Hiaasen Carl - Striptease

Szczegóły
Tytuł Hiaasen Carl - Striptease
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Hiaasen Carl - Striptease PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Hiaasen Carl - Striptease PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Hiaasen Carl - Striptease - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Carl HIAASEN STRIPTEASE Przekład Sławomir Kędzierski Strona 4 Tytuł oryginału STRIPTEASE Ilustracja na okładce VISION Film Distribution Company Redakcja merytoryczna EWA PIOTRKIEWICZ Korekta BARBARA KAPCZYNSKA Copyright © 1993 by Carl Hiaasen For the Polish edition Copyright © 1996 by Wydawnictwo Amber Sp, z o.o. ISBN 83-7169-136-X Wydawnictwo Amber Sp, z o.o. Warszawa 1996. Wydanie I Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi Strona 5 Dla oszałamiającej Esther Newberg Strona 6 Powieść ta jest fikcją literacką. Wszystkie postacie i ich nazwiska zostały albo wymyślone, albo użyte w nieprawdziwej sytuacji. Przed- stawione wydarzenia są absolutnie wyimaginowane, chociaż opis zawodów zapaśniczych topless w prażonej kukurydzy z kremem oparty jest na faktach. Strona 7 1. Wieczorem szóstego września, w wigilię ślubu Paula Gubera, je- go kumple urządzili mu wieczór kawalerski w znajdującej się nieda- leko Fort Lauderdale knajpie ze striptizem. Klub nazywał się „Żwawy Bóbr” i znany był w całym hrabstwie ze swych olśniewających nagi- stek, czyli tancerek nago, oraz rozwodnionych koktajlów rumowych. Mniej więcej o północy Paul Guber był już kompletnie pijany i bez- nadziejnie zakochany w ośmiu czy dziewięciu striptizerkach. Za dwadzieścia dolarów siadały mu na kolanach i pozwalały wtulać twarz w ich aromatyczne dekolty. Paul czuł się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Jego przyjaciół roznosił rubaszny humor. Wyli szaleńczo i polewa- li scenę szampanem. Prysznic początkowo irytował tancerki, ale wreszcie dały się porwać duchowi powszechnej zabawy. Ociekając korbelem, utworzyły roześmiany szereg i wymachiwały wysoko no- gami w rytm starej melodii Boba Segera. Bąbelki migotały niewinnie w ich włosach łonowych. Paul Guber i jego koledzy aż ochrypli od pełnych pożądania wrzasków. O wpół do trzeciej groźnie wyglądający bramkarz ogłosił ostatni numer. Gdy kumple Paula robili zrzutkę na zapłacenie gigantycznego rachunku, Guber spokojnie wczołgał się na podium i przylgnął do jednej z tancerek. Był zbyt pijany, aby stać, więc chwiał się na kola- nach, namiętnie obejmując kobietę w nagiej talii. Uśmiechała się do niego pogodnie i poruszała w rytm muzyki, podczas gdy on trzymał 7 Strona 8 się jej jak tonący marynarz. Przycisnął policzek do opalonego brzu- cha dziewczyny i zamknął oczy. Tancerka, która miała na imię Erin, głaskała go po włosach i powtarzała: — Idź do domu, słoneczko, i odpocznij przed swoim wielkim dniem. Jakiś mężczyzna wrzasnął na Paula, aby wynosił się ze sceny, i przyjaciele Gubera uznali, że to pewnie bramkarz. W klubie obowią- zywały wyraźne przepisy zabraniające dotykania tancerek za friko. Sam Paul nie usłyszał ostrzeżenia — wyglądał, jakby był w transie rozkoszy. Jego najlepszy kumpel Richard, z którym dzielił pomiesz- czenie w firmie brokerskiej, wyjął aparat i zaczął fotografować Paula i nagą kobietę. — Szantaż — oświadczył wesoło. — Bul forsę albo wy- ślę fotki twojej przyszłej teściowej. — Wszyscy obecni w klubie zda- wali się doskonale bawić. I dlatego