Brown Sandra - W objęciach chłodu
Szczegóły |
Tytuł |
Brown Sandra - W objęciach chłodu |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Brown Sandra - W objęciach chłodu PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Brown Sandra - W objęciach chłodu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Brown Sandra - W objęciach chłodu - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Sandra
Brown
W objęciach
chłodu
Strona 2
1
Grób był wykonany niedbale.
Wedle prognoz, nadchodząca śnieżyca miała być burzą stu
lecia.
Miejsce ostatniego spoczynku Millicent Gunn - zaginionej
tydzień temu osiemnastolatki o krótkich brązowych włosach,
delikatnej budowie ciała, i wzroście około metra sześćdziesię
ciu - było niczym więcej niż tylko płytkim rowem w twar
dej ziemi, wystarczająco długim, aby ukryć ciało. Jego głębo
kość można będzie poprawić, kiedy nadejdzie wiosna i grunt
zacznie rozmarzać. Oczywiście jeżeli do tego czasu padlino
żercy nie rozprawią się z ciałem.
Ben Tierney przeniósł spojrzenie ze świeżo wykopanego
grobu na pozostałe, położone w pobliżu cztery mogiły. Ściółka
leśna i opadłe gałęzie drzew zapewniały im naturalny kamu
flaż, jednak każdy z kopców zmieniał subtelnie topografię wy
boistego terenu - jeżeli ktoś wiedział, czego szuka. Pień mar
twego drzewa, które przywaliło jeden z grobów, maskował
wszystko. Jedynie ktoś, kto znał prawdę, potrafił rozpoznać,
co kryje ta okolica.
Ktoś taki jak Tierney.
Spojrzał po raz ostatni na pusty, płytki grób, a potem pod
niósł leżącą u jego stóp łopatę i wycofał się tyłem. Zauważył
wtedy ciemne odciski podeszew, odznaczające się wyraźnie na
białym dywanie mokrego śniegu. Nie martwiło go to zbytnio.
5
Strona 3
Jeżeli meteorolodzy mieli rację, wkrótce owe ślady przykryje
kilkanaście centymetrów śniegu. Zanim grunt odmarznie na
dobre, odciski butów rozpłyną się w powstającym błocie.
Nie poświęcił im ani jednej minuty więcej. Musiał zejść
z góry i to natychmiast.
Zostawił samochód przy drodze, kilkaset metrów od wierz
chołka, na którym skrywał prowizoryczny cmentarz. Chociaż
Tierney poruszał się teraz w dół zbocza, nie było tu żadnej
ścieżki, która wiodłaby przez gęstwinę lasu. Gęste poszycie
pomagało mu jako tako łapać przyczepność w czasie wędrów
ki, ale teren był nierówny i niebezpieczny, tym bardziej że
siekący w oczy mokry śnieg ograniczał widoczność. Chociaż
Tierney się spieszył, musiał uważnie stawiać każdy krok, aby
uniknąć upadku.
Synoptycy zapowiadali zamieć od wielu dni. Zderzenie się
kilku frontów atmosferycznych miało wywołać jedną z najgor
szych nawałnic w historii tej okolicy. Ludzie, którzy zamiesz
kiwali obszar objęty burzą, zostali poinstruowani, aby zgroma
dzić zapasy jedzenia, powziąć wszelkie środki ostrożności,
zostać w domu i odłożyć na później planowane podróże. Tylko
głupiec wybrałby się dziś w góry - albo ktoś, kto miał coś bar
dzo ważnego do zrobienia.
Ktoś taki jak Tierney.
Lodowata mżawka padająca przez całe popołudnie teraz
zamieniła się w zamarzający deszcz ze śniegiem. Kiedy Tier
ney przedzierał się przez las, zmarznięte płatki siekły go
w twarz niczym ostre igiełki. Przygarbił ramiona i postawił
kołnierz, częściowo zasłaniając zdrętwiałe z zimna uszy.
Prędkość wiatru wzrosła znacząco. Korony drzew kołysały
się gwałtownie, klekocząc nagimi gałęziami niczym pałeczka
mi do werbli. Wichura obrywała igły z sosen i świerków, mio
tała nimi w powietrzu. Jedna z nich uderzyła Tierneya w po
liczek.
Ponad sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, z północnego
zachodu, pomyślał, automatycznie rejestrując warunki otocze
nia. Instynktownie potrafił określić takie rzeczy, jak prędkość
6
Strona 4
wiatru, czas, temperaturę i stronę świata. Zupełnie jak gdyby
w którejś części mózgu miał wbudowany wiatrowskaz, zega
rek, termometr i GPS, nieustannie dostarczające danych jego
podświadomości. Był to talent, który Tierney rozwinął w nie
zwykłą umiejętność, szlifując ją przez większość dorosłego
życia, które spędził w terenie. Nie musiał się zastanawiać nad
nieustannie zmieniającymi się warunkami środowiska i często
korzystał ze swoich zdolności, aby uzyskać potrzebne mu
w danej chwili informacje.
Teraz właśnie przyszła na to odpowiednia pora. Tierney nie
zamierzał utknąć gdzieś na zboczu Cleary Peak - po Mount
Mitchell drugiej co do wysokości góry w Karolinie Północ
nej - ze szpadlem w dłoni, wracając z miejsca, w którym były
cztery stare groby i piąty, dopiero co wykopany.
