Wróbel Piotr - Sztolnia

Szczegóły
Tytuł Wróbel Piotr - Sztolnia
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wróbel Piotr - Sztolnia PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wróbel Piotr - Sztolnia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wróbel Piotr - Sztolnia - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Piotr Wróbel Sztolnia Policzył szybko do trzech. Tak jak go kiedyś nauczono, całe wieki temu. Wsłuchał się w bicie swego serca. Skupił się, uspokoił oddech. Odpędził strach, gładząc zimną lufę ‘44. Miał jeszcze dwa naboje. Wystarczy... Następna śluza jest czysta, powinien tam cos znaleźć. Broń i amunicja należała do rzadkości, ale jedzenie trafiało się prawie zawsze. Od dwóch dni nie miał nic w ustach, jeśli nie liczyć brunatnej cieczy ściekającej z przerdzewiałych rur. Był zły. Na dodatek miał na karku przeklętego sentinela. Jeszcze go nie widział, ale niemal czuł jak omiata jego ciało niewidzialnymi falami. Wiedział, że niewielu przeżyło spotkanie z tą przerośniętą pluskwą nafaszerowaną bronią i detektorami. To po części przez nie unikał większych grup. W pojedynkę miało się większe szanse. Paradoksalnie dlatego, iż sentinele sporadycznie polowały na samotnych, jednak każda większa grupa była przez nie bezlitośnie eliminowana. Poza tym rzadko starczało jedzenia dla wszystkich... Dopiero teraz poczuł przenikające go zimno. Stalowa płyta, o którą był oparty wysysała z niego ciepło. Kiedyś miał nawet prawdziwą kurtkę, zamienił się jednak na buty. Znoszona koszula i poprzecierane spodnie dopełniały jego ubioru. Zimno? Tutaj zawsze jest tak samo, wszystkiego brakuje, nawet nicość ma swoją cenę. Jedyną rzeczą jaka może cię uratować to te miliardy szarych wyrobników zamkniętych we własnej czaszce. Takie było jego zdanie, choć wielu utrzymywało, iż wszystko jest z góry zapisane i już dawno się wydarzyło. Teraz wszyscy siedzą w wygodnych fotelach i oglądają od początku film, któremu na imię życie. Kiedy taśma się skończy, przyjdzie czas na zapłacenie rachunku. Nie cierpiał tych fatalistów. Pieprzeni dezerterzy. Dno rynsztoku, spoglądające zazdrośnie na błękitne niebo. Kiedy w nie patrzyli nie czuć było nawet ich smrodu. Zresztą, kiedy ostatni raz ktoś widział niebo. Cyc, cyk, cyk... Nawet nie zdążył pomyśleć o tym, że wpadł. Było już za późno, dobrze o tym wiedział. Teraz jedyną jego szansą było to czym zawsze pogardzał. Bezruch i ślepy los. Ktoś już za niego zdecydował, pozostało mu jedynie patrzeć jak toczą się kostki, jak balansują szalki jego wagi. Na jednej tkwiło życie, na drugiej... uwolnienie. Uwolnienie - tak mówili o śmierci ci z rynsztoka. Sentinel pobrzękiwał cicho, jakby śmiejąc się z jego wątpliwości. Unosił się na wprost niego, jakieś półtora metra nad ziemią. Musiał czaić się tuż pod stropem. Niepozorny metalowy owal, najeżony licznymi wypustkami. Teleskopowy obiektyw zwężał się i wydłużał, śląc na boki słabe odblaski migoczącej w kącie lampy. Wiedział, że jest skanowany. Wiek, staż, procent utraty zdrowia, kondycja fizyczna, wyposażenie, profil psychiczny, szkic przebytej drogi... Kiedyś zastanawiał się czy to nie jest jedno wielkie przedstawienie, czy ktoś oceniał jego wybory, czy naciskali po prostu guzik? Rzadko się zastanawiał, to przynosiło