czy któryś z nich nie jest zamieszany w tę sprawę.
- Dobrze, poszukam kandydata. Jakie będzie jego zadanie
- Zaraz, po kolei. Najpierw zadanie dla ciebie. Zgodnie z własną
propozycją zastąpisz człowieka z przesyłki. W ten sposób znajdziesz się w
bazie na Ilionie zupełnie nie budząc podejrzeń. Istnieją dwie możliwości.
Jeśli oni tam wiedzą, kto miał być przesłany, musisz im zasugerować, że
zaszła pomyłka. Jeśli zaś nie wiedzą, to wszystko w porządku. Sądzę, że
nie po to ktoś wysyła im chorego człowieka, by go wykończyli. To można
zrobić na miejscu, w pierwszym lepszym szpitalu. A zatem nie powinno ci
grozić niebezpieczeństwo. Musisz jednak mieć w zapasie kilka zmyślonych
historyjek, których użyjesz w zależności od sytuacji. W momencie
krytycznym upoważniam cię... a nawet zobowiązuję do odkrycia kart. Nie
ryzykuj niepotrzebnie. Zresztą, ten pilot, o którym mówiliśmy, będzie cię
asekurował. Jego zadanie wyobrażam sobie mniej więcej tak...
Drugi pilot "Glorii" zachorował dokładnie na cztery dni przed
planowanym odlotem statku. W Zarządzie Linii Międzygwiezdnych zapanował
lekki popłoch, bo niełatwo znaleźć w tak krótkim czasie pilota gotowego
wyruszyć w daleką podróż z dnia na dzień. Tak się jednak szczęśliwie
złożyło, że Sven Olson przypadkiem znalazł się w Kosmoporcie w czasie
swego urlopu i nawet niezbyt długo dał się przekonywać. Machnął ręką,
przeklął psią służbę, w której nie dają człowiekowi przez parę miesięcy
spokojnie pomieszkać na Ziemi, i zgodził się lecieć w zastępstwie.
"Gloria", towarowiec międzygwiezdny dalekiego zasięgu, stała na
wysokiej orbicie okołoziemskiej. załadunek odbywał się przy użyciu dwóch
rakiet lądowniczych, które kursowały od dziesięciu dni między Ziemią a
statkiem, napełniając jego ładownie materiałami i sprzętem dla bazy na
Ilionie.
"Gloria" obsługiwała przeważnie tę właśnie planetę. Nie ona jedna
zresztą, na Ilionie rozwijała się produkcja cennych substancji, będących
surowcem dla przemysłu chemicznego i farmaceutycznego. Ogromne zasoby
mineralne i roślinne planety eksploatowane były na dość szeroką skalę, co
wymagało dostaw sprzętu i materiałów. Nakłady te zresztą zwracały się
natychmiast w postaci ładunku przywożonego przez te same, regularnie
kursujące statki. Na Ilionie działała grupa naukowców i inżynierów,
zamieszkałych tam od kilku lat wraz z rodzinami. Zadaniem ich było
nadzorowanie produkcji oraz badanie naturalnych warunków planety, które,
jak się okazało, niewiele różniły się od ziemskich. Te unikalne warunki
sprawiły, że planetę brano poważnie pod uwagę jako miejsce przyszłego
osadnictwa ziemskiego. Na razie jednak wykorzystywano przede wszystkim jej
nienaruszone bogactwa naturalne.
Sven przybył na "Glorię" w przeddzień startu, w chwili gdy statek
opuszczała ekipa techniczna. Zameldował się u pierwszego pilota,
pełniącego równocześnie obowiązki dowódcy statku, przywitał się z trzecim,
którego znał z kilku wspólnych rejsów, i poszedł obejrzeć swoją kabinę.
Była podobna do wszystkich, które zamieszkiwał na innych statkach.
Sprawa, w jaką się angażował, wyglądała interesująco. Sven przypominał
sobie teraz swój jedyny - jak dotąd - pobyt na Ilionie. Było to przed
paroma laty. Pamiętał, że cały dwutygodniowy postój na orbicie wypełniały
ciągłe loty rakiet lądowniczych, przenoszących ładunek na planetę. Sven
miał wówczas wielką ochotę poświęcić choć jeden dzień na obejrzenie
najbliższych okolic stacji. Niestety, program pracy był tak ułożony, że
ani chwili nie pozostało na dalsze wycieczki. Tak zresztą bywało również
na innych planetach, które odwiedzał, tylko że tamte nie wyglądały tak
zachęcająco i nie budziły turystycznych ciągot.
Sven rozpakował swój niewielki bagaż, przebrał się w strój służbowy i
poszedł obejrzeć ładownie. Rakiety lądownicze zadokowano razem z ostatnią
partią ładunku. W ten sposób ostatnia skrzynia z Ziemi wyląduje jako
pierwsza na Ilionie. Sven zszedł do luku rakiety numer dwa, spoczywającej
w zagłębieniu toru wyrzutni. Po chwili znalazł wśród licznych skrzyń tę,
która była oznaczona numerem trzysta dwanaście. Wypróbował amortyzatory
wstrząsów, sprawdził umocowanie i wrócił do swojej kabiny.
Start nastąpił zgodnie z planem.
Załoga bazy na Ilionie przyjęła lądownik ze zrozumiałą serdecznością.