właśnie przyjaciele Paula byli tak wstrząśnięci, gdy nagle nieznajomy facet wskoczył na scenę i zaczął okładać go pustą butelką po szampanie. Na głowę Paula spadły trzy, cztery, pięć silnych ciosów, mimo to Guber nie wypuszczał tancerki, która robiła wszystko, co w jej mocy, aby nie dać się trafić. Gość z butelką był wysoki i ubrany w drogi gar- nitur. Miał brzuszek i srebrne włosy, ale jego wąsy były czarne i pod- kręcone. Nikt z kawalerskiej paczki Paula Gubera nie znał tego czło- wieka. Z gardła mężczyzny łomoczącego w czaszkę maklera wydobywały się zwierzęce, bulgoczące odgłosy. Bramkarz zdążył wkroczyć do ak- cji, dopiero gdy butelka po szampanie się rozbiła. Schwycił siwowło- sego faceta pod pachy i wszystko wskazywało na to, że zamierza zrzucić go ze sceny w sposób, który niechybnie musiałby skończyć się połamaniem kilku ważnych kości, okazał się jednak wystarczająco czujny, by zauważyć, że siwy ma towarzysza, ten zaś ma pistolet, być może naładowany. Czując zdrowy szacunek do wyrobów Colt Indu- stries, bramkarz postawił więc ostrożnie napastnika i pozwolił mu uciec z klubu wraz z uzbrojonym kompanem. Zadziwiające, ale Paul Guber nie upadł. Aby zabrać go do szpitala, sanitariusze musieli siłą oderwać jego palce od pośladków tancerki. W poczekalni izby przyjęć zmartwieni przyjaciele pili kawę za kawą, starając się uzgodnić wyjaśnienie, które mogliby podać narzeczonej Paula. W chwili gdy pojawiła się policja, sala „Żwawego Bobra” była pu- sta. Wycierający krew ze sceny bramkarz upierał się, że niczego nie 8 Strona 9 widział. Gliniarze byli najwyraźniej zawiedzeni, że dziewczyny poszły już do domu, i nie przykładali się zbytnio do dochodzenia w sprawie pijackiej napaści, skoro nie było też jej ofiary. Z rzekomego narzędzia przestępstwa pozostała jedynie kupka połyskujących zielonych odłamków. Bramkarz zapytał, czy może wyrzucić je do śmieci, i gliny chętnie wyraziły zgodę. Ślub Paula Gubera odłożono na czas nieokreślony. Przyjaciele niedoszłego pana młodego wyjaśnili jego niedoszłej oblubienicy, że Paula napadnięto na parkingu koło synagogi. W samochodzie pędzącym na południe autostradą federalną kon- gresman David Lane Dilbeck potarł skronie i zapytał: — Bardzo paskudna sprawa, Erb? A Erb Crandall, jego lojalny sekretarz i wytrwały inkasent, odparł: — Jedna z najgorszych. — Nie wiem, co mnie naszło. — Napadłeś na człowieka. — Demokratę czy republikanina? — Nie mam zielonego pojęcia — stwierdził Crandall. Kongresman jęknął, widząc pistolet na kolanach: — Jezus, Maria, Józefie święty! Tylko nie to! — Nie miałem wyboru. Niewiele brakowało, a byłbyś zmasakro- wany — wyjaśnił beznamiętnie Crandall. Minęło pięć minut, zanim Dilbeck odezwał się ponownie: — Erb — powiedział. — Uwielbiam nagie kobiety. Słowo daję. Crandall skinął obojętnie głową. Nie wiedział, co ma sądzić o kie- rowcy Davy'ego. Dilbeck zapewniał go, że szofer nie zna angielskiego, jedynie francuski i kreolski. Mimo to Erb wbił wzrok w tył czarnej głowy, zastanawiając się, czy facet czasem nie podsłuchuje. W dzi- siejszych czasach każdy może być szpiegiem. — Wszyscy mają jakieś słabostki — ciągnął polityk. — Moja jest natury cielesnej. — Zdarł przylepiony wąsik. — Załatwmy sprawę do końca, Erb. Co właściwie zrobiłem? — Wskoczyłeś na scenę i zaatakowałeś młodego człowieka. Kongresman się skrzywił. — W jaki sposób? 