pecha. Tak jak teraz. Dał się zaskoczyć przez sentinela, jak zupełny amator. Czuł się jak kaczka w sobotni poranek tuż po rozpoczęciu sezonu łowieckiego. Kiedy ci wszyscy śliniący się myśliwi kończą ładować sztucery i sięgają po gwizdki. Wciąż trzymał w dłoni naładowaną 44’’. "Można być panem swego losu. Zawsze. Jest tylko cena, którą nieodmiennie przyjdzie ci zapłacić." Nie pamiętał czy usłyszał to od kogoś, czy sam do tego doszedł. Miało to w istocie małe znaczenie, przy założeniu, iż przyjął to do wiadomości. Nie narodził się jeszcze nikt, kto byłby szybszy od sentinela. Nie w takiej sytuacji. "Ile to jeszcze potrwa? Kończ sukinsynu, albo odejdź w cholerę" - czarny obiektyw niemal dotykał jego twarzy. Dopiero teraz ją zobaczył. Zniekształcona przez soczewki, wyglądała jak bulwa nakryta słomą. Widział też swoje oczy. Szare jak całe jego życie. "Morskie" to usłyszał we śnie. Nieczęsto je miewał i prawie nic z nich nie pamiętał, ale to utkwiło mu szczególnie. Ta krótka scena, wycięta z całego filmu. Wiedział, że ktoś mówi o jego oczach i było w tym odczucie, którego nigdy nie doświadczył. Przez to zaczynał się łapać na tym, że zbyt wiele rozmyśla, robił się słabszy a to oznaczało uwolnienie. "Następnym razem ci się nie uda. Założymy się?" - prawie z żalem odprowadził swe oddalające się odbicie. W końcu znikło zupełnie wessane do środka metalowego tubusu. Reszta czujników także straciła zainteresowanie jego osobą. Sentinel majestatycznie odpłynął w drugi koniec korytarza, pomrukując sobie tylko znaną melodię. Wielka kropla potu stoczyła się po czole, znajdując drogę do oka. Następna pobiegła jeszcze dalej, spływając ku kącikom ust. Troszkę piekło, ale nie mrugnął nawet powieką. Nawet nie wiedział czy jeszcze oddycha. Pobielałe palce wciąż zaciskały się kurczowo na kolbie rewolweru. Słony posmak przypomniał mu o głodzie. Otarł rękawem czoło, przełknął gęstą ślinę. Jeśli przeżyje ten koszmar będzie miał o czym opowiadać. Tylko komu? Uśmiechnął się do siebie, odganiając obraz wszystkich tych twarzy, które dane mu było zobaczyć. Im nie musiał o tym opowiadać. Wychylił się ostrożnie obserwując korytarz. Uszkodzona lampa mrugała nieregularnie, bladym rozmytym światłem. Nie pozwalało to na akomodację oka, przyzwyczajonego do lekkiego półmroku panującego zazwyczaj w Sztolni. Do następnej śluzy było już niedaleko, poznawał to po rozkładzie korytarzy. * Delikatnie, niemal pieszczotliwie przeciągnął dłonią po panelu kontrolnym. Wszystkie te kolorowe diody i przełączniki były dla niego uosobieniem tej drugiej strony lustra. Świata, do którego chciał znaleźć klucze, świata przez, który tu trafił. Niewiele pamiętał z dzieciństwa. Parę czarno-białych slajdów ciągle tkwiło w jego głowie. Właściwie to sam nie wiedział dlaczego nie było w nich kolorów, jakby ktoś specjalnie pozbawił je części przekazu. By były uboższe, by zajmowały mniej miejsca? Bardzo dobrze pamiętał za to szkolenie. Niemal każde słowo, gest czy zapach. Nie było tego wiele, trudno mu było zresztą znaleźć punkt odniesienia. Czas był tu odliczany spłoszonymi uderzeniami serca. On po prostu opływał ich zewsząd i nikt nawet nie próbował go mierzyć. "Nie zadawaj pytań - znajduj na nie odpowiedzi". To były ostatnie słowa jakie pamiętał ze szkolenia. Wypowiedział je