Lokalna policja nie czyniła znaczących postępów w śledz
twie dotyczącym spraw kryminalnych. Tak naprawdę miejsco
wy wydział był śmiechu wart. Komendant Dutch Burton, były
detektyw z wielkiego miasta, został wyrzucony z poprzedniej
pracy. Teraz zawiadywał bandą nieudolnych małomiasteczko
wych policjantów, kmiotków odzianych w odpicowane mun
dury z lśniącymi odznakami, którzy mieli trudności nawet ze
złapaniem gnojka wypisującego sprayem obsceniczne teksty
na pojemnikach na śmieci za stacją Texaco.
Teraz skoncentrowali się na dochodzeniu w sprawie pięciu
zaginionych osób. Pomimo niewątpliwej prostoty umysłowej,
nawet oni zdołali dojść do wniosku, że zaginięcie pięciu ko
biet w małym miasteczku w ciągu dwóch i pół roku to coś
więcej niż tylko zbieg okoliczności. W wielkim mieście taka
statystyka zostałaby przebita inną, bardziej przerażającą, ale
tutaj, w tej górzystej, słabo zaludnionej okolicy zniknięcie pię
ciu kobiet było prawdziwym wstrząsem. Powszechnie sądzo
no, że owe kobiety padły ofiarą zbrodni, tak więc głównym
zadaniem policji było odnalezienie nie tyle osób, ile ludzkich
szczątków. Podejrzenie mogłoby paść na człowieka targające
go przez las łopatę.
Na kogoś takiego jak Tierney.
7
Strona 5
Jak dotychczas udało mu się uniknąć zainteresowania ko
mendanta Burtona i chciał, żeby tak zostało.
Maszerując w dół zbocza, zaczął przypominać sobie pod
stawowe fakty dotyczące kobiet pogrzebanych na szczycie.
Carolyn Maddox, dwudziestosześciolatka z obfitym biustem,
pięknymi czarnymi włosami i ogromnymi brązowymi oczami,
zaginiona zeszłego października. Samotna matka mająca na
wyłącznym utrzymaniu dziecko chore na cukrzycę. Sprzątała
pokoje w jednym z miejscowych pensjonatów. Jej życie było
ponurą, wyczerpującą mordęgą. Teraz zaznała wiecznego spo
koju i odpoczynku, podobnie jak Laureen Elliott, samotna,
otyła blondynka, która pracowała jako pielęgniarka w miejsco
wej klinice.
Betsy Calhoun, owdowiała gospodyni domowa, była star
sza od pozostałych ofiar. Z kolei Torrie Lambert, pierwsza
ofiara, była najmłodsza, najładniejsza z nich wszystkich i jako
jedyna nie mieszkała w Cleary.
Tierney przyspieszył, próbując uciec przed własnymi myś
lami i pogarszającą się pogodą. Na gałęziach drzew, podobnie
jak na kamieniach pod jego stopami, zaczął krystalizować się
lód. Stroma, kręta ścieżka prowadząca do Cleary wkrótce sta
nie się nie do przejścia. Musiał za wszelką cenę zejść z tej
cholernej góry.
Na szczęście jego wewnętrzny kompas po raz kolejny go nie
zawiódł. Tierney wynurzył się z lasu nie dalej niż pięć metrów
od miejsca, w którym rozpoczął wspinaczkę. Nie zdziwił go wi
dok jego samochodu, pokrytego cienką warstwą zlodowaciałe
go śniegu. Podszedł do niego, oddychając ciężko i wypuszcza
jąc z ust obłoczki pary. Wędrówka w dół zbocza była męcząca,
a może przyspieszony oddech i gwałtowne bicie serca spowo
dowane było strachem. A może frustracją. Albo żalem.
Wrzucił łopatę do bagażnika, ściągnął gumowe rękawiczki
i umieścił obok szpadla, po czym zatrzasnął klapę. Wsiadł do
samochodu, z ulgą witając schronienie przed bezlitosnym wia
trem. Trzęsąc się, chuchnął w dłonie i energicznie je roztarł,
usiłując przywrócić krążenie zgrabiałym palcom. Wcześniej
8
Strona 6
musiał włożyć gumowe rękawiczki, które, niestety, nie sta
nowiły żadnej ochrony przed zimnem. Wyciągnął z kieszeni
płaszcza skórzane rękawice podbijane kaszmirem, nałożył je
i przekręcił klucz w stacyjce.
Nic.
Podpompował gaz i spróbował znowu. Silnik nawet się
nie zakrztusił. Po kilku nieudanych podejściach Tierney od
chylił się na siedzeniu i wpatrzył we wskaźniki na desce roz
dzielczej, jakby spodziewał się, że powiedzą mu, co zrobił źle.
Przekręcił kluczyk jeszcze raz, ale silnik był tak samo mar
twy i milczący, jak kobiety pogrzebane niedbale na pobliskim
wzgórzu.
- Cholera jasna! - uderzył zwiniętymi w pięść dłońmi
w kierownicę i zapatrzył się przed siebie, chociaż przednia
szyba samochodu była całkowicie pokryta warstwą lodu. -
Masz przerąbane, Tierney - mruknął.
2
- Wiatr się wzmógł, pada zamarzający deszcz ze śnie
giem - zauważył Dutch Burton, puszczając zasłonę, która
opadła na miejsce. - Powinniśmy się stąd zbierać.
- Muszę jeszcze opróżnić te półki. To wszystko. - Lilly
chwyciła stosik książek w twardej okładce, stojących na wbu
dowanej w ścianie półce i umieściła je w pudle.
- Zawsze lubiłaś czytać, kiedy tu przyjeżdżaliśmy.
- Mogłam wtedy nadrobić zaległości w najnowszych best
sellerach. Nikt mi nie przeszkadzał.
