Brennert Mayer Alan - Białe Miasto
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Brennert Mayer Alan - Białe Miasto |
Rozszerzenie: |
Brennert Mayer Alan - Białe Miasto PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Brennert Mayer Alan - Białe Miasto pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Brennert Mayer Alan - Białe Miasto Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Brennert Mayer Alan - Białe Miasto Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
ALAN BRENNERT
Białe Miasto
ŚWIATOWA PREMIERA
Nigdy nie widziałem jego twarzy; jego prawdziwej twarzy. Niekiedy zakłada
gumowe maski, takie jak te, których dzieci używają podczas Halloween, wytłoczone
na podobieństwo ludzi, których rozpoznaję z trudem albo wcale: Jeffrey Dahmer,
John Wayne Gacy, Albert Fish... To było tak dawno, hańba sprzed wielu lat. Kiedy
indziej zjawia się w białych szatach i kapturze, jako upiorne wcielenie kogoś,
kogo nazywa "Zodiakiem" - jak wszystkie jego bożyszcza, to psychopata nieżyjący
od co najmniej dwóch stuleci - a kiedy spoglądam w postrzępione otwory kaptura,
widzę bystre, błękitne, inteligentne oczy; oczy, które chwilami wydają się
patrzeć na mnie ciepło i przyjaźnie. Wtedy właśnie najbardziej się obawiam, że
nie wyjdę stąd żywy.
Dzisiaj mój ciemiężyciel wcielił się w postać eleganckiego osobnika ubranego w
coś, co wygląda na kompletny XIX-wieczny garnitur: ciemne wełniane spodnie,
kamizelka, marynarka, do tego melonik wieńczący wąsatą twarz oraz czarna
lekarska torba w ręce. Staje w otwartych na oścież drzwiach jasno oświetlonej
celi i uśmiecha się do mnie, leżącego nieruchomo na pryczy.
- Dzień dobry! - Radosne, energiczne powitanie. - Dobrze spałeś?
Spałem? Śpię tylko wtedy, kiedy już nie jestem w stanie czuwać, kiedy zmęczenie
okazuje się silniejsze od bólu. Zazwyczaj zasypiam na kilka minut, czasem na
godzinę, rzadko na dłużej. Budzi mnie zawsze ból. Czy dobrze spałem? Rzucam mu
przekleństwo, a on odpowiada śmiechem, który każdy, oprócz mnie, uznałby za
ciepły i życzliwy.
- W gruncie rzeczy wcale ci się nie dziwię, staruszku - mówi i podchodzi do
mnie.
Nawet gdyby magnetyczne więzy przytrzymujące mnie na pryczy nagle przestały
działać, wątpię, czy znalazłbym dość sił, żeby go zaatakować. Postarał się o to.
Sufit pokrywa mozaika obrazów wideo grubych zaledwie na parę molekuł; wszystkie
pokazują pod różnymi kątami i z rozmaitych ujęć ten sam przygnębiający widok -
moje udręczone, wyniszczone ciało. Opuchnięte, niemal bezużyteczne stopy...
Zapadnięte policzki... Podkrążone oczy... Od jak dawna tu jestem? Od czterech
tygodni? Pięciu? Nie sposób tego stwierdzić. Nie ma tu okien, nie ma dziennego
światła, upływ czasu znaczą tylko fale coraz silniejszego bólu.
Zatrzymuje się przy pryczy. Czuć go jabłkami, czy to nie dziwne? Jeden z obrazów
na suficie pokazuje mi rondo jego melonika.
- Śniadanko?
Otwiera czarną torbę, wyjmuje iniektor, przyciska mi do ramienia; z cichym
syknięciem odżywczy płyn przenika przez skórę, trafia do krwiobiegu.
Elektrolity, aminokwasy, sole mineralne... W sam raz, żeby utrzymać mnie przy
życiu i przytomności, w delikatnej równowadze między życiem i śmiercią.
Kolejny uśmiech.
- Wiesz, kim jestem dzisiaj?