Sven, który prowadził rakietę numer dwa, został powitany przez co najmniej
dziesięć osób oczekujących przed pawilonem na płycie kosmodromu. Większość
z nich natychmiast ruszyła w stronę rakiety, wokół której zgromadziły się
już automatyczne urządzenia wyładowcze i pojazdy. Wysoki, szpakowaty
mężczyzna przedstawił się Svenovi jako zastępca dowódcy.
Betonowa płaszczyzna lądowiska otoczona była ze wszystkich stron gęstym
wałem roślinności. Pojazdy odwożące ładunek z kosmodromu niknęły wśród
zieleni. Sven śledził skrzynie kolejno ukazujące się w otworze luku. Dźwig
układał je ostrożnie na platformach wózków elektrycznych. Gdy na stosie
innych pak spoczęła skrzynia numer trzysta dwanaście, Sven niby od
niechcenia wskoczył na wózek i pojechał razem z nią.
Magazyny znajdowały się niedaleko, wśród zieleni niskopiennego lasu. Za
nimi widać było zabudowania stacji, a jeszcze dalej, ponad wierzchołkami
drzew, dachy kilku wysokich budowli.
Skrzynia numer trzysta dwanaście spoczęła w głębi jednego z
pomieszczeń. Po chwili roboty przenoszące ładunek zastawiły ją następnymi
pakami. Sven stał jeszcze przez chwilę przed magazynem, by dobrze
zapamiętać to miejsce.
- Wyładunek nie potrwa długo - usłyszał tuż za sobą - ale zdążysz
jeszcze zjeść obiad. Sven odwrócił się. Stał za nim zastępca dowódcy
stacji.
- Nazywam się Lucas - powiedział. Nasz dowódca czuje się ostatnio
bardzo źle. To stary człowiek. Proponowano mu powrót na Ziemię, ale
odmówił. Jest tu od samego początku, przyzwyczaił się. A na mnie w tej
sytuacji spadają obowiązki gospodarza...
- Jesteś chemikiem?
- Nie, lekarzem. Wiesz, że produkujemy tutaj kilka rodzajów leków.
Kieruję laboratorium badawczym.
- Na tej planecie nie ma zwierząt?
- Nie. Tylko rośliny, ale w ogromnej obfitości gatunków. Większości
jeszcze nie zbadaliśmy dokładnie. To praca na całe lata.
- Chciałbym kiedyś obejrzeć z bliska to wszystko. - Sven zakreślił
dłonią łuk, wskazując otaczający ich las. - Jestem tu po raz drugi; ale
znowu chyba nie zdążę.
- Należy tylko żałować. Tu jest naprawdę pięknie. - Lucas ujął Svena
pod łokieć. - Ale już czas na obiad, czekają na nas.
W miarę zbliżania się do zabudowań stacji las przechodził w ładnie
utrzymany park, z alejkami wysypanymi drobnymi, szklistymi kamykami, które
błyszczały kolorowo w świetle żółtawego słońca. Na rabatach rosły
niezwykłe rośliny - nie kwitnące wprawdzie, ale o liściach tak rozmaitych
w kształcie, wielkości i odcieniach, że Sven podziwiał je, przystając co
chwila.
- To nasz mały ogród botaniczny - powiedział Lucas. - Zajmuje się nim
Wiktor, botanik i miłośnik tutejszej przyrody.
- Czy próbowaliście aklimatyzować tu ziemskie rośliny? - spytał Sven
nagle. Wydało mu się, że Lucas nie dosłyszał pytania bo przez chwilę
milczał.
- Owszem... - odpowiedział po dłuższym czasie. - Nawet sprowadzaliśmy
nasiona i sadzonki z Ziemi. Bardzo dużo zmarnowało się po krótkim czasie
wegetacji. Jak widzisz, nie mamy w ogrodzie żadnych ziemskich roślin. No,
jesteśmy na miejscu.
Stali przed wejściem do szklanego pawilonu. Wewnątrz widać było
kilkanaście osób, w tym kilkoro dzieci. Wszyscy oczekiwali gościa przy
zastawianym stole.
- To już u nas stało się tradycją - wyjaśnił Lucas. - Jutro i pojutrze
będziemy podejmowali tutaj twoich towarzyszy. Ty dziś wracasz na statek,
prawda? Zobaczymy się więc znowu za trzy dni, kiedy przylecisz z następną
partią ładunku. Postaram się zorganizować ci jakąś małą wycieczkę po
okolicy. Ale muszę znaleźć kogoś, kto ci będzie towarzyszył. Tu bardzo
łatwo zabłądzić. Las jest gęsty i wszędzie prawie taki sam. Są wprawdzie
mapy, ale nie na wiele przydają się człowiekowi nie znającemu tutejszych
warunków.
- Sam i tak bym nie ruszył się na krok poza teren stacji.
Lucas przedstawił obecnych. Brakowało w śród nich Arela, dowódcy, oraz
czterech innych osób nadzorujących rozładunek. Sven naliczył jedenaścioro
dorosłych i czworo dzieci, co łącznie z nieobecnymi stanowiło dwadzieścia
osób. Rachunek zgadzał się, tyle właśnie miała wynosić załoga bazy.