człowiek ubrany w nieskazitelnie biały płaszcz, sięgający mu do kolan. Miał bystre błękitne oczy oraz szybkie urywane ruchy w czym przypominał mu muchę. Zwracał uwagę na ludzkie oczy, były takie niesamowite. Skrywały wszystkie tajemnice. Oglądały całe nasze życie, chwile największego triumfu i fatalne porażki. Zwężały się i rozszerzały, jakby zdziwione naszymi postępkami. Oczy człowieka w białym płaszczu były głębokie, wciąż głodne nowych obrazów. Wydłubanie panelu ze ściany nie należało do najprostszych czynności. Kiedyś spędzał nad nimi mnóstwo czasu, ucząc się coraz to nowszych sztuczek. Z biegiem czasu kompletował bogatszy zestaw narzędzi. Rozmaite kawałki drutów użyte w odpowiedni sposób potrafiły zdziałać cuda. Całe szczęście, iż otwarcie śluz nie wymagało kodów dostępu, wystarczyło tylko dokopać się do panelu. Cichy syk siłowników otwierających śluzę, brzmiał niczym dźwięk niebiańskich rogów witających go u wrót raju. Galdor nie mylił się, są jeszcze w tym sektorze nienaruszone śluzy. Zmiął w dłoniach kawałek papieru z niezdarnie nabazgranym szkicem. "W pojedynkę mamy większe szanse. Do zobaczenia na miejscu. Kto dotrze tam pierwszy niech zostawi znak." Łagodne mleczne światło wylewało się z niemal sterylnie czystych korytarzy. Kiedy kreślił swój znak na grodzi widział przed oczyma umorusaną twarz Galdora, naznaczoną esowato wywiniętą blizną biegnącą od prawej skroni aż do żuchwy. Zawdzięczał mu życie, gdyby nie on pewnie zostałby zjedzony żywcem przez bandę "szczurów". Nigdy go nie zapytał dlaczego mu wtedy pomógł. Tutaj było to prawdziwą rzadkością, niemal szaleństwem. W otwartych śluzach jedzenia ledwie starczało dla jednego. Przekora leżała widać w ludzkiej naturze, tak to sobie wówczas tłumaczył. Potem spotkał go jeszcze raz, dostał szkic północnego sektora z naniesioną pozycją nienaruszonej śluzy. Dał mu za to metalową manierkę. Manierka za kawałek papieru, ale czy mógł oszukać go ktoś kto ryzykował życie by go ratować? Zawsze męczyło go szukanie odpowiedzi na podobne pytania. ** Nie pamiętał kiedy ostatni raz spał w prawdziwym łóżku. Teraz przynajmniej nie musi obawiać się "szczurów", byli zbyt prymitywni by poradzić sobie z otwarciem śluzy. Sentinele też były prawdziwą rzadkością w nowych korytarzach. Mógł więc czuć się stosunkowo bezpiecznie, chociaż nabyte odruchy nie pozwoliły mu rozkoszować się wygodnym lokum. Nauczył się odpoczywać w swoistym półśnie, gdzieś pomiędzy jawą a rzeczywistością. Świadomość zerkała na niego spod półprzymkniętych powiek gotowa w każdej chwili do reakcji. Była to jedna z zasadniczych umiejętności, które dawały podstawy do egzystencji w Sztolni. Sztolnia... Nawet nie wiedział co ta nazwa oznacza. Niekończące się kilometry korytarzy, tuneli i jaskiń. Plątanina kabli pomieszana ze stalą, kamieniem i plastikiem. Stęchlizna, cuchnąca woda ściekająca z obrośniętych porostami ścian i migoczące światło jarzeniówek. Jednostajny pomruk generatorów i spłoszone szelesty przemykających szczurów. Syk siłowników i urywany krzyk kończący się gdzieś tam po drugiej stronie. Zimny powiew wentylatora z trudem rozgarniający posklejane, tłuste włosy. Opuszczone pokoje unurzane w rozkładających się odpadkach. Strach, zniechęcenie i nadzieja. Rezygnacja i wola walki. Proste pytania, które