Nie mam pojęcia. Nic mnie to nie obchodzi. Zamykam oczy, a on opowiada mi o
jakimś H. H. Holmesie, XIX-wiecznym lekarzu, w którego zbudowanym w
wiktoriańskim stylu domu w Chicago działy się potworne rzeczy - lokatorzy ginęli
w swoich pokojach otruci gazem, ciała trafiały do czegoś w rodzaju zsypu na
brudną bieliznę, on zaś szatkował je na sekcyjnych stołach w piwnicy.
- W większości byli to turyści - mówi, sięgając znowu do torby. - W 1893 roku w
Chicago zorganizowano Wystawę Światową. Wyobraź sobie tylko tych nieszczęsnych
przybyszów, jak jeżdżą na pierwszym na świecie młyńskim kole albo obserwują
pokaz Elektryczności, albo podziwiają piękne, lśniące budowle zwane "Białym
Miastem" i zastanawiają się, co przyniesie przyszłość! Wkrótce potem wracają do
wynajętych pokoi, gdzie owszem, również czeka na nich przyszłość, tyle że
zupełnie inna od tej, jaką wyobrażali sobie wizjonerscy twórcy ekspozycji...
Napełnia iniektor tak sprawnie, jakby on także był lekarzem. Tym razem prawie na
pewno nie są to środki odżywcze, ale wręcz przeciwnie - genetycznie
zmodyfikowane organizmy, których zadanie polega na powolnym niszczeniu
wyselekcjonowanych organów: trzustki, wątroby, śledziony, serca. Czynią to nawet
w tej chwili, demontują moje wewnętrzne narządy, coraz bardziej upośledzając ich
funkcjonowanie, a w tym samym czasie inne nanoorganizmy utrzymują mój umysł w
stanie pełnej świadomości tak, bym przez cały czas zdawał sobie sprawę, co się
ze mną dzieje. Mój dręczyciel wyjaśnił mi to na samym początku; kiedy opisywał
mikroskopijne tortury, które dla mnie obmyślił, w jego oczach migotały mroczne
iskry.
Ból, który nie opuszcza mnie ani na chwilę, gwałtownie przybiera na sile. Choć
powstrzymuję się, jak mogę, nie daję rady: z moich ust wyrywa się przeraźliwy
krzyk. Mój dręczyciel uśmiecha się jak anakonda i odwraca.
- Zabij mnie... - mówię.
Zatrzymuje się i spogląda na mnie szeroko otwartymi, niewinnymi oczami.
- Przecież już to zrobiłem! - śmieje się, po czym wychodzi.
Zaraz po zamknięciu drzwi magnetyczne pasy przestają mnie krępować i mogę
poruszać się po celi, żeby skorzystać z toalety albo żeby przemierzać wzdłuż i
wszerz pomieszczenie o wymiarach dwa na trzy metry. Dziś jednak moje stopy są
tak obolałe i opuchnięte, że z najwyższym trudem jestem w stanie doczołgać się
do nieosłoniętego niczym sedesu ustawionego dokładnie pośrodku mego więzienia.
Kiedyś, na samym początku, usiłowałem go przechytrzyć: kładłem się spać na
podłodze, licząc na to, że elektromagnetyczne pola, które unieruchamiają mnie na
pryczy, nie będą tam działać, ale moje nadzieje okazały się płonne.
Siedzę na sedesie, wypróżniam się, wiem, że mnie obserwuje, że czerpie
przyjemność z mego upokorzenia. Obrazy na suficie powtarzają każde poruszenie:
spazmatyczne drżenie mięśni lewej łydki, płytkie ruchy klatki piersiowej, kiedy
łapię oddech. Wszystko z pewnością jest rejestrowane, żeby mój oprawca mógł
później napawać się do woli. Nagle uświadamiam sobie, że te nagrania mnie
przeżyją, że są ostatnim śladem, jaki po sobie zostawię... i płaczę. Z oczu
płyną mi łzy rozpaczy, wstydu i bezsilnej wściekłości. Wiem, że to również
sprawia mu przyjemność, ale nie jestem w stanie się powstrzymać.
Byłem nauczycielem historii w gimnazjum. Wydaje mi się, że właśnie dlatego mnie
wybrał - kogoś, kto znał przeszłość, kto potrafiłby w pełni docenić to, co się
dzieje. Być może kiedyś nawet go uczyłem, choć temu zaprzecza. Twierdzi, że
trafił na mnie zupełnie przypadkowo, choć "w ramach pewnych logistycznych
założeń", do których zalicza miejsce, dostępność oraz przewidywalność działań.
