Anderson Kevin J.- Psia wytrwałość

Szczegóły
Tytuł Anderson Kevin J.- Psia wytrwałość
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Anderson Kevin J.- Psia wytrwałość PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Anderson Kevin J.- Psia wytrwałość PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Anderson Kevin J.- Psia wytrwałość - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Kevin J. Anderson Psia wytrwałość Biegnący w stronę lasu pies zatrzymuje się pośrodku szosy. Opadłe na asfalt liście pachną wilgocią i ziołami. Słupki laserowego naprowadzania podczerwienią świecą w dużych odstępach wzdłuż pobocza, jednakże większość pojazdów to stare gruchoty, warczące rozgrzanymi silnikami i plujące spalinami. Para świateł nadjeżdżającego samochodu lśni niby wypolerowane monety. Ich widok dosłownie wrzyna się w zaadaptowane do ciemności oczy psa. Pies słyszy, jak warkot samochodu zagłusza nocne hałasy owadów i kołyszących się gałęzi. Samochód warczy głośno. Samochód warczy gniewnie. Z niedbałą lekkością pies sunie ku poboczu. Ale samochód jest szybszy niż najszybszy bieg zwierzęcia. Nadjeżdża, wizgot hamulców brzmi jak krzyk agonii. Pies słyszy łomot uderzenia, potem wybucha jasna eksplozja bólu, który po chwili mija. Zwierzę leci w powietrzu w kierunku rowu. Czuje w nozdrzach krew. Pies wie, że musi się ukryć, czołga się przez chaszcze, pod ogrodzeniem z drutu kolczastego, między gęste krzaki. Trzaśnięcie drzwi samochodu; tupot stóp; gwałtowne głosy: - Do diabła! To nie był jeleń, tylko pies! Wielki, czarny labrador! - Gdzie on się podział? - Odczołgał się w cholerę, żeby spokojnie zdechnąć. - Popatrz ile krwi - i co on zrobił z samochodem! Pies dociera w bezpieczne miejsce. Z napływem czarnej nieświadomości ludzkie głosy stają się niewyraźne. Teraz musi poleżeć, odpocząć. Ale wyjdzie z tego. Wewnątrz psiego ciała miliony za milionami nanomechanizmów rozpoczynają naprawę szkód, odbudowując całego psa, komórka po komórce. Nocne owady podejmują na nowo swą leśną muzykę. Patrice podeszła do okna i patrzyła, jak jej syn odbija piłkę tenisową o ścianę garażu. Każde uderzenie brzmiało jak wycelowany w nią wystrzał. Zgarbiła się. Judd nie pamiętał nic z tego, co stało się tak dawno temu. Szesnaście lat to magiczny wiek, wtedy troski nastolatka osiągają wymiar uniwersalny. Przez te wszystkie lata nigdy nie pozwoliła Juddowi na kontakt z innymi ludźmi, a już szczególnie z rówieśnikami. Patrice rozsunęła drzwi i wyszła na werandę, starając się zmazać wyraz smutku z twarzy. Chociaż i tak Judd traktował jej zatroskanie jako coś normalnego. Szare oregońskie chmury rozstąpiły się na przepisową godzinę słońca dziennie. Po nocnym deszczu łąka wyglądała świeżo. Bębnienie deszczu brzmiało jak skradające się za oknem kroki i Pat całe bezsenne godziny spędzała na gapieniu się w sufit. Teraz smukłe sosny i klony rzucały poranne cienie przez polną drogę wiodącą od szosy do ich ukrytego domu. Judd strzelił za mocno i piłka wypadła na podjazd, uderzyła w kamień i potoczyła się po łące. Z okrzykiem złości chłopak cisnął rakietę w ślad za piłką. Ta impulsywność - z każdym dniem stawał się coraz bardziej podobny do ojca. - Judd! - zawołała tłumiąc zrzędliwość w głosie. Podniósł rakietę i poczłapał ku niej. Przez ostatnie dwa dni był jakiś nieswój. - Co się z tobą dzieje? Odwrócił wzrok, zezując na rozświetlone słońcem sosny. Pat usłyszała z autostrady niski warkot ciężarówki z dłużycą. - Ptyś - odezwał się w końcu Judd. - Wczoraj nie wrócił, a dziś rano też go nie widziałem. Patrice poczuła przypływ ulgi. Przez chwilę obawiała się, że mógł zobaczyć obcego albo usłyszeć coś na temat ich dwojga w dzienniku. - Cierpliwości, twój pies na pewno się zjawi. - A jeśli teraz zdycha gdzieś w rowie? - dostrzegła łzy w kącikach oczu syna. Ze wszystkich sił starał się powstrzymać płacz. - Jeśli wpadł w sidła albo zastrzelił go myśliwy? Patrice potrząsnęła głową. - Jestem o niego spokojna. Wróci cały i zdrowy. Jak zwykle. Przeszły ją ciarki. Tak, jak zwykle. Piętnaście lat temu Patrice - wtedy mówiono na nią Trish - sądziła, że życie jest bajką. Od czterech lat była żoną Jerry'ego. Przez ten czas dochody męża podwoiły się dzięki patentom i premiom w znakomicie prosperującym dziale mikroukładów scalonych w laboratoriach DyMar. Ich roczny synek siedział w pieluszce pośrodku dębowej podłogi obracając się wokoło. Wyłączył swoich kolegów z holograficznego komiksu i zaczął się bawić z psem. Chłopiec umiał już powiedzieć "mama" i "tata" i próbował wymówić "Ptyś", lecz brzmiało to raczej jak zduszone "gyyykk"! Oboje z Jerrym parskali śmiechem patrząc, jak czarny labrador bawi się z Jodym. Zaczęła na dziecko mówić Judd dopiero, kiedy uciekli. Ptyś brykał ślizgając się po wypolerowanej podłodze. Jody piszczał z uciechy. Ptyś sapał i skakał wokół dziecka, które starało się nadążyć za psem. - Ptyś znowu zachowuje się jak szczeniak - powiedziała z uśmiechem Trish. Miała tego psa już dziewięć lat - przez całe studia i wspólne cztery lata z Jerrym. Ptyś nabrał charakterystycznego dla psa w średnim wieku zwyczaju przesypiania większości dnia poza przerwą na ślinienie się i machanie ogonem, żeby ich powitać po powrocie z pracy. Ale ostatnio stał się o wiele bardziej żwawy i skory do zabaw niż przez ostatnie lata. - Ciekawe, co mu się stało - powiedziała Trish i spojrzała na męża. Dzięki swemu uśmiechowi, krótkim ciemnym włosom i gęstym brwiom Jerry wyglądał wprost zabójczo. - Może wszystkie drobiazgi, które składają się na to, że pies czuje się stary, naprawiły mu się. Bolące stawy, sztywne mięśnie, problemy z krążeniem. Tak jakby milion drobnych napraw złożyło się na odrodzenie. Trish wyprostowała się i cofnęła dłoń. - Zabrałeś go znowu do laboratorium? - krzyknęła. - Co mu zrobiłeś? Urwała. Odwróciła się i zobaczyła, że synek i pies patrzą na nią jakby zwariowała. Dlaczego ona złości się, kiedy chcą się bawić? Jerry uniósł brwi z wyrazem urażonej niewinności. - Nic nie zrobiłem. Słowo. Ptyś z sapaniem natarł znowu na Jody'ego. Machał ogonem i podskakiwał. Postaci z holograficznego komiksu wmaszerowały z powrotem do pokoju tańcząc do tylko dla nich słyszalnej melodii. Pies podreptał na wskroś obrazów do dziecka. - Spójrz tylko na niego! Jak ci mogło przyjść do głowy, że coś z nim jest nie w porządku. Niestety po czterech latach małżeństwa Trish nauczyła się czegoś o Jerrym. Kiedy było mu to na rękę, kłamał bez skrupułów. Zawsze poznawała, kiedy to robił. Nienawidziła go wtedy. - Mamusiu, wrócił! - krzyknął Judd. Patrice poczuła, jak ogarnia ją panika, nigdy nie opuszczała jej myśl o pogoni. Zawsze czujna, czy czymś się nie zdradzają. Ale wtedy usłyszała szczekanie psa. Spojrzała przez okno i zobaczyła czarnego labradora wyskakującego spomiędzy drzew. Judd biegł mu na spotkanie tak szaleńczym pędem, że obawiała się przez chwilę, iż chłopiec upadnie. Tylko tego brakowało, pomyślała Patrice, żeby złamał sobie rękę. To by wszystko zniweczyło. Jak dotąd udało jej się uniknąć wszelkich kontaktów z lekarzami i innymi ludźmi, którzy zapisują nazwiska. Ale Judd dotarł bezpiecznie do psa i obaj prześcigali się w entuzjazmie. Ptyś szczekał i biegał w kółko, podskakując do góry. Judd tulił się do niego, a po chwili obaj tarzali się już po trawie. Z papierów wynikało, że Ptyś za parę miesięcy skończy dwadzieścia trzy lata. To prawie dwa razy więcej niż przeciętna długość życia labradora. Judd i Ptyś pognali na wyścigi do domu. Patrice wytarła ręce w serwetkę i wyszła na werandę, żeby ich przywitać. - Mówiłam, że nic mu się nie stało - powiedziała. Ogłupiały radością Judd skinął głową, a potem pogłaskał psa. Patrice schyliła się i przejechała palcami przez czarne futro. Ślubna obrączka, stale na jej palcu po piętnastu samotnych latach, zalśniła pośród ciemnych kosmyków. Ptyś stał nieruchomo, choć wyraźnie energia go rozpierała, przestępował z łapy na łapę i wywiesił język. Poza śladami błota i kilkoma rzepami, nie dostrzegła nic szczególnego. Żadnych śladów. Nigdy ich nie było. Poklepała go po głowie, a pies wzniósł ku niej swe brązowe oczy. - Szkoda, że nie umiesz opowiadać - powiedziała. W laboratorium Jerry'ego pies kręcił się w klatce. Zaskomlał dwa razy. Wyraźnie źle znosił zamknięcie i prawdopodobnie był zdezorientowany, ponieważ Jerry nigdy dotąd nie zamykał go. Ptyś zamachał ogonem jakby w nadziei, że to się szybko skończy. Jerry spacerował po pokoju, przeczesując nerwowo palcami ciemne włosy. Próbował zwalczyć tremę. Pokaże tym zasrańcom z zarządu, na co właściwie idą fundusze. Okresowe raporty pozostawały nie czytane, a przynajmniej nie zrozumiane. Noty opisujące prace i ich użyteczność tonęły w stosach papierów - tak, tak, chociaż Ethan i O'Hara mieli doskonale funkcjonujący system komunikacji elektronicznej, wciąż żądali od podwładnych w DyMar staromodnych raportów na papierze. Spojrzał na zegarek. - Dlaczego tak długo ich nie ma? Stojący obok Frank Peron westchnął. - To tylko pięć minut, Jerry. Wiesz, jak to jest. Ty czekasz na nich, ale oni nigdy nie czekają na ciebie. Mieliśmy szczęście, że w