- Poza mną - powiedział Dutch. - Pamiętam, że zwykłem
marudzić, dopóki nie odłożyłaś książki na bok i nie zaczęłaś
zajmować się mną.
Siedząca na podłodze Lilly spojrzała na Dutcha z uśmie
chem. Nie przyłączyła się jednak do jego miłych wspomnień
o tym, jak spędzali wolny czas podczas pobytu w górskiej cha-
9
Strona 7
cie. Na początku przyjeżdżali tutaj na weekendy, aby odpo
cząć od pracowitych dni w Atlancie, a potem by się po prostu
zrelaksować.
Wróciła do pakowania pozostałych rzeczy, które stanowiły
jej własność. Zabierze je dziś ze sobą. Nigdy więcej nie wróci
do tego domu, podobnie jak Dutch. To ostatni rozdział w ich
historii, a właściwie epilog wspólnego życia. Lilly miała na
dzieję, że pożegnanie będzie możliwie jak najmniej sentymen
talne. Wyglądało jednak na to, że Dutch obrał inną, pełną
wspomnień drogę.
Być może reminiscencje minionych dni miały poprawić mu
humor albo sprawić, że Lilly poczuje się winna. Nie zamie
rzała jednak angażować się w jego grę. Dobre chwile ich
wspólnego życia zostały przesłonięte złymi do tego stopnia, że
jakiekolwiek wspomnienia otworzyłyby jedynie niedawno za
gojone rany. Skierowała więc rozmowę na nieco bardziej prag
matyczny temat:
- Sporządziłam kopie wszystkich dokumentów zamyka
jących transakcję. Są tam, wraz z czekiem na połowę sumy za
dom.
Dutch spojrzał na brązową kopertę leżącą na dębowym sto
liku do kawy, którą wskazała Lilly, jednak nie wziął jej do
ręki.
- To nie w porządku, żebym dostał połowę sumy.
- Dutch, już o tym rozmawialiśmy. - Zagięła wieko karto
nu i zamknęła go, żałując, że nie może równie łatwo zakoń
czyć tej dyskusji.
- To ty zapłaciłaś za ten dom.
- Kupiliśmy go razem.
- Ale tylko dzięki twoim zarobkom. Z mojej pensji nie by
łoby nas stać na ten luksus.
Lilly popchnęła pudło w kierunku drzwi, a potem stanęła,
spoglądając Dutchowi prosto w oczy.
- Kiedy kupiliśmy ten dom, byliśmy małżeństwem i dzie
liliśmy go jako małżeństwo.
- Kochaliśmy się tutaj jako małżeństwo.
10
Strona 8
- Dutch...
- Byliśmy małżeństwem, kiedy podawałaś mi rano kawę,
ubrana wyłącznie w uśmiech i ten afgan - Dutch wskazał dzia
ną narzutę na fotel.
- Proszę, nie rób tego.
- To ja miałem to powiedzieć. - Zbliżył się do niej. - Nie
rób tego.
- Już się stało. Sześć miesięcy temu.
- Mogłabyś to zmienić.
- Mógłbyś się z tym pogodzić.
- Nigdy się z tym nie pogodzę.
- Jak chcesz. - Zaczerpnęła powietrza i ciągnęła, już ci
szej: - To twoja metoda, Dutch. Nie chcesz przyjąć do wiado
mości, że coś się zmieniło. Jeśli nie umiesz tego zrobić, nigdy
nie zdołasz pogodzić się z rzeczywistością.
- Nie chcę zaakceptować tego, że odchodzisz - rzucił za
czepnie.
- Będziesz musiał.
Odwróciła się do niego plecami, przyciągnęła pusty karton
w pobliże półki i zaczęła wypełniać go książkami, nieco mniej
ostrożnie niż poprzednio. Chciała wyjechać jak najszybciej,
zanim będzie zmuszona powiedzieć więcej przykrych rzeczy,
aby przekonać Dutcha, że ich małżeństwo dobiegło końca. Na
zawsze.
Zapadła długa cisza, przerywana jedynie wyciem wiatru
miotającego koronami rosnących wokół drzew. Gałęzie tłukły
o dach coraz mocniej i częściej. Lilly pragnęła z całej duszy,
żeby Dutch wyszedł przed nią. Nie chciała, żeby był tutaj, kie
dy będzie wyjeżdżała. Wiedział, że to ostatni raz i mógł się
znowu załamać. Lilly przechodziła przez to już wcześniej i nie
miała ochoty na kolejne doświadczenie tego typu. Ich osta
teczne rozstanie nie musiało zamienić się w scenę pełną żółci
i goryczy, ale Dutch wyraźnie do tego zmierzał, przypomina
jąc o starych kłótniach. Z pewnością nie robił tego specjalnie,
ale odgrzebywanie dawnych pretensji tylko utwierdziło ją
w przekonaniu, że rozwód był właściwą decyzją.
11
Strona 9
- Louis L'Amour jest chyba twój - podniosła książką. -
Chcesz go wziąć czy mam zostawić dla nowych właścicieli?
- Dostaną całą resztę - odparł posępnie. - Równie dobrze
możesz dorzucić książkę.
- Łatwiej było sprzedać meble razem z domem - powie
działa. - Były kupione z myślą o tym miejscu i nigdzie indziej
nie będą wyglądały tak dobrze. Poza tym, żadne z nas nie ma
ich gdzie postawić, więc co mielibyśmy z tym wszystkim zro
bić? Wynieść z chaty po to tylko, żeby później sprzedać cały
komplet komuś innemu? Gdzie miałabym je przechowywać?
Sprzedaż domu z pełnym wyposażeniem była bardziej sen
sowna.
