Yarbro Chelsea Quinn - Hrabia Saint-Germain (2) - Pałac
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Yarbro Chelsea Quinn - Hrabia Saint-Germain (2) - Pałac |
Rozszerzenie: |
Yarbro Chelsea Quinn - Hrabia Saint-Germain (2) - Pałac PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Yarbro Chelsea Quinn - Hrabia Saint-Germain (2) - Pałac Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Spis treści
Karta tytułowa
Florencja, XV wiek.
WPROWADZENIE
CZĘŚĆ PIERWSZA
.1.
.2.
.3.
.4.
.5.
.6.
.7.
.8.
.9.
. 10 .
. 11 .
. 12 .
. 13 .
. 14 .
CZĘŚĆ DRUGA
.1.
.2.
.3.
.4.
.5.
.6.
.7.
.8.
Strona 3
.9.
. 10 .
. 11 .
. 12 .
. 13 .
CZĘŚĆ TRZECIA
.1.
.2.
.3.
.4.
.5.
.6.
.7.
.8.
.9.
. 10 .
. 11 .
. 12 .
. 13 .
. 14 .
. 15 .
. EPILOG .
Strona 4
CHELSEA QUINN YARBRO
PAŁAC
Przełożył: Radosław Kot
2009
Strona 5
Florencja, XV wiek. Hrabia Saint-Germain, znany z Hotelu
Strona 6
Transylvania, nazywa się teraz San Germano i przyjaźni się z symym
Lorenzem Il Magnifico! Niestety, wielkiemu księciu pozostało niewiele
życia. Nad miasto, które jest perłą renesansu, nadciągają czarne
chmury.
Strona 7
WPROWADZENIE
Wprawdzie sceneria tej powieści oraz wiele jej postaci nawiązują
do rzeczywistych miejsc i osób, całość jest wyłącznie wytworem
literackiej wyobraźni i tak też powinna być traktowana, niezależnie
od wielu starań, które podjęłam, aby jak najwierniej przedstawić
renesansową Florencję.
Wszystkie wiersze zacytowane jako dzieła Lorenza de Medici (czyli
Wawrzyńca Medyceusza) są rzeczywiście jego autorstwa, poza
jednym, zawartym w rozdziale 8. części pierwszej. Sam autor
podpisywał swoje listy do przyjaciół imieniem Laurenzo albo Lauro, i
tę piętnastowieczną wersję jego imienia stosuję w powieści.
W kalendarzu florenckim nowy rok zaczynał się 25 marca (w
święto Zwiastowania), nie zaś 1 stycznia, ale uprościłam ten element
dla większej jasności narracji.
Strona 8
CZĘŚĆ PIERWSZA
LAURENZO DI PIERO DE
MEDICI ZWANY IL MAGNIFICO
Quant’e bella giovinezza che sifugge tuttavia.
Chi vuol esser lieto, sia: di doman non ce certezza.
Jak piękną jest młodość Odchodząca bez śladu.
Jeśli ktokolwiek pragnie szczęścia, niech go szuka, skoro jutro
niepewne.
- LAURENZO DE MEDICI
Tekst dokumentu potwierdzającego sprzedaż ziemi i złożonego w
siedzibie rady miejskiej Florencji dnia 5 listopada 1490 roku:
Oświadczam niniejszym, że ja, Giovanni Babtiste Andreo di Massimo
Corsarrio, kupiec z miasta Florencji i obywatel Republiki, z własnej i
nieprzymuszonej woli przeniosłem za sumę sześciuset pięćdziesięciu złotych
florenów na alchemika Francesco Rakoczego da San Germano wszelkie
prawa własności do należącego dotąd do mnie gruntu znajdującego się pod
murami miasta za SS. Annunziata.
Stwierdzam tym samym, że żadni moi spadkobiercy ani wierzyciele nie
mogą rościć żadnych pretensji do tej ziemi, która pozostanie własnością
wspomnianego Francesca Rakoczego da San Germano aż do chwili, gdy on
sam, jego spadkobiercy albo wierzyciele nie zdecydują inaczej zgodnie z
prawami i zasadami Republiki.