zgubiły swe odpowiedzi. Sztolnia... Skumulowane zmęczenie powoli zamykało jego powieki. Wiedział, że to przepustka do piekła, lecz sen kusił słodką obietnicą zapomnienia. To wystarczyło, zgodził się gasząc cyniczny uśmiech, który na chwilę zawitał z wizytą... *** Jeszcze nim otworzył oczy poczuł na sobie czyjś wzrok. Pierwsza fala strachu szybko utonęła w rzece adrenaliny. Nie wiedział gdzie jest intruz, nie mógł go też usłyszeć. Wokół słychać było jedynie cichy pomruk generatorów. "Przecież jeśli chcieliby mnie zabić już dawno by to zrobili." Przez chwilę zastanawiał się czy zdąży wyciągnąć rewolwer, który włożył pod materac. Odetchnął głęboko, przeciągnął się i powoli otworzył oczy. Stał naprzeciw niego tuż przy drzwiach. Wysoki, szczupły, niemal kościsty mężczyzna w długim sięgającym za kolana białym płaszczu zlewającym się ze śnieżnobiałą ścianą. Lekko posiwiałe włosy, opadały w nieładzie na wysokie, pokryte licznymi zmarszczkami czoło. Głębokie oczodoły skrywały jasne, żywe oczy, przydające mu drapieżności. - Pewnie zastanawiasz się czy ciągle tam jest? Zdążysz sięgnąć, czy może mam w zanadrzu jakąś niespodziankę? - oczy nieznajomego patrzyły gdzieś w dal, zupełnie jakby rozmawiał z kimś innym. - Zdążyłbym, ale czy to by coś zmieniło? - To zależy... - Nienawidzę tego słowa. Czy jest choć jedna rzecz, której możemy być w pełni świadomi? - usiadł na krawędzi łóżka opierając łokcie na kolanach. Patrzył na skupioną twarz przybysza, przez którą przemknął ledwo zauważalny cień uśmiechu. - Rozluźnij się, dziś wygrałeś los na loterii. To twoje urodziny, gwiazdka i sylwester razem wzięte. To już kres tułaczki. - Kres... Na niego zawsze można liczyć. Przyjdzie po każdego z nas i choć ma wiele imion zawsze jest taki sam. Przyjmę go z otwartymi ramionami, pod warunkiem, że to ja go wybiorę. - Ironia to oznaka inteligencji. To dziś prawdziwa rzadkość, szczególnie tutaj... - Mogłeś mnie załatwić, dlaczego tego nie zrobiłeś? - To zabawne. Zauważyłeś, że im więcej wiemy tym więcej zadajemy pytań. - Może dlatego, że nie wszystkie odpowiedzi nas zadowalają. - Pamiętasz jeszcze nazwisko Dawid Nede? - Dawid... - dawno nie słyszał tego imienia. Ostatni raz całe wieki temu, tak mówili na niego na szkoleniu. Człowiek w białym płaszczu, czyżby to ten sam? - mimowolnie zacisnął pięści. Z przygryzionej wargi wyciekła lepka stróżka krwi. - Poznałeś... Zanim sięgniesz po broń, być może będziesz chciał wysłuchać paru odpowiedzi. Może na pytanie, które zadawałeś sobie codziennie przez te wszystkie dni spędzone tu w Sztolni? - Przyszedłeś tu by odpowiadać na moje pytania, czy może uspokoić swoje sumienie? - Możesz mówić mi Malcolm. Nie rozumiem goryczy w twoim głosie, wszak dobrowolnie zgodziłeś się na udział w tym przedsięwzięciu. - Może zbyt przywiązałem się do życia. Abstrahując od ilości alternatyw, ich treść zbyt przypominała mi test na wiedźmę. - Jesteś zwykłym probem. Materiałem z odzysku, czego więcej się spodziewałeś. Powinieneś być nam wdzięczny, zresztą szkoda było by zmarnować tyle białka. -Probem? - Cóż nie było sensu, mówić ci tego na szkoleniu. Powodowało to zbyt duże straty we wcześniejszych seriach. Zbyt wielu szybko ulegało demoralizacji, stając się karmą dla "szczurów". Proby to sztucznie wyhodowany