Najpierw z monotonnego szumu wyłoniły się głosy - początkowo
niezrozumiałe, potem coraz wyraźniejsze. Dean otworzył oczy, lecz zamknął
je natychmiast oślepiony jasnością pomieszczenia. Był już prawie zupełnie
przytomny, ale nadal leżał bez ruchu, starając się nie poruszać nawet
powiekami.
- Już się budzi - usłyszał nad sobą wypowiedziane półgłosem słowa. -
Proszę zastrzyk. Słabe ukłucie w zgięciu ręki. Od tej chwili zaczął
odczuwać istnienie własnego ciała. Wiedział gdzie jest - a właściwie,
gdzie powinien być.
- Gdzie jestem? - zapytał, ale wypadło to bardzo cicho.
- Wszystko w porządku - powiedział ten sam głos co poprzednio.
- Co zrobimy? - spytał. drugi głos.
Dean uchylił powieki. Widział nad sobą dwie postacie w lekarskich
kitlach.
- Porozmawiamy - odezwał się pierwszy głos.
- Kłopot...
- Po prostu jakieś niedopatrzenie. Oni tam zawsze czegoś nie dopilnują.
Zrobimy pełne badanie i wszystko się wyjaśni...
Dean otworzył szerzej oczy i rozejrzał się po pokoju. Leżał na zwykłym
szpitalnym łóżku. Pogój był niewielki, z dużym oknem o szybach
zamalowanych do połowy na biało. Za szybami widać było stalową kratę.
- Gdzie jestem? - powtórzył.
- W sanatorium - wyjaśnił wysoki mężczyzna o ciemnych, lekko
siwiejących włosach. - Proszę spokojnie leżeć. Wszystko jest w porządku,
lecz mamy drobny kłopot: przywieziono cię tutaj z cudzą dokumentacją. Nie
wiemy, co ci dolega, jak się nazywasz i tak dalej. Czy możesz nam dopomóc?
- Ja... chory? Nie przypominam sobie. Dean udał głębokie zamyślenie. -
Przepraszam, ale... nic nie pamiętam!
- Spróbuj sobie przypomnieć. - Szpakowaty pochylił się w kierunku
łysawego drobnego człowieczka i szepnął coś, a głośno dodał: -
encefalograf !
- Chyba tylko to. Reszta w porządku powiedział mały, przysuwając do
łóżka stolik z przyrządami.
Wprawnie rozmieścił elektrody na głowie Deana i przez chwilę obserwował
zapis. Wzruszył ramionami i pokazał coś palcem.
- Uhm. - Ten drugi odwrócił się w stronę drzwi, ale jeszcze przez ramię
dodał: - Jak skończysz, przyjdź do mnie.
Dean znów zamknął oczy. Czuł, jak mały zdejmuje elektrody, słyszał, jak
wychodzi. Gdy drzwi zamknęły się, spróbował wstać, lecz nie udało mu się
nawet usiąść. Czuł słabość kończyn, zawroty głowy.
"Do licha! Czy to już, naprawdę? - pomyślał. - Żeby chociaż wyjrzeć
przez okno, upewnić się!" Jeszcze raz, wytężając siły, spróbował wstać z
łóżka. Udało mu się chwycić oparcie fotela, dotarł do okna. Przekręcił
uchwyt zamka. Okno otworzyło się ukazując poprzez kraty widok na zielony
trawnik. W odległości kilkunastu metrów jaśniał wysoki, betonowy mur.
Równocześnie usłyszał dźwięk zamka w drzwiach. W pierwszej chwili
chciał szybko wrócić na posłanie, ale nogi ugięły się poci nim miękko i
usiadł obok łóżka. W drzwiach stał szpakowaty. Popatrzył na Deana
bezradnie oklapłego na podłodze i uśmiechnął się.
- Nie trzeba wstawać - powiedział podchodząc i pomagając mu usiąść. -
Jesteś osłabiony. Czy przypomniałeś sobie cokolwiek?
- Nie.., jeszcze nie. Było duszno, okno... - Aha. Dlatego wstałeś.
Niepotrzebnie, tu jest dzwonek.
- Gdzie jestem?
- W sanatorium, już ci mówiłem. - Ale... w którym, gdzie?
- W Atalcoro. Wiesz, gdzie to jest? - Nigdy tu nie byłem.
- Bardzo sympatyczna okolica. Będziemy cię leczyć. Tylko musimy
poczekać na dokumenty z twojej kliniki. Już wysłaliśmy telegram, wszystko
się wyjaśni.
"Chyba jednak jestem na miejscu - pomyślał Dean. - A na te dokumenty
długo przyjdzie czekać. Byle nie próbowali mnie na powrót hibernować..."
Za drzwiami rozległo się wołanie. Deanowi wydało się, że ktoś
wykrzyknął imię "Lucas". Znał to imię. Widział je na liście, którą dano mu
do przejrzenia w Kosmopolu.
Szpakowaty otworzył drzwi i wówczas Dean usłyszał kilka słów,
wypowiedzianych głośno przez kogoś:
- Rozbiła się jedna...
Potem syknięcie Lucasa. Tamten drugi ściszył głos i przez chwilę
wyjaśniał coś szeptem. - Gdzie? - zapytał Lucas głośniej.
- W pobliżu fermy.
- Do diabła! Jedziemy tam!
Dean z ulgą opadł na poduszkę. Teraz już był pewien. Ponadto mógł
przypuszczać, że wszystko idzie jak najlepiej.