Francesco Rakoczy da San Germano oświadczył, że zamierza na
nabytej ziemi postawić pałac w stylu genueńskim, i wynajął do tego moich
Strona 9
własnych budowniczych. W związku z tym, i zgodnie z zasadami cechu,
zdeponował u mnie cztery szlifowane diamenty wycenione przez kupca
kamieni szlachetnych Tommasa Doattiego Capellę na sumę tysiąca
czterystu złotych florenów, co gwarantować ma wynagrodzenie dla
budowniczych pałacu, którego wznoszenie rozpocznie się niezwłocznie.
Wszystkie warunki transakcji zastały spełnione i niniejszy dokument
potwierdza ostatecznie jej ważność. Spisane zgodnie z literą prawa w dniu
świętego Zachariasza, we Florencji, roku 1490.
Gimanni Babtiste Andreo di Massimo Corsarrio kupiec sukienny,
Florentyńczyk (jego pieczęć: biała uniesiona dłoń na czerwonym polu z
białymi rombami)
Francesco Rakoczy da San Germano alchemik, obcokrajowiec (jego
pieczęć: zaćmienie na srebrnym polu)
świadkowie:
Tommaso Doatti Capella, kupiec kamieni szlachetnych, werończyk
Laurenzo di Piero de Medici, bankier, Florentyńczyk
Strona 10
.1.
Mimo chłodnego wiatru Gasparo Tucchio oblewał się potem.
Zarzucił na szerokie plecy dziewiąty worek żwiru i zaczął schodzić
ostrożnie po niebezpiecznej stromiźnie na dno wielkiego wykopu pod
fundamenty nowego pałacu obcokrajowca. Na próbę przesunął trochę
wielki ciężar i zaklął pod nosem.
— Hej, nie tak szybko, Gasparo! — zawołał Lodovico da Roncale,
biorąc kolejny worek. — Żebyś nie zjechał na dół — dodał nieco bez
tchu, także schodząc do wykopu.
— Przeklęty cudzoziemiec — mruknął Gasparo, stawiając ostrożnie
stopy na pochyłości. — Macie kopać na połowę wzrostu człowieka,
powiedział. I jeszcze dostarczy nam cement i pokaże, jak go mieszać.
Arogancki drań. Zamarzyła mu się warstwa żwiru na dnie. A w
narożnikach mamy kopać jeszcze głębiej. Znalazł się starożytny
Rzymianin.
Lodovico zaśmiał się mimo zadyszki.
— Nazbyt się uprzedzasz — powiedział. — Nawet cudzoziemcy
miewają czasem dobre pomysły.
— Całe życie pracuję przy budowach — rzucił Gasparo. — Tak
samo jak mój ojciec. Pomagałem wznosić katedrę Santa Maria del
Fiore. Zarabiam tym na życie, od kiedy sypnął mi się pierwszy wąs, i
nigdy, ale to nigdy nie pracowałem przy czymś podobnym. Mów co
chcesz, ale ten Rakoczy ma nierówno pod sufitem — dodał i dla
podkreślenia wagi swoich słów cisnął ciężki worek na dno wykopu.
— Całkiem dobrze — powiedział odpowiedzialny za roboty Enrico,
gdy żwir został wysypany. —Jeszcze pięć czy sześć worków i starczy.
— Pięć? — zdumiał się Gasparo. —Jest za zimno. I późno już.
Słońce niebawem zajdzie. Dokończymy jutro.
Strona 11
Enrico uśmiechnął się pojednawczo.
— Jeśli zniesiesz jeszcze jeden, i to samo zrobi Lodovico, a
Giuseppe i Carlo dadzą tu swoje i też pofatygują się raz po kolejne, to
razem będzie sześć. Żadna filozofia, Gasparo.
Mężczyzna nie odpowiedział. Spojrzał ze złością na obszerny
wykop i pokręcił głową.
— Nic z tego nie rozumiem — mruknął pod nosem. Giuseppe z
impetem postawił swój worek tuż obok.
— Czego nie rozumiesz, stary pierniku? — Skórzany dublet nosił
rozpięty i grubo tkana koszula wystawała mu ze spodni. — Po prostu
nie cierpisz tej roboty, to wszystko. Nawet gdyby budowę prowadził
sam Laurenzo, też byś narzekał.