ogóle udało się ich tu sprowadzić. - Biorąc pod uwagę, że te odkrycia zmienią znany nam wszechświat - powiedział Jerry - powinni, jak sądzę, zrezygnować z przerwy na kawę i wpaść tutaj. Jerry nie mógł oderwać oczu od plakatu na ścianie laboratorium. Widniał na nim Albert Einstein podający świecę komuś, kogo tylko nieliczni byli w stanie rozpoznać - K. Ericowi Drexlerowi; z kolei Drexler wydawał się wręczać świecę jemu. Dalej, teraz twoja kolej. Drexler był jednym z prekursorów nanotechnologii. Jego odkrycia liczyły jakieś trzydzieści lat. Zmieni znany nam wszechświat, pomyślał Jerry. Ptyś spojrzał na niego wyczekująco, po czym usiadł pośrodku klatki. - Dobry piesek - mruknął Jerry. - To są tumany z zarządu - powiedział Frank. - Nie możesz od nich wymagać, żeby rozumieli, na co dają pieniądze. W tym momencie pan Ethan i pan O'Hara, dwaj członkowie najwyższych władz laboratoriów DyMar, wkroczyli do pokoju przepraszając za spóźnienie. Jerry z uśmiechem zapewnił, że ani on ani Frank nie zauważyli tego. - Doktorze McKenzy, pańska nota była, delikatnie mówiąc, hmm, entuzjastyczna - powiedział Ethan. O'Hara nachmurzył się i wybrał inne słowo. - Zapalczywa. Pełna obietnic nieśmiertelności, położenia kresu wszelkim chorobom, wyleczenia upośledzonych, powstrzymania starzenia się... - Tak, uznaliśmy, że trzeba ograniczyć dyskusję tylko do tych tematów - przerwał mu Jerry. Musi zaszokować tę dwójkę do tego stopnia, aby byli gotowi zakwestionować wszystkie swoje dotychczasowe przekonania. - W rzeczywistości przełom nanotechnologiczny otwiera znacznie większe możliwości, na przykład koniec z zanieczyszczeniami przemysłowymi, uproszczenie wszelkich procesów przemysłowych, wytworzenie nowych tworzyw mocniejszych niż stal i twardszych niż diament. Właśnie dlatego tak wiele osób pracuje nad tym od tak dawna. Wszyscy ścigamy się między sobą, bo odkrycie oznacza niebywały przewrót. I pierwszy, kto w to wskoczy, wstrząśnie ludzkością w sposób, którego nie jesteście w stanie sobie panowie wyobrazić. Ethan i O'Hara wyglądali, jakby nigdy w życiu nie słyszeli podobnych bzdur. Znakomicie, pomyślał Jerry, pora wytoczyć najcięższą broń. Dosłownie. - Proszę popatrzyć na to, a potem możemy udać się do sali konferencyjnej. Jerry wyjął pistolet z kieszeni swojego laboratoryjnego fartucha. Kupił go w sklepie sportowym specjalnie na tę okazję. Do laboratorium oczywiście nie wolno było przynosić broni, ale kontrolowano po łebkach. Czyż nie udało mu się sprowadzić nawet psa? Spojrzał na Ptysia. Obaj urzędnicy cofnęli się pomrukując z oburzeniem. Jerry nie dał im czasu na gwałtowniejszą reakcję. Wycelował w zwierzę i dwukrotnie strzelił. Jedna kula trafiła Ptysia w klatkę piersiowę, druga strzaskała mu kręgosłup. Futro zbroczyła krew. Ptyś zaskowyczał i usiadł pod naporem uderzenia. Dyszał ciężko. - O Boże! - jęknął Ethan. - McKenzy, co pan sobie do diabła wyobraża... - krzyknął O'Hara. - Z początku... - powiedział Jerry, po czym powtórzył to jeszcze raz prawie krzycząc, żeby przyciągnąć ich uwagę. - Z początku nanomechanizmy wyłączają ośrodki nerwowe odpowiedzialne za uczucie bólu. Obaj członkowie zarządu patrzyli szeroko otwartymi oczami. Obaj dygotali. Ptyś w klatce, z wywieszonym językiem, wyglądał na zdezorientowanego. Zdawał się nie dostrzegać ran. Po chwili położył się na podłodze klatki. Oczy zaszły mu mgłą i pogrążył się w głębokim śnie, złożywszy łeb na przednich łapach. Oddychał głęboko i powoli. - W przypadku obrażeń tak rozległych jak te, nanomechanizmy wprowadzą go w stan uzdrawiającej śpiączki. Już teraz badają uszkodzone miejsca, szacując potrzebne naprawy i zaczynają go składać do kupy. Potrafią łączyć się w większe zespoły, żeby dokonać makronapraw. - Jerry klęknął obok klatki i wyciągnął rękę, żeby poklepać Ptysia po głowie. - Jego temperatura teraz rośnie, ponieważ nanomechanizmy wydzielają dużą ilość ciepła. Proszę popatrzeć, krwawienie ustało. - Ten pies zdechł - powiedział O'Hara. - Ci z ruchu ochrony zwierząt ukrzyżują nas. - Nic podobnego. Do jutra wyzdrowieje i będzie polował na króliki. - Jerry był najwyraźniej bardzo zadowolony z siebie. - Przyprowadziłem mojego własnego psa, żebyśmy nie musieli się babrać z tymi wszystkimi procedurami uzyskiwania zgody na eksperymenty na zwierzętach. - Jest pan zwolniony, doktorze McKenzy! - oznajmił Ethan. Jego twarz pokryła się głęboką czerwienią. - Nie sądzę - odrzekł Jerry z uśmiechem. - Założę się o paczkę biskwitów dla psów. Światło zachodzącego słońca padało ukośnie przez przecinkę na wzgórzach