- Nie o to chodzi, Lilly.
Wiedziała, o co chodzi. Dutch nie chciał, żeby obcy ludzie
zamieszkali w tym domku i używali rzeczy, które należały
wcześniej do nich obojga. Pozostawienie wszystkiego w nie
naruszonym stanie po to, żeby korzystał z tego ktoś inny, wy
dawało mu się świętokradztwem, naruszeniem prywatności,
której doświadczali w tym miejscu.
- Nie obchodzi mnie, jak rozsądna wydaje się sprzedaż
całego tego kramu, Lilly - rzekł. - Pieprzyć to! Jak możesz
znieść myśl o tym, że jacyś obcy ludzie będą spali w naszym
łóżku, w naszej pościeli? - Taka była jego reakcja, gdy po
dzieliła się z nim swoim pomysłem na pozbycie się mebli.
Najwyraźniej jej decyzja nadal go złościła, ale teraz było za
późno na zmianę zdania, nawet gdyby ona tego chciała. A nie
chciała.
Po opróżnieniu wszystkich półek na regale rozejrzała się,
szukając czegoś, co mogła przeoczyć.
- Te konserwy - powiedziała, wskazując na zapasy usta
wione na barze, który oddzielał kuchnię od dużego pokoju. -
Chcesz je ze sobą zabrać?
Dutch potrząsnął głową. Lilly wrzuciła wszystko do ostat
niego, wypełnionego tylko do połowy pudełka z książkami.
- Poleciłam odłączyć wszystkie urządzenia, ponieważ
nowi właściciele pojawią się tutaj dopiero na wiosnę. - Dutch
12
Strona 10
bez wątpienia dobrze o tym wiedział. Powiedziała to wyłącz
nie po to, by wypełnić ciszę, która stawała się coraz cięższa,
w miarę jak usuwała kolejne pamiątki po sobie. - Jeszcze kil
ka rzeczy z łazienki i będę się zbierała. Wyłączę wszystko, za
mknę drzwi i zgodnie z umową zostawię klucz u pośrednika,
w drodze do domu.
Z wyrazu twarzy i postawy Dutcha przebijała rozpacz
i smutek. Pokiwał głową, ale nic nie powiedział.
- Nie musisz na mnie czekać, Dutch. Jestem pewna, że
wzywają cię obowiązki.
- No to niech poczekają.
- Przy takich warunkach pogodowych? Pewnie będziesz
musiał kierować ruchem na drodze do supermarketu - rzuciła
lekkim tonem. - Wiesz, że wszyscy szykują zapasy jak na
wojnę. Pożegnajmy się teraz i jedź do miasta.
- Poczekam na ciebie. Wyjedziemy razem. Weź, co trze
ba - machnął ręką w stronę łazienki. - Ja tymczasem załaduję
pozostałe pudła do twojego bagażnika.
Chwycił pierwszy karton i wyniósł go na zewnątrz. Lilly
weszła do sąsiedniego pokoju. Łóżko z dwiema szafkami noc
nymi po bokach stało niczym przyrośnięte do ściany pod po
chyłym sufitem. Poza nim jedyne meble w sypialni to komoda
i fotel bujany. Naprzeciwko okna. A sąsiednią ścianę stano
wiły drzwi do wbudowanej szafy. Było tam również wejście
do małej łazienki.
Wcześniej Lilly zaciągnęła zasłony, więc pokój pogrążony
był w półmroku. Sprawdziła szafę. Puste wieszaki wyglądały
żałośnie. W szufladach komody nie pozostało nic. Weszła do
łazienki, zebrała przybory toaletowe, których używała rano,
wrzuciła do plastikowej kosmetyczki podróżnej i po upew
nieniu się, że w apteczce nie pozostały żadne leki, wróciła
do sypialni. Włożyła saszetkę do walizki, która leżała otwar
ta na łóżku. Zamknęła ją w chwili, gdy do pokoju wszedł
Dutch.
- Gdyby nie Amy, nadal bylibyśmy małżeństwem - rzekł
bez zbędnych wstępów.
13
Strona 11
Lilly spuściła wzrok i powoli potrząsnęła głową.
- Dutch, proszę, nie zaczynajmy...
- Gdyby nie to, zostalibyśmy ze sobą do końca życia.
- Nie wiemy tego.
- Ja wiem. - Chwycił jej dłonie, zimne w jego rozpalonym
uścisku. - To ja jestem za to wszystko odpowiedzialny. Nasze
rozstanie to moja wina. Gdybym postąpił inaczej, nie zosta
wiłabyś mnie. Teraz widzę to wyraźnie, Lilly. Przyznaję, po
pełniłem w życiu wiele potwornych pomyłek. Byłem idiotą,
wiem, ale proszę cię, daj mi jeszcze jedną szansę. Proszę.
- Nie możemy odwrócić biegu czasu, Dutch. Nie jesteśmy
już tymi samymi ludźmi, którzy spotkali się dawno temu. Nie
widzisz tego? Nikt nie może zmienić tego, co się stało, ale
wszystko to zmieniło nas oboje.
- Masz rację. Ludzie się zmieniają. Ja się zmieniłem od
czasu rozwodu. Przeprowadziłem się tutaj, przyjąłem tę posa
dę. To wszystko dobrze mi zrobiło. Zdałem sobie sprawę, że
Cleary to nie to samo, co Atlanta, ale mam tutaj coś, na czym
mogę budować swoje życie. Solidne fundamenty. To mój dom,
a ludzie stąd to jakby moja rodzina. Lubią mnie. Szanują.