Pozostali roześmiali się, kiwając głowami, co mocno zirytowało
Gaspara.
— Tak wam się podoba robić dla obcego? Kiedy ostatni raz ktoś
mówił, jak macie stawiać domy? To nie jest w porządku — stwierdził,
rozgrzebując nogą zaścielający już większość wykopu żwir. — Gdyby
tu był, powiedziałbym mu, co o tym myślę.
— Co takiego byś mi powiedział? — rozległ się nagle z góry
dźwięczny i nieco rozbawiony głos.
Robotnicy zamarli i unieśli głowy. Gasparo kopnął kilka kamyków i
znowu zaklął pod nosem.
Na skraju wykopu stał Francesco Rakoczy da San Germano. Jego
obszyta futrem ciemna peleryna, jedwabny dublet i nieskalanie biała
koszula bez dwóch zdań zwiastowały cudzoziemca, podobnie jak jego
akcent oraz obcy całkiem order z rubinami noszony na srebrnym
łańcuszku. Przybysz miał wyraźnie drobne stopy, obute w rosyjskie
buty na obcasie, i nosił czarne wyszywane rękawiczki. Niemodnie
krótkie włosy skrywał pod francuskim chaperonem.
— I jak? Usłyszę, w czym rzecz? Gasparo spojrzał na niego twardo.
Strona 12
— Mówiłem, że moglibyśmy już iść do domu — stwierdził. —
Będzie padać.
— Ale na razie jeszcze nie pada. Możecie bez obaw dokończyć
pracę. — Zeskoczył lekko do wykopu, nie tracąc nawet równowagi.
Robotnicy wymienili zdumione spojrzenia. Żaden z nich nie
dokonałby tego, nie obijając sobie co najmniej kolan.
— Dobrze wam idzie — powiedział Rakoczy, przechadzając się po
żwirowym podłożu. — Już prawie można cementować.
Enrico skłonił się uniżenie.
— Mam nadzieję, że jest pan zadowolony. Wypełnialiśmy
dokładnie polecenia.
— Wszyscy tak samo chętnie? — spytał Rakoczy, spoglądając na
Gaspara. — Tak czy owak, jestem zadowolony. Dobrze się
sprawiliście. Dziękuję.
— To my dziękujemy za uprzejme słowa, panie — odparł Gasparo,
zerkając, jak obcokrajowiec obchodzi wykop.
Rakoczy pochylił się i zaczerpnął garść żwiru.
— Dlaczego? Sądziłem, że moje zdanie nic dla ciebie nie znaczy. —
Podrzucił jeden kamyk, złapał go i rzucił ponownie.
Robotnicy przerwali pracę, patrząc podejrzliwie na obcokrajowca,
Gasparo zaś podszedł bliżej do odzianej w czerń i biel postaci.
— Owszem, nie znaczy — powiedział zaczepnie. — Nie wie pan nic
o budowaniu. Ja zajmuję się tym całe życie, tak jak wcześniej mój
ojciec. Wiem, że wszystkie te pańskie pomysły nie są nic warte. To
zwykłe marnowanie czasu — dodał, czekając na cios pięścią albo co
najmniej odprawę.
Nic takiego się nie zdarzyło.
— Brawo — powiedział cicho Rakoczy i uśmiechnął się lekko. —
Możliwe, że masz rację, amico mio. Ale i tak zrobimy to po mojemu.
Gasparo wysunął lekko brodę i oparł ręce na biodrach.
Strona 13
— Tak? Dlaczego mamy robić coś bez sensu?
— Ponieważ, carino, ja za to płacę. Jak długo to ja daję pieniądze,
budujecie, co chcę, i tak, jak mi się zamarzy. W przeciwnym razie
możecie szukać zarobku gdzie indziej. — Przerwał na chwilę, nadal
się uśmiechając. Wprawdzie był tylko średniego wzrostu, lecz otaczała
go specyficzna aura skłaniająca robotników do posłuchu. Czy brała się
z czarnego odzienia, czy ze specyficznego uśmiechu, czy też może ze
spokojnego, ale zdecydowanego tonu, trudno było orzec. — Gdybym
nawet kazał wznieść tutaj cytadelę Maurów albo chińską fortecę, też
raźno wzięlibyście się do roboty, aby dostać zapłatę.