Oregonu - ślad działania robotów do wyrębu. Kiedy Patrice i Judd siadali za stołem w salonie chmury znowu ustąpiły. Wkrótce sensory ludzkiej obecności włączą światła. Matka i syn siedzieli nad układanką przedstawiającą Ziemię wschodzącą nad księżycowymi skałami, fotografowaną z bazy na Księżycu. Błękitnozielona kula pokrywała większą część stołu, tylko w paru miejscach widniały jeszcze strzępiaste luki. Patrice i Judd niewiele rozmawiali, trwając w swojskiej ciszy dwojga ludzi, którzy bardzo długo pozostają tylko we własnym towarzystwie. Starczały im urwane zdania, zaszyfrowane hasła, żarty, które jedynie oni rozumieli. Judd wiedział, dlaczego nie mogą kontaktować się ze światem zewnętrznym. Patrice nic przed nim nie kryła, wyjaśniając ich sytuację w sposób coraz bardziej złożony, w miarę jak chłopiec rósł i więcej rozumiał. Nigdy się nie skarżył. Innego życia nie znał. Na zewnątrz zaszczekał Ptyś. Wstał i przemierzał werandę, z jego gardła dobywało się głuche warczenie. Patrice poszła opuścić zasłony. Poczuła suchość w ustach. To nie było beztroskie poszczekiwanie na wiewiórkę. Miała tego psa przez ponad połowę swego życia i znała go lepiej niż wydawało się to możliwe. To było szczekanie ostrzegawcze. - Co się dzieje, mamusiu? - spytał Judd. Po jego ściągniętej twarzy poznała, że boi się nie mniej niż ona. Wytrenowała go odpowiednio. Usłyszała warkot silnika. Jakiś pojazd wjeżdżał z mozołem krętą, żwirową drogą prowadzącą z autostrady do ich domu. Demonstranci przed laboratoriami DyMar stanowili dziwną mieszaninę grupek religijnych, działaczy związkowych, aktywistów ruchu obrony praw zwierząt i Bóg wie kogo jeszcze. Niektórzy byli nieszkodliwymi dziwakami, inni wyglądali groźnie. Spoglądający przez okno Jerry McKenzie nie wiedział, jak można sobie poradzić z tym tłumem. W zeszłym tygodniu ochrona postawiła stalowe barierki. - Nie mamy tyle swobody ruchu, na ile liczyliśmy. Przemierzał swój gabinet w laboratorium, z terminalem, notatkami, zapisami sesji burzy mózgów i dokumentacją. Prawdziwe badania nanotechnologiczne prowadzono w sterylnych pomieszczeniach sąsiedniego budynku, gdzie Jerry rzadko zaglądał. Lecz z nasilaniem się demonstracji wszystkie eksperymenty przerwano i szefowie DyMar zastanawiali się, co robić dalej. DyMar popełniło fatalny błąd obwieszczając światu przełom w nanotechnologii. Presja czasu i świadomość, że ich stacja badawcza może nie być jedyną bliską sukcesu, popchnęły DyMar do opublikowania przedwczesnych oświadczeń. Chcieli odnieść sukces przez zaskoczenie. W jednej chwili zewsząd podniosły się głosy oburzenia. Reakcja była agresywna i zorganizowana. Czegoś takiego nikt się nie spodziewał. Protestujący połączyli się i utworzyli nową organizację o nazwie Czystość, która rozrastała się z niewyobrażalną szybkością. Peron zapisał informację w komputerze i zabębnił palcami po klawiaturze. - A ty sądziłeś, że będziemy jedynymi, którzy opanują możliwości nanotechnologii! - Miło jest się przekonać, że niektórzy ludzie rozumieją więcej niż ich o to posądzałeś - odpowiedział Jerry. Peron uszczypnął się w dolną wargę. Coś niepokoiło go przez cały ranek. - Tak, ale nie wydaje ci się, że ci ludzie zbyt szybko się skrzyknęli? To fachowo zorganizowana akcja. Nie wygląda na spontaniczny sprzeciw. - Co chcesz powiedzieć? Peron wzruszył ramionami, jakby krępowały go własne słowa. - Cóż, jeszcze w 1985 Drexler przewidział, że opanujemy nanotechnologię w ciągu dekady - a to było trzydzieści lat temu! Pracowało nad tym kilkanaście grup, ale jakoś zawsze ostateczne eksperymenty nie wypalały. Kiedy coś pojawiało się w pismach naukowych, to zawsze obarczone błędami. Tylko dzięki twojej arogancji, Jerry, ominęliśmy normalną procedurę biurokratyczną. Czy sprawdzałeś jak często najbardziej obiecujący badacze porzucali nanotechnologię dla innej dyscypliny, jak wysoka była śmiertelność wśród naukowców tej właśnie dziedziny? Jerry zamrugał ze zdziwienia. - Byłeś ostatnio u psychologa, Frank? Mówisz jak paranoik. Peron zaśmiał się nienaturalnie. - Przykro mi. Nie pracujemy w ściśle strzeżonej placówce, wiesz o tym. Dwukrotnie przemyciłeś tu tego cholernego psa, a przecież Ptyś to nie ratlerek, którego można ukryć w schowku na rękawiczki. Płot z siatki i paru ochroniarzy nie dają mi poczucia bezpieczeństwa. Jakby w odpowiedzi tłum na zewnątrz zaczął głośno śpiewać. Jerry usiadł, kopnął nogą w ołówek leżący na połodze i przemówił zrównoważonym głosem: - Frank, zawsze jacyś ogłupiali fanatycy próbują zatrzymać postęp - ale to nigdy nie