Pułap chmur stał nisko: Ułatwiało to wykonanie zadania, choć z
orientacją w terenie nie było najlepiej. Gdy rakieta wyszła ponad chmury,
Sven sprawdził jeszcze raz obliczenia, wykonał zwrot i wszedł na parabolę.
Prędkość malała do zera, potem znów zaczęła rosnąć, a gdy osiągnęła
wyliczoną przed chwilą wartość, Sven włączył dysze gazowe. Rakieta osiadła
ciężko, z potężnym wstrząsem. Sven odpiął pasy, przez ramię przerzucił
torbę, poprawił kombinezon i podszedł do włazu. "Cztery minuty wystarczą"
- pomyślał regulując zegarowy zapalnik. Wgniótł przycisk i szybko otworzył
właz.
Pędził długimi susami przed siebie, w stronę gęstych zarośli
otaczających miejsce lądowania. Przedzierał się przez gęstwinę krzewów, aż
przypadł do ziemi. Potężny huk i błysk ognia ogłuszył i oślepił go na
chwilę. Leżał przycupnięty w chaszczach i czekał wytężając słuch. Po
kilkunastu minutach dotarło do niego dalekie brzęczenie silnika
helikoptera.
"W porządku" - pomyślał, wydobywając mapę i podręczny komplet
przyrządów topograficznych.
- Eksplozja nastąpiła prawdopodobnie w chwili uderzenia o powierzchnię.
Wybuch zbiorników spowodował całkowite zniszczenie rakiety, co
uniemożliwia dokładne zbadanie przyczyn awarii. Z okoliczności wypadku
wynika, że pilot, Sven Olson, niewątpliwie poniósł śmierć.
Lucas skończył czytanie.
Dwaj piloci "Glorii" z ponurymi twarzami podpisali protokół, uścisnęli
dłoń Lucasa i ruszyli w stronę kosmodromu.
- Człowiek lata, lata i nagle... - powiedział pierwszy i urwał
machnąwszy dłonią.
- Szkoda chłopaka. Młody był jeszcze... dodał drugi.
Wystartowali pozostałą rakietą lądowniczą unosząc ostatnią partię
ładunku na pokład "Glorii".
Sven ruszył w kierunku punktu, który naniósł na mapę w czasie
poprzedniego lotu. Na niewyraźnym fotogramie wyglądało to na grupę
zabudowań. Powinien dotrzeć tam za dwie godziny, jeśli nie napotka
niespodziewanych przeszkód terenowych.
Gdyby nie uderzający brak jakichkolwiek zwierząt, choćby much czy
mrówek - tutejszy las nie robiłby wrażenia czegoś obcego czy niezwykłego.
Owszem, rośliny były inne niż w umiarkowanych strefach klimatycznych
Ziemi, ale czy na Ziemi człowiek zna wszystkie gatunki roślin? Mieszkaniec
północnej Europy, nawet taki, który bywał w innych częściach świata,
przeniesiony nagle w gąszcz tropikalnego lasu z pewnością nie potrafiłby
odróżnić go od tego, iliońskiego, w którym zieleń, choć złożona z różnych
odcieni, miała wszakże ogólny koloryt taki właśnie, do jakiego przywykło
oko Ziemianina.
A niebo nad Ilionem - czyż nie mieści się w tej rozmaitości odcieni,
jakie może przybierać ziemskie niebo w różnych porach i pod różnymi
szerokościami geograficznymi?
Snując takie porównania Sven przebył cały wyznaczony odcinek i znalazł
się w pobliżu nieznanego obiektu ukrytego wśród lasów. Nie figurował w
rejestrze Ilionu, położony na północnym zachodzie z dala od kosmodromu i
zabudowań stacji. Czym był? Jaką rolę spełniał na tej planecie, na którą
zamierzano wysłać nielegalnie hibernowanego osobnika o nieustalone j
tożsamości?
Sven szedł teraz ostrożnie, badając teren. Do zmierzchu pozostawało
jeszcze ze trzy godziny, nie musiał się śpieszyć. Sądząc ze skutków
eksplozji, dla załogi Stacji i kolegów z "Glorii" nie mógł pozostać cień
wątpliwości. Rakieta wyparowała - efekt normalny przy wybuchu zasobników w
momencie uderzenia o grunt. Nikomu nawet do głowy przyjść nie mogło, że
pilot się uratował. Po prostu nie było to możliwe.
Svenowi zrobiło się żal towarzyszy. Wiedział, jak przeżywa się tego
rodzaju Wydarzenia podczas dalekiego rejsu.
"Na szczęście - pomyślał - nie pozostaną długo w tym przeświadczeniu.
Jeśli wszystko się uda..."
Zarośla zrzedły, przeświecała przez nie otwarta przestrzeń. Dotarł na
jej skraj i ze zdumieniem stwierdził, że rozciąga się przed nim rozległa
polana otoczona ogrodzeniem z drutu rozpiętego na wysokich, betonowych
słupach.
Drut był kolczasty, mocowany za pośrednictwem porcelanowych izolatorów.
Sven zbliżył się ostrożnie i leżąc w wysokiej trawie obejrzał ogrodzenie.
Poszukał przez chwilę w torbie, wydobył kawał izolowanego przewodu i
uziemiwszy jeden koniec, drugi zbliżył do drutu. Strzeliła długa iskra.