Właśnie ta przewidywalność uczyniła ze mnie tak atrakcyjny cel. Semestr
wiosenny: dziewiąta do dziesiątej trzydzieści, Delacroix Hall, parter, historia
Europy XIX wieku; dziesiąta trzydzieści do południa, pierwsze piętro, zajęcia
interaktywne; następnie lunch albo w kantynie, albo w którejś z restauracji przy
State Street; pierwsza do drugiej trzydzieści, Gower Hall, historia Stanów
Zjednoczonych XX wieku; następnie, do czwartej, historia XXI wieku; potem powrót
do Delacroix na jeszcze jedne zajęcia interaktywne, a o piątej marsz do domu.
Nawet nie zobaczyłem jego twarzy. Szedłem właśnie cienistą ścieżką z Gower Hall
do Delacroix, kiedy poczułem w okolicy nerek dotknięcie jakiegoś tępo
zakończonego przedmiotu, potem swędzenie, a potem... nic. Przypuszczalnie był to
paralizator nerwowy, odłączający wyższe funkcje mózgu. Nawet jeśli ktoś nas
zauważył, kiedy opuszczaliśmy teren szkoły, zobaczył po prostu dwóch mężczyzn
zmierzających niespiesznym krokiem w kierunku wielopoziomowego parkingu. Zapewne
obejmował mnie ramieniem, co wyglądało jak przyjacielski gest, w rzeczywistości
natomiast pozwalało mu sterować mymi ruchami. A kiedy odzyskałem przytomność...
Byłem tutaj, w tym pozbawionym okien dźwiękoszczelnym pudle o białych ścianach
ani ciepłych, ani zimnych w dotyku, z sufitem pokrytym ekranami powtarzającymi i
zwielokrotniającymi każdy mój ruch. Nad ziemią czy pod? Przypuszczam, że pod,
być może w jakiejś przebudowanej piwnicy, ale nie mam jak tego stwierdzić. W
środku miasta, jak w upiornym domu doktora Holmesa, czy w cichym wiejskim
zakątku? Nie mam pojęcia.
Wzywałem pomocy. Żądałem, żeby mnie uwolnił. Krzyczałem tak długo, aż schrypłem,
waliłem pięściami w stalowe drzwi, aż poraniłem ręce, a kiedy wreszcie opadłem
bez sił na pryczę, rozcierając porozbijane knykcie (był to pierwszy smak bólu,
jakiego zaznałem w niewoli), drzwi otworzyły się. Zerwałem się na nogi, lecz
zanim zdążyłem zrobić choćby dwa kroki, zadziałało pole elektromagnetyczne i,
bezradny jak dziecko, opadłem z powrotem na pryczę.
Zaraz potem pojawił się mój dręczyciel w przerażającym kapturze. Obmyślił
wszystko w ten sposób, żebym mógł poruszać tylko oczami i ustami.
- Kim jesteś? Dlaczego to robisz?!
Przykucnął obok nie.
- Jesteś przecież nauczycielem historii. - Kaptur nadawał jego głosowi bezbarwne
brzmienie. - Co przychodzi ci do głowy?
- Proszę... Mam rodzinę, dzieci...
- Rodziców i brata. Ani żony, ani dzieci. Czy mówi ci coś nazwisko Edward Gein?
A Kenneth Bianchi? Cleo Green? Heinrich Pommerencke?
- Nie.
- Albert DeSalvo? Fritz Haarmann? Coral Watts?
- Kim jesteś, do diabła? Dlaczego...
- Być może nie znasz nazwisk twórców, ale powinieneś rozpoznać ich dzieła.
Ekrany na suficie wypełniły się obrazami, tworząc przerażający collage śmierci,
tortur i udręczenia. Mężczyźni, kobiety, dzieci, zmasakrowani przez potwory,
których istnienie wydawałoby się niemożliwe. Sens tego pokazu powoli torował
sobie drogę do mojej świadomości.
- Nie... - wykrztusiłem. - Boże, to niemożliwe... Przecież... Przecież takie
rzeczy już się nie zdarzają...
- Skąd wiesz?
