11984

Szczegóły
Tytuł 11984
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11984 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11984 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11984 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tomasz Pacyński Koral i smok Blaszany talerz z brzękiem potoczył się po pełnej szpar podłodze z nieheblowanych desek. Wystraszone myszy skryły się błyskawicznie w ciemnych kątach. Match tylko zaklął, z dziwną mieszaniną wściekłości i żalu. Jason taktownie zmilczał, spoglądając jednak uważnie spod spuszczonych powiek. Match niepokoił go, i to nie od dzisiaj. Te napady złości, te chwile, kiedy jak gdyby stawał się nieobecny, utkwiwszy spojrzenie gdzieś w przestrzeni. To zdarzało się często, zbyt często, jak na gust Jasona. Pół biedy, gdy chwile tęsknej zadumy nachodziły Matcha pod wieczór, gdy mógł wyjść przed chatę i spoglądać tęsknie na zachodzące słońce. Gorzej było, gdy przerywał w pół zdania rozmowę, wpatrując się przed siebie niewidzącym wzrokiem, z trudnym do zniesienia, tragicznym wyrazem twarzy. Owszem, Jason znał przyczyny jego depresji. Ale obcy ludzie, i nie tylko ludzie, coraz częściej brali Matcha za głupka. Nawet ciemne gnomy z lasu, mające trudności z odróżnieniem ludzkich twarzy, a tym bardziej malujących się na nich odcieni uczuciowych, pytały dyskretnie, czy Match przypadkiem nie zjadł czegoś nieświeżego. Tak, wybuchy złości były już lepsze. Ot, choćby teraz. Wprawdzie znalezienie karalucha w kaszy nie powinno być od razu powodem chwytania za miecz i rozglądania się za karczmarzem, a już na pewno nie usprawiedliwiało rzucania talerzem. Jednak złość szybko mijała i gdy udało się bez szwanku przeczekać jej pierwszy, gwałtowny wybuch, zazwyczaj obywało się bez szkód. Większych szkód, pomyślał Jason, zdrapując z niesmakiem rozgotowane jagły z kubraka. Swoją drogą, karczmarzowi się należy. Tyle razy przecież mówiliśmy, żeby nie rozgotowywał kaszy na taką paćkę, ziarenka powinny być osobno... – Lepiej ci? – spytał Jason, już na głos. Match sapnął tylko i kopnął talerz, który potoczył się z brzękiem. Co odważniejsze myszy, które zdążyły już wychynąć ze swoich szpar prysnęły z powrotem. – Kota tu trzeba... – mruknął Match. – Co? – spytał Jason zaskoczony. Nie skojarzył w pierwszej chwili. – Kota. – Match znów był zły. – Kot, zwierzę takie. Cztery łapy, ogon, pazury. Na ogół wredny... I drapie... – A, kota... – Jason załapał i zadumał się. – Masz rację. Te tutejsze gryfy się nie nadają. Nie chcą ganiać myszy ma piechotę, zaraz by podlatywały. I zamiast złapać mysz, walą łbem w ścianę... Match kiwnął ponuro głową. Gryfy stanowczo nie sprawdzały się w pomieszczeniach zamkniętych. Skrzypnęły otwierane drzwi, jak zwykle bez pukania. Zanim jeszcze się odwrócili, wiedzieli już, kogo zobaczą. Zdążyli już poznać brak manier swego gospodarza. Zwalista, pochylona sylwetka karczmarza wypełniła wejście. Małe, chytre oczka świeciły w półmroku. Jason oczekiwał, że Match z miejsca wyskoczy na karczmarza z powodu karalucha. Jednak karczmarz był szybszy. – Rzucać talerzami nie lza – burknął gburowato, zanim Match zdążył nabrać powietrza do kunsztownej wiązanki. – Miejcie na względzie, że zastawa kosztuje, do rachunku doliczę... Popatrzył na Matcha, który porażony taką bezczelnością zastygł z otwartymi ustami. – Szlachetni panowie – poniewczasie przypomniał sobie o dobrych manierach. Jason, który zdążył wstać z barłogu, szumnie nazywanego pryczą, starał się ukradkiem wepchnąć nogą talerz w ciemny kąt. Zapomniał, że karczmarz, jak wielu na pograniczu, był mieszańcem. – A weźcie panie, tę nogę, bo ze szczętem talerz pogniecie... To na nic, dotarło do Jasona. Ten sukinsyn wie, co chcę zrobić, ma to po przodkach. Po mamusi, poprawił się w myśli. To, że karczmarz odziedziczył swe zdolności po kądzieli, było bardziej niż pewne. Nie było małżeństw mieszanych, nawet na pograniczu. Miejscowe rasy i ludzie żyli w separacji, zbyt wielkie były różnice kulturowe. I tylko te się liczyły, barier fizjologicznych nie było, ludzie mogli się krzyżować nawet z gnomami, wyjątkowo paskudnymi, jak na ludzki gust. Nie było małżeństw, nie było nawet przelotnych stosunków. Mieszańcy byli owocami gwałtu. A gwałt był specjalnością ludzi. Matka karczmarza była z pewnością lekkomyślna. Chodziła sama do lasu. I nie pomogły jej, jak widać, wrodzone zdolności. Zdolności do przenikania cudzych myśli. Karczmarz popatrzył znacząco na Jasona. Ten cofnął nogę. – Przecież powiedziałeś, że doliczysz do rachunku. – warknął. – To talerz już nasz, mogę z nim robić, co chcę... Małe oczka pod ciężkim nawisem brwi zalśniły złośliwie. – Tu jest karczma. – wyjaśnił niespiesznie ich właściciel. – Nie sklep, nie faktoria. Tu sprzedaży zastawy stołowej się nie prowadzi. Zniszczyliście, trzeba zapłacić. Ale talerz dalej jest mój... Odwrócił się, nie mówiąc więcej ani słowa. Jason zobaczył tylko przygarbione plecy i pokryte rudawym włosem ramiona. Po chwili ucichło skrzypienie schodów, zostali sami. Niezręczne milczenie przerwał Match. – A to nam się ładnie dzień zaczyna. A ty mówisz, że narzekam, że nie jest tak źle... Przerwał, spojrzał na Jasona ze zdziwieniem. – Co robisz? Jason spuścił ciężki but na nieszczęsny talerz. Popatrzył krytycznie, poprawił jeszcze raz. – Miał być pogięty... – mruknął z pasją. – To będzie! *** Awantura o talerz o dziwo poprawiła nastroje. Match