Nawet Lodovico i Enrico nie opanowali śmiechu, Gasparo zaś
pokiwał energicznie głową.
— Jeśli sugerujesz, cudzoziemcze, że masz prawo rządzić się we
Florencji…
— Sądzę, że we Florencji też rozumieją język pieniądza i nawet
członkowie waszego cechu nie są skłonni pozostać głusi na ten
uniwersalny argument, jakim jest gotówka.
Rzucił trzymany w garści żwir i zdało się, że słucha stukotu
spadających kamyków. Robotnicy ponownie wymienili spojrzenia, a
Lodovico pokiwał w milczeniu głową.
— Wzniesiony tak, jak teraz budujecie we Florencji, ten pałac
przetrwałby ile? Może trzy stulecia. Ale co to jest? — spytał ze
smutkiem. — Trzy albo cztery stulecia to nic. Nawet pięć to za mało.
Chcę, aby mój pałac stał tysiąc lat. — Roześmiał się ponuro. — Wiem,
próżna to nadzieja, ale próbujcie, skoro jesteście tacy dobrzy.
Ucieszcie me serce, stosując się dokładnie do wszystkich poleceń.
— Tysiąc lat? — spytał zaskoczony Gasparo. Spojrzał na obcego i
pomyślał, że to naprawdę musi być szaleniec. — Co panu z tego
przyjdzie? Przecież i sto to za wiele na jednego człowieka.
— To ma być prawdziwy dom — odpowiedział Rakoczy takim
Strona 14
tonem, jakby to wszystko wyjaśniało.
— Ale nasz patron nie jest przecież dzieckiem ani
młodzieniaszkiem — powiedział Lodovico, mrugając do Giuseppe’a.
— Nie ma nawet żony, a marzą mu się potomkowie zamieszkujący
jego pałac po upływie tysiąca lat. Tu już za sto nikogo nie będzie.
— Potomkowie? — spytał Rakoczy, poważniejąc w jednej chwili i
przymrużając trochę ciemne oczy, spojrzał przenikliwie na robotnika.
— Będą. Po mnie przyjdą tu inni mojej krwi. Masz na to moje słowo.
Zapadła niespokojna cisza mącona tylko poszumem wiatru.
Robotników przebiegł dreszcz. Nie tyle z zimna jednak, bo aż tak
chłodno nie było, co za sprawą niespodziewanych słów odzianego w
czerń obcego.
Gasparo zmarszczył brwi. Tego było mu już za wiele.
— Nie wznosimy nagrobków, szanowny panie. Jeśli o tym pan
myśli, proszę zwrócić się do kamieniarzy.
Rakoczy spojrzał na mężczyznę z nowym zainteresowaniem.
— Czy to tak wiele dla ciebie znaczy, amico?
— Jestem budowniczym — powiedział Gasparo, uderzając się
wielką dłonią w pierś. — Buduję domy dla żywych, nie dla martwych.
Pozostali pokiwali niespokojnie głowami, a Carlo zdobył się nawet
na odwagę i klepnął Gaspara na znak, że całkiem się z nim zgadza.
— Godne podziwu — stwierdził oschle Rakoczy.
— Może pan sobie ze mnie kpić, ale to niczego nie zmieni. Mówi
pan, że mamy zbudować dom, który postoi tysiąc lat. Va bene. Pan tu
rządzi. Jednak nawet pan nie jest w stanie kupić za swoje pieniądze
cudownej przemiany pustych murów w prawdziwy dom. — Ponownie
oparł dłonie na biodrach i pochylił się lekko w stronę obcego. —
Może pan szydzić ze mnie, ale nie z mojej roboty!
— Dobrze powiedziane — stwierdził Rakoczy i pokiwał głową. W
jego głosie nie było słychać zgorzknienia ani potępienia dla słów
Strona 15
Gaspara. — Obiecuję, że nie będzie stał pusty. Dlaczego miałbym
płacić aż tyle i stawiać takie wymagania, gdybym nie chciał w nim
zamieszkać? Czy patrzyłbym wtedy, jak wylewacie fundamenty? Co
myślicie? Gasparo wzruszył ramionami.