Sven schował przewód do torby, wychylił głowę nieco ponad wierzchołki traw
i rozejrzał się po polanie. W odległości kilkunastu metrów od pierwszego
znajdowało się drugie ogrodzenie, a dalej widać było rozrzucone na
znacznym obszarze małe, kolorowe domki oraz jeden większy budynek.
Wszystko razem wyglądało na osiedle domków kempingowych.
Sven zauważył, że pomiędzy domkami spacerowało kilka osób, z tej
odległości jednak nie mógł rozpoznać ich twarzy.
"Może po prostu przyjeżdżają tu na wypoczynek pracownicy stacji z
rodzinami" - pomyślał, lecz podwójne ogrodzenie pod napięciem zbyt
wyraźnie podważało tę koncepcję.
Teren dziwnego kempingu porastały niskie krzewy, jakieś ozdobne rośliny
kwitnące kolorowo. Svenowi wydało się, że rozpoznaje kilka krzewów bzu i
klomb czerwonych róż. Wokół wewnętrznego ogrodzenia od strony kempingu
ciągnął się gęsty żywopłot, przystrzyżony na wysokości kilkudziesięciu
centymetrów. Bez trudu przeciął palnikiem kilka drutów pierwszego
ogrodzenia, przebiegł chyłkiem dziesięć kroków i przycupnął za krzewami
żywopłotu. Rozejrzał się. Z lewej stromy zbliżały się dwie osoby.
Byli to chłopak i dziewczyna, oboje w wieku nie przekraczającym
dwudziestu pięciu lat. Wyglądali na mocno zajętych sobą, trzymali się za
ręce. Dziewczyna mówiła coś z przejęciem. Sven dostrzegł teraz ich twarze.
Nie, żadnej z nich nie widział tam, w Stacji, ani podczas uroczystego
obiadu, ani przedtem, na kosmodromie.
Zajęci rozmową przeszli obok. Sven przeciął druty i przesunął się
między gałązkami żywopłotu. Poza tymi dwojgiem nikogo więcej nie było w
pobliżu. Posuwając się ostrożnie, gotów w każdej chwili ukryć się za
krzewami, Sven ruszył za oddalającą się parą. W trawie widniała wydeptana
ścieżka, widocznie był to uczęszczany szlak spacerowy mieszkańców
kempingu.
Młodzi szli wpatrzeni wyłącznie w siebie. W chwili gdy mały pagórek
zasłonił budynki położone w głębi terenu, Sven zawołał. Zatrzymali się.
- Przepraszam - powiedział podchodząc. Patrzyli na niego obojętnie,
wyczekująco. Mógł teraz przyjrzeć się im dokładnie. Chłopak był dobrze
zbudowany, wysoki i barczysty. Miał na sobie krótkie spodenki i pasiastą
trykotową koszulkę. Dziewczyna była ubrana w dwuczęściowy kostium plażowy.
Na górnej części jej brzucha Sven dostrzegł ukośną, wyraźną kreskę,
biegnącą nad prawym biodrem w kierunku pleców, jakby ślad po źle
zrośniętym cięciu chirurgicznym.
- Przepraszam - powtórzył. - Gdzie mógłbym znaleźć Deana Torre?
- Torre? - dziewczyna popatrzyła na chłopaka. - Słyszałeś o takim,
Tommy?
- Chyba nie. Od jak dawna jest tutaj?
- Zdaje się, że od wczoraj... - bąknął Sven niepewnie.
- Możliwe, że jeszcze go nie znamy. Przywieźli go na zabieg?
- Tak...
- A ty, ty jesteś z obsługi? Dziewczyna patrzyła na kombinezon i torbę
Svena. - Ciebie tu jeszcze nie widzieliśmy. Przyjechałeś pewnie niedawno.
Od kiedy tu pracujesz?
- Dopiero zacząłem... Właśnie kazali mi naprawić parkan.
- Parkan? - dziewczyna wyraźnie zaniepokoiła się. - Czyżby coś go
uszkodziło? Słyszysz, Tommy? Ja się boję! Kiedyś wreszcie coś wlezie z
tego okropnego lasu! - Przytuliła się do chłopaka, który ochoczo objął ją
ramieniem.
- Nie bój się, Moniko. To na pewno nic groźnego, prawda?
- Oczywiście, to drobiazg. Druty rdzewieją, trzeba je czasem wymieniać.
- Sven natychmiast wszedł w rolę konserwatora parkanu.
- Czy one są naprawdę tak niebezpieczne? - Dziewczyna wciąż była nieco
wystraszona.
- Kto?
- No, te... pantery, czarne pantery?
- Ależ... - Sven urwał nagle, olśniony w jednej chwili. Tak!
Oczywiście! W ich mniemaniu te druty mają chronić przed niebezpieczeństwem
z zewnątrz! A w rzeczywistości...
- Tu nie ma czarnych panter - powiedział uspokajająco.
- Jak to? Doktor mówił przecież.
- Są inne niebezpieczeństwa. No to zabieram się do roboty. Aha, jeszcze
jedno słowo. Przepraszam cię, Moniko, tak się nazywasz, prawda? Muszę coś
powiedzieć Tomowi...
Tom spojrzał zdziwiony, ale puścił dziewczynę i podszedł do Svena.