9 Strona 10 — Walnąłeś go butelką w głowę — rzekł sekretarz. — Wielokrot- nie. — I nie powstrzymałeś mnie? Przecież to twoje cholerne zadanie, Erb: uniemożliwiać mi pakowanie się w takie sytuacje. Nie pozwalać, aby moje nazwisko dostało się do prasy. Crandall burknął, że podczas incydentu znajdował się akurat w toalecie. — Czy dotykałem tę dziewczynę? — spytał Dilbeck. — Nie tym razem. Erb polecił po francusku haitańskiemu kierowcy, żeby zatrzymał samochód i poczekał, a następnie poprosił kongresmana, by z nim wysiadł. Podeszli do pustego przystanku autobusowego i usiedli na ławce. — Po co te bzdury? — obruszył się Dilbeck. — Możesz swobodnie mówić w obecności Pierre'a. — Mamy problem. — Crandall zetknął czubki palców obu dłoni. — Uważam, że powinniśmy zadzwonić do Moldy'ego. Polityk odparł, że nie ma mowy, pod żadnym pozorem. — Ktoś cię dzisiaj wieczór rozpoznał — oświadczył Crandall. — Ktoś w tym klubie striptizowym. — Boże! — Dilbeck zamknął oczy i uszczypnął się w grzbiet nosa. — Przecież to rok wyborów, Erb. — Jakiś mały palancik, nie wiem, jak się nazywa. Gdy wybiegali- śmy, stał przy tylnych drzwiach. Taki chudy dupek w okularach jak ze szkła butelkowego. — I co powiedział? — „Brawo, Davey”. Patrzył prosto na ciebie. — Ale przecież wąsy... — A potem dodał: „Rycerskość jeszcze nie umarła”. — Erb przy- brał bardzo ponurą minę. — Czy sprawiał wrażenie faceta, który chciałby mącić? Crandall resztką sił powstrzymywał się przed parsknięciem śmie- chem. — Wygląd bywa mylący, Davidzie — oznajmił. — Rano zadzwo- nię do Moldy'ego. Gdy ponownie siedzieli już w samochodzie jadącym dalej na po- łudnie, kongresman spytał o stan zdrowia zaatakowanego przez sie- bie mężczyzny. 10 Strona 11 — Nie mam pojęcia — oświadczył sekretarz. Zamierzał zadzwo- nić do szpitala później. — Czy wyglądał na martwego? — Trudno zgadnąć — uchylił się od odpowiedzi Crandall. — Było za dużo krwi. — Boże! — westchnął Dilbeck. — Boże, muszę jakoś wziąć się w karby. Erb, pomódlmy się. Podaj mi dłonie. — Wyciągnął ręce do Crandalla, ale ten otrząsnął się z uścisku jego lepkich łap i warknął: — Daj sobie siana. — Proszę, Erb. Podajmy sobie dłonie. — Polityk błagalnie machał palcami. — Połączmy ręce i pomódlmy się razem. — Nie ma mowy, do cholery! — burknął sekretarz. — Pomódl się za nas obu, Davidzie. I módl się jak wszyscy diabli. Następnego wieczoru Erin, rozbierając się przed występem, na- pomknęła Shadowi, że porozumiała się ze szpitalem: — Powiedzieli mi, że już nie jest na intensywnej terapii... Ten człowiek, którego pobito. Shad ani na chwilę nie podniósł wzroku znad stolika. — Dzięki Bogu — oświadczył. — Teraz wreszcie będę mógł za- snąć. — Przestraszyłam się pistoletu — dodała Erin, wkładając estra- dowy stanik. — Przecież wcale nie wyglądał na ochroniarza, prawda? Ten facet z bronią. Shad był niezwykle zajęty. Próbował za pomocą chirurgicznej pin- cety odchylić plombę z aluminiowej folii zamykającą pojemnik z ni- skokalorycznym jogurtem jagodowym. W garderobie było fatalne oświetlenie, a on miał nie najlepszy wzrok. Pochylał się nad jogurtem jak zegarmistrz. — Muszę się skoncentrować — burknął do Erin. Patrzyła na martwego już karalucha, i to dość okazałego, nawet jak na standardy Florydy. Owad, z nogami sterczącymi w powietrzu, leżał na stoliku koło lewego łokcia Shada. — Niech zgadnę — rzekła. — Miałeś kolejny przebłysk geniuszu. Shad oderwał się od swojego zajęcia i przerzucił papierosa 11 Strona 12 z jednego kącika ust w