nie klął już głośno, mruczał tylko pod nosem o dawnych, dobrych czasach, kiedy był uczciwym banitą, zajmującym się rozbojem i stawianiem czynnego oporu prawowitej władzy. Mamrotał coś pod nosem o świecie, w którym nie było dziwnych ludów, czarowników, a smok trafił się tylko jeden, a i to przygłupi. Jason nie przerywał. Znał wprawdzie historię smoka i jego szybkiego końca. Uważał jednak, że Match stanowczo idealizuje stare, dobre czasy. Jak to zresztą zwykle bywa. Owszem, każdy tęskni za swą przeszłością. Jednak Jason miał w życiu kilka chwil, do których nie chciał wracać. Dziwnym trafem chwile te i przeżycia związane były z Matchem. Trzeba ruszać, zdecydował. Ta złość, to z braku zajęcia. To z braku celu w życiu. Teraz, na szczęście, miało się to zmienić. Wiele trudu kosztowało Jasona znalezienie zajęcia, które zainteresowałoby Matcha. Nie dziwił się, trudno komuś z taką przeszłością zająć się na przykład pracą na roli. Albo objąć urząd, nawet wysoki. Co też Matchowi zaproponowano, ku jego szczeremu zdziwieniu. Jak również zdziwieniu postronnych, w tym Jasona. Jednak to zdziwienie nie przeszkodziło w natychmiastowym odrzuceniu propozycji. Match nie chciał zarządzać hrabstwem, wolał narzekać na bezczynność. To zajęcie było lepsze. Mimo narzekania, Match zdecydował się je podjąć, nawet nie trzeba było zbytnio namawiać. Nie bez znaczenia był aspekt finansowy całej sprawy. W tym świecie też rządził ludzki wynalazek, jakim był pieniądz. Ludzie, gdy przybyli, zdeprawowali ten szczęśliwy świat. Teraz nawet skrzatom trzeba było płacić, by nasikały do mleka. Inaczej nie kwaśniało. Match przyjął zlecenie. Był najwyższy czas, mimo sławy, jaka ich tu otaczała, nikt już nie kwapił się żywić ich za darmo. Zlecenie niosło nadzieję, że wkrótce wypełnią się chude jak bezpańskie psy sakiewki. Trzeba tylko wykonać zlecenie. Tylko zabić smoka. A smoki w tym świecie nie były bynajmniej przygłupie. *** Jason pakował sakwy. Match tymczasem pociągał nasączoną olejem szmatką po klindze swego miecza. Słynnego miecza wykutego z żelaza, które spadło z nieba. Miecz, choć słynny i znakomity, nie zapewniał powodzenia w walce ze smokiem. Tylko broń dalekonośna dawała szanse powodzenia, co prawda nader nikłe, jak zapewniali miejscowi. Opowiadali przy tym, że jest jeden pewny sposób, by gadzinę uśmiercić. Zaczęli nawet tłumaczyć jak, lecz Match przerwał niegrzecznie, gdy tylko wspomnieli o owcy. Nie czekał, aż zaczną opowiadać o ingrediencjach, którymi należy ją wypchać. Zamiast tego udał się do warsztatów na podzamczu i obstalował specjalną kuszę, ze stalowym łuczyskiem i podwójnym naciągiem. Zamówił też tuzin bełtów, grubych jak kciuk, z utwardzanymi grotami, nasłuchał się bowiem wiele o warstwowym pancerzu tutejszych smoków. Taki pancerz zatrzymywał bez trudu zwyczajne pociski, nie pozwalał im dosięgnąć żywotnych organów smoka, skrytych zresztą głęboko w potężnym cielsku. Tylko ciężki bełt, wystrzelony ze specjalnej kuszy dawał szanse porażenia bestii. Może nie śmiertelnie, ale choćby tak, by dobić ją mieczem, rozpłatując miękkie podbrzusze. Plotki głosiły wprawdzie, że co młodsze osobniki stosowały aktywną ochronę, że segmenty ich pancerza rozpryskiwały się niszcząc trafiający pocisk, ale Match miał nadzieję, że są to zwykłe plotki. Które wszystko wyolbrzymiają. Miejscowy płatnerz wykonał kuszę według zamówienia, żądając co prawda niebotycznej zapłaty. Odrzucił też wszelkie propozycje kredytu, gdy tylko dowiedział się, że Match ani Jason nie posiadają spadkobierców, od których mógłby wyegzekwować należność. Ten brak wiary w powodzenie ich wyprawy wytrącił nieco Jasona z równowagi, lecz Match chwyciwszy pazernego rzemieślnika za poplamioną wczorajszym, i nie tylko jadłem brodę rozpoczął negocjacje. Z powodzeniem, zostało jeszcze na dwa, skromne wprawdzie posiłki. Płatnerz był wprawdzie pazerny, lecz biegły w swym rzemiośle. Jason doceniał to, patrząc na leżącą w kącie potężną machinę, naciąganą jeszcze cięższą korbą. Patrzył ze smutkiem, albowiem słusznie przypuszczał, że to właśnie on będzie nosił broń za Matchem, gdy przyjdzie co do czego. A także zapas pocisków. – Ruszajmy wreszcie, co tak stoisz! – ponaglił go Match. – Bierz sprzęt i ruszamy! Wskazał wymownie na kuszę. – Zaraz... – Jason pokręcił głową. – Nie tak prędko. Nie zapomniałeś o czymś? Cały Match. Ruszamy i już. Nieważne gdzie, byle ruszać. – Mieliśmy się skontaktować... Match z rezygnacją rzucił sakwy na podłogę. Nie znosił zwłoki, nawet najbardziej uzasadnionej. Popatrzył z ukosa, jak Jason wydobywa z zanadrza skórzany woreczek. Jason rozwiązał rzemyki. Ostrożnie sięgnął do woreczka. W półmroku izby błysnęła kryształowa kula. Jason chuchnął na nią, ostrożnie przetarł rękawem. Kątem oka złowił niechętny grymas Matcha. – Nie możemy po prostu do niej pojechać? – Match niecierpliwie skręcał w palcach rzemyki sakwy. – Nie wypada. – Jason uniósł wzrok znad kuli. – To czarodziejka, trzeba zachować zasady. I nie przeszkadzaj, muszę się skoncentrować. Przestań chrząkać, do cholery! – Kaszlałem tylko – zaprotestował Match. – To nie kaszlaj! Wpatrywanie się w kulę nie przynosiło oczekiwanych rezultatów. Krystaliczna powierzchnia wciąż błyszczała, nie powlekła się mgiełką, sygnalizującą nawiązanie kontaktu. Czoło Jasona pokryło się kropelkami potu. Po chwili podniósł wzrok, czując na sobie drwiące spojrzenie Matcha. – Cholera, znów zapodziała