- Słuchaj, chłopcze. Odprowadź swoją dziewczynę do domu i wróć tu za
chwilę. Będę czekał, muszę z tobą porozmawiać. - Sven mówił cicho, lecz
dobitnie.
- Nie rozumiem?
- Zrozumiesz, gdy ci powiem wszystko. To bardzo ważne, dotyczy ciebie,
twojej dziewczyny i... A teraz idź i wracaj zaraz. A przede wszystkim
nikomu ani słowa, rozumiesz? To sprawa waszego życia !
Starał się, by wypadło to groźnie. Miał wrażenie, że osiągnął cel, bo
chłopak bez dalszego wahania odszedł z dziewczyną w stronę zabudowań.
Sven ukrył się w żywopłocie i czekał. Minęło ponad pół godziny, nim Tom
zjawił się znowu.
- Z trudem przekonałem Monikę, by została... Ostatnio prawie się nie
rozstajemy. Ona tak się wszystkiego boi ! Od czasu drugiej nieudanej próby
zmieniła się bardzo. Ale... kocham ją nadal, jak przedtem. Wiesz, ona tyle
wycierpiała.
- Siadaj! - Sven pociągnął Toma w stronę żywopłotu. - Tu nikt nas nie
zobaczy. Powiedz mi, skąd jesteś i jak się tutaj znalazłeś?
- Jak to? Nie wiesz? - Tom spojrzał podejrzliwie na Svena, na jego
torbę i dłoń zaciśniętą w kieszeni. - Kim właściwe jesteś?
- To nieważne, dowiesz się zresztą za chwilę. Powiedz mi, jak się tu
znalazłeś. Mów szczegółowo, wszystko po kolei!
- No, zwyczajnie - chłopak był już wyraźnie zastraszony - leżałem w
szpitalu. Miałem wrodzoną wadę serca. Beznadziejny przypadek. Bez
przeszczepu nic nie dałoby się zrobić. Ale nie było dawcy, a poza tym,
rozumiesz: to kosztuje. Moja rodzina nie była w stanie zapłacić, zresztą
nikt nie wiedział, czy uda się operacja. Wtedy przyszedł do mnie doktor
Krims. Powiedział... powiedział, że on to zrobi za darmo. Tylko to potrwa
dłużej i muszę uprzedzić rodzinę, powiedzieć, że zgadzam się na operację i
przeszczep... O Krimsie słyszałem, że miał kilka udanych operacji.
Zgodziłem się. Leżałem u niego przez kilka dni, robił jakieś badania,
dostawałem narkozę, niewiele pamiętam. A później znalazłem się tutaj.
Przewieźli mnie nieprzytomnego, a gdy obudziłem się, powiedzieli, że mam
nowe serce. Krimsa już nie widziałem. Ale na tym nie koniec... To nowe
serce... Okazało się, że ono nie jest w ogóle moje. Ono nie było
wszczepione, tylko jakby... zainstalowane. Można je było odłączyć w każdej
chwili. Cięcia operacyjne też nie zostały zszyte, tylko jakby... jakby
zapięte na zamek błyskawiczny, rozumiesz? Skóra, osierdzie wszystko
spojone tak, że w każdej chwili można otworzyć, jak kieszeń!
Tom przerwał spoglądając trwożnie na Svena.
- A ty... jesteś.., z policji może? O co chodzi? Czy oni tu coś
nielegalnie Czy coś grozi Monice?
- Człowieku! Nie wiem, co komu grozi, ale nielegalnie to zbyt słabe
określenie. Więc mówiłeś, że jak kieszeń...
- Tak, właśnie jak kieszeń z błyskawicznym zamkiem. Kiedy już miałem to
serce i przyzwyczaiłem się, że je mam, że ono normalnie pracuje, wtedy
oni...
- Kto to są "oni"?
- No, doktor Lucas i ten drugi, Wiktor. Więc Lucas powiedział, że to
serce nie jest oczywiście moje, ale mogę sobie zarobić na własne, jeśli
popracuję dla nich.
- Jaka to miała być praca?
- Bardzo prosta. Miałem tu mieszkać, jeść, spać i w ogóle, czuć się
dobrze i być zdrowy... - Tylko tyle?
- No, nie. Miałem im przechowywać żywe serca. Dla pacjentów, których tu
przywozili, dla takich, co to nie mogą już czekać na dawcę.
- Jak to? - Sven patrzył na .chłopaka, zupełnie nie rozumiejąc. -
Odbierali ci to serce? - No, nie tak zupełnie. Zawsze miałem dwa.
O, teraz też mam dwa. Tu... i tu... Jedno tam, gdzie powinno być serce,
a drugie nieco z prawej, pod łukiem żeber. Wyjęli mi kawałek prawego
płuca, ale to nie przeszkadza. Mam dwa serca, oba podłączone tak, że w
każdej chwili można je wyjąć. To znaczy, nie oba naraz. Kiedy zabiorą
jedno, to po pewnym czasie dają drugie.
- A kiedy... masz dostać swoje, na własność?
- Jak znajdzie się odpowiednie, które będzie można wszczepić na stałe,
bez obawy odrzucenia... Taki jak ja nazywa się u nich nosicielem.
- Dużo tu takich?
- Jest kilkunastu. Niektórzy mają po cztery nerki, po dwa żołądki.
- A pacjentów - ilu tu bywa?