drugi. Zaciągnął się mocno, a potem dwoma strumieniami wydmuchnął dym z nozdrzy. — Jak to, do cholery, wygląda? — zapytał. — Jak szwindel — odparła Erin. Stanęła za drzwiami i zsunęła spódnicę. — Dla mnie wygląda to na szwindel. Shad triumfalnie zdjął foliową plombę (nienaruszoną) z pojemni- ka z jogurtem i ostrożnie położył ją na stole. A następnie złapał pin- cetą martwego karalucha za jedną z jego kruchych brązowych nóg. — Czy to nie twoja muzyka? — zapytał dziewczynę. — Van Mor- rison. Lepiej zabieraj stąd swój tyłek. — Zaraz — powiedziała i wciągnęła czerwone minifigi z konikami morskimi. Gdy je kupowała, myślała, że jest to turecki wzór i dopiero któraś z koleżanek tancerek zauważyła, iż są to po prostu koniki morskie. Uśmiechnięte koniki morskie. Erin wyszła zza drzwi. Shad nie podniósł wzroku. — Czy kręciła się tu policja? — spytała. — Nie. — Bramkarz uśmiechnął się do siebie. Gliniarze zazwy- czaj nie docierali dalej niż do baru, a tam zapominali, po co właści- wie przyszli. Błąkali się po „Żwawym Bobrze” z wytrzeszczonymi oczyma, oszołomieni jak małe dzieci w Disney Worldzie. Gliny sta- wały się absolutnymi matołami wobec gołych cycków. Erin przyznała, że nigdy dotąd nie widziała, by ktokolwiek obe- rwał tak mocno jak ów facet poturbowany butelką po szampanie. — Cud, że ten wariat nie uszkodził mu mózgu — oznajmiła. Shad potraktował jej słowa jako krytykę swojego czasu reakcji. — Wskoczyłem na scenę najszybciej, jak potrafiłem — odparł nieco obronnym tonem. — Nie martw się tym — uspokoiła go dziewczyna. — Nie wyglądał na takiego. Że nagle odbije mu palma. Erin zgodziła się z nim. Gość z butelką po korbelu nie sprawiał wrażenia typowego striptizowego świra. Miał jedwabny krawat i sy- pał dwudziestkami jak konfetti. Sprawdziła, czy na jej szpilkach nie ma śladów krwi. — Paskudna sprawa — zauważyła. — Jasne. A jak myślisz, dlaczego tu siedzę, pieprząc się z tym zdechłym karaczanem? Bo ten mały dupek jest moim kluczem do wolności. 12 Strona 13 Pewną ręką chirurga umieścił karalucha na powierzchni niskoka- lorycznego jogurtu, a następnie trzonkiem pincety nacisnął go lekko. Owad powoli zniknął bez śladu w głębi mlecznego napoju. — Jesteś wielkim, zwariowanym marzycielem — oświadczyła Er- in. Shad odebrał jej sarkazm bez emocji. — Masz „Wall Street Journal”? — zapytał. — Nie. — Zastanawiała się, do czego zmierza. — Według „Journal” — wyjaśnił — Spółka Mleczarska „Delicato”, dzięki temu, że niskokaloryczny jogurt owocowy „Delicato” stanowi najlepiej sprzedający się produkt w skali całego kraju, jest warta sto osiemdziesiąt dwa miliony dolarów. Akcje przez cały czas trzymają się wysoko. — Shad, nie dadzą się nabrać na ten numer — ostrzegła Erin. Nie mogła uwierzyć, że znowu próbuje. — Spóźniasz się, dziecinko. — Machnął kciukiem w stronę sceny. — Wielbiciele czekają. — Mam czas. To długi numer. — Włożyła bluzkę (która odfruwa- ła po pierwszym numerze) i buty (które zachowywała przez cały wie- czór). — Dlaczego tak bardzo lubisz tę piosenkę? — zainteresował się Shad. — Przecież nawet nie masz piwnych oczu. — Nikt nie patrzy na moje oczy — odrzekła. — A melodia jest do- bra do tańczenia, nie sądzisz? Shad przyglądał się uważnie jogurtowi. Z mazi wyłoniła się ko- smata brązowa noga. Czy przypadkiem nie poruszyła się? — Widziałaś Wyzwolenie! — zwrócił się do dziewczyny. — Film, nie książkę. I tę ostatnią scenę, w której z wody wynurza się