- To cudownie, Dutch. Z całego serca życzę ci, żebyś od
niósł sukces.
Naprawdę tego chciała, nie tylko dla jego dobra, ale i dla
siebie. Dopóki Dutch nie przekona się znowu, że jest dobrym
policjantem, Lilly nigdy nie zdoła w pełni się od niego uwol
nić. Będzie potrzebował jej wsparcia, dopóki sam nie na
bierze pewności siebie i nie odbuduje wewnętrznego prze
świadczenia o tym, że jest wartościowym człowiekiem
i policjantem. Mała, lokalna społeczność Cleary dawała mu na
to szansę i Lilly z całego serca pragnęła, by się udało.
- Moja kariera, moje życie. Mam szansę zacząć wszyst
ko od nowa - rzekł pospiesznie Dutch. - Ale bez ciebie to
wszystko nie będzie miało znaczenia.
Zanim zdołała go powstrzymać, objął ją i przyciągnął do
siebie.
- Powiedz, że dasz nam jeszcze jedną szansę - rzucił na-
14
Strona 12
tarczywie prosto do jej ucha. Usiłował ją pocałować, ale Lilly
odwróciła głowę.
- Dutch, puść mnie.
- Pamiętasz, jak dobrze nam było razem? Gdybyś tylko
przestała się tak przed tym bronić, moglibyśmy zacząć wszyst
ko od nowa. Zapomnieć o złych chwilach i żyć tak, jak kiedyś.
Pamiętasz, nie mogliśmy się kiedyś od siebie oderwać? - Zno
wu spróbował ją pocałować, przyciskając mocno usta do jej
warg.
- Przestań!
Lilly odepchnęła go. Dutch zatoczył się krok do tyłu. Od
dychał ciężko.
- Nadal nie pozwalasz mi się dotykać.
Objęła się w pasie.
- Nie jesteś już moim mężem.
- Nigdy mi nie wybaczysz, prawda? - wykrzyknął gniew
nie. - Wykorzystałaś tę sprawę z Amy, żeby się ze mną roz
wieść, ale tak naprawdę nie o to chodziło, prawda?
- Dutch, odejdź. Wyjdź stąd, zanim...
- Zanim stracę nad sobą panowanie? - spytał szyderczo.
- Zanim się skompromitujesz.
Zdałoby się, że przez całą wieczność musiała znosić jego
wściekłe spojrzenie. Potem odwrócił się szybko i wypadł z sy
pialni. Chwycił kopertę leżącą na stoliku w salonie, zerwał
kurtkę i kapelusz, wiszące na haku na drzwiach. Nie zadał so
bie trudu, by się ubrać, trzasnął tylko drzwiami tak mocno, aż
zadrżały szyby w oknach. Chwilę później Lilly usłyszała za
skakujący silnik jego bronca i chrzęst żwiru pod kołami.
Osunęła się na brzeg łóżka i schowała twarz w dłoniach.
Były zimne i trzęsły się jak osika. Po wszystkim zdała sobie
sprawę, że była nie tylko zła i zniechęcona, ale również prze
straszona. Dutch ze swoim charakterem dzikiego zwierzęcia
nie był tym samym rozbrajającym mężczyzną, którego poślu
biła. Choć usiłował przekonywać samego siebie, że zaczął no
we życie, wydawał się zdesperowany, co z kolei wywoływało
u niego napady przerażających, zmiennych nastrojów. Niemal
15
Strona 13
zawstydziła się poczucia ulgi na myśl, że nigdy więcej nie zo
baczy byłego męża. Wszystko się wreszcie skończyło. Dutch
Burton przestał istnieć w jej życiu.
Wyczerpana niedawnym zajściem położyła się na wznak na
łóżku i zasłoniła oczy ramieniem.
Obudziło ją dudnienie zmrożonych kropel deszczu o bla
szany dach.
Awantury z Dutchem zawsze ją wyczerpywały. Kilka ostat
nich, w tym tygodniu, kiedy pojawiła się w Cleary, aby sfinali
zować sprzedaż górskiej chaty, musiało się jej dać we znaki
bardziej, niż przypuszczała. Po dzisiejszej kłótni jej ciało lito
ściwie wyłączyło na chwilę umysł, i zapadła w drzemkę.
Usiadła, rozcierając dłońmi zziębnięte ramiona. W sypialni
było już ciemno. W mroku nie mogła nawet odczytać godziny
na tarczy zegarka. Wstała, podeszła do okna i odsunęła na
chwilę zasłonę. Do pokoju wpadło niewiele światła, ale wy
starczająco dużo, by zobaczyć, która godzina.
Zdziwiła się. Spała głęboko i twardo, ale, jak się okazało,
niezbyt długo. Sądząc po panującym na zewnątrz mroku spo
dziewała się, że jest znacznie później. Niskie chmury spowi
jające wierzchołek góry sprowadziły na okolicę przedwczesny,
ponury zmierzch.
Ziemia była pokryta grubą warstwą śniegu, który padał,
przemieszany z zamarzającym deszczem i czymś, co meteoro
lodzy nazywają „kaszką" - drobnymi kulkami zbitego śniegu,
wyglądającymi znacznie bardziej złowrogo niż zwykłe płatki.
Gałęzie drzew pokrywała warstwa lodu, która z minuty na mi
nutę stawała się coraz grubsza. Silny wiatr miotał okienni
cami.
To bardzo nierozsądne, że pozwoliła sobie na drzemkę.