materiał genetyczny wzrastający pozaustrojowo, obdarzony szczątkową pamięcią. Pod względem fizycznym praktycznie nie różnią się od normalnych ludzi, jednak ze względów etycznych nigdy nie dopuszczono ich do kontaktu z resztą społeczeństwa. Wśród was są także zapomniane przez los, nigdy nie odebrane "in vitro". Ciebie na przykład oddała nam twoja własna matka po tym jak dowiedziała się podczas badania płodu, iż jesteś chory na nieuleczalną wtedy desoratię. Zrzekła się praw, wydobyliśmy płód i powędrowałeś do lodówki. Parę lat potem poradziliśmy sobie z desoratią. Zostałeś odmrożony i uleczony. Faktycznie jednak nie istniałeś. - Skąd... - Skąd się wzięliście. Na początku zeszłego wieku panował istny boom na inżynierię genetyczną, dopóki nie stwierdzono degradacji materiału genetycznego. Ten "sztuczny" nie trzymał się po prostu kupy. Znacznie spadła średnia urodzeń, na początku ucieszyło to nawet przestraszonych wizją przeludnionej planety. Proces jednak narastał w lawinowym tempie, stąd podjęto pewne radykalne środki mające nas uchronić przed zagładą. Widzisz organizm ludzki jest niezmiernie delikatną maszynerią, posiada jednak mechanizmy obronne, których zrozumienie ciągle jest dla nas wyzwaniem. Funkcjonowanie w skrajnie stresowych warunkach, wymusza na nim wykształcenie tych cech. Na odkryciu tych mechanizmów najbardziej nam zależało. Wszelkie próby symulacji okazały się niewystarczające i wtedy pojawiliście się wy. Istny zalew probow. Miliony "białych myszek" bez zbędnych obciążeń, bez rodziny... -Czy to, że masz rodzinę czyni cię lepszym? - Może to okrutne, ale w pewnym sensie tak. Widzisz świadomość tego, że zostałem wychowany przez realne, kochające mnie osoby jest dla mnie nie do przecenienia. W twoim przypadku "rodzina" to tylko senne wspomnienie, parę czarno białych slajdów wklejonych w pamięć, tylko tyle żebyś nie zwariował. Stanowczo zbyt mało żeby uważać cię za normalnego członka naszej wspaniałej społeczności. Jesteś naznaczony przez los, psychiczna skaza znaczy twój umysł. - Dlaczego jednak to z twego głosu przebija cynizm? Zupełnie jakbyś chciał powiedzieć, iż rodzina to nie wszystko. Wspomnienia są dobre na starość, jak na razie niewielu z nich widziałem. Jakiż więc z nich pożytek? - Fakt. W Sztolni nie ma starców, to naturalne następstwo przyjętych założeń. Niestety na zewnątrz stanowią oni większość. To ironia losu, ale właśnie przez nich tu się znalazłeś. Widzisz Sztolnia z założenia miała być swoistym symulatorem "selekcji naturalnej". Miała w ekstremalnych warunkach, wyselekcjonować jednostki najlepiej przystosowane do przetrwania, z silną wolą walki. Dostarczyć otrzymany w naturalnych warunkach możliwie "najczystszy" materiał genetyczny. Upraszczając coś w rodzaju labiryntu z myszkami, te najmądrzejsze pierwsze znajdą wyjście i dostaną nagrodę. - Pomyśleliście nawet o nagrodzie. No tak wszak sam jestem chodzącą nagrodą, aż boję się zapytać cóż takiego stanie się mym udziałem. Choć może mam wykupiony bilet tylko w jedną stronę? - Przecież wiesz. Co pchało cię do przodu przez te wszystkie dni? Chciałeś wyjść ze Sztolni, zobaczyć co jest poza... - Zatem wygrałem przepustkę do Edenu starców. Jeszcze tylko zrobicie nalewkę z moich genów i będę mógł dostać klucze do swojego zacisznego domku na