po- marszczona martwa ręka? No to podejdź i popatrz na tego pieprzo- nego karalucha. — Dziękuję, nie skorzystam. — Erin spytała, czy pan Oczko jest na sali. Tak przezywano jednego z jej stałych wielbicieli, kościstego mężczyznę o wyglądzie mola książkowego w dziwnych prostokątnych okularach. Zazwyczaj siadał przy stoliku numer trzy. — O rany, nagle ni stąd, ni zowąd mam się nim zająć? — Zadzwonił i zostawił mi wiadomość — wyjaśniła tancerka. — Powiedział, że ma dla mnie wielką niespodziankę. Tylko tego mi bra- kowało. — Delikatnie poperfumowała się za uszami. Właściwie nie 13 Strona 14 miała pojęcia, dlaczego to robi. Nikt nie mógł dotrzeć do niej aż tak blisko, żeby poczuć ich zapach. W przeciwieństwie do innych stripti- zerek Erin odmawiała tańczenia na stolikach. Jej zdaniem dziesięć zielonych jest śmieszną ceną za to, aby pozwolić jakiemuś pijaczkowi chuchać sobie w kolana. — Jeżeli chcesz, wykopię go, gdy tylko się zjawi — zaproponował Shad. — Nie, ale dobrze byłoby, żebyś trzymał się blisko — poprosiła. — Szczególnie po tym, co się zdarzyło ubiegłej nocy. — Nie ma sprawy. — Na wszelki wypadek — dodała. A teraz szminka. Szef wolał landrynkowy szkarłat. Erin wprawdzie słyszała o tym od innych dziewczyn, ale miała to w nosie i trzymała się koloru czerwonego wina. Bramkarz odsunął się lekko od swojego jogurtu i zawołał: — Hej, chodź i zobacz. Jest jak nowy. — Wsadzą cię do więzienia. Coś takiego nazywa się sabotażem. — Raczej przebłyskiem geniuszu — sprostował Shad. — I musisz wiedzieć, że już załatwiłem sobie adwokata, który nie może się do- czekać chwili, kiedy zajmie się tą sprawą. A także psychola, który przysięgnie, że gdy po otworzeniu jogurta znalazłem tego pieprzone- go karalucha, zostałem kurewsko straumatyzowany... Erin się roześmiała. — Straumatyzowany? Przecież nawet nie wiesz, co to słowo zna- czy. — Że mnie totalnie zmuliło. A teraz popatrz... — Podniósł pince- tą plombę. — Idealnie! Najmniejszego naderwania. Te sukinsyny nie będą więc mogły powiedzieć, że ktoś włamał się do sklepu i kombi- nował z towarem. — Sprytne — przyznała dziewczyna. Sprawdziła w lustrze włosy. Większość tancerek nosiła peruki, ale jej się wydawało, że peruka ją spowalnia, ogranicza ruchy. A zgubienie peruki było jedną z najgor- szych rzeczy, jakie mogły się zdarzyć na scenie. To oraz okres. — Jak wygląda moja pupa? — zapytała. — Czy widać szparkę? — Nie, dziecino. Jest zakryta. — Dzięki — odparła. — Powodzenia. — Dobra, możesz się ze mnie śmiać. I tak będę bogaty. 14 Strona 15 — Nic nie zdoła mnie zadziwić. — Mogła tylko zazdrościć Sha- dowi optymizmu. — Rzecz w tym — wyjaśnił — że te naprawdę wielkie firmy nie procesują się w takich sprawach, bo robi im to tylko złą prasę. Praw- nik mi wytłumaczył, że po prostu płacą poszkodowanemu. Kupę for- sy. — Klient nazywa się Killian — poinformowała Erin. — Stolik numer trzy. Daj mi znać, jak przyjdzie. — I wyszła. Shad słyszał stu- kot jej obcasów, gdy wchodziła na scenę, brawa i okrzyki, w których było tyle samo entuzjazmu co dżinu. Zerknął do pojemnika. Noga karalucha zniknęła i powierzchnia jogurtu sprawiała wrażenie gładkiej i nienaruszonej. Majstersztyk sabotażu! Shad umieścił folię w plastykowej torbie, przesuwając kciukiem i palcem wskazującym po spojeniu — dowód rzeczowy. Ostrożnie zaniósł pojemnik z jogurtem do lodówki tancerek i posta- wił go na drugiej półce, między opakowaniem z sześcioma butelkami