wychodzi. Nikt nie jest w stanie zatrzymać postępu. Przez następny kwadrans Jerry starał się podnieść swojego partnera na duchu. Zamieszki miną, trzeba to spokojnie przeczekać. Muszą wykazać się psią wytrwałością. Jednak kiedy pakowali się, żeby stawić czoło protestującym i pójść do domu, Jerry czuł się pewnie. Ale już nigdy więcej nie zobaczył Franka Perona. Patrice ujrzała nadjeżdżający czerwony pojazd i zezując w zachodzącym słońcu rozpoznała w nim małą amerykańską ciężarówkę wyposażoną w czujniki sterowania laserowego, zabłoconą i nieodróżnialną od miliona innych pojazdów w Oregonie. Nie rozpoznała też sylwetki kierowcy. Nie było czasu na ucieczkę. Patrice i Judd mieszkali w tym stanie od dziewięciu lat, z czego trzy w tym domu. Ona i jej syn uciekli do Oregonu, ponieważ ten stan cieszył się opinią tolerancyjnego. Z tego powodu dobrze się tu żyło surwiwalistom, przedstawicielom różnych grup religijnych, ekstremistom i izolacjonistom - a wszyscy oni wiedzieli, że jeśli chcą w spokoju żyć, muszą na to samo pozwolić innym. Prawodawstwo stanowe gwarantowało ultraprywatność, nie płacono tu podatków, nie używano kart kredytowych i nie prowadzono spisów telefonów. Jednak podczas ostatniej wizyty w sklepie spożywczym zauważyła na okładce popularnego tygodnika zdjęcie pozbawionych płotu, płonących ruin laboratoriów DyMar. Nagłówek zapowiadał materiał retrospektywny na 15-lecie katastrofy oraz wyrażał żal z powodu utraty całej dokumentacji tak ważnego przełomu technologicznego. Na pewno w piśmie będzie mowa o tym, że dotąd nie odnaleziono Patrice i jej syna, prawdopodobnie zabitych przez fanatyków z Czystości. I znajdą się jej zdjęcia - jako Trish McKenzy, a nie Patrice Kennesy - oraz chłopca imieniem Jody, nie Judda. Odruchowo wrzuciła pismo do koszyka. Poczuła skrępowanie i przeszła spomiędzy przewodników telewizyjnych, chrupek o smaku bekonu i batonów do kasy. Przekonywała samą siebie, że nikt nie mógłby powiązać wszystkich szczegółów. Jednakże kasjerka patrzyła na nią dziwnie uważnie... Teraz Patrycja z zawziętym wyrazem twarzy wyszła na werandę, na spotkanie tego, co nadchodziło. Tłum nie rozchodził się nawet późną nocą. Jerry pozostał w gabinecie do po dziesiątej, wysławszy wideonotę do Trish, że musi jeszcze skończyć kolejną symulację. Demonstranci napierali na siatkę, skandowali i śpiewali. Rozpalili ogniska. Jerry nie mógł jakoś uwierzyć, żeby ludzie bez wykształcenia technicznego potrafili zrozumieć znaczenie przełomu dokonanego przez niego i Franka. To nie były sprawy, które przeciętny obywatel od razu łapał. Ocena potencjalnych zmian świata, niebezpieczeństw związanych z przyszłymi cudami obiecywanymi przez rzecznika prasowego DyMar była zbyt skomplikowana i wymagająca wnikliwości. Któż więc tym wszystkim kręcił? Jak w przypadku tej afery w Utah z syntezą na zimno całe dziesięciolecia temu, DyMar składała mnóstwo obietnic nie pokazując niczego uchwytnego. Przed ujawnieniem jakichkolwiek szczegółów czekali na zatwierdzenia patentu, ale biurokracja była przeciwko nim - urząd patentowy zagubił pierwsze dwa zestawy wniosków, choć rejestr poczty elektronicznej wskazywał, że zostały one odebrane i zaksięgowane. Wiadomość o "nieśmiertelnym psie" przeciekła w jednym z wywiadów, ale Jerry nie miał najmniejszego zamiaru strzelać jeszcze raz do Ptysia przed kamerami po to tylko, żeby czegoś dowieść. Lecz pies nie był jedynym stworzeniem obdarzonym zdolnością nanotechnologicznej odbudowy komórek. Jerry zadbał też o siebie. Nikt nie wiedział, że nosił w sobie mechanizmy naprawy komórkowej dostosowane do ludzkiego DNA. Na zewnątrz usłyszał brzęk tłuczonego szkła i ryk tłumu. Wyjrzał przez okno. Chmury zasłoniły prawie wszystkie gwiazdy, ale lampy rtęciowe oświetlały jaskrawo prawie opustoszały parking. Przy bramie przechadzał się zespół ochroniarzy. Każdy trzymał karabin w pogotowiu i prawdopodobnie miał duszę na ramieniu. DyMar wystąpiło o wsparcie do policji stanowej, ale spotkało się z odmową. Pretekstem był jakiś przedpotopowy przepis, który nie pozwalał policji przeszkadzać zakładowej ochronie w przypadku "sporów wewnętrznych". Jerry nie miał pojęcia, jak można było uważać tłum demonstrantów za wewnętrzny spór. Wszystko wskazywało na to, że komuś zależy, by laboratorium nie było chronione. Usłyszał ostre, trzaskające odgłosy na zewnątrz i dopiero po chwili dotarło do niego, że to wystrzały. Zobaczył padającego ochroniarza, pozostali rzucili się do ucieczki. Kiedy grupa ludzi przedarła się przez dziurę w siatce, usłyszał kolejne strzały. - To