gdzieś kulę i nie odbiera. Albo jest poza zasięgiem, cholerna wiedźma... Match wykrzywił się jeszcze bardziej. – Przestrzegaj zasad, Jason. Nie mów wiedźma. To czarodziejka, słynna Koral... Rzeczywiście, słynna, pomyślał. I tajemnicza. Odkąd przybyli do tego świata, słyszeli wiele opowieści. W większości niewiarygodnych i przesadzonych, jednak i w tych musiało tkwić ziarno prawdy. Gdy ją osobiście poznali, przekonali się, jak niewiele było prawdy w legendach, nawet tych najsławniejszych, które rozwlekle spisał słynny bajarz Sapała. On też nie ustrzegł się błędów i przeinaczeń. Czarodziejka nie miała nic wspólnego z Lyttą Neydt, którą zwano ponoć Koral. Cóż, stary Sapała nieco już w piętkę gonił i gubił się w swych bajaniach. Niewiele prawdy było w legendach. Ale prawda, ta najprawdziwsza, była bardziej niesamowita od legend. Koral to nie był przydomek. Choć to niewiarygodne, ona naprawdę się tak nazywała, od urodzenia. Które to wydarzenie, jak to u czarodziejek bywa, ginęło w pomroce dziejów. Nie patrząc na Matcha Jason pakował kulę do woreczka. – Na nic te wynalazki... – Match nie darował. – Od początku mi się nie podobały. A w dodatku człowiek strasznie głupio wygląda, kiedy przez to rozmawia. Nie ma co, jedziemy do niej, pal diabli zasady... Jason zgodził się, z rezygnacją dźwigając okrutnie ciężką kuszę. Po półmroku karczmy słońce boleśnie raziło oczy. Gdy stali przed budynkiem, osłaniając dłońmi łzawiące oczy, stanął przed nimi człowiek z siwą, krótko przystrzyżoną bródką, prowadząc ich konie. – Dwa półgroszaki – oznajmił bez wstępów. Match cisnął sakwy na ziemię, aż uniosła się chmura kurzu. – Co? – spytał tylko z podejrzaną uprzejmością. – Dwa półgroszaki – powtórzyło indywiduum. Jason przyjrzał mu się z ukosa. – A nie może być cały grosz? Człowiek stanowczo pokręcił głową. – Półgroszak za konia, za noc. Dwa konie. To będzie dwa półgroszaki. – Człowieku, pół grosza i pół grosza to grosz... Przecież... – Za co? – przerwał Match wielkim głosem. – O żesz ty, dawaj te konie, bo jak... – Za pilnowanie – dobiegł z tyłu burkliwy głos. Obejrzeli się jak na komendę. W drzwiach stał właściciel karczmy i pogiętej zastawy stołowej. – Za pilnowanie – powtórzył. – To koniowiąz strzeżony. Strasznie tu kradną. – Jason, trzymaj mnie – Match rzucił bezradne spojrzenie. – Do cholery, musiałeś miecz przywiązać do tobołków? Akurat wtedy, kiedy jak raz potrzebny? – Nie sierdźcie się, panie – karczmarz nie raczył się przestraszyć. – To pogranicze. Gdyby nie pilnować, na piechotę byście szli. Kradną tu, mówię, strasznie, a co ukradną, to za granicę idzie. Tu w co drugiej stajni sierść przefarbują, piętno przepalą. A jak przegnają przez cło, to szukaj wiatru w polu. U nich, to jak kamień w wodę. A te wasze, zacne widać, łakoma rzecz... – Trzeba było uprzedzić – zaczął Jason pojednawczo, trzymając Matcha za rękaw. Karczmarz pokręcił kudłatą głową. – Kiedyś deska była, skryba wypisał, co i jak. A przynajmniej miał wypisać. Tu lud nie czytaty, ja też nie. Dopiero później się okazało, że ino nieprzystojne słowa na onej desce stały, wstydu tylko było, jak jeden uczony w piśmie przyjechał... – A co tam stało? – zaciekawił się Jason. Ten, co przyprowadził konie, parsknął krótkim śmiechem. Zaraz spoważniał, pod miażdżącym spojrzeniem pryncypała. – A, takie różne... – karczmarz zbył ich ciekawość i na wszelki wypadek zmienił temat. – To co, płacicie, panowie? Jason z rezygnacją pogrzebał w sakiewce. Nie musiał długo szukać. – Zaraz – ocknął się karczmarz, widząc w ręku Jasona monetę. – Ten wasz koń, to duży, miejsca zajmuje za dwa. To będą razem trzy półgroszaki... Tym razem Jason nie zdążył. – Ty wydrwigroszu pieprzony – Match podskoczył do karczmarza, który pazerność odziedziczył niewątpliwie po męskich przodkach. – Ja ci dam trzy półgroszaki... – Półtora grosza – mruknął półgłosem Jason. – Ja ci dam! Prędzej zrobię ci z dupy jesień średniowiecza! Jason zamarł z niedowierzaniem. Człowiek z siwą bródką wytrzeszczył oczy. Tylko na karczmarzu nie zrobiło to wrażenia. Spoglądał spod przymrużonych, ciężkich powiek, drapiąc się po owłosionej piersi. Korzystając z tego, że Match na chwilę zamilkł, Jason mimo oporu odciągnął go do tyłu. – Coś ty powiedział? – spytał z naciskiem. – Nic – Match tylko potrząsnął głową. Jason chwycił go za ramiona, obrócił do siebie. – Match – powiedział powoli i z namysłem. – Teraz jest średniowiecze. Sam środek. Ma się dobrze, jak widzisz dokoła. Nie słyszałem, by zbliżało się do końca. Do zmierzchu. Czy też do jesieni... Match wyrwał się. Rzucił na ziemię monety. Grosz i półgroszak. – Nieważne, ruszajmy – mruknął. – Nic tu po nas. Obyś zdechł, zdzierco... Karczmarz zarechotał z aprobatą. Skinął na pomocnika. Ten podniósł monety i oglądał przez chwilę z namysłem. Zwalisty karczmarz wyjął mu z dłoni grosz, wetknął w potężne szczęki i przełamał na pół. Obie twarze, prawie ludzka i półludzka, rozjaśniły się zadowoleniem. Teraz się zgadzało, trzy półgroszaki... *** – Cholerne schody – utyskiwał Jason, wlokąc ciężkie toboły. – Czy ta cholera nie może mieszkać niżej? Schody istotnie były wysokie i strome. Zwłaszcza dla ludzi obarczonych przeciwsmokowym orężem. Jednak Jason wiedział, że te schody mają jeszcze jedną tajemniczą właściwość. Wiedział z doświadczenia, że po wizycie u czarodziejki bardzo trudno nimi zejść. Zdarzało się zlatywać z nich na pysk. – Więcej szacunku, Jason – wysapał za nim Match. – Mówiłem, przestrzegaj zasad. Łatwo ci mówić, pomyślał Jason. Nie taszczysz tej cholernej kuszy. I od małego masz zaprawę w bieganiu po lasach i wertepach, to i schody ci niestraszne. Trudno, tak trzeba. Istotnie, trzeba było. Bez wskazówek czarodziejki trudno byłoby znaleźć smoka. Co, jak niekiedy w chwilach zwątpienia myślał Jason, nie byłoby takie złe. Jednak za chwilę wizja brzęczących monet zwyciężała i Jason wdrapywał się dalej. Bo i cóż było robić? Zdolności Jasona w tym świecie były przydatne psu na budę. Tu prawie wszyscy je posiadali, co grę w kości czyniło bezsensowną. Przy niechęci Matcha do uczciwej pracy pozostawał tylko smok. No, może posada urzędowa nie była taka uczciwa, przeszło Jasonowi przez myśl, przy powszechnej korupcji... Wszystko jedno, uczciwa czy nie, ale bardziej poważana. I bezpieczniejsza. Po raz kolejny klnąc skłonności czarodziejów do zamieszkiwania w wysokich wieżach Jason ostatkiem sił powlókł się dalej. Już na szczęście niedaleko. Z wysiłku pociemniało w oczach. Dopiero, gdy uspokoił się oddech Jason rozejrzał się po pomieszczeniu, rozświetlanym woskowymi świecami. Prawdziwymi woskowymi świecami, zauważył z podziwem, nie żadnymi ordynarnymi smolnymi szczapami w żelaznych kunach, dającymi wprawdzie mało światła, ale za to wiele gryzącego dymu. Co za rozrzutność, pomyślał z mimowolnym podziwem. Widać dochody z magicznej profesji są daleko lepsze od profitów z gry w kości, nie mówiąc już o zabijaniu smoków na zlecenie. Mylił się, woskowe świece nie były demonstracyjną rozrzutnością. Powodem takiego, a nie innego oświetlenia było to, że już na sam dźwięk słowa „łuczywo” Koral dostawała białej gorączki. Błysnąwszy krytycznym spojrzeniem spod opadających na oczy jasnych, kręconych głosów, czarodziejka wdzięcznym gestem obciążonej srebrem dłoni zaprosiła ich dalej. Widząc zastawiony wykwintnym szkłem stół Match głośno przełknął ślinę. Jason zgodził się z nim bez słowa. Jednym z wielu dziwactw Koral było to, że pijała wyłącznie wodę. Jednak jakość wody w okolicznych strumieniach przedstawiała wiele do życzenia, prawdę mówiąc ten, kto ją wypił, mógł mieć pretensje tylko do siebie. Czarodziejka używała więc eliksiru o tajemnym składzie, którego zapach pozwalał przypuszczać, że jednym z jego składników jest jałowiec. Destylat ten, w niezbyt umiarkowanych ilościach dodawany do wody w znaczący sposób podnosił jej jakość. Tak uzdatniona woda, dobra wprawdzie dla czarowników i innych odmieńców, dla normalnych ludzi była trudna do przełknięcia. Nawet Match, który nie był całkiem normalnym człowiekiem, krzywił się na sam jej widok, nie mówiąc już o smaku. Na szczęście, jak odkryli kiedyś przez przypadek, sam destylat bez wody dawał się wypić. Dawał nawet bardzo dobrze. Po pierwszej szklance Jason odetchnął, rozluźnił się. Dyskretnie rozejrzał się po siedzibie czarodziejki. Zawsze interesowała go wiedza tajemna. Wnętrze wieży co prawda wyglądało dość zwyczajnie, ot, zwykła szlachecka siedziba. Jason wiedział, że broń wisząca na ścianach nie należy do samej Koral, ale do jej aktualnego partnera, draba o groźnym wyglądzie, pochodzącego gdzieś z krańców świata. Z krańców tak dalekich, że nie posiadały nawet nazwy w żadnym zrozumiałym języku. Jak wieść niosła, ludność tamtejsza nie zeszła jeszcze z drzew, przy czym słowo „ludność” było określeniem mocno przesadzonym. Spotkawszy ongiś owego draba Match z Jasonem długo przyglądali się, usiłując dostrzec, czy ma ogon. Nie miał. Pewnie właśnie dlatego spadł z drzewa. Poza tym był sympatycznym osobnikiem, może z wyjątkiem upodobania do uzdatnianej magicznym sposobem wody. Dziś sympatycznego draba nie było, jedynym świadectwem jego istnienia była broń, walająca się dokoła oraz wizerunki tajemniczych bóstw, udatnie wymalowanych na deskach. Widać płótna jeszcze nie znają, stwierdził Jason. Sama Koral, jak twierdziła, nie wierzyła w żadnych bogów. Jason jednak powątpiewał w to. Podejrzewał związki czarodziejki z prastarym, pochodzącym jeszcze ze starego świata kultem straszliwego boga Baala. Świadczył o tym niekłamany podziw, jaki Koral żywiła do swego idola, wielkiego maga. Mag ów, zwany Baal’t’Zer był jedyną osobą, na którą nie pozwalała powiedzieć złego słowa. Baal’t’Zer był postacią, delikatnie mówiąc, dość kontrowersyjną. Match, ujrzawszy go kiedyś na książęcym dworze, gdzie ów wyczyniał swoje gusła, zapytany później powiedział, że nie ma zaufania do ludzi o skrzekliwym głosie i przylepionym do twarzy skrzywieniu warg, mających imitować uśmiech. Co zaś do czarodziejskich praktyk, mających jakoby prowadzić ku świetlanej przyszłości w nieokreślonym bliżej, aczkolwiek odległym terminie i poprawiających bilans płatniczy, to nie zna się na nich i w związku z tym ma je w dupie. Poza tym wystarczy spojrzeć dokoła, rzemiosło upada, moneta schodzi na psy a obrok dla koni podrożał już w tym roku dwadzieścia razy... Jason nie był tak ostrożny w ocenach. Sam twierdził głośno, że jeżeli Baal’t’Zer jest wielkim, to wyłącznie szarlatanem, przypominającym znanego mu z opowiadań niejakiego Copperfielda. Zaś działania podejmuje wyłącznie w interesie swoim i kolesiów szarlatanów, którzy opanowali radę książęcą. Nie były to poglądy oryginalne, podzielała je większość napotykanych ludzi i nie tylko ludzi. Jednak wypowiadanie takich ocen w przytomności czarodziejki nie było bezpieczne. Tym bardziej