Usiłowałem zachować spokój i zmusić się do racjonalnego myślenia.
- Posłuchaj... Na litość boską, przecież to nie XX wiek! Chyba nie sądzisz, że
uda ci się...
Przez jasnobłękitne oczy przemknął cień uśmiechu.
- W waszym Białym Mieście wciąż zdarzają się morderstwa.
Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, co chce przez to powiedzieć.
- Tak, oczywiście, ale... Ostatni seryjny morderca został ujęty i skazany
pięćdziesiąt lat temu...
- Czterdzieści trzy - poprawił mnie. - Theodore McCoy uprowadził, torturował, a
następnie zabił trzy kobiety w Seattle, Tacomie i San Francisco. - Mówił
opanowanym, spokojnym tonem, niczym uczeń, który z dumą udziela prawidłowej
odpowiedzi na pytanie postawione przez nauczyciela. - Badanie zwłok pozwoliło
ustalić rodzaj tortur, sposób, w jaki została zadana śmierć, oraz rodzaj
stosowanych narzędzi, to zaś na podstawie porównań z neurowizerunkami znanych
seryjnych morderców pozwoliło stworzyć neuropodobiznę zabójcy. Wyselekcjonowano
trzech podejrzanych, z których jeden okazał się sprawcą wszystkich trzech
czynów.
Być może chciał, żebym odwiódł go od zamiaru, być może miałem odegrać rolę
nauczyciela albo sumienia.
- Zgadza się - potwierdziłem. - A to wszystko działo się jeszcze przed
wprowadzeniem skanerów genowych. Dzisiaj nikt nie zdoła pozbyć się choćby
jednego ciała, ponieważ zawsze znajdą się jakieś ślady, a co dopiero mówić o
większej licz...
Coś uszczypnęło mnie w ramię. Nawet nie zauważyłem, kiedy wyjął iniektor
spomiędzy fałd swej szaty i wstrzyknął mi pierwszą dawkę miniaturowych zabójców.
Zaraz potem podniósł się i wyprostował. Jego oczy znowu uśmiechnęły się do mnie.
- Zobaczymy - powiedział.
Odwrócił się, wyszedł przez drzwi, które same się przed nim rozsunęły, i znowu
zostałem sam. Jak tylko opadły magnetyczne więzy, poczułem ostre ukłucie w
piersi. Krzyknąłem z bólu; jeszcze nie wiedziałem, że właśnie ból już niedługo
stanie się jedynym towarzyszem mojej niewoli.
Niedługo nadejdzie koniec. Wiem to na pewno. Maleńcy intruzi błyskawicznie
rozmnażają się w moim organizmie, ucztują na kościach i krwi. Odnoszę wrażenie,
że moje ciało w coraz mniejszym stopniu należy do mnie, coraz bardziej natomiast
upodabnia się do sztucznego krajobrazu kształtowanego siłą przez kogoś zupełnie
innego.Wkrótce załamie się krucha równowaga w tej delikatnej biosferze, padną
ostatnie szańce i umrę.
Spoglądam wstecz na czterdzieści parę lat mego życia i usiłuję sobie przypomnieć
wszystkie kobiety, z którymi się kochałem. Julia, Colleen, Laurie, Mikaela...
Próbuję odgrodzić się od bólu, poczuć jeszcze raz dotknięcie ich ust, muśnięcie
skóry. Chandra, Brianne, Mei... Z Mei mogłem się ożenić. Dlaczego tego nie
zrobiłem? Mogłem mieć syna albo córkę, kogoś, kto by mnie przeżył. Być może
nawet nie znalazłbym się tutaj, ponieważ moje życie nie byłoby takie
przewidywalne i uporządkowane albo przynajmniej mógłbym myśleć o kimś, kogo
kocham, wiedząc, że żyłem naprawdę, a nie tylko udawałem. Mój Boże... Mei... Łzy
napływają mi do oczu, powtarzam bez przerwy jej imię, marzę o tym, by cofnąć się
w czasie, i przez chwilę wydaje mi się, że zdołałem tego dokonać, że jestem obok
niej w domu w jakiś spokojny wieczór i szepczę do ucha swemu młodszemu
wcieleniu: "Ożeń się z nią, kretynie! Na litość boską, oświadcz się jej,
natychmiast!". Ale ten młodszy ja albo mnie nie słyszy, albo traktuje mnie jak
złudzenie, a chwilę potem tracę go z oczu za plątaniną ślepych zaułków i
niewłaściwie wybranych uliczek jego przyszłości, a mojej przeszłości... i znowu
jestem tutaj, sam, ze łzami w oczach i imieniem ukochanej kobiety gasnącym na
ustach.