dietetycznego sprite'a i miseczką z twarogiem. Na etykietce jogurtu „Delicato” przykleił ręcznie wypisane ostrzeżenie: Nie jeść albo... Przeczytał kartkę kilka razy i uznał, że ton zakazu nie jest wystar- czająco stanowczy. Napisał więc następną i przykleił ją pod pierwszą: Własność Shada. Potem wyszedł do baru, aby sprawdzić, czy nie trzeba komuś sko- pać tyłka. No i jasne, przy stoliku numer osiem sprzedawca samo- chodów Volvo z maślanymi oczyma usiłował ssać palce u nóg kelner- ki z koktajlami. Shad bez wysiłku wyrzucił go przez tylne drzwi, po czym wyciągnął z chłodziarki pepsi i usiadł na stołku przy barze. O północy wszedł chudy facet w kwadratowych okularach i zajął to samo miejsce co zwykle przy stoliku numer trzy. Bramkarz pod- szedł i usiadł obok niego. Na scenie Erin tańczyła z zapałem. W jednym się myli, pomyślał Shad. J a zwracam uwagę, jakie ma oczy. Każdego wieczoru. I z całą pewnością są zielone. Strona 16 2. Malcolm J. Moldowsky nie zawahał się przed nazwaniem człon- ka Kongresu Stanów Zjednoczonych Dave'a Dilbecka „gówniarzem z kartą do głosowania”. Na co Dilbeck, który zdawał sobie sprawę z wpływów i pozycji Moldowsky'ego, odpowiedział: — Bardzo cię przepraszam, Malcolmie. Spacerując po gabinecie kongresmana, Moldowsky rzucał pełne zimnej pogardy spojrzenia na każdy dyplom, każdy pamiątkowy przycisk do papieru, każdą żałosną pamiątkę długiej i niczym szcze- gólnym nie wyróżniającej się kariery politycznej Dilbecka. — Przewiduję kłopoty — oświadczył. Był manipulatorem, nad manipulatorami, chociaż na jego kwestionariuszu podatkowym figu- rował zupełnie inny zawód. Dilbeck jednak zapewniał, że nie będzie żadnych kłopotów. Naj- mniejszych. — Zniknęliśmy, zanim pojawiła się policja — oznajmił. Moldowsky był niskim, kłopotliwie niskim mężczyzną, ale rekompensował sobie ów niedostatek, ubierając się jak członek rodziny królewskiej i oblewając się drogą wodą kolońską. Nietrudno więc było do tego stopnia znaleźć się pod wrażeniem wspaniałości garderoby Malcolma J. oraz roztaczanego przezeń zadziwiającego aromatu, że uwagi niejednego uchodziły jego słowa, zawsze mające swój ciężar gatunkowy. 16 Strona 17 — Słuchasz mnie? — zapytał Dave'a Dilbecka. — Powiedziałeś, że będą kłopoty, a ja odparłem, że nie dostrze- gam żadnych. Górna warga Moldowsky'ego podwinęła się, odsłaniając małe, spiczaste zęby typowe dla prymitywniejszych naczelnych. Zbliżył się do Dilbecka i rzekł: — Czy nazwisko Gary'ego Harta coś ci mówi? Wpadka sto je- den... A może potrzebujesz kursu odświeżającego? — Tam było co innego — zaoponował kongresman. — Rzeczywiście. Pan Hart nie wysłał nikogo na ostry dyżur. Polityk czuł gorąco buchające od podsuwającego się coraz bliżej Moldowsky'ego, jego ostry miętowy oddech, a także zapach impor- towanego włoskiego piżma — wystarczająco silny, aby wytruć termi- ty. Kongresman szybko wstał. Pewniej się czuł, przemawiając do czubka głowy tego faceta, niż rozmawiając z nim twarzą w twarz. — Coś takiego już się nie powtórzy — obiecał. — Z całą pewno- ścią. — Doprawdy? Jad, którym ociekała riposta Moldy'ego, wprawił Dilbecka w ner- wowy nastrój. — Spojrzałem w głąb swojej duszy i przeprowadziłem rachunek sumienia — oznajmił. Moldowsky zrobił krok do tyłu, aby kongresman mógł zobaczyć jego twarz. — Davidzie — odezwał się. — Problem nie tkwi w twojej duszy, ale w twoich spodniach. Dilbeck poważnie pokręcił głową. — Ta słabość ma charakter