Zjazd z góry będzie prawdziwą udręką, a nawet jak dotrze
do Cleary, to w takich warunkach podróż do Atlanty będzie
bardzo uciążliwa. Droga zaś była daleka. Po sfinalizowaniu
wszystkich spraw tutaj, Lilly za wszelką cenę chciała wrócić
do domu, do swoich codziennych zajęć, do zwykłego życia.
16
Strona 14
W biurze czekał na nią zapewne stos listów, dokumentów,
e-maili i projektów, które wymagały natychmiastowej uwagi.
Ale nie myślała o tym z niechęcią. Wręcz przeciwnie, cieszyła
się na myśl o czekających ją obowiązkach.
Tęskniła za pracą, przede wszystkim zaś nie mogła się do
czekać wyjazdu z rodzinnego miasteczka Dutcha. Uwielbia
ła spokojną atmosferę Cleary i piękne górskie okolice. Jednak
ludzie znali Dutcha i jego rodzinę od pokoleń. Dopóki Lilly
była jego żoną, akceptowali ją i traktowali jak jedną z nich.
Teraz, po rozwodzie, ich uczucia do niej wyraźnie się ochło
dziły. Biorąc pod uwagę, jak wściekły był Dutch, kiedy wybie
gał dzisiaj z chaty, był już najwyższy czas, żeby opuściła to
miasto.
Pospiesznie wyniosła walizkę do salonu i postawiła przed
drzwiami. Po raz ostatni ogarnęła wzrokiem wnętrze i wyszła
na dwór. Wiatr zaatakował ją z taką siłą, że na chwilę zaparł
jej dech w piersiach. Gdy tylko znalazła się na werandzie, po
czuła na twarzy ostre igiełki lodu. Musiała w jakiś sposób
ochronić przed nimi oczy, ale było zbyt ciemno, by włożyć
okulary przeciwsłoneczne. Mrużąc powieki, zaniosła walizkę
do samochodu i wrzuciła ją na tylne siedzenie. Po powrocie do
domku szybko użyła inhalatora. Wdychanie mroźnego powie
trza mogło wywołać atak astmy. Lekarstwo powinno ją przed
tym ochronić.
Nie tracąc czasu na ostatnie, nostalgiczne spojrzenie, za
mknęła drzwi i przekręciła klucz w zamku.
W samochodzie było zimno jak w chłodni. Włączyła sil
nik, ale zanim ruszyła, musiała poczekać, aż rozgrzeje się od-
mrażacz. Przednią szybę pokrywał lód. Owinęła się szczelnie
płaszczem, schowała nos w kołnierz i skoncentrowała się na
równomiernym oddychaniu. Szczękała zębami z zimna i nie
była w stanie powstrzymać drżenia.
Wreszcie powietrze w dyszach odmrażacza ogrzało się na
tyle, żeby zamienić warstwę lodu na szybie w mokrą paćkę,
którą mogły odgarnąć wycieraczki. Nie radziły sobie jednak
z ilością padającego śniegu z deszczem. Widoczność była bar-
17
Strona 15
dzo ograniczona, ale Lilly liczyła na to, że na dole będzie le
piej. Nie miała innego wyboru, jak tylko sprowadzić samo
chód krętą drogą Mountain Laurel Road. Znała ją dobrze, ale
nigdy nie korzystała z niej w takich warunkach. Pochyliła się
nad kierownicą, usiłując dostrzec przez oblodzoną szybę coś
więcej niż ornament na okapie domku.
Już na serpentynie starała się trzymać prawej strony, blisko
kamienistego pobocza. Wiedziała, że po drugiej stronie droga
kończyła się stromym spadkiem. Zorientowała się, że wstrzy
muje oddech, pokonując ostre zakręty.
Mimo że miała rękawiczki, jej palce zupełnie zdrętwiały
z zimna, a równocześnie zaciśnięte się na kierownicy dłonie
były mokre od potu. Czuła palący ból w napiętych jak struna
mięśniach ramion i karku. Jej oddech stawał się coraz bardziej
nierówny. Spróbowała przetrzeć rękawem szybę w nadziei, że
poprawi to nieco widoczność. Zyskała jedynie tyle, że widok
kłębiących się wokół samochodu płatków śniegu stał się jesz
cze bardziej rozmazany.
A potem z rosnącego przy poboczu lasu wychynęła nagle
jakaś postać. Weszła na drogę. Prosto pod koła jej wozu.
Lilly wbiła instynktownie pedał hamulca w podłogę, zbyt
późno przypominając sobie o tym, że gwałtowne hamowanie
było najmniej odpowiednią rzeczą na oblodzonej drodze. Sa
mochód wpadł w poślizg. Człowiek, którego omiotły reflekto
ry wozu, odskoczył na bok. Auto ślizgało się na zablokowa
nych kołach, wściekle zarzucając tyłem. Lilly poczuła, że tylny
błotnik o coś uderzył. Z mdlącym łaskotaniem w żołądku zro
zumiała, że potrąciła człowieka. Była to jej ostatnia, przeraża
jąca myśl, zanim samochód rozbił się na drzewie.
3
Poduszka powietrzna eksplodowała prosto w twarz, uwal
niając przy tym chmurę duszącego talku, który wypełnił wnę
trze wozu. Lilly odruchowo wstrzymała oddech, żeby pył nie
18
Strona 16
dostał się do płuc. Pas bezpieczeństwa uciskał boleśnie klatkę
piersiową.
Była zaskoczona siłą uderzenia. Stosunkowo nieszkodliwa
kolizja wprawiła ją w zdumienie. W myślach sprawdziła
wszystkie części ciała i doszła do wniosku, że nic ją nie boli,
jest po prostu zszokowana. Natomiast osoba, którą potrąciła...