- Przywożą po jednym, po dwóch. Zwykle jest tutaj kilku, a potem, jak
przeszczep się przyjmuje, odsyłają ich do domu.
- Więc obiecali ci za tę... pracę nowe serce. - Tak mówił Lucas.
- A czy nie zastanawiałeś się, skąd biorą organy, które wy
przechowujecie?
- Myślę, że... od tych, których nie dało się uratować... Tyle ludzi
umiera w wypadkach... Mają zdrowe serca, wątroby... Z jednego takiego
można pobrać organy dla kilku innych. Tak mi to wyjaśnił doktor Lucas...
- Z jednego... z wypadku... - Sven zastanowił się przez chwilę. Myśl,
która teraz przyszła mu do głowy, zaniepokoiła go i zmusiła do
przyspieszenia akcji.
- Posłuchaj ! - powiedział. - Czy wiesz, gdzie się znajdujesz?
- Oczywiście. W Ameryce Południowej, niedaleko Atalcoro...
- To nieprawda. Jesteśmy na planecie Ilion. - Co? Oszalałeś chyba? Te
rośliny, róże, bzy, to powietrze i niebo... Przecież żyjemy tu normalnie.
Ty chyba oszalałeś! Kim ty jesteś? Może... może przywieźli cię tutaj na
przeszczepienie... mózgu?
Tom zerwał się na nogi i zanim Sven zdążył go przytrzymać, popędził w
stronę kolorowego domku za wzgórzem.
"Wziął mnie za wariata. Cholera, że też nie przewidziałem tego! Teraz
będą mnie ganiać po lesie jak zwierzę. A Dean... Jeśli ten z chorą nerką
miał być pacjentem, to pół biedy, nic Deanowi nie zrobią, dopóki nie
wyjaśni się, kim on jest... Ale jeśli to miał być..."
Svenem wstrząsnął zimny dreszcz. Na Ilion dostarczano - oprócz
pacjentów - także części zamienne w postaci żywych jeszcze, lecz ciężko
chorych ludzi, których tam, na Ziemi, uznano zapewne za zmarłych...
W jaki sposób - było już zupełnie jasne. A dlaczego właśnie tutaj? Na
to pytanie Sven też potrafił odpowiedzieć sobie bez wahania. Gdzież by
indziej, jak nie na odległej planecie, mogła działać bezkarnie szajka
uprawiająca tak koszmarny proceder... Tych, którzy mogli zapłacić,
"uczciwie" obsługiwano. Reszta musiała zapracować na swoją operację... Czy
kiedykolwiek mieli powrócić na Ziemię? Wystarczyło przecież... Ależ tak!
Oni także mogli być uznani za zmarłych! Na pewno tak to było urządzone. A
więc Tom, a także inni nosiciele, w pewnej chwili oddadzą nie tylko dane
im na przechowanie organy, ale także całą resztę - jeśli zajdzie
potrzeba... Mimo postępów immunologii wciąż jeszcze wiele operacji nie
daje pozytywnych wyników. Potrzeba licznych dawców, nim uda się uratować
jednego pacjenta!
Tom. Biedny chłopak zakochany w dziewczynie, zapewne pacjentce, którą
usiłują tu zaopatrzyć w nową wątrobę czy coś tam innego. Nigdy nie wróci
na Ziemię, choć zarówno on, jak i ta jego dziewczyna są święcie
przekonani, że nigdy Ziemi nie opuszczali...
Po to wszak ta cała maskarada, ziemskie rośliny, druty uniemożliwiające
poruszanie się poza zamkniętym obszarem...
Sven wycofał się pospiesznie do lasu. Wyszukał kryjówkę w gęstych
zaroślach, ściemniało się. Miał nadzieję, że jeśli nawet Tom zawiadomi
Lucasa o spotkaniu z szaleńcem, to do rana nic mu nie grozi. Leżał, lecz
niepokój nie pozwalał mu zasnąć.
"Jeśli Tom opisze mnie Lucasowi lub komukolwiek z tej szajki, oni od
razu domyślą się, o co chodzi. Wtedy także Deanowi grozi
niebezpieczeństwo... Nie, Deanowi nic nie grozi, muszą się liczyć z tym,
że Ziemia wie o wysłaniu Deana. Ale ja..."
Zadrżał. Uświadomił sobie, że tamci mają w ręku protokół jego śmierci
podpisany przez obu pilotów "Glorii" !
"Jeśli Tom opowie wszystko, zniszczą kemping i jego mieszkańców.
Powiedzą, że kontener numer trzysta dwanaście rozbił się wraz z rakietą i
ze mną... Nie będzie przeciw nim żadnego dowodu! Trzeba natychmiast
działać!"
Sven zerwał się na nogi i pognał w stronę zabudowań. Z trudem
odnajdując w ciemności drogę dotarł do dziury w ogrodzeniu. Dłuższą chwilę
leżał za żywopłotem obserwując teren kempingu. Ściemniło się zupełnie,
lecz wiedział, że za godzinę powinien wzejść Odys, naturalny satelita
planety. Księżyc ten dawał dość dużo światła i Sven liczył, że uda mu się
odnaleźć budynek, w którym mieszkał Tom.
Odys wzeszedł wkrótce i Sven zdziwił się nieco, że mieszkańcom kempingu
nie wydawał się on różny od ziemskiego. Pomijając dość widoczną różnicę
średnicy kątowej - na tarczy nie było tak dobrze znanego mieszkańcom Ziemi
zarysu księżycowej "twarzy"...