dziś, kiedy przyszli z całkiem konkretnym interesem. Zwykle kończyło się na inwektywach, lecz rozgniewana Koral mogła ich po prostu popędzić. A szukanie smoka na chybił trafił w pogranicznych lasach nie wróżyło powodzenia. Istniało też niebezpieczeństwo, że to smok znajdzie pierwszy... Solennie postanowiwszy trzymać języki za zębami skwapliwie zajęli się destylatem, szczodrze dolewanym przez czarodziejkę. Nawet zbyt skwapliwie. Po niedługim czasie Jason zauważył, że Match, zwykle w towarzystwie mrukliwy i ponury, opowiada z wielkim zaangażowaniem jakiś wyjątkowo mało śmieszny dowcip, zaś Koral śmieje się z niego jak idiotka. Widać woda z okolicznych strumieni też okazywała swe działanie. Jason pokręcił pobłażliwie głową, sam wielce zadowolony ze swej odporności na magiczne eliksiry. Zachęcony nią wychylił kolejną szklankę, po czym stwierdził, że ma niejakie trudności ze skupieniem wzroku. Tak go to zdenerwowało, że napił się jeszcze raz, po czym postanowił się przejść. Wstał chwiejnie. Koral i Match nie zwrócili na niego uwagi. Przechodząc do drugiej izby Jason usłyszał jeszcze, jak czarodziejka opowiada coś o człeku zwanym Ohydek, zajmującym jakieś podejrzane stanowisko na dworze. Widział kiedyś owego człeka, który wyglądał dokładnie tak, jak się nazywał. Zebrało mu się na mdłości, przyspieszył kroku. W mroku izby wpadł na coś kłującego. Klnąc wyswobodził się. Na śmierć zapomniał o dziwnych, kolczastych roślinach o wyuzdanych kształtach, które czarodziejka z upodobaniem hodowała. Wydłubując kolce z rękawa przypomniał sobie, że niektóre ponoć pochodziły z kraju leżącego za oceanem, a Koral przywiozła je tu osobiście. Pokręcił głową. Nie było to rozsądne, bowiem mroczna izba zawirowała mu przed oczyma. Gdy mętlik w głowie nieco ustał, pokręcił głową jeszcze raz, tym razem ostrożniej. Czego to ona nie wymyśli, kraj leżący za oceanem! Przecież każdy wykształcony człowiek wie, że gdy dopłynąć do krańca oceanu, to można tylko spaść i rozbić sobie łeb o tego żółwia, na którym stoi cały pieprzony świat. A kto twierdzi inaczej, jest zwykłym nieukiem. Pewnie żartowała, głupia przecież nie jest, doszedł do wniosku. Myślała, że uwierzymy. Zresztą, kto ją tam wie, pomyślał mętnie, może to nas ma za idiotów. Odsunął się ostrożnie od roślin, których kształt sugerował nieodparcie, że są używane do tajemnych praktyk fallicznych. Ostrożnie, bowiem miał coraz większe trudności z utrzymaniem równowagi. Kraj za oceanem! Myśl była natrętna, nie dawała się łatwo odpędzić. Przecież nawet Wulf, syn Thormlunda, dowódca straży szeryfa... Zaraz, to było w tamtym świecie, nie w tym... Jason przetarł twarz, co zresztą nic nie pomogło. Wulf, syn Thormlunda... To on opowiadał, jak jego wuj czy też inny stryj dopłynął do lądu, który nazwał Green Land. Pewnie zmyślał, u nich zima długa, ciemna, to wymyślają z nudów te swoje sagi. Dopłynął do lądu, swoim drakkarem bez pokładu! Śmiechu warte... Wioski na wybrzeżu łupić, to potrafią. Ale żeglować dalej, to nie do wiary, przecież to prymitywy, głupie jak młot Thora... Już prędzej ktoś z chrześcijan, albo Maurów. O ile znajdzie się król, który zechce finansować taką, z góry skazaną na niepowodzenie wyprawę. Prędzej królowa, kobiety są lekkomyślne... Tok myśli przerwał widok rozdwajającego się, wyjątkowo okazałego zielonego fallusa. Jason z wysiłkiem skupił wzrok. Udało się. Z kąta dobiegł cichy plusk. Jason ostrożnie odwrócił się, popatrzył. Nad skopkiem mleka stał brodaty skrzat w kretyńskiej, spiczastej czapeczce. Napotkawszy wzrok Jasona niespiesznie dopiął spodnie, wykrzywił się i pokazał obelżywy gest. Po czym zniknął. Jason początkowo uznał to za przywidzenie, jeszcze jeden skutek podstępnego destylatu. Jednak spieniona powierzchnia mleka świadczyła, iż wszystko zdarzyło się naprawdę. Chwiejnym krokiem wrócił z powrotem. *** Konwersacja rozwijała się w najlepsze, lecz w nie najlepszym kierunku. - ...Mówię ci, tego człowieka powinno się odsunąć! Nie mówię, że od razu uciąć łeb, nic z tych rzeczy! Tolerancyjny jestem, psia... – usłyszał Jason wracając. Match poczerwieniał na twarzy, oczy błyszczały mu podejrzanie. Jason jęknął w duchu. Match nie wytrzymał. Tak gwałtowne uczucia Match okazywał zazwyczaj wypowiadając się o mistrzu i idolu czarodziejki. I to tylko wtedy, gdy wcześniej spożył nieco sławetnego destylatu. Na trzeźwo zwykł mawiać, że ma go w dupie... Jason jęknął powtórnie, lecz poprzestał na jęku. Na tym etapie dyskusji interwencja była bezcelowa i wielce ryzykowna. Match mógł rozpłatać oponenta jednym cięciem miecza, czego po wytrzeźwieniu niechybnie by żałował. A Koral... Jason nie miał nawet ochoty sprawdzać, co mogła zrobić Koral. Zamiast tego Jason nalał sobie szklankę destylatu. Sam. Dyskusja zabrnęła na poziom, przy którym nikt już nie myślał, by go zabawiać. Riposta czarodziejki była natychmiastowa. I taka jak zwykle. – A ja cię...! – wykrzyknęła. – Any time – westchnął Match i oczy zaszły mu mgiełką rozmarzenia. – Powiedz tylko, gdzie i kiedy... Jak zwykle w chwilach rozmarzenia, spotęgowanych destylatem, Match pozbywał się w tajemniczy sposób swego okropnego akcentu z zabitego dechami zadupia i zaczynał mówić wykwintną angielszczyzną... Odpowiedzi Koral Jason nie dosłyszał. W każdym razie nie była pozytywna, bo Match wyraźnie posmutniał i stracił ochotę do dalszej dyskusji. Natrętne wrażenie, że o czymś zapominają, nie opuszczało