- Mój Boże!
Odpychając na bok poduszkę powietrzną, odpięła pas
i otworzyła gwałtownie drzwi. Wychodząc z wozu, straciła
grunt pod nogami i upadła, uderzając w oblodzony chodnik
dłońmi i prawym kolanem. Potwornie zabolało.
Chwytając się boku samochodu dla równowagi, pokuśty
kała na jego tył. Kiedy osłoniła oczy dłonią przed wiatrem,
udało jej się dostrzec nieruchomą sylwetkę leżącą na wznak,
z głową i tułowiem na wąskim poboczu, nogami zaś na dro
dze. Po rozmiarze butów ofiary domyśliła się, że to męż
czyzna.
Ślizgając się po oblodzonym chodniku niczym na łyżwach,
zbliżyła się do niego i przykucnęła. Nieznajomy miał wełnianą
czapkę, głęboko naciągniętą na czoło, i zamknięte oczy. Na
szczęście oddychał, na co wskazywało rytmiczne unoszenie
się i opadanie jego klatki piersiowej. Lilly wsunęła dłoń pod
jego szalik, kołnierz kurtki i golf swetra, szukając pulsu.
- Dzięki Bogu.
W tej samej niemal chwili zauważyła ciemną plamę na ka
mieniu leżącym tuż obok głowy mężczyzny. Już chciała unieść
jego głowę w poszukiwaniu źródła upływu krwi, kiedy przy
pomniała sobie, że przy urazach czaszki nie należy ruszać po
szkodowanego. Czy nie była to żelazna reguła pierwszej po
mocy? Nieznajomy mógł mieć uszkodzony kręgosłup i każda
zmiana pozycji tylko pogorszy jego stan, a może nawet zabije.
Lilly nie wiedziała, w jaki sposób zbadać rozmiar obrażeń
mężczyzny, a była to przecież tylko oczywista rana. Jakich
jeszcze urazów, oprócz rany na głowie, mógł doznać? Krwo
tok wewnętrzny, przebite płuco, uszkodzone narządy wewnętrz
ne, połamane kości? Nie podobał się jej dziwaczny kąt, pod
19
Strona 17
którym leżał potrącony mężczyzna. Zupełnie jakby jego plecy
wyginały się do góry.
Musiała zadzwonić po pomoc i to natychmiast. Wstała i ru
szyła w stronę samochodu. Mogła użyć komórki, żeby za
dzwonić na pogotowie. W górach nie zawsze był zasięg, ale
może tym razem...
Zatrzymała się w pół kroku, słysząc jęk. Odwróciła się tak
szybko, że oblodzona droga niemal uciekła jej spod stóp. Przy
klękła przy mężczyźnie, który otworzył oczy, zamrugał i spoj
rzał prosto na nią. Tylko raz w życiu Lilly widziała podobne
oczy.
- Tierney?
Otworzył usta, żeby coś powiedzieć i nagle pozieleniał,
jakby zaraz miał zwymiotować. Zamknął usta i przełknął kilka
razy, powstrzymując spazmy. Przymknął oczy, a po kilku se
kundach otworzył je znowu.
- Zostałem potrącony? - spytał.
Lilly pokiwała głową.
- Tylny błotnik, jak sądzę. Boli cię coś?
- Wszystko - odparł po kilku chwilach zastanowienia.
- Krwawisz z tyłu głowy, ale nie wiem, jak poważna jest
rana. Upadłeś na kamień. Boję się cię poruszyć.
Zaczął szczękać zębami. Albo było mu zimno, albo też do
znawał właśnie szoku pourazowego. Cokolwiek to było, nie
wróżyło dobrze.
- W samochodzie mam koc. Zaraz wrócę.
Podniosła się i poszła w kierunku wozu, pochylając nisko
głowę przed wiatrem. Zastanawiała się, co do diabła robił
Tierney, wybiegając z lasu tak nagle, prosto na drogę i przede
wszystkim, co takiego robił w tej okolicy, pieszo, podczas bu
rzy śnieżnej?
Przycisk na desce rozdzielczej, otwierający bagażnik, nie
działał, prawdopodobnie z powodu uszkodzeń elektryki, a mo
że dlatego, że klapa była przymarznięta. Wyciągnęła więc klu
czyk ze stacyjki i zabrała go ze sobą na tył samochodu. Tak
jak się tego obawiała, zamek był całkowicie oblodzony.
20
Strona 18
Po omacku przesunęła się w stronę pobocza, chwyciła naj
większy kamień, jaki była w stanie utrzymać w dłoni, i użyła
go do obłupania lodu. W wyjątkowych sytuacjach, takich jak
ta, ludzie podobno doznają przypływu adrenaliny, która przy
daje im nadludzkiej siły. Ale ona nie czuła niczego podob
nego. Zanim zdołała usunąć wystarczająco dużo lodu, żeby
otworzyć bagażnik, była wyczerpana i dyszała ciężko.
Przesunęła na bok kartonowe pudła i znalazła koc, umiesz
czony bezpiecznie w specjalnej torbie na suwak. Kiedy cho
dzili z Dutchem na mecze futbolu, zawsze zabierali pled. Na
dawał się bardziej do ochrony przed jesiennym chłodem niż
zadymką, ale lepsze to niż nic.
Wróciła do rannego. Leżał nieruchomy niczym trup.
- Panie Tierney? - zawołała, podnosząc głos w panice.
Otworzył oczy.
- Jeszcze żyję.
- Miałam problemy z otwarciem bagażnika. Przepraszam,
że zajęło mi to tyle czasu. - Owinęła go kocem. - Obawiam
się, że to niewiele pomoże. Spróbuję...