Przemykając się chyłkiem Sven zauważył, że wszystkie budynki mają
okiennice pozamykane tak szczelnie, że tylko gdzieniegdzie przenikały
słabiutkie smużki światła. Ostrożnie obszedł maleńki drewniany budynek i
skrył się w krzaku bzu. Znów obserwował przez kilka minut teren wokoło. W
pewne j chwili usłyszał trzaśnięcie drzwi. W oknie niedalekiego piętrowego
domu zapaliło się światło. Sven wyjął z torby lornetkę.
Okno nie było zasłonięte. Wewnątrz pomieszczenia widniała sylwetka
szczupłego, zgarbionego mężczyzny. Nigdzie indziej nie dostrzegł świateł,
po terenie nikt się nie kręcił. Wyszedł zza krzewu i zbliżył się do drzwi
domku, przy którym się ukrył. Zapukał ostrożnie i nacisnął klamkę.
Stawiała opór, zapukał więc ponownie, głośniej. Wewnątrz ktoś poruszył
się, zaszurały drobne kroki.
- Kto tam? - zapytał zza drzwi wystraszony głos kobiety.
- Chciałbym mówić z Tomem. - To nie tutaj.
- Czy to Monika? - Tak. Ale kto tam?
- Rozmawiałem z wami dziś przy parkanie. - Ach... - dziewczyna urwała
nagle. - To ty... Wiem. Tom powiedział mi o tobie. Rozmawialiśmy długo.
Powinieneś stąd odejść, prędko... Uciekaj.
- Otwórz. Muszę z tobą pomówić.
- Nie mogę. Zamykają nas o zmroku, nie mam klucza.
- Ach, tak... Zaczekaj, spróbuję otworzyć. Sven sięgnął do torby, wyjął
kilka drobnych narzędzi i przez chwilę manipulował przy zaniku. Bez trudu
udało mu się sforsować prosty zamek.
Monika stała w piżamie i rannych pantoflach, z włosami zaplecionymi w
warkocz. Na jej twarzy widać było zaniepokojenie, lecz nie zaprotestowała,
gdy Sven wszedł do wnętrza pokoiku.
Na stole paliła się słaba lampka elektryczna. Pod ścianą stało
szpitalne łóżko.
- Wybacz, że cię obudziłem - powiedział Sven.
- Właściwie to dobrze, że przyszedłeś właśnie tutaj, do mnie, a nie do
Toma - powiedziała siadając na łóżku. - Rozmawialiśmy o tobie, nawet
pokłóciliśmy się trochę. Tom nie chciał wierzyć w to, co mu powiedziałeś,
ale po namyśle doszliśmy do przekonania, że możesz mówić prawdę...
- To jest prawda, Moniko. Nazywam się Olson i obecnie współpracuję z
Kosmopolem. Ci ludzie, których uważaliście za lekarzy sanatorium w pobliżu
Atalcord, są pracownikami stacji badawczej na planecie Ilion. To, co z
wami robią, jest nielegalne i bezprawne. Podejrzewam ponadto, że dopuszcza
ją się zbrodni...
- Oni pozwalają nam żyć ! - przerwała dziewczyna. - Dzięki nim żyje
Tom, a i mnie także próbują leczyć.
- Możliwe. Ale czy zdajesz sobie sprawę jakim kosztem?
- Rozmawialiśmy o tym z Tomem. On mówi, że to nie ma znaczenia.
- Muszę udowodnić im, że działają bezprawnie. A wy pomożecie mi.
- Nie! - Dziewczyna wstała i spojrzała zdecydowanie w twarz Svena. -
Nie możemy ci pomóc. To byłoby sprzeczne z naszymi interesami. Tom
postanowił powiedzieć o tobie Lucasowi. Nawet, jeśli to, co mówisz, jest
prawdą. Rozmawiał z innymi. Wszyscy są tego zdania. Oni żyją dzięki
Lucasowi, zrozum to! Są szczęśliwi i zupełnie ich nie obchodzi czyim
kosztem!
Przerwała i znów usiadła, patrząc w podłogę. - Ja niezupełnie zgadzam
się z Tomem, ale... ja go kocham i nie mogę przyczynić się do jego
nieszczęścia. Przecież... Czy nie rozumiesz, co się stanie? Kiedy ty
aresztujesz Lucasa i tamtych, to... ludzie tutaj, nosiciele organów,
pozostaną bez szans. Kto im wszczepi za darmo te organy, których
potrzebują? Aby udał się przeszczep trzeba wielu prób... Kto będzie im
dostarczał wciąż nowych serc, nerek? Te, które teraz noszą w sobie, mogą
pracować tylko przez krótki czas - rok, dwa najwyżej . Potem muszą być
zastąpione nowymi. Jeśli zlikwidujecie tę zbrodniczą metodę Lucasa, komu
będą potrzebni oni, żyjący dzięki tej zbrodni?
- Nie przesadzaj, Moniko! - Sven starał się mówić łagodnie i spokojnie.
- Przecież każdemu z nich można przeszczepić odpowiednie organy, tak jak
pacjentom Lucasa!
- Nie, to nie ,takie proste. Sama wiem, jak to jest. U mnie już drugi
raz operacja s