obłęd! - powiedział do siebie i zgasił światło w gabinecie. Nie ma co przyciągać uwagi. Ale oni pewnie i tak dokładnie wiedzieli, gdzie Jerry pracuje. Wszystko to wydawało mu się niewiarygodne, wiedział jednak, że musi natychmiast znikać. Blask z parkingu i blado świecący napis "Wyjście" wystarczająco oświetlały mu drogę. Wymykając się z pokoju zawahał się, czy nie powinien zadzwonić na policję lub choćby do straży pożarnej. Ktoś rozwalił drzwi wejściowe na parterze. Nie było czasu. Splądrują budynek i zniszczą całą pracę Jerry'ego. Zastanawiał się, czy mógłby coś ocalić, jak na tych wszystkich starych filmach, kiedy szalony naukowiec ratuje swój notes z płomieni. Ale praca jego i Perona była rozrzucona po tysiącach plików komputerowych, w delikatnym mikro-hardwarze, w nieuchwytnych symulacjach sztucznej inteligencji. Wszystko wielokrotnie zapisane, a kopie przechowywane w różnych miejscach. Nic im się nie stanie. Teraz najważniejsze to uciec. Tłum już zabił jednego strażnika. Jerry nie miał wątpliwości, że jego rozerwałby na strzępy. Pobiegł w głąb korytarza, gdy tylko usłyszał tupot kroków od strony holu, okrzyki komend, kolejny strzał. Umknął ku tylnej klatce schodowej, pchnął drzwi i ruszył w dół skacząc po trzy stopnie, rękami łapiąc się poręczy. Na dole ściągnął swój fartuch laboratoryjny i zostawił go na podeście. Dopiero potem wkroczył do administracyjnej części głównego budynku. Przedtem wystawił głowę za drzwi, żeby się dokładnie rozejrzeć. Tu jeszcze tłum nie dotarł, zresztą biura zarządu nie były jego głównym celem. Jerry usłyszał potężną eksplozję i przez kilka okien zobaczył przybudówkę wylatującą w powietrze pośród pomarańczowych płomieni. Niewiarygodne! Coś takiego po prostu nie mogło się zdarzyć. Ale cóż, ciemni wieśniacy zawsze atakowali z pochodniami zamek doktora. Jerry przysunął się do ściany i ruszył biegiem wzdłuż niej. Frontowe i boczne wejścia nie wchodziły w grę. Ale z tyłu znajdowało się wyjście awaryjne z powłoką sygnalizacyjną, której zerwanie włączyłoby alarm i powiadomiło policję i straż pożarną. Teraz już nie wiedział, czy byłoby to korzystne czy nie. W jednym z okien pękła szyba, z rozbitej butelki wypełzła kałuża ognia. Koktajl Mołotowa. Jeden z frontowych gabinetów - albo Ethana albo O'Hary'ego - stanął w płomieniach. Jerry przyłożył ucho do wyjścia awaryjnego. Usłyszał odgłosy zamieszania, ale jakby z daleka. Wyobraził sobie kogoś zaczajonego w mroku z karabinem wycelowanym w drzwi, czekającego, aż on ruszy do biegu. Ale nie miał innego wyjścia. Plecami rzucił się na drzwi, na zewnątrz natychmiast padł na ziemię. Przetoczył się, oczekując uderzeń pocisków o drzwi, o asfalt, rozrywających jego pierś. Co czuł Ptyś, kiedy trafiły go kule? Jerry nie wiedział, jak wiele obrażeń potrafi przyjąć i naprawić jego własne ciało. Nigdy nie testował swoich możliwości. Ale jedyne odgłosy strzałów dobiegły go z dalekiego końca budynku. Wstał i ruszył pędem do narożnika. Gdyby tylko był w stanie dostać się na parking, do swojego samochodu, mógłby przebić się przez siatkę i odjechać, zabrać Trish i dzieciaka, a potem ukryć się w jakimś motelu na parę dni, aż wszystko przycichnie. Jerry pozwolił sobie na moment satysfakcji. Ten atak osłabi ruch protestu; kiedy świat zobaczy popełnione przez tych ludzi morderstwa i zniszczenia, zniknie sympatia dla ich sprawy. To było jak zbiorowy obłęd. Czy wysadzanie w powietrze klinik aborcyjnych zwiększyło poparcie dla orędowników życia poczętego? Czy Armstrong pomógł przeciwnikom wojny w Wietnamie? Kiedy jednak Jerry zobaczył ludzi atakujących budynek DyMar, ich broń i zdyscyplinowany sposób poruszania się, zdał sobie natychmiast sprawę, że to nie jest zwykła tłuszcza, ani banda hippisów grzebiących w fałdach kolorowych ubrań, żeby znaleźć pistolet. Ogień z parteru rozszerzał się na cały budynek. Przez okna wpadły kolejne butelki zapalające. Nagle Jerry zdał sobie sprawę, że ekipy telewizyjne, które od początku filmowały protest, teraz zniknęły. Przy bramie parkingu dostrzegł ciała dwóch ochroniarzy. Pozostali leżeli pewnie gdzieś pod płotem. Chyba że sami należeli do grupy atakujących. Jerry przybrał groźny wyraz twarzy i ruszył w tłum, przebijając się na parking. Parł do przodu wskazując kierunek akcji każdemu, kto stawał mu na drodze, jakby był jednym z dowódców. Kiedy dotarł do samochodów, opadł na kolana i tak ukryty przesuwał się dalej. Tej nocy niewiele pojazdów zostało na parkingu - tylko jego własny, ochroniarzy oraz kilka innych osobowych i ciężarówek - zepsutych