- Daruj sobie przeprosiny i zbędne gadanie. Masz ko
mórkę?
Jeszcze z ich pierwszego spotkania pamiętała Tierneya
jako człowieka, który zawsze przejmuje kontrolę nad sytuacją.
W porządku. Nie był to najodpowiedniejszy moment do dys
kusji o równouprawnieniu. Wyłowiła telefon z kieszeni płasz
cza. Był włączony. Podświetliła ekran i odwróciła go tak, aby
Tierney mógł dobrze mu się przyjrzeć.
- Nie ma zasięgu.
- Tego się obawiałem. - Usiłował odwrócić głowę, skrzy
wił się i wydał z siebie stłumiony okrzyk bólu. Potem zacisnął
szczęki, aby powstrzymać szczękanie zębów. - Czy twój wóz
nadaje się do użytku? - zapytał po chwili.
Potrząsnęła głową. Nie wiedziała zbyt wiele o samocho
dach, ale jeśli przypominały zgniecioną puszkę po coli,
można było śmiało przypuszczać, że nie da się nimi daleko
ujechać.
21
Strona 19
- Nie możemy tutaj zostać - zaczął się podnosić, ale przy
trzymała go na ziemi, opierając rękę na jego ramieniu.
- Możesz mieć złamany kręgosłup. Nie powinieneś się ru
szać.
- To prawda. Tyle że albo podejmę ryzyko, albo zamarznę
tu na śmierć. Wybieram to pierwsze. Pomóż mi wstać.
Wyciągnął prawe ramię, które Lilly mocno chwyciła. Tier-
ney z trudem podniósł się do pozycji siedzącej, ale nie mógł
się w niej utrzymać. Pochylając się do przodu, opadł ciężko na
Lilly. Oparła jego głowę o swoje ramię i przytrzymując go,
otuliła mu plecy kocem. Następnie odsunęła go ostrożnie od
siebie, aż wrócił do pozycji siedzącej. Głowę nadal miał zwie
szoną na piersi. Spod obcisłej wełnianej czapki wydobywał się
strumyk świeżej krwi, spływając od skroni po szczęce.
- Tierney? - poklepała go lekko w policzek. - Tierney!
Uniósł głowę, ale powieki miał zamknięte.
- Chyba zemdlałem. Daj mi chwilę czasu. Kręci mi się
w głowie jak cholera.
Oddychał głęboko, wciągając powietrze nosem i wypusz
czając ustami. Po jakimś czasie otworzył oczy i skinął głową.
- Już lepiej. Jak sądzisz, damy radę postawić mnie na
nogi?
- Tylko się nie spiesz.
- Wręcz przeciwnie. Musimy się spieszyć. Stań za mną
i wsuń mi ręce pod ramiona.
Lilly puściła go niechętnie. Gdy upewniła się, że Tierney
nadal siedzi, przykucnęła za nim.
- Plecak!
- Tak. A co?
- Dziwaczna pozycja, w której leżałeś. Myślałam, że zła
małeś sobie kręgosłup.
- Upadłem na plecak. Prawdopodobnie ocalił mnie przed
poważnym złamaniem podstawy czaszki.
Lilly ściągnęła mu plecak, żeby łatwiej asekurować go
podczas wstawania.
- Jestem gotowa. Na twój znak.
22
Strona 20
- Ze wstawaniem powinienem poradzić sobie sam - od
parł. - Ty masz tylko powstrzymać mnie przed ewentualnym
upadkiem do tyłu. Zgoda?
- Zgoda.
Podparł się rękami i dźwignął w górę. Lilly zrobiła więcej,
niż tylko obserwowała, czy Tierney się nie przewraca. Wysi
lała się tak samo jak on, dźwigając go, dopóki nie wstał, a po
tem podtrzymując, zanim usłyszała, jak mówi:
- Dziękuję, chyba wszystko w porządku.
Sięgnął do tyłu, pod kurtkę, a gdy wyciągnął stamtąd rękę,
trzymał w niej komórkę, która najwyraźniej była przypięta
do paska od spodni. Spojrzał na nią i zmarszczył brwi. Po ru
chu jego warg domyśliła się, że przeklął bezgłośnie. Najwy
raźniej jego telefon też nie miał zasięgu. Machnął ręką w stro
nę rozbitego samochodu.
- Czy masz tam coś, co powinniśmy zabrać ze sobą do
twojej górskiej chaty?
Spojrzała na niego zaskoczona.
- Wiesz o mojej górskiej chacie?
Scott Hamer zacisnął zęby z wysiłku.
- Prawie skończyłeś, synu. Dalej! Potrafisz to zrobić. Jesz
cze raz.
Ramiona Scotta dygotały z wysiłku. Wszystkie żyły wy
szły na wierzch, wydymając się groteskowo. Pot spływał na
ławeczkę treningową, a stamtąd na matę, rozpryskując się na
gumowej powierzchni.
- Już nie mogę - wychrypiał.
- Właśnie, że możesz. Daj z siebie sto dziesięć procent.
Głos Wesa Hamera rozbrzmiał echem w sali gimnastycz
nej. Poza nimi dwoma w budynku nie było już nikogo. Wszys
cy poszli do domu ponad godzinę temu. Scott musiał zostawać
w szkole na długo po tym, jak skończyły się lekcje i wszyscy
sportowcy odbyli swój codzienny dodatkowy trening, opraco
wany dla nich przez trenera Wesa, ojca Scotta.
- Chcę zobaczyć maksimum wysiłku.
23