Otwierają się drzwi. Ku memu zdumieniu magnetyczne więzy nie uaktywniają się,
ale i tak jestem za słaby, żeby chociaż usiąść. Stać mnie tylko na to, żeby
odwrócić głowę i spojrzeć na mego dręczyciela. Tym razem ma na twarzy maskę
klowna z plamami jaskrawej czerwieni na białym nosie i policzkach. Już ją kiedyś
widziałem. Roześmiana od ucha do ucha twarz jakiegoś nieżyjącego od dawna
szaleńca, który zabijał nocą, a za dnia rozdawał chorym dzieciom kolorowe
baloniki. Jak on się nazywał? "Pogo"?
Po raz pierwszy siada obok mnie na pryczy. Rozpaczliwie szukam w sobie sił, żeby
podnieść ramiona, zacisnąć palce na jego szyi, powalić go na podłogę... lecz,
zgodnie z jego przewidywaniami, moje ciało całkowicie mnie zawodzi. Wyjmuje z
kieszeni niewielki notes i kładzie go w zasięgu mojej ręki.
Spoglądam to na notes, to na niego.
- Co?...
Nie przypuszczałem, że jedna sylaba może kosztować aż tyle wysiłku.
Z drugiej kieszeni wydobywa długopis, wciska mi go w palce.
- Na wypadek, gdybyś chciał zostawić jakąś wiadomość. Komukolwiek. - Chyba
wpatruję się w niego z niedowierzaniem, śmieje się bowiem i mówi: - Mówię
poważnie. I tak przecież nie zdołasz mi zaszkodzić: nie wiesz, gdzie jesteśmy,
nigdy nie widziałeś mojej twarzy. Nie mam nic do stracenia. Śmiało. - Podsuwa mi
notes, wstaje, po czym uśmiecha się szelmowsko. - Czy choć raz cię okłamałem?
Po chwili znowu jestem sam. Przewracam się na bok, ale okupuję to ogromnym
wysiłkiem. Sięgam po notes, otwieram go; puste strony kuszą obietnicą ostatniego
pożegnania, przeprosin, wyznania miłości - czegokolwiek zechcę. I dla kogo
zechcę.
Mei? Od dawna zamężna, matka trojga dzieci... Poza tym nigdy nie zdradzę temu
szaleńcowi jej nazwiska i adresu (naturalnie, jeśli już ich nie zna). Więc do
kogo napisać? Może do rodziców, żeby w ten sposób zadośćuczynić im za lata
potęgującej się obcości? On i tak wie, jak się nazywają i gdzie mieszkają...
Jednak myśl o tym, że dałbym mu pretekst, żeby nawiązać z nimi kontakt, jest
zbyt przerażająca. Nie wolno mi ryzykować.
Poza tym dobrze wiem, dlaczego mi to zaproponował. Nie chodzi o mnie, ale o
niego; to ma być okropna pamiątka, memento mori - przedśmiertne wyznanie
konającego. Bezwartościowe i nieczyste, skoro on będzie pierwszym, który je
przeczyta. Ciskam notes precz. Spada na podłogę zaledwie w połowie celi i
nieruchomieje na podłodze, a jego białe strony spoglądają na mnie z sufitowych
ekranów. Jest w tym coś pocieszającego: puste kartki i puste ekrany, równie mało
interesujące dla oczu podglądacza.
Jakby w odpowiedzi na mój czyn coś wilgotnego i zimnego rozpada się we mne, a ja
krzyczę rozpaczliwie, zdaję sobie bowiem sprawę, że oto, ostatecznie i
nieodwołalnie, straciłem życie; ukradł mi je ten żałosny anachronizm, ten potwór
spoza czasu.
- Drań! - Skąd czerpię siłę do krzyku, skąd we mnie oddech, żeby go przeklinać?