albo z napisami na szybach "Na sprzedaż". Ze zdziwieniem zauważył czarny, sportowy samochód Franka Perona. Przecież Frank wyjechał wiele dni temu! Chyba że mu się nie udało. Jerry poczuł w gardle zimną grudę. Jak tylko dotrze do swojego samochodu, będzie musiał natychmiast wystartować. Ruszy pędem, schylając głowę, żeby uniknąć strzałów. Sądząc po tym, co wytrzymał Ptyś, Jerry mógłby przeżyć dzięki uzdrawiającym nanomechanizmom poważne rany, ale wcale nie miał ochoty tego sprawdzać. Zbliżył się do drzwi swojego auta od strony pasażera i sięgnął do kieszeni po kluczyki. Ich brzęk, pośród krzyków, wystrzałów i pożaru był niesłyszalny, ale i tak wydał się Jerry'emu zbyt hałaśliwy. Otworzył drzwi, wślizgnął się do środka, wczołgał na siedzenie kierowcy i zatrzasnął drzwi. Skurczony, zajął nisko pochyloną pozycję za kierownicą i nawet zrobił ten wysiłek, żeby zapiąć pas. Musiał skosić płot, więc obawiał się uderzenia głową w tablicę rozdzielczą i utraty przytomności. Zanim uruchomił silnik, obmyślił całą trasę, odnalazł wzrokiem boczną bramę i drogę, która doprowadzi go do szosy. Wyłączył automatyczny system unikania kolizji i sterowania laserowego. Będzie musiał prowadzić jak karzeł. Postanowił, że przejedzie każdego, kto mu stanie na drodze. Tu chodziło o życie. Pulsowała w nim adrenalina. Nic nie zyska czekając. Przekręcił kluczyk w stacyjce. Bomba rozerwała go na kawałki, zamieniając samochód w płonącą kupę pogiętego metalu. Takich szkód jego nanomechanizmy nie były w stanie naprawić. Mężczyzna, który podjechał przed dom Patrice, nie tracił czasu. Zostawił włączony silnik, otworzył drzwi i wysiadł. Wyjął z przedniego siedzenia karabin igłowy i wymierzył go w kobietę. - Dzyń, dzyń, międzymiastowa - powiedział. Patrice stała na werandzie niezdolna się ruszyć. Czuła się stara i słaba. Kiedy Judd podszedł i stanął obok, poczuła się jeszcze słabsza. - Czy może wolałabyś, żebym powiedział, "Jestem wysłannikiem rządu; przybyłem, żeby pani pomóc" - dorzucił mężczyzna. Był średniej budowy, nosił czerwoną flanelową koszulę, spod której na szyi wystawał mu skraj podkoszulki. Twarz miał gładką i nijaką, zło nie było na niej wypisane. Mężczyzna nie spuszczając wzroku z Patrice i Judda sięgnął pod tablicę rozdzielczą ciężarówki i wyciągnął stamtąd dwie kartki. Pokazał im, co to jest - kolorowe wydruki komputerowe przedstawiające twarze. Po dwie na każdej kartce: z jednej strony fotografia sprzed piętnastu lat, z drugiej "postarzenie" wykonane przez komputer - aproksymacja obecnego wyglądu. Jej podobizna była bardzo wierna, szesnastoletni Judd nie za bardzo przypominał siebie. Nawet najlepszy komputer nie jest w stanie wyekstrapolować wyglądu prawie dorosłego człowieka dysponując zdjęciem niemowlaka. - Nie mam wątpliwości - powiedział mężczyzna. - Czy może chce pani zaprzeczyć, pani McKenzy? Przez chwilę wydawało jej się, że zapada się w otchłań. Nic nie przychodziło jej do głowy, nic, co warto byłoby powiedzieć. - Czego pan od nas chce? - Czego chcę? - zaśmiał się i wyszedł zza drzwi samochodu stale w nich celując. - Czystość długo was szukała. Agenci od dwóch lat przeczesywali Północny Zachód, wiedzieliśmy, że jesteście gdzieś tutaj. Grupy uderzeniowe czekają gotowe do interwencji w razie jakichś kłopotów. Macie szczęście, że to ja was znalazłem. Chciałem uniknąć omyłki. Ptyś warcząc postąpił naprzód, odsłonił zęby. Stanął przed Juddem. Człowiek z Czystości zatrzymał się i zamrugał ze zdziwienia. - O Jezu, to ten pies! Ten cholerny pies - on wciąż żyje! No, proszę, proszę! - Czy chce pan pieniędzy - spytała Patrice. Nie zostało jej zbyt wiele, ale to odwróci jego uwagę na parę minut. - Mam gotówkę. Żadne rachunki tego nie zarejestrują. - Chodzi o coś ważniejszego niż pieniądze - odpowiedział. - Musimy was zabrać. Psa też. I zniszczyć. A potem dowiedzieć się od ciebie i chłopaka, czy nie zachowaliście jakichś notatek dra McKenzy, może jakichś próbek nanotechnologicznych. Nie można igrać z ludzkością. Mężczyzna z Czystości jakby wyczuwał, że chłopiec jest słabym ogniwem w tym scenariuszu, wycelował karabin w jego głowę i zrobił kilka kroków w ich kierunku. Trzymając karabin w jednej ręce sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej parę polimerowych kajdanków. - A teraz, pani McKenzy, nie utrudniajmy tego niepotrzebnie. Niech pani zamknie jeden na swoim przegubie, a drugi na kostce chłopca. W ten sposób na pewno nie uciekniecie. - Wyciągnał przed siebie kajdanki. Ptyś rzucił się naprzód. Labradorów zwykle nie używa się jako psów obronnych, ale