wzgórzu, gdzie nie niepokojony przez nikogo dożyję późnej starości, otoczony powszechnym szacunkiem w glorii wzorowego obywatela. - Cóż sprawy nieco się skomplikowały. Widzisz ty należałeś już do ostatniej serii. Sztolnia została skazana na zapomnienie, nie spełniła pokładanych w niej nadziei. Na powierzchni pogłębiał się chaos spowodowany gwałtownie narastającymi epidemiami nowych, szybko ewoluujących wirusów. Praktycznie ustał przyrost, ludzie pozamykali się w swych domach w obawie przed zarażeniem. Naukowcy na próżno starali się powstrzymać zagładę. Nie obyło się bez incydentów z bronią atomową, na szczęście na małą skalę. Postępujący rozkład ośrodków władzy centralnej odebrał ostatnie resztki nadziei. Nie mam dla ciebie specjalnego domku z wygodami, nie mam nawet szklanki czystej wody. Od paru lat jestem ostatnim rezydentem personelu Sztolni. Tu 50 metrów pod ziemią jest nawet lepiej. Wielu chciało by tu mieszkać... -Jestem jedyny, jedyny który przeszedł? - Tak, jak do tej pory nikomu się to nie udało. Prawdę powiedziawszy nie wiem czy wewnątrz pozostała choć setka. Może to głupie, ale jestem ci winien przysługę. Jeśli mógłbym coś dla ciebie zrobić... - Tak - nieoczekiwanie silny głos zadrżał od emocji. - Mówiłeś, że jestem naznaczony przez los - szkaradnie rozciągnięte wargi, cedziły słowa jakby delektując się ich zniekształconą wymową. - Coś w tym jest skoro to mnie spotkał ten zaszczyt, ten wspaniały uśmiech losu. Zatem czas uczcić najwspanialszy dzień z reszty mojego życia. Ten wspaniały dzień prawdy - powoli sięgnął po schowany pod materacem rewolwer. - Zawsze chciałem zagrać w rosyjską ruletkę, to tak jakby tańczyć ze śmiercią walca. Póki brzmi muzyka śmiejesz się jej w twarz - przełknął gęstą ślinę, przygryzł wargi. - Wtedy nie żal umierać. - Tak naprawdę boli nie śmierć lecz życie. - Życie to ból, przywyknij do tego. - Wedle życzenia. Pozwól jednak, że to ja zacznę... - Nic z tego. Wszak to ja jestem wybrańcem losu, to ja naznaczony skazą kalam ziemię swoim grzesznym ciałem i to także ja mam rewolwer i dwie kule. Niestety już pierwsza wskaże drogę, a przecież starczyło by dla nas obu. Co więcej, nie mam ochoty karmić twej wygłodniałej potrzeby ekspiacji. - Skąd u ciebie taki fatalizm. Po tym wszystkim co przeszedłeś... - Widzisz, gdybyś rozumiał choć troszkę, gdybyś potrafił wyobrazić sobie choć ułamek tego co w tej chwili przeżywam. Gdybyś widział choć cząstkę tego co ja, nie zadałbyś tego pytania. Poza tym - dodał po długiej chwili milczenia - nie wierzę w przeznaczenie - wśród głuchego pomruku generatorów metaliczny jazgot obracanego bębenka zabrzmiał niczym dźwięki dzwonu. Dzwonu, do którego dołączył po chwili grzmot pioruna. **** - Brawo, brawo! Prawie ci się udało. Moje uznanie. - Zamilcz. - Nie martw się, idzie ci coraz lepiej. Następne serie powinny być stabilniejsze. Gdybyś tylko zaimplementował im bogatszą psychikę. Sam widziałeś jak łatwo ich zwieść... - Następnym razem dobierze się wam do tyłków. - Traktujesz to zbyt osobiście, przecież gramy w tej samej drużynie. Nie zapomnij jednak, że potrzebujemy naprawdę najlepszego. Całkiem nieźli nas nie interesują. Przyszłe pokolenia nie wybaczyłyby nam tego. - Przyszłe... Jeśli takowe nadejdą, wszak bez teraźniejszości nie ma przyszłości.