duchowy, Malcolmie. Jedynie jej ob- jawy są fizyczne... — Jesteś tak pełen gówna... — Hej, mogę to przezwyciężyć — zaręczył polityk. — Potrafię za- panować nad tymi zwierzęcymi popędami, sam się przekonasz. Malcolm Moldowsky ze zniecierpliwieniem uniósł ręce. — Ty i te twoje cholerne popędy. Przecież mamy rok wyborów, Davey. I to jest pierwszoplanowa sprawa. Tylko gówniarz z kartą do głosowania mógłby w roku wyborów wetknąć nos do knajpy z gołymi dupami. Po drugie, twój człowiek wyciągnął broń, a przypadkiem taki czyn uważa się za przestępstwo. 17 Strona 18 — Malcolmie, nie oskarżaj Erba. — A po trzecie — kontynuował Moldowsky — w czasie gdy byłeś w akcji, rozpoznał cię klient tego wspaniałego lokalu. Co pociąga za sobą cały łańcuch możliwości, a żadna z nich nie jest dobra. — Hej, hej, hej! — Dilbeck zetknął ze sobą czubki palców obu rąk, jak trener proszący o czas. — Nie wyciągajmy pochopnych wnio- sków. Malcolm Moldowsky roześmiał się ostro. — Na tym polega moja praca, kongresmanie. — Znowu zaczął chodzić z kąta w kąt. — Dlaczego walnąłeś tego człowieka butelką? Nic nie mów... masz jakieś układy ze striptizerką, prawda? Nosi pod sercem dziecię twej miłości, co? — Nawet nie wiem, jak się nazywa — wyznał Dilbeck. — A jednak poczułeś niedające się opanować pragnienie obrony jej honoru. Rozumiem, Davidzie. Rozumiem doskonale. — To choroba i nic poza tym. Nigdy nie powinienem przebywać w pobliżu nagiej kobiety. Z kongresmana uszła cała wola walki. Moldowsky okrążył biurko i podszedł do niego. — Taki syf jest ci obecnie zupełnie niepotrzebny — oznajmił ła- godniejszym już tonem. — Masz na głowie kampanię. Głosowanie w sprawie cukru. Musisz prowadzić komitet. — Próbował przyjaźnie klepnąć polityka w ramię, ale nie starczyło mu wzrostu. Ograniczył się więc do pogłaskania jego łokcia. — Zajmę się tym — obiecał. — Dziękuję Mmm...Malcolmie. — Dilbeckowi omal nie wymknę- ło się słówko „Moldy”, którym przezywano Moldowsky'ego za jego plecami. Fanatycznie przestrzegający higieny Malcolm nienawidził tego przydomku *. * Gra słów: Moldy (amer.) — zapleśniały (przyp. tłum.). — Mam tylko jedną prośbę — ciągnął Moldowsky. — Trzymaj do listopada swojego Davida Jr, w spodniach. Potraktuj to jako osobistą przysługę dla mnie. Dilbeck się zaczerwienił. — Ponieważ — kontynuował Malcolm J. — wolę nie myśleć, jak twoi wyborcy oceniliby takie zachowanie. Wszyscy ci podstarzali oby- watele zamieszkujący luksusowe domy, konserwatywni Kubańczycy 18 Strona 19 na Ósmej ulicy, idealistyczni yuppiesi koło plaży. Co by sobie pomy- śleli, gdyby kongresman Davey dał się zamknąć z bandą tancerek go- go? Jakie według ciebie wywarłoby to wrażenie? — Nie najlepsze — przyznał polityk. Strasznie chciał się napić. — W dalszym ciągu jesteś starszym w kościele? — Diakonem — sprostował kongresman. — Doprawdy? — Malcolm Moldowsky uśmiechał się okrutnie. — Jeżeli najdzie cię ochota na jakąś laskę, zadzwoń do mnie. Coś ci załatwię. — Zaczął mówić ciszej. — Jest rok wyborów, diakonie, mu- sisz być ostrożny. Jeżeli chcesz mieć balangę, zorganizujemy ją u ciebie. Umowa stoi? — Stoi — odparł Dilbeck. A gdy Moldy wyszedł, otworzył okno i wciągnął głęboki haust świeżego powietrza. Co kilka lat Kongres Stanów Zjednoczonych uchwalał hojne dota- cje cenowe dla paru rolniczych milionerów z wielkiego stanu Flory- da, którzy zostali potentatami dzięki cukrowi. Cena tego produktu była poważnie zawyżona