—Jak sam pan powiedział, pan płaci, my budujemy. Gdybyśmy
nawet mieli wznieść ten pałac ze słomy, co mi do tego? — dodał i
założył masywne ręce na piersi.
Rakoczy przytaknął.
— Właśnie. Byłbym niewdzięcznikiem, puszczając mimo uszu
podobny wyraz troski o atmosferę mojego przyszłego domu. Pozwól,
że podziękuję za uprzejme słowa. — Podszedł do Gaspara i rozłożył
ramiona. — Czy mogę cię uściskać z wdzięczności?
Gasparo Tucchio nie wiedział, co powiedzieć. Nigdy jeszcze nikt
szlachetnie urodzony nie zachował się wobec niego równie
bezpośrednio. Mężczyzna zarumienił się i wytarł brudne ręce o portki.
— Panie, ja…
Rakoczy objął robotnika serdecznie. Gasparo poczuł natychmiast,
że ten elegancki i drobny człowiek krył w sobie olbrzymią krzepę.
Niezgrabnie odwzajemnił uścisk, świadom, że jego porośnięte
jednodniowym zarostem policzki nijak nie pasują do gładko
ogolonego oblicza obcego.
Pozostali robotnicy patrzyli i też było im trochę nieswojo. Owszem,
Florencja była republiką, ale nie oznaczało to powszechnej równości.
O czymś takim nawet tu nie słyszano. Enrico z miejsca poczuł się
urażony. Ostatecznie to on nadzorował tę budowę i wszelkie wyrazy
wdzięczności winny być składane na jego ręce.
— Te cudzoziemskie maniery — szepnął do Giuseppe’a. — Cuda
wianki. Nasz patron sam nie wie, co czyni.
Giuseppe przytaknął energicznie.
— W cechu takie uściski to rzecz normalna, ale nie z kimś o
Strona 16
podobnej pozycji.
Jednak Gasparo przeżywał właśnie jedną z najpiękniejszych chwil
swojego życia i gdyby ten cudzoziemiec zażądał od niego wykopania
rowu z Florencji do Rzymu, Tucchio bez wahania wziąłby się do
pracy. Z twarzy obcego biła szczerość, w jego głosie czy postawie nikt
nie byłby w stanie dopatrzeć się nawet cienia szyderstwa.
— Ekscelencjo… — zaczął Gasparo, ale zabrakło mu słów.
— Byłem już i księciem, i żebrakiem, amico — powiedział
Rakoczy. — Nie oceniam ludzi po tym, jakie mają ręce. Gdyby nie wy,
obywatele Florencji nadal mieszkaliby w namiotach, jak pierwsi
Rzymianie, którzy rozbili niegdyś swój obóz obok dawnego etruskiego
miasta.
Gasparo pokiwał energicznie głową.
— Tak jak pan mówi.
— Pracujcie zatem. Wszyscy poznacie moją wdzięczność —
powiedział, ogarniając grupę zamaszystym gestem. Potem odwrócił
się, przebiegł kilka kroków i rozłożywszy ramiona, skoczył na szczyt
wykopu. Wylądował pewnie na krawędzi, strącając tylko obcasem
drobną grudkę ziemi.
Lodovico gwizdnął cicho, a Enrico zamrugał. Carlo i Giuseppe
zajęli się niezwłocznie pustymi workami. Tylko Gasparo uśmiechnął
się szeroko.
— Obawiam się, że moim następnym pomysłem przydam wam
zmartwień — zawołał z góry Rakoczy i wskazał gdzieś za siebie. Po
chwili nad wykopem pojawił się kolejny mężczyzna, który stanął obok
patrona. — To Portugalczyk, Joacim Branco. Będzie nadzorcą tej
budowy. Macie słuchać go we wszystkim i wypełniać jego polecenia
tak, jak tylko potraficie najlepiej. Wiem, że jesteście dobrymi
fachowcami, i nie wątpię, że sprawicie się ze wszystkim bez trudu.
Nowo przybyły był zdumiewająco wysoki i przerastał nawet
Strona 17
większość Florentyńczyków. Miał długie, smukłe dłonie i twarz wąską
niczym okładka księgi. Nosił niemodny już dawno strój w stylu
burgundzkiego houppelande, a długie i nie spięte w żaden sposób
włosy wiły mu się wokół twarzy niczym pajęczyna.