- Drań! - Obrazy na suficie zdają się oddalać. Nareszcie udało mi się uciec. -
Jestem ostatni, słyszysz?! Nikogo więcej już nie zabijesz!
Ściany celi zwijają się w długi mroczny tunel bez początku i bez końca. Pozbawił
mnie życia, ale czerpię niewielką pociechę ze świadomości, że jestem jego
ostatnią ofiarą, że w Białym Mieście, któremu urąga, żaden seryjny zabójca nie
uniknie sprawiedliwości... i że po niego też kiedyś przyjdzie śmierć, tak jak
teraz przyszła po mnie. Jakaż jest piękna! Gdzieś niewyobrażalnie daleko, na
końcu tunelu, pojawia się światełko; pędzę ku niemu na niewidzialnej fali. Już
nie mam ciała, pozbyłem się tego kruchego balastu, teraz jestem skupiskiem
fotonów gnanych słonecznym wiatrem z powrotem ku słońcu, którego rozświetlona,
przyjazna tarcza rośnie z każdym ułamkiem sekundy.
Nagle zaczynam wyraźnie zwalniać. Słońce już nie rośnie tak szybko... Jeszcze
jedna setna sekundy i w ogóle przestaje się powiększać. Stoję w miejscu.
Zaraz potem słoneczny wiatr zmienia kierunek i słońce zaczyna się oddalać, a
raczej to ja oddalam się od niego, coraz dalej od ciepła i światła, usiłuję
protestować, ale nie jestem w stanie wydobyć z siebie głosu, chcę błagać, żeby
pozwolono mi wrócić... Dokąd? Do domu? Zwalniam poniżej prędkości światła, staję
się coraz cięższy, fotony przeistaczają się w ordynarne ciało, myśl staje się
głosem. "Zabierzcie mnie stąd! Pozwólcie mi wrócić!". Ściany tunelu zbliżają się
ze wszystkich stron, aż wreszcie słońce nieodwracalnie niknie i oddaje mnie we
władanie nocy.
Światło powoli wraca. Nie jest tak jasne jak przedtem, ale równie ciepłe i
przyjazne. Otwieram oczy, lecz natychmiast muszę je osłonić przed blaskiem.
Powoli rozchylam palce i stwierdzam, że patrzę... w niebo?
Zaraz potem koncentruję uwagę na bólu, a raczej na jego braku. To się wydaje
niemożliwe, ale nic mnie nie boli, a na dodatek zdaję sobie sprawę (ktoś
doświadczony tak jak ja nie może tego nie zauważyć), że w moim organizmie nie ma
żadnych intruzów, że znowu jestem sam na sam ze swoim ciałem.
Siadam, rozglądam się. Drzewa, trawa, betonowa wstążka wije się między ozdobnymi
krzewami. Moja teczka leży na ziemi metr ode mnie, dokoła walają się rozsypane w
nieładzie prace semestralne. Już wiem, gdzie jestem.
Na terenie szkoły. Ten budynek obok... Mój Boże, to przecież Gower Hall!
Podrywam się na nogi, serce wali mi jak młotem. Jezu, jak to możliwe? Naprawdę
tu jestem? Podwijam rękawy marynarki i koszuli: skóra jest gładka, bez śladów po
iniekcjach. Biorę głęboki wdech; moje płuca są silne, serce pracuje bez zarzutu.
Boże, ja... ja żyję!
Wybucham radosnym śmiechem. Czyżby ten koszmar był tylko snem, okropnym
złudzeniem? Wydawał się tak bardzo prawdziwy... Ohydnie, przerażająco prawdziwy.
Ale najwyraźniej wcale taki nie był. Myślę o Mei, o rodzicach, o wszystkich
ścieżkach, które znowu na mnie czekają, o ślepych zaułkach, które teraz na pewno
będę skwapliwie omijał. Mam szansę! Mam jeszcze jedną szansę!