i gwarantowana przez rząd. Ten bezwstydny rabunek załatwiał dwie sprawy — podtrzymywał bogactwo amery- kańskich plantatorów i podcinał zmagającą się z trudnościami go- spodarkę biednych państw karaibskich, niemogących sprzedawać bogatej Ameryce własnych zbiorów trzciny nawet za połowę sztucz- nie wywindowanej ceny. Z przyczyn politycznych rządowe dofinansowanie przemysłu cu- krowniczego ozdabiano patriotyczną motywacją, określając je jako pomoc dla walczących o przetrwanie rodzin farmerskich. Istotnie, niektóre z wielkich, przedsiębiorstw cukrowniczych były własnością rodzinną, ale członkowie owych rodzin bardzo rzadko mieli bezpo- średni kontakt z ziemią. Ich najbliższym kontaktem ze zbiorami były kostki cukru, które wrzucali do kawy w Klubie Bankierów. Potom- kowie plantatorów trzciny cukrowej nie narażali się na nagłą śmierć na rozprażonych słońcem polach, gdzie błoto aż kipiało od węży i insektów. Przeprowadzanie morderczych żniw pozostawiano raczej jamajskim i dominikańskim robotnikom sezonowym, którzy za wy- machiwanie maczetami w palącym słońcu otrzymywali haniebnie niską zapłatę. Tak było od stworzenia świata i sprawa ta nie spędzała snu z powiek 19 Strona 20 ludziom takim jak Moldowsky. Jego zadaniem, jednym z wielu zresz- tą, było dopilnowanie, aby dotacje rządowe dla Wielkiego Cukru przechodziły przez Kongres bez najmniejszych zgrzytów. Aby osią- gnąć ten cel, potrzebni mu byli kongresmani i senatorzy wykazujący należyte zrozumienie dla problemów plantatorów. Na szczęście w Waszyngtonie było ono towarem wciąż łatwo dostępnym na rynku. Oczywiście w zamian za finansowe wsparcie kampanii wyborczej. Tak wiec Moldowsky zawsze mógł zorganizować głosy, bez naj- mniejszego kłopotu. Ale głosy do niczego by się nie przydały, gdyby ustawy cukrowej nie przygotowano poza komitetem, a w bieżącym roku w komitecie Kongresu panowało dzikie zamieszanie w związku ze sprawami, które nie miały nic wspólnego z rolnictwem. Aż trzech poprzednio pokornych kongresmanów, dotkniętych nagle tajemni- czymi atakami wyrzutów sumienia, oznajmiło, że będą głosowali przeciwko dotowaniu cukru. Demonstracyjnie protestowali też prze- ciw udręce pracowników sezonowych i koszmarnemu zatruciu Ever- glades, do których plantatorzy regularnie odprowadzali miliardy litrów ścieków. Malcolm Moldowsky doskonale wiedział, że dysydenckich kon- gresmanów nic nie obchodziła nędza zbieraczy trzciny cukrowej, nie obeszłoby ich również, gdyby Everglades zajęły się ogniem i spłonęły na popiół. Tak naprawdę zakwestionowanie ustawy cukrowniczej było akcją odwetową wymierzoną przeciwko przewodniczącemu ko- mitetu, niejakiemu Davidowi Dilbeckowi. Oddał on decydujący głos, który przekreślił sympatyczną dwudziestodwuprocentową podwyżkę dla niego samego i jego czcigodnych kolegów z Izby Reprezentantów. Dilbeck popełnił ów niewybaczalny grzech przez czysty przypa- dek. Był pijany i po prostu przycisnął nie ten guzik, kiedy poddawano pod głosowanie sprawę podwyżki diet. Jego stan zabalsamowania osiągnął taki stopień, iż należałoby uznać za spory cud, że w ogóle udało mu się dotrzeć na miejsce, a co dopiero nawiązać bezpośredni kontakt z maszyną do głosowania. W południe następnego dnia ska- cowany kongresman włączył telewizor tylko po to, aby zobaczyć Geo- rge'a Wilta wychwalającego jego odwagę. Dilbeck nie miał pojęcia, dlaczego cały miniony wieczór objęty był przerwą w życiorysie. Gdy 20