— Dobry wieczór — powiedział tonem tak poważnym, jakby chciał
konkurować z brzmieniem dzwonu San Marco.
— Jeszcze jeden cudzoziemski alchemik — mruknął Lodo-vico do
Gaspara na tyle głośno, że Branco musiał to dosłyszeć.
— Zgadza się — powiedział z uśmiechem Rakoczy. — Jest
niezwykle zdolny. Lepiej pilnie go słuchajcie — dodał i zaśmiał się
głośno. — Ale nie, nie musicie się martwić, że będzie was zamęczał
dziwacznymi zachciankami. Mistrz Branco to rozsądny człowiek.
Bardziej rzeczowy nawet niż ja.
Mistrz Joacim Branco uśmiechnął się krzywo i skłonił sztywno.
Enrico uniósł oczy do nieba i spytał w myślach świętą Klarę, cóż
takiego uczynił, że musiało go to spotkać.
— Witaj, mistrzu — wykrztusił głośno.
Rakoczy zamienił kilka słów ze stojącym nadal obok niego
wysokim Portugalczykiem i po raz ostatni zwrócił się do ludzi w
wykopie:
— Materiał na fundamenty będzie przygotowywany według
specjalnej receptury. Ale to jutro. Dziś starczy, że równo
rozprowadzicie żwir.
Tym razem Gasparo zaniepokoił się na poważnie.
— Ależ, panie, nie da się wylewać fundamentów w deszczu. Będą
do niczego i nie utrzymają ciężaru budynku. Popękają…
— Daję wam słowo, że nie będzie deszczu ani dzisiaj, ani jutro, tak
za dnia czy wieczorem. Starczy czasu na wykonanie fundamentów i
ułożenie dźwigarów narożnych. Potem może sobie już padać.
Fundamenty będą gotowe, a wy będziecie mogli urządzić sobie
Strona 18
schronienia w ich narożach.
Rakoczy odwrócił się energicznie i odszedł, zostawiając Joacima
Branco sam na sam z robotnikami. Giuseppe skoczył rozgarniać żwir
ze swojego worka i uniósł głowę.
— Jezus Maria — wyszeptał i o mało się nie przeżegnał. Branco
stał tuż nad krawędzią wykopu, a poły jego stroju łopotały na wietrze
niczym ptasie skrzydła. Zdawał się trwać całkiem nieruchomo.
Dopiero Enrico przerwał zapadłą ponownie ciszę.
— Czy zechcesz zejść do nas na dół, mistrzu? — spytał.
Ku uldze robotników alchemik nie zeskoczył do wykopu, ale
normalnie zszedł po rampie. Gdy podszedł bliżej, dojrzeli w jego
rękach kilka niewielkich pojemników. Położył je na żwirze i spojrzał
na Enrica.
— Przy płocie stoją ich całe dwa wózki. Trzeba je przetoczyć.
— Ciężkie są? — spytał Lodovico, nie ruszając się z miejsca.
— Są mocno wyładowane i trzeba kogoś silnego, aby je ruszyć —
odparł Portugalczyk i zajął się ponownie swoimi pojemnikami, nie
zwracając więcej uwagi na robotników.
Zrezygnowany Enrico wzruszył ramionami i wskazał na
Giuseppe’””.
— Ty i Carlo sprowadzicie na dół wózki. Gasparo i Lodovico zajmą
się resztą żwiru.
Gasparo westchnął i ruszył na górę, aby bez większego entuzjazmu
zarzucić sobie na grzbiet kolejny wypchany worek. Przelotnie
zastanowił się nad osobliwymi manierami patrona i mimowolnie się
uśmiechnął.
Uśmiechał się też później, gdy przysiadł z Lodovikiem na kufel
grzańca. Późny wieczór okazał się jednak mocno chłodny,
dostarczając w ten sposób pretekstu, aby wypić coś ciepłego.
— Wiele widziałem, ale jajka… Zwykłe kurze jajka! — powtórzył
Strona 19
po raz trzeci Lodovico.