Jasona. Pomimo, a może właśnie na skutek kolejnych szklanek. Słuchał jednym uchem czarodziejki perorującej o księciu, podejmującym zbożny trud naprawy księstwa i coraz mniej parlamentarnych wypowiedzi Matcha. I to było ostatnim, co zapamiętał. *** Poranki bywają rozmaite. Są piękne, gdy świeży wiaterek owiewa twarz, słoneczko wesoło odbija się w rosie. Rześki zapach lasu przydaje energii, a koń stąpa tanecznie po wijącej się malowniczo drodze wśród szumu drzew. A niewinna ptaszyna świergocze wesoło w niebiesiech. Są też takie, gdy wiatr wysusza spękane wargi, łupanie we łbie zagłusza leśne odgłosy. Słońce, które wstało nie wiadomo po co razi w oczy. Wredna szkapa wlecze się niemiłosiernie trzęsąc, a niewinna ptaszyna może co najwyżej napaskudzić na czapkę. Ten poranek stanowczo należał do tego drugiego rodzaju. *** Wredna szkapa wlokła się niemiłosiernie trzęsąc. Słońce raziło w oczy, potęgując łupanie we łbie. Tylko ptaszyna, na szczęście, nie stanęła na wysokości zadania. Jason pociągnął po raz kolejny wody z bukłaczka. Na razie nie pomagało. Nastroju nie poprawiała też natrętna świadomość, że w zasadzie nie wiadomo dokąd jechać. W każdym razie Jason nie wiedział, Match bowiem przejawiał irytującą aktywność, poganiając co i rusz swego konia by zmusić go do kłusa. Na razie Jason zajęty uzupełnianiem niedoboru płynów nie pytał, dokąd tak naprawdę jadą. A była to sprawa istotna. Wizyta bowiem u czarodziejki oświeciła ich w wielu sprawach, z wyjątkiem tej najważniejszej. Gdzie szukać smoka. Dobrym objawem było, że wygarbowany destylatem język Jasona poczynał już wyczuwać błotnisty smak wody, nabranej świtem z podejrzanej sadzawki. Tak, pomyślał Jason, gdy ból głowy zelżał na tyle, iż w ogóle pozwolił na myślenie, mamusia zawsze mówiła, żeby nie pić wody, bo grozi to paskudnymi chorobami, od skrętu kiszek poczynając. Na czym kończąc, nigdy nie ośmielił się zapytać. Teraz jednak miał nadzieję, że skręt kiszek będzie mniej dolegliwy niż łupanie we łbie. – Czego się tak wleczesz? – dobiegło z przodu. Match wstrzymał konia, spoglądał przez ramię z naganą. – A... – zachrypiał Jason. Przełknął jeszcze jeden łyk wody o coraz wyraźniejszym posmaku błota i gdzieś głębiej niepochwytnym smaku gnojówki. Pomogło trochę. – A ty dokąd się tak spieszysz? – wyszło całkiem wyraźnie. Match nie raczył odpowiedzieć. Zgromił Jasona spojrzeniem i ruszył do przodu. – Zaczekaj... – skoro już mógł się wysławiać w miarę bez przeszkód, Jason nie zamierzał rezygnować. – Przecież, do cholery, nie wiemy, dokąd jechać. Rzeczywiście, nie wiedzieli. Match zatrzymał się. – Noo... – zaczął, w widoczny sposób sam nie wiedząc, co powiedzieć. W końcu nie powiedział nic. – Noo i co? – nielitościwie podtrzymał rozmowę Jason. – Wiesz, gdzie ten pieprzony smok? – Wiem – mruknął Match półgębkiem, patrząc gdzieś w bok. – Pytałem przecież... Jason nie zniżył się do stwierdzenia, że łże. Match też wiedział, że on wie. – No dobra, Jason, daliśmy dupy... – przyznał po chwili. – Uchlaliśmy się i zapomnieliśmy. A przecież mówiłem, żebyś tyle nie pił, żeby załatwić sprawę na początku... Wprawdzie Jason za nic nie przypominał sobie, by to Match coś takiego mówił, a nawet wręcz przeciwnie, ale nie podjął dyskusji. W końcu, czy to ważne? Ważne było to, co robić z tak obiecująco rozpoczętym dniem. Jason miał sprecyzowane plany, nie sądził jednak, by Match się na nie zgodził. Zawsze przedkładał zobowiązania nad miły sen w przydrożnym rowie. – Nie ma co – zdecydował Match, jak zwykle za nich obu. – Ruszamy dalej. No, co się tak gapisz... – Posłuchaj, Match – zaczął Jason, bez nadziei, że przemówi do rozsądku. – Ja wiem, że tutaj gdzie splunąć, to smok. Ale pamiętaj, że zapłacą nam tylko za tego jednego... A za darmo, to sobie możesz sam chodzić na smoki... Match obraził się. Szarpnął wodze i ruszył bez słowa. – Zaczekaj – krzyknął za nim Jason pojednawczo. – Już trudno, jadę z tobą. Pod warunkiem... Match zatrzymał się niechętnie. – Pod warunkiem, że się chwilę zastanowimy... – A co tu się zastanawiać? – spytał Match nieco łagodniej. – Znam tę drogę, niedaleko są rozstaje. A zwykle na rozstajach... Jason nie słuchał dalej, co zwykle na rozstajach. Powlókł się za Matchem pełen najgorszych myśli. *** Jak to zwykle na rozstajach znaleźli wbity w ziemię słup. Z przybitą deską. Deska zaostrzonymi końcami wskazywała w obie strony. Na nie pociemniałej jeszcze powierzchni drewna widniały koślawe, acz czytelne litery. Podjechali bliżej. – ”Pójdziesz w prawo, zginiesz. Pójdziesz w lewo, pokręci cię” – przeczytał Match głośno. Obejrzał się. – Myślisz, że to do nas? – spytał. – Hej, Jason, a ty dokąd? – Wracam – rzucił Jason sucho przez ramię. – Nie jest napisane, co się stanie, jak wrócę. – A niech cię... – Match zmełł w ustach przekleństwo. Podjechał bliżej, przyjrzał się bliżej desce. – Zaczekaj! – krzyknął. Jason zatrzymał się niechętnie. – Popatrz tu! Gdy Jason zbliżył się do deski, ujrzał naskrobany drobnymi znaczkami napis przy samej krawędzi. Napis głosił – „a kto wraca, jest...”