Ptyś musiał wyczuć strach i napięcie. Wiedział, kto tu jest intruzem, od dwudziestu lat był z tą samą panią. Uderzył w rękę zaskoczonego mężczyzny z Czystości podbijając karabin. Lufa podskoczyła w górę. Palec mężczyzny nacisnął spust. Wybuch przetoczył się po tej spokojnej, leżącej z dala od szosy okolicy. Zamiast w głowę smuga srebrnych igieł trafiła w pierś chłopca, rozpryskując krew na ścianie za jego plecami. Patrice krzyknęła. Ptyś powalił mężczyznę. Ten grzmotnął o maskę ciężarówki, przetoczył się po ostrych detektorach sterowania laserowego i rozciągnął jak długi. Starał się odepchnąć od siebie psa. Ptyś szarpał zębami jego twarz i gardło. Patrycja z zawodzeniem opadła na kolana i uniosła głowę syna. - O mój Boże! O mój Boże! Jerry zatrzepotał powiekami. Miał rozszerzone ze zdziwienia i jakby nieobecne oczy. - Jestem taki zmęczony. Patrice pogłaskała go po głowie. Ptyś odszedł od znieruchomiałego na ziemi mężczyzny. Krew leżącego rozlała się w kałużę. Długo po zmroku światła furgonetki Patrice kładły blask na mokrej jezdni. Wyłączyła stary i niepewny system sterowania laserowego i jechała szybciej niż pozwalały względy bezpieczeństwa czy zdrowy rozsądek. Byle naprzód, wdeptywała pedał gazu w podłogę, walczyła z zakrętami nadbrzeżnej szosy wiodącej na północ. Ciemne sosny po obu stronach drogi tworzyły jakby tunel. Musi znaleźć nowe miejsce, znowu uciekać, zacząć nowe życie. Wyczerpany Ptyś odpoczywał z tyłu. Jego futro było zlepione krwią. Patrice nie miała czasu umyć psa. Wrzuciła tylko całą gotówkę do przegródki na rękawiczki. W portfelu mężczyzny z Czystości znalazła dwieście dolarów i kilka kart kredytowych na różne nazwiska. Patrząc na ciało mężczyzny w świetle zachodzącego słońca Patrice zauważyła, że krwawienie ustało, chociaż serce nadal biło. Wyglądał jak głęboko uśpiony, skórę miał ciepłą niby w gorączce. Odsunęła się od niego z przestrachem. No tak, władze miały własnych uzdrawiaczy nanotechnologicznych. Wszystkie materiały Jerry'ego zostały prawdopodobnie zniszczone w katastrofie laboratoriów DyMar, ale istniały jeszcze kopie i zapisy niezależne. Zwykły pożar nie mógł usunąć wszystkiego. Teraz już wiedziała, dlaczego przez tyle lat nikt nie powtórzył odkryć Jerry'ego. On był tylko pierwszy, ale inni badacze deptali mu po piętach. Fasadowa organizacja Czystość albo rząd, czy jakiś ogólnoświatowy ośrodek władzy zachował dla siebie nanotechnologię, blokując albo przechwytując wszystkie pojawiające się odkrycia. To odkrycie zmieniłoby oblicze świata, ale oni nigdy na to nie pozwolą. Ten mężczyzna po kilku godzinach ocknie się i złoży raport przełożonym. Mogłaby go teraz unicestwić, wrzucić jego ciało do ognia albo zmiażdżyć mu głowę kołami samochodu. Zamiast tego spuściła całą benzynę z baku jego ciężarówki i zastąpiła tablice rejestracyjne własnymi. W jakimś nadbrzeżnym mieście znajdzie ciemny, niestrzeżony parking i jeszcze raz je zamieni. Wtedy ruszy dalej. Judd leżał w milczeniu na tylnym siedzeniu furgonetki. Był zawinięty w dwa poplamione krwią koce. Jego puls był słaby, oddech płytki, ale Judd ciągle żył. Zdawał się pozostawać w stanie śpiączki. Zapiszczał czujnik przeszkód na drodze. Spomiędzy drzew po prawej na szosę przed samochód wyszedł pies. Patrice krzyknęła, wdusiła hamulec i pokręciła kierownicą. Pies odskoczył znikając z pola widzenia. Patrice wyniosło na bok, prawie straciła kontrolę nad samochodem na śliskiej drodze, ale poradziła sobie. We wstecznym lusterku zobaczyła ciemny cień psa przemierzającego znowu drogę. Przypomniała sobie jedną z ostatnich rozmów z Jerrym, po tym jak w końcu opowiedział jej, co zrobił z Ptysiem i o nieśmiertelności, jaką daje nanotechnologia. Jej również chciał zapewnić ochronę. Spojrzała ne niego ze zgrozą, kiedy powiedział, że sobie już to zrobił. Myśl o miliardach mikroskopijnych mechanizmów krążących po jej ciele, kontrolujących wciąż od nowa komórki wydała jej się obrzydliwa. Odmówiła. Jerry nie dawał czasu do namysłu. Żądał odpowiedzi natychmiast. Tak właśnie postępował Jerry McKenzy. Tamtego wieczoru mały Jody rozpłakał się obudzony przez podniesione głosy. Trish spojrzała na męża szeroko otwartymi oczami, dostrzegła cień uśmiechu na jego twarzy, kiedy Jerry spojrzał w stronę pokoju chłopca. - Nie zrobiłeś chyba nic dzieciakowi, prawda? Co zrobiłeś Jody'emu? - Nic! - odpowiedział Jerry. Uśmiechnął się. - Nic mu nie zrobiłem. Lecz ona zawsze wiedziała, kiedy kłamał. Jadąc w noc, z krwawiącym ciałem syna na tylnym siedzeniu, modliła się, żeby to była prawda.