— Jeśli patron sobie życzy, dodamy do zaprawy i jajka. Ze
skorupkami i wszystkim — powiedział Gasparo i uniósł drewniany
kufel. — Za Francesca Rakoczego da San Germano, szczodrego
szaleńca, który nam się trafił.
— Widzę, że odkąd cię uściskał, aprobujesz wszystkie jego
cudaczne pomysły. Gdyby chciał zmieszać cement z krwią, sam byś
przyniósł topór. — Spojrzał na unoszącą się z kufla parę. — Ochota na
drwiny całkiem cię odeszła?
Gasparo Tucchio uśmiechnął się ponownie. Przez głowę przebiegła
mu myśl, że chyba lekko się już upił.
— Jeśli ma ochotę robić z siebie pośmiewisko, nic mi do tego.
Ważne, że będziemy mieli co opowiadać w cechu. Bo czy pamiętasz
jakieś porównywalne dziwactwa? Owszem, było co słuchać, gdy
Ernan budował dla Medyceusza klatkę na żyrafę, ale to i tak nic. Gdy
przyjdą inni, aby wykańczać mury i kłaść podłogi, nawet im szczęki
opadną.
Wychylił resztę wina i zastanowił się, czy nie pokazać
karczmarzowi, aby przyniósł więcej.
— Ale po co to robi? Co będzie z tego miał? Skoro zna wartość
pieniędzy i wie, jak sam stwierdził, do czego służą, musi oczekiwać,
że ta inwestycja przyniesie mu jakieś korzyści — zastanowił się głośno
Lodovico. Nagle jednak porzucił temat i podał swój kufel Gasparowi.
— Masz. Głowa mi już ciąży. Dokończ za mnie.
Gasparo krygował się tylko dla formalności.
— Skoro tak uważasz… Noc jest zimna, więc czemu nie? — Wziął
kufel i łyknął wonnego wina. W głowie mu już nieźle szumiało. No ale
nawet jeśli trochę się upije, to co w tym złego? Zwłaszcza w taki ziąb.
— Ciekawe, co z tym deszczem? — mruknął Lodovico.
— Rozeszło się po kościach. Tak jak patron przewidywał. —
Strona 20
Gasparo otarł usta rękawem.
— Ale skąd wiedział? — spytał Lodovico, bardziej siebie niż
kolegę, i nie nastawiał ucha na odpowiedź.
— Jest alchemikiem. Oni wiedzą takie rzeczy. Lodovico zmarszczył
czoło i oparł się o blat.
— Daje nam kurze jaja, glinę, specjalną ziemię i jeszcze specjalny
piasek i każe mieszać je w określonym porządku. Dlaczego? — Wstał,
omal nie przewracając ławy, na której siedział z Gasparem.
— Daj spokój, Lodovico — zaprotestował Gasparo, gdy ława
zachwiała się niebezpiecznie. — Usiądź jak porządny chrześcijanin i
zamów jeszcze wina.
Lodovico zamarł na chwilę, potem zmusił się do uśmiechu i opadł
na ławę.
— Va bene. Gospodarzu, jeszcze po jednym!
Przybrał na twarz maskę dobrego przyjaciela i usiadł wygodnie.
Gdy tylko ich kufle zostały ponownie napełnione i Gasparo
zdecydował, który należy do niego, Lodovico spojrzał na kolegę z
troską.
— Trudno chyba tak żyć samemu? Gasparo pokiwał ze smutkiem
głową.
— A jest, amico mio. W ogóle nie chce mi się wracać do domu.
Można by pomyśleć, że ktoś owdowiały przed tylu laty powinien
przywyknąć do samotności — powiedział, upijając potężny łyk wina.
— Ale nie. Każdego wieczoru myślę o Rosarii. Była wspaniałą kobietą.
Gospodarną, życzliwą, oddaną i nieskłonną do kłótni. Prawdziwym
skarbem. — Przetarł oczy dłońmi i ponownie sięgnął po kufel. — Ty
jesteś młody i nie wiesz, jak to jest być starym i samotnym.
— Nie jesteś stary, Gasparo.
Mężczyzna pokręcił tylko głową i pogroził Lodovicowi palcem.
— Mam trzydzieści osiem lat. Trzydzieści osiem. Za dziesięć lat