. Ostatnie słowo było zamazane. Jason splunął i zawrócił. – Wolę być..., niż martwym – oznajmił. – Albo pokręconym. – Zaczekaj – powtórzył Match. – To pewnie do nas. To jej pokręcone poczucie humoru, poznaję... – Myślisz? – spytał Jason z powątpiewaniem. – Nie zdążyłaby... Przecież wczoraj była ledwie ciepła, tak jak my... Podrapał się po głowie. – A zresztą, kto ją wie... Odporna jest, pije do rana, a potem na miotłę i do roboty. Cholera, może masz i rację, że to ona, albo któryś z jej konfratrów... Z jękiem zwlókł się z wierzchowca, trzymając go za wodze podszedł bliżej do wskazującej dwa przeciwne kierunki deski. Poskrobał wydobytym zza cholewy nożem wypalone litery. – Świeże... – mruknął z namysłem. Odwrócił się do Matcha, który wciąż sztywno siedział w siodle. Też unikał gwałtownych ruchów. – I co w związku z tym? – spytał Jason po dłuższym milczeniu. Match poskrobał się pod opaską przytrzymującą włosy. – Nie wygląda to na pułapkę – odparł wreszcie. – W związku z tym, proponuję jednak w lewo... To chyba szczere ostrzeżenie... Jason pokręcił głową z powątpiewaniem. Match rozzłościł się. – Lepiej chyba być pokręconym niż zginąć? – spytał sarkastycznie. – Czego kręcisz łbem? – Widzisz, przypominam sobie... – Jason dalej kręcił głową. – Przypominam sobie, jak mnie wiosną pokręciło... Nawet do wychodka sam nie mogłem pójść, dopiero ta maść... – Do cholery, pamiętam – oburzył się Match. – Pamiętam doskonale, przecież to nikt inny, tylko ja prowadzałem cię do tego wychodka. Ale nie powiesz przecież, że lepsza śmierć niż pokręcenie. Pokręcenie mija, śmierć zazwyczaj jest permanentna. Jason przestał kręcić głową, za to wstrząsnął się z odrazą. Przyszło mu na myśl, że może występować również permanentne pokręcenie. A wtedy trzeba się zastanowić. – Jason, nie myśl tyle, bo nic dobrego z tego nie będzie – zdecydował Match. – Siadaj i jedziemy, na lewo. Ja tam wierzę w ten napis... Stuknął konia piętami, ruszył. Jason chcąc nie chcąc wgramolił się na konia i podążył za nim. – To dobry wybór – usłyszał zrównawszy się z Matchem. – Na pewno dobry... Mimo, iż Match powtórzył to dwukrotnie, Jason czuł, że usiłuje sam siebie przekonać. – Mam przeczucie... Resztki optymizmu opuściły Jasona bezpowrotnie. Z przeczuć Matcha, jak wynikało z bolesnych doświadczeń, nigdy nie wynikało nic dobrego. *** Na wynik przeczuć nie trzeba było długo czekać. Las po obu stronach ścieżki zmieniał się, sosny i świerki zastępowane były przez wiązy i graby. Kilka stajań dalej przez wierzby i olchy. Match ożywił się. Ściągnął wodze, zwolnił. – Widzisz? – spytał ściszonym głosem. – Zbliżamy się do bagna, ani chybi... Tam będzie gadzina, lubią bagna. Sprawdził przewieszony przez plecy miecz, dociągnął przytrzymujący go pas. – Złaź z konia – rozkazał krótko. – I odtrocz kuszę, napnij. Ale jeszcze nie ładuj, żebyś mi tyłka nie odstrzelił... – Odstrzeliłem ci kiedyś? – oburzył się Jason. – Ciszej – syknął Match. – Nie, nie odstrzeliłeś. Ale zawsze musi być ten pierwszy raz. Jason wzruszył gniewnie ramionami, ale wykonał polecenie. Z wysiłkiem, od którego wkrótce pociemniało mu w oczach, począł kręcić olbrzymią korbą. Skrzypiała niemiłosiernie. Match krzywił się jeszcze bardziej niemiłosiernie, ale rozsądnie milczał. Czuł, że jedno jego słowo, a Jason ciśnie nieporęczną machinę. Gdy gruba na palec cięciwa zaskoczyła wreszcie w rowku orzecha, Jason wyprostował się ze stęknięciem ulgi. Otarł pot, który wystąpił na czole mimo chłodu poranka. – Gotów jesteś? – spytał Match niecierpliwie. – To ruszamy. Jak zwykle, ja pierwszy, ty kilka kroków za mną... Ruszył, lecz jęk Jasona osadził go w miejscu. Gdy spojrzał na przyjaciela, przekleństwo zamarło mu na ustach. Jason ledwo trzymał się na nogach. Wysiłek napinania kuszy wyczerpał rezerwy nadwątlonego piekielnym eliksirem organizmu. Match zorientował się, że nie zdoła nic więcej z niego wykrzesać, przynajmniej na razie. Sam czuł się też nieszczególnie. – A, co tam... – usiadł, czując, że też potrzebuje chwili wypoczynku. – Gadzina nie ucieknie. Nigdy nie uciekają... Siedzieli dłuższy czas w milczeniu. W końcu Match począł się niecierpliwić. – Wiesz, pora ruszać – zaczął. – Może gadzina nie ucieknie, ale ja mam dosyć tego czekania. Już mi prawie przeszło, a tobie... Usłyszał niewyraźne mruknięcie. Wolał nie dociekać, co Jason powiedział. – Widzisz, trzeba było posłuchać – Match nie mógł się powstrzymać. – Nie chlać tej wody, ale napić się mleka, tak jak ja. Mówiłem ci rano, jak je znalazłem w skopku. Dobre było, kwaśne... A ty narzygałeś czarodziejce w balię. I nie dość, że się źle czujesz, to głupio będzie.... Całą reakcją Jasona był dreszcz, który wstrząsnął zgarbionymi plecami. – Głupio będzie, ale trudno – ciągnął Match, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Jason, nie przejmuj się, dobrze będzie. Znaleźliśmy znak, znaki nie kłamią... Przerwał zniechęcony. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, że Jason coś mruczy pod nosem. Wytężył słuch. - ...Znaki straszliwe na niebie i ziemi. A przy gościńcu znak się objawił na kształt dziwny i osobliwy – w błękitnym polu krzyż czerwony, takąż obwódką otoczony. Był to niewątpliwie straszliwy znak... – Jason, co ty pieprzysz... Jason podniósł głowę, zamrugał oczyma. – Ja? – zdziwił się już pełniejszym głosem. – Nie pieprzę, tylko kodeks jeden starożytny cytuję, na który natrafiłem podczas swych studiów w jednym klasztorze... Studiów w klasztorze, pomyślał Match, dobre sobie. Pewnie chował się tam przed wierzycielami i z nudów kurz z ksiąg omiatał... – A kodeks ów zaciekawił mnie wielce, gdyż zdarzenia w nim opisane były rzadkie a cudowne, oraz znaki prorocze na niebie i ziemi się objawiające. Jako to cielę z jedną głową, ale za to z dwiema dupami, szyby brudne, na