Podnoszę teczkę, wpycham do niej papiery, zamykam. Niemal biegnę betonową
ścieżką; mam ochotę tańczyć i śpiewać, ale poprzestaję na kompromisowym
rozwiązaniu w postaci nucenia, które niebawem zamienia się w śmiech. Niedaleko
Gower Hall zatrzymuję się przy automacie ze szkolną gazetą i zamiast wersji
audio albo elektronicznej kupuję drukowany egzemplarz. Przede wszystkim
spoglądam na datę - który to był? Drugi kwietnia, prawda? - by uzyskać
ostateczne potwierdzenie, że moje niedawne przeżycia stanowiły jedynie senny
koszmar.
Czternasty maja.
Na sekundę serce przestaje bić w mojej piersi. Gazeta wysuwa mi się z ręki.
Czuję dotknięcie jakiegoś twardego przedmiotu w okolicach nerek.
Krzyk zamiera mi na ustach, moje ciało wypręża się spazmatycznie, tracę nad nim
kontrolę. Tym razem jednak działają niektóre wyższe funkcje mózgowe: schwytany w
pułapkę ciała, które mnie nie słucha, widzę go kątem oka, czuję jak obejmuje
mnie przyjacielskim gestem.
- Dzień dobry. - Ma jasnoniebieskie oczy o ciepłym, życzliwym spojrzeniu. -
Lepiej się czujesz?
Tak, lepiej. Zdumiewające, do czego zdolne są nanoorganizmy. Potrafią nie tylko
zabijać, ale i leczyć. Są w stanie zwrócić to, co wydawało się bezpowrotnie
stracone.
Moje nogi poruszają się, choć nie wydałem im takiego polecenia. Nie mogę ich
zatrzymać. Nic nie mogę zrobić.
Miałem rację, a zarazem myliłem się. Myliłem się przypuszczając, że zostanie
schwytany, że na podstawie analizy jego postępowania z ofiarami uda się stworzyć
neurorysopis, który prędzej czy później naprowadzi policję na jego ślad. Nic z
tego. Znalazł sposób na to, żeby zabijać bez końca i nigdy nie ponieść za to
kary, nigdy się nie zdradzić.
Jestem twoją ostatnią ofiarą, powiedziałem. To prawda. Ostatnią... i jedyną.
Teraz i na zawsze.
Usiłuję krzyknąć, lecz on, z charakterystyczną przekorą, tak poprzestawiał moje
połączenia nerwowe, że rozpacz i panika przeistaczają się na mej twarzy w
uśmiech oraz w donośny śmiech.
On również się uśmiecha.
- Ja też się cieszę, że cię znowu widzę - mówi, poklepując mnie po plecach, a
następnie popycha mnie w kierunku wielopoziomowego parkingu.
Śmieję się. Śmieję się do rozpuku. Śmieję się tak głośno, że słychać mnie na
wszystkich kondygnacjach parkingu, a mój towarzysz śmieje się razem ze mną.
Posłowie
Przerażające dokonania amerykańskich seryjnych zabójców wydają się żywcem wzięte
z fikcji literackiej, lecz niestety (z wyjątkiem Theodore'a McCoya, którego
wymyśliłem) postaci, do których odwołuję się w tym opowiadaniu, są jak
najbardziej autentyczne. Jeffrey Dahmer na początku lat dziewięćdziesiątych
zamordował, a następnie (a la Hannibal Lecter) zjadł kilku młodych ludzi w
okolicach Milwaukee. Wykonywał również amatorskie lobotomie za pomocą
amatorskiej wiertarki, żeby przeistoczyć swoje ofiary w zombie. To szczera
prawda. John Wayne Gacy zabił i wykorzystał seksualnie dwudziestu siedmiu
młodych mężczyzn, w wolnych chwilach zaś naprawdę przebierał się za klauna i
zabawiał dzieci. Albert Fish był religijnym fanatykiem, który porwał
dwunastoletnią dziewczynkę, zamordował ją i zjadł, a następnie wysłał do jej
matki list, w którym szczegółowo opisał swoje poczynania. (Na szczęście
wszystkie te potwory już nie żyją; Dahmera zamordowali współwięźniowie, którzy
chyba nie darzyli kanibali zbyt wielką estymą). Mój bezimienny zabójca posługuje
się nieco odmiennymi metodami, lecz z pewnością dorównuje swoim poprzednikom
jeśli chodzi o sadyzm. Niestety, pod tym względem jest aż nadto typowy.
Alan Brennert