których cudownym sposobem Rodzicielka Boża się objawiała. Takoż o światłach osobliwych na niebie i ludzikach małych, jeno nie takich jak zwykłe gnomy czy skrzaty, ale całkiem zielonych. Kodeks ów w skryptorium w indeksie pod fascykułem krzyża ukośnego był umieszczony, albo inicjałem X, nie wiem, zatarte trochę było... A znak ten, o którym mówiłem, wędrowcowi na gościńcu się ukazywał i zatrzymywać się zabraniał pod karą... Jason urwał. – Jaką karą? – spytał Match zaintrygowany. – Jaką? – zamyślił się Jason na chwilę. – Nie wiem. Dalej pergamin myszy zjadły... Match pokiwał głową. Mimo, iż nie przyznawał się do tego, wierzył w straszliwe znaki. Jason powstał ociężale. – Chodź, Match – powiedział, unosząc ciężką kuszę. – Idziemy skopać smoczą dupę... *** Znaki nie kłamały, przynajmniej, jeżeli chodzi o znalezienie smoka. Co prawda, pomyślał Jason, smoków tu jak nasrał, co rusz to jeden. Błotne, leśne, polne, jakie tylko chcesz. Pytanie, czy to ten właściwy, na którego mieli prawo do odstrzału. Bo inaczej oznaczało to kłopoty z borowym. Poza tym za niewłaściwego nikt nie zapłaci. Ostatnie kilkadziesiąt kroków przebyli czołgając się. Gdy rozchylili kępę wysokiej, bagiennej trawy, ujrzeli bestię w całej okazałości. Match zaklął. Smok był słabo widoczny nawet z tak niewielkiej odległości, brązowo zielone plamy pomagały mu wtopić się w otoczenie. Jednak mimo to Match widział wyraźnie segmenty reaktywnego pancerza pokrywającego grzbiet i boki bestii. Za Matchem rozległ się szczęk metalu. Jason z pobladłą twarzą ładował kuszę. Match cofnął się, zległ obok niego. Położył mu rękę na ramieniu. – Zostaw – syknął. Jason spojrzał nie rozumiejąc. – Zostaw – powtórzył Match. – To na nic. Kusza się nie przyda... Ma pancerz reaktywny, pod nim pewnie warstwowy. Nie przebije... – To co, wracamy? – szepnął Jason. W oczach błysnęła mu radość. Pal diabli pieniądze, byle wynieść całe tyłki. Jednak szybko się zorientował, że tak dobrze nie będzie. – Duży jest, ciężki – mruczał Match do bardziej do siebie, znów obserwując smoka. – Jakby go tak... – Oszalałeś – skomentował krótko Jason. – Nie, nie oszalałem. To się może udać. Posłuchaj... Jason posłuchał. Jednak gdy wysłuchał do końca, wcale nie był zachwycony. Wiedział jednak, że nie odwiedzie Matcha od powziętej decyzji. *** Plan był prosty. Jason miał zwrócić na siebie uwagę bestii. Sprowokować do ataku. Gdy smok pogoni za nim, Match zabiegnie z boku, tnie w słabo opancerzoną od spodu szyję. Smok jest ciężki, nie zdoła powstrzymać pędu, odwrócić się. Powinno się udać. Plan był prosty. Zbyt prosty. Gdy Jason, wyprostowawszy się na całą wysokość, wydał z siebie coś na kształt beczenia, zamiast planowanych urągliwych okrzyków, smok nie puścił się pędem w jego kierunku. W ogóle się nie puścił. Echo żałosnego okrzyku Jasona nie zdążyło jeszcze powrócić odbite od ściany lasu za bagniskiem, gdy plamiste cielsko drgnęło. Nad niekształtną bryłą wystrzeliła długa szyja, zakończona małą główką. Po chwili dołączyła do niej druga. A za chwilę trzecia. Głowy rozglądały się czujnie. Jason aż przykucnął z wrażenia. Trafili na najgorszą bestię. Trójgłowego smoka. Trzeba spieprzać, to oczywiste... Może i oczywiste, ale nie dla Matcha. Widząc, że potwór nie rusza się z miejsca Match wypadł ze straszliwym krzykiem w trzasku łamanych zarośli. Jedna z głów drgnęła, obróciła się. Na Matcha spojrzały przecięte pionową szparą źrenicy zimne oczy. Ostatni długi krok, pewne stąpnięcie na lewą nogę. Match już w trakcie tego kroku odchylał się, brał rozmach do potężnego cięcia. Błysku klingi nie zdążyły złowić nawet bystre smocze oczy, klinga trafiła w dwóch trzecich długości. Na Matcha wirującego w uniku bryznęła czarna, gorąca posoka. Głowa wielkości dobrego końskiego łba zawirowała w powietrzu, długa szyja zwiędła i opadła jak lilia ścięta mrozem. Unik odsunął Matcha od potwora, który dopiero teraz zwrócił do niego pozostałe dwie głowy sycząc paskudnie. Plamiste cielsko sprężyło się, rozległ się głuchy syk. Za chwilę zacznie ziać, pomyślał Match, odwrócony w uniku, osłaniając plecy wyrzuconą za siebie klingą. Niepotrzebnie, smok nie odpierał ataku ciosem łapy ani ogona, zdecydował się chyba na miotanie ogniem. Match wiedział, że ma niewiele czasu, dwa, może trzy uderzenia serca. Tyle czasu zajmował zapłon gruczołów ogniowych smoka. Bardziej na wyczucie ciął z półobrotu tam, gdzie przed chwilą znajdowała się druga smocza głowa. Trafił, choć nie tak czysto. Głowa nie potoczyła się po bagiennej turzycy, zwisła połączona strzępem skóry i ścięgien z wyprężoną jeszcze przez chwilę szyją. Teraz trzecie cięcie, albo... Trzecie cięcie chybiło. Smok błyskawicznie odgiął szyję w tył na kształt łabędziej. Match przekoziołkował po ziemi, powstał błyskawicznie, wiedząc, że to i tak na nic. Za chwilę z ocalałej głowy rzygnie płomień, który spopieli go do cna. Dobrze, jak zelówki zostaną... Za kępą trawy Jason wpił palce w ziemię. Match, zdając sobie sprawę z daremności tego gestu osłonił twarz wzniesioną rękojeścią miecza. Czekał. Czekał na nieuchronne. Szyja odgięła się jeszcze bardziej do tyłu. Dwie krwawiące, boczne bezgłowe szyje zwisały bezwładnie. Cisza. Tylko świszczący oddech Matcha i cichy syk wydobywający się z paszczy potwora. Match powoli opuścił rękę. Spojrzał prosto w przepastne oczy bestii. – Pokręciło cię, czy co? – spytał smok z wyrzutem. – Ja tu tylko wodę piję...